8092


Roald Amundsen

ZDOBYCIE BIEGUNA POŁUDNIOWEGO

PLAN I PRZYGOTOWANIE WYPRAWY
,,Biegun północny zdobyty!" wiadomość ta w mgnieniu oka obiegła cały świat.
Cel, o którym tak wielu śniło, nad którym tak wielu
pracowało, dla którego tak wielu cierpiało, a nawet narażało swe życie został
osiągnięty!* (Biegun północny zdobył Amerykanin
Robert Peary 6. IV. 1909 r.* Dowiedzieliśmy się o tym we wrześniu 1909 roku.
Stało się dla mnie jasne, że pierwotny plan trzeciej wyprawy "Frama" *
Poprzednie wyprawy na statku "Fram" ("Naprzód"): I F.
Nansena (18931896), II O. Sverdrupa (18981902)*, który przewidywał zbadanie
Centralnego Basenu Arktycznego, to znaczy
obszarów Oceanu Lodowatego Północnego otaczających biegun północny, stracił
szanse powodzenia. Aby uratować nasze
przedsięwzięcie, trzeba było działać szybko i bez wahania. Natychmiast więc po
nadejściu nowiny powziąłem decyzję zmieniającą
całkowicie kierunek zamierzonej podróży: zamiast na północ, postanowiłem
skierować ster "Frama" na południe.
Biegun północny, w dziedzinie badań polarnych jedno z dwóch wielkich zagadnień
budzących powszechne zainteresowanie, został
zdobyty. Aby więc wzbudzić zainteresowanie dla mego przedsięwzięcia zbadania
Centralnego Basenu Arktycznego musiałem
pokusić się o rozwiązanie ostatniego wielkiego problemu z tej dziedziny
problemu bieguna południowego.
Wiem dobrze, że czyniono mi zarzuty, ponieważ nie ogłosiłem rozszerzonego planu
od razu, wobec czego nie znali go ani ofiarodawcy,
ani badacze, którzy przygotowywali wyprawy w tym samym kierunku. Zarzuty takie
przewidziałem, dlatego rozważyłem gruntownie i
tę stronę zagadnienia. Jeśli chodzi o moich przyjaciół, uspokoiłem się bardzo
szybko. Wspaniałomyślni ci ludzie w żadnym wypadku nie
wszczęliby ze mną sporów na temat sum ofiarowanych dla sprawy. Byłem przekonany,
że mają do mnie zaufanie dostatecznie wielkie,
by nie tylko ocenić właściwie wszelkie okoliczności sprawy, lecz również nie
niepokoić się o celowość użycia ich funduszów.
Przyszłość pokazała, że się pod tym względem nie pomyliłem.
Nie miałem również wyrzutów sumienia z powodu innych wypraw badawczych,
przygotowujących się do wyruszenia w tym samym
czasie na Antarktydę. Wiedziałem, że zdążę powiadomić kapitana Scotta o swych
zamiarach, zanim przybędę do obszarów
antarktycznych; było zaś sprawą bez znaczenia, czy otrzyma on tę wiadomość kilka
miesięcy wcześniej, czy później. Plan i wyposażenie
ekspedycji Scotta tak dalece różniły się od planu i wyposażenia mojej wyprawy,
że telegram, w którym powiadomiłem go o decyzji
wyruszenia na Antarktydę, traktowałem raczej jako gest grzecznościowy niż jako
wiadomość zdolną choćby w najmniejszym stopniu
wpłynąć na zmianę jego zamierzeń. Brytyjska wyprawa podjęta została wyłącznie
w celu przeprowadzenia badań naukowych; biegun
był tutaj sprawą uboczną. W moim natomiast rozszerzonym planie chodziło przede
wszystkim właśnie o biegun.
Ekwipunek wyprawy Scotta był zupełnie odmienny od mojego. Bardzo wątpię, czy
kapitan Scott, tak biegły w dziedzinie badań
antarktycznych, dałby się odwieść choćby w jednym punkcie od zdobytych
poprzednio doświadczeń i czy zechciałby zmienić
cośkolwiek w swoim wyposażeniu w zależności od mojej opinii. Ustępowałem bowiem
Scottowi zarówno pod względem
doświadczenia, jak i posiadanych środków.
Co się tyczy porucznika Shirase i jego "Kainan Maru", to o ile wiedziałem
miał on zamiar skupić całą swoją uwagę na Ziemi
Króla Edwarda VII.
Rozważywszy gruntownie te sprawy doszedłem do przedstawionej wyżej konkluzji, a
gdy już raz powziąłem decyzję, była ona
nieodwołalna. Postanowiłem jednak na razie nie ogłaszać tych zmian. W owym
czasie wywołałoby to jedynie nieprzyjemne komentarze
prasowe, co w rezultacie mogło pokrzyżować moje zamiary. Dlatego też musiałem
przygotowywać wszystko w ukryciu.
Jedynym wtajemniczonym, na którego niezłomnym milczeniu mogłem ślepo polegać,
był mój brat Leonard. Oddał mi on ogromne
usługi w okresie, gdy był jedynym człowiekiem znającym moje zmienione plany.
Później powrócił do Norwegii porucznik Thorvald
Nilsen podówczas pierwszy oficer, a następnie dowódca "Frama". Uważałem za
swój obowiązek powiadomić go natychmiast o
zmianie decyzji. Sposób, w jaki przyjął tę wiadomość, przekonał mnie, że w jego
wypadku zrobiłem naprawdę trafny wybór. Zyskałem
w nim nie tylko dzielnego i godnego zaufania człowieka, lecz również dobrego
kolegę, a jest to rzecz wielkiej wagi. Dobre stosunki
między kierownikiem wyprawy i pierwszym oficerem statku pozwalają uniknąć wielu
trudności. Harmonijna współpraca pomiędzy tymi
dwoma stanowi również dobry przykład dla całej załogi.
Przybycie porucznika Nilsena w styczniu 1910 roku było dla mnie ogromną ulgą.
Pomagał mi on teraz z zapałem we wszystkich
przygotowaniach, a pracował tak dzielnie i niezawodnie, że nie mam dla niego
dość słów uznania.
Plan [podróży "Frania" na południe przedstawiał się następująco: zamierzaliśmy
wyruszyć z Norwegii najpóźniej w połowie sierpnia;
pierwszym i zarazem jedynym punktem lądowania miała być Madera. Dalej
planowaliśmy płynąć trasą najdogodniejszą dla żaglowca, to
znaczy przez Ocean Atlantycki na południe, a następnie na wschód, omijając od
południa Przylądek Dobrej Nadziei i Australię, aby
wreszcie gdzieś około 1 stycznia 1911 przedrzeć się przez pas kry lodowej na
Morze Rossa, a około 15 stycznia dotrzeć do
Bariery Lodowej Rossa w okolicy Zatoki Wielorybów.
Po wysadzeniu na brzeg dziesięcioosobowej grupy wraz z materiałem do budowy
domu, ekwipunkiem i żywnością na dwa lata
"Fram" miał opuścić zatokę i pożeglować do Buenos Aires, a stamtąd odbyć podróż
oceanograficzną w poprzek Oceanu Atlantyckiego
do brzegów Afryki i z powrotem. W dniu 1 stycznia przewidziany był powrót
"Frania" do Zatoki Wielorybów dla zabrania grupy
pozostawionej tam na okres zimowy.
Tyle tylko można było wówczas postanowić; dalszy przebieg ekspedycji zależał od
warunków miejscowych i mógł być ustalony dopiero
po wykonaniu wstępnych prac na miejscu.
Swoją znajomość Bariery Lodowej Rossa czerpałem wyłącznie z opisów.
Przestudiowałem jednak tak dokładnie całą odnoszącą się do
niej literaturę, że na pierwszy widok owej potężnej masy lodu odniosłem
wrażenie, iż znam ją od lat.
Rozważywszy jak najgruntowniej wszystkie okoliczności uznałem, że najlepszym
miejscem na przezimowanie będzie z wielu względów
Zatoka Wielorybów.
Przede wszystkim mogliśmy dopłynąć tutaj statkiem najdalej na południe o cały
stopień geograficzny dalej niż Scott, który swoją
bazę założył w cieśninie McMurdo. Już ten jeden szczegół miał duże znaczenie dla
dalszej podróży do bieguna. Druga korzyść polegała
na tym, że od razu po wylądowaniu, niejako z progu domu, można tu było zbadać
teren i określić trudności czekające nas w dalszej
drodze. Poza tym przypuszczałem, że w tej części bariery lodowej, tak bardzo
oddalonej od lądu, warunki terenowe będą o wiele lepsze
niż w jego pobliżu, gdzie lody ulegają spiętrzeniu.
Na dodatek z opisów wynikało, że okolice Zatoki Wielorybów obfitują w zwierzynę.
Mielibyśmy więc w bród świeżego mięsa w postaci
fok, pingwinów i innych zwierząt podbiegunowych.
Niezależnie od tych korzyści natury czysto technicznej i materialnej, bariera
lodowa była terenem szczególnie korzystnym dla
prowadzenia badań meteorologicznych, ponieważ ląd stały nie zasłaniał tu z
żadnej strony pola widzenia. Z naszego obozu można by też
było prowadzić codzienne obserwacje i badania w warunkach stosunkowo
najpomyślniejszych oraz obserwować szczególnie ciekawe
zjawiska, jak ruch, narastanie i rozpad tej olbrzymiej masy lodu.
Ostatnią, choć nie najmniejszej wagi okolicznością, przemawiającą na rzecz
Zatoki Wielorybów, była względna łatwość dotarcia do tego
miejsca. Nigdy dotychczas nie zdarzyło się, aby jakiś statek nie mógł wpłynąć do
tej zatoki.
Wiedziałem, że nakreślony plan i sam pomysł zimowania na barierze lodowej
zostanie skrytykowany jako istne szaleństwo. Według
ogólnego przekonania lodowiec w okolicy Zatoki Wielorybów, podobnie zresztą jak
i w innych miejscach, był ruchomy.
Nawet naoczni świadkowie byli tego właśnie zdania. Opis Shackletona, oparty na
jego własnych spostrzeżeniach, był pod tym względem
mało zachęcający. Shackleton obserwował mianowicie, jak w Zatoce Wielorybów lód
kruszył się na przestrzeni wielu mil, dziękował
przeto Bogu, że nie założył tam obozu.
Aczkolwiek bardzo cenię Shackletona i jego doświadczenie, jestem jednak
przekonany, że jego wnioski były w tym wypadku zbyt
pośpieszne. Shackleton. odwiedził Zatokę Wielorybów 24 stycznia 1908 roku i
obserwował wtedy, jak lody pokrywające zatokę pękały,
a prądy morskie znosiły je na pełne morze. Gdyby Shackleton poczekał jeszcze
parę godzin, a najwyżej kilka dni, to prawdopodobnie
problem bieguna południowego zostałby rozwiązany już przed grudniem 1911 roku.
Przy bystym spojrzeniu i zdrowym sądzie nie
potrzebowałby on wiele czasu na stwierdzenie, że w okolicy Zatoki Wielorybów
czoło lodowca nie pływa, lecz spoczywa na trwałej
podporze z wysepek, raf i płycizn. Wyruszając z tego miejsca ze swymi dzielnymi
towarzyszami Shackleton mógł raz na zawsze
skończyć z zagadnieniem bieguna południowego. Okoliczności jednak zadecydowały
inaczej i w rezultacie zasłona nie została wówczas
zerwana, lecz jedynie uchylona.
Przestudiowałem szczególnie uważnie ten odcinek Bariery Lodowej Bossa i
doszedłem do przekonania, że odnoga morska, znana
obecnie pod nazwą Zatoki Wielorybów, jest tą samą, którą odkrył już dawniej Sir
James Clarke Ross. W ciągu siedemdziesięciu lat
zatoka ta mimo dużych zmian utrzymała się w jednym i tym samym miejscu, nie może
więc być jakąś formacją przypadkową. To, co w
zaraniu dziejów zatrzymało w owym miejscu potężny strumień lodowy, sunący poza
tym w równej linii, nie było chwilowym kaprysem
straszliwej potęgi, lecz czymś twardszym od twardego lodu, a mianowicie stałym
lądem. Ląd zatrzymał w tym miejscu lód i powstała
zatoka, zwana obecnie Zatoką Wielorybów. Obserwacje poczynione przez nas na
miejscu potwierdziły słuszność tego przypuszczenia.
Mogłem więc bez wahania rozbić obóz w tej części Bariery Lodowej Bossa.
Zadanie grupy lądowej miało stanowić: zbudowanie bazy, wyładowanie na lód
żywności, przetransportowanie jej części w głąb kraju i
urządzenie składów, możliwie najdalej na południu. Miałem nadzieję, że uda nam
się dowieźć aż do 80 dostateczną ilość żywności, aby
miejsce to można było traktować jako właściwy punkt wyjściowy do wyprawy na
biegun.
Zakończenie tych prac miało przypaść na początek zimy. Wiedzieliśmy doskonale,
że trzeba przedsięwziąć wszelkie środki, aby
przetrwać najmrożniejszą, a prawdopodobnie i najbardziej burzliwą pogodę, z jaką
kiedykolwiek podróżnicy polarni mieli do czynienia.
Wiosną, po ukończeniu przygotowań na terenie obozu, zamierzałem skoncentrować
wszystkie siły, by osiągnąć jedyny cel biegun.
Do udziału w tej wyprawie pragnąłem pozyskać ludzi szczególnie zaprawionych do
pracy na mrozie. Za jeszcze ważniejsze uważałem
jednak zdobycie ludzi umiejących posługiwać się psim zaprzęgiem, byłem bowiem
zdania, że będzie to miało decydujące znaczenie dla
powodzenia ekspedycji.
Całą zimę zamierzałem poświęcić na pracę nad naszym ekwipunkiem, aby uczynić go
jak najdoskonalszym. Oprócz tego część czasu
trzeba było przeznaczyć na polowanie. Należało upolować tyle fok, by mieć przez
cały czas świeże mięso dla ludzi i dla psów. Aby
uniknąć szkorbutu, tego najgorszego wroga wypraw polarnych, chciałem zapewnić
wyprawie codziennie świeże mięso. Miałem
nadzieję, że z nadejściem wiosny zdrowi i pod każdym względem w jak najlepszej
formie będziemy gotowi do wymarszu.
Zgodnie z planem mieliśmy opuścić obóz zimowy możliwie najwcześniej.
Zdecydowawszy się raz na udział w wyścigu do bieguna,
musieliśmy za wszelką cenę być pierwsi u mety. Trzeba było uczynić w tym celu
wszystko, co możliwe. Od momentu gdy plan mój stał
się decyzją, postanowiłem również, że wyruszając z Zatoki Wielorybów powędrujemy
na południe prosto wzdłuż południka. W ten
sposób mieliśmy możność zbadania zupełnie nieznanych terenów i osiągnięcia obok
-głównego celu wyprawy jeszcze dodatkowych
rezultatów.
Byłem zdumiony, dowiedziawszy się później, iż niektórzy sądzili, że pójdziemy od
Zatoki Wielorybów do lodowca Beardmore i dopiero
stamtąd, drogą Shackletona, będziemy się posuwać dalej na południe. Muszę
stwierdzić, że przy układaniu planu podróży nawet mi to
przez myśl nie przeszło. Skoro Scott oświadczył, że zamierza iść drogą
Shackletona, sprawa ta była dla mnie przesądzona. Również
podczas całego długiego pobytu we Framheimie (Obóz Amundsena nad Zatoką
Wielorybów) nikomu z nas nie przyszło do głowy
korzystać z drogi obranej przez Scotta. Byłoby to dla nas wprost niemożliwe.
Przewidywałem, że znajdą się ludzie, którzy zechcą mnie atakować, zarzucając
"nieczystą grę" i temu podobne. Gdybym obrał tę samą
drogę co Scott, mieliby oni pewien pozór słuszności. Nigdy jednak, jak już
powiedziałem, nie miałem tego zamiaru. Nasz punkt
wyjściowy znajdował się w odległości sześciuset pięćdziesięciu kilometrów od
obozu zimowego Scotta w cieśninie McMurdo, nie
mogło więc być mowy o jakimkolwiek naruszeniu terenu jego działalności. Zresztą
profesor Nansen rozprawił się już w swój cięty i
przekonujący sposób z tym głupim gadaniem, nie będę się więc nad tym dłużej
rozwodził.
Przedstawiony tutaj plan opracowałem w swoim domu nad Bundefiordem koło
Christianii we wrześniu 1909 roku. Został on
zrealizowany aż do najdrobniejszych szczegółów. Za dowód, że moje wyliczenia
były nie najgorsze, może służyć końcowa uwaga
umieszczona w planie, która brzmiała następująco: "... tak więc ostatni
uczestnicy powrócą z wyprawy do bieguna 25 stycznia". Właśnie
25 stycznia 1912 roku, po uwieńczonej powodzeniem wyprawie, powróciliśmy do
Framheimu.
Nie jedyny to wypadek, kiedy nasze wyliczenia czasu okazały się tak trafne.
Kapitan Nilsen był w tej dziedzinie prawdziwym
czarodziejem. Obliczył on na przykład, że do Bariery Lodowej Rossa, odległej o
trzydzieści tysięcy kilometrów od Norwegii,
dopłyniemy 15 stycznia 1911 roku. W istocie przybyliśmy tam 14 stycznia, a więc
na jeden dzień przed terminem. Zaistne trudno
zarzucić coś takiemu planowaniu!
Na podstawie uchwały parlamentu norweskiego, podjętej 9 lutego 1909 roku,
otrzymałem do dyspozycji statek "Fram" celem odbycia
wyprawy badawczej. Jednocześnie przyznano mi siedemdziesiąt pięć tysięcy koron
norweskich na przeprowadzenie ulepszeń i
koniecznych napraw statku.
Ze szczególną starannością wybrano i zapakowano żywność dla wyprawy. Wszystkie
artykuły spożywcze zostały zalutowane w
puszkach blaszanych i umieszczone w mocnych drewnianych skrzynkach. Nadzwyczaj
ważne jest dokładne lutowanie wszelkich puszek
z żywnością przeznaczoną dla wypraw podbiegunowych. Odżywianie się w czasie
podróży konserwami, niedbale przyrządzonymi lub
niestarannie przechowywanymi, powoduje szkorbut. Trzeba stwierdzić, że podczas
czterech norweskich wypraw polarnych trzech na
"Framie" i jednej na "Gja" nie zdarzył się ani jeden wypadek szkorbutu.
Dowodzi to w sposób przekonujący, że żywność
przeznaczoną dla tych ekspedycji dobierano i pakowano z ogromną starannością.
Dzięki wyśmienitym produktom, jakie posiadaliśmy, stan zdrowotny ludzi i
zwierząt w czasie wyprawy nie pozostawiał nic do życzenia.
Pemikan, który otrzymaliśmy tym razem, różnił się bardzo od używanego w czasie
dawniejszych wypraw. Prócz normalnej mieszaniny
mielonego mięsa i tłuszczu znajdowały się w nim dodatki w postaci jarzyn i mąki
owsianej, które znacznie poprawiały smak i ułatwiały
trawienie. Aby jednak zużytkować nasz koncentrat, trzeba było najpierw odbyć
pięciomiesięczną podróż morską. Na ten okres
zaopatrzyliśmy się w zapas suszonych dorszy.
Sprawą niezmiernej wagi dla powodzenia całej wyprawy było zdobycie naprawdę
dobrych psów. Musiałem tu działać szybko i
energicznie. Tego samego dnia, w którym powziąłem decyzję, byłem już w drodze do
Kopenhagi, gdzie przebywali właśnie dwaj
inspektorzy z Grenlandii: Daugaard-Jensen i Bentzen. Kierownik Królewskiego
Towarzystwa dla Handlu z Grenlandią, pan Rydberg,
odniósł się do mego przedsięwzięcia bardzo przychylnie, pozostawiając obu
inspektorom wolną rękę. Zapytałem tych panów, czy
podejmą się dostarczyć mi do Norwegii do lipca 1910 roku sto najlepszych
grenlandzkich psów. Odpowiedzieli twierdząco i
sprawa psów była tym samym załatwiona. Wybór spoczywał w dobrych rękach;
inspektora Daugaard-Jensena znałem od dawna
osobiście i wiedziałem, że jeśli się czegoś podejmie, wykona to z największą
sumiennością. Kierownik Królewskiego Towarzystwa dla
Handlu z Grenlandią zezwolił na bezpłatne przewiezienie moich psów do
Kristiamsand na statku "Hans Egede".
Zanim przejdę do dalszego opisu naszego wyposażenia, muszę jeszcze omówić
dokładniej sprawę psów. Główna bowiem różnica
między wyposażeniem wyprawy mojej i kapitana Scotta polegała na tym, że ja
zabierałem psy, on zaś kucyki. Słyszałem już dawniej, że
Scott w oparciu o doświadczenia własne i Shackletona doszedł do przekonania, iż
na lądolodzie mandżurskie kucyki są lepsze od psów.
Wśród ludzi znających się na psach eskimoskich nie byłem na pewno jedynym, który
zdumiał się, usłyszawszy tę opinię. Kiedy później
opierając się na różnych sprawozdaniach wyrobiłem sobie własny pogląd na
tamtejsze warunki terenowe, zdziwienie moje jeszcze
wzrosło. Jak wynikało z opisów samego Shackletona, warunki terenowe na
lądolodzie musiały być wprost idealne dla użycia psów.
Jeśli Peary mógł odbyć swój słynny "raid" przez północne lody podbiegunowe
używając psów, to używając równie dobrych psów
na gładkiej powierzchni bariery można było osiągnąć lepsze wyniki. Opinia
Anglików na temat przydatności psa eskimoskiego w
obszarach podbiegunowych wynikała na pewno z jakiegoś nieporozumienia. Może ich
psy nie rozumiały swego pana? Albo na odwrót,
może pan nie rozumiał swoich psów? Między panem a psem musi zapanować właściwy
stosunek od pierwszej chwili. Pies powinien
rozumieć, że jest obowiązany do bezwarunkowego posłuszeństwa, pan, jego
natomiast powinien zdobyć sobie u zwierzęcia prawdziwy
szacunek. Jeśli taki stosunek zostanie utrwalony, na bezkresnych przestrzeniach
podbiegunowych pies przewyższy na pewno wszystkie
inne zwierzęta pociągowe. Jestem o tym najmocniej przekonany.
Inna zaleta psów polega na tym, że takie niewielkie stworzenie łatwiej
przechodzi przez liczne mosty śnieżne, nie do ominięcia na
pociętych szczelinami lodowcach. Jeśli pies wpadnie nawet w szczelinę, to nie ma
jeszcze nieszczęścia: po prostu łapie się go za kark i
wyciąga. Zupełnie inaczej ma się sprawa z kucykiem. To stosunkowo duże i ciężkie
zwierzę zapada się oczywiście znacznie częściej, a
gdy się takie nieszczęście zdarzy, wyciąganie jest robotą trudną i ciężką. A cóż
dopiero, gdy uprząż się zerwie i kucyk leży na dnie
trzystumetrowej szczeliny!
Jeszcze jedną niewątpliwą zaletą użycia psów jest fakt, że można je żywić ich
własnym mięsem. Zmniejszając stopniowo ilość zwierząt
w zaprzęgu, można zabijać gorsze sztuki i karmić nimi lepsze, którym zapewnia
się w ten sposób świeże mięso. Nasze psy otrzymywały
całą drogę obok pemikanu mięso swych zabitych towarzyszy i dzięki temu mogły tak
wiele dokazać. Jeśli zaś my sami mieliśmy ochotę
na świeże mięso, to wystarczyło wyciąć z zabitego psa kawał delikatnej
polędwicy. Taka pieczeń smakowała niczym najlepsza
wołowina. Inne psy nie miały nic przeciwko temu; było im wszystko jedno, z
jakiej części będzie pochodziła ich porcja, byle tylko
otrzymały swój przydział. Jedyną rzeczą, jaka pozostawała po takim psim posiłku,
były zęby ofiary; jeśli jednak psy miały za sobą
szczególnie ciężki dzień, znikały nawet zęby.
Jeśli pójdziemy jeszcze dalej i przeniesiemy się z bariery lodowej na wyżynę,
przestanie istnieć jakakolwiek wątpliwość co do przewagi
psów nad kucykami. Psy nie tylko dadzą się przeprowadzić przez potężne lodowce
górskie wiodące ku wyżynie podbiegunowej, lecz
można ich używać podczas całej tej drogi nawet w zaprzęgu. Kucyki natomiast
trzeba pozostawić u stóp lodowca, a wędrowcom
przypada wtedy w udziale wątpliwa przyjemność odgrywania roli kucyków. O ile
bowiem zrozumiałem dobrze Shackletona, nie ma
mowy o wciągnięciu kucyków po stromych i spękanych urwiskach górskich lodowców.
Niewątpliwie przykro byłoby pozostać bez siły
pociągowej przebywszy zaledwie czwartą część drogi; znacznie lepiej dysponować
siłą pociągową przez cały czas podróży.
Od pierwszej chwili zdawałem sobie sprawę z tego, że najniebezpieczniejszą
częścią naszej podróży będzie pierwszy etap żegluga z
Norwegii do Bariery Lodowej Rossa. Jeśli uda się nam przewieźć psy zdrowo i cało
przez morze, nasze widoki na przyszłość będą
zupełnie pomyślne. Na szczęście towarzysze moi mieli to samo zdanie: dzięki
wspólnej opiece i staraniu udało się nam dowieźć psy do
celu w tak dobrym stanie, że w chwili wysadzenia na brzeg były nawet mocniejsze
i zdrowsze niż przed podróżą. Poza tym ilość ich w
tym czasie znacznie się zwiększyła, co również było oznaką doskonałego zdrowia.
Aby zabezpieczyć je przed słońcem i wilgocią, ułożyliśmy na statku, jakieś osiem
centymetrów nad pokładem, prowizoryczny pomost z
heblowanych desek. Chroniło to psy przed zalewaniem przez wodę deszczową i
morską, która w czasie żeglugi przez oceany na
niedużym i mocno obciążonym stateczku często-gęsto przelewała się przez pokład.
Dzięki naszemu pomysłowi woda odpływała
spodem, pozostawiając pomost suchy. W strefie tropikalnej dawał on jeszcze inną
korzyść: powierzchnia pomostu była zawsze
chłodniejsza od samego pokładu. Po pierwsze dlatego, że w szczelinie między
pokładem a pomostem wytwarzał się stały ciąg świeżego
powietrza, a po drugie dlatego, że nasmołowany pokład nagrzewał się znacznie
bardziej niż pomost, który do końca podróży pozostał
prawie biały. Niezależnie od tego zabraliśmy ze sobą, głównie ze względu na psy,
zasłony przeciwsłoneczne, które można było
rozwiesić nad całym statkiem, chroniąc zwierzęta przed żarem.
Prócz naszych czworonożnych towarzyszy mieliśmy na pokładzie jeszcze pewne
stworzenie dwunożne, które zabraliśmy nie tyle do
pracy w krainach podbiegunowych, ile dla uprzyjemnienia sobie czasu. Był to
kanarek Fridtjf, jeden z licznych podarków, który
przyjęliśmy ze szczególną radością. Ptaszek zaczął ćwierkać, ledwo tylko znalazł
się na pokładzie, i śpiewał niestrudzenie podczas
podróży przez dwa oceany. Kanarek nasz dotarł niewątpliwie znacznie bliżej
bieguna niż którykolwiek z jego braci.
Wobec bardzo skromnych możliwości finansowych byłem zmuszony obracać w ręku
każdy grosz, zanim zdecydowałem się go wydać.
Dla wyprawy podbiegunowej pierwszorzędne znaczenie ma sprawa odzieży. Uważałem
za konieczne, aby kierownik takiej wyprawy
sam zaopatrzył swych ludzi w odpowiedni strój polarny. Obawiałem się, że gdyby
pozostawić to poszczególnym uczestnikom, sytuacja
mogłaby wyglądać bardzo źle jeszcze przed dotarciem wyprawy do celu. Muszę
jednak przyznać, że zakup odzieży był dla mnie
zadaniem niezbyt pociągającym. Bądź co bądź wypadłoby znacznie taniej, gdyby
zażądać od każdego uczestnika, aby sam zaopatrzył się
w potrzebne ubrania, ale wtedy straciłbym prawo kontrolowania, czy jakość
odzieży odpowiada moim wymaganiom.
Nasze ubiory nie odznaczały się bynajmniej wspaniałym wyglądem, były za to
ciepłe i trwałe. Ze składów odzieżowych intendentury
wojskowej w Horten otrzymałem dwieście wełnianych koców. Niech jednak czytelnik
nie wyobraża sobie tutaj tych puszystych, lekkich
białych koców, jakie można zobaczyć w oknach wystawowych, a które mimo swej
grubości wyglądają, jakby były w stanie unieść się w
powietrze tak są lekkie i delikatne. Tego rodzaju koców oczywiście nie
otrzymaliśmy i prawdę mówiąc nie wiedziałbym nawet,
co z takim fantem zrobić. Koce, w jakie zaopatrzyła nas intendentura, były
zupełnie innego rodzaju. Ich koloru właściwie nie da się
określić, nie wyglądały również na to, aby miały ulecieć w powietrze. Wręcz
przeciwnie leżały nieruchomo jak bryła, były bowiem
folowane i sprasowane w jedną twardą masę. Od niepamiętnych czasów koce te
służyły naszym dzielnym marynarzom floty wojennej i
nie jest wykluczone, że niektóre z nich mogłyby opowiedzieć ponure historie
jeszcze z czasów Tordenskjolda (Dowódca duńsko-
norweskiej floty wojennej z czasów wojny północnej (17001721).
Pierwszą rzeczą, jaką zrobiłem dostawszy w ręce ten skarb, było odesłanie go do
farbiarni. I patrzcie! Otrzymaliśmy stamtąd koce nie do
poznania: jaśniały kolorem ultramaryny czy jak on się tam nazywa. Wojownicza
przeszłość została wymazana.
Miałem zamiar przerobić te dwieście koców na ubrania polarne. Dopytywałem się
więc tu i ówdzie, jakby to przeprowadzić. Uważałem
jednak, że byłoby nierozsądnie zdradzać pochodzenie moich materiałów.
Obawiałem się, że żaden krawiec pod słońcem nie da się skłonić do uszycia ubrań
ze starych koców. Moja pracownia wyglądała w tym
czasie jak składnica wyrobów wełnianych wszędzie piętrzyły się stosy koców.
Zjawił się na koniec krawiec i pyta:
Czy to ten materiał?
Tak, to ten. Nadszedł właśnie z zagranicy. Prawdziwa okazja: są to próbki,
które dostałem za bezcen.
Zrobiłem przy tym najbardziej niewinną i obojętną minę. Zauważyłem, że krawiec
spojrzał na mnie spod oka; pomyślał pewnie, że te
próbki są cokolwiek za duże.
Materiał jest bardzo gęsto tkany stwierdził, oglądając go pod światło.
Mógłbym przysiąc, że jest on folowany.
Miałem wielką ochotę powiedzieć mu: "Co też pan wygaduje!", ale wstrzymała mnie
powaga sytuacji. Przeglądaliśmy więc kolejno
każdą "próbkę", przeliczając je przy tej okazji. Robota to przewlekła i nudna,
byłem więc zadowolony, kiedy zbliżyła się wreszcie ku
końcowi i mogłem zająć się czym innym. Tymczasem krawiec sam kończył przegląd
towaru. Już chciałem sobie pogratulować
szczęśliwego rezultatu trudów, gdy nagły okrzyk z kąta pokoju wyrwał mnie z
zamyślenia. Okrzyk ten zabrzmiał mi w uszach jak ryk
lwa. Krawiec stał wśród niebieskich zwałów, wywijając nad głową kocem, którego
mocno podejrzany kolor nie pozostawiał żadnej
wątpliwości co do pochodzenia "okazyjnego" towaru. Rzuciwszy mi druzgocące
spojrzenie gość wyszedł, aby się więcej nie pokazać, ja
zaś popadłem w czarną rozpacz. W pośpiechu zapomniałem o schowaniu próbnego
koca, przysłanego mi przez intendenturę, i stąd całe
nieszczęście.
Mimo wszystko koce zostały wreszcie przerobione i na pewno żadna wyprawa
badawcza nie miała ubrań mocniejszych i cieplejszych
niż my.
Uważałem za konieczne, aby na statku miał każdy solidne ubranie brezentowe oraz
szczególnie dobre buty nieprzemakalne. Buty takie
zostały uszyte na miarę z najlepszych materiałów. Zamówienie powierzyłem pewnemu
zakładowi, który uważałem za jeden z
najlepszych w tej specjalności. Któż więc opisze naszą rozpacz, gdy próbując
nałożyć wspaniałe buty przekonaliśmy się, że przeważnie
nie nadają się w ogóle do użytku! Niektórym stopy latały w nich tak, że nie
mogli ustać na nogach, innym mimo natężenia
wszystkich sił nie udało się przepchać stopy przez wąską drogę wiodącą do
raju. Próbowaliśmy chytrze wymienić te buciska na inne,
ale nic z tego nie wyszło. Buty były uszyte dla istot nie z tej ziemi.
Na szczęście marynarze w żadnej okoliczności nie dadzą się zaskoczyć. Towarzysze
moi, znając przysłowie, że jedna para dobrych
butów jest lepsza od dziesięciu złych, zabrali ze sobą swoje własne obuwie.
Dzięki temu wybrnęliśmy z kłopotów.
Do użytku w klimacie gorącym wzięliśmy dla każdego członka wyprawy po trzy
komplety lnianej bielizny. O resztę ubrania na ten etap
podróży mieli się zatroszczyć sami uczestnicy. Większość ludzi posiada przecież
parę starych koszul, a pod równikiem nie trzeba
niczego więcej. Na obszary zimne natomiast przygotowałem dla każdego po dwa
komplety bardzo grubej, ręcznie szytej bielizny
wełnianej, po dwa ciepłe swetry ręcznej roboty, po sześć par dzianych pończoch
oraz skarpetki i pończochy "więzienne". Każdy z nas
otrzymał również dwie kurtki jedną bardzo grubą "islandzką" i drugą zwykłą,
lżejszą.
Oprócz tego mnóstwo rzeczy dostaliśmy z zapasów wojskowych, między innymi
ubrania nadające się do użytku zarówno podczas
mrozów, jak i w czasie upałów, bieliznę, buty z cholewami, trzewiki, wiatrówki i
najprzeróżniejsze materiały.
Ostatnią częścią garderoby, jaką muszę tu wymienić, były ubrania ze skór
grenlandzkich fok, przydzielone wszystkim uczestnikom
wyprawy. Można by jeszcze wspomnieć o najrozmaitszych drobniejszych
przedmiotach, jak przędza do cerowania, nici, igły wszelkich
typów i wielkości, guziki, nożyczki, tasiemki i temu podobne. Mam wrażenie, że
niczego nie zapomnieliśmy i że nasze zaopatrzenie w
odzież było pod każdym względem doskonałe.
Inną stroną wyposażenia, którą również należało brać pod uwagę, było urządzenie
pomieszczeń mieszkalnych na statku. Jak wiele
znaczy otoczenie, w którym żyjemy! Ja sam mogę zrobić dwa razy więcej, jeśli mi
wygodnie, a dokoła panuje porządek. Mesy na
"Framie" zostały urządzone pięknie i stylowo. Kobiety z Horten ofiarowały nam
mnóstwo rzeczy do ich ozdobienia. Niewątpliwie
ucieszą się na wiadomość, że nasze mesy budziły wszędzie nadzwyczajny podziw.
"Jak to, więc tak wygląda statek polarny?" pytał
ktoś. "Nie spodziewaliśmy się zobaczyć tutaj nic oprócz drewnianych stołków i
nagich ścian". Niektórzy mówili nawet o
"buduarach". Oprócz wspaniale haftowanych makat ściany zdobiły przepiękne
obrazy, których ofiarodawcy z radością usłyszeliby
pewnie te wszystkie zachwyty, z jakimi na każdym kroku się spotykaliśmy.
Przyozdobienie kajut pozostawiłem ich mieszkańcom.
Każdy mógł zabrać do swego małego królestwa cząstkę ojczyzny.
Bielizna pościelowa uszyta została w warsztatach marynarki wojennej w Horten.
Był to pierwszorzędny nabytek, podobnie jak
wszystko, cośmy stamtąd otrzymali. Dziękujemy też ofiarodawcom za doskonałe,
miękkie kołdry z fabryk wyrobów wełnianych w
Drondheim, które wielokrotnie błogosławiliśmy w zimowe dni.
Muszę też wspomnieć o naszych zapasach papieru i przyborów do pisania. Rzeczy te
były naprawdę śliczne. Mieliśmy na przykład
cieniutki papier listowy w różnych formatach z rysunkiem "Frama" i nazwą naszej
wyprawy. Zapasy materiałów piśmiennych mieliśmy
tak duże, że wystarczyłoby nam na wielokrotne okrążenie kuli ziemskiej. Były tam
stalówki i pióra, ołówki czarne i kolorowe, bibuła,
tusze, atrament i proszek do jego przyrządzania, grafiony i sztyfty do ołówków,
biała i czerwona kreda, guma arabska i inne artykuły
gumowe, kalendarze, dzienniki okrętowe i różne księgi, notesy, skoroszyty i
wiele innych rzeczy z tej branży.
Od jednej z największych firm w Christianii otrzymaliśmy pełne wyposażenie
kuchenne i nakrycia stołowe wszystko w najlepszym
gatunku i doskonałym stanie. Tace, talerze, noże, widelce, łyżki, dzbanki,
szklanki i tym podobne były znaczone nazwą naszego statku.
Na "Framie" znajdowała się również bogato wyposażona biblioteka. Dużą część tych
książek otrzymaliśmy w darze. Ogółem mieliśmy
na statku około trzech tysięcy tomów.
Dla rozrywki zabraliśmy też mnóstwo najrozmaitszych gier. Były tam całe tuziny
talii kart, z których wiele sumiennie zużyliśmy.
Gramofon z zapasem płyt okazał się chyba najlepszym naszym przyjacielem.
Mieliśmy poza tym fortepian, skrzypce, flet, mandolinę,
ustną harmonijkę, a nawet pozytywkę. W nuty zaopatrzyły nas szczodrze sklepy
muzyczne, mogliśmy więc uprawiać muzykę do woli.
Dzięki składom winnym w Christianii byliśmy dobrze zaopatrzeni również w napoje
alkoholowe. Wszyscy bez wyjątku uczestnicy
wyprawy wielce sobie cenili szklaneczkę wina, a od czasu do czasu kieliszek
dobrej wódki. Zagadnienie konsumpcji alkoholu podczas
wyprawy polarnych było już niejednokrotnie roztrząsane. Ja osobiście jestem
zdania, że w obszarach podbiegunowych alkohol
używany w miarę jest po prostu lekarstwem. Oczywiście dotyczy to tylko pobytu
w obozie zimowym. Podczas wypraw sankami
natomiast alkohol musi być zupełnie wykluczony, wiem o tym dobrze z własnego
doświadczenia. Nie dlatego jednak, aby kieliszeczek
wódki mógł tu coś zaszkodzić, lecz ze względu na konieczność oszczędzania na
ciężarze i objętości. W czasie podróży sankami można
mieć ze sobą tylko rzeczy absolutnie niezbędne; alkoholu zaś nie mogę uznać za
"absolutnie niezbędny".
Nasze spirytualia były jednak bardzo pożyteczne nie tylko w obozie zimowym, ale
również podczas podróży przez burzliwe i zimne
morza. Gdy po ciężkiej pracy człowiek kładzie się do łóżka przemoczony i
zmarznięty, wówczas jeden kieliszek pomaga nieraz w
niewiarygodny sposób. Przeciwnik alkoholu będzie tu kręcił nosem i powie, że
filiżanka czarnej kawy może w takim wypadku spełnić tę
samą rolę. Ja jednak uważam, że wielkie ilości czarnej kawy, jakie ludzie
wlewają w siebie przy takich okazjach, są znacznie
szkodliwsze od kieliszka żytniówki.
Zgadzam się w zupełności, że jest to objaw bardzo smutny, jeśli potrzebuje się
koniecznie alkoholu, aby osiągnąć odpowiedni nastrój.
Ponieważ jednak ludzie nie są inni, niż są, należy szukać najlepszego wyjścia.
Ja sam piję chętnie grog; jeśli jednak ktoś woli kawę z ciastkiem, może pozostać
przy swoim. W każdym razie szklaneczka grogu
nikomu jeszcze nie zaszkodziła.
Konsumpcja alkoholu podczas trzeciej wyprawy "Frama" wyglądała następująco: w
każdą środę i niedzielę kieliszek wódki do obiadu;
w sobotę wieczorem grog, a w każde święto dodatkowa kolejka.
W tytoń i cygara zaopatrzyły nas obficie różne fabryki krajowe i zagraniczne.
Dzięki temu w każdą sobotę i niedzielę mogliśmy sobie
pozwolić na wypalenie po cygarze na deser.
Dwie fabryki czekolady z Christianii i jedna wytwórnia zagraniczna nadesłały nam
swoje najlepsze wyroby. Pewna wytwórnia z
Drammen zaofiarowała nam tyle soku owocowego, ile zdołaliśmy wypić; często
chwaliliśmy z całego serca ten wyśmienity napój,
wracając zaś z bieguna liczyliśmy dni dzielące nas od składu z sokiem.
Od trzech firm z Christianii otrzymaliśmy wystarczające zapasy serów,
herbatników, herbaty, cukru i kawy. Kawa była tak świetnie
opakowana, że choć już palona, w chwili użycia była równie aromatyczna i
smaczna, jak po "wyjściu" z palarni.
Pewien hurtownik zaopatrzył nas na pięć lat w mydło, a artykułu tego wychodzi
niemało nawet w czasie podróży na biegun. Inny
ofiarodawca pomyślał o pielęgnacji naszej skóry, włosów i zębów. Jeśli mimo tego
nie mamy obfitego owłosienia, delikatnej cery i
perłowych zębów, to bynajmniej nie z jego winy, bo zapas zabraliśmy zupełnie
wystarczający.
Bardzo ważna była medyczna strona wyposażenia. Jedna z aptek dostarczyła nam
bezpłatnie wszelkich potrzebnych leków, umiejętnie
dobranych, pięknie posegregowanych i opakowanych. Niestety, nie przyłączył się
do naszej wyprawy żaden lekarz, musiałem więc
wziąć tutaj całą odpowiedzialność na siebie. Porucznik Gjertsen, który objawił
nadzwyczajne zdolności do wyrywania zębów i
amputacji, odbył "błyskawiczny kurs" w klinice dentystycznej i w szpitalu.
Okazało się potem, jak wiele można się nauczyć w krótkim
czasie. Gjertsen leczył najtrudniejsze wypadki ze zdumiewającą szybkością i
niewzruszoną pewnością siebie. Czy zawsze z korzyścią
dla chorego, to już inna sprawa wolę ją tu pominąć. Zęby wyrywał nasz
porucznik z niewiarogodną zręcznością, mocno
przypominającą sztuczki karciane. W jednym momencie pokazywał cęgi, a w
następnym tkwił już w nich potężny ząb trzonowy. Krzyki,
jakie dawały się słyszeć w czasie tych zabiegów, świadczyły jednak, że nie są
one zupełnie bezbolesne.
Pewna fabryka zapałek zaopatrzyła nas hojnie w swój towar, który był tak
starannie opakowany, że gdyby te skrzynie holować za
statkiem, zapałki okazałyby się zupełnie suche. Mieliśmy masę amunicji oraz
środków wybuchowych, a że całe dolne pomieszczenie
wypełniała nafta, ładunek "Frama" był w sumie mocno niebezpieczny. Z tego
względu przedsięwzięte zostały wszelkie środki, aby
zabezpieczyć statek przed pożarem. We wszystkich kajutach i w wielu innych
miejscach umieszczono gaśnice, a na pokładzie stała
zawsze w pogotowiu pompa z wężem strażackim.
Nie zapomnieliśmy oczywiście o narzędziach do rozbijania lodu, jak na przykład o
piłach długości dwu do sześciu metrów.
Byliśmy też dobrze zaopatrzeni w przyrządy naukowe. Profesor Nansen i Helland
Hansen poświęcili niejedną godzinę naszemu
wyposażeniu oceanograficznemu, dzięki czemu rozrosło się ono do ogromnych
rozmiarów. Oprócz tego porucznicy Prestrud i Gjertsen
przeszli odpowiednie przeszkolenie z zakresu oceanografii w stacji biologicznej
w Bergen. Ja również spędziłem tam jedno lato,
słuchając wykładów z oceanografii. Helland Hansen był wspaniałym wykładowcą; nie
śmiem natomiast twierdzić, że byłem równie
dobrym uczniem.
Profesor Mohn (Dyrektor Instytutu Meteorologicznego Norwegii, Jeden z
największych autorytetów w dziedzinie meteorologii)
ofiarował nam kompletne wyposażenie meteorologiczne. Z przyrządów należących do
"Frama" mogę wymienić aparat wahadłowy
(Przyrząd do badania siły ciężkości (przyciągania ziemskiego), doskonały
teodolit (Przyrząd do mierzenia kątów w miernictwie) i nie
mniej świetny sekstans (Przyrząd do mierzenia wysokości gwiazd lub Słońca ponad
horyzontem w celu wyznaczenia szerokości
geograficznej). Porucznik Prestrud uczył się posługiwania aparatem wahadłowym u
profesora Schitza, a teodolitem astronomicznym u
profesora Geelmuydena. Oprócz tego mieliśmy znaczną ilość sekstansów, sztucznych
horyzontów oraz lornetek różnych wielkości.
Dotychczas opisywałem ogólne wyposażenie ekspedycji. Obecnie przejdę do
omówienia specjalnego ekwipunku grupy lądowej, mającej
zimować na Antarktydzie.
Domek, który zabieraliśmy ze sobą, został wzniesiony na moim gruncie nad
Bundefiordem, gdzie mogłem stale doglądać postępu robót.
Wybudowali go bracia Hans i Jrgen Stubberud; było to dzieło naprawdę wspaniałe,
przynoszące obu braciom prawdziwy zaszczyt. Do
budowy użyte zostały materiały tylko najlepszej jakości. Dom miał osiem metrów
długości, a cztery szerokości; wysokość jego od ziemi
do szczytu dachu wynosiła sześć metrów. Zbudowany został tak jak zwykły norweski
dom ze stromym dachem. Posiadał dwie izby, z
których pierwsza, długości sześciu metrów, służyła zarazem za sypialnię,
jadalnię i pokój mieszkalny. Drugie pomieszczenie, długości
dwu metrów, było przeznaczone na kuchnię, gdzie piastował później swój urząd
kucharza Lindstrm. Podwójny właz prowadził z
kuchni na poddasze, gdzie miała być przechowywana część zapasów żywności i
wyposażenia.
Ściany domu wykonane zostały z trzycalowych bali, oszalowanych po obu stronach
deskami. W środku pozostawiono pustą przestrzeń.
Do izolacji użyto masy drzewnej. Podłoga i sufit między izbami a poddaszem były
podwójne, dach natomiast pojedynczy. Drzwi
miały szerokie fugi i zamykały się bardzo szczelnie. Dom posiadał dwa okna:
jedno trójdzielne w ścianie szczytowej pokoju
mieszkalnego, drugie dwuskrzydłowe w kuchni. Dach był pokryty papą, podłoga
zaś linoleum. Z izby mieszkalnej prowadziły do
góry dwa przewody wentylacyjne jeden dla powietrza zużytego, uchodzącego ku
górze, drugi dla świeżego, napływającego z
zewnątrz.
Pod ścianami stało w dwóch rzędach jedne nad drugimi dziesięć koi: przy
jednej ścianie sześć, przy drugiej cztery.
Umeblowanie pokoju składało się poza tym ze stołu, drewnianych stołków po
jednym dla każdego i z lampy żarowej. Połowę
kuchni wypełniał piec kuchenny; resztę miejsca zajmował kredens i półki.
Dom został kilkakrotnie nasmołowany, a wszystkie części starannie ponumerowane,
tak że można było z łatwością złożyć je z
powrotem. Aby przymocować dom do podłoża i nie dopuścić do zdmuchnięcia go przez
antarktyczne burze, poleciłem przyśrubować na
końcach belek szczytowych i na czterech rogach domu silne żelazne bolce. Sześć
kołków żelaznych wzięliśmy ze sobą, aby wbić je w
lód w pewnej odległości od domu. Między tymi kołkami a bolcami na ścianach domu
miały być przeciągnięte stalowe liny, wzmocnione
grubym stalowym drutem. Oprócz tego mieliśmy jeszcze dwa specjalne łańcuchy,
które gdyby burze zbytnio się srożyły można
było przerzucić przez dach, a końce ich umocować. Oba przewody wentylacyjne i
komin kuchenny z daszkiem umocowane zostały
linami okrętowymi.
Jak widać, dołożono starań, aby dom był ciepły i wygodny oraz aby zabezpieczyć
go przed naporem burz. Niezależnie od tego
zabraliśmy ze sobą dużo zapasowych desek i belek.
Oprócz domu zaopatrzyliśmy się w piętnaście namiotów szesnastoosobowych, z czego
dziesięć starych, ale zupełnie jeszcze dobrych,
przekazała nam intendentura, pięć pozostałych zaś było nowych zakupiłem je ze
składów marynarki wojennej. Namioty te miały
służyć jako tymczasowe pomieszczenia mieszkalne. Były one lekkie, mocne i
ciepłe, a przy tym dawały się szybko ustawić. W czasie
żeglugi na południe Rnne dorobił do nich podłogę z grubego płótna żaglowego.
Wszystkie skrzynie z zapasami zimowymi miały specjalne znaki i złożone zostały w
ładowniach statku w taki sposób, aby je można było
szybko wyładować.
Mieliśmy dziesięć par sań, dostarczonych przez pewną wytwórnię artykułów
sportowych w Christianii. Sanki te zostały zbudowane na
wzór starych sań Nansena, były jednak trochę szersze i miały cztery metry
długości. Płozy wykonano z najlepszego amerykańskiego
drzewa hikorowego z okuciami stalowymi. Pozostałe części zostały sporządzone z
dobrego i wytrzymałego jesionu norweskiego. Każde
sanie posiadały parą zapasowych płóz, które mogliśmy łatwo przymocować klamrami
i równie łatwo odczepić, jeśli były niepotrzebne.
Stalowe okucia płóz zostały pociągnięte minią, zapasowe zaś płozy smołą. Sanie
te były nadzwyczaj mocne i nadawały się do użytku w
każdym terenie. Nie znałem podówczas tak dobrze antarktycznych lodowców; w
tamtejszych warunkach nasze sanie okazały się,
niestety, trochę za ciężkie.
Wzięliśmy dwadzieścia par nart z najlepszego drzewa hikorowego; miały one po dwa
i pół metra długości i były stosunkowo wąskie. W
tak długie narty zaopatrzyliśmy się ze względu na spodziewane liczne szczeliny w
lodzie. Im większa jest powierzchnia, na którą
rozkłada się ciężar ciała, tym większe są szanse przejścia cało przez mosty
śnieżne nad szczelinami. Wzięliśmy także kijki bambusowe z
ebonitowymi kółkami. Nasze wiązania były kombinacją wiązań typu Huitfeldt i
Hyer Ellefsen. Oprócz tego zabraliśmy mnóstwo
zapasowych rzemieni.
Mieliśmy też sześć namiotów trzyosobowych, wykonanych w warsztatach marynarki
wojennej z doskonałego płótna żaglowego, z
całkowicie wszytą podłogą. Były to chyba najmocniejsze i najpraktyczniejsze
namioty, jakich kiedykolwiek używano. Nawet podczas
silnej wichury jeden człowiek mógł sam ustawić taki namiot. Im mniej kijów ma
namiot, tym jest łatwiejszy do ustawienia wiem o
tym z własnego doświadczenia. Opisywane tutaj namioty miały tylko jeden kij.
Często czyta się w sprawozdaniach z podróży
podbiegunowych, że ustawianie namiotu trwało bardzo długo nieraz wiele godzin.
Kiedy zaś namiot wreszcie stanął, podróżni
musieli być przygotowani na to, że w następnej chwili zostanie on znów zwalony
przez burzę. O tym wszystkim nie było u nas mowy.
Namiot stawał za jednym ruchem ręki i opierał się skutecznie każdej wichurze;
leżeliśmy w naszych śpiworach zupełnie bezpieczni,
choćby na dworze srożyła się najgorsza burza.
Wejście do namiotu zamykało zwykłe urządzenie z "rękawem", które obecnie uważa
się za jedyne dopuszczalne w obszarach
podbiegunowych. Ten patentowany "rękaw" jest pomysłem niesłychanie prostym,
podobnie jak wszystkie patenty, które są coś warte.
Mianowicie w namiocie wycina się odpowiedniej wielkości otwór, bierze się worek
otwarty na obu końcach i przyszywa z jednej strony
do tego otworu. "Rękaw", który w ten sposób powstaje, stanowi wejście. Po
wejściu do namiotu zbiera się "rękaw" i związuje jak
zwykły worek.
Do namiotu, posiadającego całkowitą podłogę i tego rodzaju wejście, nawet
podczas najgorszej burzy nie dostanie się ani jeden płatek
śniegu.
Skrzynie do przewożenia zapasów zrobione były z cienkiego, ale mocnego drzewa
jesionowego, sprowadzonego specjalnie z Jutlandii.
Drzewo to okazało się rzeczywiście niezawodne. Skrzynie miały po trzydzieści
centymetrów długości i szerokości oraz czterdzieści
centymetrów wysokości. W górze posiadały niewielki otwór z pokrywą aluminiową,
dopasowaną dokładnie, jak w bańce na mleko.
Wybrałem ten rodzaj pokrywy, ponieważ skrzynie z dużymi pokrywami są słabsze.
Poza tym, aby zdjąć małą pokrywę, nie trzeba nic
odwiązywać i w każdej chwili można się dostać do środka. Skrzynia z wielką
pokrywą przysparza o wiele więcej kłopotów, jako że dla
byle drobnostki trzeba rozwiązywać sznury, którymi jest umocowana do sań, a na
to nie zawsze starcza ochoty. Gdy człowiek zmęczy
się i napracuje, jest skłonny przełożyć na jutro to, co powinien zrobić dziś,
szczególnie podczas mrozu i śnieżycy. Praktyczne i poręczne
wyposażenie sanek pozwala na wcześniejszy odpoczynek w namiocie; przy większych
odległościach ma to niemałe znaczenie.
W odzież zaopatrzeni byliśmy z pewnością lepiej niż jacykolwiek podróżnicy
polarni. Wyposażenie to można podzielić na dwie
kategorie: odzież na bardzo ostre mrozy i odzież na stosunkowo łagodniejszą
pogodę. Dotychczas nikt jeszcze nie zimował na Barierze
Lodowej Rossa, trzeba więc było przygotować się na najgorsze. Aby przetrwać
najostrzejsze mrozy, zaopatrzyliśmy się w duży zapas
ubrań z futer renów. Zdobycie ich kosztowało wiele czasu. Najpierw trzeba było
zakupić surowe futra renów. Zatroszczył się o to nasz
przedstawiciel w Troms, pan Zappfe. Dzięki jego pomocy udało mi się otrzymać
rzeczy, których sami nigdy nie zdobylibyśmy. Nie
szczędził on trudu i nie ustąpił, dopóki nie wykonał tego, co zamierzał. Tym
razem zakupił około dwustu pięćdziesięciu futer
wyprawionych przez Finów. Futra te wysłane zostały do Christianii, gdzie z kolei
wiele trudu kosztowało wyszukanie człowieka, który
by umiał uszyć z tego odzież. Wreszcie znalazłem takiego; zabraliśmy się więc do
sporządzania ubrań na wzór Eskimosów Neczili.
Szyło się je od rana do wieczora: grube i cienkie anoraki, ciężkie i lekkie
spodnie do wysokich butów, pończochy zimowe i letnie.
Oprócz tego kazałem uszyć tuzin zupełnie lekkich worków, które na wypadek
jakichś straszliwych mrozów służyłyby jako wkładki do
zwykłych grubych śpiworów. Wszystko to zostało uszyte dopiero na ostatnią
chwilę.
Zewnętrzne śpiwory wykonał kuśnierz Brandt z Bergen. Były one doskonałe, zarówno
jeśli chodzi o materiał, jak i robotę. Na całym
świecie nie znalazłoby się chyba lepszego mistrza; były to prawdziwe
"majstersztyki". Dla ochrony zaopatrzyliśmy śpiwory w pokrowce
z bardzo gęstego płótna, nieco dłuższe od samych śpiworów, dzięki czemu można je
było związywać na końcu jak zwykłe worki.
Zapobiegało to przedostawaniu się do środka śniegu podczas marszów. Nawet silna
zadymka nie mogła tutaj nic wskórać.
Na śpiwory powinno się używać tylko najlepszego, ciemnego futra renów; cienkie
futerko z podbrzusza należy starannie odciąć.
Widziałem śpiwory sporządzone z bardzo dobrych futer, które jednak zepsuły się w
stosunkowo krótkim czasie, ponieważ pozostawiono
w nich kawałki cienkiego futra z podbrzusza. Przez cienkie futro zimno
przedostaje się o wiele łatwiej, a natrafiając na ciepło ciała
powoduje osadzanie się w tych miejscach wilgoci w postaci szronu. Kiedy leży się
w takim śpiworze, cienkie części futra wilgotnieją i
już po krótkim czasie włos zaczyna wyłazić. Wilgoć rozprzestrzenia się jak
zaraza, atakuje futro coraz dalej i pewnego pięknego dnia
człowiek zostaje ze śpiworem łysym jak kolano. Toteż przy wyborze skór na
śpiwory nie można być nigdy dość ostrożnym.
Aby zaoszczędzić futra, wytwórnie szyją śpiwory w ten sposób, że włos układa się
w stronę otworu worka. Odpowiada to najlepiej
kształtowi skór, ale nie odpowiada człowiekowi, który musi w śpiworze leżeć.
Ponieważ wielkość śpiworów dostosowuje się ściśle do
wymiarów człowieka, wciśnięcie się do środka jest zawsze zadaniem bardzo
uciążliwym. Jeśli na dodatek włos futra wichrzy się, sprawa
staje się jeszcze trudniejsza.
Kazałem zrobić dla nas śpiwory wyłącznie jednoosobowe, z tasiemką do zaciągania
pod szyją. Jak później zobaczymy, nie wszyscy
przyjęli to z uznaniem. Górna część grubych śpiworów została zrobiona z cieńszej
skóry, aby można było worek zaciągnąć dokładnie
przy szyi. Grube futro nie daje się bowiem porządnie ściągnąć i nie przylega do
szyi tak dobrze jak cienkie.
Odzież przeznaczona na umiarkowane zimna składała się z grubej wełnianej
bielizny i szczelnego, nie przepuszczającego wiatru
kombinezonu. Bieliznę zamówiono specjalnie dla nas. Sam doglądałem jej produkcji
i dzięki temu miałem pewność, że jest naprawdę
czysto wełniana. Kombinezony uszyto z dwóch gatunków tkanin: z rodzaju gabardyny
gatunku burberry i z gęstego płótna
impregnowanego w kolorze zielonym, jakiego używają w Norwegii podczas zimy.
Do podróży sankami, gdzie chodzi o oszczędność na wadze i swobodę poruszania
się, mogę jak najgoręcej polecić tkaninę burberry; jest
ona nadzwyczaj lekka, mocna i nie przepuszcza zupełnie wiatru. Do ciężkiej
natomiast pracy wolę ubranie z płótna impregnowanego,
które chroni od wiatru równie dobrze jak burberry, jest jednak cięższe, a
podczas długich marszów mniej wygodne. Nasze ubrania z
burberry składały się z obszernej kurtki i równie obszernych spodni; ubrania z
płótna impregnowanego zaś ze spodni i kaftana z
kapturem.
W czasie wyprawy używaliśmy na ogół zupełnie zwyczajnych rękawiczek z jednym
palcem, jakie można dostać w każdym sklepie. W
obozie zimowym i w jego okolicach inne rękawiczki nie były potrzebne.
Nakładaliśmy na nie jedynie pokrowce z płótna
impregnowanego, aby się nie wycierały; tego rodzaju rękawiczki nie są bowiem
zbyt mocne, ale za to przyjemne i ciepłe. Mieliśmy też
dziesięć par rękawic skórzanych, również z jednym palcem, zakupionych u pewnego
rękawicznika w Christianii. Okazały się one wprost
nie do zdarcia. Używałem takich rękawic w drodze z Framheimu do bieguna i z
powrotem, a później podczas podróży powrotnej na
Tasmanię. Wprawdzie podszewka podarła się wreszcie w kilku miejscach, ale szwy
trzymały równie dobrze jak w dniu nabycia. Jeśli
wziąć pod uwagę, że przez cały ten czas jechałem na nartach z kijkami
narciarskimi w ręku, trzeba przyznać, że rękawiczki te naprawdę
nie pozostawiały nic do życzenia.
Oprócz tego mieliśmy pewną ilość rękawiczek z palcami. Ciekawe, że towarzysze
moi cenili je bardzo wysoko, ja sam natomiast nie
mogłem ich nigdy używać, bo zaraz marzły mi palce.
Obuwie stanowi najważniejszą część wyposażenia osobistego. Nogi są stosunkowo
najbardziej narażone na zimno i najtrudniej je
chronić. Znacznie łatwiej upilnować ręce: jeśli marzną, wystarczy bić w nie aż
do rozgrzania. Inaczej ma się rzecz z nogami. Obuwa się
człowiek z rana, a że zajęcie to uciążliwe, więc niechętnie bierzemy się do
niego powtórnie. Tak więc przez cały dzień nie widzi się
swoich nóg i trzeba polegać wyłącznie na tym, co one same odczuwają. Ale czucie
w nogach często zawodzi. Tracimy je stopniowo,
toteż zdarza się, że ludzie odmrażają sobie nogi, wcale o tym nie wiedząc; gdyby
bowiem wiedzieli, nie dopuściliby do nieszczęścia.
Występuje tu co prawda stadium przejściowe, w czasie którego zimno kłuje w
palce; staramy się pozbyć tego uczucia tupiąc nogami.
Jest to moment krytyczny, w którym stoimy na granicy ocalenia i zguby.
Najczęściej rzecz kończy się dobrze: ciepło, albo mówiąc
dokładnie obieg krwi, powraca do normy. Czasem jednak właśnie w tym momencie
ludzie tracą czucie do reszty, trzeba zaś pewnego
doświadczenia, aby wiedzieć, co się właściwie stało. Z tego, iż nieprzyjemne
kłucie zniknęło, wielu wyciąga wniosek, że wszystko jest
znów w porządku. Tymczasem wieczorem po zdjęciu pończoch okazuje się, że skóra
wygląda jak martwa stopy są odmrożone. Taki
wypadek może spowodować niepowodzenie najlepiej przygotowanego przedsięwzięcia.
Dlatego też w stosunku do własnych nóg trzeba
być ostrożnym aż do śmieszności.
Jeśli nosimy miękkie obuwie, niebezpieczeństwo odmrożenia jest znacznie mniejsze
niż przy twardych butach z cholewami. W miękkim
obuwiu stopa porusza się oczywiście znacznie łatwiej, a tym samym lepiej
utrzymuje ciepło. Kto jednak chce z dobrym rezultatem
jeździć na nartach, ten musi nosić twarde zelówki, choćby tylko ze względu na
wiązanie do nart. Dobre wiązanie nic nie pomoże, jeśli
używać go w niewłaściwy sposób. Przy tak wielkich odległościach, jakie nas
czekały, konieczne było moim zdaniem mocne i
zupełnie sztywne umocowanie nart do nogi. Nie ma bardziej nużącej rzeczy niż złe
wiązanie, w którym noga lata na wszystkie strony.
Abym mógł w pełni panować nad nartami, muszą one że tak powiem stanowić
część mojej osoby.
Początkowo próbowałem najrozmaitszych patentowanych wiązań, zawsze bowiem
obawiałem się sztywnego umocowania nogi podczas
mrozu. Na dalszą metę jednak żadne patenty nic tu nie dają. Dlatego też
postanowiłem znaleźć taką kombinację twardego i miękkego
obuwia, która by pozwoliła używać doskonałych wiązań typu Huitfeldt i Hyer
Ellefsen. Nie była to rzecz łatwa. Twarde obuwie
stanowiło bez wątpienia tę część naszego wyposażenia, która przysporzyła nam
najpierw najwięcej kłopotów, a później w czasie
drogi najwięcej roboty. Jak usiłowałem ten problem rozwiązać? Zwróciłem się do
jednego z najpoważniejszych producentów butów
narciarskich i przedstawiłem mu swe trudności. Trafiłem szczęśliwie na
człowieka, który zainteresował się tą sprawą. Uzgodniliśmy, że
sporządzi on na próbę parę specjalnych butów narciarskich. Ze względu na okucia
do wiązań zelówka tych butów miała być gruba i
sztywna, wierzchy natomiast możliwie miękkie. Nie chcąc używać futra, które na
mrozie sztywnieje i staje się kruche,
postanowiliśmy połączyć ze sobą skórę i płótno żaglowe, a to w ten sposób, że
dołem przy zelówce miała iść skóra, a wyżej płótno.
Miarę wzięto z mojej nogi, bynajmniej nie dziecinnych rozmiarów; włożyłem przy
tym dwie pary grubych pończoch z futra renifera.
Według tej miary wykonano dziesięć par butów. Dotychczas pamiętam moment, gdy w
naszej cywilizowanej Christianii zobaczyłem
nagle owe buciory, wystawione w oknie pewnego sklepu z obuwiem. Omijałem później
z daleka to miejsce, aby nie znaleźć się znów w
obliczu podobnej okropności. Jeśli odczuwałem kiedykolwiek dumę z powodu mych
małych, zgrabnych stóp, to mogę zapewnić, że od
dnia, gdy zobaczyłem na wystawie owe buty, resztki próżności znikły na zawsze z
mego serca. Dopóki jednak nie upewniłem się, że
wystawa została zmieniona, więcej tamtędy nie przeszedłem.
Z pozostałego wyposażenia wymienię nasze wyśmienite prymusy sprowadzone wraz ze
wszystkimi dodatkami ze Sztokholmu. Jako
przyrząd do gotowania podczas podróży sankami prymus przewyższa zdecydowanie
wszystko inne. Daje dużo ciepła, zużywa mało
nafty i nie wymaga żadnej szczególnej ostrożności. Są to zalety, które wszędzie
odgrywają dużą rolę, ale podczas długich wędrówek
sankami stają się wprost nieocenione. Nigdy nie zdarzyło się nam, aby w prymusie
było coś nie w porządku jest to przyrząd
naprawdę bliski doskonałości. Mieliśmy również ze sobą pięć maszynek do
gotowania typu Nansena, które są najpraktyczniejsze ze
wszystkich tego rodzaju, jakie znam. Mają one jednak jedną wadę: zajmują zbyt
wiele miejsca. Używaliśmy ich z powodzeniem w
czasie zakładania składów z żywnością. Na podróż do samego bieguna nie mogliśmy
ich, niestety, zabrać z powodu braku miejsca, choć
naczynia te są, moim zdaniem, niezrównane.
Zabraliśmy ze sobą również sto sztuk uprzęży psiej typu używanego na Alasce.
Eskimosi z Alaski zaprzęgają swoje psy umieszczając
jednego za drugim, przy czym cały rząd ustawia się prosto w kierunku jazdy. Jest
to niewątpliwie najlepsza metoda użytkowania siły
pociągowej psów. W czasie naszej podróży sankami po lodowcu postanowiłem
zastosować taki właśnie rodzaj zaprzęgu. W ten sposób,
niezależnie od pełnego wyzyskania siły pociągowej psów, zmniejsza się znacznie
niebezpieczeństwo wpadnięcia do szczeliny, ponieważ
zwierzęta przechodzą przez nią pojedynczo. Dla psów uprząż alaskijska jest
ponadto wygodniejsza od grenlandzkiej.
Uprząż alaskijska ma cienki, miękko wypchany pierścień szyjny, który zakłada się
przez głowę, tak że główny ciężar spoczywa na
barkach zwierzęcia; uprząż grenlandzka natomiast uciska piersi. Rany z zatarcia,
bardzo częste przy tym typie uprzęży, przy uprzęży
alaskijskiej prawie się nie zdarzają. Uprząż wykonana została w całości w
warsztatach marynarki wojennej. Po długotrwałym użyciu
była ona równie dobra jak na początku.
Z przyrządów i aparatów do zabrania w podróż sankami przewidziano dwa sekstansy,
trzy sztuczne horyzonty dwa szklane z cienkim
szkłem i jeden rtęciowy jak również cztery kompasy z mieszanką spirytusową.
Były to doskonałe małe kompasy, których, niestety,
nie mogliśmy używać przy wielkim mrozie, ponieważ płyn zamarzał, kiedy
temperatura spadała poniżej minus czterdziestu stopni C. Już
z góry zwracałem producentom uwagę na tę okoliczność i prosiłem ich, aby użyli
do produkcji tak czystego alkoholu, jaki tylko da się
uzyskać. Nie znam ich poglądu na tę sprawę, ale użyty przez nich spirytus okazał
się mocno rozwodniony; płyn w kompasach zamarzał
szybciej niż wódka w butelce. Oczywiście wynikły stąd różne nieprzyjemności.
Qprócz wymienionych kompasów mieliśmy zwyczajny mały kompas kieszonkowy, dwie
lornetki, jedną Zeissa i jedną Grtza, oraz
okulary przeciwśnieżne dra Schanza. Mieliśmy także różnokolorowe szkła, które
można było zmieniać, jeśli komu sprzykrzył się jeden
kolor. Ja sam podczas pobytu na lodowcu nosiłem zwykłe okulary ze szkłami
zabarwionymi lekko na żółto. Dzięki zastosowaniu
odpowiedniego procesu chemicznego zatrzymywały one szkodliwe kolory widma
słonecznego. W ciągu całej wyprawy do bieguna nie
cierpiałem ani razu na ślepotę śniegową, choć okulary były zupełnie otwarte i
światło przedostawało się ze wszystkich stron tak były
doskonałe. Można by wprawdzie powiedzieć, że może nie mam skłonności do ślepoty
śniegowej, wcale jednak tak nie jest, ponieważ
dawniej cierpiałem na nią niejednokrotnie.
Poza tym mieliśmy dwa aparaty fotograficzne, termometr, aneroid (przyrząd do
pomiaru ciśnienia atmosferycznego, a tym samym i
wysokości nad poziomem morza, za pomocą wyznaczania temperatury wrzenia cieczy,
która jest zależna od ciśnienia zewnętrznego) z
podziałką wysokościową do czterech i pół tysiąca metrów oraz dwa hipsometry
(Rodzaj barometru używanego również do mierzenia
wysokości nad poziomem morza. Zasadniczą częścią tego rodzaju barometru są
naczyńka metalowe, cienkościenne, z których usunięto
powietrze. Zmiany ciśnienia atmosferycznego wywołują odkształcenia naczyniek).
Wyposażenie medyczne, dostosowane do podróży sankami, ofiarowała nam pewna firma
z Londynu. Już sam sposób opakowania mówił
wiele o jakości. Ani jedna plamka rdzy nie pokazała się na igłach, nożach i
nożyczkach, choć były one narażone na wielką wilgoć. Nasz
własny sprzęt medyczny, kupiony w Christianii i według opinii sprzedawcy
idealnie opakowany, został w krótkim czasie zupełnie
zniszczony przez wilgoć.
Muszę jeszcze powiedzieć kilka słów o zapasach żywności, które mieliśmy zabrać w
podróż sankami do bieguna. Nigdy nie uważałem
za właściwe wożenia ze sobą całego sklepu kolonialnego. Proste a pożywne oto
hasło, którym się kieruję. Bogaty, zmieniający się
wciąż jadłospis dobry jest dla ludzi, którzy nie mają nic do roboty. Oprócz
pemikanu zabraliśmy ze sobą suchary, mleko w proszku i
czekoladę.
Suchary, dar pewnej dużej norweskiej fabryki, przynoszą prawdziwy zaszczyt
ofiarodawcy. Były to owsiane sucharki z niewielkim
dodatkiem cukru i mleka w proszku, sporządzone specjalnie dla nas. Okazały się
nadzwyczaj pożywne, a przy tym bardzo smaczne.
Dzięki starannemu opakowaniu były przez cały czas świeże i chrupkie.
Mleko w proszku stanowiło dla nas artykuł stosunkowo nowy, zasługiwało jednak w
zupełności na to, aby się z nim zapoznać. Ani upał,
ani mróz, ani wilgoć, ani susza nie miały nań żadnego wpływu. Woziliśmy ze sobą
duże ilości tego mleka w małych, cienkich
woreczkach lnianych, podróżowaliśmy z nim we wszelkich możliwych warunkach
atmosferycznych, proszek zaś od pierwszego do
ostatniego dnia wyprawy pozostał jednakowo dobry. Mieliśmy także mleko w
proszku, które zawierało dodatek słodu i cukru; moim
zdaniem było ono również wyśmienite przez cały czas wyprawy doskonale się
przechowywało.
Wszystkim ofiarodawcom, którzy przyczynili się do wyposażenia naszej wyprawy,
przywieźliśmy w podzięce za okazaną nam pomoc
próbki ich towarów, które odbyły z nami drogę na biegun południowy i z powrotem.
NA POŁUDNIE!
Minął maj 1910 roku. Było przepięknie tak pięknie, jak bywa tylko na wiosnę w
Norwegii. My jednak nie mieliśmy czasu na
podziwianie otaczającej nas natury. Dla nas istniało tylko jedno hasło: "W
drogę, w drogę jak najprędzej!"
Od pierwszych dni miesiąca "Fram", umocowany do boi, stał pod murami starego
zamku Akerhus w Christianii. Ze stoczni Horten
statek wyszedł tak pięknie odświeżony i wyremontowany, że aż błyszczał z daleka;
sam jego widok przywodził na myśl beztroskie
świąteczne przejażdżki. Wrażenie to prędko jednak znikło; już na drugi dzień po
przybyciu do Christianii pokład "Frania" wyglądał
bardzo powszednio. Rozpoczął się załadunek.
Z piwnic muzeum historycznego wędrowały niezliczone ilości skrzyń z zapasami,
które ładowano na pokład statku, a stamtąd do jego
pojemnego wnętrza. Tutaj przyjmował je porucznik Nilsen wraz z trzema ludźmi z
Nordland. Załadunek nie jest bynajmniej sprawą
prostą. Czynność to bardzo poważna. Chodzi tu nie tylko o załadowanie skrzyń,
ale również o to, aby do każdej z nich mieć łatwy dostęp
i aby wiedzieć, gdzie która jest ustawiona. Była to robota bardzo uciążliwa, a
utrudniały ją jeszcze liczne luki prowadzące do
najniższych pomieszczeń statku, gdzie znajdowały, się zbiorniki z ropą naftową.
Luki te musiały być stale dostępne, gdyż przez nie
pompowało się ropę do maszynowni.
Nilsen jednak i jego pomocnicy doskonale wywiązali się z zadania. Załadowali
setki skrzyń, a żadna nie trafiła na niewłaściwe miejsce.
W razie potrzeby każdą można było z łatwością wydobyć na światło dzienne.
Równocześnie z żywnością załadowano pozostałe wyposażenie. Każdy z uczestników
podróży starał się też gorliwie zaopatrzyć w
potrzebne rzeczy własną kabinę. W grę wchodziły tu nie tylko drobiazgi. Nawet po
najgruntowniejszym namyśle zawsze jeszcze
znalazło się coś nowego, co należało koniecznie ze sobą zabrać. Dopiero odjazd
położył kres tej całej krzątaninie.
Doniosłe to wydarzenie nastąpiło z początkiem czerwca. W przeddzień podniesienia
kotwicy spotkał nas zaszczyt powitania na
pokładzie "Frama" króla i królowej Norwegii. Ponieważ już wcześniej zostaliśmy
uprzedzeni o tych odwiedzinach, ze wszystkich sił
staraliśmy się uporządkować jako tako bałagan panujący na statku. Nie wiem, czy
nam się to udało; pewien jestem natomiast, że cała bez
wyjątku załoga "Frama" będzie zawsze z wdzięcznością wspominać serdeczne słowa,
jakimi żegnał nas król Haakon.
Przy tej okazji otrzymaliśmy od króla i królowej piękny srebrny dzban, który
odtąd podczas każdego święta stanowił najpiękniejszą
ozdobę naszego stołu.
Wczesnym rankiem 3 czerwca "Fram" opuścił Christianię. Udaliśmy się najpierw do
mojej rodzinnej miejscowości nad Bundefiordem,
aby zabrać na pokład domek zimowy, który czekał już gotowy w ogrodzie.
Bardziej doświadczeni uczestnicy wyprawy łamali sobie głowę nad przeznaczeniem
tego "domku obserwacyjnego", jak gazety ochrzciły
naszą budowlę.
6 czerwca po południu otrzymałem meldunek, że wszystko jest gotowe do drogi.
Poprosiłem wówczas uczestników wyprawy do ogrodu
na małą uroczystość pożegnalną; przy tej okazji życzyłem jeszcze każdemu z
osobna szczęśliwej drogi. Na koniec wznieśliśmy wspólny
toast na cześć króla i ojczyzny.
Wreszcie nadszedł moment odjazdu. Jako ostatni wszedł na pokład nasz pierwszy
oficer. A wiecie, co przyniósł? Podkowę! Jego
zdaniem, taka podkowa na statku przynosi nieprawdopodobne szczęście. Może to i
prawda? Na wszelki wypadek przybiliśmy podkowę
do drzewca masztu w mesie, gdzie jeszcze dotychczas wisi.
Teraz już bez zwłoki podniesiono kotwicę. Silnik spalinowy zaczął warczeć, a
ciężkie łańcuchy zachrobotały w kluzie kotwicznej.
Punktualnie o północy kotwica uniosła się z dna. W chwili gdy rozpoczynał się 7
czerwca, "Fram" ruszył po raz trzeci w dół fiordu
Christianii. Dwukrotnie już gromadka dzielnych ludzi, wypełniwszy chlubnie swoje
zadania, po wieloletniej nieobecności
przyprowadziła ten statek do portu. Czy będzie nam dane podtrzymać tę chwalebną
tradycję? Pytanie to nurtowało zapewne wielu z nas,
gdy w jasną letnią noc statek pruł lustrzaną toń fiordu.
Początek wyprawy przypadł na święto narodowe Norwegii. Uważaliśmy to za bardzo
pomyślny omen. Na jasne jednak, pełne nadziei
obrazy kładł się jakiś smutny cień. Zbocza gór, lasy, fiord wszystko było
czarownie piękne, kochane i bliskie. Ciągnęło nas to i
wabiło z powrotem, ale silnik dieslowski nie znał litości. Jego sapanie i
prychanie szorstko brzmiało wśród otaczającej nas ciszy. Mała
łódeczka z moją najbliższą rodziną pozostała już daleko w tyle. Tylko parę
białych chusteczek powiewało jeszcze w półmroku letniej
nocy bądźcie zdrowi!
Następnego dnia zawinęliśmy do wewnętrznego portu w Horten. Do naszej burty
przybiła niewinnie wyglądająca lichtuga. Zawartość jej
nie była jednak wcale tak niewinna; dostarczyła nie mniej niż pół tony prochu i
naboi ładunek trochę kłopotliwy, ale za to bardzo
potrzebny... Po załadowaniu amunicji uzupełniliśmy jeszcze zapas wody. Gdy
mijaliśmy stojące w porcie okręty wojenne, załogi ich
stanęły w szeregu, a orkiestra zagrała hymn narodowy.
Zgodnie z tytułem rozdziału płynęliśmy teraz na południe, choć jeszcze
niezupełnie. Na razie mieliśmy do wypełnienia pewne
szczególne zadanie, a mianowicie przeprowadzić badania oceanograficzne na
Atlantyku, co wymagało poważnego zboczenia z drogi.
Postanowiłem z Fridtjfem Nansenem, że badania nasze rozpoczniemy na południe od
Irlandii i popłyniemy tak daleko ku zachodowi,
jak tylko czas i okoliczności pozwolą. Zawróciwszy, mieliśmy kontynuować prace w
kierunku północnego cypla Szkocji, a następnie
powrócić do Norwegii. Z różnych przyczyn plan ten uległ znacznemu ograniczeniu.
Przez pierwsze dni po opuszczeniu Norwegii cieszyliśmy się wspaniałą letnią
pogodą. Morze Północne było gładkie jak lustro, "Fram"
zaś kołysał nie więcej niż w głębi Bundefiordu. Było to dla nas tym bardziej
korzystne, że w chwili gdy mijaliśmy Faerder u wejścia do
kapryśnego Skagerraku, statek nasz nie był jeszcze całkowicie przygotowany do
żeglugi na pełnym morzu. Nie zdążyliśmy mianowicie
umocować i ułożyć w należyty sposób rzeczy, załadowanych w ostatniej chwili. Z
tego powodu nawet zwykły wiatr sztormowy u
wyjścia z fiordu byłby nam bardzo nie na rękę. Na szczęście wszystko poszło jak
najlepiej. Inna rzecz, że pracowaliśmy dzień i noc.
Opowiadano mi, że w czasie poprzednich wypraw "Frania" na statku srożyła się
choroba morska; tym razem wyszliśmy i pod tym
względem obronną ręką. Większość uczestników wyprawy była dobrze obyta z morzem,
pozostali zaś mieli cały tydzień czasu na
przyzwyczajenie się do nowych warunków. O ile wiem, nikt z uczestników nie
zapadł poważniej na tę nieprzyjemną chorobę.
Gdy minęliśmy ławicę Doggerbank, z północnego wschodu powiała pomyślna bryza.
Dzięki temu można było za pomocą żagli nieco
przyśpieszyć niezbyt zawrotną szybkość naszego dzielnego motoru. Przed
wyruszeniem krążyły sprzeczne wieści na temat zalet
"Frama" jako żaglowca.. Jedni twierdzili, że statek ten w ogóle nie pójdzie
naprzód, inni zaś z nie mniejszą gorliwością bronili
przeciwnego poglądu: ich zdaniem "Fram" miał być żaglowcem wyścigowym pierwszej
klasy. Jak można przypuszczać, prawda i tym
razem leżała pośrodku. Statek nasz nie był wyścigowcem, ale nie był też i
ślimakiem. Przy dobrym północno-wschodnim wietrze
płynęliśmy przez kanał La Manche z szybkością siedmiu węzłów, która nas w
zupełności zadowalała. Najważniejsze, że pomyślny wiatr
utrzymywał się przez cały czas żeglugi przez Cieśninę Kaletańską i sporą część
kanału. Nasze maszyny były bowiem za słabe, abyśmy
mogli sterować pod wiatr. W ten sposób w ciągu paru dni kanał pozostał poza
nami, a w tydzień po wyruszeniu z Norwegii mogliśmy
przeprowadzić pierwsze badania oceanograficzne w ustalonym punkcie.
Na północnym Atlantyku wiatr północno-zachodni bywa zwykle bardzo uporczywy i
sporo czasu musi upłynąć, zanim się uciszy. I tym
razem nie zmienił on swych starych nawyków. W rezultacie groziło nam
niebezpieczeństwo zepchnięcia na brzegi Irlandii.
Wprawdzie do tego nie doszło, ale wkrótce stanęliśmy wobec konieczności
zrezygnowania z części pierwotnego planu. Najistotniejszym
powodem tej decyzji było złe. działanie silnika. Czy olej dostarczono nam zły,
czy może w maszynie czegoś brakowało, nie wiedział
tego dobrze nawet nasz mechanik. Ponieważ tak czy owak konieczny był większy
remont, musieliśmy jak najszybciej wracać do domu.
Mimo wszelkich przeciwności, na początku lipca, to jest w chwili gdy wzięliśmy
kurs na Bergen, mieliśmy już poważną kolekcję próbek
wody i sporo pomiarów temperatury na różnych głębokościach.
Przy szybkości osiem do dziewięciu węzłów drogę ze Szkocji do Norwegii mieliśmy
szybko poza sobą. W sobotę 9 lipca pod wieczór
wiatr przycichł, jednocześnie podano meldunek, że widać ląd. Była to wyspa
Bmmely. Posuwając się nocą wzdłuż wybrzeża
wpłynęliśmy następnego dnia do fiordu Saelbjrn. Wobec braku szczegółowej mapy
tych okolic musieliśmy wezwać pilota. Dopiero
jednak po dłuższym czasie przeraźliwy ryk naszej syreny postawił na nogi załogę
stacji pilotażowej i pilot przybył na pokład.
Jazda przez fiordy do Bergen była cudownie piękna. Było tu ciepło i zacisznie.
Przez cały dzień nie powiał nawet najlżejszy wietrzyk.
Szybkość statku wynosiła zaledwie cztery węzły, co stanowiło górną granicę
możliwości naszego motoru. W rezultacie dopiero późnym
wieczorem mogliśmy zarzucić kotwicę nie opodal stoczni marynarki wojennej w
Solheimsvika.
Różne interesy zmusiły mnie do udania się teraz do Christianii. Porucznik Nilsen
objął tymczasem opiekę nad statkiem, a było tam
mnóstwo do zrobienia. Firma Diesel ze Sztokholmu przysłała doskonałego mechanika
Aspelunda, który przystąpił natychmiast do
gruntownego zbadania silnika. Potrzebnych robotników dostarczyły bezpłatnie
warsztaty mechaniczne Laksevaag. Po dokładnym
rozpatrzeniu zapadła decyzja zastąpienia dotychczas używanego oleju "Solaroil"
oczyszczonym olejem parafinowym. Wymiana
zapasów paliwa nastąpiła przy nabrzeżu naftowym w Skaalevik; była to ciężka
praca, która jednak później sowicie się opłaciła.
23 lipca "Fram" opuścił Bergen i następnego dnia zawinął do portu Kristiansand,
gdzie już nań czekałem. Mieliśmy przed sobą znowu
kilka pracowitych dni. W jednym z miejscowych składów portowych leżało mnóstwo
rzeczy, które należało jeszcze załadować na statek:
nie mniej niż czterysta wiązek suszonego dorsza (klipfisz), cały sprzęt
narciarski, sanki, wagon drzewa i tak dalej. Oprócz tego na
wysepce Frederiksholm, nie opodal Flekkery, czekał na nas najważniejszy bodaj
ładunek dziewięćdziesiąt siedem psów polarnych,
które przybyły w połowie czerwca na statku "Hans Egede" z Grenlandii. Psy miały
ciężką drogę i były po przyjeździe trochę osłabione,
już jednak po kilku dniach pobytu na wyspie pod opieką Hassela i Lindstrma
przyszły zupełnie do siebie. Obfite pożywienie,
składające się ze świeżego mięsa, dokonało tu istnych cudów.
Jak już wspomniałem, poza pierwszym oficerem, kapitanem Nilsenem, nikt nie znał
mojego rozszerzonego planu wyprawy. Ludziom,
przygotowanym jedynie na podróż do San Francisco drogą dookoła przylądka Horn,
przeznaczenie różnych rzeczy ładowanych na
statek, jako też wiele z dotychczasowych przygotowań musiało wydawać się
zupełnie niezrozumiałe. Po co zabieramy w tak daleką
drogę wszystkie te psy? Czy chociaż jeden z nich przetrzyma podróż wokół
osławionego przylądka Horn? Czy na Alasce nie ma psów, i
to dobrych psów? Dlaczego cały tylny pokład załadowano węglem? Po co te stosy
belek? Czy nie byłoby prościej zaopatrzyć się w te
wszystkie zapasy dopiero w San Francisco? Te i tym podobne pytania krążyły bez
przerwy. Nie znaczy to, aby ktokolwiek indagował
mnie na ten temat. Cały atak musiał odpierać pierwszy oficer, który tłumaczył
wszystko, jak umiał. Oczywiście było to zadanie bardzo
niewdzięczne i nieprzyjemne dla kogoś, kto i bez tego miał ręce pełne roboty.
Aby ulżyć mu w tym ciężkim położeniu, postanowiłem na godzinę przed odjazdem z
Kristiansand wtajemniczyć w swój plan
poruczników Prestruda i Gjertsena. Gdy przyrzekli mi niezłomne milczenie i
podpisali nawet odpowiednie zobowiązanie, powiedziałem
im otwarcie o planowanym wypadzie na biegun południowy i o przyczynach, dla
których utrzymuję wszystko w tajemnicy. Na pytanie,
czy mimo zmienionego planu chcą z nami podążyć, odpowiedzieli bez wahania, że
tak; tym samym rzecz była załatwiona.
Podczas postoju w Kristiansand przybyli na statek dwaj dalsi uczestnicy wyprawy
Hassel i Lindstrm. Jednocześnie rozstaliśmy się z
maszynistą Eliasenem. Niełatwo było teraz znaleźć człowieka posiadającego
odpowiednie kwalifikacje na stanowisko maszynisty na
"Framie". W całej Norwegii mało kto albo nawet nikt nie znał się na silnikach
tej wielkości. Jedynym wyjściem było zwrócić się o
pomoc tam, gdzie je produkowano, to znaczy do Szwecji. Rzeczywiście firma Diesel
wybawiła nas z kłopotu, przysyłając swego
pracownika Knuta Sundbecka, który okazał się naprawdę właściwym człowiekiem na
właściwym miejscu. Czego on nie dokazał?! Jak
spokojnie, nie absorbując innych, potrafił pracować! Można by poświęcić temu
cały osobny rozdział. Zatrudniony od początku przy
budowie motorów dla "Frama", Sundbeck znał je w najdrobniejszych szczegółach.
Dbał też o nie niczym o własne dzieci, dzięki czemu
były zawsze w najlepszym porządku. Pracą swą Knut Sundbeck przyniósł prawdziwy
zaszczyt swej ojczyźnie i swej fabryce.
Tymczasem spieszono się niezwykle, aby przygotować wszystko do odjazdu,
przewidzianego na połowę sierpnia. Im wcześniej, tym
lepiej! "Fram" znajdował się w tym czasie w suchym doku, gdzie jego kadłub
dokładnie zbadano i uszczelniono.
Po spuszczeniu na wodę okazało się, że na skutek wielkiego obciążenia statku,
stępka naciskając silnie na belki doku uległa
niewielkiemu uszkodzeniu. Dzięki pomocy nurka uszkodzenie to zostało jednak
szybko naprawione.
Uzupełniliśmy tu jeszcze nasze zapasy żywnościowe wtłoczyliśmy do wielkiej
ładowni, gdzie wszystko leżało teraz ciasno obok
siebie, kilkaset wiązek suszonego dorsza.
Zgodnie ze zwyczajem, dopiero gdy cały ładunek znalazł się na statku, przyszła
kolej na pasażerów. "Fram" zarzucił teraz kotwicę nie
opodal Frederiksholm, a załoga wzięła się z wielkim pośpiechem do przygotowań
związanych z przyjęciem naszych czworonożnych
przyjaciół. Większość uzbrojona w topory i piły przystąpiła do dzieła pod
fachowym kierownictwem Bjaalanda i Stubberuda. W
ciągu kilku godzin "Fram" otrzymał nowy pokład z luźnych desek, opisany już w
poprzednim rozdziale.
Zabezpieczenie przedniego pokładu składało się z żelaznego relingu obciągniętego
siatką drucianą. Aby zapewnić lepszą ochronę i cień,
reling został oszalowany od wewnątrz deskami. We wszystkich możliwych i
niemożliwych miejscach przymocowywano tu łańcuchy do
wiązania psów.
Pod wieczór 9 sierpnia wszystko było już gotowe na przyjęcie naszych towarzyszy.
Psy dowieziono dużym promem towarowym, po
dziesięć sztuk na raz. Porządku pilnowali kierownicy transportu, Wisting i
Lindstrm, którzy do tego czasu zdobyli już sobie u psów
nieodzowne zaufanie i posłuch. Przy trapie następowało szybkie i energiczne
przyjęcie bagażu. Zanim osłupiałe zwierzęta mogły przyjść
do siebie ze zdumienia i strachu, już były uwiązane mocno na pokładzie.
Jednocześnie w przyjacielski sposób dawało im się do
zrozumienia, że w obecnej sytuacji najlepiej będzie, jeśli zajmą się spokojnym
rozważaniem kolei swego losu.
Cała ta robota poszła bardzo szybko i już po dwu godzinach wszystkie psy
znalazły się na statku. W ten sposób pokład "Frania" został
zapełniony do ostateczności. Mieliśmy zamiar pozostawić wolny przynajmniej
pomost nawigacyjny, okazało się jednak, że i to jest
niemożliwe, jeśli chcemy zmieścić wszystkie psy. Toteż ostatnia grupa
czternaście sztuk musiała aż tam szukać miejsca. Jedynie
dla sternika udało się pozostawić niewielką wolną przestrzeń, dla dyżurnego
oficera natomiast już jej zabrakło. Zachodziła obawa, że
całą wachtę będzie on musiał odbywać, stojąc na jednej nodze.
Na razie jednak nie było czasu na takie drobne zmartwienia. Zaledwie ostatni
pies znalazł się na pokładzie, pożegnaliśmy wszystkich
obcych gości. Jednocześnie silnik uruchomił windę kotwiczną na dziobie statku.
"Kotwica w górę!" zabrzmiał okrzyk i statek,
rozwijając od razu pełną szybkość, rozpoczął podróż do odległego o trzydzieści
tysięcy kilometrów celu.
Niepostrzeżenie i cicho, wśród zapadającego zmierzchu, wypłynęliśmy na pełne
morze. Tylko nieliczni przyjaciele towarzyszyli nam
jeszcze jakiś czas. W pobliżu Flekkery zszedł na ląd pilot. Niebawem ciemność
sierpniowego wieczoru zakryła ostatnie zarysy
ojczystego brzegu.
Początkowo niełatwo nam było przyzwyczaić się do psów i nawiązać z nimi bliższą
znajomość. Tydzień pięknej pogody ułatwił jednak
ogromnie to zadanie.
Rzecz jasna, że pięciomiesięczna podróż morska bywa zwykle trochę monotonna.
Wiele zależy tutaj od umiejętności znalezienia sobie
odpowiedniego zajęcia. I właśnie psy okazały się doskonałym sposobem na zabicie
nudy. Przyznaję, że często wystawiały naszą
cierpliwość na próbę, jednocześnie jednak dostarczały nam wielu rozrywek i
dawały dużo zadowolenia. Były to przecież żywe
stworzenia, które umiały doskonale ocenić ludzką życzliwość, a nawet odwdzięczyć
się na swój sposób.
Od początku reprezentowałem pogląd, przy którym zresztą trwałem niezmiennie, że
najważniejszą sprawą w całym przedsięwzięciu
będzie dowiezienie zwierząt pociągowych w dobrym stanie do pierwszego celu
wyprawy, to znaczy do miejsca lądowania. Gdybyśmy
mieli jakieś hasło, z pewnością brzmiałoby ono: "Psy, psy i jeszcze raz psy!"
Sukces wyprawy dowiódł słuszności mego stanowiska.
Urządziliśmy się na statku w taki mniej więcej sposób: psy, podzielone na grupy
po dziesięć sztuk, były uwiązane od początku w
jednym i tym samym miejscu. Każda grupa otrzymała jednego lub dwóch nadzorców,
odpowiedzialnych za swoje zwierzęta i
obowiązanych do całkowitego ich obsługiwania. Ja sam wziąłem pod opiekę
czternaście sztuk umieszczonych na pokładzie
nawigacyjnym. Karmienie psów wymagało udziału całej załogi, toteż odbywało się
ono podczas zmiany wachty, gdy wszyscy mogli być
na pokładzie.
Największą przyjemnością psów polarnych jest obżeranie się do ostateczności. Z
całą słusznością można twierdzić, że droga do serca
tych zwierząt prowadzi przez żołądek. Trzymaliśmy się tej zasady, a skutek nie
kazał długo na siebie czekać. Już po kilku dniach
poszczególne grupy psów i ich opiekunowie byli najlepszymi przyjaciółmi.
Rzecz oczywista, że psom zwierzętom o żywym usposobieniu nie bardzo
odpowiadało unieruchomienie. Chętnie byśmy im
pozwolili na przyjemność swobodnego poruszania się, na razie jednak nie można
było ryzykować puszczenia takiej bandy samopas.
Przede wszystkim należało psy trochę wychować. O ile pozyskanie sobie ich
przychylności nie było trudne i nie wymagało wiele czasu,
to wychowanie nie poszło już tak łatwo. Przyjaźń i wdzięczność jednak, jaką psy
okazywały nam w zamian za trochę zainteresowania z
naszej strony, były naprawdę wzruszające. Szczególnie serdeczny charakter miało
pierwsze ranne powitanie. Uczucia psów wyrażały się
najczęściej chóralnym radosnym wyciem, które wybuchało na nasz widok. Psy żądały
czegoś więcej niż widoku ludzi; nie dawały nam
spokoju, dopóki nie obeszliśmy wszystkich po kolei, głaszcząc i zagadując
każdego z osobna. Niechby przy tym zapomnieć o którym!
Natychmiast objawiał w niedwuznaczny sposób swoje rozczarowanie.
Nie ma chyba zwierzęcia, które umiałoby w taki sposób uzewnętrzniać swoje
uczucia jak pies. Radość, ból, wdzięczność, wyrzuty
sumienia odzwierciedlają się z ogromną wyrazistością w całym jego zachowaniu.
My, ludzie, hołdujemy często poglądowi, że jesteśmy
jedynymi istotami posiadającymi duszę. Mówi się też, że oczy są zwierciadłem
duszy. Wszystko to bardzo pięknie. Przyjrzyjcie się
jednak kiedyś oczom psów, przestudiujcie dokładnie ich wyraz! Jakże często jest
w nim coś ludzkiego! Mimo woli przychodzi wtedy na
myśl, że w oczach tych stworzeń odbija się ich dusza.
Pozostawiam to zagadnienie do rozwiązania tym, którzy się takimi sprawami
interesują. Tutaj chciałbym jedynie przytoczyć kilka
spostrzeżeń, które dość wyraźnie wskazują, że pies posiada ukształtowaną
indywidualność i jest czymś więcej niż maszyną z mięsa i
krwi.
W codziennym współżyciu poznaliśmy stopniowo każdego z naszych psów, a każdy
wykazywał pewne szczególne cechy, pewne
odrębne właściwości. Nie było między nimi dwóch jednakowych ani pod względem
wyglądu, ani usposobienia. Bystre oko miało tu
stale okazję do obserwowania komicznych scen. Jeśli kto z nas miał dość
towarzystwa ludzi co zdarzało się dość rzadko szukał
rozrywki najczęściej w towarzystwie zwierząt.
Oczywiście pokład pełen psów nie był bynajmniej źródłem nieustannej
przyjemności. Nieraz cierpliwość nasza została wystawiona na
bardzo ciężką próbę. Ale gdyby nie ci czworonożni towarzysze, nasza
wielomiesięczna podróż byłaby jeszcze bardziej monotonna i
uciążliwa.
W ciągu pierwszych czterech czy pięciu dni zdołaliśmy przedrzeć się szczęśliwie
przez Cieśninę Kaletańską. Zaczęła nam już świtać
nadzieja, że i tym razem prześliźniemy się bez większych trudności przez "ucho
igielne" kanału. Pięć dni panowała zupełna cisza,
dlaczegóż by nie miała się ona utrzymać aż do końca tygodnia? Nie utrzymała się
jednak. Gdy mijaliśmy okręt latarniowy Goodwin
Sand, dobra pogoda gdzieś się podziała, nadleciał z szumem wiatr południowo-
zachodni, niosąc deszcz, mgłę, słowem pluchę. W ciągu
pół godziny zrobiło się tak mglisto, że można było "widzieć ledwie na parę
długości statku. Tym więcej się słyszało. Nieustanne wycie
syren i gwizdków parowych informowało nas aż nadto dokładnie, w jakim rojowisku
statków się znaleźliśmy. Sytuacja nie była
bynajmniej przyjemna. Nasz niezrównany statek miał wprawdzie wiele zalet, nie
przeszkadzało mu to jednak być powolnym i mało
zwrotnym. Na wodach, którymi obecnie płynęliśmy, była to właściwość bardzo
niebezpieczna. Zderzenie zawinione czy nie
byłoby dla nas w każdym razie fatalne. Mieliśmy bowiem tak mało czasu, że każde
opóźnienie mogło skazać na niepowodzenie całe
nasze przedsięwzięcie. To, że w wypadku zderzenia winowajca musiałby nam
zapłacić za swoją nieostrożność, było zbyt słabą pociechą.
Ponieważ nie mogliśmy się narażać na tak wielkie niebezpieczeństwo, popłynęliśmy
na redę w Down i choć było nam to bardzo nie
w smak zarzuciliśmy tam kotwicę.
Już na drugi dzień cierpliwość nasza wyczerpała się całkowicie, wiatr natomiast
nie znużył się ani trochę; wiał w dalszym ciągu z
południowego zachodu. Mgła jednak się rozwiała. Natychmiast zdecydowałem więc,
że spróbujemy posunąć się dalej na zachód. Nie
było na to jednak żadnej innej rady, jak starym sposobem halsować pod wiatr. Tak
płynąc minęliśmy jeden i drugi przylądek; na tym
jednak sukcesy się skończyły. Halsowaliśmy i halsowaliśmy, a nie było widać
żadnych postępów. Koło Dungeness musieliśmy znów
zarzucić kotwicę i uzbroić się w cierpliwość. Tym razem straciliśmy tylko jedną
noc. Wiatr raczył odwrócić się na tyle, że o świcie
można było znów wyruszyć. Nadal jednak płynęliśmy pod wiatr i halsowaliśmy
wzdłuż kanału. Okrągły tydzień upłynął, zanim
przebyliśmy tych pięćset pięćdziesiąt kilometrów. Mając przed sobą tak wielkie
odległości, z trudem mogliśmy to przeboleć.
Gdy wreszcie wyspy Scilly pozostały już za nami, westchnienie ulgi wydobyło się
ze wszystkich piersi. Uporczywy wiatr południowo-
zachodni wiał wprawdzie w dalszym ciągu, ale nie miało to już większego
znaczenia. Najważniejsze, że znajdowaliśmy się na pełnym
morzu i cały Atlantyk stał przed nami otworem. Tylko ten jednak, kto pływał na
"Framie", potrafi pojąć w pełni rozkoszne uczucie ulgi,
gdy nareszcie pozostawiliśmy za sobą ciasne wybrzeża, niezliczone statki na
kanale, gdy skończyło się wieczne manewrowanie żaglami
na rojącym się od psów pokładzie.
Podczas czerwcowego rejsu schwytaliśmy kilka gołębi pocztowych, które
całkowicie wyczerpane opadły na olinowanie masztu.
Po kilku dniach, gdy dzięki dobremu wiktowi wróciły do sił, wypuściliśmy je na
wolność. Okrążywszy kilka razy wierzchołek masztu,
odleciały ku brzegom Anglii.
To zdarzenie skłoniło nas do zabrania ze sobą paru gołębi pocztowych. Porucznik
Nilsen, stary "gołębiarz", miał się nimi zajmować.
Zbudowaliśmy dla nich piękny domek na wielkiej szalupie pośrodku statku, gdzie
pędziły iście królewski żywot. Pierwszy oficer uważał
jednak słusznie czy niesłusznie że w gołębniku jest zła wentylacja, i aby
temu zaradzić, zostawił pewnego dnia szparę w drzwiach.
Dzięki temu weszło do gołębnika powietrze, ale wyszły gołębie. Jakiś dowcipniś,
spostrzegłszy ucieczkę, napisał na gołębniku wielkimi
literami: "Do wynajęcia". Tego dnia lepiej było nie zbliżać się do pierwszego
oficera.
Zatoka Biskajska ma u żeglarzy złą opinię, na którą zresztą w zupełności
zasługuje. Ten burzliwy obszar pochłonął już niejeden piękny
statek wraz z załogą. W obecnej porze roku mieliśmy jednak szansę na wyniesienie
stąd całej skóry i nadzieja ta nie zawiodła. Srogi
przeciwnik, wiatr południowo-zachodni, znużył się wreszcie uporczywymi, a
bezskutecznymi próbami powstrzymania naszego "Frama".
Choć powoli, posuwaliśmy się przecież naprzód. Z pierwszych lekcji geografii
szczególnie chętnie przypominaliśmy sobie teraz
wiadomości o, wiatrach północnych, które podobno tak często wieją u wybrzeży
portugalskich. Miłą niespodzianką było spotkanie tych
wiatrów znacznie wcześniej, bo już w Zatoce Biskajskiej. Po nie kończącym się
manewrowaniu w rejonie kanału odmiana to bardzo
pożądana. Wiatr północny okazał się niemal równie wytrwały, jak przedtem
południowo-zachodni. Toteż dzień za dniem płynęliśmy na
południe z szybkością dość imponującą.
Żegluga na statku nie wymagała od załogi , zbyt wiele wysiłku nawet w ciągu tych
pierwszych ciężkich tygodni. W razie potrzeby
zawsze znalazło się dość dzielnych i wprawnych rąk, choćby nawet robota nie
należała do zbyt przyjemnych. Mam tu na myśli
utrzymywanie porządku na statku. Każdy marynarz może powiedzieć, co to znaczy
czyścić statek, na którym znajdują się żywe
zwierzęta, szczególnie jeśli przebywają one stale na pokładzie i przeszkadzają w
każdej pracy. Zawsze byłem zdania, że nawet statek
polarny nie powinien być składnicą brudu i śmiecia, bez względu na to, ile psów
wiezie na swym pokładzie. Wręcz przeciwnie, uważam
nawet, że podczas takiej wyprawy jak nasza utrzymanie porządku i czystości jest
tym bardziej nieodzowne. Należy unikać wszystkiego,
co działa deprymująco i demoralizująco na załogę. Skutki niechlujstwa są tak
dobrze znane, że nie warto rozpisywać się na ten temat.
Mój pogląd podzielała zresztą cała załoga "Frama". Mimo niewątpliwych trudności,
czyniliśmy więc wszystko, aby postępować zgodnie
z wyrażonymi wyżej zasadami.
Dwa razy dziennie myło się gruntownie cały pokład statku; niezależnie od tego w
ciągu dnia zmywało się poszczególne miejsca. Co
najmniej raz w tygodniu rozbierało się cały wierzchni pomost i płukało każdą
deskę z osobna tak długo, póki nie wyglądała równie
czysto i schludnie jak w chwili układania pomostu w Kristiansand. Była to praca
wymagająca wielkiej cierpliwości i wytrwałości. Nigdy
jednak nie dostrzegłem najmniejszych objawów, które by wskazywały, że załoga nie
wyjdzie zwycięsko z tej próby. "Byle tylko pokład
był czysty!" mówiło się.
Nocą, gdy w ciemnościach nie można było dobrze widzieć, często zdarzało się
słyszeć mniej lub więcej soczyste przekleństwa
marynarzy, którzy przy zmianie żagli musieli ciągnąć po pokładzie zwoje lin. Nie
trzeba bliżej wyjaśniać, o co chodziło, jeśli sobie
uprzytomnimy, że leżały tam psy, które w ciągu dnia dobrze jadły i piły.
Stopniowo jednak przekleństwa przechodziły w żarty; nie ma
bowiem na świecie rzeczy, do której by się człowiek wreszcie nie przyzwyczaił.
Zwyczajem ogólnie przyjętym na statkach jest podział
dnia na czterogodzinne wachty, przy czym załogą dzieli się na dwie zmiany. Na
statkach polarnych jednak zwykle zaciąga się wachty co
sześć godzin. I my przyjęliśmy ten system, za którym opowiedziała się znaczna
większość załogi. Przy takim podziale wacht w ciągu
doby trzeba wstawać tylko cztery razy zamiast sześciu, wolna zaś zmiana może
sobie pozwolić na normalny sen. Przy zmianach
czterogodzinnych, jeśli ktoś chce w czasie wolnym zjeść, zapalić i trochę się
rozerwać, na spanie nie pozostanie mu wiele czasu. Jeśli na
dodatek zdarzy się coś wyjątkowego, co wymaga obecności wszystkich na pokładzie,
sen przepada zupełnie.
Do obsługi maszyn mieliśmy początkowo dwóch maszynistów Sundbecka i Ndtvedta.
Zmieniali się oni razem z wachtą i każdy miał
po cztery godziny służby na przemian. Gdy silnik pracował nieprzerwanie przez
dłuższy okres czasu, było to dla nich bardzo męczące.
Poleciłem więc przeszkolić jednego człowieka na pomocnika maszynisty. Do pracy
tej zgłosił się Kristensen i trzeba przyznać, że
doskonale wciągnął się w nową robotę.. Dotychczas był on całym sercem związany
ze służbą pokładową, można się więc było obawiać,
że prędko pożałuje zmiany. Tymczasem wręcz przeciwnie w krótkim czasie
Kristensen stał się maszynistą z krwi i kości. Nie
przeszkadzało to zresztą, że później, podczas żeglugi przez strefę wiatrów
zachodnich, nieraz zjawiał się na pokładzie w momentach,
gdy pomoc zręcznego marynarza była najbardziej potrzebna.
Silnik, który podczas pierwszej podróży po Atlantyku był źródłem nieustannych
trosk i niepokoju, teraz pod fachowym
kierownictwem Sundbecka pracował ku naszemu najpełniejszemu zadowoleniu.
Sądząc po hałasie wydobywającym się z
maszynowni, można było przypuszczać, że "Fram" pruje wody z szybkością
torpedowca. Jeśli tak nie było, wina leżała nie tylko po
stronie silnika; prawdopodobnie swój udział miała tu również i śruba. Możliwe,
że była ona trochę za mała, choć fachowcy nie mieli
zgodnego w tej sprawie poglądu. Poza tym miała ona jeszcze jedną wielką wadę:
gdy tylko nadchodziła większa fala, wybijała się łatwo
z łożyska. Jest to częste uszkodzenie na statkach, które z uwagi na lód
zbudowane są w ten sposób, że śrubę można podnosić do góry.
Jedyne, co można było tutaj zrobić, to podnieść śrubę wraz z całą ramą do góry i
na nowo wylać łożysko metalem. Robota to bardzo
uciążliwa, szczególnie jeśli trzeba ją wykonywać na pełnym morzu i do tego na
statku tak niespokojnym jak "Fram".
Z wielkim zadowoleniem obserwowaliśmy psy, które z dnia na dzień czuły się coraz
lepiej na statku. Dbaliśmy też o ich wyżywienie.
Psy eskimoskie nie są wprawdzie wielkimi smakoszami, jednak na dłuższą metę
suszony dorsz był nawet na ich żołądki potrawą zbyt
jednostajną. Koniecznie należało im dodać pewną ilość tłuszczu, inaczej mogłoby
być źle. Mieliśmy wprawdzie na statku kilka wielkich
beczek masła i łoju, jednak nie można było zbytnio szafować tym zapasem. Aby
zaoszczędzić tłuszczu, a zużytkować możliwie
najwięcej szuszonych ryb, wynaleźliśmy potrawę, dla której przyjęła się nazwa
"kij". Nie miała ona bynajmniej nic wspólnego z biciem,
którego zresztą nasze psy od czasu do czasu musiały również kosztować. Nasz
"kij" stał u psów znacznie wyżej w cenie. Składał się on z
siekanej ryby, łoju i mąki kukurydzanej wszystko ugotowane razem przypominało
wyglądem gęstą kaszę. Potrawę tę dawaliśmy
psom trzy razy w tygodniu; były na nią bardzo łase. Wkrótce wiedziały już
dokładnie, w jakie dni przypada ta uczta. Gdy tylko usłyszały
brzęk blaszanych naczyń, w których przynosiło się jedzenie, robił się taki
rwetes, że nie słyszało się własnych słów. Zarówno
przyrządzanie, jak i wydawanie tej świątecznej potrawy było bardzo uciążliwe,
ale trud nasz sowicie się opłacił. Obawiam się, że
gdybyśmy nie wykonali tej pracy, stan naszych psów w chwili przybycia do Zatoki
Wielorybów byłby raczej godny pożałowania.
Suszone ryby nie mogły się równać z "kijem" pod względem wartości odżywczych,
ale za to dawaliśmy je psom w dużych ilościach. Nie
znaczy to bynajmniej, by i same psy uważały, że ryb otrzymują dostatecznie dużo.
Okradały się nawzajem przy każdej okazji, często dla
samej tylko przyjemności kradzenia. Nieraz potrzebne było tęgie lanie, aby
przestępca zrozumiał niewłaściwość swego postępowania.
Obawiam się jednak, że złodziejstwo uprawiały psy w dalszym ciągu, nawet
wówczas, gdy dobrze wiedziały, że jest to proceder
niedozwolony. Złe nawyki tkwiły zbyt głęboko, aby można je było w zupełności
wykorzenić.
Innym złym zwyczajem naszych psów było zamiłowanie do chóralnego wycia. Przez
cały czas podróży gorliwie staraliśmy się
odzwyczaić je od tej zabawy. Do końca nie udało się nam jednak ustalić, jaki był
istotny powód tych "występów" czy chodziło tylko
o zabicie czasu, czy o wyrażenie zadowolenia, czy też czegoś wręcz przeciwnego.
Zaczynało się to zawsze zupełnie nagle i
nieoczekiwanie. Cała banda mogła się wylegiwać w ciszy i spokoju, gdy nagle
jeden z gromady, uzurpując sobie na tę okazję funkcję
"zapiewajły", rozpoczynał przeciągłe, żałosne wycie. Jeśli się natychmiast nie
interweniowało, już po chwili całe zgromadzenie wyło w
tym samym tonie, jeden głośniej od drugiego; piekielne to wycie trwało zazwyczaj
przez dobrych kilka minut. Jedynym przyjemnym
momentem tych "występów" był ich finał. W pewnej chwili psy milkły nagle jak
dobrze wyszkolony chór, posłuszny pałeczce
dyrygenta. Tym spośród załogi, którzy leżeli właśnie w kojach, psie koncerty nie
sprawiały najmniejszej przyjemności, a ich piękne
zakończenie nawet najwytrwalszego śpiocha wyrywało ze słodkich marzeń.
Wystarczyło jednak uważać i z miejsca zatkać pysk
inicjatorowi koncertu, a całe przedstawienie likwidowało się w zarodku.
Przy odjeździe z Norwegii mieliśmy ogółem dziewięćdziesiąt siedem psów, w tym co
najmniej dziesięć suk. Okoliczność ta pozwalała
mieć nadzieję, że w ciągu podróży stan liczebny naszej psiarni jeszcze się
powiększy. Nadzieja ta szybko zaczęła się spełniać. Już po
trzech tygodniach nastąpiło pierwsze "radosne wydarzenie". Można by sądzić, że
nie miało ono samo przez się żadnego znaczenia. Na
morzu jednak, gdzie jeden dzień podobny jest do drugiego, wystarczyło do
wzbudzenia najwyższego zainteresowania. Toteż gdy podano
komunikat, że "Kamilla urodziła cztery piękne szczenięta", na statku zapanowała
ogólna radość. Dwa szczeniaki płci męskiej
pozostawiliśmy przy życiu; dwie suczki natomiast zostały zgładzone, zanim
zdążyły otworzyć oczy na radości i smutki tego świata.
Można by sądzić, że mając na statku prawie setkę psów, nie znajdziemy wiele
czasu na zajmowanie się młodymi. Jeśli mimo to
szczenięta miały jak najlepszą opiekę, zawdzięczały ją przede wszystkim
wzruszającej miłości ze strony naszego pierwszego oficera. Od
pierwszej chwili wystąpił on w roli gorliwego obrońcy szczeniąt. Gdy z czasem
ilość ich wzrosła i wydawało się, że zabraknie miejsca
na gęsto obsadzonym pokładzie, pierwszy oficer oświadczył, iż zabiera pieski do
swojej koi. Co prawda do tego nie doszło, w razie
potrzeby jednak porucznik Nilsen dotrzymałby słowa na pewno. Przykład okazał się
zaraźliwy. Gdy po jakimś czasie małym przestało
wystarczać mleko matki i zaczęły się oglądać za innym jedzeniem, widać było, jak
po każdym obiedzie członkowie załogi jeden po
drugim zjawiają się wśród psów z resztkami jedzenia starannie zebranymi na
talerzu. Resztki te przeznaczali dla małych, miękkich i
wiecznie głodnych pyszczków.
Jak wynika z powyższych przykładów, do pokonywania naszych codziennych trudności
i kłopotów nie wystarczyłaby sama cierpliwość
i poczucie obowiązku ze strony załogi. Konieczne jeszcze było prawdziwe
zamiłowanie do pracy i szczere nią zainteresowanie. Na
podstawie codziennych obserwacji nabrałem pewności, że towarzysze moi posiadali
te zalety, choć ogromna ich większość nie wiedziała
nic o moim rozszerzonym planie. Uważałem zaś za wskazane, aby jeszcze czas jakiś
zachować milczenie, a mianowicie aż do chwili
opuszczenia Funchal na Maderze, do którego obecnie dopływaliśmy.
Muszę przyznać, że z niecierpliwością oczekiwałem przybycia na Maderę. Jak
przyjemnie będzie nareszcie przemówić otwarcie! Reszta
wtajemniczonych na pewno tęskniła do tej chwili nie mniej ode mnie. Tajemnica
nie jest ciężarem ani lekkim, ani przyjemnym,
szczególnie na takim statku jak nasz, gdzie wszyscy musieli żyć w ścisłym
kontakcie ze sobą. Co dzień przecież rozmawiało się z
ludźmi, a nieświadomi moich zamiarów uparcie kierowali rozmowy na trudności,
czekające nas w okolicy przylądka Horn. Bardzo
możliwe mówili na przykład że uda nam się raz przewieźć psy przez obszary
tropikalne, ale jest więcej niż wątpliwe, czy uda się
nam to po raz drugi i tym podobne. Rozmowy takie wlokły się w nieskończoność i
łatwo sobie wyobrazić, jak wielkiej wymagały
przebiegłości, jak dokładnie trzeba było ważyć każde słowo, aby nie powiedzieć
zbyt wiele. Pomiędzy ludźmi niedoświadczonymi nie
byłoby to zbyt trudne. Nie wolno jednak zapominać, że co drugi człowiek na
statku spędził wiele lat w krajach podbiegunowych. Jedno
niewłaściwe słówko wystarczyłoby tutaj, aby rozświetlić całą tajemnicę. Jeśli
mimo to nikt nie odkrył jej przed czasem, to chyba tylko
dlatego, że rozwiązanie zagadki było zbyt proste.
Drogę do Madery obliczyliśmy na jeden miesiąc, poszło nam jednak lepiej, niż
przypuszczaliśmy. Równo w miesiąc po opuszczeniu
Kristiansand "Fram" odpływał już z Funchal w dalszą drogę. Opóźnienie powstałe w
kanale wyrównaliśmy szybką żeglugą wzdłuż
brzegów Portugalii i dalej na południe. Wiatr północny, który wiał tak długo,
przeszedł wreszcie w pasat północno-wschodni, co było
nam ogromnie na rękę. Wieczorem 5 września, po dokonanych w południe pomiarach,
nie mieliśmy już nadziei na dostrzeżenie latarni
morskiej. Tymczasem punktualnie o dziesiątej zameldowano z bocianiego gniazda,
że widać światła San Lorenzo na małej wysepce nie
opodal Madery.
Następnego ranka zarzuciliśmy kotwicę na redzie w Funchal, gdzie zgodnie z umową
miał na nas czekać mój brat. Wkrótce zjawił się on
na małej łódeczce, przywożąc mnóstwo listów i gazet z nowinami z ojczyzny. Razem
z nim przybył na statek niski, ruchliwy
człowieczek, który okazał się przedstawicielem miejscowych władz, a zarazem
lekarzem, mającym zbadać stan zdrowia załogi.
Wspiąwszy się po trapie, gość ten znalazł się nagle wobec co najmniej dwudziestu
psich pysków, rozwartych szeroko z powodu upału.
Na taki widok uczonemu mężowi zaczęło się bardzo śpieszyć z powrotem. Od razu
też znikło zainteresowanie lekarza dla stanu naszego
zdrowia. Górę wzięła troska o całość własnej skóry.
Ponieważ Funchal był ostatnim punktem, w którym mogliśmy wejść w kontakt ze
światem, zrobiliśmy wszystko, aby w miarę możności
uzupełnić tutaj zapasy. Przede wszystkim trzeba było zaopatrzyć się w jak
największą ilość słodkiej wody. Na ten artykuł jest zawsze
duże zapotrzebowanie, za wszelką cenę należało więc zabezpieczyć się przed jego
brakiem. Na razie nie można było zrobić nic więcej,
jak tylko napełnić cennym płynem wszelkie możliwe zbiorniki i naczynia. Tak też
się stało. Nawet do wielkiej szalupy nad głównym
lukiem wleliśmy z pięć tysięcy litrów wody. Był to krok dość ryzykowny, który
mógł spowodować przykre następstwa w razie silnego
kołysania statku. Pocieszaliśmy się jednak nadzieją na dobrą pogodę i spokojne
morze w ciągu najbliższych tygodni.
Psy otrzymywały teraz świeże mięso dwa razy w ciągu dnia, co było bardzo mile
przyjętą odmianą. Przy każdej takiej uczcie cały tułów
koński pokaźnych rozmiarów znikał z zadziwiającą szybkością. Na własny użytek
zaopatrzyliśmy się w większą ilość jarzyn i owoców,
których znaleźliśmy tu obfitość; była to ostatnia okazja otrzymania tych
wspaniałości.
Nasz postój w Funchal. przeciągnął się trochę dłużej, niż przewidywaliśmy.
Maszyniści uznali za konieczne podnieść do góry śrubę i
zbadać dokładnie jej łożysko, co miało potrwać dwa dni. Podczas gdy oni męczyli
się w upale nad śrubą, reszta załogi skorzystała ze
sposobności, by zwiedzić miasto i okolicę. Każdego z tych dwóch dni połowa
załogi miała urlop. Zrobiliśmy wycieczkę do jednej z
licznych gospód rozrzuconych na okolicznych wzgórzach.
Kolejka zębata przenosi bez trudu swych pasażerów na wzniesienie wysokości
kilkuset metrów. W ciągu półgodzinnej jazdy nabiera się
wyobrażenia o niezwykłej urodzajności tej pięknej wyspy. W restauracji na górze
można otrzymać dobre jedzenie i oczywiście
jeszcze lepsze wino. Nie potrzebuję dodawać, że potrafiliśmy należycie
wykorzystać obie te okoliczności.
Do jazdy w dolinie używa się tutaj prostego środka lokomocji, mianowicie... sań.
Mógłby się ktoś zdziwić, słysząc o saniach na
Maderze, muszę więc wyjaśnić, że sanie te mają drewniane płozy, drogi zaś czy
też "tory" wyłożone są tutaj wielkimi, bardzo gładkimi
głazami. Po stromych zboczach jedzie się w dół z dużą szybkością. Każde sanie
ciągnie i pcha trzech lub czterech ciemnowłosych
"tubylców", których nogi i płuca muszą być niezwykle zdrowe.
Warto wspomnieć, że gazety z Funchal bez wahania wiązały naszą wyprawę z
biegunem południowym. Dziennikarze nie mieli pojęcia o
znaczeniu tej wyssanej z palca wiadomości, którą rzucili na miejscowy rynek.
Była to zwykła kaczka dziennikarska zrodzona z
przypuszczenia, że statek polarny, płynący na południe, musi koniecznie zmierzać
do bieguna południowego. Przypadkowo "kaczka"
okazała się tym razem prawdą. Na szczęście nie wyleciała ona na razie poza
brzegi Madery.
Z MADERY DO BARIERY LODOWEJ ROSSA
9 września po południu mogliśmy już zacząć przygotowania do odjazdu. Maszyniści
osadzili śrubę na swoim miejscu i wypróbowali jej
działanie. Wszystkie zapasy zostały załadowane, a chronometry porównane.
Pozostawało tylko uwolnić się od napastliwych handlarzy,
którzy okrążyli ze wszystkich stron statek na swoich małych łódeczkach,
wyglądających jak pływające sklepiki. Szybko spuściliśmy po
trapie co gorliwszych handlowców. Na statku oprócz załogi pozostał tylko mój
brat.
Teraz, gdy zerwaliśmy wszystkie nici wiążące nas z otaczającym światem, nadszedł
z dawna upragniony moment mogłem
powiadomić towarzyszy o zapadłym już od roku postanowieniu. Myślę, że wszyscy
obecni wówczas na statku będą długo wspominać to
skwarne popołudnie na redzie w Funchal. Nie wiem, o czym tedy myślano, ale na
pewno nie o biegunie południowym. Porucznik Nilsen
przyniósł ze sobą wielką mapę zwiniętą w rulon; zauważyłem zdziwione spojrzenia
biegnące w jej kierunku.
Nie potrzebowałem wielu słów, aby każdy zrozumiał, z której strony wiatr wieje i
jaki kurs weźmiemy. Pierwszy oficer rozwinął mapę
południowej półkuli, a ja przedstawiłem w ogólnych zarysach rozszerzony plan
oraz powody, dla których ukrywałem go tak starannie aż
do dnia dzisiejszego. Od czasu do czasu przyglądałem się ukradkiem twarzom
słuchających. Początkowo wyrażały one, jak to było do
przewidzenia, tylko niedwuznaczne zdumienie. Wkrótce jednak wyraz ten ustąpił
miejsca innemu i zanim skończyłem mówić, wszystkie
oblicza promieniały radością. Nie miałem już teraz wątpliwości co do odpowiedzi,
jaką usłyszę, gdy spytam każdego z osobna, czy chce
iść ze mną; z wszystkich ust padało pewne i zdecydowane: tak! Chociaż w zasadzie
nie oczekiwałem niczego innego, trudno jednak
opisać radość, jaka napełniła moje serce, gdy w tym ważnym momencie towarzysze z
tak wielką gotowością stanęli przy moim boku.
Nie byłem zresztą jedynym zadowolonym. Tego wieczora na statku zapanowała taka
radość i ożywienie, jak gdyby nasze zadanie
zostało już szczęśliwie wykonane, a nie zaledwie podjęte.
Na razie nie było co prawda czasu na omawianie wielkich spraw. Przede wszystkim
należało przygotować statek do wyruszenia.
Pozostawiono każdemu dwie godziny czasu na powiadomienie rodziny o zaszłych
wydarzeniach. Listy te nie były zapewne zbyt
obszerne, w każdym razie przygotowaliśmy je na czas. Całą pocztę wręczyliśmy
memu bratu, który zabrał ją ze sobą do Christianii, a
stamtąd wysłał dalej, do miejsc przeznaczenia. Nastąpiło to jednak dopiero
wtedy, gdy zmiana naszego planu podana została przez prasę
do publicznej wiadomości.
Uścisnąwszy po raz ostatni dłonie wszystkim uczestnikom wyprawy, brat mój
opuścił statek. W ten sposób kontakt ze światem
zewnętrznym został ostatecznie zerwany; zostaliśmy sami. Niech jednak nikt nie
wyobraża sobie, że czuliśmy się choć trochę nieswojo.
Ruszaliśmy w naszą wielką podróż jak na bal i nie odczuwaliśmy nawet cienia
przygnębienia, które w mniejszym lub większym stopniu
towarzyszy zwykle wszelkim pożegnaniom. Ludzie śmiali się i żartowali; krążyły
mniej lub więcej udane dowcipy na temat naszego
niezwykłego położenia.
Kotwica poszła w górę znacznie szybciej niż normalnie. Z pomocą silnika
wydostaliśmy się z upalnego portu i wkrótce z zadowoleniem
obserwowaliśmy, jak nasze żagle wydymają się w świeżym powiewie północno-
wschodniego pasatu. Dla psów reda w Funchal okazała
się jak na ich upodobania trochę za gorąca. Toteż donośnym koncertem dały
wyraz swej radości z powodu tak pożądanego
ochłodzenia. Uważaliśmy, że tym razem trzeba im pozwolić na tę przyjemność.
Dla nas także ranek po opuszczeniu Madery był bardzo przyjemny. Witaliśmy się
tego dnia szczególnie przyjaźnie, a wesoły uśmiech
przebłyskiwał we wszystkich oczach. Niespodziewany obrót, jaki przyjęła nasza
wyprawa, nagłe przejście do zupełnie nowych myśli
podziałało jak ożywczy strumień na tych wszystkich, którzy jeszcze wczoraj
myśleli, że droga nasza prowadzi w kierunku przylądka
Horn. Większość śmiała się z siebie, że nie zwąchała wcześniej pisma nosem. Beck
oświadczył na przykład, wypluwając za reling
zupełnie świeżą prymkę: "Że też byłem taki głupi, żeby na to nie wpaść!
Właściwie było to zupełnie oczywiste: mieliśmy przecież te
psy, ten piękny domek obserwacyjny z wielkim piecem kuchennym i elegancką ceratą
na stole i Bóg wie nie co! Każdy powinien się był
domyślić, do czego to zmierza!" Pocieszyłem go, że łatwo być mądrym po fakcie i
że bardzo mi przyjemnie, iż nikt nie odkrył wcześniej
moich zamiarów.
Nie mniej ode mnie zadowoleni byli nieliczni wtajemniczeni, którzy do tej pory
musieli milczeć i używać wszelkich możliwych
wybiegów, aby się nie zdradzić. Obecnie na długi czas temat do rozmów był
zapewniony. Na "Framie" znajdowało się wiele ludzi,
którzy przez długie lata przebywali poza północnym kręgiem polarnym i zdobyli
tam bogate doświadczenie. Natomiast wielki kontynent
antarktyczny to dla nas właściwie "ziemia nie znana". Ja byłem jedynym na
statku człowiekiem, który widział Antarktykę; spośród
moich towarzyszy ten czy ów przepłynął może kiedyś dookoła przylądka Horn w
pobliżu antarktycznych gór lodowych i to wszystko.
Nikt prawie z załogi nie miał dotąd czasu ani okazji do głębszych studiów nad
dziejami odkryć geograficznych w Antarktyce i do
zapoznania się ze sprawozdaniem podróżników, którzy już wcześniej próbowali
rozszerzyć naszą wiedzę o tej niegościnnej części
świata. Obecnie jednak było dosyć powodów, aby nadrobić braki w tej dziedzinie.
Uważałem za absolutnie konieczne, aby wszyscy bez
wyjątku poznali możliwie najdokładniej historię wcześniejszych odkryć
antarktycznych. Był to jedyny sposób, aby już naprzód zżyć się
do pewnego stopnia z przyrodą i warunkami, w jakich mieliśmy działać. Dlatego
też na "Framie" znajdowała się pokaźna liczba dzieł o
Antarktyce i o wszystkich wyprawach w tamte strony od J. Cooka i J.C. Rossa aż
do kapitana Scotta i Sir E. Shackletona. Biblioteka
ta została naprawdę dobrze wykorzystana, szczególnie jeśli chodzi o dzieła dwóch
ostatnich badaczy; raz po raz czytano je pilnie od
deski do deski, a że obie książki były dobrze napisane i bogato ilustrowane,
lektura ich okazała się szczególnie pożyteczna.
Choć wiele czasu i pracy poświęcaliśmy teoretycznej stronie naszego zadania,
przygotowania praktyczne jednak nie zostały z tego
powodu bynajmniej zaniedbane. Gdy tylko napotkaliśmy pasat, którego siła i stały
kierunek pozwalały na ograniczenie wacht,
poszczególni fachowcy zabrali się do pracy nad udoskonaleniem naszego bogatego
wyposażenia zimowego. Wprawdzie już poprzednio
poświęcono tej sprawie wiele starań, ale mimo to konieczny był jeszcze jeden
dokładny przegląd ekwipunku. Z tak różnorodnym
wyposażeniem nigdy właściwie nie jest się całkowicie gotowym; zawsze znajdzie
się coś do ulepszenia. Jak się później okazało, w
związku z przygotowaniami do podróży saniami mieliśmy pełne ręce roboty nie
tylko w czasie długiej żeglugi, ale również podczas
jeszcze dłuższej antarktycznej zimy.
Nasz żaglomistrz Rnne przekształcił się teraz mówiąc otwarcie w zwykłego
krawca. Jego dumą była maszyna do szycia, którą
dzięki nieodpartej argumentacji wyłudził swego czasu w stoczni w Horten. Po
przybyciu do Bariery Lodowej Rossa z największym
bólem musiał wydać ten swój skarb grupie pozostającej na brzegu, choć zupełnie
nie mógł pojąć, po co nam we Framheimie maszyna do
szycia. Po przybyciu do Buenos Aires pierwszym czynem Rnnego było zawiadomienie
tamtejszego przedstawiciela firmy "Singer", jak
niezbędne jest powetowanie tej straty. Jego elokwencja pomogła i tym razem;
rzeczywiście otrzymał nową maszynę do szycia!
Co prawda trudno się dziwić, że Rnne był tak zachwycony swoją maszyną. Nadawała
się bowiem do wszelkich możliwych robót; czy
to żagle, czy buty, robota rymarska czy krawiecka wszystko wychodziło
jednakowo zgrabnie spod jego ręki. Urządził swój warsztat
w kabinie sternika i maszyna warczała tam nieprzerwanie zarówno wtedy, gdy
płynęliśmy przez obszary podzwrotnikowe, jak i w strefie
wiatrów zachodnich, a nawet wśród kry lodowej. Bo chociaż palce naszego krawca
pracowały bardzo żwawo, zamówienia napływały
jeszcze szybciej. Rnne należał do tych ludzi, którzy uważają za punkt honoru w
możliwie krótkim czasie zrobić jak najwięcej. Z
rosnącym zdumieniem spostrzegał jednak, że ta robota nigdy się nie kończy.
Choćby nie wiadomo jak się śpieszył, zawsze zostawało
jeszcze coś do zrobienia. Gdyby spisać wszystko, co w ciągu tych miesięcy wyszło
z jego warsztatu, lista byłaby bardzo długa;
poprzestańmy więc na stwierdzeniu, że pracując z podziwu godną szybkością
dokonał wielkich rzeczy. Robotą, która sprawiła mu
największe chyba zadowolenie, był mały, trzyosobowy namiot, pozostawiony później
przez nas na biegunie. Było to istne arcydzieło.
Namiot ten, uszyty z cienkiego jedwabiu, mieścił się po złożeniu w byle większej
kieszeni; ważył niecały kilogram!
Już w tym czasie zdawaliśmy sobie sprawę, że nie wszyscy członkowie grupy
lądowej osiągną 90 S, że część będzie musiała już
wcześniej zawrócić z drogi. W związku z tym poczyniliśmy szereg przygotowań.
Wyżej wspomniany namiot na przykład był
przewidziany na wypadek, gdyby na ostatnim etapie zostało tylko dwóch lub trzech
ludzi. Na szczęście okazał się on niepotrzebny,
ponieważ wszyscy, którzy wyruszyli, dotarli do celu.
Nasz krawiec był zwolniony od zajmowania się psami, na co zresztą nie miałby
nawet czasu; często jednak pomagał mi w obsłużeniu
moich czternastu przyjaciół z pomostu nawigacyjnego. Z wielkim jednak trudem
przychodziło Rnnemu pogodzić się z psami i
związanymi z tym porządkami. Pokład rojący się od zwierząt nie pasował do jego
wyobrażeń o życiu na statku, toteż traktował ten stan
rzeczy z pewnego rodzaju szyderczym politowaniem. "Co też te wasze psiska
wyprawiają na statku!" często słyszało się go,
dogadującego w ten sposób, gdy wchodził na pokład, a "bestie" obszczekiwały go z
zapałem. Biedne "bestie"! Na pewno nie nastawały
na Rnnego bardziej niż ha innych, on jednak przez długi czas żywił poważne
obawy co do ich zamiarów i poczułby się bezpieczny
dopiero wtedy, gdyby wszystkim nałożono kagańce.
Spośród wyposażenia szczególną uwagę poświęciliśmy oczywiście nartom. Według
wszelkiego prawdopodobieństwa miały być one
naszą najważniejszą bronią w nadchodzącej walce. Choć nauczyliśmy się wiele ze
sprawozdań Shackletona i Scotta, trudno nam jednak
było pojąć, dlaczego narty okazały się tak mało przydatne w ich podróżach. Z
opisów ukształtowania terenu oraz z innych okoliczności
wynikało, że wręcz przeciwnie warunki do użycia nart powinny być na
Antarktydzie wprost wyjątkowo korzystne. Toteż nie
zaniedbaliśmy niczego, aby zapewnić sobie posiadanie dobrego sprzętu
narciarskiego. Dla dopilnowania tej sprawy mieliśmy wielkiego
specjalistę Olava Bjaalanda; nazwisko jego mówi już samo za siebie. Kiedy
odpływając z Norwegii naradzaliśmy się nad miejscem
na przechowanie naszych dwudziestu par nart, okazało się, że trzeba będzie
dzielić z nimi własne mieszkanie. Umieściliśmy je
mianowicie w przedniej mesie pod sufitem. Istotnie nie mogliśmy dać im lepszego
pomieszczenia. Bjaaland, który dopiero od kilku
miesięcy przerzucił się do nie znanego mu dawniej zawodu marynarza, podczas
żeglugi przez strefę pasatową powrócił do swego
dawnego zajęcia wyrobu nart i stolarki. Mieliśmy gotowe deski i wiązania.
Trzeba było jednak dopasować dokładnie żelaza i tylne
rzemienie wiązań do butów każdego z narciarzy tak, aby w chwili przybycia do
bariery lodowej wszystko już było gotowe. Mieliśmy
kompletny sprzęt narciarski dla każdego członka załogi, aby również i ci, którzy
nie należeli do grupy lądowej, mogli podczas postoju
przy barierze odbywać mniejsze wycieczki na nartach.
Do każdej z naszych dziesięciu par sanek Bjaaland dorobił zapasowe płozy, które
zamierzaliśmy używać jak Eskimosi. To pierwotne
plemię nie posiada, a w każdym razie nie posiadało dawniej materiału nadającego
się do okucia sań. Radziło więc sobie w kłopocie
powlekając płozy lodem. Trzeba co prawda wiele wprawy i cierpliwości, aby takie
okucie trzymało się dość mocno. Gdy się to jednak
wreszcie uda, przewyższa ono każde inne nie ma co do tego żadnych wątpliwości.
Jak wspomniałem, mieliśmy zamiar wypróbować
w ten sposób zapasowe płozy podczas podróży po lodzie. Nasze psy ciągnęły jednak
tak znakomicie, iż bez skrupułów mogliśmy
poprzestać na stali i drewnie hikorowym.
W ciągu pierwszych czternastu dni po opuszczeniu Madery wiał świeży pasat
północno-wschodni i bez trudu można było utrzymać
potrzebną szybkość za pomocą samych tylko żagli. Maszyna tymczasem wypoczywała,
a maszyniści mogli do utraty przytomności
zajmować się jej czyszczeniem i polerowaniem. Choć robili to od rana do
wieczora, ciągle jeszcze wydawała się im nie dość czysta.
W tym czasie Ndtvedt skorzystał z okazji, aby poświęcić się sztuce, która na
tym świecie była jedynym jego umiłowaniem, a
mianowicie kowalstwu. Jego młot i kowadło znalazły zaraz dość zajęcia i o ile
dla Rnnego było wiele do szycia, to Ndtvedt miał nie
mniej roboty kowalskiej: okucia do nart, noże, oszczepy na foki, sztaby, bolce,
setki sprzączek dla psów, łańcuchy i tak dalej w
nieskończoność. Jeszcze hen, na Oceanie Indyjskim, od rana do wieczora słychać
było na tylnym pokładzie dudnienie jego młota. Być
kowalem w strefie wiatrów zachodnich to sztuka nie lada. Nawet gwóźdź niełatwo
wbić, gdy podstawa jest tak chwiejna jak pokład
"Frama"! Nie jest też przyjemnie, jeśli palenisko kilka razy dziennie zalewa
woda.
W czasie przygotowań do podróży niektórzy ludzie zwracali uwagę na żałosny ich
zdaniem stan naszego poczciwego "Frama".
Miał on bardzo źle trzymać się na wodzie, miał być dziurawy jak sito i na wskroś
przegniły. Ale w ciągu wyprawy przeszło dwadzieścia
miesięcy pływał po pełnym morzu, i to na obszarach wymagających od statku
szczególnie wielkiej sprawności. Po zakończeniu zaś
podróży znajdował się w tak dobrym stanie, że bez żadnych napraw mógłby jeszcze
raz odbyć tę samą drogę. My wszyscy na "Framie"
jeszcze przed wyruszeniem wiedzieliśmy, jak głupia i bezpodstawna jest cała ta
wrzawa z powodu rzekomo złego stanu statku.
Wiadomo, że nie ma drewnianego statku, z którego w czasie podróży nie trzeba by
od czasu do czasu wypompowywać wody. Na
"Framie" przy wyłączonym silniku wystarczyło co dzień z rana popracować jakieś
dziesięć minut przy jednej pompie, aby usunąć
wszystką wodę. I to było owo groźne "przeciekanie"!
Kadłub naszego poczciwego "Frama" nie miał naprawdę żadnych braków. Natomiast to
i owo można by zarzucić jego takielunkowi.
Jeśli był on nie taki, jak należy, to tylko i wyłącznie z winy przeklętych
kosztorysów, z którymi należało się ciągle liczyć. Na fokmaszcie
mieliśmy na przykład tylko dwa żagle rejowe, podczas gdy w istocie powinno ich
być cztery. Na bukszprycie, gdzie było dość miejsca
na trzy sztaksle (trójkątny żagiel podnoszony na linach biegnących w linii
symetrii statku), znajdowały się tylko dwa; na resztę nie
starczyło pieniędzy. W strefie pasatu próbowaliśmy trochę zaradzić temu brakowi,
rozpinając na fokmaszcie dwa dodatkowe żagle
(żagiel odwietrzny oraz "drapacz chmur"). Nie twierdzę, aby te zaimprowizowane
żagle przyczyniały się do upiększenia statku.
Zwiększyły jednak szybkość, a to było najważniejsze. P,odczas tych wrześniowych
dni posuwaliśmy się wcale szybko na południe i
zanim upłynęła połowa miesiąca, byliśmy już kawał drogi za zwrotnikiem. Iście
tropikalny upał nie dawał się tu jednak we znaki,
przynajmniej ludziom. Dopóki statek posuwa się na otwartym morzu, nie odczuwa
się zbytnio gorąca. Natomiast na żaglowcu, który w
czasie ciszy morskiej musi pozostawać bez ruchu, podczas gdy słońce praży prosto
z góry, upał bywa wręcz piekielny. W takim
wypadku wzywaliśmy na pomoc maszynę i następował ruch powietrza. Co prawda tak
było tylko na pokładzie; na dole, w kabinach,
sytuacja wyglądała już gorzej. Często atmosfera bywała tam, jak mawiał Beck, "w
świńskim guście".
Nasze kajuty, skądinąd tak wspaniałe, posiadały jedną wadę: nie miały okien na
zewnątrz i przez to nie można było spowodować w nich
przeciągu. Większość z nas jakoś to jednak znosiła bez wyprowadzania się. Z
dwóch mes przednia okazała się na czas upałów
znacznie przyjemniejsza. Za to w zimnym klimacie działo się odwrotnie. Od przodu
można było wytworzyć stały ciąg powietrza przez
korytarz prowadzący do pomieszczeń na dziobie. W tyle statku natomiast było
bardzo trudno osiągnąć dobry przewiew, a na dodatek
działało tam jeszcze ciepłe sąsiedztwo maszyn. Najgoręcej było oczywiście
maszynistom. Ale niewyczerpanie pomysłowy Sundbeck
znalazł i na to radę; zastosował tak ulepszoną wentylację, że nawet w maszynowni
można było wytrzymać.
Często słyszy się pytanie, co jest gorsze: wielki upał czy wielki mróz? Niełatwo
dać tu zdecydowaną odpowiedź. Ani jedno, ani drugie
nie jest przyjemne, co zaś jest gorsze, to właściwie kwestia gustu. Na statku
woli się raczej upał, choćby nawet bardzo silny. Wprawdzie
dzień bywa wtedy ciężki, ale za to później przychodzi przyjemna noc. Po mroźnym
natomiast dniu nadchodzi noc jeszcze mroźniejsza.
Niewątpliwą zaletę posiada gorący klimat dla ludzi, którzy muszą często wstawać
z łóżka i ubierać się. Kiedy prawie nic się na siebie nie
wkłada, można być szybko gotowym!
Gdyby nasze psy mogły się wypowiedzieć na temat, jak czują się pod tropikalnym
słońcem, na pewno odpowiedziałyby jednogłośnie:
"Mamy tego dość, zabierzcie nas stąd do chłodniejszych okolic!" Ich odzież nie
była obliczona na +30 w cieniu, a niestety nie mogły
zdjąć swoich futer. Co prawda błędne jest mniemanie, że takie psy potrzebują
koniecznie zabójczych mrozów; wręcz przeciwnie,
znacznie wolą ciepło lub temperaturę umiarkowaną. Tutaj, między zwrotnikami,
było oczywiście trochę za dużo tego dobrego; w
gruncie rzeczy jednak nasze psy nie ucierpiały zbytnio od gorąca. Gdy nad całym
statkiem od dzioba aż do rufy rozpięliśmy
zasłony, tak że wszystkie zwierzęta leżały w cieniu i nie były narażone na
bezpośrednie działanie promieni słonecznych, nie groziło im
żadne niebezpieczeństwo. Jak dobrze znosiły upał, dowodzi fakt, że ani jedno nie
zachorowało z tego powodu. W czasie całej podróży
wśród psów zdarzyły się tylko dwa wypadki śmierci. Suka, która urodziła osiem
szczeniąt, przypłaciła to życiem. W drugim wypadku
nie mogliśmy dojść przyczyny śmierci, w każdym razie nie była to choroba
zakaźna.
Czego najbardziej obawialiśmy się na statku, to zarazy wśród psów. Dzięki jednak
staranności, z jaką zostały dobrane, nie wybuchła
wśród nich żadna choroba.
W pobliżu równika, między strefą pasatu północno wschodniego i południowo-
wschodniego, znajduje się obszar przejściowy, gdzie
panuje cisza albo wiatry zmienne. Przybyliśmy tutaj w niekorzystnej porze roku i
straciliśmy pasat już po 10 szerokości północnej.
Gdyby trafiła nam się teraz cisza, "Fram" używając motoru przedostałby się
przez ten obszar w stosunkowo znośnym czasie.
Niewiele jednak użyliśmy tutaj pogody. Z reguły wiał ostry wiatr południowy,
który sprawił, że podróż przez ostatnie stopnie szerokości
północnej była znacznie mniej przyjemna, niż można by sobie życzyć.
Już samo opóźnienie stanowiło rzecz dość niemiłą; oprócz tego spotkało nas
jeszcze jedno rozczarowanie znacznie poważniejszej
natury, a mianowicie brak deszczu. W tych okolicach padają zazwyczaj niezwykle
ulewne deszcze, w czasie których na statku w jednej
chwili gromadzą się olbrzymie masy wody. Mieliśmy nadzieję, że przy tej okazji
uzupełnimy zapas słodkiej wody, który zmalał już tak,
że trzeba było stosować jak największą oszczędność. Tymczasem nadzieje nasze
zawiodły. Zebrało się wprawdzie trochę wody, ale
niewiele to pomogło i nadal trzeba było utrzymywać system oszczędnościowy. Psy
musiały otrzymywać swoją dzienną rację i
otrzymywały ją, wymierzoną co do kropli. Nasze własne natomiast zużycie
ograniczyło się do minimum. Zupy zostały skreślone z
jadłospisu, jako że pochłaniały zbyt wiele cennego płynu. Mycie się w słodkiej
wodzie było zabronione. Nie należy sądzić, że z tego
powodu nie mogliśmy się w ogóle myć. Byliśmy bogato zaopatrzeni w doskonałe
mydło, pieniące się również w wodzie morskiej.
Zmartwienie z powodu braku wody ustąpiło jednak dość szybko, ponieważ zapas
zmagazynowany w wielkiej szalupie na pokładzie
okazał się cudownie wydajny. Starczył na okres dwa razy dłuższy, niż śmieliśmy
marzyć, a tym samym byliśmy prawie uratowani. W
najgorszym razie pozostawało jeszcze jedno wyjście, a mianowicie zatrzymanie się
przy jednej z licznych wysp leżących na naszej
drodze.
Od przeszło sześciu tygodni psy były uwiązane na tych samych miejscach, które
przypadły im w udziale zaraz po przybyciu na Statek.
W ciągu tego czasu większość z nich oswoiła się dość dobrze i stała się całkiem
przystępna. Uznaliśmy, że obecnie można już
spróbować puścić je wolno. Byłaby to dla psów pożądana rozrywka i co
ważniejsze sposobność zażycia ruchu. Prawdę
powiedziawszy, liczyliśmy przy tej okazji na dobrą zabawę. Co to będzie za
tumult, kiedy spuści się z uwięzi tę całą zgraję! Przedtem
jednak należało psy koniecznie rozbroić. Przy nieuniknionych w tym wypadku
walkach, na pewno niejeden trup musiałby pozostać na
pobojowisku. Wobec tego wszystkie psy dostały na zęby rygle w postaci mocnych
kagańców. Spuściliśmy je czekając, co z tego
wyniknie. Początkowo nic się nie działo i wyglądało na to, że psy wyrzekły się
wszelkiej myśli o zmianie dotychczasowego locum. Na
koniec któryś wpadł na pomysł przespacerowania się po pokładzie. Zaprawdę lepiej
by mu było wyrzec się tej przyjemności, bo teren
okazał się mocno niebezpieczny. Niecodzienny widok biegnącego swobodnie psa
zelektryzował w mgnieniu oka jego sąsiadów. Chyba z
tuzin zwierząt rzuciło się na biedaka, który był na tyle nieostrożny, że
pierwszy opuścił swe miejsce. Ach, jak cieszyli się napastnicy na
myśl o tym, że zapuszczą kły w ciało grzesznika! Ale niestety! Zabawa nie poszła
po ich myśli. Przeklęty zamek na szczękach
uniemożliwiał gryzienie, co najwyżej udawało się wyrwać parę kłaków z futra
napadniętego.
Ta wstępna potyczka stała się hasłem do ogólnej bijatyki. Co za jazgot panował
na statku przez kilka następnych godzin! Sierść fruwała
w powietrzu, ale skóry pozostały całe. Niejednemu psu kaganiec uratował tego
dnia życie.
Tego rodzaju bójki są największą przyjemnością psów eskimoskich, które uprawiają
ów sport z prawdziwą namiętnością. Można by się z
tym pogodzić, gdyby nie szczególny zwyczaj rzucania się całą gromadą na jednego,
upatrzonego na ofiarę. Pozostawione samym sobie
psy nie ustąpią, dopóki nieszczęśnik nie wyzionie ducha. Przy takiej okazji
nawet najcenniejsze zwierzę może być sprzątnięte na
poczekaniu.
Z tych powodów od pierwszej chwili staraliśmy się wszelkimi sposobami osłabić
psią wojowniczość. Zwierzęta pojęły szybko, że ich
bójki nie sprawiają nam szczególnej radości. Była to jednak wrodzona skłonność,
której nie dało się całkowicie wykorzenić. W każdym
razie nigdy nie było pewności, czy natura nie odniesie tu zwycięstwa nad
wychowaniem.
Wkrótce wiązaliśmy psy tylko na czas jedzenia. Było podziwu godne, jak dobrze
umiały pozaszywać się w różnych kątach i
zakamarkach statku, tak że o świcie nieraz nie było widać na pokładzie ani
jednego psa. Rzecz jasna, że wynajdywały sobie zawsze takie
miejsca, w których właściwie nie miały nic do szukania. Wiele korzystało na
przykład z otwarcia luk, aby wskoczyć do przedniej
ładowni, przy czym upadek z ośmiometrowej wysokości nie wydawał im się wcale
przykry. Jeden z psów trafił nawet do maszynowni,
gdzie znalazł sobie legowisko pomiędzy drążkami tłoków. Na szczęście dla gościa
podczas jego pobytu maszyna nie została puszczona
w ruch.
Kiedy osłabły już pierwsze gorące walki, umysły psów zaczęły się szybko
uspokajać. U naszych zabijaków można było zauważyć
wyraźnie uczucie zawstydzenia, że ich wysiłki pozostały zupełnie bez rezultatu.
Sport utracił swą główną siłę atrakcyjną, gdy okazało
się, jak znikome są szanse na prawdziwie krwawą rozprawę.
Po tym, co opowiedziałem tutaj o właściwościach psów polarnych, można by
przypuszczać, że wzajemne stosunki tych zwierząt
polegają tylko na nieustannej walce. Tak jednak nie jest. Wręcz przeciwnie
między poszczególnymi psami zdarzają się stosunki
bardzo przyjacielskie, a przyjaźń ich bywa czasem tak serdeczna, że jeden nie
może po prostu żyć bez drugiego. Jeszcze przed
spuszczeniem psów zauważyliśmy, że kilka z nich nie wygląda tak dobrze, jak
powinno; były one trwożliwe i bardziej od innych
rozdrażnione. Nie przywiązywaliśmy jednak do tego ich stanu większej wagi i nikt
nie zadał sobie trudu, aby zbadać jego przyczynę.
Dopiero po spuszczeniu psów okazało się, jak miała się rzecz z tymi
"melancholikami". Otóż były one zaprzyjaźnione z psami
umieszczonymi w innej części pokładu i ta przymusowa separacja powodowała ich
złe samopoczucie. Radość, jaką tacy przyjaciele
objawiali przy spotkaniu, była wprost wzruszająca zwierzęta wyglądały jak
przemienione. W tych wypadkach, oczywiście, miejsca
zostały zmienione w ten sposób, aby psy, które z własnej inicjatywy przyłączyły
się do siebie, pozostały w jednej grupie.
4 października "Fram" minął równik. Już sama świadomość, że jesteśmy na
południowej półkuli, wystarczyła, aby wprawić wszystkich
w podniosły nastrój. Szybko też zorganizowano z tej okazji małą uroczystość.
Zgodnie ze starym zwyczajem przejście przez równik
należy uczcić odwiedzinami samego Neptuna. Jeśli podczas obchodu statku groźny
ten władca napotka kogoś, kto nie potrafi dowieść,
że już dawniej przepłynął przez ową słynną linię, delikwent zostaje wydany
niezwłocznie w ręce pachołków Neptuna, którzy go golą i
chrzczą. Zabiegi te dokonywane na ogół bez przesadnej delikatności stanowią
świetną rozrywkę i pożądane urozmaicenie w
monotonii długich podróży morskich. Toteż wielu pasażerów "Frama" oczekiwało z
utęsknieniem odwiedzin Neptuna. Niestety, tym
razem władca mórz nie przybył; na naszym przepełnionym pokładzie po prostu nie
było dla niego miejsca.
Wobec tego zadowoliliśmy się świąteczną ucztą, której ukoronowanie stanowiły
kawa, likier i cygara. Kawę wypiliśmy na przednim
pokładzie, gdzie udało się uzyskać parę metrów kwadratowych przestrzeni dzięki
większemu stłoczeniu psów. Nie brakło nam też
rozrywek: orkiestra złożona ze skrzypiec i mandoliny, w składzie Prestrud,
Sundbeck i Beck, odegrała z powodzeniem szereg utworów.
Nasz doskonały gramofon także dał się słyszeć tego dnia po raz pierwszy. Właśnie
w momencie, gdy rozbrzmiewały dźwięki walca z
"Hrabiego Luxemburga", na schodach ukazała się autentyczna tancerka w masce na
twarzy i w mocno podkasanym stroju. Ta
nieoczekiwana zjawa z lepszego świata powitana została hucznym brawem. Oklaski
nie osłabły i wówczas, gdy piękność
zaprezentowała swoje kunszty taneczne.. Za maską migała wprawdzie twarz
porucznika Gjertsena, ale strój i tanieć były najzupełniej
kobiece.
Gramofon rozpoczął teraz amerykański "cakewalk" i jak na zawołanie ukazał się
Murzyn we fraku i w cylindrze, z wielkim drewnianym
trepem w ręku. Chociaż Murzyn był bardzo czarny, poznaliśmy w nim od razu
pierwszego oficera. Już sam jego wygląd wywołał
huraganowy śmiech, który przeszedł wkrótce w okrzyki zachwytu, gdy Murzyn zaczął
grać na skrzypcach. Był on wprost prześmieszny.
Trochę rozrywki w tym właśnie czasie bardzo się wszystkim przydało. Obecny etap
podróży stanowił bowiem prawdziwą próbę
cierpliwości. Możliwe, że byliśmy zbyt wymagający, ale w naszym przekonaniu
pasat południowo-wschodni, na który czekaliśmy z dnia
na dzień, stanowczo się spóźniał. Gdy wreszcie nadszedł, zachowywał się zupełnie
nie tak, jak przystoi wiatrowi, cieszącemu się opinią
najbardziej stałego ze wszystkich wiatrów. Jak na nasze wymagania, pasat ten był
nie tylko zbyt ospały, ale ponadto pozwalał sobie na
różne wybryki. W szczególności zmieniał ciągle kierunek od południowego aż do
wschodniego, trzymając się jednak najczęściej tego
pierwszego. W rezultacie statek dryfował ku zachodowi, tak że posuwaliśmy się
bardziej na zachód niż na południe, zbliżając się szybko
do przylądka Sao Roque, północno-zachodniego cypla Brazylii. Na szczęście nie
zawarliśmy bliższej znajomości z tym cyplem lądu,
wysuniętym daleko w głąb Oceanu Atlantyckiego. Wreszcie wiatr się odwrócił, ale
był tak słaby, że nasz motor musiał przez cały czas
pracować. Powoli, lecz pewnie płynęliśmy teraz na południe. Temperatura zbliżała
się znów do granic znośnych dla mieszkańców
północy. Można też było zdjąć niewygodne, nisko zwisające zasłony
przeciwsłoneczne.
Na południe od 20 S pasat ustał niemal zupełnie. Nie denerwowaliśmy się z tego
powodu, bo w tych stronach mogliśmy oczekiwać z
ufnością pomyślniejszego wiatru. Był on nam pilnie potrzebny, jako że
przepłynęliśmy dotychczas dopiero sześć tysięcy mil morskich, a
do przebycia pozostało jeszcze dziesięć tysięcy.
Ostatnie dni października przyniosły upragnioną zmianę. Przy świeżej północnej
bryzie płynęło się na południe wcale szybko i zanim
minął miesiąc, osiągnęliśmy już 40 S. W ten sposób dotarliśmy do obszarów, w
których można mieć wiatr w dowolnych ilościach i
co najważniejsze z właściwego kierunku. Nasza droga wiodła teraz na wschód
wzdłuż tak zwanej strefy wiatrów zachodnich, która
rozciąga się między 40 a 50 szerokości geograficznej. Ledwo znaleźliśmy się w
jej zasięgu, wiatr dopadł nas z wielką siłą. Nie była to
łatwa żegluga, ale wyniki mieliśmy wspaniałe mknęliśmy na wschód dosłownie z
szybkością wichru. Trzeba było nawet
zrezygnować z zamierzonego lądowania na wyspie Gough (40 S, 10 W); ze względu
na wysoką falę nie mogliśmy ryzykować
wpłynięcia do tamtejszego małego i ciasnego portu.
Zaległości zostały odrobione; w dwa miesiące po wyruszeniu z Madery
znajdowaliśmy się, zgodnie z przewidywaniami, na wysokości
Przylądka Dobrej Nadziei. W dniu, w którym mijaliśmy południk tego przylądka,
spotkał nas pierwszy silny wiatr. Morze wzburzyło się
naprawdę groźnie; teraz dopiero nasz wspaniały stateczek pokazał, co potrafi.
Jedna olbrzymia fala mogła spłukać w mgnieniu oka cały
nasz pokład, gdyby tylko udało się jej zwalić na statek. Ale "Fram" nie pozwalał
na takie natręctwo. Gdy fale wznosiły się nad burtą
statku i byliśmy przygotowani, że w następnym momencie runą na nisko położony
tylny pokład, "Frani" robił nieznaczny, elegancki
zwrot i fale jak niepyszne przemykały się pod statkiem.
Mówiono, że "Fram" zbudowany został specjalnie do żeglugi wśród lodów. Nie można
temu zaprzeczyć, pewne jest jednak, że Colin
Archer, budując to arcydzieło statku polarnego, stworzył jednocześnie arcydzieło
statku morskiego, który niełatwo znajdzie
współzawodnika pod względem sprawności w żegludze. Przy takim nieustannym
przemykaniu się między falami, jakie uprawiał
"Fram", nie mogło się jednak obyć bez kołysania. Wkrótce przekonaliśmy się o tym
aż nadto dobrze. Przez cały czas żeglugi w strefie
wiatrów zachodnich statek huśtał nieustannie. Z czasem przywykliśmy jednak do
tej nieprzyjemnej okoliczności. Ostatecznie było to
lepsze niż zalewanie pokładu przez fale. Chyba najbardziej dokuczyło to
kołysanie pracownikom "kuchennym". Niełatwo być
kucharzem, gdy całymi tygodniami nie można postawić nawet filiżanki, aby
natychmiast nie wywróciła koziołka. Trzeba też
nadzwyczajnej cierpliwości, aby nie stracić przy tym dobrego humoru. Jednak obaj
nasi kucharze Lindstrm i Olsen patrzyli na tę
sprawę od strony humorystycznej, co było prawdziwym szczęściem zarówno dla nich,
jak i dla nas.
Ale jak czuły się podczas tej burzliwej pogody nasze psy? Z samego sztormu
niewiele sobie robiły; deszczu natomiast nie lubiły
zdecydowanie. Woda jest najgorszą rzeczą dla psa polarnego. Gdy pokład był
mokry, psy za nic nie chciały się położyć i całymi
godzinami stały bez ruchu, a nawet próbowały spać w tej niewygodnej pozycji,
zresztą bez większego rezultatu.
Na szczęście dla naszych zwierząt pogoda w strefie wiatrów zachodnich ulega
częstym zmianom. Po bezsennych nocach wśród deszczu,
mgły i wilgoci przebłyskiwało zazwyczaj jasne słońce.
Koło Przylądka Dobrej Nadziei straciliśmy dwa psy, które wypadły za burtę w nocy
podczas straszliwego kołysania. Na tylnym
pokładzie stała przy lewej burcie skrzynia na węgiel tej samej wysokości co
oszalowanie dookoła pokładu. Prawdopodobnie psiska
ćwiczyły się tam we wspinaniu oraz skokach i straciły przy tym równowagę.
Później oczywiście postaraliśmy się, aby taki wypadek
więcej się nie powtórzył.
Muszę tu wspomnieć o pewnej okoliczności, która czyniła naszą żeglugę na tych
wodach nieco niebezpieczną. Mianowicie w
ciemnościach nocy lub przy gęstej mgle można się tu było łatwo natknąć na górę
lodową. Zdarza się, że ci złowrodzy żeglarze potrafią
zabłąkać się daleko poza 40 S. Prawdopodobieństwo zderzenia jest co prawda
niewielkie i można zredukować je do minimum, stosując
należyte środki ostrożności. Uważne i wytrawne oko nawet w ciemnościach nocy
potrafi dojrzeć z dość dużej odległości połyskliwą
masę lodu. Oprócz tego, od czasu gdy zaistniały możliwości napotkania gór
lodowych, mierzyliśmy często, nawet w nocy, temperaturę
wody.
Ponieważ na naszej drodze leżała wyspa Kerguelen, mieliśmy zamiar wylądować tam
i złożyć wizytę w miejscowej osadzie norweskich
wielorybników. W ostatnim czasie spora część naszych psów mocno schudła,
prawdopodobnie z powodu braku dostatecznej ilości
tłuszczu w pożywieniu. Spodziewaliśmy się, że na Kerguelenie dostaniemy tyle
tłuszczu, ile tylko będzie potrzeba. Przy okazji nie
zaszkodziłoby też napełnić nasze zbiorniki wodą, choć przy systematycznym
oszczędzaniu posiadane zapasy powinny nam wystarczyć.
Oprócz tego pragnęliśmy zwerbować na statek trzech lub czterech ludzi; po
wysadzeniu części załogi w Zatoce Wielorybów na "Framie"
miało pozostać zaledwie dziesięciu ludzi ilość zbyt mała dla przeprowadzenia
statku między lodami, a następnie koło przylądka
Horn, do Buenos Aires. Wiatr zachodni pomagał nam ogromnie w szybkim dotarciu do
celu. Dzienny kurs wynosił przeciętnie dwieście
osiemdziesiąt kilometrów, a raz przebyliśmy w ciągu dwudziestu czterech godzin
trzysta dwadzieścia kilometrów. Był to najlepszy
dzienny kurs w ciągu całej podróży i wcale niemało, jak na ciężko wyładowany
statek z oszczędnie wymierzonymi żaglami.
Pod wieczór 28 listopada dostrzegliśmy ląd. Była to naga skała, oddalona według
naszych obliczeń o kilka kilometrów od wyspy
Kerguelen. Ponieważ jednak pogoda była mglista, a droga nie znana, woleliśmy
poczekać z dalszą żeglugą do rana. Nazajutrz niebo się
wyjaśniło i zobaczyliśmy wyraźnie zarysy lądu. Obraliśmy kurs na Royal Sound,
spodziewając się znaleźć tam osadę wielorybniczą.
Przy rześkiej porannej bryzie posuwaliśmy się szybko naprzód i mieliśmy właśnie
opłynąć ostatni cypel lądu, gdy nagle wiatr przeszedł
w sztorm. Puste i mało zachęcające wybrzeża zniknęły zupełnie we mgle i deszczu.
Mieliśmy teraz do wyboru albo czekać tutaj nie
wiadomo jak długo, albo ruszyć w dalszą drogę. Bez większego wahania wybraliśmy
to drugie. Nęciła nas wprawdzie okazja spotkania
się z ludźmi, i do tego rodakami, ale znacznie silniejsze było pragnienie jak
najszybszego przebycia pozostałych siedmiu tysięcy
czterystu kilometrów, dzielących nas od Bariery Lodowej Rossa. Przyszłość
wykazała, że postąpiliśmy słusznie. Grudzień przyniósł
jeszcze silniejsze wiatry niż listopad i w połowie miesiąca mieliśmy poza sobą
już połowę drogi z Kerguelen do Antarktydy.
Psom dawaliśmy dla wzmocnienia od czasu do czasu masło, które działało w iście
cudowny sposób. My sami nie odczuwaliśmy
żadnych braków; wszyscy byli zdrowi, a dobry humor rósł w takim stopniu, w jakim
malała odległość do celu.
Jeśli w ciągu całej podróży cieszyliśmy się kwitnącym zdrowiem, należy to
zawdzięczać naszym wspaniałym zapasom żywności. Aż do
Madery mieliścy świeże mięso, zabraliśmy bowiem ze sobą kilka żywych świń.
Dopiero po zjedzeniu tych przysmaków trzeba było
przejść na konserwy. Przyszło nam to jednak zupełnie łatwo, mieliśmy bowiem na
statku rzeczy naprawdę doskonałe.
Posiłki spożywaliśmy w obu mesach w dwu grupach; oczywiście jedzenie było dla
całej załogi jednakowe. O ósmej rano dostawaliśmy
śniadanie złożone z omletu z dżemem lub konfiturami, sera, świeżego chleba oraz
kawy lub kakao. Na obiad było zazwyczaj jedno danie
mięsne i deser. Jak już wspomniałem, na zupę przeważnie nie mogliśmy sobie
pozwolić z powodu oszczędzania wody; jedliśmy ją tylko
w niedzielę. Na deser były najczęściej kalifornijskie owoce z puszek. Stale
zwracaliśmy uwagę, aby jeść jak najwięcej owoców, jarzyn i
konfitur. Był to jedyny sposób zapobieżenia chorobom. Do obiadu piliśmy sok
owocowy lub wodę. W każdą środę i sobotę
dostawaliśmy jeszcze po kieliszku wódki. Z własnego doświadczenia wiedziałem
też, jak wspaniale smakuje filiżanka kawy. Kiedy w
nocy budzą cię do zmiany wachty, choćbyś był najbardziej senny i zły, łyk
gorącej kawy zrobi z ciebie od razu innego człowieka. Toteż
"kawa dla nocnej wachty" stała się na "Framie" niezmiennym zwyczajem.
Koło Bożego Narodzenia byliśmy oddaleni już tylko o tysiąc siedemset kilometrów
od okolic, nawiedzanych przez krę lodową. Wiatr
zachodni, który od szeregu tygodni pchał nas tak wspaniale naprzód, skończył się
ostatecznie. Trzeba było przez kilka dni borykać się z
ciszą i przeciwnymi wiatrami. Wieczór wigilijny przyniósł nam deszcz i silny
wiatr południowy; wyglądało to niezbyt zachęcająco.
Jedna tylko rzecz zwiastowała nadchodzące święto: Lindstrm mimo silnego
kołysania przygotowywał pachnące racuszki.
Namawialiśmy naszego kucharza, aby od razu rozdzielił swój zapas, nie ulega
bowiem wątpliwości, że racuchy smakują najlepiej na
gorąco, prosto z blachy. Lindstrm jednak nie chciał o tym nawet słyszeć. Na
razie miłe przysmaki zamknięte zostały na cztery spusty i
trzeba było zadowolić się samym tylko zapachem.
W dzień Bożego Narodzenia pogoda zrobiła się nadspodziewanie piękna; tak
gładkiego morza nie widzieliśmy już od tygodni. Można
więc było bez obaw poświęcić wszystkie siły na przygotowania świąteczne.
Przednia mesa została wyszorowana i wyglansowana;
połysk farby olejnej szedł w zawody z mosiężnymi okuciami. Rnne przystroił
pomieszczenia robocze flagami sygnałowymi;
ozdobieniem mesy zajął się Nilsen, który okazał przy tym wybitne zdolności
artystyczne. Gramofon ustawiono w mojej kabinie na desce
zawieszonej pod sufitem; z projektowanego trio na fortepian, skrzypce i
mandolinę trzeba było zrezygnować, gdyż pianino okazało się
zupełnie rozstrojone.
Stopniowo zaczęli się schodzić członkowie naszej małej społeczności, a wszyscy
tak wyświeżeni, że niektórych nie można było wprost
poznać. Nawet najbujniejsze brody znikły, a to ogromnie zmienia człowieka. O
godzinie piątej maszynę zatrzymano i wszyscy z
wyjątkiem sternika, który nie mógł opuścić pokładu zebrali się w przedniej
mesie. W przyćmionym świetle lampionów nasza
przytulna świetlica wyglądała wprost bajkowo. Wkrótce zapanował też prawdziwie
świąteczny nastrój.
Zasiedliśmy do stołu, dosłownie uginającego się pod ciężarem kulinarnych
produktów Lindstrma. Skorzystałem z okazji, aby wpaść do
swojej kabiny i puścić w ruch gramofon. Rozległy się dźwięki kolędy w wykonaniu
duńskiego tenora Herolda.
Śpiew ten zrobił na nas wielkie wrażenie. W przyćmionym świetle niewiele było
widać, ale jestem pewien, że w tej gromadzie
zahartowanych ludzi, którzy zasiedli do stołu, nie znalazł się nikt, komu nie
zabłysła w oku łza. Wszystkie myśli pobiegły w tym samym
kierunku do dalekiej północnej ojczyzny. Nasze najlepsze życzenia można by
zawrzeć w tych kilku słowach: "Oby wszystkim w
kraju wiodło się równie dobrze jak nam!" Nam bowiem powodziło się tutaj naprawdę
świetnie, a smętny nastrój ustąpił wkrótce miejsca
ogólnej wesołości.
Podczas posiłku pierwszy oficer, porucznik Prestrud, wystąpił z własnymi
aktualnymi wierszykami, które wzbudziły ogólny zachwyt. Z
każdej zwrotki ktoś z obecnych dowiadywał się o swych grzeszkach i słabostkach,
odmalowanych z mniejszą lub większą dosadnością.
Wiersze były uzupełnione krótkimi komentarzami prozą. Zarówno dzięki treści, jak
i sposobowi wykonania swych utworów szanowny
nasz poeta w pełni osiągnął zamierzony cel: słuchaczy rozbolały od śmiechu
szczęki.
W drugiej mesie czekała na nas kawa i stosy świetnych ciast. Pośrodku królowała
wspaniała baba z migdałami, dzieło piekarza
Hanssena. Podczas gdy składaliśmy czynnie hołd tym smakołykom, Lindstrm
majstrował coś na przodzie statku. Gdy po kawie
wyszliśmy na pokład, oczom naszym ukazała się wprawdzie niewielka, ale pięknie
przystrojona i oświetlona choinka. Drzewko było
sztuczne, ale łudząco podobne do prawdziwego. Można by pomyśleć, że właśnie
przyniesiono je z lasu. Nastąpiło rozdanie prezentów
gwiazdkowych.
O dziesiątej świeczki na choince dopaliły się i uroczystość była skończona.
Pozostawiła nam ona jak najmilsze wspomnienia, do których
chętnie później powracaliśmy wśród trudów dnia powszedniego.
W nadchodzącym etapie podróży między lądem australijskim a antarktycznym pasem
kry lodowej należało przygotować się na jak
najgorsze warunki atmosferyczne; przewidywaliśmy, że czeka nas tutaj ciężka
próba, Tyleśmy słyszeli i czytali o tarapatach, jakie
przechodzili na owych wodach inni żeglarze, że z góry spodziewaliśmy się
wszystkiego najgorszego. Nie znaczy to jednak, abyśmy choć
przez chwilę obawiali.się o statek. Zbyt dobrze poznaliśmy już naszego "Frania"
i wiedzieliśmy, że tylko wyjątkowo zła pogoda
mogłaby mu zaszkodzić. Jeśli było się o co niepokoić, to jedynie o zwłokę w
podróży.
Wszystko jednak poszło dobrze; przepłynęliśmy przez niebezpieczny obszar bez
opóźnienia i bez przeszkód. Już podczas świąt
otrzymaliśmy nieoczekiwany prezent w postaci wiatru północno-zachodniego,
dostatecznie silnego, aby mógł nieść nas wspaniale do
celu. Wkrótce wiatr ten przesunął się nieco ku zachodowi, lecz pozostał nam
wierny przez cały następny tydzień. 30 grudnia
osiągnęliśmy już 170 długości wschodniej pod 60 szerokości południowej. W ten
sposób dotarliśmy wystarczająco daleko na wschód i
mogliśmy nareszcie skierować się wprost na południe. Ledwo zwróciliśmy ster
statku w tym kierunku, wiatr przeszedł w mocną
północną bryzę. Nic lepszego nie można było sobie wymarzyć. W tej sytuacji
przebycie przestrzeni, dzielącej nas jeszcze od celu, nie
mogło już długo potrwać. Albatrosy, wierni towarzysze statku w strefie wiatrów
zachodnich, obecnie zniknęły. Wkrótce można się było
spodziewać pierwszych przedstawicieli skrzydlatych mieszkańców Antarktyki.
Uwzględniając jak najbardziej doświadczenia naszych poprzedników, postanowiliśmy
płynąć w taki sposób, aby osiągnąć 65 S na
przecięciu z 170 E. Chodziło o to, aby przebyć jak najszybciej strefę lodów,
które zamykają dostęp do położonego dalej na południe
Morza Rossa. Niektórym statkom zdarzało się utknąć w tym pasie lodów na sześć
tygodni, inne natomiast przebywały go w ciągu kilku
godzin. Szerokość pasa lodów podlega wprawdzie nie dającym się obliczyć zmianom,
wydaje się jednak, że najlepsze widoki na szybkie
jego przebycie istnieją między 175 a 180 długości wschodniej. W żadnym wypadku
nie należy zapuszczać się w te lody dalej na
zachód.
W wieczór sylwestrowy znajdowaliśmy się pod 62 15' S. Stary rok dobiegał końca.
Właściwie przeminął on nieprawdopodobnie
szybko. Jak każdy z jego poprzedników, przyniósł zarówno sukcesy, jak i
niepowodzenia. Najważniejsze, że u jego schyłku byliśmy
mniej więcej w tym punkcie kuli ziemskiej, w którym, zgodnie z naszymi
rachubami, powinniśmy byli się znaleźć, i że wszyscy cieszyli
się dobrym zdrowiem. Z tą myślą przyjaźnie rozstawaliśmy się wieczorem przy
szklance grogu ze starym rokiem 1910, życząc sobie
wszystkiego najlepszego w nowym roku 1911.
Nadeszła noc noworoczna. Już o trzeciej obudził mnie wachtowy zawiadamiając, że
widzi pierwszą górę lodową. Natychmiast
wybiegłem, aby ją zobaczyć. Od nawietrznej strony błyszczała w promieniach
porannego słońca niby zamek z bajki. Był to olbrzymi
płaski iceberg typu antarktycznego.
Może się to wydawać sprzeczne z rozsądkiem, ale pierwsze pojawienie się lodu
powitaliśmy wszyscy z zadowoleniem, a nawet z
radością. Wprawdzie góra lodowa nie należy do widoków miłych dla żeglarza; my
jednak nie myśleliśmy o niebezpieczeństwie.
Spotkanie z tym groźnym kolosem miało dla nas inne znaczenie: oto niedaleko już
musiała być kra lodowa. Wszyscy tęskniliśmy za
tym, aby się w nią zapuścić. Byłaby to pożądana odmiana w naszym dotychczasowym
monotonnym życiu, którego mieliśmy już
zdecydowanie dość. Na samą myśl, że będzie można przebiec choć parę metrów po
krze lodowej, krew zaczynała szybciej krążyć w
naszych żyłach. Nie mniej cieszyła nas możliwość dostarczenia psom porządnej
wyżerki z mięsa fok, nie mówiąc o tym, że nie mieliśmy
nic przeciw małej odmianie w naszym własnym menu.
W ciągu popołudnia i nocy gór lodowych znacznie przybyło. W takim sąsiedztwie
było nam bardzo na rękę mieć światło dzienne przez
całą dobę. Pogoda była wprost wymarzona, powietrze kryształowo czyste, a do tego
stale pomyślny wiatr.
2 stycznia o ósmej wieczorem minęliśmy koło podbiegunowe, a w parę godzin
później marynarz z bocianiego gniazda zameldował:
"Przed nami pas lodów!" Początkowo nie zanosiło się na to, aby lody te stanowić
mogły dla nas jakąś poważniejszą przeszkodę. Kra
lodowa ciągnęła się długimi pasami, między którymi rozlewały się szerokie
przestrzenie otwartej wody. Zapuściliśmy się prosto w ów
obszar. Było to pod 176 E, pod 6630' S. Lód łagodził falowanie morza i nasz
pokład stał się znów pewnym gruntem pod nogami. Po
dwumiesięcznych ćwiczeniach w chodzeniu "po marynarsku", mogliśmy znów poruszać
się bez trudności. Już to samo było
prawdziwym świętem. Następnego dnia o dziewiątej rano nadarzyła się pierwsza
okazja do polowania. Na krze wprost przed nami
ukazała się ogromna foka Weddella. Nasze zbliżanie się przyjęła z zupełną
obojętnością, nie raczyła nawet ruszyć się z miejsca, dopóki
kilka celnych pocisków karabinowych nie przekonało jej o powadze sytuacji. Teraz
dopiero usiłowała schronić się do wody, było już
jednak za późno. Dwóch ludzi dostało się na krę i cenna zdobycz została
zabezpieczona. Po kwadransie zwierzyna znajdowała się na
pokładzie, odarta ze skóry i poćwiartowana. Za jednym zamachem zdobyliśmy co
najmniej dwieście kilogramów żywności dla psów, a
na dodatek porcję kotletów dla ludzi. W ciągu dnia powtórzyliśmy taki manewr
jeszcze trzykrotnie i mieliśmy teraz przeszło tonę
świeżego mięsa oraz tłuszczu.
Nie trzeba nadmieniać, że tego dnia urządziliśmy sobie na "Framie" prawdziwą
ucztę. Psy czyniły,
co mogły, aby godnie wykorzystać okazję. Żarły tak długo, jak długo mogły się
utrzymać na nogach. Z czystym sumieniem mogliśmy
pozwolić im na tę przyjemność. Co do nas samych, to raczej nie przekroczyliśmy
dopuszczalnych granic, niemniej jednak konsumpcja w
czasie obiadu była wręcz rekordowa. Sznycle z foki miały od dawna wielu
zapalonych zwolenników, teraz zaś liczba ich wzrosła jeszcze
bardziej. Także rosół z foczego mięsa z jarzynami doczekał się należytej oceny,
a niektórzy stawiali go nawet na pierwszym miejscu.
W pierwszym dniu żeglugi wśród kry lód był tak kruchy, że przez cały czas
mogliśmy utrzymywać kurs i szybkość statku bez zmiany.
W następnych dniach nie szło nam już tak gładko. Miejscami pasy lodu tak się do
siebie zbliżały, że trzeba było tu i ówdzie zboczyć
nieco z drogi. Prawdziwych przeszkód jednak nie napotkaliśmy; zawsze znalazło
się jakieś przejście, którym mogliśmy swobodnie
przepłynąć. 6 stycznia zaszła nowa zmiana; pasy lodowe stawały się ponownie
coraz węższe, a kanały wodne coraz szersze; o szóstej
wieczorem, jak okiem sięgnąć, otworzyła się przed nami przestrzeń morza wolnego
od lodów. Pomiary wykazały położenie pod 70 S i
180 E.
Czterodniowa podróż przez pas lodów była dla nas w gruncie rzeczy prawdziwą
przyjemnością. Podejrzewam, że wielu z cichym żalem
wspominało tę jazdę przez wąskie kanały wśród lodów, szczególnie gdy na otwartej
przestrzeni Morza Rossa fale pozwoliły "Framowi"
na nowe popisy kołysania.
Ale i ten ostatni etap podróży miał przebieg nadzwyczaj pomyślny. Te stosunkowo
mało znane wody nie zgotowały nam żadnych
niespodzianek. Pogoda była nadspodziewanie piękna; lepszej trudno było sobie
życzyć nawet podczas letniej wycieczki u brzegów
Norwegii. Góry lodowe właściwie zupełnie nas omijały. Parę niewielkich odłamów
tu i tam to było wszystko, co zobaczyliśmy w
ciągu czterech dni żeglugi przez Morze Rossa.
11 stycznia w południe niezwykła jasność na południowej stronie nieba oznajmiła
nam, że zbliżamy się do celu, do którego dążyliśmy
wytrwale od pięciu miesięcy. O wpół do trzeciej Bariera Lodowa Rossa stała się
widoczna. Powoli wyłaniała się z morza, aż wreszcie
mieliśmy ją przed sobą w całym ogromie. Nie łatwo jest opisać, choćby tylko w
przybliżeniu, wrażenie, jakie wywiera ten potężny mur
lodowy, gdy się go ogląda po raz pierwszy. Nie, to się nie da w ogóle opisać!
Łatwo jednak pojąć, że ten wysoki mur w ciągu całego
pokolenia uchodził za nieprzebytą przeszkodę w dalszej penetracji na południe.
Wiedzieliśmy, że twierdzenia o niemożliwości przebycia bariery lodowej już dawno
okazały się bezpodstawne. Istniało jedno wejście do
leżącej poza nią nie znanej krainy. Wejście to Zatoka Wielorybów powinno
leżeć, według opisów, około sto osiemdziesiąt
kilometrów na wschód od miejsca, w którym obecnie się znaleźliśmy. Zmieniliśmy
więc kurs na wschodni i w ciągu czterodniowej
żeglugi wzdłuż bariery mieliśmy okazję podziwiać to gigantyczne dzieło natury.
Nie bez pewnego napięcia oczekiwaliśmy przybycia do
poszukiwanego portu. Co tam znajdziemy? Czy będą znośne warunki do wylądowania?
Statek nasz mijał jeden przylądek za drugim. Choć wytężaliśmy wzrok, nie było
widać nic prócz nieprzerwanej linii pionowych ścian.
Wreszcie, 12 stycznia pod wieczór, ściana skończyła się nagle i naprawdę
wszystko się zgadzało! Znajdowaliśmy się pod 164 W,
dokładnie w tym samym miejscu, gdzie nasi poprzednicy znaleźli wjazd do zatoki.
Przed nami leżała rozległa zatoka, tak ogromna, że nawet z bocianiego gniazda
nie mogliśmy dostrzec jej krańców. Na razie jednak była
zupełnie niedostępna: wypełniały ją wielkie tafle świeżo spękanego lodu
morskiego. Wobec tego popłynęliśmy trochę dalej na wschód,
aby czekać na dalszy rozwój wypadków. Już następnego dnia pośpieszyliśmy jednak
z powrotem do wylotu zatoki. Po kilku godzinach
wśród kry w zatoce zaczął się jakiś ruch: jedna po drugiej tafle lodowe
wypływały na morze w niedługim czasie droga była wolna.
Gdy tylko "Fram" wpłynął do zatoki, nabraliśmy pewności, że znajdziemy tutaj
dobre warunki do lądowania.
FRAMHEIM
14 stycznia, o jeden dzień wcześniej, niż to było przewidziane, dotarliśmy do
Bariery Lodowej Rossa tego zagadkowego tworu
natury. W ten sposób zostało wykonane jedno z najtrudniejszych zadań naszej
ekspedycji, a mianowicie, przewiezienie zwierząt
pociągowych zdrowo i cało. Mieliśmy ich obecnie sto szesnaście i prawie
wszystkie mogły być użyte do decydującego marszu na
południe.
Następne z kolei zadanie to znalezienie na barierze miejsca odpowiedniego na
osiedlenie się. Miałem zamiar przenieść wszystkie
nasze rzeczy możliwie daleko od brzegu, aby nie było obawy, że w razie oderwania
się jakiegoś kawała lodu znajdziemy się nagle
pośród wód Oceanu Spokojnego. Oceniałem, że dopiero odległość osiemnastu
kilometrów będzie tu wystarczająca. Już jednak pierwsze
obserwacje miejscowych warunków przekonały mnie, że możemy sobie oszczędzić
uciążliwego transportowania rzeczy na tak znaczną
odległość. Wzdłuż swej zewnętrznej krawędzi powierzchnia bariery była płaska i
równa. Tutaj natomiast, od strony zatoki, warunki
przedstawiały się zupełnie inaczej. Nawet z pokładu "Frama" mogliśmy
zaobserwować duże przestrzenie intensywnych spiętrzeń i
nierówności. Potężne wzniesienia pocięte dolinami ciągnęły się tu we wszystkich
kierunkach. Najwyższe z nich, w postaci pokaźnego
pasma wzgórz zamykającego od południa horyzont, szacowaliśmy na około sto
sześćdziesiąt metrów. Być może jednak, że dalej, poza
zasięgiem wzroku, pasmo to osiąga jeszcze większą wysokość. Tak więc nasze
pierwotne przypuszczenia, że przyczyną powstania
Zatoki Wielorybów był ląd stały leżący tu pod lodem, zaczęły się potwierdzać.
Przycumowanie statku do mocnego lodu, pokrywającego jeszcze część zatoki na
jakieś dwa kilometry od Bariery Lodowej Rossa, nie
zajęło wiele czasu. Wszystko było już od dawna przygotowane na tę chwilę.
Bjaaland doprowadził całkowicie do porządku narty, każdy
zaś wypróbował swoją parę i miał ją pod ręką. Wysokie buty futrzane zostały
wypróbowane już wielokrotnie zarówno z jedną, jak i z
dwiema parami skarpet. Oczywiście okazało się, że buty są za ciasne. Wydaje mi
się, że nie ma na świecie szewca, który by potrafił
zrobić naprawdę luźne obuwie. Na razie w pobliżu statku mogliśmy jako tako
wytrzymać w tych butach, nawet z dwiema parami
skarpet. Na dalsze jazdy mieliśmy, jak wspomniałem, buty narciarskie z płótna
żaglowego.
Z pozostałego wyposażenia tej pierwszej wycieczki wspomnę tylko o linach
ubezpieczających długości około trzydziestu metrów,
sporządzonych z cienkiego, miękkiego jak jedwab włókna, specjalnie odpornego na
niskie temperatury. Liny te leżały już od dłuższego
czasu w pogotowiu.
Po pośpiesznym posiłku ruszyliśmy we czterech w drogę. Ta pierwsza wycieczka
nastrajała nas bardzo uroczyście; tak wiele przecież od
niej zależało! Pogoda była wprost wymarzona; cisza w powietrzu i wspaniałe
słońce. Na niebie pokazywały się tylko pojedyncze,
delikatne obłoki pierzaste; poza tym wszędzie rozciągał się przecudny, czysty i
jasny błękit. Powietrze tchnęło ciepłem, które
odczuwaliśmy nawet na tym olbrzymim polu lodowym. Na przybrzeżnym lodzie, jak
okiem sięgnąć, leżały foki istne bryły mięsa i
tłuszczu. Było tu dość mięsa dla nas i dla naszych psów na wiele lat.
Warunki śniegowe okazały się po prostu idealne. Narty ślizgały się lekko i
przyjemnie po świeżym śniegu. Po długiej jednak,
pięciomiesięcznej żegludze nikt z nas nie był w formie, toteż posuwaliśmy się
niezbyt szybko. Po półgodzinnym marszu dotarliśmy do
pierwszego ważnego punktu, a mianowicie do miejsca, w którym lód morski łączył
się z barierą. Miejsce to stale absorbowało nasze
myśli. Jak ono będzie wyglądało? Czy będzie to wysoka pionowa ściana, na którą w
pocie czoła będziemy musieli wciągać na linach
nasze rzeczy? A może będzie to szeroka rozpadlina, którą trzeba będzie obchodzić
dalekimi okrężnymi drogami? Przypuszczenia te
zawierały sporo prawdopodobieństwa. Tak czy inaczej, ten potężny i groźny potwór
na pewno stawi nam gwałtowny opór.
Tajemnicza bariera lodowa! Wszystkie bez wyjątku relacje, od czasów Rossa aż do
chwili obecnej, mówiły o niej z trwożnym
szacunkiem. Między wierszami czytało się wciąż jedno i to samo zdanie: "Psst!...
Cicho! Tajemnicza bariera lodowa!"
Raz, dwa, trzy, niewielki skok i krawędź Bariery Lodowej Rossa była pokonana!
Spojrzeliśmy po sobie i wybuchnęliśmy śmiechem. Prawdopodobnie wszyscy
pomyśleliśmy to samo. "Potwór" począł tracić na
tajemniczości, a otaczająca go groza mocno osłabła; niepojęte stało się dla nas
czymś zupełnie zrozumiałym.
Tak oto, nie dobywszy nawet oręża, otworzyliśmy sobie dostęp do owego królestwa.
Bariera lodowa miała w tym miejscu zaledwie
sześć metrów wysokości i była od strony lodu morskiego tak dokładnie zawiana
śniegiem, że wzniesienie przedstawiało się zupełnie
niegroźnie. To miejsce nie stawiło nam najmniejszego oporu!
Aż do tego punktu dotarliśmy bez lin ubezpieczających, ponieważ lód morski nie
nastręczał żadnych ukrytych trudności. Inna sprawa
posuwanie się po barierze. Byliśmy zdania, że lepiej związać się liną, zanim
jeszcze wpadniemy do jakiejś szczeliny. Dwaj pierwsi zaraz
też tak zrobili.
Maszerowaliśmy w kierunku wschodnim małą dolinką, obramowaną z jednej strony
przez Górę Nelsona, z drugiej przez Górę
Rnnikena. Niech szanowny czytelnik nie wpadnie w tym miejscu w zdumienie z
powodu tak wspaniale brzmiących nazw i niech nie
wyobraża sobie, że wędrowaliśmy tutaj rzeczywiście pomiędzy jakimiś potężnymi
szczytami. Góry Nelsona i Rnnikena nie były
niczym więcej, jak tylko starymi zwałami spiętrzonego lodu, które powstały w
owych czasach, gdy potężne masy lodowca sunęły przed
siebie ze straszliwą siłą, nie natrafiając nigdzie na opór. W tym miejscu
napotkały one wreszcie przeszkodę, która je rozerwała i
strzaskała, kładąc kres dalszemu posuwaniu się. Straszliwe musiało być to
starcie, istny koniec świata! Wszystko to jednak dawno
przeminęło i okolica była spokojna nastrój niezwykłego wprost spokoju ogarniał
tu widza. Tylko góry Nelsona i Rnnikena pozostały
na miejscu niby dwaj wysłużeni żołnierze. Jak na spiętrzenia lodów, były to
wzniesienia ogromne ich najwyższe grzebienie osiągały
trzydzieści metrów wysokości. Dno doliny od strony Góry Nelsona było zupełnie
wypełnione, natomiast pod Górą Rnnikena zachowała
się jakaś głęboka rysa szczelina lub wąwóz. Trudno było ocenić jej głębokość,
jak również stwierdzić, czy nie ma ona jakiegoś
niewidocznego połączenia w poprzek doliny z Górą Nelsona. Tak jednak nie było;
po bliższym zbadaniu okazało się, że ta głęboka
rozpadlina ma trwałe dno wypełnione śniegiem. Teren pomiędzy zwałami lodu był
zupełnie płaski; miejsce nadawało się doskonale na
założenie obozu dla psów.
Opracowałem z kapitanem Nilsenem plan działania, w myśl którego należało jak
najprędzej przeprowadzić psy na lód, gdzie byłyby
stale doglądane przez dwóch ludzi. Obecnie więc wybraliśmy miejsce odpowiednie
do tego właśnie celu. Obie góry zdradzały zupełnie
wyraźnie historię okolicy; nie potrzebowaliśmy obawiać się tutaj żadnych
niespodzianek. Wybrane miejsce miało jeszcze dodatkową
zaletę: widać stąd było nasz statek, co umożliwiało utrzymywanie stałej
łączności z pozostałymi na pokładzie towarzyszami.
Od tego punktu dolina skręcała nieco ku południowi. Zaznaczywszy, gdzie ma
stanąć pierwszy namiot, kontynuowaliśmy nasze badania.
Dolina wznosiła się stopniowo, aż wreszcie zrównała się z okolicznymi wzgórzami,
osiągając wysokość trzydziestu metrów. Z tej
wyniosłości mogliśmy oglądać nie tylko przebytą przestrzeń, lecz także dalsze
okolice. Ku północy lód zalegał zupełnie płasko i równo
najwidoczniej nie napotykał tam żadnych przeszkód, ku zachodowi kończył się
urwistym przylądkiem Ludzka Głowa,
stanowiącym od wschodu granicę wewnętrznego basenu Zatoki Wielorybów. Przylądek
ów tworzył niewielki zaciszny kąt, dogodny do
zakotwiczenia statku. Cała wewnętrzna część zatoki była jakby oblamowana lodami:
wszędzie tylko lód i lód. Bariera lodowa, gdzie
tylko okiem sięgnąć, mieniła się najbielszą bielą i najbłękitniejszym błękitem.
Według wszelkiego prawdopodobieństwa czekała nas w
przyszłości jeszcze niejedna okazja oglądania z tego miejsca najbardziej
nieoczekiwanej gry barw.
Grzbiet, na którym staliśmy, nie był szeroki myślę; że miał jakieś dwieście
metrów. W niektórych miejscach wiatr omiótł go
dokładnie ze śniegu, odsłaniając niebieskawy lód. Minąwszy to wzgórze,
zapuściliśmy się w Przesmyk Termopilski, wiodący w
kierunku południowym i przechodzący nieco niżej w dość obszerną równinkę,
zamkniętą ze wszystkich stron pagórkami coś w
rodzaju kotła. Nagi grzbiet, po którym maszerowaliśmy, aby zejść do tej
kotlinki, popękał w wielu miejscach, szczeliny jednak były
wąskie i prawie zupełnie zawiane śniegiem, a więc niegroźne. Kotlinka robiła
wrażenie zacisznej, przede wszystkim zaś wyglądała
pewnie i bezpiecznie. Wyjąwszy kilka niewielkich torosów (Spiętrzenia lodowe
powstałe na skutek naciskania na siebie pól lodowych)
teren był zupełnie płaski i wolny od szczelin.
Idąc dalej weszliśmy na grzbiet podnoszący się nieco ku południowi. Tu w górze,
gdzie tylko okiem sięgnąć, wszystko wyglądało płasko
i równo. Nie dowodziło to jeszcze niczego, toteż szliśmy tym grzbietem jeszcze
ze cztery kilometry w kierunku wschodnim, nie
znaleźliśmy jednak żadnego miejsca odpowiedniego dla naszych celów. Wobec tego
uznaliśmy kotlinkę za miejsce najlepiej osłonięte ze
wszystkich, jakie tu napotkaliśmy.
Patrząc z wysokości ku południowi mogliśmy ogarnąć wzrokiem południowo-wschodnią
część Zatoki Wielorybów. W przeciwieństwie
do mocnego, równego lodu, zalegającego pobliże miejsca, w którym zakotwiczyliśmy
nasz statek, wewnętrzna część zatoki wyglądała
na wypełnioną lodami spiętrzonymi pod wpływem ciśnienia. Bliższe zbadanie tego
terenu odłożyliśmy jednak na później. A więc w
tył zwrot i z powrotem! Wędrując po własnych śladach, byliśmy wkrótce znów na
równinie.
Teraz teren został poddany dokładnym badaniom i oceniony z różnych punktów
widzenia. Za najlepsze miejsce do budowy domu
uznaliśmy niewielką wyniosłość ciągnącą się ku wschodowi; miejsce to było bowiem
doskonale osłonięte. Wybór okazał się bardzo
trafny; wkrótce przekonaliśmy się, że był to rzeczywiście najlepszy punkt.
Oznaczywszy kijkiem miejsce przyszłego domu,
powróciliśmy na statek.
Wiadomość, że mamy już upatrzone w pobliżu dobre miejsce na postawienie" domu,
wzbudziła oczywiście wielką radość. Wszyscy
bowiem drżeli na myśl o długim i mozolnym transportowaniu ekwipunku i żywności.
Jakież bujne życie kwitło tu na lodzie! Wszędzie, gdzie tylko spojrzeć,
czerniały się ogromne stada fok, a mianowicie fok Weddella i
krabojadów. Wielkich natomiast lampartów morskich, których pojedyncze sztuki
spotykaliśmy w pasie kry lodowej, nie było tutaj
zupełnie; nie widzieliśmy ich przez cały czas pobytu. Nie. zauważyliśmy również
fok Hossa. Pingwiny pokazywały się wprawdzie, ale
niezbyt często od czasu do czasu po kilka sztuk; tym bardziej więc były one
mile widziane; należały prawie wyłącznie do gatunku
bezlotków Adeli.
W tym czasie, kiedy byliśmy zajęci cumowaniem statku, wyskoczyło z wody na lód
dziesięć pingwinów. Przez chwilę ptaki rozglądały
się ze zdumieniem wokoło. Zapewne nieczęsto zdarzało im się napotkać na swej
drodze ludzi i okręty. Widać było jednak, że zdumienie
ustępuje szybko ciekawości. Pingwiny stały, studiując pilnie każdy nasz ruch. Od
czasu do czasu chrząkały i zbliżały się do nas.
Szczególnie interesowała je praca polegająca na wygrzebywaniu w śniegu dziur dla
zakotwiczenia statku. Skupiły się więc wokół
pracujących, przechylały na bok głowy i wyglądały tak, jak gdyby ta robota miała
dla nich pierwszorzędne znaczenie. Nie zdradzały
przy tym najmniejszego nawet strachu. Większość z nich zostawiliśmy w spokoju,
tylko kilka sztuk postradało życie, potrzebowaliśmy
ich bowiem do naszych zbiorów.
Tego samego dnia odbyło się polowanie na foki. Trzy krabojady zapuściły się w
pobliże statku, postanowiliśmy więc powiększyć ich
kosztem nasze zapasy mięsa. Aby być pewnym zdobyczy, wysłaliśmy dwóch tęgich
myśliwych, którzy podkradali się do zwierząt z
wielką ostrożnością, co było zresztą całkiem zbyteczne, gdyż foki leżały
zupełnie nieruchomo. Myśliwi skradali się na sposób indiański,
z głową pochyloną do przodu, a najmniej szlachetną częścią tułowia wzniesioną
wysoko w górę. Wszystko szło jak najlepiej.
Chichotałem już po trochu, ale jeszcze z pewną rezerwą.
Naraz huknęły strzały! Dwa spośród śpiących zwierząt drgnęły, powlokły się
kawałek i znieruchomiały. Trzecia foka ze zdumiewającą
szybkością przemykała się wężowymi ruchami pośród puszystego śniegu. Polowanie
nabrało teraz zupełnie innego charakteru. To już
nie strzelanie do nieruchomej tarczy, to prawdziwe polowanie na autentycznego
dzikiego zwierza! Rezultat zaś dopiero się okaże. Bum,
bum i znowu bum! Jak to dobrze, że mamy przy sobie dość amunicji! Jeden z
myśliwych tak się jednak zapalił, że od razu wystrzelił
wszystkie naboje i musiał zawrócić. Drugi podążał dalej za uciekającym
zwierzęciem. Ależ się uśmiałem! Nie zważałem już na nic i
dosłownie pokładałem się ze śmiechu. Gonitwa odbywała się wśród miekkiego
śniegu; przodem pełzła foka, za nią pędził myśliwy. Z
ruchów goniącego widziałem, że jest rozwścieczony. Czuł widocznie, że wplątał
się w sytuację, z której nie sposób wycofać się z
honorem. Foka umykała co sił podnosząc tumany śniegu, a choć był on puszysty i
głęboki, udawało się jej jakoś prześlizgiwać po
wierzchu. Inaczej było z myśliwym. Za każdym krokiem zapadał się po kolana i
wkrótce pozostał w tyle. Od czasu do czasu przystawał,
celował i strzelał. Później utrzymywał, że każdy jego strzał był celny. Mam co
do tego lekkie wątpliwości, w każdym razie po foce
trudno było to poznać, bo uciekała równie szybko jak poprzednio. Wreszcie
myśliwy zrezygnował i zawrócił. "Przeklęte bydlę!"
zaklął wstępując na pokład. Stłumiłem śmiech, nie chcąc biedaka do reszty
pognębić.
Co za piękny wieczór! Mimo późnej godziny słońce stało jeszcze dość wysoko. Całą
tę krainę gór lodowych oraz olbrzymią ciągnącą się
ku południowi płaszczyznę zalewało światło jaskrawe, białe i tak jasne, że
oślepiało. Od północy natomiast kładł się na morze gęsty
mrok. Głęboka czerń o sinoołowianym odcieniu przechodziła wyżej w ciemny granat,
który stopniowo stawał się bielszy, aby wreszcie
roztopić się w promiennej jasności lodowej płaszczyzny. Wiedzieliśmy, co leży
poza żałobną czernią nocy; te strony zbadaliśmy już i
odnieśliśmy tam zwycięstwo. Ale co kryje się za oślepiającą jasnością południa?
Wabisz nas i pociągasz, o ty, tajemnicza piękności!
Słyszymy twój głos i śpieszymy na twe wezwanie. Złożymy ci pocałunek w dani,
choćby przyszło zapłacić zań życiem!
Następny dzień, niedziela, przyniósł równie piękną, promienną pogodę. O
odpoczynku niedzielnym nie mogło oczywiście być mowy;
nikomu z nas nie sprawiłoby żadnej przyjemności bezczynne zmitrężenie całego
dnia.
Podzieliliśmy się na dwie grupy: morską i lądową. Morska, złożona z dziesięciu
ludzi, przejęła "Frama", a lądowa począwszy od tego
dnia stała się na rok, albo nawet dwa, stałymi mieszkańcami bariery. Do grupy
morskiej należeli: Nilsen, Gjertsem, Beck, Sundbeck,
Hansen, Kristensen, Rnne, Ndtvedt, Kuczin i Olsen, do lądowej zaś: Prestrud,
Johansen, Hanssen, Hassel, Bjaaland, Stubberud,
Wisting, Lindstrm i ja. Lindstrm pozostał jeszcze przez parę dni na statku,
ponieważ musieliśmy tam spożywać większość posiłków.
Zgodnie z planem grupa złożona z sześciu ludzi miała zamieszkać w
szesnastoosobowym namiocie w dolinie między górami Nelsona i
Rnnikena, podczas gdy drugi oddział, liczący dwu. ludzi, miał rozbić swój
namiot na miejscu budowy i wznosić tam nasz dom. Ci dwaj
to oczywiście Bjaaland i Stubberud, nasi dzielni cieśle.
O jedenastej rano byliśmy wreszcie gotowi do wymarszu. Braliśmy ze sobą jedne
sanki, osiem psów oraz wyposażenie i żywność
łącznej wagi trzysta kilogramów. Mój zaprząg poszedł na pierwszy ogień. Grupa
morska zebrała się w komplecie, aby być świadkiem
tego pierwszego wymarszu. Po niesłychanych wysiłkach z naszej strony albo
dokładniej mówiąc po sprawieniu psom tęgich batów,
udało się wreszcie ustawić całą sforę zaprzężoną na sposób alaskijski w
rzędzie przed sankami. Energicznie wymachując i trzaskając
batem ruszyłem z miejsca. Zerknąłem ukradkiem na pokład. Towarzysze stali
szeregiem, podziwiając ten odjazd. Nie jestem pewien, czy
podniosłem wtedy dumnie głowę i spojrzałem z triumfem wokoło. Jeśli tak, to
bardzo głupio z mej strony; należało raczej wstrzymać się
z objawami zadowolenia; o wiele łatwiej byłoby wtedy znieść nagłą klęskę.
Poniosłem bowiem klęskę, i to dotkliwą. Od pół roku nasze
psy nic nie robiły, leniuchowały, żarły, piły i wyobrażały sobie, że ten
próżniaczy żywot trwać będzie wiecznie. Żaden nie pojmował, że
oto rozpoczyna się dla nich nowa era, era trudu i pracy. Po przebiegnięciu paru
metrów psy posiadały jak na komendę, wytrzeszczając na
siebie oczy, a miny ich wyrażały niekłamane zdumienie.
Gdy po powtórnym skórobiciu psy wreszcie pojęły, że żądamy od nich prawdziwej
pracy, zamiast posłusznie spełnić rozkaz rzuciły się
na siebie z dziką wściekłością. Boże święty, co za udrękę mieliśmy tego dnia z
tymi ośmiu psami! "Jeśli tak będzie szło aż do bieguna
obliczałem w duchu podczas tego zamieszania stracimy równo rok czasu, aby
tam dotrzeć". Drogi powrotnej wcale już nie
liczyłem. Podczas tego użerania się rzuciłem znowu okiem na kolegów ze statku,
natychmiast jednak odwróciłem wzrok w inną stronę.
To, co zobaczyłem, nie było zbyt budujące. Złośliwa satysfakcja widniała na
wszystkich obliczach! Raz po raz rozbrzmiewały wybuchy
homeryckiego wprost śmiechu; padały złośliwe i podjudzające okrzyki: "Jak tak
dalej pójdzie, to przed końcem świata zajedziecie na
pewno!" albo "Dobrze, dobrze, byle nie tracić ducha!" "Tylko nie ustępujcie!"
"Hura! Już idzie!" Tymczasem ani rusz nie chciało iść i
sytuacja wyglądała naprawdę rozpaczliwie. Wreszcie połączonymi siłami wszystkich
zwierząt i ludzi ruszyliśmy z miejsca. Tej
pierwszej próby w żadnym jednak wypadku nie można było nazwać triumfem.
Między Górą Nelsona a Rnnikena stanął nasz pierwszy namiot, wielki, solidny
namiot obliczony na szesnastu ludzi. Wokół niego
przeciągnęliśmy liny stalowe, tworząc trójkąt o boku pięćdziesiąt metrów. Miały
one służyć do wiązania psów. Namiot został
wyposażony w śpiwory i żywność. Odległość od niego, mierzona kołem pomiarowym,
wynosiła 2,2 kilometra. Po ukończeniu tej roboty
pociągnęliśmy do miejsca, w którym mieliśmy się osiedlić. I tu ustawiliśmy
namiot na szesnaście osób do użytku cieśli, którzy zajęli się
wytyczeniem miejsca pod dom. Stosownie do warunków terenowych wybraliśmy
położenie ze wschodu na zachód, a nie z północy na
południe, które pozornie można było uważać za najwłaściwsze, jako że według
ogólnego mniemania najsilniejsze wiatry powinny wiać z
południa. Nie żałowaliśmy później tej decyzji, bo najczęstszym wiatrem okazał
się wschodni, który uderzał w najlepiej zabezpieczoną
ścianę szczytową budynku, podczas gdy drzwi wejściowe zwrócone były ku
zachodowi. Z kolei wytyczyliśmy ciemnymi flagami co
piętnaście metrów drogę z placu budowy do stojącego poniżej namiotu, a stamtąd
do statku. W ten sposób mogliśmy jeździć,
bezpiecznie między statkiem a obozem, a na wypadek niespodziewanej niepogody nie
potrzebowaliśmy tracić czasu na szukanie drogi.
Odległość z placu budowy do statku wynosiła cztery kilometry.
W poniedziałek, 16 stycznia, zabraliśmy się na dobre do roboty. Około
osiemdziesięciu psów sześć zaprzęgów powiozło do
pierwszego namiotu tyle żywności i sprzętu, ile tylko dało się władować na
sanie; jednocześnie dwadzieścia psów zaprzęgi
Stubberuda i Bjaalanda pojechało z wyładowanymi saniami do górnego obozu. W
ciągu tych pierwszych dni wdrożenie psów do
pracy było naprawdę ciężkim zadaniem. Raz po raz próbowały zwierzęta odmówić
posłuszeństwa i wyłamać się z dyscypliny. Wiele
razy koszule nasze były mokre od potu, zanim wreszcie psy pojęły, kto tu
naprawdę rozkazuje. Była to ciężka praca, ale wreszcie dała
efekt! Biedne psiska, dostało im się w ciągu tych dni niemało batów!
Nasz dzień roboczy był bardzo długi. Rzadko tylko kładliśmy się spać przed
godziną jedenastą wieczorem, a o piątej rano byliśmy
zawsze na nogach. Nie odczuwaliśmy jednak tego zbytnio, bo bardzo zależało nam
na jak najszybszym zakończeniu roboty, aby "Fram"
mógł odpłynąć.
Nasza przystań nie należała do najlepszych. Krawędź lodu, przy którym stał
statek, obłamywała się raz po raz i wtedy wszyscy musieli
czym prędzej cumować go na nowo. Ledwo ludzie zasnęli, a już znowu bito na alarm
i powtarzała się ta sama historia. Lód kruszył się
po kawałku, zmuszając biednych "piratów" do nieustannych wysiłków. Takie stałe
pogotowie i sen na jedno oko to rzeczy bardzo
wyczerpujące. Naszych dziesięciu towarzyszy przeżyło w tym czasie ciężkie
chwile, toteż spokój, z jakim znosili to wszystko, był godny
podziwu. Zawsze mieli dobry humor, zawsze mieli pod ręką jakiś zgryźliwy dowcip.
Do obowiązku grupy morskiej należało również wydobycie z ładowni statku i
dostarczenie na lód żywności oraz sprzętu dla grupy
lądowej. Dalszy transport należał już do grupy lądowej. Robota ta szła
nadzwyczaj sprawnie i rzadko kiedy jeden oddział musiał czekać
na drugi.
Podczas jazd saniami, od razu w pierwszych dniach po przybyciu, członkowie grupy
lądowej mocno pochrypli. Z niektórymi było aż tak
źle, że zupełnie stracili głos. Spowodowały to nieustanne wołania i krzyki,
którymi początkowo musieliśmy zachęcać psy do pracy.
Mimo ciągłych zmian miejsca postoju z powodu kruszenia się i dryfowania lodów
nasz port mógł uchodzić za całkiem dobry. Co
prawda od czasu do czasu przewalały się tam wcale spore fale, po których
następowały nieprzyjemne wstrząsy, nigdy jednak nie były aż
tak silne, aby uszkodzić statek. Szczególna zaleta naszego portu polegała na
tym, że w tym kącie zatoki burze szły w kierunku morza i
odpędzały góry lodowe.
Początkowo kursy ze statku do obozu obsługiwało tylko pięciu ludzi. Cieśle byli
zwolnieni od wożenia, aby mogli się poświęcić
całkowicie budowie domu. Poza tym jednego człowieka musieliśmy przeznaczyć do
pilnowania namiotu. Jeździć mogliśmy tylko z
połową zaprzęgu naraz, to znaczy z sześcioma psami. Przy pełnym bowiem zaprzęgu
(dwanaście sztuk) wciąż wybuchały bójki i trwało
ciągłe zamieszanie. Psy, które pozostawały na miejscu, musiały być pilnowane, a
do tego również potrzebny był jeden człowiek. Do
obowiązków strażnika należało także gotowanie posiłków i utrzymywanie porządku w
namiocie. Funkcja ta była nadzwyczaj
poszukiwana. Ubiegano się o nią, bo przynosiła trochę odmiany w nie kończących
się jazdach tam i z powrotem.
17 stycznia cieśle przystąpili do kopania dołu w miejscu, gdzie miał stanąć dom.
Wobec tak często wspominanych burz antarktycznych
chcieliśmy przedsięwziąć wszelkie możliwe środki ostrożności, aby zapewnić
domowi bezpieczeństwo. W tym celu cieśle wykopali dół
głębokości 1,2 metra. Nie była to lekka robota. Na głębokości jednego metra
zaczynał się już gładki, twardy lód, który trzeba było rąbać,
chcąc dostać się jeszcze dalej. Na dodatek w ciągu dnia zerwał się silny wiatr
wschodni, niosący tumany śniegu i zasypujący nim
wykopany już dół. I to jednak nie powstrzymało w robocie tych niezmordowanych
ludzi. Z belek i desek zbudowali sobie rodzaj zasłony
od wiatru, która świetnie spełniła swoje zadanie. Dzięki temu można było
pracować spokojnie aż do wieczora, kiedy dół był gotów.
Nietrudno dokonać nadzwyczajnych rzeczy, jeśli się ma do dyspozycji takich
ludzi.
Wietrzna pogoda bardzo przeszkadzała w wożeniu, a że uprząż alaskijska okazała
się niezbyt praktyczna, udaliśmy się na statek celem
sporządzenia nowej uprzęży typu grenlandzkiego. Wszyscy pomagali w tej robocie.
Nasz dzielny rymarz Rnne uszył przez jeden dzień
czterdzieści osiem uprzęży. Inni splatali linki do uprzęży i robili potrzebne
osznurowania do sanek, jeszcze zaś inni przygotowywali liny
z drutu stalowego do holowania sań. Gdy nadszedł wieczór, mieliśmy dla
wszystkich sań i psów zupełnie nową uprząż. Użycie jej
ogromnie ułatwiło jazdę i już po paru dniach wszystko szło jak z płatka.
Rozdzieliliśmy się teraz pomiędzy dwa namioty w ten sposób,
że w jednym spało pięciu ludzi, w drugim zaś, górnym, obydwaj cieśle i ja.
Tego wieczoru spotkała nas niesłychanie komiczna przygoda. Właśnie układaliśmy
się do snu, gdy rozległ się przed namiotem krzyk
pingwina. Oczywiście wypadliśmy w pośpiechu na dwór. O parę metrów od wejścia do
namiotu siedział wielki bezlotek cesarski i raz po
raz nisko się kłaniał. Wyglądało to tak, jakby przyszedł nas pozdrowić. Toteż
bardzo nam było przykro, że musieliśmy mu się źle
odwzajemnić. Tak już jednak bywa na tym świecie. W rezultacie uprzejme
stworzenie skończyło swój żywot na patelni.
18 stycznia zaczęliśmy zwozić materiały budowlane. Co tylko dostarczyliśmy,
cieśle zużywali natychmiast do budowy. Nie będzie
przesadą, jeśli powiem, że wszystko pasowało jak ulał. Sanki jedne za drugimi
podjeżdżały pod plac budowy i wyładowywały tam swój
ciężar. Psy pracowały teraz doskonale, a ludzie nie gorzej od nich. Z taką samą
szybkością, z jaką nadchodził materiał, wznosił się ku
górze nasz przyszły dom. Wszystkie części były jeszcze przed wyjazdem dokładnie
poznaczone, teraz zaś wyładowywaliśmy je ze statku
w ten sposób, aby trafiały na plac budowy w odpowiedniej kolejności. Zresztą
Stubberud sam budował ten dom i znał go do
najdrobniejszych szczegółów. Z dumą i zadowoleniem wspominam te dni. Z
zadowoleniem, bo podczas dość ciężkiej pracy nie było
żadnych zgrzytów ani nieporozumień, z dumą zaś, gdyż stałem na czele zastępu
takich wspaniałych ludzi. Było to dziesięciu mężczyzn
w najprawdziwszym tego słowa znaczeniu. Znali oni swoje obowiązki i spełniali je
jak najsumienniej.
W nocy wiatr ustał i ranek przyniósł pogodę piękną, cichą i jasną. W taki dzień
robota stawała się przyjemnością, a ludzie i zwierzęta
byli w świetnych humorach. Podczas jazd między statkiem i obozem nie
zaniedbywaliśmy też polowania. Zabijaliśmy jednak tylko te
foki, które weszły nam w drogę, ponieważ nie potrzebowaliśmy wówczas zbaczać z
trasy. Po zabiciu foki oprawiało się ją na miejscu,
mięso zaś ładowało się na sanki razem z prowiantem i materiałami budowlanymi.
Tego dnia psy opływały w świeże mięso; mogły żreć,
ile wlezie.
23 stycznia cały budulec został zwieziony; pozostała tylko żywność i sprzęt.
Jazdy tam i z powrotem były w tym czasie prawdziwą
przyjemnością. Szczególnie wesoło jechało się z rana pustymi sankami w dół
doliny. Droga była twarda, przypominała dobry norweski
gościniec. Po wyjściu z namiotu o szóstej rano witało człowieka radosne chóralne
wycie jego dwunastu psów. Psy szczekając na
wyścigi targały łańcuchy, skakały i kręciły się w miejscu z nadmiaru radości.
Najpierw odbywał się obchód, w czasie którego witało
się każdego z osobna, głaszcząc go, pieszcząc i gawędząc. Były to wspaniałe
zwierzęta! Gdy się któregoś popieściło, natychmiast
okazywał wielkie zadowolenie. Żaden najczulszy, najbardziej rozpieszczony pies
pokojowy nie okazałby większego oddania i miłości
od tych oswojonych wilków. Równocześnie pozostałe psy ujadały i wyły, szarpały i
targały łańcuchy, aby wyrwać się i rzucić na tego,
który właśnie doznawał pieszczoty. Po skończonym powitaniu przynosiło się uprząż
i wtedy jazgot wybuchał na nowo. Choć brzmi to
bardzo dziwnie, mogę zapewnić, że zwierzęta kochały swoją uprząż. Musiały
wiedzieć, że oznacza ona dla nich pracę i trud, a jednak
okazywały wyraźnie swój zachwyt. Muszę tutaj dodać, że tak działo się tylko w
normalnych warunkach; długie, wyczerpujące podróże
zmieniły te stosunki najzupełniej.
Zaraz po zaprzężeniu zaczynał się pierwszy spór. W żaden sposób nie można było
zmusić psów, by stały spokojnie. Wieczorny posiłek i
następujący po nim odpoczynek nocny napełniały je takim nadmiarem sił żywotnych
i ochoty do życia, że w żaden sposób nie mogliśmy
ich skłonić do ustatkowania się. Za każdym razem konieczne były baty, a to
sprawiało niezmierny ból każdemu z nas. Wreszcie sanki
były zaprzężone i cała szóstka gotowa do odjazdu. Wydawało się, że droga stoi
otworem, że wystarczy puścić psy, aby po godzinie
znaleźć się przy statku. Tak gładko jednak nie szło. W krótkim czasie wokoło
obozu zgromadziły się całe góry różnych przedmiotów,
jak skrzynie, budulec, puste sanki i tym podobne. Wyjechać szczęśliwie spomiędzy
tych gratów było najtrudniejszym zadaniem poranku.
Nęciły one w najwyższym stopniu psy i trzeba było szczególnego szczęścia, aby
wyminąć je bez dalszych kłopotów.
Przyłączmy się do takiej porannej wycieczki. Ludzie są już gotowi, a psy
zaprzężone. Raz, dwa, trzy i wszyscy jednocześnie ruszają.
Lecimy jak wiatr i zanim człowiek zdąży machnąć batem, już znajduje się wśród
góry rupieci. Sfora osiągnęła marzenie swego życia i
teraz może potraktować te przedmioty w sposób tak naturalny dla psa, a tak
niepojęty dla człowieka. Podczas gdy kundle używają sobie
z całego serca, poganiacz wyłazi z sanek i męczy się porządkując linki zaplątane
w deski, belki i tak dalej. On sam jest bardzo odległy
od spełnienia marzeń swego życia zdradzają to okrzyki, które wyrywają się z
jego ust. Nareszcie wszystko jest znów w porządku.
Poganiacz rozgląda się teraz i odkrywa, że nie on jeden napotkał na swojej
drodze przeszkody. Gdzieś w głębi, pomiędzy skrzyniami,
rozgrywa się scena, na widok której serce bije mu żywiej z radości. Jeden ze
"starych" utknął, i to tak gruntownie, że nieprędko będzie
mógł znowu ruszyć. Z triumfalnym chichotem pierwszy z poganiaczy wskakuje na
swoje sanki i w pośpiechu odjeżdża. Dopóki jedzie
się po barierze, wszystko idzie z reguły dobrze. Nie ma tu niczego, co by kusiło
psy. Sytuacja zmienia się jednak gruntownie, gdy sanki
zjadą na lód morski, gdzie leżą całe stada fok wygrzewających się na słońcu.
Sanki zaczynają biec dziwacznymi zygzakami. Jeśli
zaprzęg, złożony z wypoczętych po nocy psów, zapragnie zmienić kurs i ruszy w
kierunku stada fok, wtedy trzeba nie lada poganiacza,
aby skierował sanki z powrotem na właściwą drogę, Ja sam chwytałem się w takich
wypadkach jedynego możliwego ratunku,
mianowicie wywracałem sanki. Z przewróconymi saniami na puszystym śniegu psy
wkrótce ustają. Kto jest rozsądny, ten spokojnie
naprowadzi zaprzęg na właściwą drogę, ustawi sanki i jedzie dalej. Niestety,
człowiek nie zawsze bywa rozsądny, Zwycięża chęć zemsty
na nieposłusznych hultajach, zabiera się więc do wymierzenia im kary. Nie takie
to jednak proste. Dopóki siedzi się na wywróconych
saniach, stanowią one dobrą kotwicę, bez obciążenia jednak przestają spełniać te
funkcje, a psy dobrze to czują. Podczas gdy
wymierzamy karę jednemu z nich, pozostałe usiłują uciec, a rezultat tego nie
zawsze bywa przyjemny dla poganiacza. Kto ma szczęście,
temu uda się jeszcze wskoczyć z powrotem na sanki; nieraz jednak widziano psy
umykające z pustymi saniami. Wszystkie te poranne
przeciwności pobudzają w człowieku żywszy obieg krwi, toteż mimo 20 mrozu
przybywa on na statek zlany potem! Czasem jednak
jedzie się zupełnie bez wypadku i wtedy droga mija błyskawicznie. Psów nie trzba
wcale zachęcać, bo same są pełne zapału i dwa
kilometry dzielące dolny obóz od statku, przebywają w ciągu niewielu minut.
Kiedy rankiem 21 stycznia wyszliśmy z namiotu, poczuliśmy się w najwyższym
stopniu zaskoczeni. Sądziliśmy wręcz, że chyba źle
widzimy. Przecieramy więc oczy i otwieramy je jak najszerzej, ale to nic nie
pomaga. "Fram" zniknął. W nocy był wicher i śnieżyca,
prawdopodobnie zmusiło to statek do odpłynięcia. Słychać było również grzmot fal
bijących w barierę lodową. Nie tracimy jednak
czasu. Poprzedniego dnia kapitan Nilsen zabił na spółkę z Kristensenem
czterdzieści fok, z których połowę zwieźliśmy jeszcze tego
samego dnia. Resztę należało sprowadzić obecnie na górę.
Kiedy w ciągu przedpołudnia zajęci byliśmy oprawianiem i ćwiartowaniem fok,
usłyszeliśmy nagle stary znajomy głos silnika
spalinowego "Frama". Pyk, pyk, pyk . i oto zza krawędzi bariery lodowej wyłania
się już bocianie gniazdo, a statek zmierza na stare
miejsce, do którego dociera jednak dopiero pod wieczór. Było tak, jak myśleliśmy
z powodu wysokiej fali "Fram" musiał wypłynąć
na morze.
Tymczasem cieśle wznosili gorliwie nasz dom. 21 stycznia był już pod dachem i
resztę roboty mogliśmy wykonywać wewnątrz. Była to
wielka przyjemność dla budowniczych, którzy przy silnym mrozie musieli spełniać
pracę niewątpliwie najcięższą.
Kiedy po skończeniu pracy wracałem do wspólnego namiotu, jeden z cieśli był już
zajęty gotowaniem. Posiłki składały się stale z
racuchów i mocnej, czarnej jak smoła kawy. Ależ to smakowało! Wkrótce pomiędzy
moimi towarzyszami, którzy pełnili zarazem
funkcje cieśli i kucharzy, rozwinęło się współzawodnictwo o najlepsze usmażenie
racuchów. Moim zdaniem obaj byli świetnymi
kucharzami. Rankiem, zanim jeszcze wygrzebałem się ze śpiwora, były znów racuchy
gorące jak ogień, chrupkie i smakowite, a do
tego wspaniała kawa. Oto jak podejmowali mnie nasi cieśle już o piątej z rana!
Nic dziwnego, że upodobałem sobie ich towarzystwo.
Ale również w dolnym namiocie nie odczuwało się biedy. Szczególne zdolności
kucharskie objawiał tutaj Wisting. Jego specjalnością
były pingwiny i rybitwy w sosie śmietanowym. Podawał je jako pardwy i
rzeczywiście przypominały te ptaki w smaku.
Tej niedzieli wszyscy, z wyjątkiem niezbędnych wartowników w obu obozach, udali
się na statek, gdzie wspólnie odpoczywaliśmy.
Napracowaliśmy się już dosyć przez cały tydzień!
23 stycznia rozpoczęło się wożenie zapasów. Aby zaoszczędzić czasu,
postanowiliśmy nie dowozić ich na razie do samego domu, lecz
składać na wzgórzu po drugiej stronie, albo mówiąc dokładniej na południe od
Góry Nelsona. Wprawdzie punkt ten leżał zaledwie o
sześćset metrów do domu, ale za to teren był tam bardzo równy, mieliśmy więc
nadzieję, że na dalszą metę oszczędzimy sobie w ten
sposób wiele czasu. Po odpłynięciu "Frama" mogliśmy przecież wszystko dostarczyć
na właściwe miejsce. Inna rzecz, że nigdy nie było
na to czasu i ten tymczasowy punkt pozostał na stałe głównym składem żywności.
Transport doń spowodował początkowo pewne
trudności. Psy przywykły do drogi przez dolny obóz, między górami Nelsona i
Rnnikena i nie chciały w żaden sposób zrozumieć,
dlaczego nie mają już chodzić tamtędy. Szczególnie uciążliwe były jazdy z
pustymi saniami. Psy słyszały często swych towarzyszy z
dolnego obozu za Górą Nelsona i nierzadko zdarzało się, że zaprzęg nagle sam
obejmował komendę. Kiedy zaś psy już raz puściły się na
takie szelmostwo, w żaden sposób nie można ich było poskromić. Nikt nie uniknął
tego "kontredansa".
Natychmiast po przybyciu sanek na miejsce przeznaczenia wyładowywało się zapasy
i składało skrzynie na lodzie w przepisanym
porządku. Początkowo składaliśmy każdy rodzaj bagażu w osobnych stosach. Miało
to tę zaletę, że łatwo było każdą rzecz odnaleźć.
Normalny ładunek sań wynosił trzysta kilogramów albo sześć skrzyń. Mieliśmy do
zwiezienia blisko dziewięćset skrzyń i według
naszych wyliczeń powinniśmy się uporać z nimi w ciągu tygodnia. Wszystkoteż
poszło doskonale. W niedzielę, 28 stycznia, w południe,
dom był gotowy, a dziewięćset skrzyń stało na swoim miejscu. Skład wyglądał
wprost imponująco i wzbudzał prawdziwy szacunek.
Wzdłuż wzgórza ciągnęły się długie szeregi skrzyń, z numerami na zewnątrz, aby
można było odnaleźć szybko, co potrzeba.
Jak już wspomniałem, mieliśmy za sobą wszystko, co było potrzebne do mocnego
przytwierdzenia naszej chaty do lodu. Dotychczasowa
jednak spokojna pogoda pozwalała oczekiwać, że warunki będą znacznie lepsze, niż
przewidywaliśmy. Poprzestaliśmy więc na
wykopaniu dołu i wpuszczeniu chaty w lód. Dom został dokładnie uszczelniony,
dach zaś pokryty papą, tak że odcinał się wyraźnie na
tle białego otoczenia.
Tego samego wieczoru zwinęliśmy oba obozy, przenosząc się do domu, który
nazwaliśmy Framheimem. Ach, co za rozkoszne wrażenie
ciepła, wygody i czystości ogarniało człowieka, ledwie tylko przekroczył próg!
Wszędzie, zarówno w kuchni, jak i w izbie mieszkalnej,
pięknie błyszczące linoleum! Mieliśmy naprawdę wszelkie powody do radości i
zadowolenia. Druga z kolei wielka trudność została
przezwyciężona, i to w czasie znacznie krótszym, niż mogłem marzyć. Droga do
celu leżała przed nami bardziej dostępna niż
kiedykolwiek. Mogliśmy już dostrzec rysujące się w dali kontury zaklętego zamku.
Królewna jeszcze śpi, ale pocałunek, który zbudzi ją
ze snu, wydaje się już tylko kwestią czasu. Szczęśliwa to była gromadka, która w
ten pierwszy wieczór zebrała się w swojej chatce i przy
dźwiękach gramofonu wznosiła toasty za pomyślną przyszłość.
Wszystkie dorosłe psy zostały wyładowane ze statku i uwiązane na łańcuchach,
przymocowanych do drucianej liny, przeciągniętej w
odległości pięćdziesięciu metrów po obu stronach domu. Co za muzykę nam
urządzały! Zgromadzone razem, rozpoczynały pod
kierunkiem któregoś z "zapiewajłów" codzienne, a co gorsza i conocne koncerty.
Do koncertowania psy urządzały się najczęściej
całkiem wygodnie; siadały na śniegu, podnosiły głowy możliwie najwyżej i wyły do
upadłego. Wydawały się przy tym całkowicie
pochłonięte swym zajęciem i nie lubiły, aby im przeszkadzać. Szczególnie
zastanawiało nas nagłe i jednoczesne kończenie tych
popisów. Czyżby psy umiały się porozumiewać? Jest to pytanie bardzo
interesujące. Nikt spośród nas nie miał co do tego wątpliwości. Z
biegiem czasu rozumiałem tak dokładnie odcienie głosów psów, że nie patrząc
mogłem powiedzieć, o co im chodzi. Bójka, zabawa,
miłość wszystko to ma swój odrębny ton. Jeśli pies chce wyrazić przywiązanie i
miłość do swego pana, daje o tym znać głosem
zupełnie różnym od normalnego. Jeśli któryś zrobi coś złego, o czym wie, że jest
zakazane na przykład wedrze się do składu z
mięsem wtedy pozostałe psy, którym nie udało się tam dostać, skacząc wokoło,
szczekają w sposób zupełnie szczególny.
Nie ma stworzenia, którego obserwacja byłaby równie pociągająca i ciekawa, jak
obserwacja psa eskimoskiego. Po swoich przodkach
wilkach odziedziczył on instynkt samozachowawczy i uznawanie "prawa
silniejszego" w stopniu znacznie większym niż nasze psy
krajowe. Walka o byt wcześnie czyni psa polarnego dojrzałym i rozwija w nim w
zdumiewającym stopniu takie właściwości, jak
umiejętność zadowolenia się byle czym oraz wytrwałość. Ma on jasne i dokładne
zrozumienie powołania, dla którego został zrodzony, i
dla warunków, w których się wychowuje. W żadnym wypadku nie wolno nazwać psa
eskimoskiego tępym z tego powodu, że nie umie
siadać na ogonie i zajadać na rozkaz cukru. Są to rzeczy tak nieskończenie
odległe od jego ciężkich warunków życiowych, że jedynie z
największym trudem potrafiłby je pojąć. Wśród psów eskimoskich obowiązuje prawo
mocniejszego. Najsilniejszy rządzi i robi
wszystko, co zechce, nie napotykając sprzeciwu. On zawsze dostaje najlepsze
kąski, podczas gdy słabszy zadowolić się musi ochłapami.
Bardzo łatwo nawiązuje się pomiędzy tymi zwierzętami pewien rodzaj przyjaźni,
idącej zawsze w parze z pełną szacunku obawą przed
silniejszym. Instynkt samozachowawczy każe szukać słabszemu pomocy u
silniejszego. Mocniejszy obejmuje rolę obrońcy i zdobywa
sobie w ten sposób wiernego pomocnika w wypadku zetknięcia się z jeszcze
silniejszym zwierzęciem.
To samo daje się zauważyć w stosunku psów do ludzi. Pies umie cenić człowieka,
od którego otrzymuje wszystko, co konieczne do
życia, i którego uważa za dobroczyńcę; zdawałoby się, że dochodzi w tym wypadku
do głosu prawdziwa miłość i przywiązanie; przy
bliższym zbadaniu okazuje się jednak, że i tu u podstaw leży instynkt
samozachowawczy. Dlatego właśnie szacunek psa eskimoskiego
dla jego pana jest znacznie większy niż szacunek psa domowego, u którego stanowi
on tylko wynik strachu przed biciem.
Każdemu z moich dwunastu psów mogłem wyciągnąć z pyska smaczny kąsek bez obawy,
że pies mnie ugryzie. Dlaczego? Ponieważ
jego szacunek dla mnie wzmocniony był obawą, iż następnym razem nic nie
dostanie. Z moimi psami domowymi w kraju nie
ryzykowałbym czegoś podobnego. Natychmiast stawiłyby opór, broniąc swego jadła,
a w razie potrzeby nie zawahałyby się ugryźć,
choć na pozór psy te miały dla mnie nie mniej respektu od innych. Jakaż może być
tego przyczyna? Otóż respekt nie wspiera się tutaj na
poważnej podstawie instynkcie samozachowawczym, lecz po prostu na obawie przed
biciem, a w danym przypadku podstawa ta
okazuje się za słaba. Łakomstwo przezwycięża strach przed razami, a rezultatem
jest ukąszenie.
W kilka dni później dołączył do nas ostatni członek grupy lądowej, Lindstrm, a
tym samym stosunki zostały ostatecznie uregulowane.
Lindstrm pozostawał dotychczas na statku, gdzie obsługiwał kuchnię, ale obecnie
nie był już tam potrzebny. Na "Framie" urząd
kuchmistrza objął od tego dnia najmłodszy członek załogi, Olsen, który z
nadzwyczajną dzielnością i ofiarnością pełnił tę funkcję aż do
maja 1912 roku, kiedy w Hobart dostał wreszcie pomocnika. Był to wielki wyczyn
ze strony dwudziestoletniego chłopaka! Obyśmy
mieli więcej takich jak on!
Z przybyciem Lindstrma do Framheimu sprawy kuchni i chleba powszedniego
wkroczyły z miejsca na właściwe tory. Dym kłębił się
wesoło nad błyszczącym czarnym kominem, głosząc wszem i wobec, że Bariera Lodowa
Rossa jest teraz naprawdę zamieszkana. Jak
swojsko czuliśmy się, wracając po całodziennej pracy, kiedy widzieliśmy
wznoszący się ku górze słup dymu! Choć na pozór był to
drobiazg, znaczył tak nieskończenie wiele. Wraz z Lindstrmem oprócz "chleba
powszedniego" przybyło do nas również światło i
świeże powietrze, do których to rzeczy przywiązywał on wielką wagę. Przede
wszystkim uruchomił lampę żarową, zapewniając w ten
sposób oświetlenie, które w bardzo znacznym stopniu przyczyniło się do dobrego
samopoczucia i wygody w czasie długiej zimy.
Lindstrm starał się również o zapewnienie nam świeżego powietrza, w czym
pomagał mu Stubberud. Obaj dostarczali przez cały czas
pobytu wyśmienitego czystego powietrza w całym mieszkaniu. Bez trudu i pracy na
pewno nie dałoby się tego dokazać; ci dwaj nie
dbali jednak o to, że mają więcej roboty.
Nasza wentylacja bywała często kapryśna, a od czasu do czasu zawodziła zupełnie,
szczególnie podczas ciszy. Trzeba było wtedy wielu
sztuk i forteli, aby znowu zaczęła działać. W takich wypadkach pod rurę
wydechową stawiało się prymus, a rurze doprowadzającej
robiło się zimne okłady. Podczas gdy jeden z majstrów leżał na brzuchu z
prymusem pod rurą odprowadzającą, pobudzając w ten sposób
ciąg powietrza ku górze, drugi wskakiwał na dach i wrzucał w otwór rury
doprowadzającej wielkie kule śnieżne, aby w ten sposób
popchnąć świeże powietrze w dół i wprowadzić je do wnętrza domku. Czasem zabiegi
takie trwały całymi godzinami. Na koniec obieg
powietrza bez żadnej widocznej przyczyny był znowu w pełnym ruchu. Przy
zimowaniu w warunkach takich jak nasze, wentylacja ma
bez wątpienia wielkie znaczenie zarówno dla zdrowia, jak i dla dobrego
samopoczucia. W sprawozdaniach uczestników innych wypraw
stale spotyka się żale, że wiele cierpieli z powodu zimna i wilgoci oraz
wynikających stąd chorób. Skutek to niewątpliwie złej
wentylacji. Jeśli dopływ świeżego powietrza jest wystarczający, paliwo zostaje
lepiej wyzyskane i oczywiście wytwarza się więcej
ciepła. Jeśli natomiast wietrzenie jest niedostateczne, duża część opału marnuje
się nie spalona, a zimno i wilgoć stają się nieuniknione.
Rzecz jasna, wietrzenie należy regulować w zależności od potrzeby.
W naszym domu obok pieca kuchennego używaliśmy tylko lampy żarowej, a w izbie
było tak ciepło, że leżący w górnych kojach
narzekali stale na upał.
Pierwotnie przygotowaliśmy w izbie miejsce na dziesięć koi, ponieważ jednak było
nas tylko dziewięciu, usunęliśmy jedną, stawiając na
jej miejsce szafkę z chronometrem. Do prowadzenia obserwacji mieliśmy oprócz
tego sześć zegarków, które nosiliśmy stale przy sobie i
które przez całą zimę porównywaliśmy. Instrumenty meteorologiczne ulokowane
zostały w kuchni. Lindstrm jedyny, który się do
tego nadawał objął funkcję kierownika stacji meteorologicznej, a zarazem
konserwatora instrumentów.
Rzeczy, które nie znosiły wielkich mrozów, jak lekarstwa, soki, konfitury,
śmietana, owoce w occie i sosy, złożone zostały na poddaszu.
Oprócz tego znalazły się tam wszystkie skrzynie na prowiant oraz biblioteka.
Przez cały tydzień, poczynając od 30 stycznia, zwoziliśmy węgiel, drzewo
opałowe, olej i cały zapas suszonych ryb. Temperatura
utrzymywała się tego lata między 15 a 25C poniżej zera zaiste piękne lato!
Co dzień strzelało się foki; mieliśmy już wielką stertę
mięsa około stu sztuk, złożonych tuż przy drzwiach domu. Pewnego razu, kiedy
siedzieliśmy przy jedzeniu, Lindstrm oznajmił nam,
że nie potrzebujemy więcej chodzić za fokami na lód morski, bo przychodzą one do
nas same. Szybko wybiegliśmy na dwór.
Rzeczywiście! Do chaty zbliżał się krabojad, błyszcząc w słońcu jak srebrny.
Pozwoliliśmy mu podejść jeszcze bliżej, po czym został
sfotografowany no i zastrzelony.
Tego dnia najlepszy mój pies, Lassesen, odmroził sobie lewą tylną łapę, tak że
zrobiła się całkiem biała. Zdarzyło się to wtedy, gdy
wszyscy pracowali na dworze; Lassesen był niespokojnym duchem i korzystając z
chwilowego braku dozoru, uwolnił się z więzów.
Wolność wykorzystał tak, jak większość towarzyszy na bijatykę z Thorem.
Łańcuchy, wiążące psy, zawinęły się podczas bójki
dookoła nogi Lassesena i ścisnęły ją tak silnie, że obieg krwi został
zahamowany. Nie wiem, jak długo biedne zwierzę pozostawało w tej
sytuacji. Dopiero po powrocie do domu zobaczyłem, że pies stoi w złym miejscu, a
po bliższym zbadaniu odkryłem odmrożoną nogę.
Pół godziny upłynęło, zanim udało mi się przywrócić obieg krwi. Cały ten czas
trzymałem łapę psa w mojej gorącej dłoni. Początkowo,
kiedy noga była jeszcze nieczuła, wszystko szło dobrze, kiedy jednak krew znowu
napłynęła i zaczęło boleć, Lassesen zrobił się
niecierpliwy. Skomlił i odwracał gwałtownie głowę w kierunku chorego miejsca,
jak gdyby chciał mi zwrócić uwagę, że zabieg wcale
mu nie dogadza, nie próbował jednak gryźć. Po tym wypadku łapa silnie napuchła;
jednak już następnego dnia Lassesen przyszedł do
siebie, choć w dalszym ciągu oszczędzał trochę odmrożoną kończynę.
Wszystkie moje notatki w dzienniku z tego czasu utrzymane są w stylu
telegraficznym, zapewne z powodu nadmiaru roboty. Tak więc
kończą one ten lutowy dzień następującymi słowami: "Bezlotek cesarski przyszedł
do nas w odwiedziny prosto do garnka. Nie
doczekał się biedak długiego napisu na grobie".
W tym tygodniu uwolniliśmy grupę morską od ostatnich dwudziestu młodych psów.
Nikomu nie brano za złe wielkiej radości, jaka
zapanowała na statku, gdy ostatni pies opuścił pokład. Przy 20 mrozu, jak w
ostatnim czasie, niemożliwe było utrzymanie pokładu w
porządku. Wszystko marzło natychmiast, a kiedy człowiek sam jest zmarznięty na
kość, usuwanie nieczystości nie należy do
przyjemności. Gdy wszystkie psy zostały już wyprawione na lód, zaczęło się
szorowanie i czyszczenie statku solą i wodą; wkrótce
"Fram" był znowu schludny i czysty. Młode psy zostały załadowane do skrzyń i
zawiezione do obozu, gdzie czekał na nie
szesnastoosobowy namiot. Szczeniaki jednak od pierwszej chwili wzbraniały się
tam mieszkać; nie pozostawało nam nic innego jak
puścić je wolno. W rezultacie te młode zwierzęta spędziły większą część zimy pod
gołym niebem. Dopóki na wzgórzu leżały zabite foki,
szczeniaki trzymały się tego miejsca, później poszukały sobie innego
schronienia. Namiot, tak zlekceważony przez młode psiaki, przydał
się jednak do innych celów. Umieszczono tam sukę Tipser, gdy spodziewała się
szczeniąt. Przy tej okazji namiot otrzymał nazwę
"kliniki".
Z biegiem czasu wyrastały namioty jeden po drugim i Framheim nabrał całkiem
okazałego wyglądu. Osiem namiotów
przeznaczyliśmy dla naszych ośmiu zaprzęgów, dwa na suszone ryby, jeden na
świeże mięso, jeden na prowiant, a jeden na
węgiel i drzewo opałowe; razem było ich czternaście.
W ciągu tych dni przerobiliśmy znacznie naszą uprząż, jednemu z naszych ludzi
bowiem przyszedł do głowy dobry pomysł
skombinowania ze sobą uprzęży alaskijskiej i grenlandzkiej. W ten sposób
otrzymaliśmy trzeci rodzaj uprzęży, jeszcze bardziej
przydatny do naszych celów. Mieliśmy teraz sprzęt, który odpowiadał wszelkim
wymaganiom. Od tej chwili nowy rodzaj uprzęży był
stale w użyciu i wszyscy zgadzali się, że przewyższa on zdecydowanie każdą inną
uprząż. Psy także zdaje się czuły się teraz
lepiej. Pewne jest, że ciągnęły lżej i szybciej oraz nie miały ran z otarcia,
tak częstych przy uprzęży grenlandzkiej.
4 lutego był bogaty w wydarzenia. O szóstej trzydzieści wyruszyliśmy jak
zwykle z pustymi sankami w stronę "Frama". Kiedy
pierwszy z nas znalazł się na szczycie wzgórza, zaczął wymachiwać rękami i
zachowywać się tak, jak gdyby oszalał. Zrozumiałem, że
coś zobaczył, ale co? Drugi z kolej, który wyjechał na szczyt, wymachiwał rękami
jeszcze bardziej i wołał do mnie coś, czego jednak nie
mogłem zrozumieć, toteż w dalszym ciągu nie pojmowałem, o co chodzi.
Teraz przyszła kolej na mnie i oczywiście zaciekawienie rosło we mnie coraz
bardziej. Gdy znajdowałem się jeszcze o parę metrów od
szczytu, rzecz się wyjaśniła. Przy barierze, tuż obok "Frama", stał duży
żaglowiec.
Niejednokrotnie rozprawialiśmy na temat możliwości spotkania z "Terra Nova",
statkiem kapitana Scotta, jeśliby droga do Ziemi
Edwarda VII była wolna, jednak zaskoczenie było w tym momencie ogromne.
Obecnie przyszła na mnie kolej wymachiwania rękami i jestem pewien, że odegrałem
swoją rolę nie gorzej niż dwaj pierwsi. To samo
powtórzyło się z każdym, kto tylko wjechał na wzgórze. Co zrobił ostatni, nigdy
się nie dowiedziałem, ale chyba i on wymachiwał
rękami. Gdyby tego ranka ktoś obcy oglądał nasze zachowanie na tym wzgórzu,
niechybnie uznałby nas za gromadę nieuleczalnych
wariatów.
"Terra Nova" przybyła rzeczywiście koło północy. Nasz wartownik zszedł właśnie
na dół, aby wypić filiżankę czarnej kawy. Kiedy
wrócił na posterunek, przy krawędzi lodu stały dwa statki. Przetarł więc oczy,
trzepnął się w udo i próbował różnymi sposobami
przekonać się, że to nie sen. Ale nie! Uderzenie w udo, jak później zapewniał,
zabolało piekielnie. Dzięki tym próbom doszedł więc do
przekonania, że w zatoce stoją rzeczywiście dwa statki.
Porucznik Campbell, kierownik grupy wschodniej, która miała zbadać Ziemię
Edwarda VII, przybył na nasz statek, by złożyć Nilsenowi
wizytę. Zawiadomił on nas, że nie udało mu się dotrzeć do lądu i obecnie
znajduje się w drodze powrotnej do cieśniny McMurdo.
Zamierza płynąć do Przylądka Północnego, aby zbadać tamtejszy ląd. Zaraz po moim
przybyciu na statek porucznik Campbell odwiedził
nas powtórnie i powtórzył te same wiadomości.
Wkrótce potem załadowalilśmy nasze sanki i odjechaliśmy w pośpiechu z powrotem
do domu; o dziewiątej rano czekała nas wielka
radość, mieliśmy bowiem przyjąć porucznika Pennala, dowódcę "Terra Novo",
porucznika Campbella oraz lekarza okrętowego
pierwszych gości w naszym nowym domu.
Spędziliśmy wspólnie kilka bardzo miłych godzin, później zaś trzech z nas
złożyło wizytę na "Terra Nova" i pozostało tam na lunchu.
Gospodarze byli nadzwyczaj uprzejmi i zaofiarowali się zabrać do Nowej Zelandii
nasze listy. Gdybym miał choć trochę czasu, chętnie
bym skorzystał z tej przyjacielskiej propozycji. O pisaniu jednak nie mogło być
mowy, bo każda chwila była teraz droga. O drugiej po
południu "Terra Nova" podniosła kotwicę i opuściła Zatokę Wielorybów.
My natomiast zrobiliśmy teraz niezwykłe spostrzeżenie: prawie u wszystkich
wystąpiły nagle silne objawy przeziębienia; kichaniu i
wycieraniu nosa nie było końca. Stan ten nie trwał zresztą długo, bo już po
kilku godzinach czuliśmy się znowu zdrowi. Niemniej jednak
zdarzenie było bardzo osobliwe.
W niedzielę, 5 lutego, nasze "wilki morskie" byli u nas w gościnie. Musieliśmy
przyjmować ich na dwie raty, gdyż wszyscy naraz nie
mogli opuścić statku. Tak więc czterech przybyło na obiad, a sześciu na kolację.
Nic szczególnego nie mogliśmy im co prawda
ofiarować, no... ale nie zaprosiliśmy ich na ucztę świąteczną, tylko po to, aby
pokazać im nowy dom i życzyć szczęśliwej drogi.
PODRÓŻE PO BARIERZE LODOWEJ
Gdy wszystkie większe ładunki zostały już zwiezione, doszliśmy do wniosku, że
część z nas może się zabrać do czegoś
pożyteczniejszego. Tak więc postanowiliśmy, że czterej zajmą się zwożeniem tego,
co jeszcze pozostało, czterej zaś inni wyruszą na
południe, aż do 80 S, celem zbadania najbliższych szlaków oraz
przetransportowania zapasów żywności. W związku z tym mieliśmy
znowu mnóstwo zajęcia. Czwórka pozostająca na miejscu Wisting, Hassel,
Stubberud i Bjaaland wiedziała już dokładnie, co ma
robić; wyruszający natomiast dopiero przygotowywali się w pośpiechu do drogi. Co
prawda od dawna już wszystko było gotowe na ten
moment. Niczego też nie próbowaliśmy zmieniać w posiadanym ekwipunku, bo na
razie i tak nie mieliśmy jeszcze doświadczenia w
dłuższych wędrówkach doświadczenie to należało dopiero zdobywać.
Data wymarszu ustalona została na 10 lutego. 9 lutego poszedłem na statek, aby
się pożegnać, gdyż "Fram" miał opuścić te strony
prawdopodobnie jeszcze przed naszym powrotem. Ileż zawdzięczałem tym dzielnym
ludziom! Wiedziałem, że ciężko im będzie
opuszczać nas w tak ważnym momencie. Sami zaś mieli teraz przed sobą całe
miesiące przedzierania się przez lody i burze wśród nocy i
mrozu, aby w następnym roku tą samą drogą powrócić po nas. Zaiste, zadanie było
niełatwe, a jednak nie padło z ich ust ani jedno słowo
skargi. Załoga "Frama" przyrzekła dać z siebie wszystko dla sprawy i bez
szemrania spełniała swój obowiązek.
Dowódca "Frama", kapitan Nilsen, otrzymał ode mnie pisemny rozkaz, którego treść
można by zamknąć w tych słowach: "Wykonaj
nasz plan tak, jak uważasz za właściwe!" Znałem bowiem człowieka, który ten
rozkaz otrzymał. Dzielniejszego i rzetelniejszego
pierwszego oficera trudno byłoby mi znaleźć. Wiedziałem dobrze, że w jego rękach
"Fram" jest zupełnie bezpieczny.
Najpierw porucznik Prestrud i ja przeprowadziliśmy mały rekonesans w kierunku
południowym w celu wyszukania po drugiej stronie
Zatoki Wielorybów odpowiedniego miejsca do wejścia na barierę. W tej części
zatoki lód morski był zupełnie jednolity, tylko tu i
ówdzie widzieliśmy pojedyncze szczeliny. Dalej, w głębi zatoki, widniały jednak
rzecz dziwna długie szeregi starych torosów. Co
by to mogło znaczyć? Ta część zatoki była zupełnie osłonięta od morza, toteż z
pewnością nie ono przyczyniło się do powstania owych
formacji. Spodziewałem się, że później będziemy mieli sposobność zbadać
dokładniej tamtejsze warunki, obecnie bowiem nie było na to
czasu.
Teraz szukaliśmy tylko najkrótszej i najprostszej drogi na południe. Zatoka nie
była w tym miejscu zbyt szeroka odległość od
Framheimu mogła wynosić pięć kilometrów. Wejście na górę nie nastręczało żadnych
trudności, warunki terenowe zaś z wyjątkiem
paru szczelin były wręcz doskonałe. Bariera nie wznosiła się tu zbyt wysoko,
ale w razie napotkania bardziej stromego urwiska i te
dwadzieścia metrów mogło coś znaczyć. W wielkim napięciu wspinaliśmy się po
zboczu. Co zobaczymy na górze? Dotychczas nie
mieliśmy jeszcze ani razu okazji spojrzeć z bliska na płaszczyznę lodową,
ciągnącą się w kierunku południowym. Dzisiaj zamierzaliśmy
to uczynić po raz pierwszy.
Gdy jednak stanęliśmy wreszcie na szczycie i rozejrzeliśmy się wokoło, widok
specjalnie nas nie zaskoczył. Mieliśmy przed sobą
bezkresną równinę, ginącą gdzieś hen, na horyzoncie. O ile mogliśmy się
zorientować, nasza droga powinna prowadzić wzdłuż krawędzi
wspomnianych już poprzednio wzgórz, które wydały się nam również dobrym
drogowskazem dla przyszłych wypraw. Śnieg był tutaj
doskonały; cienka warstwa miękkiego puchu leżała na twardym podłożu warunki
były jakby stworzone dla nart. Wygląd terenu
wskazywał też na to,. że nasze narty długie i wąskie deski typu nizinnego
będą najzupełniej odpowiednie. Tak więc mieliśmy
wszystko, co potrzeba: wolną drogę na południe i dobre warunki do transportu
zapasów. Miejsce to zostało później oznaczone flagą i
otrzymało nazwę "Start".
Podczas drogi w obie strony mijaliśmy wielkie stada śpiących fok, które nie
zwracały na nas najmniejszej uwagi. Gdy próbowaliśmy je
budzić, zwierzęta podnosiły nieco łby, obserwowały nas przez moment, po czym
przewracały się na drugi bok i spały dalej. Ich
zachowanie wskazywało niezbicie, że nie mają pojęcia o istnieniu wrogów. Gdyby
się czegoś obawiały, z pewnością wystawiałyby
straże, jak to czynią foki na północy.
Tego dnia włożyliśmy po raz pierwszy ubrania z futer renów, szyte na wzór
eskimoski. Ubrania te okazały się jednak za ciepłe, co
stwierdziliśmy niejednokrotnie również i później. Przy wielkich mrozach są one
bez wątpienia najlepsze, ale tutaj na południu
podczas naszych podróży saniami, nie mieliśmy na ogół tak bardzo niskich
temperatur. Toteż futrzane ubrania wkładaliśmy tylko w
wyjątkowych wypadkach, przy szczególnie ostrym mrozie.
10 lutego o godzinie dziewiątej trzydzieści pierwszy odział wyruszył na
południe. Było nas czterech, z trzema parami sań i
osiemnastoma psami, po sześć w zaprzęgu. Podstawowy ładunek jednej pary sań
wynosił około dwustu pięćdziesięciu kilogramów; do
tego dochodziła żywność i sprzęt na drogę. Oczywiście nawet w przybliżeniu nie
mogliśmy obliczyć czasu trwania tej podróży,
jechaliśmy bowiem w nieznane.
Ładunek składał się z pemikanu dla psów, po sto sześćdziesiąt kilogramów na
sanie. Oprócz tego wieźliśmy sznycle z fok, słoninę,
suszone ryby, czekoladę, margarynę i suchary oraz dziesięć długich kijów
bambusowych zaopatrzonych w czarne proporczyki do
oznaczania drogi. Dalsze wyposażenie składało się z dwóch namiotów
trzyosobowych, czterech jednoosobowych śpiworów i
najniezbędniejszego sprzętu kuchennego.
Psy były pełne zapału, tak że opuściliśmy Framheim w pełnym galopie. Na lodowcu
wszystko szło dobrze. Podczas zjeżdżania
natomiast na lód morski trzeba było przedzierać się przez wielkie zwały torosów
teren był tu wybitnie nierówny. Skutki nie kazały
długo na siebie czekać, gdyż na przemian to jeden, to drugi pies próbował
zawrócić z drogi. Wszystko jednak dobrze się skończyło, a
przy okazji poznaliśmy możliwości naszych zwierząt, co zawsze jest cennym
doświadczeniem. Po drodze mijaliśmy liczne stada fok
ogromna, pokusa dla psów, które raz po raz wyłamywały się z szyku i rzucały w
ich kierunku. Tym razem jednak sanie były zbyt ciężko
wyładowane i już wkrótce psy miały dość nadprogramowego wysiłku. Jadąc przez
zatokę widzieliśmy "Frama"; lód morski ustępował
tam stopniowo i statek stał obecnie przy samej barierze lodowej.
Towarzysze, którzy pozostawali w domu; odprowadzili nas kawałek drogi, aby
zobaczyć,, jak się nam podróżuje, a przy okazji dopomóc
trochę przy schodzeniu na dół zdawali sobie bowiem sprawę, że zejście
kosztować nas będzie wiele trudu. Przy sposobności
zamierzali też zapolować, do czego mieli tutaj mnóstwo okazji, bo wszędzie,
gdzie tylko spojrzeć, leżały wielkie, tłuste foki.
Grupę pozostającą na miejscu oddałem pod komendę Wistinga i obarczyłem mnóstwem
roboty. Mieli więc zwieźć do Framheimu resztę
bagaży, a oprócz tego zbudować przy lewej ścianie domu obszerny przedsionek,
który służyłby zarazem jako warsztat stolarski. Dzięki
temu nie trzeba będzie wychodzić z kuchni wprost na lód. Poza tym pozostali
mieli polować na foki. Należało ubić tyle zwierzyny, aby
przez cały czas, zarówno ludzie jak i zwierzęta, mieli pod dostatkiem mięsa. Fok
było wszędzie mnóstwo, jeśliby więc zabrakło nam w
zimie świeżego mięsa, to już wyłącznie z naszej winy.
Bardzo szczęśliwie się złożyło, że otrzymaliśmy pomoc przy wspinaniu się na
barierę lodową; choć niewysoka, kosztowała nas jednak
wiele trudu. Co sobie wtedy myśleli nasi ze statku? Widzieli dobrze, jak ciężko
idzie nam już teraz posuwanie się naprzód. A co dopiero,
gdy przyjdzie się wspinać na wyżynę podbiegunową? Mógłbym tutaj przytoczyć stare
przysłowie: "Ćwiczenie stwarza mistrza".
Koło drogowskazu "Start" wszyscy się zatrzymali, tutaj bowiem mieliśmy rozstać
się z towarzyszami. Nikt z nas nie był sentymentalny,
toteż wystarczyło nam krótkie pożegnanie i mocny uścisk dłoni.
Szliśmy w następującym porządku: najpierw jechał na nartach w charakterze
przewodnika Prestrud, wyznaczając kierunek marszu i
zachęcając do pośpiechu psy, które ciągną znacznie lepiej, gdy widzą kogoś przed
sobą. Za nim podążał ze swymi sankami Helmer
Hanssen, który stanowił rzec można czołówkę pochodu i miejce to zachował w
czasie wszystkich późniejszych wędrówek. Od
dawna już znałem dobrze Hanssena i uważałem go za jednego z najlepszych
specjalistów od kierowania psim zaprzęgiem. Hanssen miał
przy swych sankach główny kompas i kontrolował kierunek marszu Prestruda. Za nim
szedł Johansen, również z kompasem przy
saniach. Pochód zamykałem ja z kołem pomiarowym (przyrząd do mierzenia przebytej
odległości, złożony z lekkiego koła
umocowanego z tyłu sanek i połączonego z nim licznika obrotów) i kompasem
umocowanym do sań; jechałem na końcu, aby mieć
wszystko na oku. W czasie takich dalekich podróży, nawet przy zachowywaniu
największej ostrożności, zbyt łatwo różne rzeczy spadają
z sanek. Jeśli jednak ostatni dobrze uważa, można uniknąć dużych kłopotów. Ileż
ważnych przedmiotów, które podczas naszych podróży
pospadały z sań, spostrzegłem i podniosłem!
Najtrudniejsze zadanie i najcięższa praca przypada oczywiście temu, kto prowadzi
pierwsze sanki. Musi on torować drogę i umiejętnie
kierować swoimi psami, podczas gdy następne zaprzęgi podążają już tylko po jego
śladach. Toteż cześć i chwała temu, który wziął na
siebie to zadanie i pełnił je od pierwszego do ostatniego dnia cześć Helmerowi
Hanssenowi!
Funkcja przewodnika jest również nie do pozazdroszczenia. Nie potrzebuje on
wprawdzie użerać się z psami, ale niezbyt mu przyjemnie
wędrować samotnie przodem. Jedyną rozrywkę stanowią okrzyki z pierwszych sań:
"Bardziej w prawo!" lub "Bardziej w lewo!" Ważne
są tutaj zresztą nie tyle słowa, ile tonacja, w jakiej się je wypowiada. Czasami
bywają pełne aprobaty; czasem jednak od tych samych
słów mrowie może przejść człowiekowi po plecach. Wyobraźcie sobie, że macie
maszerować prosto przed siebie we mgle poprzez
bezkresną równiną, gdzie na dodatek panuje zupełna cisza, a śnieg leży wszędzie
niby nie kończący się biały całun; nie ma tam nawet
żadnych wydm. Jak byście wtedy szli? Eskimosi umieją sobie radzić w takiej
sytuacji, nikt jednak z nas tego nie potrafił. Zbaczaliśmy to
w lewo, to w prawo, przyczyniając wciąż trosk i kłopotów prowadzącemu pierwsze
sanki.
Poganiaczom psów czas schodzi już znacznie szybciej. Muszą oni dobrze pilnować,
aby wszystkie psy ciąnęły jak należy i żaden nie
wymigiwał się od pracy. Obok zaprzęgu, który wymaga skupienia całej uwagi, są
jeszcze sanki. Podniesienie wywróconych sań o wadze
czterystu kilogramów nie należy do przyjemności.
Od krawędzi bariery płaszczyzna lodowa podnosi się stopniowo ku górze, aż
wreszcie, poczynając od pewnego poprzecznego grzbietu,
przechodzi w zupełną równinę. Na tym grzbiecie zatrzymaliśmy się raz jeszcze.
Nasi towarzysze zniknęli, ale tam, hen, w dali, stał
"Fram" w błękitnej, połyskliwej oprawie. Cóż, jesteśmy tylko ludźmi, a
niepewność czai się na każdym kroku. Czy się jeszcze
zobaczymy? I kiedy, w jakich warunkach? Tyle dzieli chwilę obecną od następnego
spotkania! Z jednej strony ogromny ocean, a z
drugiej zagadkowa, straszliwa kraina lodów. Jak wiele może się w tych warunkach
wydarzyć!
Teraz statek nasz wywiesza flagę, pozdrawiając nas po raz ostatni. Ruszamy w
drogę na południe.
Pierwsza wyprawa w głąb lądolodu była naprawdę niezwykle emocjonująca. Setki
pytań krążyło nam po głowie. Znajdowaliśmy się w
zupełnie nieznanym terenie, a nasz sprzęt nie był jeszcze wypróbowany. Jaki
okaże się ten kraj? Czy ten bezkres nie będzie stawiał
żadnych przeszkód, czy też zgotuje nam po drodze trudności nie do
przezwyciężenia? Czy mieliśmy rację zakładając, że w tych stronach
najlepszym środkiem pociągowym będą psy, czy może zrobilibyśmy lepiej zabierając
ze sobą reny, kucyki, samochody czy samoloty, a
może jeszcze inne środki lokomocji?
Pędziliśmy z błyskawiczną szybkością. Warunki terenowe były doskonałe; łapy psów
zagłębiały się w warstwie śniegu dostatecznie
głębokiej, aby umożliwić pewny krok. Natomiast warunki atmosferyczne
pozostawiały wiele do życzenia. Wprawdzie otaczające nas
powietrze było spokojne i łagodne, co stanowiło bądź co bądź duży plus, ale za
to oświetlenie budziło wiele zastrzeżeń. Lekka, szara
zasłona zasnuła całą okolicę, tak że płaszczyzna lodowa i niebo zlewały się ze
sobą, a horyzontu nie można było odróżnić. Taka szara
zasłona zapewne młodsza siostra mgły jest nadzwyczaj przykra i podobnie jak
mgła nie poprawia widoczności. Człowiek jest
wciąż niepewny swojego otoczenia, przedmioty nie dają żadnego cienia, a ich
kontury zupełnie się rozpływają. Przy takim świetle
niełatwo być przewodnikiem. Nierówności terenu dostrzega się w ostatniej chwili,
kiedy jest już za późno na ich ominięcie. Często
kończy się to upadkiem i trzeba rozpaczliwych wysiłków, aby się znowu podnieść.
Znacznie łatwiejsze zadanie mają poganiacze psów, którzy mogą wspierać się jedną
ręką na sankach, muszą jednak równie gorliwie
wypatrywać nierówności i być stale w pogotowiu, aby nie dopuścić do wywrócenia
się sań. Najbardziej cierpią przy takim oświetleniu
oczy i niejednokrotnie słyszy się twierdzenie, że ślepota śniegowa występuje
najczęściej właśnie w takich warunkach. Wynika to nie
tylko z przemęczenia oczu, spowodowanego nieustannym wytężaniem wzroku, ale i z
nieostrożnego podnoszenia na czoło okularów
przeciwśnieżnych, szczególnie jeśli mają przyciemnione szkła. Co prawda
wyszliśmy z tych niebezpieczeństw obronną ręką i tylko
niektórzy mieli lekkie ataki owej nieprzyjemnej choroby.
Ślepota śniegowa ma wiele wspólnego z chorobą morską. Jeśli zapytać kogokolwiek,
czy cierpi na chorobę morską, w dziewięciu
wypadkach na dziesięć odpowie: "Nie, bynajmniej tylko mnie trochę żołądek
boli". Kiedy wieczorem wejdzie ktoś do namiotu z
zaczerwienionymi oczyma i spytać go, czy to ślepota śniegowa, można być pewnym,
że odpowie z lekka obrażony: "Nic podobnego! To
tylko lekkie przeziębienie!"
Bez wielkiego wysiłku przebyliśmy tego dnia dwadzieścia osiem kilometrów. Na
biwaku ustawiliśmy dwa namioty, w których spaliśmy
po dwóch. W tych namiotach było dość miejsca na trzy osoby, ale dla czterech za
mało. Paliło się ogień i gotowało tylko w jednym
namiocie, zarówno ze względów oszczędnościowych gdyż chodziło o dowiezienie do
składu jak największej ilości zapasów jak i z
powodu ładnej pogody, dzięki której ogrzewanie nie było potrzebne.
Już w czasie tej pierwszej podróży, jak również podczas następnych, zwijanie
obozu zabierało nam zbyt wiele czasu. Wprawdzie
rozpoczynaliśmy pracę już o czwartej, ale dopiero o ósmej byliśmy gotowi do
wymarszu. Próbowałem różnych sposobów, aby temu
zaradzić, jednak bez rezultatu. Spytacie oczywiście, jaka była tego przyczyna.
Odpowiem szczerze: maruderstwo, najzwyklejsze
maruderstwo! W czasie wożenia żywności do składów nie było to jeszcze zbyt
groźne, ale podczas decydującej wyprawy do bieguna
wszelka opieszałość musiała być tępiona bez litości.
Następnego dnia zrobiliśmy przewidziane dwadzieścia osiem kilometrów w sześć
godzin i już wczesnym popołudniem rozłożyliśmy się
obozem na wysokości stu osiemdziesięciu metrów nad poziomem morza. Psy były
porządnie zmęczone, gdyż cały dzień jechało się pod
górę. Spoglądając z odległości czterdziestu ośmiu kilometrów ku Zatoce
Wielorybów, można było zauważyć, że wspięliśmy się na dość
znaczną wysokość. Dzień był bardzo ciepły, 11, tak że musiałem pozbyć się
całej odzieży z wyjątkiem najkonieczniejszej bielizny.
Z czego składał się mój strój, można się łatwo domyślić, skoro napotkane tutaj
wzniesienie nazwaliśmy Wzgórzem Kalesonowym.
Gdy obudziliśmy się następnego ranka, była gęsta mgła. Bardzo to nieprzyjemne.
Każdy cal terenu był tutaj obszarem dziewiczym,
musieliśmy się więc poruszać na oślep. Tego dnia mieliśmy wrażenie, że schodzimy
w dół. O godzinie pierwszej w południe
zameldowano: "Ląd wprost przed nami!" Sądząc po gorliwości, z jaką nasz
przewodnik wymachiwał rękami i klaskał, przypuszczałem,
że ląd ten musi być bardzo wielki. Nic jednak nie zobaczyłem i nie ma się czemu
dziwić, bo po pierwsze widzę dość słabo, a po drugie .
nie było w ogóle żadnego lądu.
Stopniowo mgła się przerzedziła i wydawało się, że teren przed nami jest trochę
poszarpany. Fantazja na temat "lądu przed nami"
przetrwała aż do następnego dnia, kiedyśmy się upewnili, że była to tylko smuga
opadającej mgły. Tego dnia trochę przeholowaliśmy,
bo zamiast dwudziestu ośmiu przejechaliśmy czterdzieści kilometrów. Byliśmy
ubrani bardzo lekko, o odzieży futrzanej nie mogło być
nawet mowy; zaraz na początku została ona zapakowana. Na sobie mieliśmy tylko
lekkie ubranie chroniące od wiatru, nałożone
bezpośrednio na bieliznę. W czasie tej podróży niektórzy z nas kładli się nawet
boso do śpiwora. Następny dzień przyniósł
niespodziewanie przepiękną pogodę i zupełną ciszę. Po raz pierwszy mieliśmy więc
dobrą widoczność. Na południu płaszczyzna lodowa
zdawała się ciągnąć równo i płasko, podczas gdy w kierunku wschodnim teren
podnosił się w widoczny sposób. Podówczas
przypuszczaliśmy, że w tym kierunku leży Ziemia Króla Edwarda VII.
Przed południem minęliśmy pierwszą szczelinę, od dawna była ona jednak
wypełniona śniegiem. Tego dnia zrobiliśmy trzydzieści
siedem kilometrów.
W czasie tych wędrówek ogromnie przydały się nam termosy. W południe
zatrzymywaliśmy się na postój i wypijaliśmy filiżankę
gorącej jak ukrop czekolady. Cóż to za wygoda móc tak pośród dalekich pól
śnieżnych napić się bez żadnej fatygi gorącej czekolady! Na
ostateczną jednak wyprawę do bieguna termosów tych nie wzięliśmy; wówczas nie
robiliśmy w ogóle przerw na drugie śniadanie.
14 lutego, po piętnastu i pół kilometrach marszu, osiągnęliśmy 80 S. Niestety
nie mogliśmy poczynić w czasie tej podróży żadnych
pomiarów astronomicznych, ponieważ nasz teodolit nie działał, jak należy.
Późniejsze pomiary, dokonane podczas następnej podróży,
wykazały, że skład leży pod 79 59' S. Jak na tak mglistą pogodę było to z
naszej strony wcale niezłe osiągnięcie. Przebytą drogę
znaczyliśmy co piętnaście kilometrów tyczkami bambusowymi z małymi flagami.
Wobec jednak niemożności wykonania pomiarów
astronomicznych, flagi te wydały się nam niewystarczające. Trzeba było rozejrzeć
się za innymi znakami rozpoznawczymi Rozbiliśmy
więc kilka pustych skrzyń i zużyliśmy na znaki uzyskane w ten sposób deski,
których jednak wkrótce również zabrakło. Wtedy
spojrzenia nasze padły na wiązkę suszonych dorszy leżącą na sankach i oto
mieliśmy nowe drogowskazy! Czy też ktoś kiedyś
znaczył drogę za pomocą suszonych ryb? Raczej wątpię.
Zaraz po przybyciu na 80 S o jedenastej w południe rozpoczęliśmy budowę
składu. Został on wykonany bardzo starannie;
wysokość jego wynosiła cztery metry. Pokrywa śnieżna miała tu zupełnie inny
charakter niż dotychczas. Wszędzie leżał miękki,
puszysty śnieg, który wedle wszelkiego prawdopodobieństwa musiał padać podczas
zupełnej ciszy. Ile razy tędy przejeżdżaliśmy,
zawsze prawie widzieliśmy taki sam miękki śnieg. Gdy tylko skład był gotów i
został sfotografowany, usadowiliśmy się w sankach i
ruszyliśmy z powrotem. Fakt, że jedziemy ciągnięci przez psy, sprawiał nam
wielką przyjemność. Zresztą nigdy się to już później nie
zdarzyło. Hanssen jechał pierwszy, a że mógł podążać starymi śladami, obywaliśmy
się bez przewodnika. Na ostatnich sankach leżały
świeżo wynalezione drogowskazy. Prestrud obserwował koło pomiarowe i obwieszczał
donośnym głosem każde przebyte pół kilometra,
po czym ja natychmiast wtykałem w śnieg dorsza. Ten sposób oznaczania drogi
okazał się doskonały. Dorsze nie tylko naprowadzały
nas nieraz na właściwy kierunek, ale ponadto przydały Się bardzo, kiedy
wracaliśmy z wygłodzonym psami z następnej wyprawy.
Tego dnia przebyliśmy siedemdziesiąt kilometrów, nie spoczęliśmy jednak aż o
pierwszej w nocy. Pomimo to o czwartej rano byliśmy
na nogach, a o pół do ósmej ruszaliśmy w dalszą drogę. O dziewiątej trzydzieści
wieczorem osiągnęliśmy Framheim, przebywając w
ciągu dnia sto kilometrów. Nasz pośpiech nie wynikał wcale z chęci ustanowienia
jakiegoś rekordu. Po prostu chcieliśmy powrócić
przed odpłynięciem "Frama", aby jeszcze raz uścisnąć dłonie naszych towarzyszy i
życzyć im szczęśliwej drogi. Okazało się jednak, że
mimo wszelkich wysiłków zjawiliśmy się za późno "Frama" już nie było! W
pierwszym momencie odczuliśmy ten zawód bardzo
boleśnie; po prostu było to dla nas nie do pojęcia. Zdrowy jednak rozsądek
wkrótce zwyciężył i przeważyła radość, że "Fram" po tak
długim postoju mógł pożegnać bez przeszkód barierę. Opuścił on zatokę tego
samego dnia o dwunastej w południe, a więc w tym czasie,
gdy wytężaliśmy wszystkie siły, aby go jeszcze zastać.
Ta pierwsza wyprawa wystarczyła w zupełności do ustalenia dalszego trybu
postępowania. Na podstawie dotychczasowych doświadczeń
przyszłość malowała się nam w różowych barwach. Wypróbowaliśmy mianowicie
najważniejsze czynniki: teren, warunki śniegowe oraz
psy wszystko z jak najlepszym rezultatem.
Ja sam zawsze wysoko ceniłem psy jako zwierzęta pociągowe, ale po ostatnich
wyczynach mój podziw dla tych wspaniałych zwierząt
wzrósł do rozmiarów prawdziwego zachwytu. Popatrzcie, czego to dokonały moje
psy! 14 lutego przejechały dziewiętnaście kilometrów
na południe z ładunkiem trzystu pięćdziesięciu kilogramów i tego samego dnia
pięćdziesiąt jeden kilometrów ku północy, przy czym
ciągnęły faktycznie tylko cztery psy, mianowicie "trzej muszkieterowie" i
Lassesen, podczas gdy Fix i Snuppesen po prostu się
wymigiwały. Ładunek, z którym wyruszyliśmy z 80 S, składał się z sanek o wadze
siedemdziesiąt pięć kilogramów, Prestruda
osiemdziesiąt kilogramów i mnie osiemdziesiąt trzy kilogramy. Do tego dochodzi
siedemdziesiąt kilogramów na śpiwory, narty i
ryby. Cały ciężar wynosił więc około trzystu kilogramów, czyli siedemdziesiąt do
osiemdziesięciu kilogramów na jedno zwierzę.
Ostatniego dnia przebyta odległość wyniosła sto kilometrów. Sądzę, że przy tej
okazji psy dowiodły wystarczająco, że nadają się do
użycia na barierze.
Obok tego wspaniałego sukcesu wyszły na jaw również pewne niedociągnięcia.
Przede wszystkim zagadnienie przewlekłych porannych
przygotowań do wymarszu. Innym kłopotem, na który należało natychmiast zaradzić,
był wielki ciężar wyposażenia. W przewidywaniu
bardzo złych warunków terenowych nasze sanie zbudowane zostały ogromnie
masywnie. Tymczasem okazało się, że łatwy teren
pozwala na użycie zupełnie nawet lekkich sanek. Ciężar sań można było zmniejszyć
do połowy, a może nawet i więcej. Nasze wielkie
buty narciarskie z płótna żaglowego wymagały ulepszenia, właściwie trzeba je
było całkiem przerobić. Były za ciasne i zbyt sztywne;
należało je więc powiększyć i zmiękczyć.
Czterej towarzysze, którzy pozostali w domu, dokonali prawdziwych cudów.
Framheim zmienił się prawie nie do poznania. Przy
zachodniej ścianie domu wyrosła nowa obszerna przybudówka. Pomieszczenie to,
rodzaj przedsionka z dwoma oknami, mierzyło w
jedną stronę tyle, ile cała szerokość domu, to znaczy cztery metry, a w drugą
prawie trzy metry. Po naszym przybyciu wyglądało
schludnie i miło; stan ten jednak długo się nie utrzymał.
Oprócz tego nasi budowniczowie wykopali wokoło domu rów szerokości pięciu stóp,
który zabezpieczyli w ten sposób, że przedłużyli
spadzisty dach domu aż do śniegu, tworząc rodzaj daszku. Przy wschodniej ścianie
szczytowej przybili na odpowiedniej wysokości
belkę i położyli na niej deski, opierając je z drugiej strony o śnieg. Ten nowy
dach został silnie wzmocniony przy dolnym brzegu,
ponieważ należało przewidywać, że ciężar śniegu, który spadnie na niego w ciągu
zimy, będzie bardzo wielki. Ganek łączył się z sienią
przez boczne drzwi w ścianie północnej i miał służyć głównie do przechowywania
świeżego mięsa oraz konserw. Wschodni jego kraniec
tworzył piękną składnicę śniegu, skąd Lindstrm mógł czerpać tyle czystego
śniegu, ile tylko zapragnął. Przed domem byłoby to
zupełnie niemożliwe, gdyż biegało tam sto dwadzieścia psów, które nie zważały
zbytnio na to, czy z tego śniegu będzie woda na kawę
czy też na herbatę. Inna zaleta ganku polegała na tym, że podczas burzy, nocy i
mrozu nie trzeba było wychodzić na dwór po byle
kawałek lodu.
Najpilniejszą sprawą, jaka pozostała do załatwienia przed nadejściem
silniejszych mrozów, było urządzenie namiotów dla psów. Nie
mogliśmy pozostawić biednych zwierząt na otwartej przestrzeni. Wykopaliśmy pod
każdym namiotem dół dwumetrowej głębokości.
Robotę tę trzeba było wykonywać głównie za pomocą siekier, bo już na małej
głębokości zaczynał się lód. Psi namiot miał pięć i pół
metra wysokości, toteż, odczuwaliśmy prawdziwą dumę, spoglądając z dołu ku jego
wierzchołkowi. Wokół ścian namiotu wbiło się w
równych odstępach po dwanaście palików do przywiązywania zwierząt.
Psy od pierwszego dnia objawiały wielkie zadowolenie ze swego nowego mieszkania
miały zupełną rację, bo było im tam naprawdę
dobrze. Nie pamiętam, abym choć raz widział na sierści moich psów w namiocie
szron. Miały wszystkie wygody: powietrze bez
przeciągu, światło i dość miejsca. Pośrodku zostawiliśmy słup lodu wysokości
człowieka jako palik namiotowy. Na całkowite
wykończenie tych ośmiu namiotów zużyliśmy dwa dni.
Podczas naszej nieobecności czterej towarzysze pozostali w obozie znaleźli dość
czasu na polowanie. Wszędzie leżały stosy mięsa fok.
Trzeba więc było pomyśleć o jeszcze jednym namiocie na zmagazynowanie głównej
części tych zapasów. Gdyby pozostawić mięso nie
zabezpieczone na dworze, to wkrótce zniknęłoby ono bez śladu. Dla ochrony przed
psami zbudowaliśmy wokół namiotu dwumetrowej
wysokości mur z ciężkich bloków lodu.
I teraz jednak nie pozwoliliśmy sobie na odpoczynek. Trzeba było wyruszyć znowu
na południe z dalszymi zapasami. Wymarsz został
wyznaczony na 22 lutego. Do tego czasu pozostawało jeszcze wiele do zrobienia.
Należało zwieźć całą żywność z głównego składu,
pootwierać skrzynie z pemikanem, wydobyć puszki spakowane po cztery do jednej
skrzyni, poprzecinać je, wyjąć zawarte w nich porcje,
a następnie włożyć je na powrót do skrzyń, ale już bez blaszanych opakowań. W
ten sposób oszczędzało się wiele na wadze, a
jednocześnie odpadało otwieranie puszek podczas drogi, być może przy ostrym
mrozie. Blaszane opakowanie było potrzebne w czasie
transportu przez obszary gorące, obawiałem się bowiem, że na statku pemikan może
się topić i wyciekać. Otwieranie skrzyń nie trwało
długo, niemniej jednak i ono pochłonęło trochę czasu. Na pakownię
wykorzystaliśmy naszą sień.
Najwięcej czasu zabrało nam nasze osobiste wyposażenie; szczególnie wiele
utrapienia mieliśmy z butami. Większość opowiedziała się
za bardzo obszernymi, nakładanymi na wierzch, jednak w zmienionej postaci. Tylko
nieliczni zadeklarowali się jako zwolennicy obuwia
zupełnie miękkiego. Ta różnica zdań nie była tak bardzo istotna, ponieważ
wiedzieliśmy, że na ostateczną wyprawę musimy tak czy
owak zabrać z sobą wielkie buty z cholewami do ewentualnego marszu po lodowcach.
Kto więc chciał iść w miękkim obuwiu, a wielkie
buty wołał powiesić na sankach, otrzymał na to zezwolenie. Osobiście opowiadałem
się za twardymi zelówkami, pod warunkiem, że
wierzchy będą miękkie, a cholewa dość obszerna, aby można włożyć tyle skarpet,
ile tylko będzie potrzeba.
Jakie szczęście, że w ciągu tych dni, jak też w ciągu wielu, wielu następnych,
nie mógł tu zajrzeć żaden z naszych dostawców obuwia!
W ich wspaniałe dzieła wkładaliśmy nóż i ciach! odcinaliśmy bez miłosierdzia
całe płótno żaglowe wraz z mnóstwem
niepotrzebnych wkładek.
Ponieważ nie byłem zbyt doświadczony w rzemiośle szewskim, przyjąłem z radością
propozycję Wistinga, że zajmie się moimi butami.
Kiedy otrzymałem je z powrotem, były wprost nie do poznania. Jeśli chodzi o
wygląd, to poprzednio były może ładniejsze. Ponieważ
jednak wygląd odgrywa znikomą rolę w porównaniu z użytecznością i wygodą,
wartość tych butów po przeróbce wzrosła kolosalnie.
Grube płótno żaglowe zniknęło, zostało zastąpione cienką tkaniną. Z palców
usunięto stożkowate kliny, dzięki czemu można było
włożyć na nogi jeszcze wiele dodatkowych par skarpet. Oprócz tego buty zrobiły
się jeszcze obszerniejsze niż poprzednio. Byłem
uszczęśliwiony, że nareszcie posiadam obuwie, które zdaje się odpowiadać
wszelkim wymogom: ma sztywną zelówkę, którą można
nasycać olejem Huitfeldt i Hyer Ellefsen, jest przy tym tak obszerne, że
nigdzie nie uciska. Mimo tych wszystkich zmian przed główną
wyprawą moje buty musiały pójść jeszcze raz w ręce "mistrzów szewskich" i
dopiero wtedy stały się prawdziwie doskonałe. Buty
pozostałych towarzyszy poddano takim samym zabiegom; z każdym dniem nasz
ekwipunek był coraz bliższy ostatecznego
skompletowania.
Niewielkie zmiany poczyniliśmy również w naszych ubraniach. Każdy z nas chciał
być samodzielnym wynalazcą, i to jak najbardziej
oryginalnym. Jeśli coś przypominało przedmioty poprzednio używane, odrzucano to
natychmiast. Często jednak przytrafiało się nam jak
owemu przysłowiowemu chłopu co najstarsze okazywało się najlepsze.
Wieczorem 21 lutego byliśmy gotowi do drogi. Sanki w liczbie siedmiu stały
zapakowane, a wygląd ich był wcale okazały. Zachwyceni
sukcesami poprzedniej wyprawy załadowaliśmy tym razem na niektóre sanki zbyt
wiele. W każdym razie moje sanie były niewątpliwie
przeładowane, co też później odpokutowałem, a właściwie odpokutowały moje biedne
psy.
23 lutego o ósmej trzydzieści rano karawana, złożona z ośmiu ludzi, siedmiu par
sanek i czterdziestu psów, ruszyła w drogę i tak
rozpoczęła się najuciążliwsza część całej naszej ekspedycji. Jak zwykle, szybko
pozostawiliśmy Framheim poza sobą. Lindstrm, który
sam jeden pozostał w domu, niedługo tylko stał w drzwiach i machał ku nam ręką.
Promieniejąc radością, z wyraźną ulgą wrócił zaraz
do środka. Wiedziałem jednak, że już wkrótce zacznie patrzeć z utęsknieniem na
urwisko, wzdychając: "Kiedy też oni powrócą?"
Od południowej krawędzi zatoki dmuchała nam prosto w twarz lekka bryza, a niebo
było zachmurzone. Świeżo nawiany śnieg czynił
drogę uciążliwą i psy męczyły się, ciągnąc wyładowane sanie. Śladów poprzedniej
podróży nie było już widać, w odległości jednak
osiemnastu kilometrów znaleźliśmy szczęśliwie pierwszą flagę. Dalej jechaliśmy
szlakiem ryb, które odcinały się ostro od białego
śniegu. O szóstej wieczorem, po przebyciu dwudziestu ośmiu kilometrów, rozbito
obóz. Wygląd naszego obozu musiał wzbudzać
prawdziwy szacunek. Składał się on z czterech dwuosobowych namiotów mieszkalnych
orasz dwóch dalszych przeznaczonych dla
celów gospodarskich.
Po południu pogoda się poprawiła i wieczorem lśniło już nad nami czyste niebo.
Następnego jednak dnia śnieg był jeszcze gorszy i psy
musiały się bardzo namęczyć. Po ośmiogodzinnym marszu mieliśmy poza sobą dopiero
dwadzieścia kilometrów. Temperatura
utrzymywała się na znośnej wysokości minus 15. Niestety straciliśmy z oczu
nasze rybie drogowskazy i przez ostatnie godziny
trzeba się było posuwać tylko za pomocą kompasu.
24 lutego rozpoczął się bardzo źle. Dął wiatr południowo-wschodni, powodując
gęstą zadymkę. Nie było nic widać, musieliśmy ustalać
kierunek marszu podług kompasu. Maszerując pod wiatr bardzo marzliśmy, choć
temperatura wynosiła tylko 18 poniżej zera. Cały czas
szliśmy też bez drogowskazów. Koło południa jednak trochę się przejaśniło, o
trzeciej zaś po południu, kiedy chcieliśmy się rozejrzeć za
jakimś miejscem pod namioty, dostrzegliśmy jedną z naszych flag. Gdy
podjechaliśmy bliżej okazało się, że jest to flaga numer pięć.
Ponieważ wszystkie nasze tyczki były numerowane, wiedzieliśmy teraz dokładnie,
gdzie się znajdujemy; numer pięć oddalony był od
Framheimu o siedemdziesiąt dwa kilometry. Zgadzało się to z przebytą przez nas
odległością siedemdziesiąt jeden kilometrów.
Następny dzień był pogodny, cichy i spokojny, ale termometr opadł do 25. Mimo
tak niskiej temperatury było nam teraz znacznie
cieplej niż poprzednio, bo w powietrzu panowała zupełna cisza. Podążaliśmy cały
czas za znakami i po skończonym dniu mieliśmy poza
sobą dwadzieścia dziewięć kilometrów całkiem dobry wynik jak na tak kiepską
sannę!
Nastało teraz parę dni mroźnych i mglistych, tak że niewiele tylko mogliśmy
widzieć, większą jednak część drogi udało nam się
przewędrować śladem flag i ryb. Już teraz ryby przydawały się bardzo jako
dodatkowy pokarm dla psów, które pożerały je łapczywie.
Przewodnik musiał wyciągnąć każdą ze śniegu i odrzucać na bok, po czym jeden z
poganiaczy podnosił ją i kładł na sanki. Gdyby psy
dopadły do ryby tkwiącej jeszcze w śniegu, nie obeszłoby się bez morderczej
bójki. Już obecnie, zanim jeszcze osiągnęliśmy skład pod
80 S, wystąpiły u psów objawy osłabienia, prawdopodobnie na skutek ciężkiej
pracy i mrozów, dochodzących do 27. Z rana łapy
ich były zupełnie zesztywniałe i biedne zwierzęta tylko z trudem mogły wyruszyć
w dalszą drogę.
27 lutego o jedenastej trzydzieści przed południem osiągnęliśmy skład żywności
pod 80 S. Nie zaszły tu żadne zmiany. Śniegu nie
nawiało, musiało więc być pogodnie i bezwietrznie. Ale śnieg, poprzednio
zupełnie puszysty, teraz był zmarznięty i twardy. Tego dnia
mieliśmy szczęście do słońca i dzięki temu mogliśmy oznaczyć dokładnie położenie
geograficzne składu.
Ponieważ nasze podróże odbywały się po bezkresnych płaszczyznach, na których nie
ma żadnych znaków orientacyjnych, często
łamaliśmy sobie głowę nad sposobem oznaczenia składów, abyśmy je mogli później z
całą pewnością odnaleźć. Rezultat walki o biegun
zależał przecież od wyniku tych jesiennych prac, polegających na zakładaniu
składów żywności, wysuniętych jak najdalej na południe, i
na takim ich oznaczaniu, aby dały się w każdym wypadku odszukać. Jeśli nie
zdołamy wykonać tych dwóch zadań, to według
wszelkiego prawdopodobieństwa walka będzie przegrana. Jak już wspomniałem,
rozważyliśmy gruntownie to zagadnienie i
doszliśmy do wniosku, że należy znakować składy nie tylko wzdłuż linii marszu, z
północy na południe, ale i w kierunku poprzecznym,
ze wschodu na zachód. Znaki biegnące zgodnie z kierunkiem marszu, jeśli nie
stały dość gęsto, łatwo można było przeoczyć we mgle, a
wtedy groziło niebezpieczeństwo zejścia z drogi tak daleko, że później nie
dałoby się już jej odnaleźć.
Zgodnie z tymi założeniami oznaczyliśmy skład pod 80 S wysokimi tyczkami
bambusowymi z czarnymi proporczykami na szczycie.
Wbiliśmy w śnieg dwadzieścia takich tyczek, po dziesięć z każdej strony obozu.
Odległość między flagami wynosiła dziewięćset
metrów, tak że wytyczona przestrzeń miała z każdej strony dziewięć kilometrów.
Tyczki zostały ponumerowane, aby można było
zawsze poznać, z której strony jest skład i jak daleko się on znajduje. Metoda
to nowa i nie wypróbowana, zdała jednak egzamin
wspaniale. Nasze kompasy i koła pomiarowe wypróbowaliśmy jeszcze we Framheimie,
gdzie były już używane; mogliśmy więc na nich
w zupełności polegać.
Następnego dnia ruszyliśmy dalej. Im bardziej posuwaliśmy się w głąb bariery,
tym niżej opadał termometr. Zanim osiągniemy biegun,
możemy mieć tęgie mrozy! Teren był taki sam jak poprzednio płaski i równy;
mieliśmy wprawdzie wrażenie, że idziemy pod górę,
ale przyszłość pokazała, że było to urojenie. Dotychczas nie potrzebowaliśmy
pokonywać żadnych szczelin i wyglądało na to, że ta
trudność będzie nam oszczędzona. Należało się przecież spodziewać, że
najbardziej popękany będzie pas lodu w pobliżu samej krawędzi
bariery, ten zaś pozostawiliśmy już szczęśliwie poza sobą, nie natrafiając na
szczeliny. , Na południe od 80 S napotkaliśmy mniej
uciążliwe warunki śniegowe, do tego jednak czasu psy miały już łapy zupełnie
zesztywniałe i całe w ranach. Rano trzeba się było dobrze
namęczyć, zanim udało się nakłonić zwierzęta do dalszego marszu. Sprawcą tych
ran na łapach był zmarznięty, twardy śnieg, zalegający
wielkie przestrzenie. Poza tym śnieg przylepiał się psom do łap i wciskał między
pazury. Co prawda na jeszcze gorsze przykrości
narażone są psy wędrujące wiosną, lub latem po lodzie morskim. Ostry ten lód
przecina im łapy, a do ran dostaje się sól. Aby tego
uniknąć, trzeba nakładać psom skarpety. W czasie naszych wypraw nie było to
potrzebne, choć na skutek długiej podróży morskiej łapy
naszych psów stały się wrażliwe i nie mogły wytrzymać tyle, co normalnie.
Podczas wypraw wiosennych nie zauważyliśmy już u nich
żadnych ran, mimo że warunki były wtedy raczej gorsze niż na jesieni.
Prawdopodobnie łapy ich zahartowały się w ciągu zimy.
3 marca osiągnęliśmy 81 S. Termometr wskazywał tutaj 43 poniżej zera, co nie
wydawało się zbyt miłe. Był to prawdziwy przewrót,
którego wpływ obserwowało się zarówno na ludziach, jak i na zwierzętach. O
trzeciej po południu rozbiliśmy obóz i natychmiast
schroniliśmy się pod namiotami. Następny dzień przeznaczyliśmy na budowę i
oznakowanie składu. Poprzedzająca go noc była
najzimniejsza ze wszystkich podczas podróży; kiedy wstaliśmy rano, termometr
opadł do 45. Jeśli porównać temperaturę Antarktyki
z Arktyką, okaże się, że ów stan termometru był naprawdę wyjątkowo niski.
Początek marca na półkuli południowej odpowiada
początkowi września na półkuli północnej, a w tym okresie trwa tu jeszcze letnie
ciepło.
Dziwiła nas ogromnie ta niska temperatura, bo właściwie powinniśmy mieć tu
jeszcze lato. Ze względu na umiarkowane mrozy, jakie
podczas swojej wyprawy na południe zaobserwował Shackleton, przyszło mi na myśl,
czy nie mamy tu do czynienia z jakimś lokalnym
biegunem zimna, zalegającym nad środkową częścią Bariery Lodowej Rossa.
Porównanie pomiarów angielskiej stacji w cieśninie
McMurdo będzie to mogło częściowo wyjaśnić. Aby jednak uzasadnić moje
przypuszczenie, trzeba by mieć również dane z Ziemi Króla
Edwarda VII. Obserwacje, które doktor Mawson podejmuje obecnie (Wyprawa
australijska pod kierunkiem Douglasa Mawsona
prowadziła badania w Antarktyce w latach 19111914), przyczynią się również
poważnie do wyjaśnienia tego zagadnienia.
Na 81 urządziliśmy skład żywności, złożony z czternastu skrzyń pemikanu dla
psów o wadze pięćset sześćdziesiąt kilogramów; nie
mieliśmy już jednak tyczek bambusowych dla jego oznaczenia. Nie pozostało nam
nic innego, jak rozbić parę skrzyń i użyć jako
drogowskazów desek; było to w każdym razie lepsze niż nic. Na podstawie
spostrzeżeń, jakie od czasu przybycia w te strony
poczyniliśmy nad opadami śnieżnymi, doszedłem do wniosku, że te
sześćdziesięciocentymetrowe deszczułki powinny być
wystarczające. Zaobserwowany dotychczas opad był minimalny, szczególnie jeśli
wziąć pod uwagę porę roku wiosnę i lato. Skoro
nawet w tym czasie, i to na skraju bariery, opady były tak nieznaczne, to jak
małe muszą być one jesienią i zimą w głębi lądu!
Bjaalandowi, Hasselowi i Stubberudowi, którzy następnego dnia mieli wracać do
spiżarni Lindstrma, przypadło w udziale ustawienie
nowych znaków. Podobnie jak poprzednio, skład miał być oznaczony w obie strony
na odległość dziewięciu kilometrów. Deszczułki
umieszczone po stronie wschodniej nacięliśmy ż lekka siekierą, aby w razie
natrafienia we mgle na jeden z tych znaków wiadomo było,
w jakim kierunku szukać składu. Muszę przyznać, że te kawałki drewna, które na
bezkresnej równinie wkrótce straciliśmy z oczu,
wyglądały dość nędznie. Nie mogłem się powstrzymać od śmiechu na myśl, że
stanowią one klucz od zamku, w którym śpi nasza
zaczarowana królewna. Aby spełnić tak zaszczytną rolę, deszczułki te były
stanowczo zbyt niepozorne. W czasie wykonywania owej
roboty wszyscy, którzy mieli iść dalej na południe, wypoczywali. Dzień
odpoczynku zrobił nadzwyczaj dobrze również i psom.
Następnego ranka o ósmej rozstaliśmy się z trzema towarzyszami, którzy zawrócili
na północ. Jednego z naszych psów, Odyna, któremu
wytworzyła się brzydka rana od zatarcia miał uprząż grenlandzką musiałem
wysłać do domu i na dalszą drogę zadowolić się
pięcioma psami. Zwierzęta były bardzo chude i wyczerpane, jednak szerokość 82
musieliśmy tak czy owak osiągnąć. Miałem cichą
nadzieję, że uda się nam dotrzeć aż do 83 S, ale na to nie było już wielkich
szans.
Poczynając od 81 S płaszczyzna lodowa nabrała nowego wyglądu. Już pierwszego
dnia zamiast terenu zupełnie płaskiego, ujrzeliśmy
mnóstwo małych, kopulastych wzniesień. Początkowo nie zwracaliśmy większej uwagi
na te na pozór nieznaczne wyniosłości.
Z biegiem czasu jednak nauczyliśmy się przechodzić koło nich z szeroko otwartymi
oczyma i z zachowaniem największej ostrożności.
W ten pierwszy dzień po wyruszeniu z 81 S nie zauważyliśmy jednak jeszcze nic
szczególnego. Warunki śniegowe były doskonałe,
temperatura (23) do wytrzymania, a przebyta odległość zadowalająca.
Następnego dnia pojęliśmy, jaki charakter mają zaobserwowane wyniosłości;
mianowicie w lodzie zaczęło się pokazywać coraz więcej
szczelin. Wprawdzie nie były one zbyt szerokie, ale za to o ile mogliśmy
stwierdzić bezdenne. Koło południa w szczelinę taką
wpadły trzy przednie psy Hanssena Helge, Mylius i King. Zawisły na uprzęży,
która wytrzymała na szczęście bo utrata trzech
psów byłaby dla nas niezmiernie dotkliwa. Gdy idące z tyłu zwierzęta
spostrzegły, że znikli ich poprzednicy, zatrzymały się gwałtownie.
Dobrze, że psy mają instynktowny strach przed szczelinami i w razie wypadku same
się zatrzymują. Teraz zrozumieliśmy; te kopulaste
wzniesienia to następstwo ciśnienia lodów, a w ich pobliżu zawsze występują
szczeliny.
Tego dnia pogoda była przeważnie mglista, nie rokowała nadziei na poprawę,
północny zaś wiatr miótł od czasu do czasu gęstym
śniegiem. Między takimi dwiema burzami śnieżnymi ujrzeliśmy na wschodzie, w
odległości około dziesięciu kilometrów, parę wzgórz,
które okazały się niezwykle wysokimi spiętrzeniami "wyciśniętych" ku górze
lodów. Następnego dnia, 7 marca, zaobserwowaliśmy
zjawisko, o którym zresztą wspomina wielokrotnie Shackleton. Ranek był
początkowo czysty i piękny, temperatura 40, przed
południem jednak zerwał się z południowego zachodu wiatr, który wzmógł się
znacznie w ciągu popołudnia. Termometr poszedł teraz
szybko w górę i kiedy o trzeciej rozbiliśmy obóz, było już tylko 18.
W tym miejscu pozostawiliśmy na drogę powrotną skrzynię pemikanu dla psów.
Dalszą trasę na południe znaczyliśmy wysokimi łatami
z desek w odstępach kilometra. Odległość przebyta tego dnia wyniosła dwadzieścia
kilometrów. Nasze psy, szczególnie z mojego
zaprzęgu, były strasznie wychudzone i wyglądały wprost żałośnie. Dobrze będzie,
jeśli w ogóle osiągną 82 S, a i tak trzeba się liczyć z
tym, że powrót pójdzie nam bardzo niesporo. Tego więc wieczora postanowiliśmy
zadowolić się 82 S i stamtąd zawrócić.
W ciągu kilku ostatnich etapów ustawialiśmy namioty frontem do siebie, tak że
łączyły się ze sobą wejściami. W ten sposób mogliśmy
przenosić żywność z namiotu do namiotu bez potrzeby wychodzenia na zewnątrz.
Było to wielkie ułatwienie i gdy już raz zrobiliśmy tę
próbę, doprowadziła ona w rezultacie do gruntownej zmiany całego naszego sposobu
obozowania oraz do wynalezienia namiotu na
sześć osób, najdoskonalszego, jaki kiedykolwiek oglądał światło dnia polarnego.
Wpadliśmy na ten wspaniały pomysł leżąc wieczorem
w śpiworach i rozmyślając o tym i o owym. A gdyby tak zeszyć razem dwa namioty w
taki sposób, jak one teraz stoją, po usunięciu
przednich ścian? Otrzymamy wtedy namiot, w którym będzie znacznie więcej miejsca
dla pięciu ludzi, niż w tych dwóch, posiadanych
obecnie!
8 marca osiągnęliśmy 82 S. To było wszystko, co mogła dać z siebie moja piątka
psów. Jak się później okazało, było to zbyt wiele.
Biedne zwierzęta zupełnie się wyczerpały. Moje jedyne smutne wspomnienie z
całego pobytu na południu, to właśnie strata tych
wspaniałych zwierząt. Wymagałem od nich więcej, niż mogły dokazać. Jedyną moją
pociechą było to, że sam się również nie
oszczędzałem. Już samo ruszenie z miejsca czterystapięćdziesięciokilogramowych
sań przy pomocy zmordowanych zwierząt nie było
bynajmniej dziecinną zabawką. Jedno pchnięcie sanek bardzo często nie
wystarczało; czasami pchałem je na dużej przestrzeni,
zmuszając w ten sposób zwierzęta do posuwania się naprzód. Bat bardzo dawno
przestał już być dla psów postrachem. Kiedy brałem się
do bicia, skupiały się w jedną gromadę, starając się chronić głowy; z bicia po
grzbiecie niewiele już sobie robiły. Chwilami w żaden
sposób nie mogłem skłonić psów do dalszego marszu. Wtedy trzeba było wzywać na
pomoc świeże siły: dwóch towarzyszy pchało
sanki, a trzeci bił psy, starając się jednocześnie poderwać je za pomocą
najbardziej obelżywych wymysłów. Jakże twardym i nieczułym
staje się człowiek w takich warunkach! Jak bardzo może się zmienić całe jego
usposobienie! Z natury jestem wielkim przyjacielem
zwierząt i jeśli tylko mogę, unikam zadawania im bólu. Z tego powodu nie sprawia
mi też żadnej przyjemności polowanie. Nigdy nie
zabiłbym zwierzęcia, gdyby nie miało służyć jako pożywienie wyjąwszy szczury,
myszy i muchy. Mogę chyba również powiedzieć,
że szczerze kochałem swoje psy, uczucie zaś to było z całą pewnością wzajemne.
Stopniowo jednak warunki przestawały być normalne.
A może ja sam nie byłem już normalny? Często myślałem później, że tak właśnie
rzecz się miała. Codzienne trudy i praca oraz cel,
którego nie chciałem się wyrzec, uczyniły mnie bezwzględnym. Byłem bowiem takim,
zmuszając pięć szkieletów do ciągnięcia
przeładowanych sań.
Wysokość słońca w południe pokazywała nam tego dnia szerokość 8154'30",
przebyliśmy więc jeszcze pozostałe dziesięć kilometrów i
o trzeciej po południu rozbiliśmy obóz na 82 S. Ostatnio odnosiliśmy
nieustannie wrażenie, że lód podnosi się ku górze; według
ogólnego mniemania znajdowaliśmy się obecnie na wysokości czterystu
pięćdziesięciu metrów nad poziomem morza, pokonaliśmy więc
w ten sposób sporą część różnicy wzniesień na drodze do bieguna. Ja sam również
sądziłem, że teren wznosi się w górę. Tak więc
osiągnęliśmy najdalszą w ciągu tej jesieni szerokość geograficzną ku południowi
i mieliśmy powody do zadowolenia.
Zmagazynowaliśmy tutaj sześćset dwadzieścia kilogramów pemikanu, głównie
pemikanu dla psów. Tego popołudnia nic już więcej nie
robiliśmy, solidnie wypoczywając. Pogoda była rześka, jasna i bezwietrzna,
temperatura 25.
Odcinek przebyty ostatniego dnia wyniósł dwadzieścia dwa kilometry. Oznaczenie
składu zostało dokonane w ten sam sposób, co na
81, z tą tylko różnicą, że do desek ze skrzyń przyczepiliśmy ciemnoniebieskie
szmatki, dzięki czemu znaki te było łatwiej zauważyć.
Wzmocniliśmy skład bardzo starannie linami, aby mieć zupełną pewność, że
wytrzyma ewentualne ciężkie zimowe burze. Pozostawiłem
tu również swoje sanki, ponieważ zdawałem sobie sprawę, że z moimi psami nie
zdołam doprowadzić ich do domu. Zresztą takie
nadliczbowe sanki w tym miejscu mogły się nam jeszcze kiedyś przydać. Wysoki na
dwa i pół metra skład żywności został oznaczony
za pomocą widocznych z daleka tyczek bambusowych z flagami.
10 marca ruszyliśmy w drogę powrotną. Pięć moich psów rozdzielono między
zaprzęgi Wistinga i Hanssena; nie można jednak
zaprzeczyć, że obaj mieli tylko utrapienie z powodu tych chodzących
kościotrupów. Na zaprzęgu Hanssena prawie nie znać było
dokonanego wysiłku, zaprzęg zaś Wistinga uważaliśmy i tak za najsilniejszy,
Zwierzęta Johansena uchodziły początkowo za najsłabsze,
z biegiem czasu jednak wykazały wielką wytrwałość. Nie były wprawdzie szybkie,
ale koniec końców zawsze nadążyły za innymi;
zgodnie z przysłowiem: "Lepiej późno niż nigdy" cały zaprzęg powrócił w
komplecie do domu!
Początkowo mieliśmy zamiar odbyć drogę powrotną z wszystkimi wygodami jako
prawdziwą przejażdżkę sankami. Ale nie mogło
być o tym mowy. Musieliśmy się pogodzić z myślą, że trzeba maszerować na
własnych nogach. Psy miały już dosyć, kiedy ciągnęły
puste sanki. Jeszcze tego samego dnia, po czterdziestu ośmiu kilometrach marszu,
osiągnęliśmy miejsce, w którym pozostawiliśmy
skrzynię z pemikanem, i tu zatrzymaliśmy się na postój; było mroźno i wietrzno,
temperatura 33. To pozbawiło moje psy resztek sił.
W nocy zamiast spać kuliły się do siebie drżąc i marznąc, aż żal było patrzeć.
Rano trzeba było je podnosić i stawiać na nogi, bo o
własnych siłach nie mogły już ustać. Gdy się trochę rozruszały, poczuły się jak
gdyby lepiej; w każdym razie mogły już iść razem z
innymi. Następnego dnia przeszliśmy czterdzieści kilometrów przy temperaturze
36, 12 marca zaś minęliśmy skład pod 81 S.
Wielkie spiętrzenia lodów na wschodzie były teraz dobrze widoczne, udało nam się
wyznaczyć dokładnie ich położenie, co w
przyszłości mogło ułatwić odnalezienie składu. Tego dnia przebyliśmy
czterdzieści kilometrów przy 30.
13 marca rozpoczął się ciepłą, piękną pogodą. Koło pół do jedenastej przed
południem z południowego wschodu zerwał się jednak wiatr,
przynosząc z sobą gęstą zadymkę. Nie chcąc stracić z oczu dawnych śladów,
rozbiliśmy obóz. Wicher świstał potężnie, targał i rwał
namioty, nie zdołał ich jednak obalić. Prawie przez cały dzień burza srożyła się
z niesłabnącą siłą, postanowiliśmy więc poczekać z
wymarszem do następnego dnia. Temperatura była taka jak zawsze przy wietrze
południowo-wschodnim: 24.
Dopiero 15 marca o godzinie pół do jedenastej wiatr osłabł na tyle, że mogliśmy
wykruszyć. Ale co ujrzeliśmy na dworze! Sanki
przywalone całkowicie śniegiem; baty, rzemienie od nart oraz uprząż pożarły psy.
Na szczęście byliśmy dobrze zaopatrzeni w liny
ubezpieczające; użyliśmy ich do naprawy uprzęży. Zapasowymi rzemieniami
uzupełniliśmy także wiązania nart; z batami natomiast
staliśmy całkiem źle. Hanssen, który jechał na przedzie, potrzebował koniecznie
jakiego takiego bata. Dla innych brak batów nie był tak
groźny, choć dla wszystkich również bardzo nieprzyjemny. W jakiś sposób Hanssen
zdobył wreszcie bat, który mu zupełnie wystarczał.
Ktoś inny uzbroił się w drążek od namiotu i posługiwał się nim aż do Framheimu.
Z początku psy miały tęgiego stracha przed tym
olbrzymim batem, wkrótce jednak zorientowały się, że takim drążkiem niewiele im
można dokuczyć i figę sobie z niego robiły. W
końcu wydawało się, że już wszystko zostało uporządkowane; należało jeszcze
tylko zgromadzić psy.
Niektóre spośród nich tak zobojętniały na wszystko, że położyły się na ziemi,
wyciągając wszystkie cztery łapy. Powoli jednak udało się
je odszukać i postawić na nogi. Jeden tylko Thor w żaden sposób nie mógł powstać
leżał i jęczał. Trzeba go było zabić. Wisting
załadował Thora na sanie, aby poćwiartować go na najbliższym postoju.
Dzień był przykry i zimny, z mgłą i zadymką przy; południowej bryzie;
temperatura wynosiła 26. Szczęście nam jednak dopisywało,
gdyż odnaleźliśmy ślady. Lurven, najlepszy pies Wistinga, w czasie tego mrozu
nagle upadł i zdechł. I on należał do tych zwierząt, które
przez cały czas spełniały najcięższą pracę, ani przez moment nie pozostawał
bezczynnie. Ciągnął bez wytchnienia, aż śmierć położyła
kres jego wysiłkom.
16 marca przebyliśmy dwadzieścia osiem kilometrów przy 34. Jens, jeden z moich
wspaniałych "trzech muszkieterów", jechał tego
dnia na saniach Wistinga, ponieważ był za słaby do marszu.
Wieczorem zamierzaliśmy podzielić Thora pomiędzy jego towarzyszy, odstąpiliśmy
jednak od tego zamiaru z powodu wrzodu w piersi
psa. Złożyliśmy go więc do pustej skrzynki i pogrzebaliśmy. W nocy obudził nas
straszliwy hałas. Zwierzęta toczyły między sobą
zaciętą bójkę, a po ich wyciu można było poznać, że chodzi o żarcie. Wisting,
który zawsze najprędzej wyłaził ze śpiwora, wybiegł z
namiotu. Wyobraźcie sobie, że te bestie wykopały Thora i właśnie się nim
raczyły! Zbyt wybredne te psy zaiste nie były! Wisting
zakopał zwłoki ponownie i do rana mieliśmy spokój.
17 marca przy 14 było dotkliwie zimno, a ostra zamieć śnieżna szła z
południowego wschodu. Lassesen, który biegł luzem za
saniami, pozostał tego ranka na miejscu obozowania, nie spostrzegliśmy tego
jednak. Rasmus, jeden z moich "trzech muszkieterów",
zdechł w tym samym dniu; podobnie jak Lurven padł w uprzęży. Jens czuł się coraz
gorzej, nie mógł nawet jeść.
Wieczorem osiągnęliśmy nasz magazyn żywności pod 80 S i po
trzydziestopięciokilometrowym marszu mogliśmy wydać dzielnym
współtowarzyszom podwójną rację. Pod naszą nieobecność teren uległ dużym
zmianom. Potworzyły się wysokie zaspy śnieżne. Na
jednej ze skrzyń w składzie żywności Bjaaland wypisał krótkie pozdrowienie.
Prócz tego znaleźliśmy znak, umówiony z Hasselem
blok śniegu ustawiony na wierzchu składu, co upewniło nas, że wszystko odbyło
się tu zgodnie z planem. Mróz trzymał i następnego
dnia; mieliśmy mianowicie 41.
Na Lassesena, który pozostał poprzedniego ranka w obozowisku, absolutnie nie
liczyłem. Bardzo bolała mnie jego strata, gdyż był to
najsilniejszy i najbardziej chętny z moich psów. Jakże więc ucieszyłem się, gdy
nagle znowu się pojawił; wyglądał silnie i zdrowo.
Musiał wykopać Thora i pożreć go, bez pożywienia nie mógłby bowiem wrócić do
sił. Od 80S aż do Framheimu był Lassesen
doskonałą pomocą w zaprzęgu Wistinga.
19 marca zapisałem w moim dzienniku: "Powietrze dość chłodne". Istotnie, wiał
tęgi wiatr z południowego wschodu przy 43. Tego
ranka niedługo po wymarszu Hanssen odkrył nasze dawne ślady. Szło się teraz
wprost przed siebie, widzieliśmy już bliski koniec naszej
podróży.
Następny dzień przyniósł ostry wiatr południowo-wschodni, który przy 34
zmusił nas do zatrzymania się. Jak zwykle przy wietrze
południowo-wschodnim temperatura w ciągu nocy podniosła się i kiedy następnego
ranka, 20 marca, wstaliśmy, było zaledwie 9.
Czuło się wyraźną różnicę, bynajmniej nieprzykrą. Mieliśmy już dość
czterdziestostopniowych mrozów. Co za osobliwa pogoda
panowała tej nocy! Gwałtowne podmuchy wichru ze wschodu i południa, a w
przerwach zupełna cisza. Miało się wrażenie, że te
podmuchy nadchodzą od jakichś wysokich gór.
W czasie drogi minęliśmy flagę numer sześć, co wskazywało, że jesteśmy
osiemdziesiąt pięć kilometrów od Framheimu. W odległości
sześćdziesięciu kilometrów od domu rozbiliśmy obóz. Z uwagi na zmęczenie psów
postanowiliśmy przebyć ten odcinek w ciągu dwóch
dni. Wypadło jednak inaczej. Przed południem zgubiliśmy stare ślady i wskutek
tego zboczyliśmy na wschód, a zarazem weszliśmy na
wspomnianą już dawniej wyniosłość.
I oto niespodzianka. To, co zobaczyliśmy w głębi przed nami, musiało być Zatoką
Wielorybów. Ale co znaczą te czarne punkciki,
poruszające się tam w dole? "Myśliwi i foki!" zaryzykował któryś z nas. Ogólna
aprobata. Oczywiście! To przecież całkiem jasne,
wszelka pomyłka wykluczona! Dostrzegam jakieś sanki, potem drugie sanki, a
jeszcze dalej trzecie! Łzy prawie napłynęły nam do
oczu na widok tych niezmordowanych ewolucji. Lecz oto punkciki zniknęły! Nie, są
znowu przed nami! Jak osobliwie szybko ci ludzie
pojawiają się i znikają! I co się w końcu okazało? Framheim, nasz Framheim, to
była fata morgana! Przecież nasi koledzy z Framheimu
byliśmy tego pewni zażywali teraz spoczynku południowego. Mogliśmy więc
oszczędzić sobie łez wzruszenia. W spokoju
dokonywaliśmy przeglądu okolicy. Tam oto leży Framheim, tam jest przylądek
Ludzka Głowa, a tam znowu Przylądek Zachodni,
zeszliśmy więc ku wschodowi. "Cześć, Framheim! Do zobaczenia dziś o pół do ósmej
wieczorem!" huknęliśmy gromko. "Tak jest,
co do minuty!" zakrzyknął któryś i z wielkim pośpiechem ruszyliśmy w drogę.
Kierowaliśmy się wprost na zatokę. Musieliśmy
zabrnąć dość wysoko, bo zjazd odbywał się z szybkością błyskawicy. Przewodnik
nie mógł nadążyć i wskoczył na jedne z sanek. Na
początku wyścigu widziałem przez moment Hanssena, który wymachiwał biczyskiem,
po czym mignęły mi tylko w przelocie jego
wzniesione do góry podeszwy. Sam leżałem na jego sankach i skręcałem się ze
śmiechu; sytuacja była bowiem zbyt komiczna. Za
chwilę jednak Hanssen stał już na nogach i gdy ostatnie sanki przejeżdżały mimo,
mocno się ich uchwycił. Wszyscy znaleźliśmy się w
dole, u stóp pagórka, stłoczeni w jeden stos psy i sanki.
Pozostała część drogi była dość uciążliwa, choć odnaleźliśmy zgubiony w ciągu
dnia ślad. Dorsze, jeden za drugim, wysuwały ze śniegu
swe grzbiety i wiodły nas coraz dalej. O godzinie pół do siódmej wieczorem po
sześćdziesięciokilometrowym marszu zatrzymaliśmy się
przed Framheimem o godzinę wcześniej, niż wyliczyliśmy tam, w górze.
Dla naszych osłabionych psów był to niemały wyczyn. Z mojej sfory doprowadziłem
tylko Lassesena. Dwa z zaprzęgu Stubberuda
zginęły zaraz po powrocie z 81 S, przede wszystkim na skutek mrozu. W czasie
tej podróży straciliśmy ogółem osiem psów. Jestem
pewien, że przy znośniejszej temperaturze potrafiłyby wytrzymać tę drogę.
Trzej nasi towarzysze, którzy zawrócili od 81 S, byli zdrowi i wypoczęci.
Ostatniego dnia zabrakło im wprawdzie zapałek i żywności.
Od czasu powrotu upolowali pięćdziesiąt fok. Wciągnęli je na górę, poćwiartowali
i zmagazynowali jestem dla nich z całym
uznaniem! Przez cały czas naszej nieobecności Lindstrm był niezmordowany i
urządził wszystko jak najlepiej. Na ganku otaczającym
dom porobił w śniegu coś w rodzaju gzymsów, na których umieścił porąbane mięso
fok. Leżało tam dość sznycli na cały ten okres, który
mieliśmy tutaj spędzić. Na zewnętrznych ścianach domu, tworzących wewnętrzną
stronę ganku, porobił prawdziwe półki, na których
poustawiał różnego rodzaju konserwy. Wszystko zostało tam dobrze i porządnie
ułożone, że można było po omacku odnaleźć, co tylko
się chciało. Solone mięso, słonina, suchary; wszystko leżało na swoim miejscu.
Dalej widać było puszki z napisem "budyń karmelowy".
Inne, o podobnej zawartości, nie powinny być zbyt daleko. Rzeczywiście stały one
jedna obok drugiej, jak oddział żołnierzy w szeregu.
Kochany Lindstrmie! Jak długo utrzyma się ten twój porządek?
Lindstrm pociągnął białą olejną farbą również strop w pokoju. Jak pięknie
wyglądało to wnętrze, gdy weszliśmy! Szelma zauważył nas
z daleka i w chwili naszego przybycia czekał już nakryty stół, a na nim
wszelkiego rodzaju przysmaki. Zapach pieczeni z foki i czarnej
kawy nęcił niezwykle! Dom! Jak pięknie brzmi to słowo, gdziekolwiek by się ten
dom znajdował na lądzie, na wodzie czy też... na
lodzie! Jak dobrze czuliśmy się tego wieczora i jak używaliśmy sobie różnych
smakołyków!
Pierwsze, co należało zrobić, to wysuszyć futrzane ubrania, były bowiem
porządnie przemoczone. Nie poszło to jednak szybko. Pod
sufitem przeciągnęliśmy sznury, na których rozwiesiliśmy odzież przeznaczoną do
suszenia. Ponieważ trzeba ją było dobrze rozciągnąć,
niewiele tylko dało się suszyć naraz.
Następnie zabraliśmy się do przygotowania ostatniej przed zimą wyprawy z
żywnością na południe. Zastosowaliśmy przy tym wszystko
to, czego nauczyło nas doświadczenie. Tym razem cel leżał na 80 S, a ładunek
zawierał tysiąc dwieście kilogramów świeżego mięsa
fok. Jak wielkie znaczenie dla powodzenia ostatecznej wyprawy do bieguna miała
ta podróż! Co za korzyść odniesiemy, jeśli nasze psy
będą mogły pod 80 S najeść się do syta świeżego mięsa! Wszyscy doceniali
ważność tej sprawy i nie mogli się wprost doczekać chwili
odjazdu.
Pracowaliśmy ze wszystkich sił nad wyposażeniem, bo ostatnia podróż niejednego
nas nauczyła. I tak na przykład Prestrud i Johansen
wymyślili, że dwuosobowy śpiwór będzie lepszy od jednoosobowego. Nie będę
powtarzał sporów, które rozgorzały; na ten temat.
Zarówno jeden, jak i drugi typ śpiwora ma swoje zalety, można więc darować sobie
dyskusje, uznając to za rzecz gustu. Prestrud i
Johansen byli zresztą jedynymi, którzy poszli na tę zmianę, podczas gdy Hanssen
i Wisting próbowali na odmianę zrealizować pomysł
nowego namiotu. Niezadługo praca ich była gotowa. Nowe namioty miały kształt
chatki śnieżnej (igloo), nie były jednak okrągłe, lecz
nieco wydłużone; z żadnej strony nie miały one płaskiej powierzchni, w którą
wiatr mógłby uderzać z całą siłą. Na koniec i nasze
osobiste wyposażenie zostało gruntownie ulepszone.
Zatoka Wielorybów to znaczy wewnętrzna jej część była teraz zupełnie
zamarznięta, na zewnątrz jednak rozciągała się bezkresna,
ciemna toń wody. Nasz dom pokrywał całkowicie śnieg, do czego w przeważającej
mierze przyczynił się Lindstrm; wiatr niewiele mu
tutaj dopomógł. Ta pokrywa śnieżna odgrywała ogromnie ważną rolę, chroniła
bowiem dom i czyniła go cieplejszym. Psy, w liczbie stu
siedmiu, wyglądały niemal jak prosiaki tuczone na Wielkanoc. Nawet te, które z
ostatniej podróży wróciły mocno wychudzone,
poprawiały się w oczach. Naprawdę zdumiewające, jak szybko przybywa na wadze
takiemu stworzeniu! Byłem bardzo ciekaw
zachowania się psów po powrocie. Gdyśmy jednak znaleźli się w domu, nie okazały
one ani śladu zdziwienia. Zachowywały się tak, jak
gdyby w ogóle się stąd nie ruszały, tyle, że były głodniejsze niż zwykle.
Nadzwyczaj śmieszne było powitanie między Lassesenem a Fixem. Te dwa psy były
zawsze nierozłącznymi przyjaciółmi, przy czym
pierwszy grał rolę pana, któremu drugi okazywał ślepe posłuszeństwo. W czasie
ostatniej podróży zostawiłem Fixa w domu, ponieważ
praca jego nie wydawała mi się dość wydajna. Podczas naszej nieobecności
odkarmił się on znakomicie i zrobił się wcale gruby.
Spotkania tych dwóch przyjaciół oczekiwałem ze szczególnym napięciem. Czy Fix
nie skorzysta teraz ze sposobności, aby wystąpić w
roli pana? Wśród wielkiej sfory psów trzeba było dłuższej chwili, aby ci dwaj
się odnaleźli; powitanie ich było jednak wprost
wzruszające.
Fix przyskoczył do Lassesena i zaraz zaczął go oblizywać z objawami
najserdeczniejszej miłości. Natomiast Lassesen zachował się z
pewną dozą wyższości, jak przystało na pana. Bez ogródek obalił na ziemię
grubego przyjaciela i stał tak nad nim przez chwilę,
najwidoczniej, aby mu dać do zrozumienia, że wciąż jeszcze jest niezaprzeczonym
i niewątpliwym panem. Biedne Fixisko! Kiedy się
wreszcie podniósł, wyglądał na bardzo zawstydzonego. Niezadługo jednak zemścił
się na Lassesenie, od którego, jak dobrze wiedział,
był teraz znacznie silniejszy.
Aby dać obraz naszego życia, tak jak ono w tym czasie naprawdę wyglądało,
przytoczę jeden fragment moich notatek:
"Sobota, 25 marca. Przez cały dzień piękna, łagodna pogoda przy 14. Lekka
bryza południowo-wschodnia. Nasi myśliwi z grupy,
która powróciła z 81 S, wyruszyli przed południem i przywieźli do domu trzy
foki. Od ich powrotu, 11 marca, upolowaliśmy ogółem
sześćdziesiąt dwie foki i obecnie jesteśmy całkiem wystarczająco zaopatrzeni w
świeże mięso, zarówno dla nas jak i dla psów. Sznycle z
foki smakują nam z każdym dniem lepiej i nikt nie miałby nic przeciwko temu, aby
dawano nam je codziennie. Na wszelki wypadek
staramy się jednak o odmianę. Na śniadanie o ósmej rano są teraz regularnie
gorące, nadziewane racuchy. Do tego chleb, masło,
ser i kawa. Na obiad mamy najczęściej mięso z fok (w ciągu zimy było jednak
często na zmianę mięso z konserw) oraz deser z zapasów
puszkowych, jak owoce kalifornijskie lub pudding. Na kolację: sznycle z foki z
borówkami, ser, chleb, masło, kawa. Oprócz tego w
każdą sobotę wypijamy na wieczór kieliszek grogu i wypalamy po cygarze. Muszę
przyznać otwarcie, że nigdy jeszcze nie przeżywałem
tak pomyślnych dni. Wszystko wiedzie się nam wspaniale i mam mocne przekonanie,
że nasze przedsięwzięcie ukoronowane zostanie
sukcesem.
Kiedy człowiek wyjdzie wieczorem przed dom i widzi, jak z okna małej chatki,
przykrytej całkowicie śniegiem, sączy się światełko
lampy, odczuwa jakiś niezwykły czar, uświadamiając sobie, że wśród tej
przeraźliwej płaszczyzny lodowej ma jednak ciepłe, wygodne
ognisko domowe. Tam, na dworze, biegają żwawo nasze psy, a wieczorem kładą się
zbite w jedną gromadę przed drzwiami domu. Na
noc nie chronią się nigdy pod dach i z pewnością zdolne są przetrwać każdą
niepogodę. Niektóre z nich są tak tłuste, że w biegu kołyszą
się jak gęsi".
28 marca po raz pierwszy zobaczyliśmy zorzę polarną. Niebo płonęło w tysięcznych
snopach iskier, we wstęgach zielonych i lekko
czerwonych, ciągnących się poprzez zenit z południowego zachodu na północny
wschód. W tym czasie podziwialiśmy również
wspaniałe zachody słońca o niespotykanym bogactwie barw. Urok zaś tej bajkowej
krainy, błyszczącej bielą i błękitem, podnosił jeszcze
piękno oglądanych widoków.
Wymarsz ostatniej wyprawy z transportem żywności wyznaczyliśmy na piątek, 31
marca. Na kilka dni przed tym nasi myśliwi udali się
na lód morski i upolowali sześć fok. Zostały one oprawione i poćwiartowane, aby
zmniejszyć ciężar. Mimo tego szacowaliśmy ich wagę
na tysiąc sto kilogramów.
31 marca o godzinie dziesiątej przed południem siedmiu ludzi z sześcioma saniami
i trzydziestu sześciu psami ruszyło w drogę. Ja sam
nie brałem udziału w tej wyprawie. Na początku podróżnicy mieli wspaniałą
pogodę, cichą i jasną. Kiedy o godzinie siódmej rano
wychyliłem się z chaty, uderzył mnie przecudny widok, którego nigdy nie zapomnę.
W pobliżu domu, pod osłoną pagórka wznoszącego
się od wschodu, wszystko tonęło jeszcze w głębokich ciemnościach nocy. Natomiast
dalej ku północy, nad lodową równiną, wschodziło
właśnie słońce. Płaszczyzna lodu leżała przede mną zanurzona cała w
złotoczerwonym żarze, opromieniona blaskiem słonecznego
światła. Na okalających ją zębatych krawędziach spiętrzeń lodowych płonęły
purpurowe i złociste ognie. A nad całą tą krainą unosiła się
głęboka cisza, przedziwny jakiś spokój. Znad Framheimu wzbijał się wesoło ku
górze dym, oznajmiając, że urok rzucony na ten kraj
przed tysiącami lat został nareszcie zdjęty.
Sanie były mocno obładowane, gdy oddział wyruszał na południe. Widziałem go, jak
znikał powoli za wzgórzem przy drogowskazie
"Start". Po ostatnich gorączkowych pracach nastały teraz spokojne dni. My dwaj,
pozostali na miejscu, oczywiście nie założyliśmy
bezczynnie rąk; przeciwnie, wykorzystaliśmy dobrze cały ten czas. Przede
wszystkim chodziło nam o uruchomienie stacji
meteorologicznej.
1 kwietnia wszystkie przyrządy już działały. W kuchni wisiały barometry
rtęciowe, jak również termometr, cztery barometry
sprężynowe, barograf (przyrząd do zapisywania zmian olśnienia atmosferycznego) i
termograf (przyrząd do zapisywania zmian
temperatury powietrza). Znalazło się dla nich dobrze zabezpieczone miejsce w
kącie naprzeciwko pieca kuchennego.
Nie mieliśmy specjalnego pomieszczenia na przyrządy, ale "szef" zabierał się
właśnie do sporządzenia go w czasie możliwie szybkim.
Tak raźno poszła mu ta robota, że gdy wrócili nasi podróżnicy, na wzgórzu stała
już piękna klatka meteorologiczna, połyskująca z
daleka białą farbą. Wiatromierz został wykonany swego czasu przez naszego
dzielnego maszynistę Sundbecka, a było to prawdziwe
arcydzieło; najlepsza fabryka nie potrafiłaby dostarczyć doskonalszego i
bardziej estetycznego. W klatce meteorologicznej mieściły się:
termograf, higrometr (przyrząd do mierzenia wilgotności powietrza) oraz rozmaite
termometry. Obserwacje dokonywane były trzy razy
dziennie, o ósmej rano, o drugiej po południu i o ósmej wieczorem. Jeśli byłem w
domu, robiłem, je sam; w razie mojej nieobecności
obowiązek ten spadał na Lindstrma.
W nocy na 11 kwietnia w kuchni upadło coś na ziemię; zdaniem Lindstrma był to
niezawodny znak szybkiego powrotu naszych
podróżników. Istotnie, o godzinie dwunastej w południe zauważyliśmy ich w górze,
obok drogowskazu "Start". Stamtąd zjechali pędem
po pochyłości, aż się śnieg zakotłował i już po godzinie gościliśmy ich u
siebie.
Mieli bardzo dużo do opowiadania. A więc najpierw to, że cały ładunek został
dowieziony do składu żywności pod 80 S. Następnie
zaskoczyli mnie wiadomością, że w odległości siedemdziesięciu pięciu kilometrów
od Framheimu napotkali bardzo spękany teren ze
straszliwymi szczelinami, których ofiarą padły dwa psy. Było to coś dziwnego!
Przecież już cztery razy przemierzaliśmy tę trasę, nie
natrafiając na żadne przeszkody. I oto nagle, kiedy można było sądzić, że mamy
pod stopami grunt pewny jak skała, cała nasza pewność
bierze w łeb! Okazało się jednak, że oddział na skutek mgły zaszedł za daleko na
zachód i zamiast posuwać się zboczem wyniosłości
dostał się w dolinę, w której natrafił na grunt tak niebezpieczny, że o mało
wszyscy nie zginęli. Był to widocznie teren podobny do
opisanego poprzednio pod 81 S, usianego małymi, kopulastymi wzniesieniami.
Najgorsze to, że grunt wyglądał wszędzie na zupełnie
pewny, ale gdy na niego wjechali, zaczęły się zapadać za nimi ogromne połacie
lodu, ukazując bezdenne otchłanie zdolne pochłonąć
ludzi, psy i sanie. Zbłąkani przedzierali się z trudem przez ten złowieszczy
teren, szukając drogi na wschód. Teraz, kiedy wiedzieliśmy
już, jak tam jest naprawdę, byliśmy zdecydowani wystrzegać się starannie tego
miejsca. Mimo to nie uniknęliśmy groźniejszego
spotkania z ową świńską jamą, jak nazwaliśmy dolinkę.
Po drodze, kilka kilometrów na północ od składu żywności, został jeden z psów,
który zranił się w łapę i nie nadawał się do zaprzęgu.
Puszczono go wolno w przeświadczeniu, że pobiegnie za saniami; pies miał
widocznie inny pogląd na sprawę, zniknął i odtąd więcej go
nie widziano. Niektórzy sądzili, że powrócił do składu żywności i żyje tam sobie
wspaniale pośród zwiezionego przez nas z takim
trudem mięsa. Muszę przyznać, że myśl ta była dla mnie w najwyższym stopniu
niemiła. Taka możliwość nie była jednak wcale
wykluczona i należało się obawiać, że kiedy zechcemy skorzystać z naszych
zapasów, większej ich części już nie znajdziemy.
Ulepszone wyposażenie zdało doskonale egzamin, a zalety nowych namiotów były
opiewane na wszelkie sposoby. Prestrud i Johansen
ze swoim dwuosobowym śpiworem byli w siódmym niebie. Sądzę jednak, że inni byli
również zupełnie zadowoleni ze śpiworów
jednoosobowych.
W ten sposób najważniejsze prace jesienne były ukończone. Fundamenty założone
zostały solidnie i teraz należało energicznie budować
dalej.
ZIMA
Zima! Sądzę, że większość ludzi uważa tę porę roku jedynie za okres burz, zimna
i wszelakich przykrości, że godzi się z nią jako ze
złem koniecznym. Wprawdzie nadzieja na parę potańcówek trochę rozjaśnia ich
horyzonty, ale mimo wszystko zimno i ciemności
nie, dziękuję! Stanowczo wolę lato!
Nie potrafię powiedzieć, co myśleli i czuli moi współtowarzysze wobec
zbliżającej się zimy; ja sam oczekiwałem jej z przyjemnością.
Kiedy stałem na ośnieżonym pagórku i widziałem przyjazny promyk światła padający
przez nasze kuchenne okno, przenikało mnie
uczucie nieopisanego zadowolenia. Niech srożą się choćby najgorsze burze; niech
noce zimowe będą jeszcze ciemniejsze tym
przytulniej i wygodniej będzie w naszym wspaniałym domku! Drodzy moi czytelnicy!
Widzę dokładnie wyraz powątpiewania na
waszych twarzach i wiem, co chcecie powiedzieć! "No dobrze, ale czy się pan nie
bał, że część płyty lodowej może się oderwać i
popłynąć wraz z wami na pełne morze?" Chcę odpowiedzieć na to pytanie możliwie
szczerze i uczciwie.
Z wyjątkiem jednego z nas doszliśmy do przekonania, że w tym miejscu, gdzie stoi
nasz dom, lód spoczywa na trwałej podstawie.
Dlatego dalecy byliśmy od wszelkich obaw co do nie zamierzonej podróży morskiej.
Ale i ten spośród nas, który uważał, że lód jest
zanurzony w wodzie, nie odczuwał strachu wiem to z całą pewnością. Zresztą
sądzę, że i on z biegiem czasu przyłączył się do
poglądu pozostałych.
Wódz, który chce wygrać bitwę, musi być stale w pogotowiu. Gdy jego przeciwnik
zrobi jakieś posunięcie, winien on umieć
natychmiast wystąpić z właściwym kontrposunięciem; wszystko musi być z góry
dokładnie obliczone, nic nie przewidzianego nie
powinno mu pomieszać szyków. My znajdowaliśmy się w położeniu takiego właśnie
wodza. Musieliśmy z góry dokładnie rozważyć, co
nam przyszłość może przynieść, i zawczasu się na to przygotować. Kiedy słońce
nas opuści i zapadnie długotrwała ciemność, wówczas
będzie już za późno.
Co w pierwszym rzędzie absorbowało naszą uwagę i zmuszało do wytężenia całej
zdolności myślenia to płeć piękna. Nawet na
lodowcu cały nasz "fraucymer" jedenaście sztuk uważał za stosowne znaleźć
się w stanie, który zwykło się określać jako
"poważny", a który w naszych warunkach tym bardziej musieliśmy za taki właśnie
uważać. I bez tego kłopotu mieliśmy pełne ręce
roboty! Zwołaliśmy więc wielką naradę wojenną, aby coś postanowić. Urządzać
jedenaście "sal porodowych" wydawało się nam nieco
za wiele. Gdybyśmy wpakowali po kilka zwierząt do jednego pomieszczenia,
powstałby ogromny harmider, a rezultat byłby taki, że
nawzajem pożarłyby swoje młode. Cóż bowiem niedawno się zdarzyło? Kaisa, wielka
suka w czarne i białe cętki, korzystając z chwili
nieuwagi porwała trzymiesięcznego szczeniaka i połknęła go. Kiedy nadbiegliśmy,
zobaczyliśmy tylko ogonek, znikający w jej
paszczęce. Nie było tu już nic do zrobienia.
Właśnie w tym czasie jeden z psich namiotów stał pusty, ponieważ zaprzęg
Prestruda został podzielony pomiędzy inne namioty. Jako
przewodnik Prestrud nie potrzebował teraz psów. W tym pustym namiocie można było
przy pewnej przebiegłości pomieścić dwie suki,
budując pomiędzy nimi ściankę działową. Oczywiście już przy zakładaniu obozu
zimowego braliśmy pod uwagę tę stronę naszego
przyszłego bytowania i urządziliśmy "klinikę położniczą" w postaci
szesnastoosobowego namiotu. Ale "klinika" nie pokrywała
zapotrzebowania, wobec czego uciekliśmy się do materiału, który w tym
błogosławionym zakątku ziemi znajduje się w niebywałej
obfitości do śniegu i wybudowaliśmy obszerną i wspaniałą chatę ze śniegu.
Prócz tego Lindstrm w wolnych chwilach wzniósł
niewielką budowlę, która była już gotowa, gdy powróciliśmy z drugiej naszej
wyprawy. Nikt z nas nie pozwolił sobie na pytanie, do
czego ten domek ma służyć; albowiem nawet podróżnik polarny nie musi być wyzbyty
wszelkiej delikatności. W razie ostatniej biedy
liczyliśmy jednak na dobre serce Lindstrma. Sądziliśmy zatem, że z tymi
wszystkimi pomieszczeniami, jakie mamy do dyspozycji,
można spokojnie oczekiwać zimy.
Kamilla, przebiegłe stworzenie, pierwsza rozpoczęła korowód. Wiedziała dobrze,
co znaczy chować potomstwo w czasie nocy polarnej;
rzecz to bynajmniej niełatwa. Dlatego też Kamilla pośpieszyła się, jak mogła, i
zległa, zaledwie została urządzona pierwsza "sala". Teraz
mogła spokojnie spoglądać w przyszłość; gdy nadejdzie wielka ciemność, jej młode
będą już umiały stać na własnych nogach.
Kamilla miała zresztą własne poglądy na wychowywanie dzieci. Nie wiem, co jej
nie dogadzało w "klinice", pewne jest jednak, że
wolała każde inne miejsce. Nieraz zdarzało się spotykać Kamillę wędrującą przy
trzydziestostopniowym mrozie i gwałtownej burzy z
jednym ze szczeniąt w pysku w poszukiwaniu innego schronienia. Przez ten czas
pozostałe trzy szczeniaki w oczekiwaniu na powrót
matki darły się i skomlały niemiłosiernie. Miejsca, które Kamilla obierała sobie
na mieszkanie, nie mogły mieć, naszym zdaniem,
najmniejszych pretensji do wygody. Tak na przykład zadomowiła się ze swoimi
małymi w skrzyni, której otwór zwrócony był wprost do
wiatru. Kiedy indziej ulokowała się za kupą desek, gdzie ciągnęło niczym w
dobrze zbudowanym kominie fabrycznym. Ale cóż robić,
skoro jej się tam podobało! Jeżeli pozostawiło się całą "rodzinę" na wybranym
miejscu, to spędzała tam kilka dni, po czym udawała się
znowu na wędrówkę. Do "kliniki" jednak nigdy dobrowolnie nie wracała. Nierzadko
zdarzało się widzieć Johansena, który był
opiekunem tej "rodzinki", jak taszczył z powrotem panią matkę i tyle spośród jej
młodych, ile tylko mógł naraz udźwignąć. Przy wtórze
przyjaznych upomnień pod adresem Kamilli całe towarzystwo znikało wkrótce w
"klinice".
W tym czasie zaczęliśmy dawać naszym psom więcej swobody. Do tej pory musieliśmy
trzymać je na uwięzi z uwagi na foki, inaczej
bowiem psy wymykały się na własną rękę, szerząc spustoszenie. Niektóre z nich
wybitnie się pod tym względem odznaczyły, na
przykład taki Major Wistinga, urodzony myśliwy, który nie cofał się przed
niczym, kiedy chodziło o polowanie. Albo Czarny Hassela;
ten miał przynajmniej tę zaletę, że wypuszczał się samopas, podczas gdy Major
prowadził za sobą cały sztab. Psy wracały przeważnie z
mocno okrwawionymi pyskami. Ażeby przeszkodzić temu sportawi, zmuszeni byliśmy
trzymać zwierzęta dobrze uwiązane. Kiedy
jednak foki wyniosły się już z naszej okolicy, można było psy spuścić. Rozumie
się, że ta wolność została w pierwszym rzędzie
wykorzystana do zażartych bójek. Z biegiem czasu pomiędzy poszczególnymi
zwierzętami z przyczyn całkiem dla nas niezrozumiałych
rozwinęły się uczucia nieprzyjazne: obecnie korzystały więc chciwie z okazji,
aby zamanifestować swe stanowisko. Później jednak i te
uczucia stopniowo jakoś przycichły, a prawdziwe walki należały do rzadkości.
Oczywiście były jeszcze takie psy, które nie mogły na
siebie spojrzeć, aby natychmiast nie rzucić się sobie do gardła, jak na przykład
Lassesen i Hans. Stopniowo jednak poznaliśmy ich
antypatie i psy te mieliśmy specjalnie na oku.
Bardzo prędko zwierzęta przyzwyczaiły się do swoich namiotów i wyznaczonych
miejsc. Spuszczało się je rano, gdy tylko
wychodziliśmy z domu, a wiązało dopiero wieczorem, po nakarmieniu. Tak przywykły
do tego porządku, że nigdy nie mieliśmy z nimi
większego kłopotu; wprost przeciwnie, kiedy wieczorem wychodziło się je wiązać,
zgłaszały się same, i to bardzo ochoczo. Psy
karmiliśmy jednego dnia mięsem fok i słoniną, drugiego zaś suszonymi rybami, a
wszystko to z reguły znikało natychmiast, chociaż
łatwo było zauważyć, że zwierzęta wyżej cenią sobie mięso niż ryby.
Przez większą część zimy ubite foki leżały na pagórku i wokół nich skupiało się
powszechne zainteresowanie. Tam właśnie był plac
targowy Framheimu, na którym jednak nie zawsze panował spokój.
Właściwy nasz skład mięsa mieścił się w osobnym namiocie. Piętrzyło się tam
około stu poćwiartowanych fok. Jak już wspomniałem,
dla zabezpieczenia przed psami wznieśliśmy wokoło namiotu dwumetrowy mur ze
śniegu. Chociaż bowiem psy dostawały tyle żarcia,
ile tylko chciały, i chociaż wiedziały, że nie wolno im tam wchodzić być może
to właśnie było przynętą zawsze spoglądały w
zakazaną stronę pożądliwym wzrokiem, a liczne ślady łap na murze świadczyły
najwyraźniej, co się koło niego dzieje w momentach,
kiedy nie ma nadzoru. Szczególnie suka Snuppesen nie dawała się odpędzić od tego
miejsca, a ponieważ była nadzwyczaj lekka i
zwinna, miała bez wątpienia najlepsze szanse. Nigdy jednak nie uprawiała tego
sportu samotnie, lecz zapraszała zawsze swych
wielbicieli Fixa i Lassego. Te nie były jednak tak zwinne jak suka i musiały
zadowalać się rolą widzów. Podczas gdy Snuppesen
skakała przez mur, co zresztą udało się jej tylko dwa razy, oba psy biegały
dookoła namiotu z głośnym szczekaniem. Słysząc ten jazgot,
od razu wiedzieliśmy, co się święci, i uzbrojeni w kije wypadaliśmy na dwór.
Chcąc jednak przydybać zwierzęta na gorącym uczynku,
trzeba było poczynać sobie bardzo przebiegle. Gdy tylko ktoś się zbliżał,
wielbiciele z miejsca przerywali duet, a Snuppesen orientowała
się, że nadciąga niebezpieczeństwo. A wówczas... można było zobaczyć tylko jej
czerwony lisi łeb zezujący gdzieś zza węgła.
Staraliśmy się ją złapać i przykładnie ukarać. Fix i Lasse również otrzymywali
potem swoją porcję; w gruncie rzeczy nic złego nie robili,
ale z czasem mogłoby się i to zdarzyć. Oba psy dobrze o tym wiedziały i z
przyzwoitej odległości przyglądały się karaniu suki. Namiot,
w którym przechowywaliśmy suszone ryby, był stale otwarty, żaden jednak z psów
nie usiłował tam nic ukraść; ryby ich nie nęciły.
Coraz niżej i niżej odbywało słońce swą codzienną wędrówkę po niebie. Już w
pierwszych dniach po powrocie z ostatniej wyprawy
niewiele go było widać, 11 kwietnia zaś ukazało się i znikło prawie w tym samym
momencie. Dopiero jednak od 21 kwietnia słońce
skryło się na dobre.
Co się tyczy naszego domu, to wszystko było tam w jak najlepszym stanie i lepiej
już być nie mogło. Natomiast przedsionek, który
pierwotnie pomyślany był jako pomieszczenie robocze, okazał się wkrótce o wiele
za mały, za ciemny i za zimny. Oprócz tego trwał tam
ciągły ruch, co często przeszkadzało w pracy, a niekiedy na dłuższy czas całkiem
ją uniemożliwiało. Prócz tej ciemnej dziury nie
mieliśmy żadnego innego miejsca do pracy, a tymczasem pozostało nam jeszcze tak
wiele do zrobienia. Można było wprawdzie
wykorzystać naszą izbę, ale tam przez cały dzień jeden drugiemu wchodziłby w
drogę i wszyscy by sobie przeszkadzali. Nie miałem
zresztą ochoty przeznaczać na warsztat jedynego pomieszczenia, które zapewniało
nam spokój i wygodę. Wiem wprawdzie, że zwykle
tak się robi, ale zawsze wydawało mi się to niewłaściwe.
W tej sytuacji naprawdę trudno było o dobrą radę. Na szczęście przyszły nam z
pomocą okoliczności. Zapomnieliśmy mianowicie,
muszę się do tego otwarcie przyznać, zabrać ze sobą jedno z narzędzi, które w
czasie wypraw polarnych odgrywa pierwszorzędną rolę, a
mianowicie szufle do śniegu. Dobrze wyposażony zespół podróżników, jakim do
pewnego stopnia byliśmy, powinien posiadać co
najmniej tuzin grubych, mocnych żelaznych łopat; tymczasem nie posiadaliśmy ani
jednej. Znalazły się wprawdzie dwie stare, nieduże
szufle, ale to nam niewiele pomogło.
Na szczęście mieliśmy mocną płytę żelazną i nasz kowal Bjaaland sporządził z
tego cały tuzin pokazowych łopat; Stubberud dorobił
drzewce i wszystko poszło gładko niczym w wielkiej fabryce. Jak. Wkrótce
zobaczymy, początkowy brak łopat miał ogromne znaczenie
dla przyszłego powodzenia naszej wyprawy.
Gdybyśmy mieli je od początku, jako ludzie zamiłowani w porządku każdego ranka
odgarnialibyśmy śnieg sprzed drzwi. Ale ponieważ
ich nie było, z każdym dniem coraz więcej śniegu gromadziło się przed wejściem.
Kiedy Bjaaland był wreszcie gotów z łopatami,
utworzyła się już olbrzymia zaspa, ciągnąca się od drzwi wejściowych wzdłuż
zachodniej ściany domu. Mocno drapaliśmy się w głowę
na widok tej zaspy, która w wielu miejscach miała wysokość domu.
Uzbrojeni w nowe łopaty zamierzaliśmy odrzucić śnieg i przebić drogę. Gdy
staliśmy, ogarnięci przerażeniem na myśl o czekającej nas
robocie, jednemu z nas chyba Lindstrmowi albo Hanssenowi, a może i mnie
samemu, zresztą to nieważne, komu przyszła do
głowy wspaniała myśl, aby pójść ręka w rękę z przyrodą, zamiast się jej
przeciwstawiać. Projekt polegał na tym, aby w zaspie wyżłobić
jamę na warsztat stolarski i połączyć ją z domem. Projekt został przyjęty
natychmiast i jednomyślnie, po czym rozpoczęło się kopanie,
które miało poważne następstwa, gdyż w ślad za pierwszym przekopem poszły
następne i rzecz zakończyła się dopiero wtedy, gdy
zbudowaliśmy całe podziemne miasto. Prawdopodobnie była to jedna z najbardziej
pasjonujących prac, jakie kiedykolwiek
podejmowano na terenie obozu polarnego.
Działo się to w czwartek, 20 kwietnia 1911 roku. Podczas gdy trzech z nas
drążyło w zaspie korytarz w kierunku zachodnim od drzwi
domu, trzej inni równie pilnie pracowali nad połączeniem zaspy z domem.
Przeprowadziliśmy to w ten sposób, że deski, których
używaliśmy na statku jako pomostu dla psów, ułożyliśmy pomiędzy zaspą a dachem
przedsionka.
Od strony północnej, pomiędzy zaspą a przedsionkiem, wznieśliśmy mocną ścianę,
ze śniegu, sięgającą aż do dachu. Po stronie
południowej przestrzeń między przedsionkiem a zaspą śnieżną pozostawiono wolną;
miała służyć jako wyjście.
Opanowała nas teraz prawdziwa gorączka budowania, jeden przez drugiego wysuwał
coraz wspanialsze projekty. W końcu
postanowiliśmy przekopać wzdłuż całej zaspy korytarz, który kończyć się miał
wielką chatą ze śniegu, w której zamierzaliśmy urządzić
łaźnię parową. Wspaniałe to były plany! Łaźnia parowa pod 79 S! Hanssen, który
z powołania okazał się budowniczym chat ze śniegu,
podjął się tego dzieła. Na początek wybudował on chatkę małą, ale mocną, a
później tak ją powiększył, że kiedy była wreszcie gotowa,
mierzyła od podłogi do pułapu cztery metry. Mieliśmy tutaj istotnie dość miejsca
na urządzenie łaźni! W tym czasie słychać było, jak
kopacze chodnika posuwają się naprzód, i można było poznać, że odgłos ich motyk
i łopat dochodzi z coraz to mniejszej odległości.
Gdy Hanssen był gotów ze swoją chatą, wziął się z zapałem do drążenia tunelu z
drugiego końca, a kiedy już raz do czego się zabrał,
robota paliła mu się w rękach Było wyraźnie słychać, jak oba oddziały zbliżały
się coraz bardziej ku sobie. Spotkają się czy też się
rozminą? Przyszedł mi na myśl tunel simplońsłri, tunel Gravehals i tym podobne
prace. Jeżeli tamci mogli spotkać się ze sobą we
wnętrzu gór, to i nam musi się to udać. Hola! Rozpromienione oblicze, które
ukazało się dokładnie w tym miejscu, gdzie właśnie
zamierzałem zagłębić łopatę, wyrwało mnie z rozmyślań. Wisting był tym, który
przebił tunel Framheimu. Miał szczęście, że nie utracił
przy okazji nosa. O mały włos byłbym mu go wziął na łopatę! Długi, biały tunel
zakończony wysoką, połyskliwą kopułą był to
doprawdy piękny widok!
Drążąc coraz dalej wkopywaliśmy się jednocześnie w głąb gruntu, aby nie osłabić
sklepienia tunelu. W tym kierunku było śniegu i lodu
aż nadto.
Po ukończeniu tej pracy zabraliśmy się do urządzania warsztatu stolarskiego.
Musieliśmy teraz kopać znacznie głębiej, ponieważ z tej
strony zaspa trochę się zaokrąglała. Najpierw wkopywaliśmy się w zaspę z prawej
strony chodnika, może nieco bliżej łaźni, a potem
dopiero prosto w dół. O ile sobie przypominam, zagłębiliśmy się tam prawie na
dwa metry poniżej powierzchni lodu.
Warsztat był bardzo przestronny, dostatecznie szeroki dla dwóch stolarzy i dość
długi, żeby zmieścić sanki. W ścianie wycięto miejsca
na strugarki i wyłożono je deskami. Od zachodu przytykało do warsztatu maleńkie
pomieszczenie, w którym stolarze przechowywali
bardziej precyzyjne narzędzia. Z warsztatu wychodziło się na piękne szerokie
schody, wycięte w śniegu i obłożone deskami; prowadziły
one do tunelu. Gdy tylko warsztat był gotów, natychmiast wprowadzili się tam
nasi rzemieślnicy, występujący odtąd pod nazwą
"spółdzielni stolarzy".
Naprzeciwko "spółdzielni stolarzy" urządziliśmy, na tej samej głębokości kuźnię,
ale ta była mniej używana. Po drugiej stronie kuźni,
bliżej domu, wykopano głęboki dół, do którego miały spływać wszystkie pomyje z
kuchni. Pomiędzy "spółdzielcami" a drzwiami do
przedsionka, dokładnie naprzeciwko wyjścia na płaszczyznę lodową, urządziliśmy
jeszcze jedno niewielkie pomieszczenie. Wyjście na
płaszczyznę lodową, które stało otworem, dopóki wszystkie te prace były w toku,
zostało następnie zamknięte.
Zastosowane tutaj automatyczne zamknięcie również zasługuje na dokładniejszy
opis. Istnieje znaczna liczba ludzi, którzy
prawdopodobnie nigdy nie nauczyliby się zamykać za sobą drzwi. Jeśli zbiorą się
dwie lub trzy osoby, to przynajmniej jedna z nich
posiada tę wadę. O ileż więcej takich grzeszników znajdowało się między nami,
skoro było nas tu aż dziewięciu! Na nic się nie zda
prosić takiego osobnika, aby zamykał drzwi za sobą, bo i tak tego nie zrobi.
Wprawdzie nie poznałem jeszcze dostatecznie moich
współtowarzyszy pod tym względem, aby jednak zabezpieczyć się na wszelki
wypadek, najlepiej było zrobić takie drzwi, które by się
same zamykały. Zadanie to zostało rozwiązane przez Stubberuda w ten sposób, że
umocował on drzwi trochę ukośnie, jak się to zwykle
praktykuje przy wejściach do piwnicy. Byliśmy więc teraz całkiem zabezpieczeni
przed najściem psów. Cztery pokryte deskami stopnie
wiodły od drzwi w dół, do tunelu. Dzięki tym nowym pomieszczeniom nasz dom
zyskał ze wszystkich stron dodatkowe zabezpieczenie.
Podczas gdy wszystkie te prace posuwały się naprzód, również nasi specjaliści od
przyrządów pomiarowych mieli pełne ręce roboty.
Mechanizm zegarowy termografu zepsuł się; zdaje mi się, że złamała się ośka.
Przydarzyło się to bardzo nie w porę, gdyż właśnie ten
termograf świetnie pracował przy niskich temperaturach. Drugi termograf był
widocznie przeznaczony dla okolic podzwrotnikowych,
ponieważ w czasie mrozów zupełnie nie działał. Wobec tego nasz specjalista
zastosował swój niezawodny środek, mianowicie
wstawił termograf do piekarnika i rozpalił tęgi ogień. Tym razem środek
podziałał nienagannie, albowiem można było z całą pewnością
stwierdzić, że instrument nie nadaje się więcej do użytku. Ponieważ tak czy owak
termograf nie chciał działać na mrozie, Hanssen
usunął zeń najpierw pokrywający wszystkie łożyska i kółka stary olej, który z
wyglądu przypominał raczej klej rybny. Następnie
zawiesił przyrząd pod sufitem w kuchni, aby go nieco ożywić tamtejszym -ciepłem
i wmówić mu, że znajduje się pod zwrotnikiem. W
ten sposób mieliśmy zapis temperatury w kambuzie (kuchnia na statku);
prawdopodobnie pozwoli nam to w przyszłości ustalić, co w
ciągu tego tygodnia otrzymaliśmy do jedzenia. Czy jednak profesor Mohn będzie
zachwycony tymi wynikami, to już zupełnie inne
zagadnienie, którego pan "narzędziowiec" i pan "dyrektor" nie odważyli się
pomiędzy sobą roztrząsać.
Oprócz tych dwóch instrumentów posiadaliśmy jeszcze higrograf (aparat do
zapisywania wilgotności powietrza) byliśmy wszak
dobrze wyposażeni ten jednak miał tę właściwość, że raz na dzień potrzebował
dla zachęty energicznego szturchańca. Lindstrm
oczyścił go i naoliwił, ciągle koło niego majstrował i stale go popędzał mimo
to z uderzeniem godziny trzeciej rano higrograf stawał.
Ale nie zdarzyło się jeszcze, aby Lindstrm nie umiał sobie poradzić. Po
szczegółowej naradzie postawiono Lindstrmowi zadanie, aby
z higrografu i z niezdatnego do użytku termografu sporządził dobry termograf.
Było to zadanie w sam raz dla niego. Ale na widok jego
dzieła, które mi po kilku godzinach przedstawił, włosy stanęły mi dęba na
głowie.
Czy wiecie, co ukazało się moim oczom? Puszka od konserw, obracająca się na osi
termografu! Mocny Boże! Co za pohańbienie
samopiszącego instrumentu meteorologicznego! Stałem jak gromem rażony i
oczywiście myślałem, że Lindstrm uważa mnie za głupca.
Przez cały czas wpatrywałem się jak najdokładniej w jego twarz, ażeby w jej
rysach odnaleźć klucz do tej zagadki. Doprawdy nie
wiedziałem, czy mam się śmiać, czy płakać. Jednak z oblicza Lindstrma biła
powaga, i jeśliby sytuację należało ocenić podług wyrazu
jego twarzy, raczej łzy byłyby na miejscu. Kiedy jednak jeszcze raz rzuciłem
okiem na termograf i przeczytałem na puszce: "Stavangers
Preserving Co znakomite pulpety", nie zdołałem się już pohamować. Komizm
sytuacji przeważył i wybuchnąłem głośnym śmiechem.
Gdy już się dostatecznie uśmiałem, otrzymałem wyjaśnienie. Cylinder nie pasował
dokładnie, dlatego Lindstrm zrobił próbę z puszką,
a najważniejsze, że urządzenie działało doskonale, Termograf "pulpetowy"
pracował bez zarzutu aż do 40; przy niższych jednak
temperaturach zawodził.
Nasze siły robocze podzielone zostały teraz na dwa oddziały. Jeden miał odkopać
około czterdzieści zabitych fok, które leżały przykryte
metrowej grubości śniegiem. Ta robota zajęła dwa dni, ponieważ niełatwo było się
uporać z ciężkimi, zmarzniętymi na kość cielskami.
Niezwykle dużo zainteresowania dla tej pracy okazały psy. Każde zwłoki wydobyte
na światło dzienne witały radośnie i dokładnie
oglądały. W końcu złożono foki na dwie wysokie kupy i psy miały z nimi dość
roboty na całą zimę.
W tym czasie drugi oddział pod kierunkiem Hassela pracował przy budowie piwnicy
na oleje mineralne. Beczki zwiezione na początku
lutego leżały teraz głęboko pod śniegiem. Na obu końcach szeregu beczek
wykopaliśmy więc doły i wychodząc z nich wygrzebaliśmy w
śniegu wzdłuż beczek rów. Równocześnie wcięliśmy się na taką głębokość, aby
beczki znalazły się na dogodnej wysokości. Jeden otwór
chodnika zasypaliśmy, podczas gdy drugi został "obmurowany" i urządzono tam
wejście. Ogromnie przydała się nam tutaj umiejętność
budowania sklepień, jaką wykazał Stubberud, i jemu zawdzięczamy pysznie
sklepione wejście do składu olejów. Wchodziło się tam z
prawdziwą przyjemnością; tak pięknego składu olejów na pewno nikt jeszcze nie
miał.
Hassel, którego gorączka budowania ogarnęła w sposób szczególnie ostry, wciąż
jeszcze nie był zadowolony. Jego śmiały projekt, aby
podziemnym tunelem połączyć z domem skład drzewa i węgla, wywołał u mnie
początkowo przerażenie. Wydało mi się, że to praca
nadludzka, a jednak została ona wykonana. Odległość od domu do namiotu z węglem
wynosiła około dziesięciu metrów. Hassel i
Stubberud wytyczyli nowy korytarz w ten sposób, aby łączył się on z południowo-
wschodnim krańcem ganku okrążającego dom.
Następnie wykopali pomiędzy namiotem z węglem a domem ogromną jamę; wychodząc z
tego miejsca wiercili w obie strony i w
krótkim czasie cała praca była zakończona.
Wtedy jednak wystąpił Prestrud, który zapragnął wykorzystać nadarzającą się
sposobność i dopóki wielka jama stała jeszcze otworem,
urządzić tam obserwatorium dla aparatu wahadłowego. Kopiąc w poprzek tunelu
stworzył on świetny, choć niewielki, punkt
obserwacyjny pomiędzy namiotem z węglem a domem. Po wyrzuceniu śniegu wielka
jama została "zamurowana". Dzięki temu
mogliśmy teraz udawać się z kuchni do składu węgla nie wychodząc na powietrze.
Najpierw trzeba było iść kawałek drogi gankiem,
który okrążał dom, a potem koło miejsca, gdzie stały rzędami puszki konserw.
Kiedy osiągnęło się południowo-wschodni narożnik
domu, ukazywał się nowy tunel, który kończył się w namiocie węglowym. W połowie
korytarza, z prawej strony, wiodły drzwi do
pomieszczenia z aparatem wahadłowym. Idąc dalej natrafiało się na kilka stopni,
które prowadziły na dół, a następnie tunel zamykał się
stromymi, wysokimi schodami, po których wydostawano się przez otwór na
powierzchnię. Wchodząc po tych schodach człowiek
znajdował się nagle wewnątrz namiotu z węglem. Była to prawdziwie piękna
budowla, która samym swoim istnieniem głosiła chwałę
mistrzów. A praca ta opłaciła się, gdyż Hassel mógł teraz o każdym czasie, bez
potrzeby wychodzenia na dwór, przynieść do domu
węgla.
I teraz jednak wielkie roboty podziemne nie zostały ukończone. Postanowiliśmy
urządzić jeszcze jedno pomieszczenie, dostatecznie
obszerne, by złożyć w nim odzież oraz stworzyć miejsce pracy dla Wistinga i
Hanssena. Ci dwaj bowiem mieli montować nasze sanki z
części przerobionych przez Bjaalanda. Wisting zdecydował się urządzić to
pomieszczenie w zaspie śnieżnej, która utworzyła się nieco
na północny wschód od domu, obok stojącego tam namiotu. "Intendentura", jak
nazwano tę budowlę, była bardzo obszerna i mogła
pomieścić nie tylko cały sprzęt saneczkowy, lecz także warsztat. Z pomieszczenia
tego prowadziły drzwi do zupełnie małej ubikacji:
tutaj Wisting ulokował swoją maszynę do szycia, przy której pracował przez, całą
zimę.
W kierunku północno-wschodnim przechodziło się do innego wielkiego
pomieszczenia, tak zwanego "Kryształowego pałacu".
Przechowywaliśmy tam narty i skrzynie do sań; tutaj również pakowane były
wszystkie zapasy na podróż saniami. Na razie
pomieszczenia te nie miały połączenia z pozostałymi i trzeba było wychodzić na
dwór, aby się do nich dostać. Później, kiedy Lindstrm,
wybierając śnieg i lód na potrzeby kuchenne, wydrążył potężną jamę, połączono
ten dół z opisanymi poprzednio pomieszczeniami, tak
że wszędzie można było przedostać się pod śniegiem.
W tym czasie obok "Kryształowego pałacu" wyrósł budynek dla obserwacji
astronomicznych. Wyglądał on jednak tak, jak gdyby
cierpiał na ból zębów, i po niedługim czasie zmarł śmiercą naturalną. Prestrud
zdobywał sobie wówczas coraz to nowe patenty. Przez
pewien czas używał jako cokołu do obserwacji pustej beczki, a później
odpiłowanej belki. Jego pomysłowość w ustawianiu narzędzi
była olbrzymia.
Wszystkie roboty budowlane zostały zakończone w pierwszych dniach maja. Jako
ostatnie zadanie stanęła przed nami przebudowa
magazynu żywności. Magazyn składający się ze skrzyń spiętrzonych obok siebie w
wysokie stosy okazał się nieodpowiedni, ponieważ
przejścia pomiędzy poszczególnymi górami skrzyń stały się terenem harców
niesionego wiatrem śniegu. Wobec tego wszystkie skrzynie
zostały wydobyte i ustawione w dwa długie rzędy w takiej od siebie odległości,
że śnieg mógł przesuwać się pomiędzy nimi swobodnie.
Całą pracę wykonaliśmy w ciągu dwóch dni.
W tym czasie dni stały się bardzo krótkie, byliśmy jednak przygotowani na to, że
będziemy kontynuować naszą robotę wewnątrz domu.
Prace zimowe podzieliliśmy w sposób następujący: Prestrud prowadził pracę
naukową, Johansen pakował zapasy na podróż saniami,
Hassel zaopatrywał Lindstrma w węgiel, drzewo i naftę, a oprócz tego robił
rzemienie do batów, na czym znał się jeszcze od czasów
drugiej wyprawy "Frama". Stubberud redukował do możliwie najmniejszych granic
wagę skrzyń, a ponadto wykonywał jeszcze
mnóstwo innych robót; nie było bowiem rzeczy, której by nie potrafił zrobić, a
lista jego prac zimowych pozostawała zawsze w tyle za
potrzebami chwili. Wiedziałem doskonale, że Stubberuda stać na coś więcej niż na
przeróbkę skrzyń. Jedno wszakże jest pewne że
otrzymał on zadanie bardzo ciężkie.
Bjaalandowi przydzielono pracę, której wyników oczekiwaliśmy z najwyższym
napięciem, a mianowicie przerobienie sań.
Wiedzieliśmy wprawdzie, że można zaoszczędzić wiele na ich wadze, chodziło
jednak o to, ile ta oszczędność wyniesie. Do
obowiązków Hanssena i Wistinga należało połączenie ze sobą poszczególnych części
sań, gdy tylko będą one gotowe. Oprócz tego dla
obu przewidziane było jeszcze mnóstwo innych prac zimowych.
Wiele ludzi sądzi, że podróż na biegun jest równoznaczna z bezczynnym
wylegiwaniem się. Chciałbym mieć paru z tych ludzi podczas
zimy we Framheimie, na pewno wróciliby stamtąd nawróceni. Nie znaczy to, aby
czas pracy był u nas szczególnie długi; nie pozwalały
na to same warunki. Ale dopóki się pracowało, praca była bardzo intensywna.
W czasie rozmaitych dawniejszych podróży sankami przekonałem się, że termometr
to przedmiot łatwo się tłukący. Często zdarza się, że
zaraz na początku podróży wszystkie termometry się rozbijają i pewnego dnia
staje się wobec braku jakiegokolwiek przyrządu do
mierzenia, temperatury. Jeśli jednak w takich warunkach przywyknie się oznaczać
temperaturę szacunkowo, to ze znaczną dozą
pewności można ustalić przeciętną temperaturę miesiąca. Dla poszczególnych dni
szacunek ten będzie się może odchylał to w jedną, to
w drugą stronę od rzeczywistej temperatury, ale otrzymana średnia będzie i tak w
przybliżeniu prawdziwa. W związku z tymi
rozważaniami wprowadziłem pewnego rodzaju zawody w szacowaniu temperatury.
Każdy, kto wychodził rankiem, obowiązany był
wypowiedzieć swój pogląd na temperaturę dnia.
Powyższe dane notowano i czyja ocena najczęściej okazała się ścisła, ten
otrzymywał nogrodę w postaci paru cygar. W ten sposób
ćwiczyliśmy się w szacowaniu temperatury, a prócz tego mieliśmy od samego rana
przyjemną rozrywkę. Kto, tak jak my, dzień po dniu
żyje w tych samych warunkach, można rzec bez żadnego najmniejszego nawet
urozmaicenia, ten przez pierwszą godzinę ranną bywa
czasem skwaszony, szczególnie dopóki nie napije się kawy. Muszę tu jednak
natychmiast stwierdzić, że ta poranna "cierpkość" nie
dawała się zbytnio odczuwać. Bądź co bądź nie było się jednak przed nią
całkowicie zabezpieczonym. Najuprzejmiejszy skądinąd
człowiek potrafi zaskoczyć swe otoczenie różnymi dziwactwami, nim kawa zacznie
wywierać swój dobroczynny wpływ. W tych
warunkach nasze zawody dawały jak najlepsze rezultaty, ponieważ pochłaniały
uwagę wszystkich i rozpraszały fatalny nastrój.
Obliczenia średniej z całego miesiąca oczekiwano zawsze z największym napięciem.
O ile sobie przypominam, najlepszym naszym
osiągnięciem z jednego miesiąca było osiem wyników bliskich rzeczywistemu.
Czasami utrzymywał się ktoś długo w pobliżu faktycznej
temperatury, potem jednak nagle zdarzało mu się chybić tak potężnie, że jego
ocena odbiegała o 15 od prawdziwej temperatury. Mimo
to okazało się, że przeciętna najlepszego oszacowania zgadza się z dokładnością
do dziesiętnych części stopnia ze średnią temperaturą
miesiąca. Jeżeli zaś wzięło się przeciętną wszystkich szacunków, była ona tak
dalece zgodna z prawdziwą średnią miesiąca, że można ją
było śmiało zapisać zamiast temperatury rzeczywistej. Właśnie z nadzieją na taki
sukces prowadziliśmy nasze szacowania. Gdybyśmy
stracili wszystkie termometry, nie zostalibyśmy jeszcze całkiem bezradni.
Przy tej sposobności mogę podać, że podczas podróży sankami do bieguna mieliśmy
ze sobą cztery termometry, za pomocą których
czyniliśmy obserwacje trzy razy dziennie, i że wszystkie te cztery instrumenty
przywieźliśmy z powrotem w stanie nie uszkodzonym.
Wisting umiał się doskonale z nimi obchodzić i sądzę, że nie każdy potrafiłby
dokonać takiej sztuki, aby żaden z termometrów nie został
rozbity.
JEDEN DZIEŃ WE FRAMHEIMIE
Aby czytelnik mógł lepiej poznać nasz codzienny tryb życia, zapraszam go na małą
wycieczkę do Framheimu.
Mamy dziś 24 czerwca. Jest wczesny ranek. Ponad całą płaszczyzną lodową leży
głęboka cisza.
Zbliżamy się do bariery lodowej, nie opodal miejsca gdzie początkowo stał
"Fram". Tutaj chciałoby się zawsze zatrzymać i zapytać, czy
to wszystko jest rzeczywistością? Niczego równie pięknego nie oglądał jeszcze
żaden człowiek! Tuż przed nami leży północny skraj
bariery z górami Nelsona i Rnnikena. Za nimi wznoszą się wysoko, coraz dalej i
dalej, niezliczone grzbiety, szczyty i czcigodne, stare
spiętrzenia lodów. Na niebie wystrzela nagle ognisty promień światła, a
towarzyszy mu przeciągły syk. Cicho! Czy słyszycie? Znowu
zapala się jasność na niebie, wygląda teraz niby drgająca wstęga czerwonego i
zielonego światła. Przez mgnienie oka zatrzymuje się, jak
gdyby namyślając się, jaki obrać kierunek, a potem pędzi dalej i znowu
towarzyszy jej urywany syk. Tak więc przyroda uchyliła
przed nami w ten cudowny poranek rąbka swych najbardziej niepojętych tajemnic
ukazała nam zorzę polarną i dała słyszeć jej głos.
Ale syk, który słyszeliśmy, to były tylko nasze własne oddechy zamarzające w
lodowatym powietrzu. W pogoni za tajemniczością sami
stworzyliśmy "mowę" zorzy polarnej.
Tymczasem minęliśmy już góry Nelsona i Rnnikena i zbliżamy się do pierwszego
grzbietu. Niedaleko od nas widać coś na kształt
ogromnego namiotu z dwiema długimi ciemnymi smugami na przedniej ścianie. To
nasz główny skład żywności. Można się tu
przekonać, w jakim porządku przechowujemy zapasy. Skrzynie stoją uszeregowane
jak na wzorowym placu budowy. Wszystkie
zwrócone w tym samym kierunku przednią częścią, z numerami, ku północy.
Dlaczego ku północy? Czy ma to jakiś określony cel?
Oczywiście. Niebo na wschodzie ma w pobliżu horyzontu zabarwienie nieco
jaśniejsze niż gdzie indziej. Jest to światło dzienne. Przy
nim nic jeszcze nie można robić i gdyby nie zorza polarna, nie moglibyśmy nawet
dostrzec, że wszystkie skrzynie zwrócone są stroną
numerowaną ku północy. Lecz jasność po tamtej stronie nieba będzie podnosić się
coraz wyżej i stawać się coraz wyraźniejsza. O
godzinie dziewiątej rano dojdzie do północnego wschodu i stanie się dostrzegalna
na niebie na wysokość 10. To skąpe światło dzienne
rozjaśnia okolicę znacznie bardziej, niż można by przypuszczać. Kiedy ta jasność
przesunie się całkiem ku północy, napisy staną się
jeszcze wyraźniejsze. Liczby i litery są wprawdzie wielkie mają około pięciu
centymetrów wysokości i trzech centymetrów
szerokości niemniej jednak możliwość ich odczytania dowodzi, że nawet teraz, w
najciemniejszej porze roku, istnieje tu pewna
różnica między dniem i nocą. Nie ma więc nieprzerwanej czarnej nocy, jak to
ludzie sobie wyobrażają.
W namiocie, z tyłu za nami, znajdują się suszone dorsze, w które jesteśmy tak
obficie zaopatrzeni, że nasze psy nigdy nie zaznają głodu.
Jeśli jednak chcemy zobaczyć, jak rozpoczyna się dzień we Framheimie, musimy się
śpieszyć i podążać dalej.
Oto flaga sygnałowa. Droga pomiędzy Framheimem a składem żywności jest oznaczona
pięcioma takimi flagami. W czasie ciemnych
dni, kiedy wieje wschodni wiatr podnoszący gęste tumany śniegu, niepodobna się
bez nich obejść. A z tamtej strony, na zboczu pagórka,
widać teraz Framheim. Patrząc z tego miejsca, można by pomyśleć, że to tylko
ciemny cień na jasnym śniegu, chociaż odległość jest
właściwie niewielka. Spiczaste wierzchołki, wznoszące się tam ku niebu, to
namioty psów. Samego domu natomiast stąd nie widać,
ponieważ jest wpuszczony w głąb lodu i przysypany śniegiem. Widzę jednak, że
zgrzał się pan czytelniku od szybkiego marszu.
Mamy dziś zaledwie 46 i zapewne dlatego jest panu tak ciepło. Przy tej
temperaturze i przy absolutnej ciszy wystarczy się trochę
poruszać, aby człowiekowi zrobiło się gorąco.
Równinka, na której się obecnie znajdujemy, tworzy rodzaj kotła, jeśli się pan
pochyli i rozejrzy wokoło, ze wszystkich stron zobaczy
pan grzbiety wzgórz i spiętrzenia lodów. Jest to wprawdzie nieco męczące, ale
opłaci się. Na zboczu, do którego się. teraz zbliżamy, stoi
nasz dom. Zbudowaliśmy go właśnie w tym miejscu, gdyż przypuszczaliśmy, że
będzie tutaj najlepiej osłonięty, i mieliśmy rację. Jeśli
zdarza się tu silny wiatr, przychodzi zawsze od wschodu, a przed wiatrem
wschodnim grzbiet wzgórza daje doskonałą osłonę.
Gdybyśmy wznieśli nasz dom tam, gdzie znajduje się skład żywności, który właśnie
minęliśmy, niepogoda dawałaby nam się znacznie
więcej we znaki.
Teraz, gdy zbliżamy się do domu, musimy uważać, aby nas nie usłyszały psy. Mamy
ich w tej chwili około stu dwudziestu sztuk, a gdy
podniosą wrzawę, żegnaj ciszo polarnego poranku! A oto już dobrnęliśmy do celu i
nawet przy obecnym słabym świetle dziennym może
pan rozeznać najbliższe otoczenie. Co? Nie może pan dojrzeć domu? Wierzę na
słowo. Komin tam na śniegu to wszystko, co wznosi
się ponad powierzchnię lodu!
Czy widzi pan tę deskę z tamtej strony? Zapewne uważa ją pan za zwykłą deskę
rzuconą na śnieg? Otóż myli się pan. Jest to wejście do
naszego domu. Wstępując pod powierzchnię lodu musi się pan porządnie pochylić; w
krainach podbiegunowych trzeba robić wszystko
w skali zmniejszonej; na szerokie gesty nie można sobie tutaj pozwolić. A więc
najpierw sześć stopni w dół. Proszę uważać, są one dość
wysokie. Na szczęście, przybyliśmy dostatecznie wcześnie, aby móc od początku
obserwować przebieg dnia. Jak widzę, lampa w sieni
nie jest dotychczas zapalona. To znaczy, że Lindstrm jeszcze nie wstał. Proszę
teraz trzymać się mojego anoraka i iść za mną;
znajdujemy się w korytarzu wydrążonym w śniegu, który prowadzi do przedsionka.
Ach, przepraszam! Tak, istotnie muszę prosić o
przebaczenie, gdyż całkiem zapomniałem zwrócić panu uwagę na próg u wejścia do
przedsionka. Nie pierwszy to raz się zdarza, że ktoś
się tutaj potknął. Proszę o chwilę cierpliwości, pocieram już zapałkę, po czym
będziemy mogli zobaczyć wejście. Oto jesteśmy w
kuchni. A teraz stanie się pan niewidzialny, aby móc chodzić ze mną swobodnie
przez cały dzień; w ten sposób będzie pan mógł
dokładnie obserwować, jak się nam tu żyje.
Jak wiadomo, jest dziś świętego Jana, dlatego pracujemy tylko do południa;
będzie pan miał za to sposobność zobaczyć, jak wygląda u
nas święto. Proszę mi jednak przyrzec, że nie będzie pan zbytnio koloryzował w
swoich opisach, wysyłanych do domu. A więc na razie
żegnam!
W tej chwili gospodarz znika, a ja, gość, zostaję sam.
Rrr-r-r! To dzwoni budzik! Czekam i czekam. Przywykłem w domu, że po tym dźwięku
słychać zaraz stąpanie bosych stóp, potężne
ziewanie i tym podobne odgłosy. Lecz tutaj zupełna cisza. Amundsen opuszczając
mnie, zapomniał powiedzieć, gdzie mogę się najlepiej
ukryć. Początkowo usiłuję wejść za nim do pokoju, ale co tam za powietrze! Nie,
dziękuję! Od razu się czuje, że w pomieszczeniu
mierzącym sześć na cztery metry śpi dziewięć osób; nie trzeba mi na to zwracać
uwagi. Wciąż jeszcze nie słychać żadnego ruchu. Ten
budzik nastawili chyba gwoli oszukiwania samych siebie, aby móc sobie wyobrażać,
że wstają w oznaczonym czasie. No, nareszcie!
Lindstrm! Lindstrm! rozlega się jakiś głos. Hej, Lindstrm, mógłbyś się
wreszcie ruszyć; budzik terkotał już chyba dość
długo!
To Wisting poznaję go po głosie, znam go zresztą jeszcze z kraju. Zawsze był
rannym ptaszkiem. Boże, co za piekielny hałas! To
Lindstrm gramoli się ze swej koi. Wprawdzie spóźnił się ze wstawaniem, ale za
to niewiele czasu traci na ubranie się. Raz, dwa, trzy,
już stoi pod drzwiami z małą lampką w ręku! Zbliża się godzina szósta. Lindstrm
wygląda dobrze; okrągły i tłusty, zupełnie taki sam,
jakim go widziałem ostatnio. Odziany jest w gruby ciemnoniebieski kaftan, na
głowie ma włóczkową kapuzę. Żebym to mógł wiedzieć,
po co mu to nakrycie głowy, bo w mieszkaniu nie jest zimno. W kraju często
zdarzało mi się spotykać na wsi kuchnie, które w zimie
bywały znacznie chłodniejsze. Nie to więc jest przyczyną noszenia kapuzy. Ach,
wiem już co! Ma on łysinę i nie chce ujawniać swego
słabego punktu. Tak to zwykle bywa z łysymi bardzo im zależy na ukryciu tego
mankamentu.
Pierwszą czynnością Lindstrma jest rozpalenie ogania. Piec kuchenny znajduje
się pod oknem i zajmuje połowę kuchni, mierzącej
zaledwie dwa na cztery metry. Uwagę moją przykuł przede wszystkim sposób, w jaki
Lindstrm roznieca ogień. Wrzuca po prostu
drzewo do paleniska zupełnie nie troszcząc się, gdzie ono upadnie. Nachyla się i
zdecydowanym ruchem chwyta za bańkę. Leje na
drzewo naftę, jak gdyby to było coś najbardziej naturalnego na świecie. I to nie
jakieś tam parę kropel, o nie leje i leje, wreszcie jest
pewny rezultatu. Teraz zapałka tak, wiem już, jak Lindstrm zapala drzewo.
Diablo chytrze to robi! Gdyby to jednak zobaczył
Hassel!
Kocioł na wodę stał już od wczoraj wieczór napełniony na kuchni, toteż przy tym
piekielnym ogniu woda wkrótce się zagotowała.
Dziwna rzecz, jak się ten człowiek uwija. O ile się orientuję, śniadanie ma być
o godzinie ósmej, a teraz jest dopiero kwadrans po
szóstej. Lindstrm jednak miele tę swoją kawę, aż mu się głowa trzęsie bez
przerwy, bez odpoczynku. Jeżeli jakość dorówna w tym
wypadku ilości, napój będzie wyśmienity.
Do kata! to ulubione powiedzonko Lindstrma ten młynek nadaje się tylko do
wyrzucenia. Równie dobrze mógłbym gryźć
kawę w zębach, a szłoby to nawet znacznie prędzej!
I dalibóg, ma rację. Po pełnych piętnastu minutach zmielone jest tyle, że ledwie
starczy dla wszystkich. Tymczasem zrobiło się pół do
siódmej. Trzeba kawę zaparzyć. Co za zapach! Chciałbym wiedzieć, skąd Amundsen
wziął ten gatunek! Kucharz zapalił teraz fajeczkę i
pociąga z niej statecznie z ucieszną miną; wydaje się, że powodzi mu się wcale
nieźle. Uwaga! Kawa kipi!
Podczas gdy kawa dalej się gotuje, a Lindstrm dalej kurzy swoją fajeczkę,
zastanawiam się, dlaczego tak mu się śpieszy z tą kawą.
"Głupcze myślę sobie że też od razu nie wpadłeś na to! Oczywiście pragnie
Wlać w siebie filiżankę świeżej, gorącej kawy, zanim
jeszcze inni wstaną. Przecież to jasne jak słońce!" Kiedy kawa jest już gotowa,
siadam na składanym krzesełku, które stoi w kącie, i
czekam, aż Lindstrm pozwoli sobie na jedną filiżaneczkę. Muszę jednak
powiedzieć, że ten człowiek znowu wprawia mnie w
zdumienie. Odsuwa kociołek z kawą z ognia, następnie bierze ze ściany filiżankę,
idzie z nią do stojącej na ławce bańki i raczy się
któżby w to uwierzył? wczorajszą zimną herbatą! "No, jeśli wciąż będzie mnie
tak zaskakiwał, to nie wiadomo, co jeszcze może
zdarzyć się do wieczora" myślę w głębi duszy. Teraz Lindstrm zaczyna okazywać
najgłębsze zainteresowanie dla emaliowanej
miski, stojącej na półce nad kuchnią. Tymczasem zrobiło się bardzo gorąco
zerkam na termograf, który wisi pod sufitem: wskazuje
+29. Lecz Lindstrmowi wydaje się to jeszcze nie dość dla tajemniczej
zawartości miski, która zresztą zawinięta jest w ręczniki i koce,
co sprawia takie wrażenie, jak gdyby była silnie przeziębiona. Od czasu do czasu
Lindstrm zagląda ostrożnie do wnętrza naczynia.
Najpierw patrzy na zegarek, a następnie odrzuca koce i wpatruje się badawczo w
zawartość miski.
Nagle widzę, jak jego twarz rozjaśnia się wydaje przeciągły, mało melodyjny
świst, nachyla się, chwyta za szufelkę do śmieci i
wybiega do przedsionka. Czekam w napięciu, co teraz nastąpi. Za chwilę wraca z
uśmiechem zadowolenia na twarzy, trzymając szufelkę
pełną węgla! Jeśli do tej chwili byłem zaciekawiony, to obecnie popadam w
przerażenie. Odsuwam się, jak mogę najdalej, od paleniska,
siadam na podłodze i znowu zerkam ku termografowi. Istotnie wskazówka posuwa się
szybko ku górze. To przecież szaleństwo.
Postanawiam natychmiast po powrocie do kraju złożyć wizytę w instytucie
meteorologicznym i opowiedzieć, co widziałem tutaj na
własne oczy. Nawet dołem, przy podłodze, upał wydaje mi się nie do zniesienia,
co dopiero musi się dziać w górze! Ale niech mnie Bóg
strzeże teraz Lindstrm sadowi się po prostu na kuchni! Ten człowiek musiał
postradać rozum! Właśnie mam zamiar wydać okrzyk
zgrozy, gdy drzwi otwierają się i wchodzi Amundsen. Z piersi mojej wydobywa się
głębokie westchnienie ulgi. Teraz będzie już chyba
wszystko dobrze. A tymczasem zegar wskazuje za dziesięć siódmą.
Dzień dobry, grubasie! mówi Amundsen.
Dzień dobry!
Jaka dziś pogoda?
Bryza od wschodu i mglisto, ale to już było dość dawno, kiedy wychodziłem na
dwór.
Teraz zakręciło mi się w głowie. Oto Lindstrm stoi sobie tutaj z
najspokojniejszą miną i mówi o pogodzie, a tymczasem mógłbym
przysiąc, że od rana nie wychylił nosa za drzwi.
A jak dziś z tym, rośnie?
Również Amundsen wpatruje się z wielkim zainteresowaniem w tajemniczą miskę.
Tak, wreszcie rośnie, ale też porządnie je ubiłem.
Widzę to odpowiada Amundsen i z tymi słowami wychodzi za drzwi.
Zainteresowanie moje podzieliło się obecnie pomiędzy tajemniczą miskę i
meteorologiczny spór, który po powrocie Amundsena wydaje
się nieunikniony. Wkrótce Amundsen wrócił. Pogoda na dworze nie była zapewne
pociągająca. Usiadł na składanym krzesełku tuż obok
miejsca, gdzie siedziałem na podłodze.
No, drogi przyjacielu, powiedzże mi, jak wyglądała pogoda, kiedy byłeś na
dworze zapytał.
Z uciechy prawie wyłażę ze skóry; teraz będzie heca!
Bryza od wschodu i mgła, gęsta jak ściana, kiedy byłem na dworze o szóstej
rano.
Mm! Jakoś dziwnie szybko się przejaśniło i uciszyło, obecnie powietrze jest
zupełnie czyste i nie czuć najmniejszego powiewu.
Mogłem się tego domyślić, bo wiatr najwyraźniej przycichał, a na wschodzie
zdawało się też przejaśniać.
A to się zgrabnie wykręcił!
W tym czasie Lindstrm zajął się znowu miską, którą zdjął z półki nad kuchnią i
postawił na ławce. Zaczął zdejmować rozmaite ścierki,
w które naczynie było zawinięte, aż wreszcie ukazało się ono w całej swej
okazałości. Dłużej nie mogłem już wytrzymać, musiałem
wstać i popatrzeć. Istotnie widok wart był zachodu. Miskę aż po brzegi
wypełniało złociste ciasto, które, sądząc po wielkiej ilości
pęcherzyków, było wspaniale wyrośnięte. Teraz dopiero zacząłem nabierać respektu
dla Lindstrma. To przecież prawdziwy mistrz!
Lepszego ciasta nie zrobiłby żaden cukiernik w kraju.
Obecnie zegar pokazuje godzinę siódmą dwadzieścia pięć. Tutaj wszystko odbywa
się najwidoczniej podług zegarka. Lindstrm rzuca
jeszcze ostatnie czułe spojrzenie na przedmiot swej troski, po czym chwyta
niewielką butelkę spirytusu i idzie z nią do sąsiedniej izby.
Korzystam ze sposobności, aby pobiec w ślad za nim. Przy Amundsenie, który znowu
zdrzemnął się trochę na swoim składanym
krzesełku, nie ma i tak nadziei na pogawędkę. Wewnątrz jest kompletnie ciemno, a
co za powietrze! Siekierę by można zawiesić! Staję
w drzwiach i ledwie oddycham. Lindstrm zagłębia się w ciemność, maca na oślep i
wreszcie znajduje zapałki, pociera jedną z nich i
zapala spirytus w małej miseczce, umieszczonej pod lampą zawieszoną u sufitu.
Przy świetle spirytusowym niewiele widać, można się
właściwie tylko domyślać otoczenia, a coś niecoś także i usłyszeć. Ci tutaj to
prawdziwych siedmiu braci śpiących. Ten dmucha, tamten
stęka, a ze wszystkich stron dochodzą odgłosy lekkiego chrapania.
Spirytus palił się od paru minut, gdy nagle Lindstrma ogarnął wielki pośpiech.
Rzucił się do przodu właśnie w momencie, gdy płomień
zgasł. Wokoło zaległy głębokie ciemności. Słyszę tylko, jak Lindstrm wywraca w
pośpiechu butelkę spirytusu i najbliższe krzesło; co
się dalej przewraca, nie wiem, ponieważ nie jestem obznajmiony z umeblowaniem
pokoju. W każdym razie nie są to drobiazgi. Słyszę
jakiś szczęk, nie mam jednak pojęcia, co go spowodowało, potem następuje ten sam
gwałtowny ruch ku lampie. Rozumie się, że w
drodze powrotnej Lindstrm potyka się o wszystkie poprzednio przewrócone
przedmioty. Wtem... syczący dźwięk i ostry zapach nafty.
Już myślę o tym, aby otworzyć drzwi i ratować się ucieczką, gdy wtem, tak samo
nagle i niespodziewanie, jak według mojego
wyobrażenia w pierwszy dzień stworzenia świata zjawia się światło! Światło to
jest niemożliwe do opisania, po prostu oślepiające;
niepodobna na nie patrzeć, jest zupełnie białe. Wkrótce jednak staje się całkiem
przyjemne. Najwidoczniej jest to tak zwana lampa
żarowa o sile dwustu świec! Mój podziw dla Lindstrma przeradza się w zachwyt.
Ileż dałbym za to, aby się uczynić widzialnym,
uściskać go i wyrazić mu swoje uznanie. Niestety, jest to niemożliwe, ponieważ
nie mógłbym poznać życia we Framheimie. Dlatego też
w dalszym ciągu siedzę cicho.
Teraz Lindstrm stara się najpierw doprowadzić do porządku to wszystko, co
powywracał w czasie zmagania się z lampą. Oczywiście
spirytus wyciekł z butelki i zalał cały stół. Ale to nie robi na Lindstrmie
najmniejszego wrażenia. Jedno pociągnięcie dłonią i wszystko
ląduje na leżącym w pobliżu ubraniu Johansena; widocznie Lindstrm posiada w
nadmiarze nie tylko naftę, ale i spirytus. Teraz znika on
w kuchni, zaraz jednak wraca z talerzami, filiżankami, nożami i widelcami.
Nakrywanie stołu do śniadania przez Lindstrma to najstraszliwszy sabat
czarownic, jaki kiedykolwiek przeżywałem. Nawet wkładając
łyżeczkę do filiżanki nie czyni tego w sposób normalny. O nie! Najpierw stawia
filiżankę, następnie podnosi łyżeczkę wysoko w górę i
wrzuca ją z trzaskiem do środka. W ten sposób powstaje prawdziwie piekielny
hałas. Zaczynam pojmować, dlaczego Amundsen tak
wcześnie wstał: sądzę, że bał się nakrywania do stołu.
Ale tę zajścia dają mi zarazem poznać, jak przyjazne uczucia ożywiają
przebywających tu panów. Wszędzie indziej na świecie
Lindstrm oberwałby zaraz butem po głowie. Tutaj jednak widocznie muszą żyć
najbardziej pokojowo usposobieni ludzie!
Mam teraz trochę czasu, aby się rozejrzeć wokoło. Tuż przy drzwiach, gdzie
stoję, nisko nad podłogą, znajduje się wylot rury; zaraz
poznaję, że to rura wentylacyjna. Nachylam się i przykładam rękę: najmniejszego
ruchu powietrza. A więc to jest przyczyną złego
powietrza wewnątrz domu! Pierwsza rzecz, jaka mi poza tym wpada w oczy, to
liczne koje razem dziewięć sztuk, po prawej stronie
trzy, a po lewej sześć. Większość śpiących o ile w ogóle można ich dojrzeć pod
kocami leży w workach, to znaczy w śpiworach, a
musi im tam być porządnie ciepło.
Resztę miejsca zajmuje długi stół, po obu stronach którego stoją nieduże stołki.
Ogólnie biorąc zdaje się tu panować porządek, gdyż
większość ubrań wisi na wieszakach, chociaż niektóre leżą też na podłodze. Ale
przecież niedawno Lindstrm uwijał się w ciemności po
pokoju i on to pewnie pozrzucał część odzieży na ziemię. Na stole, tuż przy
oknie, widzę gramofon, kilka pudełek z tytoniem i
popielniczki. Umeblowanie, choć niebogate ani stylowe, jest jednak
wystarczające. Na jednej ścianie obok okna wisi kilka obrazów, a na
drugiej portrety króla i królowej oraz następcy tronu Olafa, najwidoczniej
wycięte z jakiegoś ilustrowanego czasopisma i naklejone
na niebieski karton. Kąt na prawo od drzwi zajęty jest przez najrozmaitsze
części garderoby, które wiszą bądź na ścianie, bądź też na
rozpiętych sznurach. Wygląda to na bardzo skromną w swej prostocie suszarnię.
Pod stołem stoi kilka pokostowanych skrzyń, nie mam
jednak pojęcia, do czego one służą.
W jednej z koi zaczyna się wreszcie ruch. Okazuje się, że pierwszym, któremu
sprzykrzyły się hałasy, jest Wisting. Lindstrm nie traci
teraz czasu, bębni łyżkami, uśmiecha się złośliwie i spogląda z ukosa na koje.
Na pewno nie robi tego bez ukrytego zamiaru. Wisting jest
jego pierwszym, ale też wedle wszelkich oznak i jedynym sukcesem; w każdym razie
w żadnej innej koi nie można zauważyć
najmniejszego nawet poruszenia.
Dzień dobry, śpiochu! Myślałem, że chcesz się jeszcze wylegiwać! zabrzmiało
powitanie Lindstrma.
Dobryś sobie! Gdybym cię nie wypłoszył, spałbyś do tej pory.
To się nazywa odpłacić tą samą monetą! Zaraz widać, że z Wistingiem nie ma
żartów. Zresztą obaj pokiwali tylko głowami i zaśmiali się
przyjaźnie, nie mieli więc widocznie żadnych złych zamiarów.
W końcu Lindstrm postawił ostatnią filiżankę i wrzucił do niej z gorliwością i
rozmachem ostatnią łyżkę, niejako na ukoronowanie
całej czynności. Myślałem, że powróci teraz do swej roboty w kuchni, wydaje się
jednak mieć inne zamiary prostuje się, wyciąga
szyję i podnosi głowę do góry niby młody kogut, który szykuje się do piania, po
czym wrzeszczy na całe gardło:
Wyłazić spod pierzyn, chłopaki!
Dopiero teraz dopełnił Lindstrm swych porannych obowiązków. Śpiwory zaczynają
się ożywiać, a okrzyki w rodzaju: Psiakrew! lub:
Zamknij się, ty ryczywole! świadczą o tym, że mieszkańcy Framheimu zbudzili
się na dobre. Sprawca niepokoju promieniejąc
zadowoleniem znika w swojej kuchni.
Śpiochy jeden po drugim wysuwają ze śpiworów najpierw głowy, a następnie
wyłaniają resztę swych postaci. Ten tam, to musi być
Helmer Hanssen, uczestnik wyprawy na "Gja"; istotnie wygląda na takiego, który
umie obchodzić się z linami okrętowymi. A tam,
patrzcie, to chyba Olav Bjaaland! Omal nie krzyknąłem z radości. To mój stary
przyjaciel z Holmenkollen, jeden z naszych najlepszych
narciarzy, mistrz w długich biegach; czy przypominacie go sobie? A pamiętacie,
jak skoczył, zdaje mi się, pięćdziesiąt metrów i to w
pięknym stylu! Jeśli Amundsen ma więcej takich ze sobą, to na pewno dotrze do
bieguna. Jest tu również Stubberud mistrz w
podwójnym księgowaniu. Sądząc z obecnego wyglądu, trudno go wziąć za księgowego
ale zresztą kto wie? A teraz ukazują się
Hassel, Johansen i Prestrud. Tak więc wszyscy już wstali i wkrótce rozpoczną
swoje codzienne zajęcia.
Stubberud! woła Lindstrm, wsuwając głowę w drzwi. Jeśli chesz dostać
racuchów, postaraj się, aby wpadło tu choć trochę
powietrza!
Stubberud tylko się uśmiecha; wygląda, jak gdyby był zupełnie pewien swego.
Jak to powiedział Lindstrm? Racuchy! To musi pozostawać w związku z tym pięknym
ciastem i uwodzicielskim zapachem, który
wdziera się teraz przez szpary w drzwiach. Stubberud wychodzi, a ja za nim.
Rzeczywiście, Lindstrm stoi w całej okazałości przed
piecem kuchennym i wymachuje symbolem swojej godności łopatką do ciasta. Na
blasze zaś widać trzy złotobrązowe racuchy,
drgające i skwierczące rozkosznie na ostrym ogniu. Boże, jaki głód czuje się
nagle na taki widok! Aby nikomu nie zawadzać, zajmuję
znowu swoje dawne miejsce i przyglądam się uważnie Lindstrmowi. To dopiero
zuch! Wytrząsa racuchy jak z rękawa. Smażenie
odbywa się tak szybko i regularnie, że mimo woli przychodzi na myśl sztukmistrz,
żonglujący kulami. Lindstrm posługuje się swą
łopatką z bajeczną wprost wprawą. Jedną ręką nakłada ciasto dużą drewnianą łyżką
na patelnię, a drugą jednocześnie zdejmuje łopatką
gotowe racuchy. Na jednego człowieka to chyba nieco za wiele!
Teraz zjawia się Wisting, kłania się zamaszyście i podsuwa małe naczynie
blaszane. Lindstrm czuje się zaszczycony pięknym ukłonem,
napełnia puste naczynie wrzątkiem i Wisting znika. Ta chwilowa przerwa jednak
wytrąca kucharza z jego czynności; kuglarskie sztuczki
z racuchami urywają się, a jeden spada nawet za piec. Ale ten człowiek okazuje
niczym niezmącony spokój ducha. Nie jestem co prawda
pewien, czy w ogóle zauważył ten ubytek. Sądzę jednak, że westchnienie, które
przy tym mu się wyrwało, musiało znaczyć: "No, coś
niecoś należy się też i czworonogom!"
Oto jeden po drugim ukazują się podróżnicy z małymi naczyniami blaszanymi i
proszą o trochę gotowanej wody. To mnie intryguje,
podnoszę się więc i przemykam z jednym z nich do przedsionka, a potem na dwór.
To, co widzę, jest prawie nie do uwierzenia.
Polarnicy myją sobie zęby! Co wy na to?! A więc nie są oni kompletnymi
brudasami! Wokoło pachnie pasta do zębów.
Nadchodzi i Amundsen. Widocznie był zajęty badaniem pogody, gdyż w ręku trzyma
wiatromierz. Biegnę za nim. przez chodnik i
korzystając z okazji, że nikt nas nie widzi, klepię go po ramieniu, mówiąc: "Toż
to prawdziwe chwaty!" Amundsen uśmiecha się tylko,
lecz ten uśmiech mówi więcej niż słowa. Rozumiem dobrze, co on oznacza: "Wiem o
tym od dawna!"
Tymczasem nadchodzi godzina ósma. Drzwi z kuchni do izby zostają teraz szeroko
otwarte, napływa przez nie ciepło i miesza się ze
świeżym powietrzem, któremu Stubberud wskazał właściwą drogę. Obecnie pobyt
tutaj staje się przyjemniejszy jest przytulnie i
ciepło, a przy tym świeżo.
Następuje moment szczególnie interesujący. Gdy tylko panowie wyczyścili zęby,
wchodzą jeden po drugim i podają swoją ocenę
temperatury na dworze. Daje to sposobność do wielu dowcipnych uwag i tak przy
miłej pogawędce i beztroskim śmiechu upływa
pierwszy posiłek. W Norwegii, gdy tylko zabrzęczą szklanki i powstaje weselszy
nastrój, porównuje się badaczy polarnych do naszych
przodków, śmiałych Wikingów. Dotychczas owo wspaniałe porównanie nie
przychodziło mi na myśl, kiedy patrzyłem na tę gromadę
ludzi całkiem zwyczajnych, ludzi codziennej pracy myjących sobie zęby. Teraz
jednak, gdy zasiadają oni do stołu, uderza mnie owo
podobieństwo i muszę uznać trafność porównania; nasi przodkowie Wikingowie na
pewno nie potrafili pałaszować potężniej niż tych
dziewięciu!
Jedna po drugiej znikają góry racuchów, jak gdyby składały się z samego tylko
powietrza. A ja w naiwności ducha wyobrażałem sobie,
że taki jeden powinien wystarczyć do zaspokojenia głodu! Racuchy posmarowane
masłem i obłożone konfiturami pochłaniane są z
bajeczną szybkością. Jeśli najlepszą nagrodą dla kucharza jest powodzenie jego
potraw, to niewątpliwie Lindstrm otrzymuje wysoką
zapłatę! Racuchy popija się dużymi filiżankami gorącej, mocno pachnącej kawy,
której działanie nie każe na siebie długo czekać,
rozmowa bowiem staje się wkrótce ogólna. Pierwsza wielka dyskusja toczy się
wokół powieści pod tytułem: "Ekspres Rzym-Paryż",
która cieszy się widocznie ogólną wziętością. Z wypowiedzi dowiaduję się
niestety, nie czytałem tego słynnego dzieła że w
pociągu popełniono morderstwo. Ożywione rozważania dotyczą zagadnienia, kto może
być sprawcą. W końcu zgodzono się, o ile
zrozumiałem, że było to samobójstwo.
Zawsze sądziłem, że podczas dalekich podróży, kiedy ci sami ludzie przestają ze
sobą dzień w dzień przez długie lata, musi być rzeczą
niezmiernie trudną wyszukiwać coraz to nowe tematy do rozmowy. Tutaj jednak nie
odnoszę tego wrażenia. Zaledwie ekspres zniknął w
oddali, już wkracza na arenę kwestia językowa, która tak pasjonuje wszystkich w
Norwegii. Spór na ten temat wybucha natychmiast z
wielką siłą. Najwidoczniej reprezentowani są tutaj przedstawiciele obu partii.
Aby nie dotknąć żadnej ze stron, nie powtórzę tego, co
usłyszałem. Mogę powiedzieć tylko tyle, że zwolennicy powrotu do języka
staronorweskiego (landsmaal) uznali ten język za jedynie
prawdziwy, ale ich przeciwnicy stwierdzili to samo o swoim (mowa o duńskim
Języku literackim (riksmaal, który przyjął się z pewnymi
zmianami w Norwegii w okresie jej unii z Danią (13971814).
Następnie wyciągnięto fajki i wkrótce dym tytoniowy toczył ze światłem zaciętą
walkę o panowanie w izbie. Wszyscy oddają się
przyjemności palenia i przystępują do omawiania prac na rozpoczęty dzień.
Muszę dostarczyć pożeraczowi drzewa i węgla dość materiału na cały dzień
świąteczny mówi Hassel.
Zachłystuję się z tajonego śmiechu. Gdyby Hassel wiedział, jakie zastosowanie
znalazła dziś rano nafta, sądzę, że powiedziałby coś
również o "pijawce naftowej".
Ale jest już pół do dziewiątej i Stubberud oraz Bjaaland wstają. Ponieważ
wyciągają różne części garderoby i ubierają się,
przypuszczam, że chcą wyjść. I patrzcie, bez słowa, idą już do drzwi. Pozostali
palą dalej swoje fajki, a niektórzy zaczynają nawet
czytać. O dziewiątej następuje jednak ogólne poruszenie. Wszyscy wciągają
futrzane ubrania i gotują się do wyjścia.
Tymczasem Bjaaland i Stubberud są już z powrotem. Odbyli tylko mały spacer, co
mogłem poznać z niektórych ich wypowiedzi, w
rodzaju: "Trochę zimno", "Koło składu żywności ostry wiatr" i tym podobnych.
Prestrud jest jedynym, który nie zbiera się do
wyjścia. Podchodzi do najdalszej koi, pod którą stoi skrzynia, podnosi jej
pokrywę i oto ukazują się trzy chronometry. Równocześnie
trzej inni wyciągają z kieszeni zegarki, porównują je, zapisują wyniki, aby
zaraz potem zniknąć. Wykorzystuję sposobność, by przekraść
się razem z ostatnim, ponieważ Prestrud i jego zbiór chronometrów to dla mnie
rzeczy zbyt poważne. Muszę zobaczyć, co się teraz
dzieje poza domem.
Na dworze tymczasem wszczyna się ruch. Z namiotów rozbrzmiewa we wszystkich
tonacjach szczekanie psów. Z tych, którzy przede
mną opuścili dom, nie mogę dostrzec nikogo i przypuszczam, że poszli do psich
namiotów. Ze wszystkich błyska światło, są tam więc
na pewno i spuszczają psy z uwięzi. Oświetlone namioty odcinają się od ciemnego,
usianego gwiazdami nieba.
Niepodobna teraz twierdzić, że na dworze jest zupełnie ciemno. Blada czerwień
podniosła się nieco wyżej na niebie i światło jej
zwyciężyło zorzę polarną, która od wczesnego ranka znacznie przybladła i obecnie
najwidoczniej zanika.
Zaczyna się roić od czworonogów, które wylatują z namiotów niczym rakiety.
Reprezentowane są tu psy wszelkich maści szare i
czarne, czerwone i brunatne. W zdumienie wprawia mnie to, że wszystkie psy
wydają się zadziwiająco małe. Ale jak wspaniale
wyglądają! Tłuste i okrągłe, dobrze utrzymane i wyszczotkowane, kipią ochotą do
życia. Natychmiast tworzą się grupki od dwóch do
pięciu zwierząt, najwidoczniej szczególnie dobrych przyjaciół. Po prostu łaszą
się do siebie, przy czym w każdej grupie jeden z psów
wyraźnie wiedzie prym. Pozostałe tłoczą się wokół niego, liżą go, machają
ogonami i okazują mu całkowitą uległość.
Szczególnie podobają mi się młode i najmłodsze psy; mają bardzo dużo wdzięku. Na
oko sądząc każdy z nich może liczyć około
dziesięciu miesięcy. Są to zwierzęta pod każdym względem bez zarzutu i z
przyjemnością trzeba stwierdzić, że od urodzenia musiały
być doskonale pielęgnowane. Ich futro jest zdumiewająco gęste, znacznie
gęściejsze niż u dorosłych zwierząt. Te malce odznaczają się
szczególną dzielnością i nie ustępują absolutnie nikomu.
Poza tym są jeszcze te najmniejsze szczenięta. Wyglądają jak małe kłębki wełny,
przewracają się po śniegu i wspaniale się zabawiają.
Nie mogłem wyjść ze zdumienia, że nawet najmłodsze szczeniaki znoszą tak dobrze
zimno. Sądziłem raczej, że takie młode stworzenia
nie są zdolne przetrwać zimy. Później dowiedziałem się, że nie tylko dobrze
znoszą mróz, ale są nawet bardziej wytrzymałe od starych,
te bowiem chroniły się wieczorem pod namioty, a małe szczeniaki wcale nie
chciały tam wchodzić i przez większą część zimy sypiały
na powietrzu.
Już wszyscy pospuszczali swoje psy i z latarniami w ręku porozchodzili się w
różne strony; jak mi się wydaje, zniknęli pod
powierzchnią lodu. Nietrudno się domyślić, że w ciągu dnia będzie tu wiele do
zobaczenia. Ale dokąd, u licha, poszli ci ludzie? Oto
nadchodzi Amundsen! Pozostał, gdyż widocznie sprawuje dziś dozór nad psami.
Podchodzę ku niemu.
Świetnie, że pan przyszedł! mówi Amundsen. Mogę panu zaprezentować
niektóre spośród naszych psich wielkości. Tutaj oto
stoi przed nami "trójka hultajska": Fix, Lasse i Snuppesen. Fix, wielkie, szare
psisko, podobne do wilka, ma dużo grzechów na sumieniu.
Pierwszej niegodziwości dopuścił się już na Flekkery koło Kristiansand, gdzie
nasza psiarnia przebywała przez miesiąc w czasie
podróży z Grenlandii do Norwegii ugryzł Lindstrma w siedzenie. To mi
przyjemność, gdy taka bestia ukąsi, prawda?
Obecnie Fix jest już obłaskawiony i bez warknięcia pozwala, by pan chwytał go za
szczęki i otwierał mu paszczę. Niech mnie Bóg
zachowa przed tymi rzędami zębów! Cieszę się po cichu, że to nie ja byłem wtedy
w spodniach Lindstrma.
Niech pan zauważy, że jeszcze dzisiaj Lindstrm siada z wielką ostrożnością
ciągnie Amundsen. Ja sam noszę ślady zębów Fixa
na lewej łydce, a także inni spośród nas są w podobny sposób naznaczeni.
Niektórzy odnoszą się do Fixa nadal z całym respektem.
A to jest Lassesen, jak nazywamy go pieszczotliwie, gdyż właściwie dano mu miano
Lasse. Jak pan widzi, jest on prawie zupełnie
czarny. Sądzę, że był to najdzikszy spośród psów wziętych na statek.
Przywiązałem go wraz z kilkoma innymi na pomoście
nawigacyjnym obok Fixa, gdyż oba te psy zaprzyjaźniły się jeszcze na Grenlandii.
Ale mogę panu powiedzieć, że ilekroć musiałem
przechodzić koło Lassego, obliczałem odległość bardzo dokładnie. Gdy próbowałem
przybliżyć się doń, zdawał się nie zwracać na mnie
uwagi i tkwił w bezruchu. Widziałem jednak wyraźnie, jak podnosił górną wargę,
obnażając przy tym rząd zębów, z którymi zawierać
znajomości nie miałem najmniejszej ochoty. Tak przeszło prawie czternaście dni,
a potem już górna warga pozostawała na swoim
miejscu, ogon zaś podnosił się nieco ku górze, jak gdyby zwierzę pragnęło
pomerdać nim na powitanie temu, kto mu codziennie
przynosił jedzenie i picie. Lecz droga od tego stanu do przyjaźni była długa i
bardzo kręta. W okresie, który potem nastąpił, drapałem
psa ód czasu do czasu długim kijem po grzbiecie. Za pierwszym razem rzucał się
na wszystkie strony, chwytał za kij i miażdżył go
zębami. Całe szczęście, że nie była to moja ręka. Dzień po dniu przybliżałem się
doń, aż wreszcie pewnego razu odważyłem się dotknąć
go ręką. Wprawdzie pies popatrzył na mnie złym wzrokiem, ale nie uczynił mi nic
złego. Aż wreszcie nadszedł czas, gdy zawarliśmy
prawdziwą przyjaźń.
Ostatnią z "trójki hultajskiej" jest Snuppesen, dama o ciemnoczerwonych włosach.
To wierna przyjaciółka tamtych dwu. Snuppesen jest
najlżejsza i najzgrabniejsza ze wszystkich naszych czworonogów, a że kocha mnie
serdecznie, widać to od razu. Przeważnie staje na
tylne łapy i usiłuje polizać mnie po twarzy. Daremnie staram się odzwyczaić ją
od tego; zawsze postawi na swoim. W tej chwili nie mam
już więcej zwierząt, które by były godne szczególnej uwagi, chyba że ma pan
ochotę posłuchać pięknego śpiewu. Wśród moich psów
jest mianowicie jeden śpiewak z zamiłowania Uran. Chodźmy razem, weźmiemy z
sobą także "trójkę hultajską"; posłucha pan, co się
będzie działo.
Zbliżamy się do dwóch czarno-białych psów, leżących samotnie w śniegu, "trójka
hultajska" zaś skacze i pląsa wokoło. Kiedy psy
spostrzegły zbliżającą się trójkę, zerwały się jak na komendę i poznałem, że
natrafiliśmy na śpiewaka. Cóż to za głos, budzący grozę!
Ale oto muszę skierować uwagę na inną wynurzającą się właśnie trójkę. Te
trzy psy robią nadzwyczaj dobre wrażenie, toteż
zwracam się do mego towarzysza z prośbą o bliższe wyjaśnienia.
Są to zwierzęta z zaprzęgu Hanssena, należą do naszych najlepszych okazów
opowiada Amundsen. Ten wielki, czarno-biały
nazywa się Zanko. Sądząc z wyglądu jest on dość stary. Dwa pozostałe
przypominają kiełbaski, w które wetknięto zamiast nóg cztery
zapałki; wabią się Ring i Mylius. Na podstawie cech zewnętrznych przypuszczamy,
że to bracia, są bowiem podobne do siebie jak dwie
krople wody.
Przechodzimy teraz w poprzek całego hufca w nadziei, że natrafimy jeszcze na
jakąś wielkość.
Oto przed nami: Karenius, Sauen, Czarny i Lussi; wszystkie należą do
Stubberuda i stanowią w obozie potęgę. Tuż obok stoi namiot
Bjaalanda, a w pobliżu leżą jego ulubieńcy: Kvaen, Lap, Pan, Gorki i Jaala. Są
to prawie wyłącznie małe, ale wspaniałe zwierzęta. Tam,
na południowo-wschodnim krańcu, stoi namiot Hassela; nie zobaczymy jednak w tej
chwili żadnego spośród jego psów, gdyż rozłożyły
się przed wejściem do składu olejów, gdzie przebywa ich pan. Następny namiot
należy do Wistinga. Musimy tam podejść i spróbować,
czy nie uda się nam poznać jego czwórki. Istotnie, są wszystkie cztery, uwijają
się wewnątrz namiotu. Ten duży brunatno-czerwony na
prawo to Pułkownik, nasz najpiękniejszy pies. Trzej jego współtowarzysze zwą
się: Suggen, Arne i Brun. Co do Pułkownika, to muszę
panu opowiedzieć małą historyjkę, która zdarzyła się, gdy zwierzęta przebywały
jeszcze na Flekkery.
Pies był podówczas zupełnie dziki, urwał się z łańcucha i popłynął na morze.
Zauważono to dopiero wtedy, kiedy znajdował się w
połowie drogi pomiędzy wyspą a lądem, do którego najwidoczniej zmierzał, aby
pochwycić pasące się tam jagnię. Lindstrm i Wisting,
pełniący nadzór nad psami, rzucili się do łódki i sprowadzili zbiega.
Z tamtej strony, w rogu, znajduje się namiot Johansena. O jego psach niewiele da
się powiedzieć. Najbardziej wyróżnia się Kamilla; jest
ona doskonałą matką, która dzieci a ma ich wiele wychowuje wzorowo.
Myślę, że napatrzył się pan już dość na nasze kundle. Jeśli się pan zgodzi,
pokażę mu teraz podziemny Framheim oraz wszystko, co się
tam odbywa. Muszę od razu uprzedzić, że jesteśmy dumni ze swego dzieła i zapewne
nie odmówi nam pan do tego prawa.
Zaczniemy od złożenia wizyty Hasselowi, gdyż miejsce jego pracy znajduje się
najbliżej. Idziemy więc ku domowi, mijamy jego
zachodnią stronę i stajemy wkrótce koło urządzenia przypominającego rodzaj
kozła. Poniżej znajduje się duża drewniana klapa. W
miejscu, gdzie schodzą się trzy ramiona kozła, umieszczony jest niewielki
drewniany blok, przez który przechodzi cienka lina,
umocowana jednym końcem do klapy, podczas gdy u drugiego jej końca, kilka stóp
nad powierzchnią śniegu, wisi ciężarek.
Jesteśmy już u Hassela mówi mój towarzysz. Dobrze się składa, że nie może
mnie teraz widzieć, gdyż na pewno wyglądam dość
głupio.
"U Hassela?" zapytuję w myśli sam siebie. "Co ten człowiek sobie wyobraża?
Przecież stoimy na otwartej przestrzeni!"
Czy słyszy pan ten hałas? To Hassel piłuje drzewo.
Amundsen pochyla się i jednym ruchem ręki podnosi do góry dość ciężką klapę:
ciężarek na drugim końcu bloku spełnił swoje zadanie.
Widzę szerokie stopnie ze śniegu, prowadzące w głąb lodu. Pozostawiamy zapadnię
szeroko otwartą, ażeby wpuścić do środka tę
odrobinę światła dziennego, jaką mamy na dworze. Mój gościnny gospodarz idzie
przodem, a ja podążam za nim. Po czterech czy pięciu
stopniach znajdujemy się przed wejściem, zasłoniętym wełnianym kocem. Hałas,
który dotychczas dobiegał do nas w postaci głuchego
szmeru, staje się teraz ostrzejszy; zdaję sobie sprawę, że pochodzi z piłowania
drzewa.
Wchodzimy do środka i dostajemy się do długiego, a wąskiego pomieszczenia,
wydrążonego w lodzie. Na mocnym podmurowaniu ze
śniegu leżą we wzorowym porządku beczki. Jeśli wszystkie zawierają naftę, łatwo
zrozumieć rozrzutność Lindstrma. Zmagazynowane
tu zapasy powinny starczyć na wiele lat.
W środku wisi latarnia, jedna z tych zwykłych latarń z okrągłym kloszem,
obciągniętym drucianą siatką. W ciemno obitym
pomieszczeniu latarnia taka na pewno nie świeciłaby zbyt jasno, ale tutaj, w tym
białym otoczeniu, światło jej wydaje się jasne jak
promienie słońca. W głębi stoi zapalony prymus. Termometr wiszący w niewielkiej
od niego odległości wskazuje 20C. Hassel nie
powinien więc uskarżać się na zbytni upał. Kiedy się jednak piłuje drzewo, można
tu jako tako wytrzymać. Podchodzimy do Hassela,
który wygląda, jak gdyby mu się bardzo śpieszyło, bo trociny aż fruwają.
Dzień dobry!
Dzień dobry! Trociny lecą jeszcze gwałtowniej.
Ma pan chyba dzisiaj dużo roboty?
Tak sądzę. Piła porusza się coraz szybciej. Jeśli chcę być gotów przed
świętem, muszę się uwijać.
Jak wygląda zużycie węgla?
Pytanie to działa piorunująco: Hassel zatrzymuje piłę, wyciąga ją z kloca i
wiesza na ścianie. Opieram się o ścianę i czekam w napięciu,
co teraz nastąpi: grozi coś nieprzewidzianego. Hassel rozgląda się wokoło
nigdy nie można być dość przezornym a następnie
zbliża się do mego towarzysza z oznakami ostrożności i mówi:
W ostatnim tygodniu nabrałem go znowu na dwadzieścia pięć kilo!
Oddycham z wielką ulgą, ponieważ oczekiwałem czegoś znacznie gorszego. Z pełnym
zadowolenia uśmiechem bierze się Hassel na
nowo do roboty i nic by go już teraz nie potrafiło zatrzymać. Znikając za
zasłoną widzimy Hassela w chmurze trocin.
Wychodzimy znowu na powierzchnię: nieznaczny ruch palcem i klapa lekko opada,
zamykając otwór. Tak, tak, widzę jasno, że Hassel
zdolny jest do czegoś więcej niż do piłowania drzewa brzozowego. Na dworze leży
jego sfora, czujna na najmniejszy ruch swego pana.
Są tu: Mikkel, Raven, Rasmus i Elza wszystkie wyglądają doskonale.
Otwieramy drzwi do Framheimu. Uderza mnie oślepiający blask. W ścianie, obok
schodów wmurowana jest drewniana skrzynia, wybita
blachą, a w niej znajduje się niewielka lampa, która, jak się zdaje, rozsiewa to
jaskrawe światło. W rzeczywistości jednak tylko
otoczenie powoduje, że wszystko wydaje się tak jasne. Gdzie spojrzeć, lód i
śnieg! Teraz dopiero mogę się porządnie rozejrzeć,
ponieważ rankiem było tu zupełnie ciemno. Już na progu czuję zimno napływające z
tunelu, wiodącego do przedsionka.
A więc idziemy najpierw do Bjaalanda?
Z tymi słowami towarzysz mój pochyla się i zapuszcza w mroczny korytarz.
Niech pan spojrzy na śnieg wprost pod swoimi stopami. Czy widzi pan
przebłyskujące światełko?
Stopniowo oczy moje przyzwyczajają się do ciemności panujących w tunelu;
istotnie, przez ścianę śniegową przesącza się zielony
promyk światła. Do uszu naszych dochodzi znowu hałas, jakiś równomierny odgłos,
który dobywa się z dołu.
Uwaga, tutaj są schody!
Amundsen może być spokojny. Dziś już raz pocałowałem podłogę i to mi całkiem
wystarcza. Znowu schodzimy w głąb lodu po
mocnych, szerokich stopniach ze śniegu, pokrytych deskami. Wtem w śnieżnej
ścianie odsuwają się drzwi i oto jestem w pracowni
Bjaalanda i Stubberuda. Pomieszczenie to ma około 1,8 metra wysokości, 4,5 metra
długości i dwa metry szerokości. Na podłodze leżą
wielkie ilości wiórów, które czynią ją ciepłą i miękką. W jednym kącie stoi na
prymusie duża skrzynia blaszana, z której unosi się para.
No, jak tam idzie?
Doskonale. Właśnie w tej chwili wyginamy płozy. Dokonałem prowizorycznego
przeważenia i sądzę, że uda mi się zmniejszyć wagę
sań do dwudziestu dwu kilo.
Wydaje mi się to prawie niepodobieństwem. Amundsen opowiadał mi rano o ciężkich
saniach, którymi rozporządzali dotychczas:
ważyły po siedemdziesiąt pięć kilogramów. Bjaaland chce zmniejszyć ich ciężar do
dwudziestu dwu kilogramów, a więc więcej niż o
dwie trzecie! Do lodowych ścian poprzybijano haki i półki na narzędzia. Warsztat
stolarski Bjaalanda jest masywny; został wycięty w
twardym śniegu, który pokryto deskami. Przy przeciwległej ścianie stoi jeszcze
jeden warsztat, tak samo masywny; ale nieco krótszy od
pierwszego. Nie ulega wątpliwości, że jest to miejsce pracy Stubberuda.
Wprawdzie dzisiaj nie ma go tutaj, widzę jednak, że jego
zadanie polega na heblowaniu skrzyń do sani i zmniejszaniu w ten sposób ich
wagi. Jedna skrzynia stoi już gotowa; schylam się i
oglądam ją. Na górnej części, gdzie przymocowano mały, okrągły kawałek
aluminium, napis: waga pierwotna dziesięć kilogramów,
waga zmniejszona sześć kilogramów. Łatwo zrozumieć, co ta oszczędność na wadze
znaczy dla ludzi, których czeka tak daleka
droga. Całe oświetlenie składa się tutaj z jednej, ale za to nadzwyczaj jasnej
lampy. Zwracam się ku wyjściu przeświadczony, że również
produkcja sań znajduje się w najlepszych rękach.
Udajemy się do przedsionka, gdzie spotykamy Stubberuda. Jest bardzo zajęty
sprzątaniem i przygotowaniami do święta. Para, która przy
otwieraniu drzwi napływa z kuchni, osiada na stropie i ścianach sieni w postaci
grubego na palec szronu. Stubberud pracuje właśnie nad
usunięciem tego szronu za pomocą długiej szczotki. Z okazji święta wszystko musi
się świecić i błyszczeć.
Idziemy stamtąd do kuchni. Na ogniu stoi obiad; w garnkach szumi i gotuje się.
Podłoga wyszorowana, a pokrywające ją linoleum lśni
świąteczną czystością. Tak samo wygląda izba mieszkalna; wszystko wyszorowane i
czyściutkie. Na podłodze linoleum, a na stole
cerata odświętnie białego koloru. Powietrze jest czyste najzupełniej czyste.
Wszystkie koje zasłane, a stołki przesunięte na miejsce.
Nigdzie jednak nikogo nie widać.
Wprawdzie obejrzał pan dopiero cząstkę naszych podziemnych pałaców, sądzę
jednak, że winniśmy najpierw odbyć spacer na
poddasze i zobaczyć, jak tam wygląda mówi Amundsen. Proszę za mną, zaraz tam
wejdziemy.
Przechodzimy do kuchni, a stamtąd po stopniach, przymocowanych do ściany,
dostajemy się na poddasze. Przy świetle małej latarki
elektrycznej rozglądamy się na wszystkie strony. Pierwsze, co zwraca moją uwagę,
to biblioteka, sprawiająca równie korzystne
wrażenie, jak wszystko tutaj. Książki uporządkowane według numerów od jednego
do osiemdziesięciu stoją na trzech półkach.
Ponieważ spis książek leży obok, rzucam na niego okiem. Istotnie, pomyślano
tutaj o wszelkich gustach. W rogu napis: Bibliotekarz
Adolf Henryk Lindstrm. A więc jest on również bibliotekarzem naprawdę
wszechstronny człowiek!
Dalej stoją w długich rzędach skrzynie ze smażonymi borówkami i jeżynami, sokami
owocowymi, śmietaną, cukrem i owocami w occie.
Jeden kąt wykorzystano na ciemnię optyczną. Aby uniemożliwić dostęp światła,
przed otworem w podłodze zawieszono zasłonę;
naokoło stoją miski z wywoływaczem, szkiełka pomiarowe i tym podobne rzeczy.
Udajemy się na dół. Właśnie gdy wchodzimy do przedsionka, zbliża się Lindstrm z
tacą pełną brył lodu; sądzę, że mają one służyć do
przygotowania wody.
Mój towarzysz uzbroił się w dużą, jasną latarnię; domyślam się, że zaczniemy
teraz wędrówkę podziemną. W północnej ścianie
przedsionka znajdują się drzwi, przez które weszliśmy za pierwszym razem.
Dostajemy się przez nie do krytego tunelu, gdzie panują
kompletne ciemności. Nawet latarnia straciła prawie całą swoją jasność. Staram
się wyczuć dotykiem, co mam przed sobą; przewodnik
mój zatrzymuje się i wygłasza krótki wykład na temat wzorowego porządku, który
da się utrzymać dzięki ogólnej dobrej woli, ja zaś
ufnie przysłuchuję się jego wywodom. Po wszystkim, co już tutaj zobaczyłem,
gotów jestem bez sprzeciwu zgodzić się z tą oceną. Co
prawda na tym szlaku muszę przyjmować wszystko, co usłyszę, na wiarę, gdyż
absolutnie nic nie widać; naokoło panuje czarna noc.
Właśnie ruszyliśmy przed siebie, a po świeżo wysłuchanym wykładzie czuję się tak
nieskończenie pewnie, że w spokoju ducha
porzucam oparcie, jakie dotąd miałem w anoraku mego przewodnika. Okazuje się
jednak, że było to bardzo głupie, ponieważ... bums!
i już leżę jak długi na ziemi. Wszedłem na coś okrągłego, padając chwyciłem
jakiś przedmiot, również okrągły, trzymam się go
kurczowo. Chciałbym się przekonać, co może się walać na podłodze w tak wzorowo
utrzymywanym domu. Światło latarni, jak już
powiedziałem, jest bardzo nikłe, wystarcza jednak, abym mógł rozeznać, co
trzymam w ramionach ser edamski! Dla porządku
stawiam go z powrotem na miejsce i patrzę na swoje nogi. O co się właściwie
potknąłem? Czyżby także o ser edamski? Dalibóg, tam
leży jeszcze jeden ser z tej samej rodziny! Zaczynam wyrabiać sobie własny
pogląd na panujące tu porządki, ale oczywiście nic nie
mówię. Licho wie, dlaczego mój przewodnik nie potknął się o ser. "No tak
odpowiadam sobie w myśli oczywiście jest on lepiej
obeznany z miejscowymi porządkami".
Od wschodniej ściany szczytowej oświetla tunel znajdujące się tam okno.
Naprzeciw okna, w lodzie, który tworzy drugą ścianę domu,
wykuto potężną jamę, skąd wyziera czarny mrok. Bez dobrze obznajmionego z
terenem towarzysza bałbym się wejść do tego otworu,
który rozszerza się coraz bardziej, tworząc w końcu dość duże pomieszczenie z
wysoko sklepionym pułapem. Łopata i siekiera, leżące
na ziemi, są jedynymi przedmiotami, które mogę tu dostrzec. Do czego, u licha,
może służyć ta hala? Jest to składnica śniegu i lodu,
skąd Lindstrm sprowadzał w ciągu ostatnich miesięcy materiał do produkcji wody
na mycie i gotowanie. W jednej ze ścian, tuż nad
podłogą, znajduje się otwór wystarczająco duży, aby mógł się przezeń przecisnąć
człowiek.
A teraz musi się pan czołgać za mną; odwiedzimy Hanssena i Wistinga mówi mój
przewodnik i natychmiast znika w ciemnym
otworze.
Szybko rzucam się na ziemię i czołgam się za nim, nie chciałbym bowiem pozostać
sam jeden w tych egipskich ciemnościach. Po
drodze udaje mi się złapać za nogę mego przewodnika; nie puszczam tej podpory,
dopóki na drugim końcu tunelu nie dostrzegam
światła. Chodnik, którym się przeciskamy, jest wszędzie jednakowo wąski, co
zmusza do odbycia całej drogi na klęczkach. Na szczęście
przyjemność ta nie trwa długo, ponieważ tunel przechodzi wkrótce w dość duże,
prawie czworokątne pomieszczenie.
Pośrodku stoi niewielki stół, przy którym pracuje z zapałem Helmer Hanssen,
zajęty składaniem i związywaniem poszczególnych części
sań. Pomieszczenie wydaje mi się bardzo źle oświetlone, choć oprócz lampy palą
się tu jeszcze świece. Po namyśle dochodzę do
wniosku, że winne są temu ciemne przedmioty, zgromadzone tam w dużej ilości. Z
jednej strony leżą przy ścianie wielkie stosy odzieży
futrzanej, nakryte wełnianymi kocami dla ochrony przed szronem, który tworzy się
pod stropem i spada. Przy drugiej ścianie stoi wysoki
stos sań, a przy trzeciej, naprzeciw drzwi, leżą góry wełnianej bielizny.
Niejeden sklep w Christianii mógłby pozazdrościć naszym
podróżnikom tych zapasów kurtek islandzkich, swetrów, wszelakiej bielizny,
skarpet, rękawic i temu podobnych.
Ciasny otwór, z którego wyleźliśmy, znajduje się w rogu, pomiędzy ścianą
poprzeczną a podłużną, przy której stoją sanie. Obok sań, w
tej samej ścianie, są drzwi za zasłoną. Dochodzi stamtąd głośny "warkot. Jestem
ogromnie nim zaciekawiony, muszę jednak cierpliwie
przysłuchiwał się, co Amundsen i Hanssen mają sobie do powiedzenia.
I cóż, Hanssen, co myślisz o naszym wiązaniu sanek?
O, teraz to wytrzyma; w każdym razie jest lepiej, niż było. Proszę popatrzeć,
jak umocowaliśmy tamte końce sznurów.
Pochylam się również ku przodowi, aby zobaczyć, co przy tych saniach nie jest w
porządku, i muszę przyznać, że to, co widzę, wprawia
mnie w zdumienie.
Wiązanie lin należy do robót, które marynarze wykonują zawsze z największą
starannością. Wiedzą oni dobrze, że jeśli końce lin są źle
umocowane, nic nie pomogą sznury nałożone, nie wiem jak starannie. Cóż jednak
widzę? Oto koniec jednego ze sznurów jest
umocowany maleńkim drucianym sztyfcikiem, jakich używa się do przypinania
proporczyków.
I z czymś takim mieliśmy jechać na biegun?! mówi Hanssen. Najłagodniejsza to
zresztą z jego ocen takiej roboty. Przyglądam się,
w jaki sposób zostały umocowane pozostałe sznury, i zgadzam się najzupełniej z
Hanssenem, że teraz będą one mogły pełnić swą
funkcję. Inna rzecz, że ta robota przy 26 mrozu, jakie wskazuje termometr, jest
bardzo niewdzięczna; nie widać jednak, aby Hanssen
robił sobie cośkolwiek z mrozu. Słyszałem, że również Wisting uczestniczy w tej
pracy, ale go nie widzę. Gdzież on może być? Moje
spojrzenia kierują się mimo woli ku zasłonie, za którą słychać hałas. Jestem
teraz tak zaciekawiony, że prawie nie mogę się opanować.
Wreszcie problem wiązania sanek wydaje się załatwiony i mój przewodnik szykuje
Się do wyjścia. Stawia latarnię i podchodzi do
zasłony.
Wisting!
Słucham!
Odpowiedź brzmi, jak gdyby dochodziła z wielkiej odległości. Hałas ustaje,
uchyla się zasłona. Tam, w dole, Wisting szyje na
maszynie! A przecież temperatura na dworze wynosi teraz 51. Jak można szyć w
takich warunkach? Przysuwam się do wejścia, aby
przyjrzeć się z bliska Wistingowi. Uderza mnie "iście tropikalny" upał. Zerkam
na termometr: +10. Jak to się da pogodzić jedno z
drugim? Oto w tej lodowej piwnicy siedzi sobie człowiek i szyje przy
dziesięciu stopniach ciepła. A przecież już w szkole uczyłem
się, że lód zaczyna się topić przy 0. Gdyby to prawo w dalszym ciągu
obowiązywało, Wisting musiałby siedzieć pod prysznicem.
Wchodzę do środka. Szwalnia jest niewielka wszystkiego dwa metry kwadratowe.
Poza maszyną do szycia najnowszego typu jest tu
tylko wielki namiot, przy którym Wisting właśnie pracuje, oraz mnóstwo
instrumentów, kompasów i temu podobnych. Co mnie jednak
najbardziej interesuje, to sposób, w jaki Wisting zapobiega topieniu się lodu i
ratuje się od prysznicu. Aha, już rozumiem! Bardzo
pomysłowe urządzenie! Strop i ściany pokryto blachą i płótnem żaglowym w ten
sposób, że woda z topiącego się lodu płynie wytyczoną
drogą i ścieka do podstawionego naczynia. W ten sposób otrzymuje się jeszcze na
dodatek wodę do mycia, która w tych stronach jest
rzeczą bardzo cenną. Stary wyga! Jak się później przekonałem, w tej niewielkiej
jaskini lodowej uszyto prawie całe wyposażenie
wyprawy do bieguna. Z takimi pomocnikami żadna to dla Amundsena sztuka osiągnąć
biegun. Należałyby mu się baty, gdyby nie
potrafił tego dokonać!
Tak więc zwiedziliśmy szwalnię, a tym samym zobaczyliśmy już chyba wszystko. Mój
towarzysz kieruje się do bocznej ściany, pod
którą leżą stosy ubrań, i zaczyna w nich grzebać.
"Pokaz odzieży myślę sobie. Nieszczególna przyjemność!"
Usiadłem po przeciwległej stronie na sankach i przebiegam w myślach jeszcze raz
to wszystko, co dzisiaj zobaczyłem. Nagle Amundsen
wysuwa głowę do przodu, jak gdyby chciał dać nurka i znika pomiędzy stosami
ubrań.
Zrywam się i biegnę ku tym górom odzieży. Stopniowo przestaję się czuć dobrze w
owym tajemniczym świecie. W pośpiechu potrącam
sanie, które spadają ze stołu. Hansen rozgląda się z oburzeniem. Dobrze, że nie
może mnie zobaczyć, inaczej na pewno sprawiłby mi
lanie, zupełnie na to wygląda. Przeciskam się pomiędzy zwałami odzieży i oto,
co widzę: znowu dziura w ścianie, znowu niski,
ciemny tunel. Zbieram całą odwagę i pcham się do środka. Ten korytarz jest
trochę wyższy od poprzedniego; pozwala na poruszanie się
w pozycji schylonej. Po chwili z drugiej strony pokazuje się światło; moja
wędrówka w ciemności nie trwa tym razem długo.
Dostaję się teraz do innego dużego pomieszczenia mniej więcej tych samych
rozmiarów co "intendentura". Później dowiedziałem się,
że nosi ono nazwę "Kryształowego pałacu". Nazwa jest bardzo odpowiednia, bo ze
wszystkich stron iskrzą się tutaj kryształy lodu. O
jedną ścianę oparto wiele par nart, pod pozostałymi stoją żółte i czarne
skrzynie. Po odwiedzinach u Stubberuda orientuję się, co
oznaczają owe kolory. Żółte skrzynie to te, których jeszcze nie przerobiono,
czarne zaś to skrzynie przygotowane do wyprawy na
biegun. Tutaj pamięta się o wszystkim! Oczywiście na białym śniegu czarny kolor
jest pod każdym względem lepszy od żółtego;
znacznie łatwiej można go zauważyć z dużej odległości. Kiedy zajdzie potrzeba
stawiania znaków orientacyjnych, wystarczy rozbić taką
skrzynię, by otrzymać upragnione czarne drogowskazy.
W zdumienie wprawiają mnie pokrywy na skrzyniach. Nie większe od pokrywek
zwykłych blaszanych baniek na mleko, mają
identyczny kształt, są tak samo dopasowane, tak samo się je nakłada i zdejmuje.
Nagle zaczyna mi się rozjaśniać w głowie. Siedząc na
saniach u Hanssena w "intendenturze" zauważyłem, że do obu żeber, sanek
przymocowano krótkie kawałki stalowej liny, po osiem z
każdej strony. Wszystko się zgadza; te liny wystarczą do umocowania czterech
skrzyń, więcej zaś na jedne sanki i tak się nie zmieści. Po
jednej stronie liny kończą się żelaznymi kółkami, po drugiej zaś cieńszymi
linkami. Na każdą skrzynię przypada cztery liny, dwie z
przodu i dwie z tyłu. Kiedy liny zwiąże się z całej siły, skrzynia siedzi jak w
imadle, a jednak można wygodnie zdejmować z niej
pokrywkę. Jest to pomysł bardzo sensowny, oszczędzający wiele pracy.
Pośrodku "Kryształowego pałacu" siedzi Johansen i pakuje. Jego zadanie musi być
bardzo uciążliwe, bo z głęboką zadumą zagląda do
wnętrza skrzyni. Przed nim stoi do połowy wypełniona skrzynia, na której
umieszczono znaki: Sanie nr V, skrzynia nr 4. Skrzyni o
dziwniejszej zawartości jeszcze nie widziałem: pemikan i kiełbasa! Nigdy w życiu
nie słyszałem, żeby na wyprawę do bieguna zabierał
ktoś kiełbasę. To coś zupełnie nowego! Porcje pemikanu mają kształt krążków o
średnicy dwanaście centymetrów i grubości pięć
centymetrów. Gdy takie cztery krążki położyć obok siebie, pozostaje pośrodku
gwiazdzisty otwór. Otóż w ten otwór wsunięto kiełbaskę,
która stoi w skrzyni pionowo i ma dokładnie jej wysokość. Ale czy to naprawdę
kiełbasa? Trzeba by to sprawdzić. Podchodzę bliżej i
oglądam ją sobie. Co za kombinatorzy! Pod postacią kiełbasek przemycają mleko w
proszku! Dzięki temu całą wolną przestrzeń
wykorzystano. Puste miejsca, pomiędzy ścianami skrzyni a krążkami pemikanu, są
oczywiście czterokrotnie mniejsze niż pośrodku i na
kiełbaskę nie ma tam miejsca. Nie sądźcie jednak, że te miejsca pozostają nie
wykorzystane! Upycha się tam czekoladę połamaną na
małe kawałki. Ta skrzynia musi być upakowana tak ciasno, jak gdyby składała się
z jednego kawałka drzewa.
Nie opodal stoi spakowana już skrzynia, podchodzę więc do niej, aby zobaczyć, co
zawiera. "Suchary 5 400 sztuk" głosi napis na
pokrywie. Cierpliwość anielska jest przysłowiowa, nie może jednak konkurować z
cierpliwością, jaką wykazał Johansen. W tej skrzyni
nie ma ani milimetra dosłownie ani milimetra wolnego miejsca. Ogólnie biorąc
"Kryształowy pałac" sprawia wrażenie sklepu
kolonialnego. Wszędzie leży pemikan, suchary, czekolada i woreczki z mlekiem w
proszku.
W ścianie poprzecznej, naprzeciwko miejsca, gdzie stoją narty, jest rodzaj
okiennicy. Widzę, że mój przewodnik zbliża się tam. Tym
razem wolę się go trzymać. Amundsen wchodzi po dwóch stopniach w górę, naciska
okiennicę i patrzcie! Oto jest na dworze, a ja z nim
razem. W pobliżu widać jeszcze jedne drzwi w lodzie; są to nowomodne drzwi
zasuwane, prowadzące do "intendentury".
Zwracam się teraz do mojego towarzysza z serdecznym podziękowaniem za
interesujący spacer po płaszczyźnie lodowej i po tych
wszystkich pięknych "budowlach", które zwiedziłem. Amundsen jednak przerywa mi
wpół słowa i oświadcza, że jeszcze daleko nam do
końca. Poprowadził mnie tą drogą tylko dlatego, abym nie potrzebował przeciskać
się przez wąski tunel.
Zapuścimy się znowu w głąb lodów i będziemy tam kontynuować nasz spacer
dodaje.
Rozumiem dobrze, że nie mogę się wzbraniać, chociaż te podziemne wędrówki
zaczynają mi już wychodzić bokiem. Przewodnik zdaje
się odgadywać moje myśli, gdyż dodaje:
Lepiej obejrzymy sobie wszystko, dopóki się jeszcze pracuje. Później byłoby to
o wiele mniej interesujące.
Uznaję, że ma rację, biorę się więc w garść i ruszam w ślad za nim. Los jednak
postanowił inaczej. Hanssen, który również wyszedł na
dwór, stoi teraz przy sankach z zaprzęgiem. Mój towarzysz znalazł jeszcze czas,
aby szepnąć mi na ucho:
Proszę siadać prędko na te sanki; będę tutaj czekał na pana.
I oto już mknę razem z nie podejrzewającym niczego Hanssenem z taką szybkością,
że tumany śniegu wzbijają się w powietrze. Od razu
widać, że Hanssen trzyma swoje psy mocno w ryzach. Ma on jednak do czynienia z
wyjątkowym hultajstwem. W jego okrzykach
szczególnie często powtarzają się imiona Hk i Togo. Wydaje się, że te wrzaski
sprawiają psom jeszcze większą radość. To rzucają się
na boki, to plączą się pomiędzy rzemieniami towarzyszy, tak że w rezultacie
powstaje straszliwe zamieszanie. Poważniejszych jednak
szkód nie mogą wyrządzić, ponieważ bat, używany z wielką wprawą, świszcze im
nieustannie koło uszu. Dwa tłuściochy, które
widziałem już poprzednio na pagórku, Ring i Mylius, biegną na przedzie. Są to
dwa łobuzy, trzymają się jednak porządnie na swoim
miejscu. Hai i Rap z rozdartym uchem są tam również. Rap chętnie skusiłby swego
przyjaciela Haia do małej bójki z Hkiem i Togo,
cóż kiedy ten bat, ten bat! Świszcze bez litości nad psami i utrzymuje zgraję w
dyscyplinie. Za nami, w odległości paru kroków, bieży
Zanko. Wygląda na trochę zawstydzonego, bo nie zaprzężono go razem z innymi.
W pełnym galopie mijamy ostatnią flagę i pędzimy do składu żywności na wzgórzu.
Od rana nastąpiła wyraźna zmiana w oświetleniu.
Obecnie, o jedenastej przed południem, jest jaśniej, jutrzenka ogarnęła znacznie
szerszy pas horyzontu i zbliżyła się ku północy. Cyfry i
znaki na skrzyniach są teraz dobrze widoczne. Szerokim łukiem zajeżdżamy przed
rząd skrzyń i schodzimy z sanek. Przez moment
Hanssen badawczo wodzi wokoło oczyma, po czym wywraca swoje sanie tak, że płozy
sterczą do góry. Myślę, że zrobił to, aby psy nie
skorzystały z chwili nieuwagi i nie uciekły wraz z saniami. Ten środek
ostrożności nie budzi jednak we mnie zbytniego zaufania, toteż
sadowię się na jednej ze skrzyń, gdzie oczekuję dalszego rozwoju wypadków.
A wypadki następują bardzo szybko z powodu Zanko. Hanssen z karteczką w dłoni
odszedł kawałek drogi i studiuje napisy na
skrzyniach. Zanko tymczasem dogonił swych przyjaciół Ringa i Myliusa; powitanie
jest z obu stron jak najserdeczniejsze. Tego jednak
nie może ścierpieć Hk. Niby rakieta wpada pomiędzy wesołą trójkę, a jego
przyjaciel Togo w ślad za nim. Rap i Hai nie mogą
pozwolić, by taka okazja do bitki została nie wykorzystana, i natychmiast
rzucają się w sam środek walczących.
Przeklęta zgraja! z tym zachęcającym okrzykiem nadbiega Hanssen w szalonym
pośpiechu.
Przebiegły Zanko zauważył mimo gorączki bojowej zbliżające się
niebezpieczeństwo. Niewiele myśląc wypada więc z kłębowiska i
pędzi jak strzała ku Framheimowi. Pozostałe psy nie wiadomo, czy dlatego, że
spostrzegły brak jednego z towarzyszy, czy też
dlatego, że zauważyły niebezpieczną bliskość Hanssena jak na dany znak
odskoczyły od siebie i pognały w ślad za Zanko. O
wywrócone sanki ani się zatroszczyły; po prostu nie zauważyły, że wloką je za
sobą. Szybko jak wiatr pędzą więc po zboczu pagórka w
dół i nikną w dole, koło tyczki sygnałowej. Hanssen nie zwlekając pędzi za nimi,
gwiżdże przy tym ze wszystkich sił. Ale co to pomoże?
Gdy dobiegł do tyczki, psy wraz z wywróconymi saniami były już we Framheimie.
Wielce zadowolony z tych wypadków, ruszam i ja w
kierunku domu. W dole, na równinie, spotykam Hanssena z ponownie zaprzężonymi
sankami. Wygląda na bardzo zagniewanego,
sposób zaś, w jaki wywija batem, nie wróży nic dobrego psom, pomiędzy którymi
dostrzegam teraz również Zanko.
Po powrocie do Framheimu nie widzę na razie nikogo. Docieram do przedsionka i
czekam na okazję, aby wśliznąć się do kuchni. Okazja
nie każe długo na siebie czekać. Z ganku wytacza się Lindstrm, stękając i
sapiąc jak lokomotywa. W obu rękach niesie znowu wielkie
wiadra wypełnione śniegiem, a w zębach trzyma latarkę elektryczną. Aby otworzyć
drzwi do kuchni, wystarczy pchnąć je kolanem.
Wsuwam się do środka. Dom jest pusty.
"No myślę sobie nareszcie mam okazję zobaczyć, co robi Lindstrm, kiedy jest
sam!"
Stawia on wiadro z lodem na podłodze i napełnia nim powoli stojący obok
kociołek. Następnie spogląda na zegarek jest pół do
jedenastej albo jedenasta. Aha, nie ma się jeszcze co śpieszyć z obiadem!
Oddycha z ulgą, wchodzi do izby, nabija fajkę i zapala ją.
Następnie siada i bierze do ręki małą nakręcaną laleczkę umieszczoną na
przycisku do papierów. Jego oblicze promienieje radością;
widać, że ogromnie się cieszy. Podnosi lalkę, stawia ją na stole i oto patrzcie
lalka, ledwo ją puścił, zaczyna wywracać koziołki raz za
razem, bez przestanku! A Lindstrm? Cieszy się jak dziecko, zaśmiewa się tak, że
wprost bliski jest spazmów, wreszcie wykrzykuje:
"Brawo Olafa! Jeszcze raz!"
Przyglądam się teraz dokładniej lalce, która wzbudziła tak wielką wesołość
Lindstrma. Ma ona głowę starej baby, złej starej panny, z
włosami jasnymi jak len, obwisłą szczęką i rozkochanym spojrzeniem. Ubrana jest
w czerwoną sukienkę w białe kropki. Kiedy lalka się
przewraca, ukazuje się rzecz całkiem naturalna w silnym negliżu. Widać
wtedy, że jej tułów należał kiedyś do akrobaty, którego
pomysłowi polarnicy przekształcili w tę okropną maszkarę. Po powtórnym
nakręceniu zabawki, kiedy pojąłem, na czym dowcip polega,
przyłączyłem się mimo woli do śmiechu Lindstrma. Był on jednak tak pochłonięty
zabawą, że nic nie usłyszał. Po blisko dziesięciu
minutach zabawy Olafa jak to zwykle bywa znudziła się i Lindstrm odstawił
ją z powrotem na przycisk. Siedzi tam teraz, kiwa
się i kiwa.
Tymczasem Lindstrm podszedł do swojej koi i pochylił się nad nią. "Aha myślę
teraz pozwoli sobie na małą drzemkę
przedobiednią". Ale nie. Wraca zaraz, trzymając w ręce mocno sfatygowaną talię
kart. Sadowi się z nią na starym miejscu, po czym z
powagą i spokojem zaczyna stawiać pasjansa. Pasjans wychodzi. Przez chwilę
Lindstrm spogląda jeszcze z upodobaniem na równo
ułożone kupki kart, po czym zgarnia je z westchnieniem, wstaje i mruczy:
"No tak, dojdą do bieguna i na pewno będą tam pierwsi!" Z tymi słowy odkłada
karty na deskę nad swoją koją. Wygląda przy tym na
ogromnie zadowolonego.
Teraz przychodzi kolej na nakrycie do stołu. Tym razem jednak robota idzie
znacznie ciszej niż rano, bo przecież nie trzeba nikogo
wypłaszać.
Pięć minut przed dwunastą uderza Linstrm w wielki gong okrętowy i po chwili
wszyscy stołownicy są już na miejscu. Nie zaprzątając
sobie głowy żadną toaletą siadają do stołu. Dań jest niewiele: gęsta, czarna
zupa z foki z różnymi przysmakami. Czego w niej nie ma!
Mięso foki pokrojone w kostki, ziemniaki, marchew, kapusta, buraki, groch,
selery, śliwki i jabłka. Chciałbym wiedzieć, jak nasze
gospodynie nazwałyby tę potrawę. Oprócz tego na stole stoją dwa dzbany wody,
wytopionej z lodu, z sokiem. Powoli ogarnia mnie
zdumienie. Wyobrażałem sobie, że Jaki posiłek musi się odbywać w milczeniu, a
tymczasem wcale tak nie jest. Wręcz przeciwnie,
rozmowa toczy się bez przerwy obraca się głównie wokół tego, co zdarzyło się w
ciągu przedpołudnia.
Na deser są renklody. Po nich zjawiają się szybko fajki i książki, ale około
drugiej chłopaki zaczynają się znów ożywiać. Bjaaland
wstaje energicznie i pyta, kto chce iść pierwszy. Po dłuższej debacie decyduje
się na to Hassel. Nie bardzo się orientuję, o co chodzi.
Słyszę wprawdzie, że mówi się o jednym albo dwóch prymusach, że pół godziny to
maksimum i temu podobne. Ponieważ w dalszym
ciągu niewiele z tego rozumiem, postanawiam trzymać się Hassela, który ma być
pierwszy. Jeśli drugiego nie będzie, zobaczę
przynajmniej, co robi pierwszy.
Następnie wszyscy zasiadają znów w spokoju i tylko kuchnia nie pozwala
zapomnieć, że lodowiec jest jednak zamieszkany.
O pół do trzeciej wraca Bjaaland, który wyszedł z domu i melduje, że wszystko
jest pełne pary. Obserwuję z napięciem Hassela
rzeczywiście wiadomość ta wyraźnie go ożywia. Wstaje! i zaczyna się rozbierać,
bierze ręcznik i śpiesznie wychodzi. Przechodzi przez
drzwi do przedsionka udaje mi się jakoś prześliznąć obok niego potem idzie
śnieżnym tunelem, cały czas w samych tylko...!
Tutaj rzeczywiście uderza w nas para, która gęstnieje coraz bardziej w miarę,
jak zapuszczamy się w głąb korytarza. Wreszcie staje się
tak gęsta, że już nic nie widzę. Z tęsknotą myślę o anoraku Amundsena, który
okazał się tak przydatny przy tego rodzaju okazjach. Tutaj
nie ma niczego, za co mógłbym chwycić. Tymczasem daleko dostrzegam wśród pary
jakieś światełko i idę ostrożnie w jego kierunku.
Światełko jest coraz bliżej. Zanim się obejrzałem, stałem na przeciwległym
krańcu chodnika, który przekształcił się w obszerne
pomieszczenie, całe okryte szronem, a zamknięte od góry potężną kopułą lodową.
Para przeszkadza mi w patrzeniu i zakrywa wiele ze
wspaniałego widoku. Gdzież podział się Hassel? Widzę teraz tylko Bjaalanda. Ale
oto nagle dostrzegam przez mgłę jak w czasie
niespodziewanego przejaśnienia gołą nogę znikającą w wielkiej, ciemnej
skrzyni. W następnym momencie wyłania się nad skrzynią
roześmiane oblicze Hassela. Siedzi on w zaimprowizowanej łaźni parowej.
Pomieszczenie, które we mgle wyglądało tak obszernie i
elegancko, kurczy się teraz do rozmiarów niepozornej, małej chatki. Parę
pochłonął zbiornik, sądząc zaś ze sterczącego nad nim oblicza,
można się domyślać, że tam w środku jest dobrze ciepło. Ostatnią dostrzeżoną
przeze mnie czynnością Bjaalanda jest
podpompowywanie dwóch prymusów do maksymalnej intensywności płomienia. Następnie
Bjaaland znika.
Cóż by to była za wspaniała lekcja dla aktora, gdyby mógł obserwować twarz
Hassela! Poqzątkowo jest ona roześmiana zadowolenie
wypisane na niej wielkimi literami. Następnie uśmiech znika, ustępując miejsca
powadze. Ale i ta nie może długo się utrzymać. Nozdrza
zaczynają drżeć i już po krótkiej chwili można z tego oblicza wyraźnie wyczytać,
że kąpiel przestała być przyjemnością. Normalne
zabarwienie twarzy przechodzi w złowrogi fiolet, oczy wyłażą na wierzch. Jestem
przygotowany na katastrofę.
Nadchodzi ona rzeczywiście, ale w zupełnie innej postaci, niż oczekiwałem. Nagle
i bezgłośnie zbiornik łaźni podnosi się do góry, para
wydostaje się na zewnątrz okrywając wszystko białym całunem. Nic nie widzę,
słyszę jednak, że oba prymusy wyłącza się. Upłynęło
dobre pięć minut, zanim para się rozwiała, i oto co widzę: Hassel stoi
wyczyszczony i wypucowany na święto niczym medal! Korzystam
teraz z okazji, aby przyjrzeć się bliżej łaźni, zapewne pierwszej i jedynej w
obszarach antarktycznych. Podobnie jak wszystko, co tutaj
widziałem, jest ona urządzona nadzwyczaj pomysłowo.
Składa się z wysokiej skrzyni bez dna, posiadającej w górze otwór, przez który
łatwo przechodzi głowa, ściany zrobione są z dwóch
warstw płótna impregnowanego w odstępie dwóch centymetrów, między którymi może
krążyć powietrze. Skrzynia spoczywa na
podstawie wznoszącej się na wysokość jednego metra nad śnieżną podłogę. Podstawę
otacza listwa ściśle do niej przylegająca. W
Środku znajduje się prostokątny otwór obłożony gumą, zamknięty blaszaną puszką.
Pod spodem stoją dwa zapalone prymusy, toteż
łatwo pojąć, dlaczego Hasselowi zrobiło się nagle za gorąco. W górze, pod
powałą, zwisa blok lodowy, przez który przeciągnięto linę,
przy czym jeden jej koniec umocowano do skrzyni łaźni, drugi zaś opada swobodnie
do jej wnętrza. W ten sposób kąpiący się może
sam, bez pomocy, podnieść ściany łaźni i uwolnić się od upału, jeśli zrobi mu
się za gorąco. Na dworze, po drugiej stronie śnieżnej
ściany, temperatura wynosi 54C.
Wracam do izby mieszkalnej i obserwuję, jak kolejno prawie wszyscy idą do łaźni.
O pół do piątej kąpiel się kończy. Mieszkańcy
domku nakładają ubrania futrzane. Najwidoczniej mają coś do zrobienia na dworze.
Z pierwszym opuszczającym dom prześlizguję się
na zewnątrz.
Pogoda się zmieniła. Zerwał się wiatr południowo-zachodni i spowodował niezwykle
gęstą zadymkę. W powietrzu wirują ogromne
masy śniegu. Świeży śnieg jednak nie pada, bo wysoko nad nami w zenicie widać
gwiazdy. Do stu diabłów, tutaj musi człowiek dobrze
znać teren, jeśli się chce trafić do celu! Trzeba posuwać się naprzód dosłownie
na wyczucie, bo oczu otworzyć nie sposób. Staję pod
osłoną zaspy i czekam na to, co ma nastąpić. Psy zachowują się tak, jak gdyby w
najmniejszym nawet stopniu nie odczuwały niepogody.
Jedne leżą na śniegu zwinięte w kłębek, z pyskiem ukrytym pod ogonem, inne
biegają tu i tam.
Teraz ludzie wychodzą kolejno z chaty, każdy z latarnią w ręku. Gdy tylko który
zbliży się do miejsca, gdzie zgromadziły się psy,
otaczają go natychmiast, aby z radosnym szczekaniem towarzyszyć mu następnie do
namiotu.
Po uwiązaniu psów podążają ich panowie na namiotu po mięso fok. Mięso to,
porąbane już w ciągu dnia przez dwóch ludzi,
umieszczono na murze, poza zasięgiem zwierząt. Następuje karmienie psów, a w pół
godziny później panuje w obozie taki sam spokój i
cisza, jakie zastałem tu z rana. Temperatura wynosi 54C, a wiatr mknie po
płaszczyźnie lodowej z szybkością dziesięciu metrów na
sekundę, podnosząc tumany śniegu i wymiatając go poza obręb Framheimu. Ale psy
leżą sobie w namiotach, syte i zadowolone; nie
odczuwają ani trochę panującego na dworze wiatru i niepogody.
W mieszkaniu trwają tymczasem przygotowania do święta. Co za cudowne wrażenie,
kiedy ze świata burzy, wirującego śniegu,
przenikliwego zimna i absolutnych ciemności wejdzie się do dobrej, ciepłej izby!
Wszystko tu świeżo umyte, a stół świątecznie nakryty.
Na ścianach i stole błyszczą norweskie flagi. O szóstej wieczorem rozpoczyna się
uroczystość. Promieniejący zadowoleniem
"Wikingowie" stawiają się w komplecie. Lindstrm dał z siebie wszystko, a to
znaczy bardzo wiele. Już w ciągu krótkiego okresu moich
obserwacji zauważyłem, że nie należy on do zwolenników oszczędzania. Szczególny
jednak podziw dla jego dzielności i
wspaniałomyślności ogarnął mnie dopiero, kiedy ukazał się z dwiema tacami
pełnymi napoleonek. Warto zaś zauważyć, że te ciastka
zostały podane wtedy, gdy każdy spożył już po pół puszki plumpuddingu!
Napoleonki budzą nieprzeparty apetyt. Zrobione są z
najdelikatniejszego ciasta, przekładanego kremem waniliowym z bitą śmietaną.
Ślinka napływa mi do ust, kiedy patrzę na te przysmaki
A przy tym co to za olbrzymy! Nie, chyba niemożliwe, aby każdy dostał całe takie
ciastko. Wydaje mi się, że jedno powinno wystarczyć
dla wszystkich. Ale w takim razie po co Lindstrm wniósł osiem sztuk dwie duże
tace po cztery ciastka na każdej? No, niech oni po
powrocie spróbują opowiadać o niedostatkach, nędzy i zimnie!
Temperatura w pokoju wynosi z pewnością tyle samo stopni powyżej zera, ile na
dworze jest ich poniżej zera. Rzeczywiście, 35 ciepła!
Ale po naszych zuchach nie znać wcale, aby troszczyli się choćby w najmniejszym
stopniu o ten drobiazg; ich ofensywa przeciwko
napoleonkom rozwija się w dalszym ciągu bez przeszkód. Wreszcie znika ostatni
ślad po tych wspaniałych ciastkach. Teraz przychodzi
kolej na cygara. Wszyscy bez wyjątku oddają się namiętnie przyjemności palenia.
No, jak dotychczas nie okazali się oni zbyt
wstrzemięźliwi! Jestem tylko ciekaw, jak ustosunkują się do mocnych trunków.
Słyszałem przecież, że używanie alkoholu w czasie
wypraw polarnych jest jak najbardziej szkodliwe.
Polarnicy oddychają obecnie jak gdyby z pewną trudnością; jedzenie musi się
najpierw uleżeć.
Lindstrm, który jak dotychczas jest w najlepszej formie, zaczyna zbierać ze
stołu. Oczekuję, że biesiadnicy dla przyśpieszenia trawienia
udadzą się do swoich koi. Ale nie, o tym zdają się wcale nie myśleć! Siedzą
dalej, jak gdyby jeszcze na coś czekali. Ależ oczywiście,
należy im się jeszcze kawa! Lindstrm stoi już w drzwiach kuchennych z
filiżankami i dzbankami w ręku. Rzecz jasna, że po tak
obfitym posiłku filiżanka kawy musi smakować wspaniale!
Stubberud! Stubberud! głos Lindstrma rozbrzmiewa gdzieś z oddali.
Pośpiesz się, żeby się nie zagrzały!
Ruszam do drzwi, aby zobaczyć, co to za rzeczy nie mogą się zagrzać. Dobre
nieba! Oto na poddaszu leży na brzuchu Lindstrm i przez
otwór w suficie podaje zgadnijcie, co? Butelkę benedyktyna i flaszkę
szwedzkiego ponczu, obie dobrze oszronione!
W życiu nie widziałem radośniejszego uśmiechu niż uśmiech Stubberuda, gdy
odbierał butelki, ani też ostrożniejszego i czulszego
obchodzenia się z nimi. A ten okrzyk radości, jaki go powitał! Tak, to są starzy
smakosze; potrafią ocenić, co wart jest likier do kawy!
"Należy podawać na zimno!" wypisano na butelce z ponczem.
Na zakończenie uroczystości nastawiono gramofon. Jest to najwyraźniej
ukoronowanie całej imprezy. Każdy może sobie wybierać płyty
według gustu, najpierw jednak trzeba złożyć podziękowanie kucharzowi za jego
trudy i pracę. Decyzja zapada jednomyślnie,
rozbrzmiewa pieśń na cześć Lindstrma, po czym następują dalsze okolicznościowe
utwory. Przez cały ten czas Lindstrm stoi pod
drzwiami i śmieje się z radości. Widać, że sprawia mu to głębokie zadowolenie.
Zmienia się płytę za płytą, każdy może posłuchać swej
najmilszej melodii. Niektóre płyty odłożono na koniec, zgaduję, że są to melodie
lubiane przez wszystkich.
Najpierw aria z "Hugonotów", śpiewana przez Michajłową. Potem "Pieśń Solveigi".
Szkoda, że Borghilda Bryhn nie może być przy tym
obecna! Jestem pewien, że najhuczniejsze brawa nie wzruszyłyby jej bardziej niż
zachwyt, z jakim słuchano jej śpiewu w ów wieczór.
Kiedy w pokoju zabrzmiał jej jasny i czysty głos, obecni spoważnieli. Być może,
że to słowa pieśni wzruszyły tak bardzo tych ludzi,
rzuconych w ciemną noc polarną na bezludną płaszczyznę, wiele, wiele tysięcy mil
od wszystkiego, co drogie i bliskie. Jestem pewien,
że tak właśnie było. Ale chyba przyczyniła się do tego również cudowna melodia i
wspaniały głos śpiewaczki. Widać, jak głębokie
wrażenie wywarła ta pieśń na obecnych. Gdy przebrzmiały ostatnie jej tony, długo
jeszcze panowała zupełna cisza. Ludzie jak gdyby
obawiali się własnego głosu. Wreszcie jednak nie mogli się już dłużej pohamować.
Boże, jak ona pięknie śpiewa! woła ktoś. A już szczególnie zakończenie!
Obawiałem się, że mimo swego cudownego głosu
zaśpiewa za głośno ostatni ton. Jest przecież tak strasznie wysoki! A tymczasem
absolutnie czysty, pełny dźwięk! I jaki miękki! Sam
ten dźwięk może uczynić człowieka lepszym!
Gramofon idzie teraz w kąt; nie wydaje się, aby chciano słuchać jeszcze czegoś
innego. Zrobiło się już pół do dziewiątej, czas więc kłaść
się spać. Święto trwało i tak dość długo. Jedzenie, picie, muzyka, jedno po
drugim! Tymczasem wszyscy wstają nagle ze swoich miejsc,
rozlega się okrzyk: "Łuk i strzały!" Wycofuję się w najdalszy kąt pokoju;
najwidoczniej zaczyna teraz działać alkohol. Widać wyraźnie,
że zapowiada się coś szczególnie ciekawego, bo wszyscy są jak zelektryzowani.
Jeden wyciąga zza drzwi małą korkową tarczę, inny
przynosi ze swojej koi pudło pełne strzał. Na drzwiach prowadzących z kuchni do
przedsionka powieszono tarczę i pierwszy strzelec
ustawia się przed stołem, w odległości trzech metrów.
Wśród śmiechów i żartów zaczynają się zawody łucznicze. Nie wszyscy oczywiście
strzelają jednakowo dobrze. Teraz staje mistrz!
Można to poznać po sposobie, w jaki bierze strzałę i naciąga łuk; ten zwycięży
na pewno! To Stubberud. Z pięciu strzał wypuszczonych
przez niego dwie tkwią w czarnym polu tarczy, a trzy tuż obok. Następny jest
Johansen. I on spisuje się nieźle, nie dorównuje jednak
Stubberudowi. Następny w kolejce jest Bjaaland. Czy okaże się równie zręczny w
strzelaniu, jak w jeździe na nartach? Podobnie jak
inni, ustawia się przed stołem, wysuwa jednak jedną nogę daleko do przodu, tak
że do tarczy ma chyba niewiele ponad półtora metra. A
to spryciarz! Strzela dobrze, jego strzała opisuje w powietrzu piękny łuk. Ale
cóż z tego, skoro rezultatem jest straszliwe pudło, które
towarzysze przyjmują z wielką wesołością. Strzelec mierzył za wysoko i zamiast w
tarczę trafił... w sufit! Teraz występuje Hassel, który
strzela według jakiegoś swojego wyliczenia. Na czym ono polega, jest niezupełnie
jasne. W każdym razie nie widać, aby strzelec uwziął
się specjalnie na tarczę. Jeśli jednak przyjąć, że obliczenia dotyczyły drzwi
kuchennych, to wtedy i owszem...
Czy Amundsen strzela z wyliczeniem, czy bez, to rzecz raczej obojętna; tak czy
owak wychodzi na jedno same pudła! Podobne
świadectwo można wystawić Wistingowi. Prestrud zajmuje pośrednie miejsce
pomiędzy obu grupami. Za to Hanssen to strzelec z
powołania: wypuszcza swoje strzały z wielką siłą i myśli pewnie, że poluje
właśnie na morsy. Wyniki zapisuje się do książki, na
zakończenie następuje rozdanie nagród. W tym czasie Lindstrm siedzi przy stole
i stawia pasjansa. Jego dzień roboczy się skończył,
niezależnie jednak od własnej rozrywki interesuje się jeszcze żywo zawodami i od
czasu do czasu rzuca jakieś celne słówko.
Na koniec wstaje od stołu z miną jak najbardziej zdecydowaną; nadszedł czas
zgaszenia wielkiej lampy pod sufitem i zapalenia dwóch
mniejszych. Jest to konieczne, ponieważ żar wielkiej lampy byłby nie do
zniesienia dla tych, którzy śpią w górnych kojach. To gaszenie
jest zarazem delikatnym przypomnieniem, że porządnym ludziom czas myśleć o
spoczynku.
Kiedy zgasło wielkie słońce pod sufitem, pokój wygląda niemal mrocznie. Dwie
lampy, które teraz płoną, są wprawdzie również dobre,
ale mimo tego odnosi się wrażenie, że zrobiliśmy wielki skok w tył i znajdujemy
się znowu w epoce łuczywa. Toteż kompania zaczyna
wycofywać się do koi.
Po pewnej chwili mój gospodarz idzie do drzwi, a ja wychodzę razem z nim.
Powiedziałem mu, że tego wieczora muszę nieodwołalnie
odjechać, chce mnie więc pożegnać.
Odprowadzę pana do składu żywności mówi Amundsen. W dalszej drodze
zorientuje się pan sam. Pogoda poprawiła się
znacznie, jest jednak strasznie ciemno. Aby łatwiej znaleźć drogę, biorę ze sobą
moją trójkę.
Po spuszczeniu trzech psów, które są wyraźnie zdziwione, Amundsen stawia na
stosie desek latarnię, aby jak mogę się domyślić
łatwiej znaleźć drogę powrotną, po czym ruszamy. Psom jest ta trasa
najwidoczniej doskonale znana, bo biegną bez wahania w kierunku
składu.
Nic dziwnego, że psy znają tę drogę odzywa się mój towarzysz. Odkąd tu
przybyliśmy, przemierzamy ją tam i z powrotem
codziennie, a często nawet dwa razy na dzień. Na początku zimy wszyscy
entuzjazmowali się rannymi spacerami; zachwyt jednak
szybko zniknął i obecnie jest tylko trzech amatorów. Ale nawet w tę krótką drogę
około sześćset metrów nie wyruszylibyśmy bez
rozstawionych tu drogowskazów i bez towarzystwa psów; byłoby to zbyt ryzykowne.
Często wystawiam również latarnię, ale jeśli jest
taki mróz, jak na przykład dziś wieczorem, nafta zamarza i światło gaśnie. A na
zabłądzenie w takiej sytuacji nie mam ochoty się
narażać. Widzi pan, tutaj jest nasza pierwsza tyczka sygnałowa; mieliśmy
szczęście, że trafiliśmy na nią, bo przecież psy doszły już teraz
do samego składu.
Moją ostrożność na tej drodze powoduje także siedmiometrowa przepaść koło
pierwszej flagi, na zboczu nie opodal spiętrzenia lodu.
Kto zgubi drogę i wpadnie do tej dziury, może kiepsko wyglądać.
Teraz przechodzimy nie opodal tyczki sygnałowej.
Dwie następne tyczki mówi dalej Amundsen są trudniejsze do znalezienia,
stoją bowiem w dole. Często muszę przywoływać
psy i czekać na nie, aby nie zejść z drogi, jak na przykład teraz. Jest czystą
niemożliwością rozróżnić tutaj cośkolwiek. Jeśli więc nie jest
się całkiem pewnym swego, lepiej dać się prowadzić psom. Wiem dokładnie, ile
jest kroków od jednej tyczki do drugiej. Kiedy tę
odległość przebędę, nie maszeruję dalej, lecz badam najpierw bardzo dokładnie
najbliższe otoczenie. Jeśli to nie pomaga, gwiżdżę na
psy, które natychmiast przybiegają. Zaraz to panu pokażę, za chwilę będziemy je
mieli.
Rozlega się przeciągły gwizd i rzeczywiście, psy nadbiegają z ciemności,
kierując się wprost na nas.
Aby zrozumiały, że chcemy iść do składu, musimy zrobić parę kroków w jego
kierunku mówi Amundsen.
Tak też robimy, a psy ruszają przed siebie, tym razem jednak niezbyt szybko, tak
że możemy nadążyć za nimi biegnąc lekkim truchtem.
Już po chwili stoimy przy ostatniej tyczce.
Jak pan widzi, latarnia w obozie już dogasa. Mam nadzieję, że wybaczy mi pan,
jeśli nie będę mu dalej towarzyszył. Dalszą drogę
znajdzie pan łatwo sam.
Z tymi słowami rozstajemy się. Mój towarzysz z wierną "trójką hultajską" u nogi
zawraca w kierunku obozu, ja zaś...
KU WIOŚNIE
Po świętym Janie czas płynął nam jeszcze szybciej niż poprzednio. Ten okres
zimy, kiedy jest najciemniej, mieliśmy już za sobą. Słońce
zbliżało się z każdym dniem. Ogromnie dziwiły nas tutejsze warunki
atmosferyczne. We wszystkich znanych częściach obszaru
antarktycznego pogoda była bowiem zawsze bardzo niespokojna. "Belgica" (statek
wyprawy antarktycznej A. de Gerlache'a (1897-
1899) w której brał udział Amundsen, a także Polacy H. Arctowski i A. B.
Dobrowolski), uwięziona wśród lodów na zachód od Ziemi
Grahama, miała stale pogodę bardzo złą i wietrzną. Sprawozdania z pobytu
Nordenskjlda w obszarach położonych na wschód od tej
ziemi brzmią podobnie przez cały czas nieustanne wichry. Od różnych
angielskich badaczy, którzy byli w cieśninie McMurdo,
wiadomo o nieustających tam gwałtownych burzach. Podczas gdy my tutaj, na
barierze, mieliśmy piękną pogodę ciszę lub lekką
bryzę wiedzieliśmy, że obóz Scotta, położony niecałe sześćset pięćdziesiąt
kilometrów na zachód, nawiedzają straszliwe wichry,
które utrudniają pracę.
Spodziewałem się, że temperatura będzie tu względnie wysoka. Gdy tylko warunki
atmosferyczne na to pozwalały, można było
zaobserwować, że po stronie północnej niebo ma stale ciemny, mroczny odcień
morza. Nie pozostawiało to żadnych wątpliwości, że
rozległe przestrzenie Morza Rossa są przez całą zimę wolne od lodu. Mimo to
temperatura spadła bardzo nisko i średnia, obliczona przez
nas na podstawie pomiarów z całego roku, była najniższą średnią roczną, jaką
dotychczas kiedykolwiek zaobserwowano. Temperatura
minimalna, zanotowana przez nas 31 sierpnia 1911 roku, wynosiła 59, a przez
piąć miesięcy w roku termometr wskazywał więcej
niż 50 mrozu. Przy wietrze wyjąwszy wiatr południowo-zachodni temperatura
wzrastała.
Zorzę polarną widywaliśmy często, rzadko tylko jednak była ona naprawdę
intensywna. Występowała we wszelkich możliwych
postaciach, ale przeważnie miała formę wstęgową. Zorze te mieniły się wszelkimi
barwami, najczęściej jednak czerwono i zielono.
Moje przypuszczenie, że bariera spoczywa na stałym gruncie, zdawało się
potwierdzać w pełni w wyniku obserwacji, które
poczyniliśmy podczas rocznego pobytu na tym terenie. W ciągu zimy i wiosny
pokrywa lodowa w Zatoce Wielorybów spiętrzyła się,
tworząc torosy wysokości do dwunastu metrów. Działo się to w odległości zaledwie
dwu kilometrów od naszego domu. Sądzę, że gdyby
bariera pływała, cały nasz dom trząsłby się w swoich wiązaniach. W czasie jego
budowy Stubberud i Bjaaland usłyszeli raz w wielkiej
odległości głuchy huk, nie czuli jednak wstrząsu. Poza tym podczas całego
naszego pobytu nie słyszeliśmy żadnych odgłosów i nie
czuliśmy najmniejszych ruchów lodu. Innym dobrym dowodem wydaje się tutaj
również zachowanie wielkiego teodolitu używanego
przez Prestruda. Dosłownie byle co powodowało odchylenie, przyrządu od jego
początkowego położenia; wystarczało nawet niewielkie
wahanie temperatury. Tak czuły instrument na pewno wykazałby, że podstawa, na
której spoczywa, jest ruchoma.
Swego czasu, w dniu kiedy wpłynęliśmy do Zatoki Wielorybów, z zachodniego
przylądka oberwał się niewielki kawał lodu, z
nadejściem wiosny zaś napierająca kra lodowa wdarła się w jednym miejscu nieco
dalej. Z wyjątkiem tych dwóch wypadków
opuściliśmy barierę dokładnie w takim stanie, w jakim ją zastaliśmy. Sondowania,
podejmowane w miarę tego jak "Fram" zmieniał
miejsce postoju wzdłuż bariery lodowej, posuwając się na południe, wykazywały
podnoszenie się dna, co wyraźnie zwiastowało bliskość
lądu. Najlepszym dowodem jest tutaj na koniec samo ukształtowanie bariery.
Zmierzyliśmy wzniesienie lodu nad poziom morza w
odległości około pięćdziesięciu kilometrów na południe i okazało się, że
dochodzi ono do trzystu trzydziestu metrów. Do takiej
wysokości lód nie mógłby się podnieść, gdyby nie spoczywał na lądzie.
Z gorączkowym pośpiechem pracowaliśmy teraz nad wyekwipowaniem sanek. Od dawna
było dla nas jasne, że musimy użyć
wszystkich sił i wykorzystać umiejętnie czas, jeśli chcemy przygotować na połowę
sierpnia sprzęt przeznaczony do wspólnego użytku.
Na wyposażenie osobiste pozostawały nam więc już tylko chwile wolne od pracy. W
pierwszej połowie sierpnia robota zaczęła się
jednak zbliżać ku końcowi.
Bjaaland przygotował cztery pary nowych sanek, z których przez zimę uczynił
prawdziwe arcydzieła. Były nadzwyczaj smukłe, mocne i
wytrzymałe, a miały tę samą długość co stare, to znaczy około 3,6 metra; były
one nieokute. Chcieliśmy również zabrać ze starych
zasobów "Frama" kilka par sanek, obitych mocnymi płaskownikami stalowymi,
których można by użyć, jeśliby tego wymagały warunki
atmosferyczne i terenowe. Nowe sanki ważyły średnio dwadzieścia cztery
kilogramy; w ten sposób oszczędzało się na jednej parze do
pięćdziesięciu kilogramów.
Z rąk Bjaalanda przeszły sanki do "intendentury".
Tutaj Hanssen i Wisting złożyli je i powiązali linami z tak wielką starannością,
że już to samo gwarantowało ich trwałość.
Pomieszczenie, w którym pracowali Hanssen i Wisting, nie było ani piękne, ani
wygodne. W "intendenturze" panowało zawsze
największe zimno, prawdopodobnie z powodu stałego przewiewu. Były tam drzwi na
dwór i otwarty tunel, prowadzący w stronę domu.
Tędy napływało stale świeże powietrze. Nietrudno je odczuć, gdy na dworze jest
prawie 60 mrozu, a pracować trzeba gołymi rękoma.
Aby zapewnić miękkość lin w czasie ich nakładania, Hanssen i Hassel używali
prymusa z kamieniem, ustawionego obok miejsca ich
pracy. Nieraz podziwiałem ich cierpliwość, przyglądając się, jak pracują całymi
godzinami gołymi rękami przy blisko 30 mrozu.
Można tę temperaturę wytrzymać przez chwilę, ale dzień w dzień ogromnie to
uciążliwe. Również nogom źle się przy tym powodziło.
Jak by się człowiek obuł, niewiele mu to pomoże, jeśli musi cały czas stać w
miejscu. Potwierdzało się stare doświadczenie, że do pracy,
przy której wykonywaniu się stoi, najlepiej nadają się w czasie wielkich mrozów
buty z drewnianą podeszwą. Z niewiadomych jednak
przyczyn panowie z "intendentury" nie chcieli przyłączyć się do "klubu
chodaczkowego" i paradowali przez całą zimę w butach ze skór
renów oraz fok.
Po całkowitym wykończeniu sanek siedem par przeznaczonych na podróż do bieguna
ponumerowaliśmy i złożyliśmy w "intendenturze".
Posiadaliśmy jeszcze trzy pary starych sanek pochodziły z drugiej wyprawy
"Frama" które nadawały się do użytku. Były one
nadzwyczaj mocne i odpowiednio cięższe od nowych. Te również dokładnie zbadano.
Wszystkie liny i wiązania sprawdzono, a gdzie się
to okazało konieczne, zastąpiono nowymi. Z jednych sań zdjęliśmy stalowe okucia;
na dwóch innych pozostawiliśmy je na wypadek,
gdyby okazały się niezbędne ze względu na charakter terenu.
Obok tych prac obu majstrów wykorzystywano także do innych robót. I tak na
przykład Wisting szył, jeśli nie był zajęty przy sankach.
Pierwszym wielkim pod tym względem wyczynem Wistinga było przerobienie czterech
namiotów trzyosobowych na dwa
pięcioosobowe. Niełatwo manipulować tymi dużymi płachtami w ciasnej dziurze
wygrzebanej w śniegu, a noszącej miano szwalni. Co
prawda do krojenia używał Wisting stołu w "intendenturze", ale i tak pozostaje
zagadką, jak potrafił on w tej małej norze odnajdywać
właściwe części i odpowiednio je zszywać. Sądziłem, że po wydobyciu namiotów na
światło dzienne ujrzymy jakieś dziwolągi; byłoby
bowiem zupełnie naturalne, gdyby Wisting zszył na przykład podłogę jednego
namiotu ze ścianą drugiego. Tymczasem nic podobnego!
Gdy wydobyto je na zewnątrz i ustawiono, okazało się, że są bez zarzutu; można
by przypuszczać, że wyszły raczej z wielkiej wytwórni
niż z zaspy śnieżnej. Takie "złote ręce", jak Wistinga, są wprost bezcenne w
czasie wypraw polarnych.
Podczas drugiej wyprawy "Frama" używano namiotów o podwójnych ścianach. Ponieważ
najlepsze i najwspanialsze jest zawsze to,
czego się nie ma, podwójne namioty sławiono u nas na wszelkie możliwe sposoby.
Owszem, zgadzam się, że dom z podwójnymi
ścianami jest cieplejszy niż z pojedynczymi, ale trzeba pamiętać, że też
podwójnie waży. Jeśli przy obliczaniu wagi bagażu bierze się
pod uwagę nawet chusteczki do nosa, łatwo pojąć, jak gruntownie trzeba rozważyć
zalety takiego namiotu, zanim się ostatecznie na
niego zdecyduje. Sądziłem na przykład, że stosując podwójne ściany uniknie się
choć częściowo powstawania szronu, który w
namiotach jest tak nieprzyjemny, a często nawet szkodliwy. Korzyść mogła być
tutaj bardzo znaczna, gdyż przyrost wagi spowodowany
oszronieniem namiotu mógł w krótkim czasie wyrównać, jeśli nie przewyższyć,
ciężar podwójnych ścian. Okazało się jednak, że w
takim podwójnym namiocie szron osadza się równie szybko jak w zwykłym, wobec
czego korzyść wydała mi się bardzo wątpliwa. Jeśli
jedynym zyskiem miało być tutaj osiągnięcie nieco wyższej temperatury, uważałem,
że lepiej będzie poświęcić go na rzecz oszczędności
na wadze. Zresztą byliśmy tak dobrze zaopatrzeni w ciepłe śpiwory, że nie
potrzebowaliśmy obawiać się zimna.
W trakcie tych rozważań wyłonił się jednak inny problem, a mianowicie, jaki
kolor wybrać na namioty. W tej sprawie pogodziliśmy się
bardzo szybko; wszyscy oświadczyli, że wolą kolor ciemny od jasnego, i to z
różnych względów. Przede wszystkim jest on zdrowszy dla
oczu. Gdy przez cały dzień trzeba wytężać wzrok wśród iskrzących się śnieżnych
przestrzeni, to cóż za ulgę przynosi pobyt w ciemnym
namiocie! Oprócz tego a był to punkt nie mniej istotny w namiocie o ciemnej
barwie jest znacznie cieplej w dzień słoneczny niż w
jasnym. Można się o tym łatwo przekonać wychodząc w upał na słońce w ciemnym
ubraniu, a następnie zmieniając je na jasne. Na
koniec ciemny namiot można dostrzec na śniegu ze znacznie większej odległości
niż jasny. Po gruntownym rozważeniu tych wszystkich
problemów opowiedzieliśmy się ostatecznie za namiotem ciemnym. Tym samym
znaleźliśmy się jednak w wielkim kłopocie. Mieliśmy
bowiem namioty bardzo jasne, żeby nie powiedzieć białe, a możliwości
zaopatrzenia w ciemne były mocno ograniczone. Posiadaliśmy
wprawdzie rodzaj ciemnej gabardyny albo lekkiego, gęsto tkanego płótna, które
nadawałoby się znakomicie do tego celu, ale każdy metr
tej tkaniny został już dawno zużyty do innych celów.
Ale odezwał się któryś z nas, robiąc przy tym wielce przebiegłą minę czy
nie mamy atramentu, aby ufarbować nasze namioty
na czarno?
Rzeczywiście! Wszyscy roześmieli się pobłażliwie.
Było przecież całkiem jasne, że pomysł to zupełnie zwariowany. A jednak
projektodawcy wybaczono jego rzekome szaleństwo i
wkrótce farbiarnia była gotowa. Wisting objął urząd farbiarza i niebawem zamiast
białych stały na górce namioty ciemnoniebieskie.
Niewątpliwie były one bardzo ładne, ale chodziło o to, jak będą wyglądały po
dwóch miesiącach. Ogół przypuszczał, że w ciągu tego
czasu namioty powrócą do swego pierwotnego koloru, a raczej jego braku. Trzeba
więc było ulepszyć cały proces. Pewnego dnia, gdy
siedzieliśmy przy poobiedniej kawie, ktoś odezwał się nagle: No, a gdyby tak
poszyć pokrowce na namioty z naszych zasłon z koi?
Śmiech, który ogarnął zgromadzonych, ledwie oderwali filiżanki od ust, był
niemal współczujący. Nie padło żadne słowo, ale ogólny
wyrok brzmiał mniej więcej tak: "Cóż za osioł! Jak gdybyśmy od dawna wszyscy o
tym nie myśleli!"
Projekt został jednak w końcu wzięty pod rozwagę i Wistingowi przybyło jeszcze
jedno pracochłonne zajęcie. Nasze zasłony przy
kojach były zrobione z lekkiej tkaniny koloru czerwonego. Po zszyciu wyszło z
tego pokrycie na namiot, niestety tylko na jeden. Na
drugi nie starczyło materiału, ale i tak było to lepsze niż nic. Czerwony
namiot, który w niewiele dni później pojawił się na wzgórzu,
zyskał ogólną aprobatę. Ten namiot będzie się na pewno odznaczał na śniegu na
odległość wielu kilometrów. Drugą ważną funkcją
pokrowca było zapewnienie ochrony właściwemu namiotowi, czerwony zaś i niebieski
kolor dawały wewnątrz przyćmione, przyjemne
dla oka światło.
Pozostawało teraz jeszcze jedno zagadnienie, które wydawało mi się bardzo ważne.
Jak zabezpieczyć namiot przed blisko setką
biegających luzem psów?
Nasze psy były wychowane nie lepiej od innych, należało więc zawczasu
przedsięwziąć odpowiednie środki.
Kiedy namiot jest sztywny i naprężony, wtedy staje się także łatwo łamliwy i
może stać się w krótkim czasie niezdatny do użytku.
Wymagania, jakie stawialiśmy naszemu namiotowi, były niemałe; żądaliśmy, aby
wytrzymał co najmniej sto dwadzieścia dni. Kazałem
więc zrobić Wistingowi dwa ochraniacze do namiotów. Takie urządzenie
zabezpieczające to po prostu kawałek gabardyny, dostatecznie
długi, aby można go było rozpiąć w formie płotu, uniemożliwiającego psom
podchodzenie do samego namiotu. Do ochraniacza
przyszyto pętle, w które nawlekało się kijki narciarskie. Ochraniacze te
wyglądały całkiem dobrze, nie zostały jednak nigdy użyte.
Ledwo bowiem rozpoczęliśmy naszą podróż, znalazł się materiał znacznie lepiej
nadający się do tego celu śnieg! O stare wygi!
Przecież wszyscy od dawna wiedzieliście o tym, tylko jakoś nikt nie kwapił się
powiedzieć! Tak to była niewątpliwa kompromitacja!
Ochraniacze zostały jednak zabrane w drogę i znalazły wkrótce bardzo różnorakie
zastosowania.
Teraz Wisting musiał jeszcze uszyć dla nas nowe ubrania chroniące przed wiatrem,
ponieważ dotychczasowe okazały się za ciasne. No,
te uszyte przez niego były już dostatecznie wielkie! Pod spodniami mogłem z
łatwością nosić jeszcze dwie pary innych. Tak jednak
musiało być; tu powinno się nosić odzież obszerną. Człowiek przekonuje się
rychło, że rzeczy luźne i duże trzymają dobrze ciepło,
podczas gdy obcisłe wyjąwszy oczywiście obuwie mogą być wprawdzie ciepłe,
ale za to są niewygodne. W ciasnej odzieży
człowiek szybko się poci, a samo ubranie szybko się niszczy.
Oprócz spodni i anoraków z lekkiego płótna impregnowanego uszył nam Wisting z
tego samego materiału skarpety. Przypuszczałem, że
włożone pomiędzy inne skarpety będą działać izolująco. Zdania na ten temat były
podzielone. Muszę jednak stwierdzić, wraz z czterema
towarzyszami podróży do bieguna, że bez takich skarpet nigdy nie mógłbym odbyć
poważniejszej wyprawy. Działanie ich było
dokładnie takie, jak przewidywaliśmy. Szron osadzał się na nich obficie i można
go było później łatwo zeszczotkować. Jeśli się
zamoczyły, dawały się z łatwością uprać i wysuszyć przy każdej niemal pogodzie.
Nie znam tkaniny schnącej równie szybko jak to
impregnowane płótno. Poza tym chroniło ono pozostałe skarpety, które dzięki temu
trzymały się znacznie dłużej, niż można się było
spodziewać.
Na dowód, jak bardzo zadowoleni byli z tych skarpet uczestnicy podróży do
bieguna, muszę jeszcze coś opowiedzieć. Kiedy w drodze
powrotnej osiągnęliśmy skład pod 80S, a tym samym uważaliśmy podróż właściwie
za zakończoną, znaleźliśmy kilka worków z
odzieżą. W jednym z nich były dwie pary skarpet z płótna impregnowanego worek
należał zapewne do przeciwnika tego rodzaju
skarpet i oto wybuchła wielka awantura!
Wszyscy chcieli mieć te skarpety, wszyscy bez wyjątku. Ci dwaj, którzy odnieśli
zwycięstwo, zapakowali pośpiesznie swoją zdobycz i
ukryli ją niby drogocenny skarb. Co chcieli z tym zrobić, nie było dla mnie
jasne: znajdowaliśmy się przecież właściwie w domu. Ten
przykład wskazuje jednak wyraźnie, jak bardzo nauczyliśmy się cenić takie
skarpety, które mogę polecić najgoręcej wszystkim
wybierającym się w podobną podróż. Muszę tu jednak dodać, że nie wolno
oszczędzać sobie trudu i każdego wieczoru zdejmować buty
oraz usuwać ze skarpet szron. Jeśli się tego zaniedba, szron przez noc
oczywiście się stopi i rano wszystko będzie przemoczone.
Wówczas jednak nie wińcie skarpet, tylko samych siebie!
Z kolei przejdźmy do omówienia bielizny. W całym fachu krawieckim nie było
naprawdę niczego, czego by Wisting nie potrafił
wykonać! W wyposażeniu medycznym mieliśmy dwie bele najdelikatniejszej pięknej
flaneli i z niej to uszyta została nasza bielizna.
Mam wrażenie, że nigdy jeszcze nie miałem na ciele czegoś równie doskonałego.
Bywają ludzie, którzy potrafią zrobić dosłownie wszystko, i to w bardzo krótkim
czasie, podczas gdy z innymi jest na odwrót. Dni
Hanssena wypełniała po brzegi praca, a trzeba przyznać, że był przy tym szybki i
sprawny. Na sankach znał się od dawna i dobrze
wiedział, jak powinny one wyglądać. Jeśli zaś raz się do czegoś zabrał, nie
potrzebowałem się o to więcej troszczyć; nie pozostawiał
niczego przypadkowi. Oprócz montowania sanek spoczywało na nim jeszcze wiele
innych zadań. Tak na przykład miał przygotować na
czas potrzebne nam baty w ilości po dwa na jednego poganiacza, czyli razem
czternaście sztuk. Biczyska miał wykonać Stubberud.
Po uzgodnieniu ze "spółdzielcami" wybrałem biczyska zrobione z trzech wąskich
listewek drewna hikorowego. Po dokładnym
osznurowaniu i obciągnięciu skórą były one tak mocne, że niczego więcej nie
mogłem wymagać. Biczysko złożone z trzech części nie
powinno w użyciu pękać, lecz ustępować i giąć się. O tym, że sztywne biczysko
nie wytrzymuje długo, wiedzieliśmy już z
doświadczenia.
Tak więc Stubberud zrobił biczyska i dostarczył je Hanssenowi. Bicze sporządzone
zostały w ciągu zimy przez Hassela na wzór
eskimoski. Były one jak trzeba okrągłe i ciężkie, a kiedy wywijała nimi
wprawna ręka, biada temu, kto znajdował się w ich
zasięgu. Następnie Hanssen połączył ze sobą poszczególne części składowe i baty
były gotowe. Jak zwykle, wszystko zostało wykonane
z największą starannością.
Hanssen nie był bynajmniej zwolennikiem potrójnych biczysk hikorowych, ale
wykonywał robotę bez sprzeciwu. W tym czasie
zauważyliśmy jednak, że wbrew swym zwyczajom najczęściej spędza wieczory u
Wistinga. Zastanawiało mnie to, bo wiedziałem, że
Hanssen bardzo lubi zagrać partyjkę wista i że wyrzekłby się jej tylko dla
jakiejś ważnej przyczyny. Kiedyś wyraziłem swoje zdziwienie
z powodu jego wieczornego znikania. Na to odezwał się Stubberud:
Oni robią biczyska.
Jakie znowu biczyska?
Biczyska! Mogę jednak ręczyć za hikorowe, które teraz robię; mocniejszych i
trwalszych po prostu być nie może.
Stubberud był wyraźnie w złym humorze; biczyska hikorowe to przecież jego
pomysł.
O wilku mowa, a wilk tuż. Wchodzi Hanssen z ogromnym, wspaniałym batem w ręku.
Oczywiście udałem ogromne zdziwienie.
Cóż to spytałem jeszcze więcej batów?
A tak, nie mam pełnego zaufania do tych batów, które robię teraz za dnia.
Przynoszę taki, na którym można polegać.
Muszę przyznać, że bat wyglądał doskonale. Całe biczysko obciągnięto skórą, tak
że nie było widać, z czego jest zrobione.
Czy jednak zaoponowałem bardzo łagodnie to biczysko jest równie mocne jak
hikorowe?
No pewnie! zaperzył się Hanssen. Bardzo chętnie wypróbuję je zaraz na
jednym z tych waszych...
Nie powiedział wręcz, co myśli o biczyskach Stubberuda, ale też nie potrzebował
tego robić, bo i tak nie mogło być wątpliwości, że
uważa je za marne "szmaciane biczyki". Szmaciane biczyki! Nieomal czuło się to
słowo w powietrzu.
Zanim zdążyłem zauważyć, jakie wrażenie wywarł ten straszliwy wyrok na obecnych,
już padła w tym samym tonie odpowiedź:
Możemy się zaraz przekonać!
Odwróciłem się. Stubberud stał wyprostowany obok stołu najwidoczniej ciężko
dotknięty tą opinią, którą odczuł jako osobistą obelgę.
Jeśli możesz polegać na swoim bacie, to chodź! Zdjął znad swojej koi jeden ze
spostponowanych trójdzielnych batów i stanął z nim
w pozycji bojowej.
Wszystkie oczy zwróciliśmy na Hanssena; zagalopował się i już nie mógł się
cofnąć. Walka była nieunikniona. Wziął więc swą broń do
ręki i stanął w szranki. Warunki pojedynku zostały uzgodnione i przyjęte. Walka
miała się toczyć tak długo, dopóki jedno z biczysk nie
zostanie złamane.
Zaczął się więc pojedynek. Obaj przeciwnicy traktowali sprawę bardzo poważnie.
Raz, dwa, trzy padł pierwszy cios biczysko o
biczysko! Walczący zamknęli oczy. Kiedy je znów otworzyli, okazało się, że oba
biczyska są całe. Obu ogarnął istny zachwyt z powodu
wytrzymałości ich batów; takiej mocy żaden się nie spodziewał. Uderzenia
następowały po sobie coraz szybciej. Stubberud, który stał
odwrócony plecami do stołu, był tak rozeźlony tym nieoczekiwanym wynikiem, że
mimo woli uderzał w krawędź stołu, aż ten trząsł się
cały. Nie wiem, ile razy złożyli się już do ciosu. Nagle usłyszałem głośny
trzask, a zaraz potem słowa: No i widzisz teraz, stary! Z
tymi słowy Stubberud opuścił plac boju. Teraz dopiero mogłem zobaczyć Hanssena,
który stał jeszcze na miejscu i oglądał z żałosną
miną swój bat, wyglądający niczym złamana lilia.
Podczas tego pojedynku widzowie bynajmniej nie zachowywali spokoju. Obserwowali
walkę z napięciem wydając głośne okrzyki i
wybuchając śmiechem. "Dobrze tak, Stubberud!" "Nie daj się!" "Brawo, Hanssen, to
było dobre uderzenie!" i tym podobne.
Bicze hikorowe zdały później bardzo dobrze egzamin; całej podróży wprawdzie nie
przetrwały, wytrzymały jednak dość długo.
Robota Stubberuda polegała na zmniejszaniu wagi skrzynek, które mieliśmy
załadować na sanki. Była to praca znacznie bardziej
przewlekła, niż można by przypuszczać. Drzewo mieliśmy trochę sękate, ze słojami
biegnącymi na ukos. Subberud zestrugał z tych
skrzynek sporo, ale jak się sam wyrażał, ręczył za nie. Ścianki boczne miały
grubość zaledwie kilku milimetrów. Aby je wzmocnić na
spojeniach, nałożył na narożniki aluminiowe okucia.
Bjaaland obok produkcji sanek musiał jeszcze doglądać nart. Do wielkich,
szerokich butów, które chcieliśmy zabrać w tę podróż, okucia
wiązań typu Huitfeldt musiały być znacznie poszerzone. Zabraliśmy ze sobą takie
gotowe okucia, Bjaaland zaś miał je teraz tylko
przerobić. Ale z wiązaniami do nart było tak samo jak z okularami
przeciwśnieżnymi; każdy chciał je mieć zrobione według własnego
pomysłu. Ja sam uznałem wiązania, które Bjaaland sporządził dla siebie, za tak
praktyczne, że bez wahania zamówiłem sobie
identyczne. Na ich pochwałę i na cześć tego, który je wykonał, muszę stwierdzić,
że były istotnie doskonałe i wytrzymały całą drogę.
Główne wymagania, jakie stawialiśmy wiązaniom, były następujące: po pierwsze,
aby noga tkwiła w nich tak mocno jak w imadle; po
drugie, aby je można było łatwo zakładać i odpinać. Musieliśmy bowiem co wieczór
odejmować wiązania od nart; jeśli zostawiłoby się
je choć przez jedną noc na dworze, rano nie byłoby z nich ani śladu. Psy uważały
wiązania za przysmaki. Z tego powodu trzeba było
zawsze zdejmować również rzemienie przytrzymujące but w palcach.
Prestrud rysował mapy i kopiował tablice, których potrzebowaliśmy sześć
egzemplarzy, gdyż każde sanie otrzymywały osobną książkę
zapasów i obserwacji. Taka książka miała ten sam numer co sanie, do których
należała, i zawierała w pierwszym rzędzie dokładny spis
zawartości każdej skrzyni znajdującej się na saniach oraz tablice konieczne do
prowadzenia obserwacji astronomicznych. Codziennie
każdy wpisywał do swojej książki jak najdokładniej, co zostało zużyte z zapasów.
W ten sposób w każdym momencie znaliśmy
dokładnie zawartość skrzyń. W dalszych częściach książki wpisywało się
poczynione obserwacje, a także przebytą w ciągu dnia
odległość, obrany kurs i tym podobne.
Wszystko to ilustruje mniej więcej, czym zajmowaliśmy się w czasie zimy w tak
zwanych godzinach pracy. Oprócz tego musieliśmy się
jeszcze troszczyć o setki spraw związanych z osobistym ekwipunkiem.
Kiedy zima zbliżała się ku końcowi, każdy dostał do ręki wyposażenie osobiste
dla dokonania w nim zmian, jakie uzna za stosowne.
Otrzymaliśmy po jednym ciężkim i jednym lekkim ubraniu z futer renów, jak
również reniferowe rękawice i skarpety, a oprócz tego
drugie skarpety z psiej skóry i obuwie z futer fok. Poza tym pełne wyposażenie w
bieliznę i odzież chroniącą przed wiatrem. Wszystko
to zostało rozdzielone równo i sprawiedliwie, bez żadnych protekcji. Na początek
poprzydzielaliśmy sobie ubrania futrzane, a było przy
nich jeszcze wiele do zrobienia. Niczego bowiem nie uszyto na miarę. Jednemu
kaptur od anoraka spadał na twarz, drugi na odwrót
nie mógł go dość głęboko naciągnąć. Toteż wszyscy zabrali się do przeróbek;
jeden obcinał, drugi sztukował. Chociaż zaczęliśmy tę
robotę dość wcześnie, wyglądało na to, że nigdy jej nie skończymy. "Porządkowy"
wymiatał co dzień całe góry ścinków z futer i
reniferowego włosia, następnego dnia zaś podłoga była nimi znów zasłana.
Gdybyśmy pozostali na miejscu, zapewne do dzisiaj jeszcze
siedzielibyśmy nad szyciem odzieży. Zawsze znajdowało się coś nowego do roboty
wszak lepsze jest wrogiem dobrego!
Oczywiście dyskutowano znowu z zapałem sprawę masek na twarze, które przybrały
postać ochraniacza na nos. Ja również dałem się
wciągnąć do dyskusji, czując się wielce upoważniony do zabierania głosu, choć
rezultaty okazały się później dość mizerne. Mianowicie
wynalazłem coś, co rzecz jasna uważałem za znacznie lepsze od wszystkiego,
co do tej pory wymyślono. Kiedy jednak
zastosowałem ten wynalazek, zmarzł mi nie tylko nos, ale nawet oczy i policzki.
Więcej go już nie używałem!
Zagadnieniem pierwszorzędnej wagi były dla nas wszystkich śpiwory. Johansen
pracował nad swoim ukochanym śpiworem
dwuosobowym. Bóg jeden wie, ile futer wszył do środka! Ja tego nie wiem i nie
starałem się dowiedzieć. Również Bjaaland zabrał się
gorliwie do przerobienia swego worka do spania. Uznał wsuwanie się przez górę za
zbyt uciążliwe, chciał mieć otwór gdzieś pośrodku.
Całe urządzenie złożone z klap, guzików i pętli sprawiało, że kiedy leżał, można
było go wziąć za jakiegoś pułkownika huzarów. Zresztą
był z tego śpiwora szalenie zadowolony. Tak samo było zresztą z jego okularami
przeciwśnieżnymi, chociaż z ich powodu zapadł na
ślepotę śniegową. Pozostali nie przerabiali swych śpiworów, co najwyżej
przedłużyli je lub skrócili.
Wszystkie śpiwory miały powłoczki z cienkiego płótna, które okazały się
nadzwyczaj praktyczne. Ja na przykład nie wyrzekłbym się
swojej za żadną cenę.
W ciągu dnia osłaniała ona śpiwór tak dobrze, że nawet ślad śniegu nie mógł się
przedostać do środka, w nocy zaś zabezpieczała go od
wilgotnienia z powodu oddychania. Zamiast na futrze, wilgoć ta osadzała się na
powłoczce, tworząc przez noc skorupę lodową, która w
ciągu dnia, gdy śpiwór leżał na sankach, sama się wykruszała lub wysychała. Taka
powłoczka musi być bardzo obszerna, a przede
wszystkim dłuższa od śpiwora, aby ją można było ściągnąć przy szyi i w ten
sposób uniemożliwić przedostawanie się oddechu do
samego worka. Wszystkie nasze śpiwory były podwójne. Wewnętrzny, uszyty z
cienkiej skóry rena lub jagnięcia, był zupełnie lekki;
zewnętrzny natomiast, sporządzony z ciężkich futer renów, ważył około sześciu
kilogramów. Oba miały kształt zwykłego worka, a
ściągało się je pod szyją, jak już wspomniałem, sznurkiem. Zawsze uważałem tę
metodę za najprostszą, najwygodniejszą i najlepszą,
mogę też ją każdemu polecić.
Okulary przeciwsnieżne stanowiły sprawę wyjątkowo ważną i wymagały gruntownych
studiów. Propozycje były niezliczone. Chodziło
głównie o wynalezienie dobrych okularów bez szkieł. Co prawda przez całą jesień
nosiłem okulary ze szkłami zabarwionymi na kolor
jasnożółty i byłem z nich bardzo zadowolony. Teraz jednak obawiałem się, że
podczas długiej podróży okulary te nie zapewnią mi
dostatecznej ochrony od światła. Toteż wziąłem udział w konkursie na najlepsze
okulary ochronne. Próby skończyły się na tym, że za
najlepsze uznane zostały okulary ze skóry z małą szparką na oczy.
Problem jednak zasadniczy to buty. Zapowiedziałem wszystkim dobitnie, że muszą
zabrać ze sobą buty z cholewami, obojętne, czy
mają zamiar je nosić, czy nie. Takie buty były niezbędne na wypadek pieszej
wędrówki po lodowcach; opierając się zaś na opisach kraju
należało się liczyć z taką koniecznością. Poza tym każdy mógł robić, co chciał.
Wszyscy zabrali się natychmiast do ulepszenia swego
obuwia według zdobytych poprzednio doświadczeń. Ulepszanie polegało na
powiększaniu. Wisting i tym razem ulitował się nade mną, z
miejsca bowiem wziął się do krajania mego obuwia. Dopiero, gdy daną rzecz
rozbierze się na kawałki; można zobaczyć, z czego jest
zrobiona. Jeśli chodzi o moje buty, to solidniej i sumienniej nie można było ich
zrobić; przeszliśmy istną męczarnię, zanim wreszcie
udało się je szczęśliwie rozłożyć. Tym razem znowu zniknęła jedna para zelówek.
Która to już była z kolei, nie pamiętam. Wreszcie
jednak miałem to, czego chciałem od początku. Moja noga wchodziła teraz do buta
razem ze wszystkim, co na nią włożyłem, a oprócz
tego mogłem jeszcze wsunąć do środka drewnianą wkładkę. Zaiste byłem szczęśliwy!
Niech sobie teraz będzie tak zimno, jak tylko
zechce, przez drewnianą wkładkę i moje chyba siedem par skarpet różnego rodzaju
zimno się nie przedostanie!
Z kolei musieliśmy uporządkować uprząż dla psów. Doświadczenia ostatniej
podróży, kiedy z powodu złej uprzęży dwa psy wpadły do
szczeliny, nie mogły się powtórzyć. Użyty został do tego celu najlepszy
materiał, rezultat zaś był taki, jakiego należało oczekiwać.
Mieliśmy wreszcie dla wszystkich psów piękną, mocną uprząż.
Jak widać z tych opisów, ekwipunku do wyprawy polarnej nie da się przygotować z
dnia na dzień. Nie sam też pieniądz decyduje tu o
powodzeniu lub niepowodzeniu chociaż, do licha, dobrze jest go mieć lecz w
dużej, a, jak sądzę, nawet w głównej mierze, sposób,
w jaki przewiduje się każdą trudność i usuwa ją poprzez odpowiednie środki.
Zwycięstwo czeka tego, kto umie przewidywać
wówczas nazywa się to "mieć szczęście". Jedno jest pewne: kto na czas nie
poczyni odpowiednich kroków, ten na pewno dozna klęski
wtedy nazywa się to "brakiem szczęścia". Nie sądźcie jednak, że tego rodzaju
pochwalny napis chciałbym mieć na swoim nagrobku!
Nie. Prawdziwe uznanie należy się moim wiernym towarzyszom, którzy dzięki
cierpliwości, wytrwałości i doświadczeniu doprowadzili
nasz ekwipunek do granic doskonałości, a tym samym umożliwili zwycięstwo.
16 sierpnia zaczęliśmy pakować sanki. Dwie pary stanęły w "Kryształowym pałacu",
a dwie inne w "intendenturze". To, że pakowanie
mogło się odbywać pod dachem, było okolicznością nadzwyczaj pomyślną.
Temperatura dosłownie tańczyła wówczas kankana
pomiędzy 50 a 60, a od czasu do czasu zrywała się lekka, ale mroźna bryza o
szybkości sześciu metrów na sekundę. W tych
warunkach pakowanie na otwartym powietrzu było prawie niemożliwe, jeśli miało
być naprawdę staranne i solidne. To zaś stanowiło
nieodzowny warunek powodzenia. Wiele czasu kosztowało związanie grubych
stalowych lin za pomocą cieńszych linek. Kiedy jednak
zostało to porządnie wykonane, skrzynie stały jak w imadle i nie miały
najmniejszej możliwości poruszenia się. Na koniec odjęliśmy
płyty cynkowe, umocowane pod sankami na wypadek bardzo puszystego śniegu,
ponieważ nie wydały się nam potrzebne. Uwiązaliśmy
za to pod sankami zapasowe narty, które później bardzo się przydały.
22 sierpnia wszystkie sanki były już spakowane, czekały tylko na wyruszenie.
Mrozy, które trzymały ostatnio tak uporczywie, nie
bardzo podobały się naszym zwierzętom. Kiedy temperatura spadała do 50, z
zachowania się psów widać było, że mróz sprawia im
ból. Podnosiły to jedną, to drugą łapę i trzymały przez chwilę w powietrzu,
zanim postawiły ją znowu na śniegu. Sprytne i przebiegłe
były te łobuzy trzeba im to przyznać!
Dostawały na zmianę jednego dnia mięso, drugiego ryby. Z ryb niewiele sobie
robiły i w te wieczory, kiedy jak wiedziały
wydawało się je, niektóre nie trudziły się nawet, aby wejść do namiotu.
Szczególnie Stubberud musiał się denerwować z powodu
jednego ze swoich kundli. Zwał się ten nasz bohater Funcho, a przyszedł na świat
na Maderze, podczas naszego tam postoju we
wrześniu 1910. W wieczory "mięsne" ludzie po uwiązaniu psów w namiocie udawali
się, jak już opowiadałem, do namiotu z zapasami i
przynosili stamtąd przygotowane skrzynki z mięsem porąbanym na kawałki. Ale
Funcho trzymał się na uboczu i obserwował, czy
Stubberud niesie skrzynkę; tylko w tym wypadku bowiem dostawały psy mięso. Jeśli
to nastąpiło, Funcho najspokojniej maszerował do
namiotu. Jeśli natomiast Stubberud nie czynił żadnych kroków celem dostarczenia
skrzyni, pies nie przychodził i nie można go było
złapać. Powtórzyło się to kilkakrotnie, wreszcie Stubberud uciekł się do
podstępu. Kiedy Funcho jak zazwyczaj w wieczór "rybny"
przyglądał się z daleka codziennemu wiązaniu swych towarzyszy, Stubberud
podszedł spokojnie do wału, chwycił stojącą tam pustą
skrzynkę, zarzucił ją sobie na plecy i wrócił z nią do namiotu. Teraz Funcho dał
się przechytrzyć. Radosny i zadowolony pobiegł
pośpiesznie do namiotu. Ale w środku, ku wielkiemu zaskoczeniu Funcho, czekało
go przyjęcie zupełnie inne, niż oczekiwał. Jeden
chwyt za kark i pies został unieruchomiony na całą noc. Najpierw zezował ze
złością na skrzynię, następnie patrzył na Stubberuda. O
czym myślał, nie wiem na pewno, faktem jednak jest, że później Stubberudowi
podstęp ten nieczęsto się udawał. Tym razem Funcho
dostał tylko swój kawałek suszonej ryby i musiał się nim zadowolić.
W ciągu zimy straciliśmy niewiele psów. Dwa Jeppe i Kuba zdechły na jakąś
chorobę. Bursz został zastrzelony, ponieważ połowa
ciała mu sparszywiała, Madeiro, nazwany tak od miejsca urodzenia, zniknął zaraz
na jesieni. Toma utraciliśmy później. Oba wpadły
niewątpliwie do jakiejś szczeliny. Dwukrotnie udało nam się przyjrzeć, jak się
to dzieje. W obu wypadkach widzieliśmy, że pies zniknął
w szczelinie. Mogliśmy go obserwować z góry. Wędrował sobie tam, w dole,
zupełnie spokojnie to tu, to tam, nie wydając głosu.
Szczelina nie była głęboka, a tak stroma, że bez pomocy pies nie mógłby się
wydostać. Oba wspomniane poprzednio zwierzęta
niewątpliwie znalazły śmierć w taki właśnie sposób niestety, musiała to być
śmierć powolna, jeśli się weźmie pod uwagę, jak twardy
żywot ma pies.
Parę razy zdarzyło się, że jakiś pies nagle znikał i nie było go przez szereg
dni, po czym nagle zjawiał się znowu. Bardzo możliwe, że
wleciał do jakiejś szczeliny, z której jednak udało mu się wreszcie wydobyć.
Ciekawa rzecz, że psy wypuszczając się na takie
wycieczki niewiele dbały o pogodę. Jeśli poczuły "wolę Bożą", znikały nawet
wówczas, kiedy temperatura spadała do 50 poniżej
zera.
23 sierpnia rozpoczął się nieco pochmurnie przy 42. Trudno życzyć sobie
lepszej pogody na wyciągnięcie sanek i dostarczenie ich
do miejsca, z którego zamierzaliśmy wyruszyć. Sanie musieliśmy wyciągać z
"intendentury" przez drzwi prowadzące ku górze. Były to
większe z dwojga drzwi prowadzących na zewnątrz, z łatwością więc mogliśmy
wydobyć całe sanie wraz z ładunkiem. Najpierw jednak
należało usunąć śnieg, który w ostatnich czasach gromadził się tam bez
przeszkód, jako że ludzie z "intendentury" używali stale tylko
wewnętrznego tunelu. Za pomocą kilku dobrych szufli i paru tęgich chłopów dostęp
do drzwi został wkrótce oczyszczony. Więcej czasu
zabrało samo wyciąganie sanek. Każda para ważyła czterysta kilogramów, a droga
na powierzchnię była stroma. Skonstruowaliśmy
rodzaj windy i tak ciągnąc lub popychając wydobyliśmy wreszcie sanki, jedne
po drugich, na światło dzienne. Następnie
zaciągnęliśmy je aż do pawilonu meteorologicznego, gdzie mogliśmy już zaprząc
psy. Zwierzęta były rozzuchwalone. Każda skrzynia i
słup, nie mówiąc już o pawilonie meteorologicznym, wzbudzały ich żywe
zainteresowanie. Napomnienia poganiaczy nie robiły na nich
najmniejszego wrażenia.
Tego dnia psy nie zostały spuszczone i poganiacze poszli wyprowadzać je z
namiotów oraz zaprzęgać. Tymczasem przyglądałem się
spakowanym saniom, które stały gotowe do drogi, i próbowałem być trochę
poetyczny... "Nigdy nie spoczywający duch ludzki"...
"Tajemnicza, groźna pustynia lodowa!"... Nie, jakoś mi nie wychodziło, widocznie
było jeszcze zbyt wcześnie! Zrezygnowałem z
poezji, doszedłszy do przekonania, że sanki z ładunkiem czarno pomalowanych
skrzyń najbardziej przypominają... sarkofagi.
Było dokładnie tak, jak przewidywaliśmy. Psy nie dawały się zupełnie poskromić.
Co za ruch i gwałt powstał, zanim wreszcie zostały
zaprzężone! Nie mogły ani chwili ustać w spokoju. Nie obyło się bez zażartych
bójek. Dziwne zwierzęta! Żyły sobie stosunkowo
spokojnie w swym małym królestwie, ledwo jednak zostały zaprzężone, od razu
zapragnęły walczyć ze sobą na śmierć i życie! Wreszcie
wszystko było gotowe i ruszyliśmy w drogę. Tym razem jechaliśmy po raz pierwszy
z zaprzęgiem dwunastu psów i oczywiście z wielką
niecierpliwością czekaliśmy na wyniki tej próby.
Poszło nadspodziewanie dobrze, choć nie można powiedzieć, że jak po maśle.
Większość psów musieliśmy wprawdzie zachęcić trochę
batem, niektóre jednak biegły nawet bez poganiania. Gdy wszystkie sanki
zajechały szczęśliwie, wyprzęgliśmy psy i puściliśmy je
wolno. Nikt nie wątpił, że natychmiast pognają z wielką radością i hałasem ku
swym domowym pieleszom. Większość zwierząt i tym
razem nie sprawiła zawodu. Wesoło i radośnie ruszyły z powrotem. Po przybyciu do
domu psy zachowywały się nienagannie; tego, że
ten czy ów trochę kulał, można nie brać pod uwagę. Po przeliczeniu okazało się
jednak, że brak jest dziesięciu sztuk. Czyżby cała
dziesiątka wpadła do szczelin? Było to zupełnie nieprawdopodobne.
Następnego ranka dwaj ludzie ruszyli do drogowskazu "Start", aby rozejrzeć się
za brakującymi zwierzętami. Po drodze minęli kilka
szczelin, ale w żadnej nie było ich widać. Kiedy jednak dotarli do celu, okazało
się, że wszyscy maruderzy leżą tam sobie zwinięci w
kłębek i śpią, co więcej każdy leżał obok swoich sań! Na nadchodzących psy nie
zwróciły najmniejszej uwagi, zaledwie jeden czy
drugi rzucił na nich okiem i to było wszystko. Kiedy zwrócono im w sposób
namacalny uwagę, że pożądana jest ich obecność w
domu, wyglądały na wielce zdumione. Niektóre nie chciały po prostu w to
uwierzyć, okręciły się tylko parę razy w kółko i ułożyły z
powrotem na dawnym miejscu. Trzeba im było naprawdę dać powąchać bata.
Czy można wyobrazić sobie coś bardziej niewytłumaczonego? Oto leżą sobie te psy
przy 40 mrozu, pięć kilometrów od ciepłego
wygodnego domu, gdzie, jak wiedzą, czeka je wszelki dostatek. I chociaż spędziły
już tutaj dwadzieścia cztery godziny, żaden nie
zdradzał chęci opuszczenia miejsca. Gdyby to chociaż było lato, gdyby było
słonecznie i ciepło, można by to jeszcze pojąć. Ale teraz
nie, to przechodzi wszelkie wyobrażenie!
Tego samego dnia, 24 sierpnia, po raz pierwszy od czterech miesięcy słońce
wyjrzało na płaszczyznę lodową.
Ostatecznego terminu wyruszenia nie można było jeszcze ustalić. Musieliśmy
czekać i uzbroić się w cierpliwość, dopóki temperatura nie
stanie się znośna. Jak długo było bowiem tak zimno, nie mogliśmy myśleć o
wymarszu.
Dnie mijały, ale nic nie wskazywało nadejścia wiosny. Raz po raz termometr
podnosił się do jakichś 30 poniżej zera, aby równie
szybko opaść z powrotem do 50. Takie czekanie nie należy do przyjemności. Mam
przy tym zawsze wrażenie, że czekam sam,
podczas gdy inni znajdują się już w drodze. Jak zauważyłem, nie byłem jedynym,
który tak właśnie to odczuwał.
Chciałbym wiedzieć, jak daleko jest już Scott?
Ech, na Boga, chyba nie ruszył się jeszcze z miejsca! Dla jego kucyków jest
przecież za zimno!
No tak, ale skąd wiesz, że u nich jest tak samo zimno, jak u nas? U stóp gór
jest prawdopodobnie o wiele cieplej, toteż mogę przysiąc,
że nie wylegują się tam do góry brzuchami.
Te chłopaki pokazały już, na co ich stać!
Takie rozmowy słyszało się dzień w dzień. Niepewność gnębiła wielu, choć nie
wszystkich, mnie zaś osobiście gnębiła ona szczególnie
silnie. Byłem zdecydowany wyruszyć, gdy tylko zaistnieje choćby najmniejsza po
temu możliwość. Mogliśmy przecież zawsze
powrócić. W moim przekonaniu sprawa nie przedstawiała żadnego ryzyka.
Nadszedł wrzesień, przynosząc 42. No, przy takiej temperaturze można już było
wytrzymać, postanowiliśmy jednak jeszcze trochę
poczekać. Może to tylko taka przynęta? Następnego dnia 53, cicho i jasno. 6
września: 29. Nareszcie nastąpiła więc odmiana.
Następnego dnia było już tylko 22. W powiewach nadciągających od wschodu czuło
się wiosnę. W każdym bądź razie mieliśmy
nareszcie odpowiednią temperaturę. Wszyscy w pogotowiu jutro wyruszamy!
Nadszedł 8 września. Wstaliśmy jak zwykle, szybko przełknęliśmy śniadanie i
zaczął się ruch. Puste sanki, którymi chcieliśmy
podjechać do miejsca startu, stały już w pogotowiu i trzeba było tylko wrzucić
na nie parę drobiazgów. Ale właśnie dlatego, że były
teraz lekkie, zużyliśmy mnóstwo czasu na zaprzęganie. Do każdych sań należało
przecież uwiązać dwanaście psów, toteż
przeczuwaliśmy, że odjazd będzie bardzo ożywiony. W przyprowadzaniu i
zaprzęganiu psów pomagaliśmy sobie nawzajem.
Szczególnie ostrożni przywiązali sanki do mocnego pala wbitego w śnieg, inni
zadowolili się ich wywróceniem, niektórzy zaś okazali
się jeszcze bardziej lekkomyślni. Co za straszliwe zamieszanie i harmider
panowały tego dnia wśród psów! W dwóch zaprzęgach
znajdowały się szczenne suki, które spowodowały groźny tumult nie tylko w swoich
własnych sforach, ale również i w innych. Jeden z
poganiaczy był na tyle przezorny, że wyprzągł swoją sukę i zamknął ją w
warsztacie. Ale mimo to miał dosyć kłopotów ze swoimi
zwierzętami. Psy stawały na tylnych łapach, rzucały się na wszystkie strony i
szarpały za liny, aby za wszelką cenę dostać się do
warsztatu. Ale poganiacz wiedział, że kiedy psy ruszą w drogę, wszelkie
sentymenty ustąpią pragnieniu zdobywania przestrzeni. Drugi
natomiast poganiacz pozostawił swoją sukę w zaprzęgu. Twierdził, że to takie
dobre stworzenie, że bez niej nie poradzi sobie z
zaprzęgiem i że podróż na biegun będzie z tego powodu niemożliwa.
Tak więc prawie wszystko jest już gotowe. Nagle słyszę dziki wrzask. Jeden z
zaprzęgów pędzi przed siebie samopas! Najbliższy z
poganiaczy rzuca się na ratunek, a jego psy puszczają się kłusem. Gnają teraz
oba zaprzęgi, a za nimi, co sił w nogach, pędzą ich
właściciele.
Ale szanse były zbyt nierówne i już po kilku chwilach poganiacze zostali w tyle.
Zbuntowane zaprzęgi z szybkością wiatru mknęły w
kierunku południowo-zachodnim. Obaj poganiacze szybko co prawda zrezygnowali z
biegu, ale maszerowali dalej wytrwale śladami
sań. Spiętrzenie lodów osiągnęli dobrą chwilę po tym, jak psy zniknęły po
drugiej stronie. Pytanie, co zrobią ci dwaj, kiedy dogonią swe
sanki? Czy wrócą tu, czy też pojadą od razu do drogowskazu "Start"?
Postanowiliśmy jechać zaraz na miejsce startu i jeśli to będzie
konieczne, poczekać tam na innych. Nie namyślając się długo ruszyliśmy w drogę.
Dopiero o dwunastej w południe znaleźliśmy się wszyscy, razem z naszymi sankami,
na miejscu. Poganiacze, którzy musieli stoczyć
formalną walkę ze zbiegłymi psami, byli mokrzy od potu. Zamierzałem już niemal
zawrócić, ponieważ przyłączyły się do nas trzy młode
psy, które jeśliby biegły dalej za saniami musielibyśmy zastrzelić. Ale
zawracać po przebytych trudach, aby następnego ranka
powtarzać prawdopodobnie tę samą ceremonię, to perspektywa niezbyt przyjemna, Na
dodatek zobaczyć Lindstrma stojącego pod
drzwiami i trzymającego się za brzuch od śmiechu nie, już lepiej naprzód!
Zgodziliśmy się na to wszyscy.
Teraz zaprzęgliśmy psy do załadowanych sań, puste zaś ustawiliśmy jedne na
drugich. O dwunastej trzydzieści ruszyliśmy przed siebie.
Warunki śniegowe były wyśmienite, jechaliśmy na południe z szybkością
błyskawicy.
Tego dnia przebyliśmy zaledwie dziewiętnaście kilometrów i już o pół do czwartej
rozbiliśmy obóz. Pierwsza noc spędzona na dworze
nigdy nie bywa zbyt przyjemna, ale ta była straszna. Dziewięćdziesiąt psów
wyprawiało takie harce, że ludzie nie mogli zmrużyć oka i
godzinę czwartą rano kiedy można wstawać powitali z radością. Pewien
poganiacz zmienił też do rana swoje poglądy; nie chciał
już mieć fraucymeru w swoim zaprzęgu podróż do bieguna byłaby dla niego w tych
warunkach niemożliwością!
W czasie postoju w południe dałem rozkaz zastrzelenia suki, jak również trzech
szczeniaków. Warunki śniegowe były tego dnia równie
dobre jak poprzedniego trudno marzyć o lepszych. Tyczki sygnałowe, według
których posuwaliśmy się, stały dokładnie tak samo jak
wówczas, gdyśmy je ustawiali.
Tego dnia przebyliśmy dwadzieścia pięć kilometrów. Psy nie nabrały jeszcze
wprawy, ale z każdą godziną szło im coraz lepiej i już po
10 września osiągnęły, jak się zdaje, swoją zwykłą sprawność. Tego dnia żaden z
poganiaczy nie był w stanie utrzymać sfory. Zwierzęta
parły bez przerwy do przodu, tak że zaprzęgi powpadały na siebie i powstało
wielkie zamieszanie. Był to stan bardzo niekorzystny. Psy
wysilały się niepotrzebnie, przy tym traciliśmy czas na rozplątywanie uprzęży.
Tego dnia psy były jak dzikie.
Ledwo na przykład Lassesen zauważył swego przyjaciela Hansa zaprzężonego do
innych sanek, natychmiast zwerbował na pomoc
drugiego przyjaciela Fixa i obaj runęli co sił do przodu z takim skutkiem,
że reszta sfory, podniecona wzrastającą szybkością,
zaczęła również gnać na łeb, na szyję. Nie pomagały żadne wysiłki. Zaprząg
pędził coraz dalej i dalej, aż wreszcie dognał sanie, które
stanowiły cel wysiłków Fixa i Lassesena. Oba pojazdy wpadły teraz na siebie i w
rezultacie trzeba było wyplątywać dziewięćdziesiąt
sześć psich nóg. Poganiaczom, którzy nie mogli utrzymać sfory, nie pozostawało
nic innego, jak wyprząc część psów i uwiązać je przy
sankach. W ten sposób można się było wreszcie posuwać naprzód. Tego dnia
przebyliśmy trzydzieści kilometrów.
W poniedziałek, 11 września, obudziliśmy się przy temperaturze 55,5. Pogoda
piękna cicha i jasna. Ale psom widać nie
odpowiada, bo w ciągu nocy zachowywały się stosunkowo spokojnie.
Mróz miał duży wpływ na śnieg. Zrobił się on teraz twardy, a więc podczas marszu
uciążliwy, napotkaliśmy też kilka szczelin. Nie
odczuwaliśmy mrozu; wręcz przeciwnie, chwilami było nam za gorąco. Nasze oddechy
tworzyły koło twarzy istne chmury pary, a nad
każdą sforą unosiła się tak gęsta mgła, że z jednych sanek nie było widać
następnych, choć jechały jedne za drugimi.
12 września mieliśmy 52 i przeciwny wiatr. Mróz dawał się we znaki również
psom. Szczególnie z rana przedstawiały one żałosny
widok. Leżały jedne przy drugich zwinięte w kłębek z nosem ukrytym pod ogonem.
Od czasu do czasu przez ciała ich przebiegały
dreszcze, niektóre drżały nieustannie. Trzeba je było podnosić i wkładać uprząż.
Musiałem uznać, że przy takiej temperaturze dalsza
podróż przestawała się opłacać. Ryzyko było zbyt wielkie, toteż zapadło
postanowienie, że dojedziemy tylko do pierwszego składu pod
80 S i złożymy tam ładunek.
Tego dnia spostrzegliśmy, że ciecz w kompasach spirytusowych zamarzła, wobec
czego były one nie do użytku. Tymczasem powietrze
stało się tak nieprzejrzyste, że mieliśmy bardzo słabe wyobrażenie o tym, gdzie
się znajduje słońce. W tych warunkach marsz stawał się
sprawą mocno wątpliwą. Możliwe, że utrzymujemy właściwy kurs, ale równie
dobrze albę jeszcze lepiej mogliśmy być na
fałszywej drodze. W tych warunkach najlepiej rozbić obóz i czekać na poprawę
sytuacji. Ależ błogosławiono tego wieczoru dostawców
nieszczęsnych kompasów!
Była dziesiąta rano, kiedy wstrzymaliśmy dalszą jazdę. Aby zapewnić sobie dobre
schronienie na cały długi dzień, który mieliśmy tu
spędzić, postanowiliśmy zbudować domki ze śniegu. Wprawdzie tutejszy śnieg nie
nadawał się do tego celu, ale przy użyciu śnieżnych
bloków, które przywlekliśmy ze wszystkich stron, udało się jednak domki
zbudować. Przy takiej temperaturze, jaką mieliśmy teraz,
chata ze śniegu przewyższa znacznie namiot, toteż było nam niezwykle wygodnie,
gdy znaleźliśmy się szczęśliwie w środku przy
rozpalonym prymusie.
W ciągu nocy usłyszeliśmy jakiś dziwny hałas. Wychyliłem głowę, aby zobaczyć,
czy nie obsunęliśmy się ku dołowi, ale nigdzie nie
było widać żadnych zmian. W drugim domku w ogóle niczego nie zauważono. Później
wyjaśniliśmy sobie, co znaczył ten odgłos. Śnieg
"osiadał", to znaczy zapadał się nagle na wielkich przestrzeniach. Temu ruchowi,
który wywołuje nieprzyjemne wrażenie, że grunt
usuwa się pod nogami, towarzyszy odgłos podobny do grzmotu. Na wyżynie grzmot
ten był raz tak silny, że przypominał huk armat;
szybko jednak można się było do tego przyzwyczaić.
Następnego dnia mieliśmy 52, ale było cicho i jasno. Przebyliśmy trzydzieści
kilometrów, utrzymując kierunek za pomocą słońca.
Kiedy rozbiliśmy obóz, było już 56. Zrobiłem wtedy coś, co poza tym zawsze
zwalczałem. Mianowicie mieliśmy ze sobą flaszkę
okowity i flaszkę jałowcówki. Wydało nam się, że nadszedł na nie czas, poleciłem
więc wydobyć jałowcówkę. Była całkowicie
zamarznięta. Przy rozgrzewaniu butelka pękła, wyrzuciliśmy ją więc na śnieg, po
czym wszystkie psy zaczęły nagle kichać. Druga
flaszka była także zamarznięta. Tym razem byliśmy jednak mądrzy po szkodzie,
przy zachowaniu więc całej ostrożności udało się nam
ją rozgrzać. Odczekaliśmy, aż wszyscy znajdą się w śpiworach, po czym
rozgrzewający napój poszedł w koło. Rozczarowałem się
ogromnie, bo nie smakował mi tak, jak się spodziewałem. Jestem jednak
zadowolony, że go raz spróbowałem, bo więcej tego nie zrobię.
Działanie było równe zeru, nie czułem nic ani w głowie, ani w nogach.
14 września było porządnie zimno, temperatura utrzymywała się na poziomie 56.
Na szczęście powietrze stało się przejrzyste, toteż
widzieliśmy, którędy idziemy. Nie uszliśmy daleko, gdy na bezkresnej równinie
ukazało się połyskujące jasno wzniesienie. Dalej do
lornetki! To skład żywności! Rzeczywiście, leżał tam, wprost na linii naszego
marszu. Hanssen, który cały czas jechał w czołówce, bez
przewodnika, a przeważnie i bez kompasu, miał się czym pochwalić. Wszyscy
zgodnie stwierdzili, że dobrze wywiązał się z zadania.
Takim podziękowaniem musiał się zresztą zadowolić.
O dziesiątej piętnaście byliśmy u celu i natychmiast rozładowaliśmy sanki.
Wisting podjął się niewdzięcznej pracy przygotowania dla
nas przy 56 filiżanki gorącego mleka. Ustawił prymus pomiędzy dwiema
skrzyniami z żywnością i zapalił go. Dziwnym
zbiegiem okoliczności nafta w zbiorniku pozostała płynna, a to zapewne dzięki
temu, że była dobrze zabezpieczona w skrzyni. Filiżanka
mleka słodowego smakowała mi tego dnia znacznie lepiej niż w gospodzie w
Chicago, gdzie próbowałem go poprzednim razem. Po
skończonej biesiadzie rzuciliśmy się na prawie puste sanki i odjechaliśmy.
Warunki śniegowe były złe, ale z niewielkim ciężarem, jaki
psy miały obecnie do ciągnięcia, posuwaliśmy się szybko naprzód. Przysiadłem się
do Wistinga, uważałem bowiem jego sforę za
najsilniejszą. Mróz utrzymywał się bez zmiany, toteż dziwiłem się, że możemy tak
spokojnie siedzieć na saniach, wcale nie marznąc. Na
razie wszystko szło dobrze.
Niektórzy z poganiaczy nie schodzili ze swych sanek przez cały dzień, ale
większość zeskakiwała od czasu do czasu, aby pobiegać
trochę dla rozgrzewki. Ja sam założyłem narty i dałem się ciągnąć za sankami.
Ten brzydki sport nigdy mi się nie podobał, ale w
obecnych warunkach nie był najgorszy. Przy okazji rozgrzałem sobie nogi, a tym
samym osiągnąłem swój cel.
15 września, kiedy siedzieliśmy wieczorem w namiocie, gotując kolację i
rozmawiając, nagle Hanssen zawołał:
Na Boga, mam wrażenie, że już po mojej pięcie! Zrzucił skarpety, ukazała się
pięta wielka, łojowata
i zmartwiała. Hanssen tarł ją i masował tak długo, dopóki nie wydało mu się, że
znów coś czuje, po czym naciągnął skarpety i wlazł do
śpiwora. Teraz jednak wystąpił na widownię Stubberud.
Do licha, mam wrażenie, że z moją piętą jest to samo oświadczył.
Ta sama sytuacja ten sam rezultat. Ładne rzeczy dwie zagrożone pięty i
siedemdziesiąt pięć kilometrów do Framheimu!
Kiedy nazajutrz ruszaliśmy w dalszą drogę, pogoda zrobiła się na szczęście
łagodniejsza, prawie letnia; było tylko 40, a to już
zupełnie przyjemna temperatura. Różnicę pomiędzy 40 a 50 odczuwa się moim
zdaniem bardzo wyraźnie. Mógłby ktoś sądzić, że
w tym wypadku parę stopni mniej lub więcej nie gra żadnej roli. A jednak mają
one znaczenie! Tego dnia musieliśmy podczas jazdy
spuścić wiele psów, bo nie mogły już ciągnąć. Myśleliśmy, że podążą po naszych
śladach, tymczasem Adam i Lazarus nie pokazały się
już nigdy więcej. Sara padła nagle bez żadnych uprzednich oznak. Wśród
spuszczonych znajdowała się również Kamilla.
W drodze powrotnej jechaliśmy w tym samym porządku, co w ciągu poprzednich dni.
Hanssen i Wisting, o ile nie zatrzymywali się, aby
poczekać na towarzyszy, zyskiwali z reguły dużą przewagę nad pozostałymi.
Lecieliśmy z szybkością wiatru. Przy szesnastej "fladze
milowej", jak je nazywaliśmy, czyli trzydzieści kilometrów od Framheimu,
zamierzaliśmy zatrzymać się i poczekać na maruderów;
pogoda jednak była tak dobra jak nigdy, a ponieważ przez cały dzień widzieliśmy
wyraźnie ślady podróży na południe, postanowiliśmy
jechać dalej. Im wcześniej obie odmrożone piąty znajdą się we właściwych
warunkach, tym dla nich lepiej.
Dwie pierwsze pary sań powróciły do domu o godzinie czwartej po południu,
następne o szóstej, dwie pozostałe zaś o szóstej
trzydzieści. Ostatni z uczestników wyprawy przybył dopiero następnego dnia o pół
do pierwszej w południe Bóg jeden wie, co się z
nim działo po drodze.
W czasie tej podróży napotkaliśmy twory śnieżne, jakich nigdy jeszcze nie
widziałem. Niezwykle delikatny pył śnieżny zbijał się i
tworzył cylindryczne twory, o średnicy przeciętnie trzy centymetry i tej samej
wysokości, chociaż wielkości bywały tu dość rozmaite.
Wałeczki te toczyły się po śniegu jak koła, gromadziły się i toczyły jeden za
drugim dalej. Kiedy się brało taki wałeczek do ręki, nie
czuło się najmniejszego ciężaru; po zgnieceniu nawet największych pozostawało w
ręce tyle co nic. Przy 40 już ich się nie spotykało.
Natychmiast po powrocie do domu zabraliśmy się do opatrzenia pięt. Prestrud miał
odmrożone po trochu obie; jedną lekko, drugą silniej,
ale, o ile mogłem stwierdzić, nie tak silnie, jak dwaj pozostali. Pierwszą
rzeczą, którą zrobiliśmy, było przecięcie wielkich pęcherzy i
wyciśnięcie zebranego płynu. Następnie zrobiono okłady z kwasu bornego,
zmieniane rano
i wieczorem. To leczenie musiało trwać dość długo. Wreszcie jednak można było
usunąć starą skórę. Pod spodem była już nowa i
piękna. Pięty zostały wyleczone.
Z wielu powodów uznałem za konieczne podzielenie mojej gromadki na dwie grupy.
Jedna miała odbyć marsz do bieguna, druga zaś
dotrzeć do Ziemi Króla Edwarda VII i rozejrzeć się, co by tam było do zrobienia,
jak również zbadać okolice Zatoki Wielorybów. Do tej
grupy należeli Stubberud i Johansen pod kierownictwem Prestruda.
Nowy podział miał wiele zalet. Przede wszystkim mały oddział może się łatwiej
poruszać niż duży. W czasie poprzednich podróży
wyraźnie się okazało, że zabieranie wielkiej ilości ludzi i psów nie przynosi
korzyści. Czterogodzinne poranne przygotowania do
wymarszu były z pewnością następstwem zbyt wielkiej ilości wyposażenia
potrzebnego dużemu oddziałowi. Miałem nadzieję, że z
połową ludzi i z jednym namiotem będę mógł o tej porze roku skrócić czas
przygotowań do połowy. Znaczenie składów żywności, rzecz
jasna, stawało się w tym wypadku większe, jako że zamiast pierwotnie
przewidzianego oddziału miały zaopatrywać tylko pięciu ludzi, a
tym samym mogły starczyć na znacznie dłużej. Ze stanowiska czysto naukowego
zmiana ta dawała tak wspaniałe korzyści, że nie ma
potrzeby szerzej się nad tym rozwodzić. W następnym okresie zamierzaliśmy
działać, że tak powiem, na dwóch frontach. Grupa
biegunowa miała wyruszyć, gdy tylko wiosna zacznie się na dobre. Ustalenie
terminu wymarszu drugiej grupy pozostawiłem
Prestrudowi, jako że on miał kierować tą wyprawą. Im nie śpieszyło się tak
bardzo i mogli sobie pozwolić na stratę czasu.
W dwa dni po naszym powrocie wyruszyli na odległość trzydziestu kilometrów
Wisting i Bjaaland, aby poszukać i sprowadzić do domu
puszczone luzem psy, które dotychczas nie powróciły. Zrobili sześćdziesiąt
kilometrów w sześć godzin i przyprowadzili szczęśliwie do
domu wszystkie zguby w liczbie dziesięciu. Najdalsze znaleźli koło tyczki
sygnałowej. Kiedy nadjechały sanki, żaden z tych psów nie
zdradzał ochoty do wstawania. Trzeba je było podnosić i zaprzęgać. Niektóre
miały poranione łapy, te przywieziono na sankach.
Większość powróciłaby prawdopodobnie po paru dniach sama. Mimo wszystko jednak
niepojęte było dla nas, jak to się stało, że takie
zdrowe, dzielne psy mogły się pokłaść bezwładnie na śniegu i leżeć.
24 września przyniósł nam pierwszą wieść o nadejściu wiosny. Oto Bjaaland
powrócił z zatoki z wiadomością, że zastrzelił fokę. To, że
foki wychodzą znowu na lód, było dobrym znakiem. Następnego dnia
przetransportowaliśmy mięso, przy okazji ustrzeliliśmy jeszcze
jednego krabojada. Co za miny miały psy, kiedy dostały świeże mięso, nie mówiąc
już o świeżej słoninie! Również i my, ludzie, nie
pogardziliśmy świeżym sznyclem.
27 września zdjęliśmy daszek znad okna pokoju mieszkalnego. Światło, dochodzące
przez wielki drewniany szyb, było wprawdzie
mocno osłabione, ale tak czy owak było to światło prawdziwe światło dzienne,
toteż cieszyliśmy się jak dzieci.
29 września ukazał się jeszcze jeden niezawodny zwiastun wiosny w postaci klucza
antarktycznych petreli. Nadleciały z daleka, aby
obwieścić nam radosną nowinę, że wiosna nadchodzi już teraz naprawdę.
Cieszyliśmy się bardzo widząc znowu te piękne, szybkie ptaki.
Okrążyły wielokrotnie nasz dom, jakby się chciały upewnić, czy jesteśmy tam
jeszcze wszyscy. Ogromnie śmiesznie zachowały się przy
tej okazji nasze zwierzęta.
Początkowo ptaki latały tuż nad ziemią. Psy, ledwie je spostrzegły, wypadły całą
gromadą na dwór i rzuciły się w pogoń, gnając tak, że
brzuchami niemal ocierały się o ziemię. Każdy chciał być oczywiście pierwszy.
Nagle stado ptaków wzleciało tak wysoko, że psy
straciły je z oczu. Stały teraz przez chwilę jak ogłupiałe patrząc na siebie;
najwyraźniej nie wiedziały, co dalej począć. Ale ta
niepewność nie trwała długo, bo z szybkością, godną pozazdroszczenia,
zdecydowały się wziąć za kudły.
Tak więc wiosna nadeszła już naprawdę. Trzeba jeszcze było tylko wyleczyć do
końca kilka pięt, a potem w drogę do bieguna!
PRZEZ LODOWĄ RÓWNINĘ
Wreszcie, 20 października, mogliśmy wyruszyć. Ostatnio pogoda była dość niepewna
to wietrzna, to dżdżysta, to piękna zupełnie
jak u nas w marcu. I tego dnia była niezbyt zachęcająca, jeszcze rano unosiła
się w powietrzu mgła. O pół do dziesiątej jednak nadleciał
lekki wietrzyk i niebo się przejaśniło. Tym razem nie potrzebowałem długo pytać
towarzyszy o zdanie.
Jak sądzicie, czy mamy wyruszyć?
No oczywiście, ruszamy!
Opinia była jednomyślna. W największym pośpiechu zaprzężono więc psy i po
krótkim pożegnaniu, tak jak gdyby to było zwykłe "do
widzenia!", pojechaliśmy. Mam wrażenie, że Lindstrm nie wyjrzał nawet przez
drzwi, aby zobaczyć nasz odjazd. Ot, takie codzienne
zdarzenie, któż by się nim przejmował.
Było nas pięciu Hanssen, Wisting, Hassel, Bjaaland i ja z czterema saniami,
z których każde ciągnęło trzynaście psów. W chwili
odjazdu sanie były bardzo lekkie, bo znajdował się na nich tylko nasz ekwipunek.
Ciężkie skrzynie z żywnością czekały pod 80. Tak
więc mogliśmy sami usadowić się w sankach i raźno wywijać batem. Ja siadłem
okrakiem na saniach Hassela. Każdy, kto zobaczyłby
nas tak jadących, musiałby uznać podróż na biegun za bardzo pociągającą.
W dole, na lodzie morskim, stał Prestrud z aparatem filmowym i nieprzerwanie
kręcił, gdyśmy przejeżdżali. Kiedy wspinaliśmy się z
drugiej strony zatoki na krawędź bariery lodowej, stał tam znów i dalej kręcił.
Ostatnią rzeczą, którą widziałem, gdy ciągnęliśmy
grzbietem wzgórza w głąb lądu i wszystko, co znajome, już za nami zniknęło, był
aparat filmowy. Mknęliśmy pełnym galopem.
Badałem właśnie wzrokiem leżący przed nami teren i gdy odwróciłem się, aby
rzucić ostatnie spojrzenie na miejsce, które było dla nas
obecnie uosobieniem wszystkich wspaniałości cywilizowanego świata jak myślicie
co ujrzałem? Oczywiście aparat Prestruda!
Teraz przecież mógł on fotografować już chyba tylko powietrze. Wreszcie i on
zniknął za horyzontem.
Droga była znakomita, w miarę jednak jak oddalaliśmy się od Framheimu, robiło
się coraz bardziej mglisto. Pierwsze dwadzieścia
kilometrów jechałem razem z Hasselem. Później przesiadłem się do Wistinga,
zauważyłem bowiem, że jego zaprzęg łatwiej od innych
wytrzymuje ciężar dwóch ludzi. Na przedzie jechał Hanssen; mógł on utrzymywać
kierunek tylko według kompasu, gdyż mgła coraz
bardziej gęstniała. Za Hanssenem jechał Bjaaland, następnie Hassel, a na końcu
Wisting i ja.
Wjechaliśmy właśnie na niewielkie wzniesienie, które po drugiej stronie kończyło
się stromym zboczem opadającym w dół o jakieś
dwadzieścia metrów. Siedziałem odwrócony plecami do kierunku jazdy, obserwując
przebytą trasę i ciesząc się szybką jazdą. Nagle
zobaczyłem, że grunt koło sań urywa się pionowo, ukazując ziejącą czarną
otchłań, wystarczająco wielką, aby pochłonąć nas
wszystkich. Parę cali w bok, a byłoby po wyprawie na biegun! Ten popękany grunt
pełen kopiastych wzgórz wskazywał, że zboczyliśmy
na wschód, wobec czego zmieniliśmy kierunek na bardziej zachodni. Gdy tylko
znaleźliśmy się na bezpiecznym terenie, przypiąłem
narty i dałem się ciągnąć na linie. W ten sposób ciężar był lepiej rozłożony. Po
niedługim czasie niebo się przejaśniło i zobaczyliśmy
przed sobą jedną z naszych tyczek orientacyjnych. Z tym miejscem wiązało się
wiele wspomnień: wielkie mrozy i zabijanie psów. Tutaj
właśnie podczas ostatniej podróży trzeba było zastrzelić sukę i trzy młode psy.
Tak więc mieliśmy za sobą już trzydzieści siedem kilometrów. Wielce zadowoleni z
pierwszego dnia podróży, z radością rozbiliśmy
obóz. Sprawdziły się moje przewidywania, że jeśli weźmiemy jeden namiot,
rozbicie obozu potrwa krócej i będzie o wiele mniej
męczące. Namiot stanął po prostu jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej, a
wszystko szło nam tak prędko i składnie, jakbyśmy od
dawna nic innego nie robili. Namiot był dostatecznie obszerny, a urządziliśmy
się w nim tak wygodnie i praktycznie, że niczego nam nie
brakowało. Postępowaliśmy przy tym w sposób następujący: po zatrzymaniu się na
postój wszyscy zabierali się natychmiast do
ustawienia namiotu. Gdy wbito już kołki przytwierdzające namiot do ziemi,
Wisting wsuwał się do środka i ustawiał drążek, podczas
gdy inni naciągali liny. Po dokonaniu tych czynności wchodziłem do namiotu i
odbierałem od towarzyszy wszystko, co powinno się w
jego wnętrzu znajdować śpiwory, skrzynie ze sprzętem kuchennym oraz żywność.
Cały ten bagaż wędrował natychmiast na swoje
miejsce, po czym zapalało się prymus i stawiało na nim garnek wypełniony
śniegiem.
W tym czasie pozostali towarzysze karmili i wyprzęgali swoje psy. Zamiast
budować płat ochronny szuflowaliśmy dookoła namiotu
śnieg; to zabezpieczenie doskonale wystarczało dla powstrzymania naporu psów. Ze
wszystkich nart zdejmowaliśmy wiązania, które
albo wpychaliśmy razem z innymi przenośnymi przedmiotami do skrzyń ze sprzętem
kuchennym, albo też wieszaliśmy z psią uprzężą
na nartach, przymocowanych pionowo do brzegów sań. Namiot był pod każdym
względem doskonały; jego ciemna barwa tłumiła
światło i czyniła je miłym dla oka.
Już po przebyciu dziesięciu kilometrów musieliśmy wyprząc Neptuna, pięknego psa,
który był tak zapasiony, że zupełnie nie mógł
nadążyć. Sądziliśmy, że pobiegnie on za nami, ale zawiedliśmy się. Nie powrócił
też do naszych domowych pieleszy. Jest zupełną
zagadką, co się z nim mogło stać. Rotta inne wspaniałe zwierzę musiał być
także spuszczony, ponieważ dostał wzdęcia i nie mógł
biec dalej; ten zjawił się później we Framheimie. Ulryka trzeba było początkowo
wieźć na sankach, dopiero później przyszedł do siebie.
Bjrn kulał, Peary był również niezdolny do pracy; został więc spuszczony i
biegł jakiś czas za nami, po czym zniknął. Gdy grupa
wschodnia przejeżdżała później koło składu żywności na 80, znalazła go tam
całkiem wypoczętego i zdrowego. Początkowo
zachowywał się bardzo trwożliwie, ale stopniowo pozwolił zbliżyć się do siebie i
dał się zaprzęgnąć; ciągnął zresztą znakomicie. Uran i
Lis były w bardzo złych humorach i źle ciągnęły. Jak na pierwszy dzień podróży,
w sumie duży ubytek. Ale wszystkie pozostałe psy
były jak złoto.
W nocy zerwała się wschodnia bryza, która nad ranem przycichła na tyle, że koło
godziny dziesiątej mogliśmy wyruszyć. Pogoda nie
utrzymała się jednak zbyt długo. Wiatr wkrótce powrócił, dmąc z nową siłą z tego
samego kierunku i przynosząc ze sobą gęstą mgłę.
Mimo to przebyliśmy spory odcinek trasy, mijając jedną po drugiej flagi
orientacyjne. Po przebyciu trzydziestu jeden kilometrów
dotarliśmy do kopca zbudowanego ze śniegu jeszcze w początkach kwietnia. Mimo
upływu siedmiu miesięcy wyglądał całkiem dobrze i
trzymał się mocno. Było to dowodem, że na takich kopcach można polegać wcale
się bowiem nie rozpadały. Na zdobytym tutaj
doświadczeniu oparliśmy później nasz wielki system kopców na drodze do bieguna.
W ciągu dnia wiatr zmienił się na zachodni. Wiało potężnie, ale śnieżyca na
szczęście ustała. Temperatura wynosiła 24,2 i marsz był
bardzo uciążliwy. Wieczorem po rozbiciu namiotu znaleźliśmy ślady poprzedniej
naszej bytności. Rysowały się ostro i wyraźnie, choć
od tego czasu upłynęło już sześć tygodni. Byliśmy ogromnie zadowoleni z tego
odkrycia. Na ostatnim odcinku drogi nie spotykaliśmy
już bowiem flag, a zbliżaliśmy się właśnie do odległej od Framheimu o
siedemdziesiąt pięć kilometrów "Świńskiej jamy", wskazana
więc była jak największa ostrożność.
Następny dzień, 22 października, przyniósł gęstą śnieżycę i ostry wiatr z
południowego wschodu z opadami i zamiecią. Nie należało w
taki dzień przejeżdżać koło "Świńskiej jamy", chyba że znaleźlibyśmy nasze
dawniejsze ślady. Oczywiście nie byłyby one z daleka
widoczne, ale przynajmniej wskazywałyby kierunek. Dla pewności obrałem kurs
wschodnio-południowo-wschodni, o dwie kreski na
kompasie bardziej na wschód niż poprzednio. Jeszcze jedno spojrzenie na plac
obozowy, aby sprawdzić, czy czegoś nie zapomnieliśmy,
a potem jazda w zamieć! Była to naprawdę psia pogoda! Sypał śnieg, który wirował
zupełnie nas oślepiając. Widoczność była tak zła, że
często nie mogliśmy dostrzec wśród zamieci jadących na przedzie sań, którymi
kierował Bjaaland. Już od dłuższego czasu zjeżdżaliśmy
wyraźnie w dół, co wskazywało, że zbaczamy z drogi. Ale przy takiej pogodzie nie
można było przeprowadzić żadnych dokładniejszych
obliczeń.
Przebyliśmy już kilka niezbyt szerokich szczelin, gdy nagle ujrzałem, że sanki
Bjaalanda przewracają się, a on sam zeskakuje i chwyta
za lejce. Przez chwilę sanie pozostawały w położeniu ukośnym, po czym zaczęły
zapadać się coraz głębiej, aż wreszcie całkiem
zniknęły. Bjaaland wparł się silnie w grunt, a psy położyły się płasko,
wczepiając łapy w śnieg. Tymczasem sanki zapadały się coraz
głębiej. Wszystko to trwało zaledwie kilka sekund.
Już dłużej nie mogę! krzyknął Bjaaland. W tym momencie dopadłem go z
Wistingiem. Jeszcze kilka sekund, a sanie Bjaalanda
oraz trzynaście jego psów przepadłoby. W ostatnim jednak momencie nadeszła
pomoc. Hanssen i Hassel, którzy w chwili wypadku
wyprzedzali nas znacznie, porwali z sań linę ubezpieczającą i przybiegli na
ratunek. Linę tę przywiązaliśmy mocno do lejc, dzięki czemu
Bjaalandowi i mnie udało się z największym wysiłkiem utrzymać sanki w powietrzu.
Wówczas wyprzężono psy i sprowadzono sanie
Hassela. Ustawiono je w poprzek szczeliny, w jej najwęższym miejscu, gdzie
krawędzie były dość mocne. Wspólnymi siłami
podciągnęliśmy sanie możliwie wysoko i za pomocą psiej uprzęży przymocowaliśmy
je do sań Hassela. Nareszcie można było trochę
sobie ulżyć i puścić linę; jedne sanki wisiały bezpiecznie na drugich.
Należało sanie wydobyć na wierzch; żeby zaś tego dokonać, trzeba je było
wyładować. Jeden z nas musiał opuścić się na linie na dół,
rozwiązać sznury, którymi umocowane były skrzynie, i podać je na górę. Wszyscy
chcieli podjąć się tego zadania, ale przypadło ono
Wistingowi. Przewiązawszy się liną w pasie zacząl sunąć w dół. Bjaaland i ja
zajęliśmy poprzednie stanowiska służąc za kotwicę.
Wisting donosił, co widzi na dole. Okazało się, że skrzynia ze sprzętem
kuchennym zwisa z sań i grozi wypadnięciem. Została ona
natychmiast zabezpieczona i wydobyta na światło dzienne. Hassel i Hanssen
wyciągali skrzynie, które Wisting uwalniał. Obydwaj
poruszali się na skraju przepaści z niedbałością, na którą początkowo patrzyłem
z podziwem, zawsze bowiem ceniłem odwagę i
lekceważenie śmierci. Sposób jednak, w jaki ci dwaj się zachowywali, wykraczał
stanowczo poza dopuszczalne granice. Dosłownie
igrali z losem. Ostrzeżenia Wistinga, że grunt, na którym stoją, to zaledwie
warstewka kilkucentymetrowej grubości, zawieszona nad
przepaścią, nie robiły na nich żadnego wrażenia. Wprost przeciwnie, zdawało się,
że czują się tym pewniej.
Mamy szczęście, że trafiliśmy na to właśnie miejsce mówił Wisting jedyny
to bowiem punkt, w którym szczelina jest dość
wąska, by ustawić na niej w poprzek sanki. Gdybyśmy zjechali tylko trochę
bardziej na lewo, nikt z nas nie uszedłby z życiem. Nie ma
tam żadnej pokrywy, tylko warstewka cienka jak papier. Poza tym tutaj, na dole,
wygląda zupełnie niezachęcająco: olbrzymie sople lodu
sterczą na wszystkie strony tak, że człowiek natychmiast by się na nie nadział.
Opis ten nie był zbyt pokrzepiający. Co za szczęście jednak, że trafiliśmy na to
właśnie "dobre" miejsce!
Tymczasem Wisting uporał się ze swą robotą i został wyciągnięty na powierzchnię.
Na pytanie, czy jest zadowolony, że znalazł się już
szczęśliwie na górze, odpowiedział ze śmiechem, że tam na dole było przecież
całkiem przyjemnie i bezpiecznie. Z kolei wyciągnęliśmy
sanki; chwilowo wszystko było znów w porządku.
Musimy jednak być bardzo ostrożni stwierdził Hassel jeśli mamy tutaj
pozostać; kiedy prowadziłem z Hanssenem sanki, o
mało się nie zapadłem. Uśmiechnął się przy tym jak do najmilszego wspomnienia.
Tak, Hassel miał rację należało mieć się na baczności! Nie musieliśmy szukać w
tym terenie szczelin, gdyż dosłownie nie było tu nic
innego. Mimo wszelkich ostrożności trafiliśmy najwidoczniej na osławioną
"Świńską jamę". Jechać dalej przez tę przeklętą okolicę nie
miało stanowczo sensu. Należało więc wyszukać odpowiednie miejsce na ustawienie
namiotu, jeśli w ogóle było to możliwe. Łatwiej
powiedzieć, niż zrobić. W końcu jednak rozbiliśmy namiot w miejscu wyglądającym
na oko dość pewnie, przeciągnęliśmy przy tym liny
ponad szczelinami we wszystkich kierunkach.
W tym czasie zabezpieczyliśmy jak najlepiej wszystkie nasze rzeczy. Psy
pozostały zaprzężone, aby zmniejszyć ryzyko wypadku.
Wisting chciał właśnie pójść do swych sań trasę tę przemierzył już
kilkakrotnie gdy nagle ujrzałem nad śniegiem tylko jego głowę,
ramiona i ręce. Wpadł, ale trzymał się jeszcze, wyciągnąwszy przy upadku ręce w
bok. Bogu dzięki, jakoś udało nam się go wydobyć. I
ta szczelina bowiem, podobnie jak inne, była bezdenna.
Po owej przygodzie poszliśmy do namiotu gotować pemikan. Machnąwszy ręką na
pogodę urządziliśmy się w namiocie jak
najwygodniej. Była pierwsza w południe, gdy wiatr zaczął powoli ustawać. Zanim
obejrzeliśmy się, zapanowała zupełna cisza.
O trzeciej trochę się nawet przejaśniło, wyszedłem więc z namiotu, aby się
rozejrzeć. Pogoda poprawiała się zdecydowanie, od północy
widać było na horyzoncie jakby zapowiedź błękitu. Na południu jednak niebo
pokrywały nadal chmury.
Z daleka rysowały się przez mgłę bardzo słabe kontury kopulastego wzniesienia.
Wisting i Hanssen wyszli na zwiady. Okazało się, że
jest to jedna z tych małych wyniosłości kształtu kopy siana, jakie już dawniej
zaobserwowaliśmy w tej okolicy. Pod uderzeniami kija
wyszło na jaw, że kopa była wewnątrz pusta, a pod nią zionęła najczarniejsza
otchłań. Hanssen opowiadając o tym zachłystywał się
dosłownie z zadowolenia, a Hassel rzucał na niego zazdrosne spojrzenia.
O godzinie czwartej zrobiło się tak jasno, że mogła wyruszyć trzyosobowa grupa
dla wyszukania drogi wyjścia z tej strasznej okolicy.
Między tymi trzema byłem i ja. Związaliśmy się długą liną ubezpieczającą. Nie
mogłem absolutnie dopuścić do ryzyka zapadnięcia się,
gdy stosunkowo łatwo można było temu zapobiec. Wzięliśmy kurs na wschód, gdyż
posuwając się w tym kierunku wydostaliśmy się z
tej okolicy poprzednim razem. I rzeczywiście, ledwie przeszliśmy kawałek drogi,
niebezpieczny teren pozostał za nami.
Tymczasem zrobiło się tak jasno, że mogliśmy rozejrzeć się po okolicy. Nasz
namiot stał w północno-wschodnim zakątku terenu,
pokrytego niewielkimi wzniesieniami. Można było teraz stwierdzić z całą
pewnością, że istotnie dostaliśmy się na teren "Świńskiej
jamy". Przeszedłszy jeszcze kawałek na wschód, aby zobaczyć wyraźnie dalszą
drogę, powróciliśmy do obozu. Krótko trwało teraz
pakowanie i przygotowanie do wymarszu. Co za ulga poczuć znów pewny grunt pod
nogami! Niby wiatr pomknęliśmy na południe.
Pewna ilość kopiastych wzniesień, rozrzuconych przed nami na południu,
wskazywała jednak, że nie wydostaliśmy się jeszcze
całkowicie z niebezpiecznego terenu. Wzniesienia te ciągnęły się w poprzek
naszej drogi, a głębokie, choć wąskie, szczeliny, które
musieliśmy przekraczać, nakazywały ostrożność. Zbliżywszy się do rzędu
wzniesień, który przecinał naszą trasę, zatrzymaliśmy się dla
odbycia narady w sprawie dalszej marszruty.
Jeśli ruszymy prosto przed siebie, zamiast okrążać przeszkodę, zyskamy wiele
czasu stwierdził Hanssen.
Musiałem się z tym zgodzić; z drugiej jednak strony było to o wiele bardziej
ryzykowne.
Och, niech nam pan jednak pozwoli spróbować dodał Hanssen jeśli się nie
uda, no to się nie uda!
Byłem na tyle słaby, że dałem się przekonać. Ruszyliśmy znów pomiędzy
wzniesienia lodowe. Hanssen cieszył się otwarcie było to
coś dla niego. Gra szła o śmierć lub życie! Rzecz dziwna jednak, minęliśmy
większą ilość wzniesień, nie napotykając nic szczególnego i
mieliśmy już nadzieję, że się nam w zupełności poszczęściło, gdy wtem zniknęły
nagle trzy przednie psy Hanssena, a pozostałe
gwałtownie się zatrzymały. Hanssenowi udało się jednak wydobyć psy bez większych
trudności i samemu przedostać przez szczelinę.
Pozostali przebyli to miejsce w ślad za nim, bez szwanku. Dalszy jednak marsz
wydał mi się już wątpliwy, gdyż po kilku krokach znowu
zapadły się trzy psy. Byliśmy w terenie zupełnie podobnym do niedawno
opuszczonego. Liczne rozgałęzione szczeliny biegły we
wszystkich kierunkach. Miałem tego dość, nie chciałem brać udziału w tej
karkołomnej jeździe. Oświadczyłem wobec tego stanowczo,
że zawrócimy i cofając się własnymi śladami obejdziemy przeszkodę wokoło.
Hanssen wyglądał teraz na mocno zmieszanego, ale zauważył:
Przecież zaraz będziemy po tamtej stronie.
Bardzo możliwe odpowiedziałem ale najpierw musimy zawrócić!
Hanssen przyjął to z ciężkim sercem. Właśnie upodobał sobie jeden z tych
kopiastych tworów i miał wielką ochotę wypróbować na nim
swą siłę. Był to rodzaj torosu; podobne tworzą się również w stłoczonej krze
lodowej. Tworzyły go cztery wielkie tafle lodu, ustawione
pionowo naprzeciw siebie. Bez bliższego badania wiedzieliśmy, co zawiera:
bezdenną przepaść. Hanssen rzucił na wzniesienie ostatnie
żałosne spojrzenie i rad nierad zawrócił.
Widzieliśmy teraz dokładnie całą okolicę: było to rozległe zagłębienie.
Ominąwszy je bokiem, dostaliśmy się bez dalszych przygód na
wyżynę wiodącą na południe. Zaraz spostrzegliśmy tu jedną z flag. Znajdowała się
od nas na wschód, co potwierdziło nasze
przypuszczenia, że zboczyliśmy; na zachód. Tymczasem natknęliśmy się jeszcze raz
na popękany teren; znów musieliśmy przebyć kilka
szczelin i ominąć jedną wielką jamę, do której, oczywiście, nieomieszkaliśmy
zajrzeć. Wreszcie jednak okropności się skończyły i
znowu można się było cieszyć pewnym gruntem pod nogami.
Wieczorem dotarliśmy do dwóch chat ze śniegu, zbudowanych przez nas w czasie
ostatniego tu pobytu. Tutaj, w odległości czterdziestu
dwóch kilometrów odskładu żywności, urządziliśmy postój. Chaty zupełnie
przysypał śnieg. Pozostawiliśmy je nie tknięte, gdyż pogoda
była tak piękna i łagodna, że woleliśmy namiot.
Dzień obfitował w wydarzenia, mogliśmy więc powinszować sobie szczęśliwego
wybrnięcia z kłopotów.
Później droga była już bardzo dobra, toteż posuwaliśmy się naprzód z łatwością.
Gdy wyruszaliśmy następnego ranka, niebo przesłaniały chmury. Niebawem też
znaleźliśmy się w strefie burzy nadciągającej z
południowego zachodu. Powstała tak gęsta zadymka śnieżna, że na dziesięć kroków
nic prawie nie było widać. Chciałem tego dnia
dotrzeć do naszego składu. Miałem jednak wątpliwości, czy uda się nam go
odnaleźć, gdyby niepogoda utrzymywała się w dalszym
ciągu. Tymczasem pośpieszaliśmy w miarę możności. Niebo w zenicie było czyste,
świtała więc nadzieja, że wiatr i zadymka wkrótce
ustaną. Lecz los niezbyt nam sprzyjał, pogoda robiła się raczej gorsza niż
lepsza.
Przy saniach Wistinga znajdowało się nasze najlepsze koło pomiarowe, na którym
mogliśmy polegać. O pół do drugiej po południu
Wisting zakomunikował mi, że właśnie przebyliśmy szacunkową odległość od składu.
Krzyknąłem więc do Hanssena, żeby wytężył
teraz wzrok. Nagle w tym samym momencie skład wynurzył się o kilka kroków na
lewo od nas. W mglistym powietrzu wyglądał
jak pałac ze śniegu. Co za radość! Była to pomyślna próba dla naszego koła
pomiarowego i kompasu. Podjechawszy blisko zarządziłem
postój.
W ciągu czterech dni przebyliśmy sto sześćdziesiąt kilometrów; oczywiście
byliśmy ogromnie zadowoleni z tego osiągnięcia.
Dotychczas droga była doskonała i psy, z jednym tylko wyjątkiem, znajdowały się
w świetnej formie.
Skrzynie z żywnością i inne zapasy, pozostawione tutaj ostatnim razem, zasypał
śnieg całkowicie. Wydobycie ich nie trwało jednak
długo.
Aby zapewnić pożywienie psom, pierwszy atak skierowaliśmy na mięso fok. Nie
trzeba było naszych zwierząt prosić, aby zechciały się
zabrać do tych wspaniałych połci. Najpierw pochłaniały małe kawałki, które im
rzucaliśmy, a następnie zaczęło się używanie na
"wielkich pieczeniach". Prawdziwą przyjemnością był widok naszych psów na
śniegu, wcinających ze smakiem po kawale mięsiwa.
Początkowo wszystko odbywało się niebywale spokojnie. Wygłodniałe psy myślały
wyłącznie o zaspokojeniu głodu. Wystarczyło
jednak, że sobie trochę podjadły, by cały spokój przepadł. Hai, ledwo uporał się
z połową swego mięsa, przyskoczył do Rapa próbując
uszczknąć coś z jego porcji. Rap oczywiście nie miał zamiaru poniechać swego
przydziału rozległo się przeraźliwe wycie i ujadanie.
Wtem ukazał się Hanssen, a Hai zniknął natychmiast z pola widzenia. Hai był
zwierzęciem wspaniałym, ale upartym. Gdy coś strzeliło
mu do łba, nie mogliśmy go od tego odwieść.
Przy jednym ze składów karmiłem z jakiegoś powodu psy Hanssena. Hai połknął swój
pemikan za jednym zamachem i oglądał się za
czymś więcej. Obok stał Rap; zajadał swój przydział to coś dla Hai! Raz, dwa
trzy! Już Hai siedzi na karku Rapa, zmusza go do
wypuszczenia mięsa i chwyta zdobycz! Widziałem to wszystko i zanim Hai się
spostrzegł, siedziałem mu na grzbiecie, tłukąc go
biczyskiem po pysku i usiłując odebrać pemikan. Nie było to jednak łatwe. Żaden
z nas nie chciał ustąpić. Doszło do tego, że w
zawziętych zmaganiach tarzaliśmy się obaj po śniegu. Dopiero po ciężkiej walce
odniosłem zwycięstwo, a Rap odzyskał swoją porcję.
Każdy inny pies bity po pysku puściłby natychmiast swą zdobycz Hai nie.
Miło było znaleźć się w namiocie po tym wyczerpującym dniu. W ciągu nocy wiatr
zmiesił kierunek na północny i śnieg, który
poprzedniego dnia zwiało na północ, mógł teraz wracać drogę miał wolną, a
jazdę darmo!
Wyszedłszy następnego ranka z namiotu nie mogliśmy nic dojrzeć z powodu gęstej
zadymki. Mogliśmy jednak z całym spokojem
pozwolić sobie na przerwę w podróży, ponieważ przewidzieliśmy dwudniowy postój.
Co prawda takie wylegiwanie się w namiocie nie
daje żadnej przyjemności, szczególnie, jeśli cały czas trzeba spędzić w
śpiworze. Pogawędka szybko się znudzi, pisać również nie
można bez przerwy. Jedzenie jest dobrym sposobem zabicia czasu, jeśli oczywiście
ma się dość zapasów, czytanie również, lecz tylko
wtedy, gdy jest coś do czytania. Ponieważ jednak jadłospis nasz był raczej
ograniczony, a księgozbiór podczas podróży sankami bywa
zazwyczaj bardzo ubogi, oba te środki musiały zawieść. Pozostawała jedna tylko
rozrywka, na którą w tych warunkach można zawsze
liczyć, mianowicie spanie. Szczęśliwy, kto potrafi przesypiać takie dni!
W ciągu dnia wiatr przycichł. Wyszliśmy na dwór, aby trochę popracować. Najpierw
przenieśliśmy zapasy ze starego składu do nowego.
Mieliśmy tu zbywające wyposażenie trzech par sanek, które zamierzaliśmy
pozostawić. Coś niecoś z tego przyda się grupie wschodniej
w czasie jej wyprawy. Tutejszy skład był bardzo dobrze zaopatrzony i mógł się
okazać ogromnie przydatny dla wyprawy do Ziemi Króla
Edwarda VII.
Tymczasem sanki zostały spakowane i pod wieczór były już gotowe do drogi. Ńie
musieliśmy się spieszyć, bo następnego dnia mieliśmy
również postój. W tych stronach jednak człowiek prędko uczy się wykorzystywać
każdą sprzyjającą chwilę, nigdy bowiem nie można
polegać tu na pogodzie. Następnemu dzionkowi nie można było co prawda nic
zarzucić. Mogliśmy spać, ile tylko dusza zapragnie, a
robota posuwała się i tak naprzód, bo psy pilnie się obżerały, gromadząc z każdą
godziną nowe siły.
Zróbmy teraz mały spacerek do naszych spakowanych już sań i zobaczmy, co tam
załadowano. Jako pierwsze stoją skierowane na
południe sanki Hanssena. Za nimi idą sanki Wistinga, Bjaalanda i Hassela.
Wszystkie one wyglądają prawie identycznie i mają niemal
jednakowe wyposażenie w żywność.
Sanie Hanssena różniły się od innych tym, że wszystkie okucia zrobiono tu z
aluminium zamiast z żelaza i że nie miały koła
pomiarowego. Ze względu na znajdujący się na nich główny kompas wyprawy sanie te
nie mogły posiadać nic żelaznego.
Na każdej z pozostałych trzech par sanek znajdowało się zarówno koło pomiarowe,
jak i kompas. Tak więc byliśmy wyposażeni w trzy
koła pomiarowe i cztery kompasy. Z innych przyrządów mieliśmy dwa sekstansy i
trzy sztuczne horyzonty dwa szklane i jeden
rtęciowy; poza tym jeden hipsometr do pomiarów wysokości nad poziomem morza oraz
jeden barometr sprężynowy, a prócz tego dwie
lornetki. Ze środków leczniczych mieliśmy małą apteczkę podróżną i sporo
instrumentów medycznych, między innymi cęgi do
wyrywania zębów. Posiadaliśmy poza tym jedną maszynkę do golenia. Bogate było
wyposażenie w przybory do szycia. Mieliśmy
również mały zapasowy namiot na wypadek, gdyby któryś z nas musiał zawrócić z
drogi. Poza tym wieźliśmy dwa prymusy i sto
dwadzieścia litrów nafty. Trzymaliśmy ją w zwykłym opakowaniu, które okazało się
jednak za słabe. Wprawdzie nie ponieśliśmy strat w
nafcie, ale Bjaaland musiał raz po raz lutować puszki, aby zapobiec
przeciekaniu. Na szczęście mieliśmy ze sobą doskonały aparat do
lutowania. Oprócz tych wszystkich rzeczy każdy z nas posiadał worek, w którym
przechowywał zapasową odzież, dzienniki i książki do
zapisywania obserwacji oraz pewną ilość zapasowych rzemieni do nart. Początkowo
mieliśmy też podwójne śpiwory wewnętrzne i
zewnętrzne. Zabraliśmy także pięć zegarków, z których trzy służyły do obserwacji
naukowych.
Odległość pomiędzy 80 a 82S zamierzaliśmy przebyć etapami po dwadzieścia osiem
kilometrów dziennie. Można było wprawdzie
przejechać w ciągu dnia dwykrotnie więcej, chodziło nam jednak nie tyle o
szybkość, ile o pewność dotarcia do zamierzonego celu.
Poprzestaliśmy więc na stosunkowo krótkich marszach. Zresztą na trasie pomiędzy
składami mieliśmy dość żywności, aby pozwolić
sobie na mniejszy pośpiech. Byliśmy bardzo ciekawi, jak poradzą sobie nasze psy
z ciągnięciem mocno wyładowanych sanek.
Wprawdzie wiadomo było, że podołają temu zadaniu, lecz czy przyjdzie im to
łatwo, czy z trudem?
26 października opuściliśmy 80 S przy ładnej pogodzie i lekkiej bryzie. Funkcja
przewodnika przeszła teraz na mnie. Włożyłem więc
narty, stanąłem kilka kroków przed sankami Hanssena i rzuciłem ostatnie
spojrzenie wstecz. Wszystko w porządku, jazda! Ruszyłem.
Nagle nie zdążyłem nawet pojąć, co się dzieje znalazłem się na ziemi,
przewrócony przez sforę psów. W okropnym zamieszaniu,
które teraz powstało, psy szczęśliwie się zatrzymały, tak że wyszedłem z
przygody bez szwanku. Oczywiście byłem wściekły, miałem
jednak na tyle rozsądku, że się z tym nie zdradzałem. Okazując złość z powodu
zabawnej przygody mogłem się tylko jeszcze bardziej
ośmieszyć. Wobec tego wolałem milczeć. Zresztą któż był temu winien? Mogłem mieć
pretensję najwyżej do samego siebie. Dlaczego
nie wystartowałem dość szybko?
Spróbowałem teraz wykonać zadanie w inny sposób, co nie jest przecież żadną
ujmą. Mianowicie cofnąłem się na koniec pochodu i
zająłem pozycję w straży tylnej. To od razu poprawiło moją sytuację. Wszystko
w porządku, jazda! Udało się wspaniale. Hanssen
ruszył naprzód jak meteor, tuż za nim Wisting, Bjaaland i Hassel. Wszyscy mieli
narty i jechali ciągnieni przez psy razem z saniami.
Postanowiłem iść o własnych siłach na końcu, sądziłem bowiem, że psy rychło się
zmęczą i przestaną tak gnać. Bardzo prędko jednak
miałem dość tej jazdy. Już po pierwszych dziesięciu kilometrach przebytych w
ciągu godziny byłem zupełnie wykończony. Dołączyłem
więc do Wistinga i przywiązałem się liną do jego sanek. Tak ciągnięty przebyłem
drogę aż do 855'S, czyli pięćset sześćdziesiąt
kilometrów.
Była to zaiste bardzo miła niespodzianka. Nikt z nas nie marzył nawet o tym, że
będziemy jechać do bieguna ciągnięci na nartach przez
psy! Dzięki mistrzostwu Hanssena w kierowaniu psią sforą dla innych jazda była
już tylko dziecinną zabawką. Hanssen całkowicie
ujarzmił swe psy. Wiedziały, że jeśli nie zechcą spełniać swych obowiązków,
jazda zostanie przerwana, a one wszystkie dostaną
porządne lanie. Oczywiście, zdarzało się czasem, jak wszędzie zresztą na tym
świecie, że natura brała górę nad wychowaniem. "Chrzest"
jednak, który potem następował, na długi czas kładł kres wszelkim wybrykom. W
ten sposób nasz dzienny program marszu został rychło
wykonany i rozbiliśmy obóz.
Już następnego dnia na wschodzie pokazały się wielkie spiętrzenia lodów, które
widzieliśmy poprzednim razem między 81 a 82S.
Dowodziło to wielkiej przejrzystości powietrza, ale mimo to nie zobaczyliśmy tym
razem nic więcej niż poprzednio.
W oparciu o doświadczenia, jakie poczyniliśmy przy budowie kopców orientacyjnych
ze śniegu, wiedzieliśmy, jak wspaniałym
drogowskazem będą one dla nas w drodze powrotnej. Postanowiliśmy więc
wykorzystać ten pomysł w jak najszerszym zakresie.
Ogółem Zbudowaliśmy sto pięćdziesiąt dwumetrowych kopców, zużywając do tego celu
dziewięć tysięcy bloków śniegu wyciętych za
pomocą specjalnych wielkich noży. W każdym kopcu umieszczona była kartka,
zawierająca jego numer porządkowy i położenie
geograficzne oraz odległość najbliższego kopca w kierunku na północ.
Być może, że ostrożność moja wyda się komuś nieco przesadna. Ciągle jednak
miałem wrażenie, że nie można być zbyt ostrożnym w tej
bezkresnej przestrzeni, pozbawionej jakichkolwiek punktów oparcia. W razie
zabłądzenia byłoby tu bardzo trudno odnaleźć drogę
powrotną. Wznoszenie kopców dawało jeszcze jedną wielką korzyść. Ilekroć
robiliśmy w tym celu mały postój, psy zyskiwały chwilę
odpoczynku, ogromnie im potrzebną, jeśli miały wytrzymać do końca podróży.
Pierwszy kopiec ustawiliśmy pod 8023'S. Początkowo
wznosiliśmy kopce co trzynaście piętnaście kilometrów.
30 października zastrzeliliśmy pierwszego psa. Los ten spotkał Bonde z zaprzęgu
Hanssena. Był on już za stary na takie tempo, wlókł się
tylko i przeszkadzał innym psom. Jego szczątki, złożone starannie pod kopcem,
bardzo się nam, a raczej naszym psom, przydały w
drodze powrotnej. Tego samego dnia osiągnęliśmy drugi z kolei ważny punkt naszej
drogi skład żywności pod 81 S. W czasie
marszu zboczyliśmy nieco na wschód od tego punktu, już z daleka jednak
zobaczyliśmy deski ze skrzynek, którymi skład był oznaczony.
Nawet dokładne oględziny nie wykazały na tych deskach śladu opadu śnieżnego;
stały dokładnie tak samo, jak zostały zatknięte. W
pobliżu składu musieliśmy jeszcze przebyć dwie spore szczeliny. Były one jednak
wypełnione śniegiem, toteż nie sprawiły nam żadnego
kłopotu.
Do samego składu dotarliśmy o godzinie drugiej po południu, znajdując wszystko w
najlepszym porządku. Flaga wyglądała prawie jak
nowa. Nikt by nie pomyślał, że powiewa tak już blisko osiem miesięcy. Dookoła
składu wznosiły się zaspy na wysokość mniej więcej
pół metra.
Następnego dnia pogoda była słoneczna i bezwietrzna. Słońce dosłownie paliło w
twarz. Rozłożyliśmy do wysuszenia całą naszą odzież
skórzaną, gdyż trochę szronu zawsze się na niej osadza, szczególnie w dolnej
części śpiwora. Poza tym skorzystaliśmy z okazji, aby
ustalić położenie, geograficzne i sprawdzić kompas. Wszystko było w porządku! 1
listopada, uzupełniwszy zapasy żywności, ruszyliśmy
dalej.
Tego ranka panowała gęsta mgła i pogoda była bardzo nieprzyjemna; być może
odczuwaliśmy to szczególnie dotkliwie po poprzednim
pięknym dniu. Kiedy byliśmy tu poprzednim razem, psy Hanssena wpadły do
szczeliny. Po ostatnich doświadczeniach nie robiło to już
jednak na nas wrażenia. Tego dnia nie natrafiliśmy na żadne przeszkody, żadnych
też nie oczekiwaliśmy. To jednak, czego się człowiek
najmniej spodziewa, zjawia się w tych okolicach aż nadto szybko. Śnieg był sypki
i posuwanie bardzo utrudnione. Od czasu do czasu
trafiały się małe szczeliny, a raz przejechaliśmy we mgle tuż koło wielkiej,
czarnej jamy. Nie mogło być do niej daleko, bo inaczej wcale
byśmy jej nie dostrzegli wśród gęstych tumanów mgły.
Przez pierwsze dwadzieścia dwa kilometry wszystko szło jak najlepiej, dopiero
później zdarzyło się nieszczęście. Gdy Hanssen
przejeżdżał przez metrowej szerokości szczelinę, czubki jego nart uwięzły w
uprzęży dwóch ostatnich psów, tak że runął jak długi. Psy
przebiegły już wprawdzie parę metrów po drugiej stronie, ale sanki znajdowały
się akurat nad szczeliną i w chwili upadku Hanssena
przekręciły się nieco na ukos. Wystarczyło dalsze małe przesunięcie, by Hanssen
stracił oparcie i zniknął w czeluści. Psy poczuły
natychmiast, że ich pan i władca nie jest w tym momencie zdolny udzielić im
"chrztu", nieomieszkały więc skorzystać z tej szczęśliwej
okazji. Cała sfora, niby stado rozjuszonych tygrysów, rzuciła się na siebie,
tarmosząc się tak, że tylko sierść fruwała w powietrzu.
Oczywiście szarpały przy tym uprząż z takim skutkiem, że sanki zaczęły się
przesuwać coraz bardziej ukośnie do szczeliny.
Jednocześnie psy w ferworze walki zbliżały się powoli do krawędzi przepaści.
Gdyby tam wpadły, byłyby zgubione. Jeden z nas
przeskoczył szybko szczelinę, wpadł między wojowników i szczęśliwie położył kres
walce. Jednocześnie Wisting rzucił linę
Hanssenowi i wyswobodził go z jego mało wygodnego położenia. Co prawda ruszając
w dalszą drogę pomyślałem mimo woli, czy ta
niebezpieczna sytuacja nie była czasem dla Hanssena wielką przyjemnością? Wisieć
nad zawrotną przepaścią z perspektywą runięcia
było to coś w jego guście!
Również sanki udało się szczęśliwie uratować. Dokończywszy więc naszych
dwudziestu ośmiu kilometrów rozbiliśmy obóz. Poczynając
od 81 S budowaliśmy kopce co dziewięć kilometrów, odpowiada to pięciu minutom
szerokości geograficznej.
Następnego dnia zanotowaliśmy najniższą temperaturę w czasie całej podróży:
35,5. Wiał wiatr z południowego wschodu, co prawda
niezbyt silny, ale też bynajmniej niewiosenny. Wprowadziliśmy teraz nowy
zwyczaj, przestrzegany później podczas całej podróży na
południe. Mianowicie po wybudowaniu kopca, co wypadało mniej więcej w połowie
dziennego marszu, robiliśmy przerwę śniadaniową.
Śniadanie nie było zbyt obfite trzy lub cztery suchary z mąki owsianej i to
wszystko. Jeśli ktoś chciał się przy tym napić, mógł
wymieszać suchary ze śniegiem. Istny żywot o chlebie i wodzie! Taka dieta w
naszych rodzinnych stronach nie cieszy się specjalnym
powodzeniem. Szerokość geograficzna odgrywa jednak w tym wypadku ogromną rolę.
Gdyby ktoś zaofiarował nam tutaj jeszcze więcej
tego "chleba i wody", byłby przyjęty nader wdzięcznie.
Tego dnia przebyliśmy znowu szczelinę, która zresztą miała zaledwie kilka cali
szerokości. Teren przed nami wyglądał teraz bardzo
pięknie; układał się w wydłużone, prawie niedostrzegalne fale, które można było
rozpoznać tylko po tym, że budowane przez nas kopce
niekiedy bardzo szybko znikały za horyzontem.
3 listopada mieliśmy ostrą bryzę z południa połączoną z gęstą zadymką. Warunki
śniegowe były bardzo uciążliwe, ale psy ciągnęły
sanki nad podziw dobrze. Przy wietrze z południa temperatura zazwyczaj wzrastała
(wysokie góry na południu powodowały
powstawanie ciepłego wiatru w typie "halnego") tym razem mieliśmy 10. Przy
takiej temperaturze podróż była prawdziwą
przyjemnością nawet wtedy, gdy trochę wiało.
Następnego dnia dął lekki wietrzyk z północy. Uciążliwe warunki śniegowe z
poprzedniego dnia zmieniły się teraz w najlepsze pod
słońcem i psy z miejsca pomknęły szybko naprzód.
Tego dnia mieliśmy zamiar dotrzeć do składu pod 82 S. Ponieważ jednak panowała
gęsta mgła, nadzieje na jego odnalezienie były
bardzo nikłe. Po południu przebyliśmy już odpowiednią odległość, ale składu nie
dostrzegaliśmy. Widoczność była co prawda bardzo
marna zaledwie na jakieś, dziesięć długości sanek. W tych warunkach najlepsze
wyjście to ustawić namiot i czekać na przejaśnienie.
O czwartej rano słońce przedarło się przez zwały mgły. Odczekaliśmy, aż się
trochę ociepli i zniknie mgła, po czym rozejrzeliśmy się
dokoła. Co za piękny ranek! Było promiennie, jasno i łagodnie. Przed nami leżało
milczące, bezkresne pustkowie, zupełnie płaskie i
bielsze od najczystszej bieli! Ale nie, w jednym miejscu coś zakłóca
jednostajność widoku, coś rysuje się ciemniejszą plamą na tle białej
płaszczyzny. Przed nami leży nasz skład żywności! Tak więc osiągnięty został
trzeci z kolej ważny punkt, a zarazem najdalej ku
południowi wysunięty posterunek cywilizowanego świata!
Była to kolosalna ulga. Od tej chwili czuliśmy się już na wpół zwycięzcami.
Maszerując we mgle zboczyliśmy wprawdzie o pięć i pół
kilometra na zachód, widać jednak było wyraźnie, że gdybyśmy nawet kontynuowali
nasz wczorajszy marsz we mgle, to i tak
wyszlibyśmy wprost na rząd flag orientacyjnych. Stały jedna za drugą, a małe
czarne szmatki dumnie powiewały na wietrze, jak gdyby
domagały się pochwały za sposób, w jaki spełniały swój obowiązek.
Podobnie jak przy składzie pod 81 S nie było tu nawet śladu opadu śnieżnego, a
zaspy wokół składu miały tę samą wysokość, co i
poprzednio, to znaczy około pół metra. Widocznie panowała tu pogoda taka sama,
jak i tam. W wyglądzie obozu nie zaszły przez czas
naszej nieobecności żadne zmiany. Opady śnieżne i mgła nie potrafiły zakryć
nawet pozostawionych tu przez nas sanek.
Na wznoszącej się obok małej zaspie, na której śnieg był mocno zmarznięty,
znalazło się doskonałe miejsce do ustawienia namiotu.
Wzięliśmy się natychmiast do wykonania wszystkich zamierzonych prac. Pemikanu ze
składu wystarczyło w sam raz na to, aby
nakarmić dobrze psy i wyładować na nowo sanki. Innych zapasów żywności mieliśmy
natomiast tyle, że część ich mogliśmy pozostawić
na drogę powrotną.
Następnego dnia zrobiliśmy przerwę w podróży, aby po raz ostatni dać psom dobrze
wypocząć. Wykorzystaliśmy też piękną pogodę do
wysuszenia ekwipunku i wypróbowania instrumentów. Gdy nadszedł wieczór, wszystko
było gotowe do drogi. Z zadowoleniem
mogliśmy wspominać solidną robotę, wykonaną przez nas na jesieni. W pełni
osiągnęliśmy to, co było zamierzone, a mianowicie
przesunięcie punktu wyjściowego do właściwego ataku na biegun z 7838' na 82 S.
7 listopada o ósmej rano opuściliśmy 82 S. Przed nami leżała nieznana dal.
Właściwie dopiero teraz rozpoczęła się podróż na serio.
Płaszczyzna lodowa wyglądała tutaj zupełnie tak samo jak i gdzie indziej; była
zupełnie płaska i zapewniała wygodną jazdę.
Już przy pierwszym kopcu musieliśmy zostawić Lussy. Z wielką przykrością
uśmierciliśmy to piękne stworzenie.
Podnieśliśmy teraz naszą dzienną normę marszu do trzydziestu siedmiu kilometrów;
w ten sposób mogliśmy przebyć jeden stopień
geograficzny w ciągu trzech dni. Czwarty dzień miał być przeznaczony na
odpoczynek. Psy, ku naszemu zdumieniu, z każdym dniem
stawały się wydajniejsze w pracy. Jeśli idzie o ich stan zdrowotny i sprawność
fizyczną, to były obecnie w swej szczytowej formie.
Dzienny marsz przy średniej szybkości siedem i pół kilometra na godzinę znosiły
doskonale. My sami nie potrzebowaliśmy nawet
ruszyć palcem. Naszym zadaniem było dać się ciągnąć na nartach. Tego samego dnia
musieliśmy wysłać na spoczynek naszą ostatnią
"damę" Elzę. Gdy zatrzymaliśmy się na postój pod 8220' S, na południowo-
wschodnim horyzoncie dostrzegliśmy wielkie zwały
białawobrunatnych chmur, jakie zazwyczaj gromadzą się nad górami. Mimo to nie
mogliśmy; tego wieczora dojrzeć żadnego lądu. Gdy
jednak następnego ranka skierowaliśmy tam nasze lornetki, zobaczyliśmy góry,
oświetlone promieniami porannego słońca. Można było
odróżnić dokładnie poszczególne szczyty i stwierdzić z całą pewnością, że jest
to ląd, ciągnący się w przedłużeniu Ziemi Wiktorii w
kierunku południowo-wschodnim od lodowca Beardmore. Znajdowaliśmy się już tylko
około czterystu kilometrów na wschód od
wspomnianego lodowca. Należało więc w dalszym ciągu posuwać się prosto na
południe. Wieczorem 9 listopada osiągnęliśmy, licząc
według przebytej drogi, 83 S. Następnego dnia pomiar wysokości słońca w
południe wykazał 83 1' S. Założony tutaj skład zawierał
żywność na cztery dni dla pięciu ludzi i dwunastu psów. Kopiec zbudowany został
z twardych bloków śniegu, ułożonych w sześcian o
boku długości dwa metry. Na szczycie zatknęliśmy dużą flagę.
Tego samego dnia wydarzył się niezwykły wypadek: uciekły nam trzy psy i
kierując się naszymi śladami pobiegły na północ. Byli
to ulubieńcy Lussy, którzy postanowili odnaleźć ukochaną. Ucieczka ta oznaczała
wielką stratę, szczególnie dla Bjaalanda, do którego
zaprzęgu należeli zbiegowie. Były to doskonałe psy, jedne z najlepszych, jakie
mieliśmy. Hanssen musiał teraz oddać jednego ze swego
zaprzęgu Bjaalandowi. Nie jechało im się obecnie tak lekko jak poprzednio, ale
mimo wszystko jakoś dawali sobie radę.
11 listopada można już było wyraźnie zaobserwować łańcuch górski, ciągnący się
po prawej ręce z południa ku zachodowi. Zbliżaliśmy
się znacznie do lądu i z każdym dniem rozróżnialiśmy więcej szczegółów. Potężne
wierchy, jeden wyższy i dzikszy od drugiego,
wznosiły się do wysokości pięciu tysięcy metrów. Uderzyły nas ogromne nagie
ściany tych gór. Spodziewaliśmy się tam znacznie
grubszej pokrywy śnieżnej. Góra Fridtjfa Nansena (nazwa, podobnie jak wszystkie
inne, począwszy od tego miejsca aż do bieguna
nadana przez Amundsena) była wprost ezarnobłękitna; tylko w wyższej części
pokrywała ją wielka czapa śnieżna. Dalej na południe
wznosiła się Góra Pedro Chistophersena, bardziej od poprzedniej ośnieżona.
Jednak jej długi, rozwidlony wierzchołek był również w
znacznej części nagi. Jeszcze dalej na południe wznosiły się szczyty: Alice
Wedel-Jarlsberg, Alice Gade i Ruth Gade wszystkie trzy
pokryte całkowicie śniegiem.
Nie widziałem nigdy piękniejszego i bardziej dzikiego krajobrazu. Już z tej
odległości można było jednak dostrzec wiele miejsc
nadających się do podejścia. Na przykład lodowiec Liv powinien bez wątpienia
umożliwić dobre, równomierne podejście, leżał on
jednak za daleko na północ. Lodowiec ten był potwornie wielki i zasługiwał na
bliższe zbadanie. Okolice Góry Księcia Olafa nie
wyglądały tak zachęcająco, zresztą i ona leżała zbyt daleko na północ. Za to
wprost na południe, nieco tylko ku zachodowi, widać było
podejście, wyglądające na bardzo dobre. Wydawało się, że góry sąsiadujące
bezpośrednio z barierą nie powinny nastręczać
poważniejszych trudności. Trudno było jednak przewidzieć, co znajdzie się
jeszcze pomiędzy szczytami Pedro Christophersena i
Fridtjfa Nansena.
13 listopada osiągnęliśmy 84 S. Tego dnia zrobiliśmy ciekawe odkrycie,
mianowicie zauważyliśmy łańcuch górski, ciągnący się na
wschodzie. O ile można było ocenić z tego miejsca, góry te łączyły się z górami
Ziemi Wiktorii, tworząc w miejscu połączenia głęboką
zatokę. Zatoka ta leżała na południu, w tym samym kierunku wiodła nasza droga. W
składzie na 84 S pozostawiliśmy, oprócz zwykłych
zapasów na cztery dni dla pięciu ludzi i dwunastu psów, siedemnastolitrowy
zbiornik z naftą. Zapałek mieliśmy bardzo dużo i mogliśmy
zostawiać je we wszystkich składach.
Bariera lodowa była nadal zupełnie płaska, a warunki terenowe wprost wymarzone.
Sądziliśmy, że co każdy stopień szerokości
geograficznej psy będą potrzebowały jednego dnia wypoczynku, ale ta przezorność
okazała się przesadna. Wyglądało na to, że nasze psy
nigdy nie potrafią się zmęczyć. Niektóre miały początkowo tendencję do ranienia
sobie łap, obecnie jednak zupełnie wydobrzały. Psom
nie tylko nie ubywało sił, ale z każdym dniem wyglądały silniej i bardziej
sprężyście. I one dostrzegły obecnie ląd. Szczególnie
przypadła im do gustu niebieskoczarna Góra Nansena. Hanssen miał w tym czasie
częste kłopoty z utrzymaniem psów na właściwej
trasie.
Nie zatrzymując się dłużej, już następnego dnia opuściliśmy 84 S i posuwaliśmy
się nadal w kierunku zaobserwowanej zatoki. Tego
dnia przebyliśmy wśród gęstej mgły trzydzieści siedem kilometrów. Lądu nie było
widać, z trudem, prawie na oślep posuwaliśmy się
naprzód. Nie pozostawało nic innego, jak liczyć na rychłe nadejście lepszej
pogody.
Poprzedniego dnia słyszeliśmy huk lodów. Na razie hałas ten nie zasługiwał na
uwagę. Można go było porównać z ogniem
karabinowym to tu, to tam pary wystrzałów. Cięższy kaliber nie wszedł jeszcze
do akcji. Nie zwróciliśmy na te odgłosy zbytniej
uwagi, ale rano słyszałem, jak jeden z towarzyszy prawił:
Miałem wrażenie, że ktoś rąbnął mnie w łeb.
Wiedziałem jednak, że nie wyrwało go to ze snu, bo właśnie ostatniej nocy swym
chrapaniem omal nie wypłoszył wszystkich z namiotu.
Tego dnia napotkaliśmy też świeżo powstałe szczeliny. Większość z nich miała
zaledwie około trzech centymetrów szerokości. Te
zmiany musiał spowodować jeden z mniejszych lodowców, spływających z pobliskich
gór. Następnego wieczora jednak zapanował
wokół nas spokój.
15 listopada posunęliśmy się znacznie naprzód, zbliżając się szybko do lądu.
Łańcuch górski na wschodzie zdawał się teraz odchylać na
północny wschód. Droga przez góry, na którą zdecydowaliśmy się już dość dawno,
wymagała małego zboczenia na południowy zachód;
było ono jednak tak nieznaczne, że wynikającego stąd nałożenia drogi można było
w ogóle nie brać pod uwagę. Natomiast widoczna na
południu zatoka wyglądała bardzo niepokojąco można się było obawiać w tej
stronie poważnych trudności.
Następnego dnia krajobraz przybrał zupełnie nowy charakter. Płaszczyzna lodowa
wyglądała tak, jak gdyby staczała się na nią wielka
masa, spiętrzona i sfałdowana. W zagłębieniach pomiędzy falistymi wzniesieniami
napotykaliśmy teren niezwykle poszarpany. Te
straszliwe szczeliny i przepaście uniemożliwiłyby nam przejście, gdyby nie to,
że były zasypane śniegiem. Dzięki temu przebywaliśmy
je bez trudności.
Tego dnia, a było to 16 listopada, osiągnęliśmy 85 S i rozbiliśmy obóz na
grzbiecie wysokiej fałdy. Zagłębienie, które mieliśmy
przebyć nazajutrz, było dość szerokie, z przeciwległej zaś strony teren wznosił
się silnie ku górze. Na zachodzie, w kierunku
najbliższego lądu, sfałdowania były tak wysokie, że zasłaniały nawet część gór.
Po południu zbudowaliśmy jak zwykle skład żywności, a następnego dnia
ruszyliśmy dalej. Mieliśmy teraz przed sobą jak to
można było zaobserwować już z naszego obozu rozległe faliste wzniesienie. Pod
wpływem palących promieni słonecznych podczas
wspinania się zrobiło się nam nieznośnie gorąco, choć różnica wysokości wynosiła
według barometru nie więcej jak sto metrów. Po
drugiej stronie wzgórza lodowiec był początkowo zupełnie płaski, już z daleka
jednak widzieliśmy, że jest silnie popękany.
"Trzeba się będzie teraz dobrze nagłowić, aby dotrzeć do lądu" pomyślałem
sobie. Byłoby to zupełnie naturalne, gdyby bariera
niejako wklinowana w ląd okazała się mocno popękana. Tymczasem zniszczenia,
jakie tu zastaliśmy, ograniczyły się jedynie do kilku
wielkich starych szczelin, częściowo napełnionych śniegiem i łatwych do
ominięcia.
Przed nami leżała znów głęboka kotlina z odpowiednio wysokim wzniesieniem po
drugiej stronie. Jechaliśmy żwawo w dół grunt był
zupełnie gładki i jednolity, nigdzie ani śladu szczelin lub dziur. "Będziemy je
mieli przy podejściu" pomyślałem. Wspinanie się po
pochyłości szło dość opornie, nie byliśmy bowiem przyzwyczajeni do jazdy pod
górę. Wyciągałem coraz bardziej szyję, aby zobaczyć
dalszą drogę aż wreszcie znaleźliśmy się na szczycie. Co za widok! Nigdzie
śladu nierówności ani żadnych rozpadlin. Równina
przechodziła stopniowo w niewielkie wzniesienia.
Mam wrażenie, że w tym momencie staliśmy już na lądzie stałym, a wielkie
szczeliny, które obeszliśmy w dole, leżały prawdopodobnie
na samej granicy lądu. Hipsometr wykazywał dwieście siedemdziesiąt metrów nad
poziomem morza. Znajdowaliśmy się teraz u
podnóża gór. Postanowiliśmy zaatakować je w tym właśnie miejscu. Wobec tego
rozbiliśmy zaraz obóz. Było jeszcze dość wcześnie, ale
do następnego ranka mieliśmy wiele do zrobienia. Należało przejrzeć cały zapas
żywności, aby zabrać w dalszą drogę tylko rzeczy
absolutnie niezbędne. Wszystko inne należało pozostawić.
Najpierw więc ustawiliśmy namiot, a następnie przeprowadziliśmy obserwacje
konieczne dla ustalenia położenia geograficznego.
Później nakarmiliśmy i spuściliśmy psy, wreszcie schroniliśmy się pod namiotem,
aby coś zjeść i przestudiować spis zapasów. Był to
jeden z najważniejszych momentów podróży. Należało teraz ułożyć taki plan, aby
wspinaczka była jak najlżejsza, a przy tym byśmy
rzeczywiście dostali się na górę. Obliczenia musiały być bardzo staranne,
należało uwzględnić wszelkie możliwe okoliczności. Jak
wszystkie i ta sprawa została omówiona wspólnie. Odległość do bieguna i z
powrotem wynosiła tysiąc sto kilometrów. Biorąc pod
uwagę czekającą nas wspinaczkę, różne nieprzewidziane trudności oraz konieczność
zmniejszenia do minimum ilości psów,
postanowiliśmy załadować na sanki, obok niezbędnego sprzętu, żywność na
sześćdziesiąt dni. Reszta zapasów, wystarczająca na
trzydzieści dni, miała pozostać na miejscu.
Na podstawie dotychczasowych doświadczeń wyliczyliśmy, że na podróż powrotną z
tego miejsca wystarczy nam dwanaście psów.
Obecnie mieliśmy ich czterdzieści dwa; należało je wszystkie doprowadzić aż na
wyżynę. Tam zamierzaliśmy zabić dwadzieścia cztery
zwierzęta, kontynuując podróż z trzema parami sanek i osiemnastoma psami. Z tej
liczby należało według naszych przewidywań zabić
jeszcze sześć sztuk, aby móc doprowadzić dwanaście pozostałych do punktu
wyjściowego.
Rozważywszy starannie sprawę, zabraliśmy się do przepakowania sań. Szczęście, że
mieliśmy piękną pogodę, inaczej ten "remanent"
byłby bardzo uciążliwy. Nasze zapasy żywności były pakowane w ten sposób, że
zamiast ważenia wystarczyło je policzyć. Pemikan
składał się z osobnych kawałków po pół funta każdy. Czekolada jak zwykle była w
tabliczkach. Mleko w proszku mieliśmy w
woreczkach po trzysta gramów, co wystarczało dokładnie na jeden posiłek.
Liczenie sucharów było bardziej mozolne z uwagi na mały
ich rozmiar; tym razem musieliśmy przeliczyć sześć tysięcy sztuk. Do tych
czterech artykułów ograniczał się cały nasz zapas żywności.
Okazało się, że zestawienie to było naprawdę dobre. Nie cierpieliśmy ani z
powodu braku tłuszczu, ani też cukru.
Załadowaliśmy na sanki również ubrania futrzane, dotychczas jeszcze nie używane.
Teraz jednak mieliśmy przebywać na dużych
wysokościach, gdzie ubrania te mogły się okazać bardzo potrzebne. Myśleliśmy
przy, tym o 40 mrozu, które Shackleton zanotował pod
88 S. W naszych futrach mogliśmy z powodzeniem wytrzymać nawet taką
temperaturę. Poza tym w workach pozostało już bardzo
niewiele rzeczy. Włożyliśmy nowe ubrania, stare zaś rozwiesiliśmy tutaj. Po
dwóch miesiącach, które upłynąć miały do naszego
powrotu, powinny się one wywietrzyć wystarczająco, aby je można było znów
włożyć. Stosunkowo dużo zabraliśmy butów.
Uporawszy się z tym wszystkim, przypięliśmy narty i ruszyliśmy w kierunku
najbliższego widocznego lądu.
Była to Góra Betty; niewielki wierzchołek odległy o trzy kilometry. Góra nie
wyglądała na zbyt wysoką ani potężną, wznosiła się jednak
na jakieś trzysta metrów nad poziomem morza. Choć tak niewielka, miała dla nas
duże znaczenie, ponieważ zebraliśmy tutaj wszystkie
próbki geologiczne.
Posuwanie się na nartach szło mi początkowo bardzo niezręcznie, mimo że przecież
przebyłem na nich już sześćset dwadzieścia
kilometrów; przez cały jednak czas ciągnęły nas psy, toteż wyszliśmy z wprawy.
Tego dnia odczuliśmy to dotkliwie podczas
podchodzenia pod górę. Za Górą Betty teren wznosił się dość stromo, ale grunt
był równy, a warunki śniegowe doskonałe, mogliśmy
przeto posuwać się szybko naprzód. Najpierw trzeba się było wspinać po pięknie
wygładzonym stromym zboczu do wysokości około
czterystu metrów nad poziomem morza, następnie przejechać przez niewielką
płaszczyznę do drugiego zbocza, podobnie stromego jak
pierwsze. Z kolei następowała znów dość duża płaska przestrzeń, początkowo
opadająca nieco w dół, a następnie wznosząca się
łagodnie ku górze, aby na koniec przejść w niewielki lodowiec. Tu zakończyliśmy
nasz rekonesans. Stwierdziliśmy przy tym, że w
zasięgu wzroku teren jest możliwy do przebycia. Znajdowaliśmy się w odległości
dziewięciu kilometrów od naszego namiotu, na
wysokości sześciuset metrów. Droga powrotna przeszła doskonale: zjeżdżając z
dwóch ostatnich zboczy pędziliśmy, aż w uszach
szumiało.
Postanowiliśmy z Bjaalandem zrobić po drodze mały wypad na Górę Betty, aby
stanąć znów na prawdziwym twardym gruncie, którego
nie mieliśmy pod stopami od chwili opuszczenia Madery w listopadzie 1911 roku.
Zamiar ten co rychlej wprowadziliśmy w czyn;
Bjaaland poczynił wszelkie przygotowania do pięknego telemarku, który udał mu
się wspaniale. Nie potrafię już teraz powiedzieć, do
czego sam się przygotowałem, ale w rezultacie równie wspaniale koziołkowałem
po śniegu. Ped samym szczytem wpakowałem
się bowiem w zaspę, której nie udało mi się przeskoczyć. Zerwałem się
natychmiast i zerknąłem z ukosa na Bjaalanda. Nie mogłem się
jednak zorientować, czy widział mój upadek. Po tym niepowodzeniu wziąłem się w
garść i pozwoliłem sobie nawet na swobodną uwagę,
że "jednak nie tak łatwo się zapomina, czego się raz nauczyło". Potem Bjaaland
musiał już chyba uwierzyć, że mój telemark udał się
naprawdę. W każdym razie powinien być na tyle domyślny, aby to uczynić.
Góra Betty nie może się poszczycić pionowymi ścianami i głębokimi przepaściami,
które mogłyby zaspokoić naszą chętkę do
wspinaczki. Odpięliśmy narty i wkrótce znaleźliśmy się na szczycie. Był on
pokryty luźnym rumowiskiem skalnym i raczej nie nadawał
się na miejsce spacerów dla ludzi, którzy powinni dbać o swoje obuwie. Dla nas
jednak była to ogromna przyjemność móc wreszcie
postawić nogę na prawdziwym gruncie; położyliśmy się nawet na kamieniach, aby
rozkoszować się tym szczęściem. Kamienne łoże
prędko jednak dało się nam we znaki i postawiło nas z powrotem na nogi. Wtedy
sfotografowaliśmy się nawzajem w malowniczych
pozach, wzięliśmy parę kamieni dla tych, którzy nie mieli jeszcze okazji dotknąć
stopami gruntu, po czym przypięliśmy z powrotem
narty.
Psy, które już wcześniej biegały po skalnym podłożu, w przeciwieństwie do nas
nic sobie nie robiły z tego wielkiego wydarzenia i
spokojnie pokładły się na śniegu z dala od wierzchołka. Pomiędzy nagą skałą a
obszarem śniegu znajdował się pas lśniącego zielonego
lodu; kiedyś zapewne płynęła tędy woda. Psy robiły, co mogły, aby przy
schodzeniu w dół dotrzymać nam kroku, ale wkrótce pozostały
daleko w tyle.
Po powrocie sprawiliśmy kolegom niespodziankę prezentami z lądu stałego. Nie
sądzę jednak, aby ocenili je zbyt wysoko. Słyszałem
nawet pojedyncze wyrazy w rodzaju: "Norwegia, kamienie, mnóstwo...", które
nietrudno było złożyć w zrozumiałe zdanie. Podarki o
wątpliwej przydatności w dalszej drodze na południe złożono w składzie żywności.
W tym czasie z naszych psów zaczęły się robić straszne głodomory. Wszystko, co
znalazło się na ich drodze, znikało. Buty, wiązania do
nart, rzemienie i temu podobne uchodziły za przysmaki. Wystarczyło na moment coś
odłożyć, aby w tej samej chwili przepadło
bezpowrotnie. Niektóre psy rzucały się nawet na odchody własne i swych
towarzyszy. Gdy doszło już do tego, musieliśmy je wiązać,
ponieważ ta strawa jest oczywiście wybitnie niezdrowa.
PRZEZ GÓRY
18 listopada zaczęła się wspinaczka. Na wszelki wypadek pozostawiłem w składzie
list, w którym podałem planowaną trasę i nasze
zamiary na przyszłość, jak również szczegóły wyposażenia, zapasy żywności i tym
podobne. Pogoda była jak zwykle piękna, a droga
doskonała. Psy ciągnęły nadspodziewanie dobrze i nawet dość strome wzgórza
przebiegały wolnym kłusem. Miało się wrażenie, że nie
istnieją dla nich żadne przeszkody. Odcinek, który zbadaliśmy poprzedniego dnia,
aż nadto jak sądziliśmy wystarczający na cały
dzień, przebyły przy pełnym obciążeniu w czasie krótszym niż poprzednio.
Niewielkie jednak lodowce, spotkane pod koniec drogi,
okazały się bardzo strome; w wielu miejscach można było przeciągnąć sanki tylko
przy użyciu podwójnej ilości psów.
Lodowce wyglądały na bardzo stare i nieruchome. Nigdzie nie zauważyliśmy
świeżych szczelin, Istniejące były szerokie i głębokie,
na krawędziach zaokrąglone, wyglądały przy tym na zupełnie wypełnione śniegiem.
Aby nie wpaść w nie w czasie drogi powrotnej,
poustawialiśmy znaki ostrzegawcze w ten sposób, że droga pomiędzy dwoma znakami
była zupełnie bezpieczna. W owym
pagórkowatym terenie nie mogliśmy wytrzymać w strojach polarnych. Ulżyliśmy
sobie, zrzucając jedną sztukę ubrania po drugiej.
Droga nasza wiodła u podnóża gór o wysokości od tysiąca do tysiąca pięciuset
metrów. Na jednej z nich śnieg był zabarwiony na kolor
czerwonobrunatny. Tego dnia pozostawiliśmy za sobą osiemnaście i pół kilometra
pokonawszy siedmiusetmetrowe wzniesienie.
Wieczorem obóz nasz rozłożył się na niewielkim lodowcu pomiędzy szerokimi
szczelinami.; z trzech stron wznosiły się potężne szczyty.
Po rozbiciu namiotu wysłaliśmy dla zbadania dalszej trasy dwie grupy
wywiadowcze. Pierwsza, złożona z Wistinga i Hanssena, udała
się drogą na oko najłatwiejszą do przebycia, mianowicie w górę lodowca.
Oddziałek ten wspiął się szybko na wysokość tysiąca trzystu
metrów i zniknął pomiędzy dwoma górami. Drugi rekonesans przeprowadzał Bjaaland,
który zaatakował najbardziej stromą ścianę
skalną. Widziałem, jak niby mały robaczek zniknął gdzieś w chmurach. Hassel i ja
wykonywaliśmy w tym czasie niezbędne prace
wewnątrz i na zewnątrz namiotu.
Skończywszy je siedzieliśmy, gawędząc o tym i o owym, gdy wtem ktoś zaczął
gwałtownie dobijać się do wejścia. Spojrzeliśmy po
sobie. Nie mieliśmy najmniejszych wątpliwości, że to Bjaaland.
Tam, w górze, odświeżył sobie dawne wspomnienia i oczywiście miał masę do
opowiadania. Między innymi odkrył "najidealniejsze"
zejście. Co Bjaaland rozumiał przez "idealne zejście", nie udało mi się
dokładnie wybadać. Jeśli jednak było ono równie łatwe jak
podejście, to w takim razie najuprzejmiej dziękuję.
Teraz wracali pozostali. Słychać ich było z daleka. I oni widzieli dużo, nie
mówiąc już o "najidealniejszym zejściu". Obie grupy były
jednak zgodne co do jednego smutnego faktu, że będziemy musieli znów schodzić w
dół. Wszyscy bowiem widzieli w dole przed nami
olbrzymi lodowiec, ciągnący się ze wschodu na zachód. Pomiędzy obu grupami
rozwinęła się wkrótce długotrwała dyskusja, w trakcie
której wyszydzano nawzajem swoje odkrycia.
Widzieliśmy przecież dokładnie, Bjaaland, że tam, gdzie stałeś, nie było nic
oprócz stromej ściany skalnej.
Ech, nie mogliście mnie wcale widzieć. Byłem przecież na zachód od
wierzchołka, który leży na południe od wierzchołka, który...
Zrezygnowałem z dalszego przysłuchiwania się dyskusji. Sposób, w jaki obie grupy
zniknęły, a następnie powróciły, utwierdzał mnie w
wyborze drogi, którą szli Wisting i Hanssen. Podziękowałem gorliwcom za
uciążliwą wędrówkę, którą podjęli dla dobra naszego
przedsięwzięcia, i poszedłem spać. Całą noc śniłem jednak o szczytach i stromych
skalnych ścianach, a obudziłem się w momencie, gdy
Bjaaland zleciał z szumem prosto z nieba. Wtedy postanowiłem ostatecznie, że
pojedziemy drugą drogą, po czym ponownie zasnąłem.
Rano zastanawialiśmy się poważnie, czy nie wziąć od razu podwójnych zaprzęgów do
sanek i nie przewieźć bagażu w dwóch turach.
Lodowiec był tak stromy, że tego rodzaju postępowanie wydawało się zupełnie
uzasadnione. Chodziło przecież o pokonanie na krótkiej
trasie około sześciuset metrów wysokości. Ostatecznie jednak postanowiliśmy
spróbować najpierw przejechać z zaprzęgami
pojedynczymi. Psy okazały się wczoraj tak nadzwyczajne, że może poradzą sobie i
z tym zadaniem.
Ruszyliśmy więc w drogę i z miejsca rozpoczęła się wspinaczka. Była to dobra
gimnastyka po skromnym śniadaniu, złożonym z samej
czekolady. Psy, choć z trudem, dawały sobie jednak radę. Chwilami wydawało się,
że dalej już nie pójdą, ale głośne okrzyki poganiaczy
i energiczne trzaskanie z bata dodawało im energii. Pomyślnie rozpoczęliśmy
dzień, gdy więc znaleźliśmy się na górze, pozwoliliśmy
psom odpocząć. Z kolei zapuściliśmy się teraz w wąski przesmyk, który
zaprowadził nas na drugą stronę grzbietu.
Tutaj odsłonił się przed nami cudowny, widok. Z przełęczy wyszliśmy na
niewielką, płaską półkę, która parę metrów dalej opadała
stromo ku położonej w głębi kotlinie. Dookoła, na horyzoncie, jeżyły się
niezliczone szczyty. Znajdowaliśmy się teraz niejako za
kulisami i mogliśmy zorientować się lepiej w sytuacji. Widoczne były stąd
południowe zbocza potężnej Góry Nansena oraz Góra Pedro
Christophersena w całej swej okazałości. Między tymi dwoma szczymi zobaczyliśmy
lodowiec. Wyglądał na straszliwie poszarpany i
przepaścisty, pomiędzy licznymi rysami i szczelinami można było jednak dostrzec
wąską ciągłą linię. Tą drogą można by dotrzeć daleko
w głąb gór, należałoby jednak zrezygnować z posuwania się z biegiem lodowca, na
trasie pomiędzy jego pierwszym a drugim
terasowym spłaszczeniem. Odcinek ten był wyraźnie nie do przebycia. Jednocześnie
jednak odkryliśmy, że na tym właśnie odcinku
wzdłuż zbocza Góry Christophersena biegnie w górę płaska półka. Pedro
Christophersen pomoże nam na pewno! Na północy natomiast,
od strony Góry Nansena, panował kompletny chaos posuwanie się tamtędy byłoby
zupełnie niemożliwe.
W miejscu, gdzie staliśmy, zbudowaliśmy wielki kopiec i za pomocą kompasu
wyznaczyliśmy położenie wszystkich okolicznych
szczytów. Następnie powróciliśmy do przełęczy, aby rzucić ostatnie spojrzenie na
płaszczyznę lodową.
Nowo odkryty łańcuch górski rysował się ostro i wyraźnie. Widać było, że odchyla
się on ze wschodu w kierunku wschodnio-północno-
wschodnim, aby wreszcie zniknąć na północnym wschodzie, gdzieś koło 84 S.
Sądząc z wyglądu nieba można było przypuszczać, że
łańcuch ten ciągnie się jeszcze dalej. Według barometru znajdowaliśmy się na
wysokości tysiąca dwustu metrów nad poziomem morza.
Zejść stąd można było tylko jedną drogą, tą też podążyliśmy.
Mając obładowane sanki trzeba przy takich zjazdach zachować jak największą
ostrożność, gdyż w razie nadmiernej szybkości łatwo jest
stracić panowanie nad zaprzęgiem. W takim wypadku można nie tylko poranić ciężko
psy, ale również wpaść na sanki jadące przodem i
rozbić je doszczętnie. W naszym wypadku ostrożność była tym bardziej konieczna,
że do każdych sanek było przymocowane koło
pomiarowe. Z tych względów założyliśmy na płozy hamulce sporządzone z lin. Im
grubiej owinęło się płozy, tym silniejsze i
skuteczniejsze było hamowanie. Cała sztuka polegała na ustaleniu, ile razy
owinąć linę, aby uzyskać odpowiedni efekt. Nie zawsze
utrafiliśmy, jak należy, i w rezultacie mieliśmy szereg zderzeń, zanim wreszcie
ukończyliśmy ten zjazd. Szczególnie jeden z naszych
towarzyszy zdawał się żywić pogardę dla wszelkiego rodzaju hamulców. Widziało
się, jak ruszał z szybkością błyskawicy i wymijał
swego poprzednika. Z czasem zdobyliśmy więcej wprawy w hamowaniu. Jechało się
coraz lepiej, ale i tak nieraz zdarzały się sytuacje
wręcz komiczne.
Pierwszy zjazd sprowadził nas o dwieście czterdzieści metrów w dół. Następnie,
zanim zaczęła się nowa wspinaczka, trzeba było
przebyć jeszcze szeroką, niewygodną dolinę. Śnieg był tu puszysty i głęboki,
bardzo uciążliwy dla psów. Następny etap prowadził znów
w górę po bardzo stromym lodowcu. Ten ostatni odcinek to najcięższe podejście na
całej naszej drodze. Była to ciężka próba dla psów,
nawet przy podwójnych zaprzęgach. Niełatwe zadanie przypadło również w udziale
temu, kto musiał iść przed psami i pierwszy
pokonywać strome zbocze. Ponieważ byłem głęboko przekonany, że Bjaaland nadaje
się na przewodnika znacznie lepiej ode mnie,
przekazałem mu tę funkcję. Już pierwszy lodowiec okazał się bardzo stromy, ale
następny... Swoją drogą przyjemnie było oglądać tutaj
Bjaalanda na nartach; takie marsze, to dla niego nie nowina. Nie mniej ciekawy
widok przedstawiały psy i poganiacze. Hanssen
prowadził swoje sanki sam, nad drugimi czuwali Wisting i Hassel. Wspinaliśmy się
krótkimi zrywami metr po metrze, aż wreszcie
znaleźliśmy się na górze. Transport reszty sanek po przetartym już szlaku był
nieco łatwiejszy. Wysokość wynosiła teraz tysiąc trzysta
dwadzieścia metrów; na samo ostatnie podejście przypadało trzysta sześćdziesiąt
metrów.
Wydostaliśmy się teraz na niewielką równinę i gdy psy odpoczęły, ruszyliśmy znów
naprzód. Im dalej się posuwaliśmy, tym lepiej było
widać naszą drogę. Poprzednio prawie cały widok zasłaniały bliżej leżące góry.
Teraz ukazał się naszym oczom potężny lodowiec,
który, jak to się obecnie okazało, ciągnął się od samej bariery lodowej pomiędzy
wysokimi górami w kierunku ze wschodu na zachód.
Wspinając się po lodowcu musieliśmy się w końcu wydostać na wyżynę widać to
było wyraźnie. Zanim jednak mogliśmy się dostać
na ten lodowiec, czekało nas jeszcze jedno zejście w dół. Patrząc z góry można
było rozróżnić krawędź bezdennej otchłani, leżącej na
trasie naszego marszu. Postanowiliśmy więc wysłać najpierw rekonesans. I
słusznie. Boczny lodowiec, poszarpany w wielu miejscach, z
ogromnymi, budzącymi grozę szczelinami, opadał tutaj ku dołowi. Mimo wszystko
nie był on tak dalece zły, aby przy zachowaniu
największej ostrożności i z dobrymi hamulcami nie dało się w końcu dobrnąć tędy
do głównego nurtu lodowego olbrzymiego i
wspaniałego Lodowca Axela Heiberga. Mieliśmy zamiar dotrzeć aż do miejsca, w
którym lodowiec ten tworzy strome urwisko
pomiędzy dwiema potężnymi górami. Zadanie okazało się jednak cięższe, niż
myśleliśmy. Po pierwsze odległość była trzy razy większa,
niż się wydawało, po drugie śnieg tak puszysty i głęboki, że po poprzednich
ogromnych wysiłkach pokonanie tego odcinka stało się
dla psów prawdziwą męczarnią. Kierowaliśmy się ku białej linii, która widziana
z góry prowadziła poprzez wiele szczelin aż do
pierwszego spłaszczenia lodowca. Tutaj, u stóp gór, lodowce zbiegały się ze
wszystkich stron i łączyły się z lodowcem głównym.
Posuwając się wzdłuż jednego z tych wielu mniejszych odgałęzień, osiągnęliśmy
wreszcie wieczorem podnóże Góry Pedro
Christophersena.
Zbocze, pod którym rozłożyliśmy się obozem, pokrywało chaotyczne rumowisko
olbrzymich bloków lodowych. Lodowiec pod nami był
silnie popękany, podobnie jednak jak w innych lodowcach, szczeliny pochodziły tu
z dawnych czasów, wypełniał je więc śnieg. Był on
tak miękki, że miejsce pod namiot musieliśmy dobrze ubić. Tyczka namiotowa bez
oporu weszła głęboko. Wyżej śnieg będzie
prawdopodobnie twardszy.
Hanssen i Bjaaland wyruszyli na rekonesans i stwierdzili, że sytuacja
przedstawia się dokładnie tak, jak to ocenialiśmy na odległość.
Droga pod górę, aż do pierwszej terasy lodowca, wyglądała na dość łatwą. W
dalszym ciągu nie wiedzieliśmy jednak, jak przedstawia
się sytuacja na odcinku między tym spłaszczeniem a następnym. Tymczasem już
podejście do pierwszego kosztowało nas wiele wysiłku.
Odnoga lodowca, która tam prowadziła, nie była wprawdzie bardzo długa, ale za to
niezmiernie stroma i pełna szerokich szczelin.
Trzeba ją było przebyć za dwoma nawrotami, prowadząc po dwie pary sanek naraz.
Na szczęście śnieg był lepszy niż poprzedniego
dnia, a podłoże na lodowcu tak twarde, że psy mogły biec po nim doskonale.
Bjaaland, który pierwszy szedł po tym stromym lodowcu,
musiał dokładać wszelkich starań, aby nie dać się prześcignąć gorliwym psom.
Trudno było wprost uwierzyć, że znajdujemy się między 85 a 86 S. Upał był
wprost niemożliwy. Mimo lekkiej odzieży pociliśmy się
tak, jakbyśmy byli gdzieś pod równikiem. Wspinaliśmy się szybko w górę, ale
jak dotychczas nie odczuwaliśmy jeszcze niemiłych
skutków szybkiej zmiany ciśnienia atmosferycznego w postaci duszności, bólu
głowy i tym podobnych. Nie było jednak wątpliwości, że
z czasem dolegliwości te na pewno się pojawią. Pamiętaliśmy dobrze opisy
wędrówki Shackletona po wyżynie. Nieznośny ból głowy
był tam na porządku dziennym.
W stosunkowo krótkim czasie osiągnęliśmy pierwszą terasę lodowca, na którą już z
daleka zwróciliśmy uwagę. Miejsce to nie, było
całkiem płaskie; lodowiec podnosił się tutaj powoli w górę. Gdy przybyliśmy do
punktu, do którego dotarli wczoraj w czasie swego
rekonesansu Hanssen i Bjaaland, odsłonił się nam zupełnie dobry widok na dalszą
część lodowca. Iść za jego biegiem było
niemożliwością. Tutaj, pomiędzy dwiema potężnymi górami, lodowiec pełen był
szczelin i przepaści tak szerokich i strasznych, że
pragnęło się zrezygnować z wędrówki. Po stronie Góry Nansena niepodobna było się
przedrzeć. Góra ta, miejscami zupełnie naga,
urywała się pionowymi ścianami, trzeba więc było porzucić wszelką myśl o dalszym
marszu w tym kierunku. Jedyna szansa otwierała
się po stronie Góry Pedro Christophersena, w miejscu, gdzie lodowiec stykał się
ze skałą. Wzdłuż tej linii przejście wydawało się
zupełnie możliwe. O ile mogliśmy dostrzec, lodowiec łączył się tam bez
rozpadlin z ośnieżonym zboczem góry, które podnosiło
się szybko ku częściowo nagiemu wierzchołkowi. Droga ta jednak nie dała się
prześledzić zbyt daleko. Widok na dalsze części górskiej
ściany zagradzał biegnący ze wschodu na zachód łańcuch wzgórz, wśród których tu
i ówdzie ziały ogromne przepaście. Patrząc z
miejsca, w którym teraz staliśmy, odnosiło się wrażenie, że będzie można przejść
pomiędzy przepaściami poniżej tego grzbietu i dostać
się stamtąd na górną krawędź lodowego urwiska. Mogło nam się to udać, ale
pewność czekała nas dopiero tam, w górze.
Najpierw zrobiliśmy. odpoczynek, ale zupełnie krótki. Płonęliśmy bowiem z
niecierpliwości, aby zbadać, czy zdołamy przedostać się
dalej. Wjechać jednocześnie wszystkimi sankami było tu również niemożliwe. Naraz
dało się przeprowadzić tylko dwie pary z podwójną
ilością psów. W pierwszej kolejce poszły sanki Hanssena i Wistinga, a następnie
pozostałe. Oczywiście podwójny kurs w takim terenie
nie bardzo się nam uśmiechał, ale warunki bezwzględnie tego wymagały. A więc
jeszcze raz taki sam wysiłek, taka sama udręka z
psami, po czym znaleźliśmy się pod samą granią, pośród jam i przepaści. Bez
uprzedniego dokładnego zbadania terenu nie mogło być
nawet mowy o dalszej wędrówce. Niewiele wprawdzie uszliśmy tego dnia, ale
ostatni odcinek kosztował nas naprawdę dużo wysiłku.
Rozbiliśmy więc obóz ustawiając namiot na wysokości tysiąca sześciuset
pięćdziesięciu metrów nad poziomem morza, po czym
wyruszyliśmy niezwłocznie na zwiady. Na pierwszy ogień poszła droga, którą
widzieliśmy już z dołu. Prowadziła ona we właściwym
kierunku ze wschodu na zachód, to znaczy w stronę lodowca, a tym samym była.
najkrótsza. Nie zawsze jednak droga najkrótsza
okazuje się również najlepszą. W tym wypadku należało mieć nadzieję, że inna
droga, choćby nawet dalsza, okaże się lepsza, bo trasa
najkrótsza była wprost straszna, choć ostatecznie może nawet nadawała się do
przebycia. Trzeba tu było najpierw pokonać twarde,
gładkie zbocze, nachylone pod kątem 45, a kończące się gdzieś w bezdennej
otchłani. Z pewnością nie należało do przyjemności
przechodzić tamtędy na nartach, ale z ciężko wyładowanymi saniami przyjemność
byłaby tym bardziej wątpliwa. Wszystko wskazywało
na to, że sanki wraz z poganiaczami ześlizną się tutaj na bok i znikną w
przepaści. Tym razem, idąc na nartach, minęliśmy szczęśliwie
niebezpieczne miejsce i kontynuowaliśmy nasze poszukiwania. Droga, (którą
posuwaliśmy się wzdłuż zbocza góry, ograniczona
powyżej i poniżej potężnymi szczelinami, zwężała się coraz bardziej i jedynie
wąski most, niewiele szerszy od sanek, prowadził do
lodowca. Po obu stronach mostu wzrok gubił się w błękitnoczarnej nocy. Przejście
to nie było bynajmniej zachęcające. Mogliśmy
wprawdzie wyprząc psy i ostrożnie przeciągnąć sanki zakładając, że most
wytrzyma, ale dalsza jazda po lodowcu zapowiadała się nie
lepiej i należało przygotować się na różne niemiłe niespodzianki. Być może, że
nie szczędząc czasu i trudów udałoby się w końcu
prześliznąć pomiędzy nie kończącymi się na pozór przepastnymi szczelinami.
Najpierw jednak chcieliśmy spróbować, czy w innym
kierunku nie znajdziemy jednak lepszej drogi.
Zawróciliśmy więc do obozu, gdzie tymczasem wszystko zostało uporządkowane:
namiot ustawiony, a psy nakarmione. Obecnie stanęło
przed nami wielkie pytanie: co robić? Co znajduje się po drugiej stronie
grzbietu? Czy panuje tam taki sam rozpaczliwy chaos, czy może
teren jest łatwiejszy do przebycia?
Trzech z nas ruszyło znów na wywiad. W miarę jak zbliżaliśmy się do wierzchołka,
napięcie rosło. Tak nieskończenie wiele zależało
przecież od znalezienia jakiejś możliwej drogi! Jeszcze jeden krok i byliśmy na
szczycie. Trud opłacił się sowicie! Na pierwszy rzut oka
widać, że to jest nasza droga. Pod wysokim, przypominającym kościół szczytem
Pedro Christophersena zbocze góry ciągnęło się równo,
opadając łagodnie ku lodowcowi. Mogliśmy dostrzec miejsce, w którym długa
powierzchnia zbocza łączyła się z lodowcem. Według
wszelkiego prawdopodobieństwa droga ta była wolna od szczelin. Widzieliśmy
wprawdzie kilka z nich, ale znajdowały się z daleka od
siebie i nie wyglądały na specjalnie kłopotliwe. Znajdowaliśmy się jednak zbyt
daleko, aby wyciągnąć z naszych spostrzeżeń ostateczne
wnioski. Dlatego zapuściliśmy się jeszcze dalej, aż do podnóża lodowca, chcąc
zbadać dokładniej całą trasę. Śnieg był tu puszysty i
bardzo głęboki. Na nartach szło się dobrze, ale dla psów droga byłaby bardzo
męcząca. Posuwając się szybko naprzód dotarliśmy
wkrótce do ogromnych szczelin. Choć wielkie i głębokie, były one jednak
rozmieszczone w taki sposób, że bez trudu mogliśmy je
ominąć. Dolina pomiędzy obydwiema górami, wypełniona przez Lodowiec Heiberga,
zwężała się ku dołowi coraz bardziej. Zacząłem
się obawiać, że w pobliżu miejsca, gdzie zbocze gór przytyka do lodowca,
natrafimy znów na najrozmaitsze spękania i rozpadliny. Moje
obawy okazały się jednak płonne. Trzymając się jak najbliżej Góry Pedro
Christophersena uniknęliśmy spotkania ze szczelinami i już po
niedługim czasie znaleźliśmy się ku naszej wielkiej radości powyżej urwistego i
poszarpanego odcinka Lodowca Heiberga, gdzie
wszelkie posuwanie się naprzód było zupełnie wykluczone.
Tutaj, w górze, panował niezwykły spokój. Zbocze góry i lodowiec, łącząc się ze
sobą, tworzyły obszerną terasę, można by nawet
powiedzieć równinę. Teren był płaski, bez jakichkolwiek rozpadlin. Tu i ówdzie
mogliśmy wprawdzie dostrzec niewielkie
zagłębienia ślady po szerokich szczelinach teraz jednak były one zupełnie
zasypane śniegiem, a powierzchnia ich wyrównana.
Mogliśmy stąd oglądać potężny Lodowiec Heiberga i ocenić w pewnym stopniu
istniejące warunki terenowe. Masywy górskie Wilhelma
Christophersena i Ole Engelstade'a tworzyły tło, wznosząc się ku niebu dwoma
ośnieżonymi wierzchołkami w kształcie okrągłych uli.
Widać było, że czeka nas teraz tylko jedna, ostatnia wspinaczka, bo spomiędzy
dwóch wierzchołków wyłaniała się już wielka wyżyna.
Chodziło o to, aby jak najmniejszym wysiłkiem pokonać ostatnią przeszkodę i
znaleźć drogę tam na górę. W przejrzystym powietrzu
mogliśmy odróżnić za pomocą naszej doskonałej lornetki pryzmatycznej
najdrobniejsze szczegóły i wyliczyć wszystko z największą
dokładnością. Okazuje się, że nawet wejście na Górę Pedro Christophersena
leżałoby w granicach naszych możliwości; wszak
wspinaliśmy się na nie mniej uciążliwe wysokości. Inna rzecz, że zbocza góry
były tutaj bardzo strome, pełne wielkich szczelin i
olbrzymich brył lodu.
Pomiędzy górami Pedro i Wilhelma Christophersena biegła odnoga lodowca w górę,
aż do wyżyny. Lodowiec ten nie wchodził jednak w
rachubę, był bowiem zbyt poszarpany i popękany. Między szczytami Wilhelma
Christophersena a Ole Engelstade'a nie istniało żadne
przejście. Między górami Ole Engelstade'a a Fridtjfa Nansena natomiast sytuacja
wyglądała wcale obiecująco. Widok jednak na
pierwszą z tych gór był jeszcze zbyt ograniczony, aby można było już teraz
rozstrzygnąć sprawę z całą pewnością.
Choć wszyscy trzej już bardzo się zmęczyliśmy, postanowiliśmy kontynuować
wędrówkę, aby zobaczyć, co się kryje dalej. Dzisiejsze
trudy ułatwią nam przecież jutrzejszy marsz. Ruszyliśmy więc naprzód poprzez
ostatnie, najwyższe spłaszczenie Lodowca Heiberga. W
miarę jak posuwaliśmy się coraz wyżej, teren pomiędzy górami Nansena a
Engelstade'a odsłaniał się coraz szerzej i wreszcie nie trzeba
było iść dalej, aby poznać po ukształtowaniu, że na pewno znajdziemy tutaj
najlepszą drogę w górę. Ta część trasy ostatecznego
przejścia, której nie mogliśmy jeszcze zaobserwować w całości, mogła co prawda
nastręczać pewne trudności, z miejsca jednak, w
którym staliśmy, można już było stwierdzić, że bez większych kłopotów uda się
nam przedostać na wewnętrzny skłon Góry Nansena,
przechodzący tutaj poprzez niezbyt uciążliwy lodowiec w równinę. Tak, teraz
byliśmy już pewni, że oglądamy wielki płaskowyż.
Spoza przełęczy dzielącej oba szczyty, trochę dalej w głębi wyżyny, wychylała
się Góra Hellanda Hansena. Miała ona bardzo
szczególny wierzchołek, który tylko samym czubkiem wystawał ponad wyżynę, a poza
tym był silnie wydłużony i przypominał dach
widziany z boku. Wznosił się on na trzy tysiące trzysta metrów nad poziomem
morza. Po zbadaniu warunków terenowych i
stwierdzeniu, że jutro, jeśli pogoda dopisze, będziemy na wyżynie, ruszyliśmy w
drogę powrotną, wielce zadowoleni z wyników
naszego wypadu. Wszyscy byliśmy zgodni co do tego, że jesteśmy porządnie
zmęczeni i że należy się nam odpoczynek, a także coś
niecoś dla żołądka. Miejsce, z którego zawróciliśmy, leżało na wysokości dwóch
tysięcy czterystu metrów nad poziomem morza,
byliśmy więc siedemset pięćdziesiąt metrów powyżej obozu.
Starymi śladami łatwo zjeżdżało się w dół, choć droga wydała nam się teraz
monotonna. W niektórych miejscach pędziliśmy śmiało
przed siebie, a brawurowe skoki nie należały do rzadkości. Na ostatnim odcinku,
przed obozem, mieliśmy najbardziej stromy zjazd.
Uznaliśmy więc, choć niechętnie, że najrozsądniej będzie złączyć dwa kijki i
stworzyć w ten sposób dobry hamulec. I tak jechało się
jeszcze dość szybko. Gdy minęliśmy wierzchołek, pod którym daleko w dole
znajdował się namiot, oczom naszym ukazał się niezwykły
widok. Obóz i namiot, otoczone zewsząd olbrzymimi szczelinami i bezdennymi
przepaściami, wyglądały niezbyt zachęcająco.
Wrażenia, jakie sprawia na widzu ten dziki krajobraz, nie można oddać w słowach.
Przepaść przy przepaści, szczelina przy szczelinie,
olbrzymie bryły lodu; mimo woli musiało się myśleć o potędze natury. Nie bez
pewnego jednak zadowolenia oglądaliśmy ten obraz.
Mała, ciemna plamka tam w dole nasz mały domek w samym centrum chaosu dawała
poczucie siły. Mieliśmy świadomość, że
zaiste straszny musiałby być teren, przez który nie potrafilibyśmy się
przedrzeć.
Tymczasem raz po raz słychać było potężne huki; to od strony Góry Nansena, to od
innych szczytów. Widzieliśmy przy tym tumany
śniegu, wzbijające się wysoko w powietrze. Widoczne było, że góry są właśnie w
trakcie zmiany stroju zimowego na nieco bardziej
wiosenny.
Z oszałamiającą szybkością zjechaliśmy w dół, do obozu. Nasi koledzy postarali
się, aby wszystko było tam w jak najlepszym porządku.
Psy drzemały, wygrzewając się na słońcu. Nie raczyły nawet zejść z drogi, gdy
wpadliśmy między stado. W namiocie panował upał
wręcz tropikalny. Słońce świeciło wesoło przez czerwony pokrowiec i ogrzewało
wnętrze.
Prymus szumiał i syczał, a w garnku gotował się w najlepsze pemikan. Naszym
jedynym marzeniem było rozłożyć się w namiocie i jeść,
i pić, ile sił starczy.
Wiadomości, jakie przynieśliśmy, nie były błahe. Jutro ruszamy dalej! Brzmiało
to aż nazbyt pięknie. Przypuszczaliśmy, że trzeba
będzie dziesięciu dni, aby dostać się na wyżynę, a tymczasem miało wystarczyć
cztery. W ten sposób oszczędzaliśmy masę żywności dla
psów, ponieważ można było zabić zbędne zwierzęta o sześć dni wcześniej, niż
przewidywał plan.
Tego wieczora uroczyście spożywaliśmy kolację. Nie znaczy to, abyśmy dostali coś
więcej do jedzenia! Nie mieliśmy odwagi pozwolić
sobie na coś podobnego. Ale na myśl o świeżych sznyclach z psiego mięsa,
czekających nas na wyżynie, ślinka napływała sama do ust.
Tak dalece oswoiliśmy się już z myślą o zabiciu psów, że fakt ten wcale nie
wydawał nam się straszny, choć w innych warunkach
niewątpliwie tak by właśnie było. Rachunek został już zamknięty; zapadła
decyzja, które z naszych zwierząt zasłużyły sobie na dalszy
żywot, a które trzeba będzie poświęcić. Inna rzecz, że decyzja była tu bardzo
trudna, bo właściwie wszystkie nasze psy odznaczały się
dzielnością i pracowitością.
Spaliśmy bardzo niespokojnie, bo huki i grzmoty trwały przez całą noc. Lawiny
spadały jedna po drugiej, odkrywając na zboczach gór
miejsca, być może od niepamiętnych czasów zasypane śniegiem.
21 listopada wstaliśmy o zwykłej porze, około ósmej rano. Co za cudowna pogoda,
jasno i spokojnie! Podjazd na grzbiet górski był w
gruncie rzeczy ciężką zaprawą dla naszych psów. Tym razem wykonały swoje zadanie
naprawdę doskonale: każda sfora sama ciągnęła
sanki. Droga była równie uciążliwa jak poprzedniego dnia. W puszystym śniegu nie
mogliśmy posuwać się szybko. Nie korzystając ze
starych śladów, skierowaliśmy się od razu do miejsca, skąd miała się rozpocząć
dalsza wspinaczka.
Napięcie wzrosło jeszcze bardziej, gdy zbliżyliśmy się do Góry Ole Engelstade'a,
u stóp której trzeba było przejść, aby dostać się w
ramię lodowca pomiędzy nią a Górą Nansena. Jakie tam będą warunki terenowe? Czy
lodowiec przechodzi stopniowo w wyżynę, czy
też może jest poszarpany i nie do pokonania? W miarę jak okrążaliśmy Górę
Engelstade'a, widok stawał się coraz rozleglejszy. Niestety,
teren wyglądał na bardzo poszarpany i nasze wczorajsze przypuszczenia wydawały
się już mało realne. Nareszcie odsłonił się widok na
cały krajobraz i oto patrzcie ostatnia część trasy leżała przed nami wolna!
Ponieważ droga była jeszcze długa i stroma, postanowiliśmy przed rozpoczęciem
ostatecznego ataku odpocząć. Zatrzymaliśmy się więc
w osłoniętym, słonecznym miejscu, u stóp Góry Engelstade'a. Przy tej okazji
pozwoliliśmy sobie na drugie śniadanie, co dotychczas
jeszcze się nam nie zdarzyło. Wydobyto więc skrzynię z naczyniami i gdy prymus
zaczął potężnie szumieć, wiedzieliśmy, że czekolada
nie da długo na siebie czekać. Ten napój to niebiańska rozkosz. Byliśmy
wyczerpani marszem i języki dosłownie przyschły nam do
podniebienia. Hanssen jako kucharz wydawał napój.
Na dłuższy postój nie było teraz czasu. Okazuje się, jak bardzo praktycznie jest
nosić na sobie tylko lekką bieliznę i wiatrówkę; człowiek
marznie wtedy tak szybko, że nie ustoi długo w jednym miejscu. Choć temperatura
wynosiła dziś zaledwie 20, ruszaliśmy w dalszą
drogę szczęśliwi.
Ostatnie podejście było bardzo ciężkie, szczególnie na początku. Właściwie nie
mieliśmy nadziei, że psy dadzą sobie radę w
pojedynczych zaprzęgach, jednak zaryzykowaliśmy. Za ten ostatni wyczyn muszę
wyrazić swoje najwyższe uznanie zarówno psom, jak
ludziom. I dla jednych, i dla drugich była to wspaniała próba sił. Widok ten mam
wciąż jeszcze przed oczyma: psy zdawały się
rozumieć, że jest to ostatni wielki wysiłek, jakiego się od nich żąda. Zupełnie
rozpłaszczone, wpierając się łapami w śnieg, ciągnęły i
ciągnęły coraz wyżej. Od czasu do czasu trzeba było jednak dać im odsapnąć i
wtedy przychodziła ciężka chwila dla poganiaczy. To
naprawdę nie fraszka raz po raz poruszać z miejsca ciężko wyładowane sanki. Jak
bardzo musiały się namęczyć na tej górze zarówno
psy, jak ludzie! Mimo wszystko sanki cal po calu posuwały się naprzód, aż
wreszcie najbardziej stromy odcinek został pokonany. Druga
część tego etapu leżała teraz przed nami w postaci łagodnej pochyłości, na którą
weszliśmy nie zatrzymując się już ani razu. Dalsza
jednak droga ciągle jeszcze była dość ciężka i długo trwało, zanim osiągnęliśmy
wyżynę po południowej stronie Góry Engelstade'a.
Z ciekawością i napięciem oczekiwaliśmy wyżyny. Spodziewaliśmy się, że będzie to
ogromna, jednostajna równina, ciągnąca się w
kierunku południowym. Spotkało nas rozczarowanie. W stronie południowo-
zachodniej wyżyna wyglądała wprawdzie pięknie i gładko,
ale nie tędy wiodła nasza droga. Ku południowi natomiast teren ukształtowany był
w długie grzebienie wzgórz, ciągnące się ze wschodu
na zachód. Pasma te stanowiły prawdopodobnie odgałęzienia głównego łańcucha
górskiego, biegnącego w kierunku południowym.
Kontynuowaliśmy z uporem nasz marsz, nie chcąc zatrzymywać się przed
osiągnięciem samej wyżyny. Mieliśmy nadzieję, że grzbiet
przed nami, stanowiący przedłużenie Góry Pedro Christophersena, będzie zarazem
ostatnim. Tutaj, w górze, zmienił się natychmiast
charakter pokrywy śnieżnej. Zniknął puszysty śnieg, pokazały się pojedyncze
faliste wydmy śnieżne, które dały się nam szczególnie we
znaki na ostatnim grzbiecie. Wydmy biegły z południowego wschodu na północny
zachód; były one twarde jak kamień i ostre jak nóż.
Upadek mógł tutaj pociągnąć za sobą bardzo niemiłe następstwa.
Właściwie należało się spodziewać, że psy mając już dość wysiłków jak na jeden
dzień będą zupełnie wyczerpane. Ale ostatnie
wzniesienie z nieprzyjemnymi wydmami nie odebrało im animuszu. Raźnym biegiem
wciągnęły nas za jednym zamachem na sam
szczyt wyniosłości, którą sądząc z jej wyglądu uważaliśmy za skraj wyżyny. O
ósmej wieczorem zatrzymaliśmy się na postój.
Pogoda utrzymywała się dobra i wszystko wskazywało, że widoczność będzie znośna.
W kierunku północno-zachodnim widać było w
wielkiej odległości połyskliwy łańcuch górski. Był to ciągle ten sam łańcuch,
biegnący na południowy wschód, ale oglądaliśmy go teraz
z przeciwnej strony. W pobliżu nie widzieliśmy nic poza tyłami gór, wielokrotnie
ostatnio wspominanych. Dopiero później
przekonaliśmy się, jak bardzo potrafi kłamać oświetlenie.
Natychmiast po przybyciu obejrzałem barometr i okazało się, że jesteśmy na
wysokości trzy tysiące dwieście dwadzieścia metrów, co
potwierdził później hipsometr. Wszystkie koła pomiarowe pokazały siedemnaście
mil morskich, czyli trzydzieści jeden kilometrów.
Oceniając osiągnięcia tego dnia trzydzieści jeden kilometrów drogi przy
różnicy wzniesień tysiąc sześćset metrów przekonaliśmy
się, czego można dokonać przy pomocy dobrze wyćwiczonych psów. Nasze sanki były
wtedy jeszcze dobrze wyładowane i wydaje mi
się zbyteczne wystawiać naszym zwierzętom jeszcze jakieś specjalne świadectwo
pochwalne. Samo zestawienie tych faktów powinno
wystarczyć.
Tutaj, na wyżynie, śnieg był tak silnie zmarznięty, że z trudem tylko udało nam
się znaleźć miejsce odpowiednie pod namiot. Gdy został
on wreszcie ustawiony, podano mi jak zwykle śpiwory oraz worki z
indywidualnym ekwipunkiem; tak samo jak zwykle
poukładałem je wewnątrz namiotu. Skrzynia ze sprzętem kuchennym oraz żywność na
wieczór i następny ranek wjechały również do
środka. Znacznie szybciej natomiast niż zwykle rozpaliłem tego wieczora prymus.
Miałem nadzieję, że w ten sposób wywołam dość
hałasu, aby nie słyszeć strzałów, które teraz miały nastąpić. Dwudziestu
czterech naszych dzielnych towarzyszy i wiernych pomocników
musiała tu spotkać śmierć. Było to bardzo ciężkie, lecz nieuniknione. Wszyscy
byliśmy zdania, że nie wolno się cofnąć przed niczym, co
może przyczynić się do osiągnięcia celu. Zapadło więc postanowienie, że każdy
sam zastrzeli te spośród swoich psów, które zostały
przeznaczone na śmierć.
Pemikan zagotował się tego wieczoru dziwnie szybko; mam wrażenie, że mieszałem
go tym razem szczególnie gorliwie. Naraz huknął
pierwszy strzał. Nie jestem na ogół wrażliwy, ale muszę przyznać, że zadrżałem.
Strzały następowały szybko jeden po drugim.
Brzmiały jakoś niesamowicie na tym bezkresnym pustkowiu.
Wkrótce zjawił się pierwszy z towarzyszy w namiocie.
Nastrój świąteczny, który powinien zapanować tego wieczora pierwszego wieczora
spędzonego na płaskowyżu zawiódł. W
powietrzu wisiało coś przygniatającego i smutnego byliśmy przecież serdecznie
przywiązani do naszych psów. Obóz ten nazwaliśmy
"Psim obozem". Zgodnie z planem mieliśmy odpoczywać tutaj przez dwa dni,
odżywiając się psim mięsem.
W nocy temperatura spadła, a potężne podmuchy wiatru zamiatały równinę. Targały
one i potrząsały naszym namiotem, ale wiele
jeszcze brakowało do tego, aby go przewrócić. Psy spędziły noc na obżeraniu się.
Kiedy się budziliśmy, słyszeliśmy zgrzytanie i
kłapanie zębami.
Od razu dała się też odczuć gwałtowna zmiana wysokości. Kiedy chciałem się
obrócić w swoim śpiworze, musiałem to zrobić na kilka
rat, aby nie stracić tchu. Jeden oddech nie wystarczał, aby przewrócić się na
drugi bok. Nie potrzebowałem też pytać, czy tak samo czują
się moi towarzysze wystarczyło posłuchać ich oddechu.
Kiedy rano wyszliśmy z namiotu, powietrze było znowu zupełnie spokojne, ale mimo
to pogoda nie zapowiadała się obiecująca po
niebie ciągnęły ciemne, groźne chmury. Przedpołudnie poświęciliśmy na ściąganie
skór z zabitych psów. Pozostałe przy życiu psy
chodziły naokoło, węsząc; niektóre wyszukiwały sobie kawałki mięsa, inne
trawiły. My, ludzie, wybraliśmy dla siebie to, co uważaliśmy
za najdelikatniejsze i najmłodsze. Robotę tę zarówno wyszukanie, jak i
przygotowanie sznycli zleciliśmy Wistingowi.
W tym czasie zasłona chmur przetarła się nieco i od czasu do czasu ukazywało się
słońce, co prawda w postaci niezbyt promiennej. We
właściwym momencie udało się nam uchwycić jego położenie i określić szerokość
geograficzną, mianowicie 8536' S. Byliśmy z tego
ogromnie zadowoleni, bo wkrótce potem zaczęło dmuchać od strony wschodnio-
południowo-wschodniej i zanim obejrzeliśmy się,
tkwiliśmy w gęstej mgle. Teraz jednak mogliśmy już gwizdać na niepogodę. Cóż nam
szkodziło, że wiatr dął z całej siły, miotając
śniegiem, kiedy mieliśmy ochotę leżeć i obfity zapas żywności. Mniej więcej tego
samego zdania były zapewne nasze psy; byle tylko
dostały dość żarcia, nie dbały o pogodę.
Kiedy po zakończeniu obserwacji weszliśmy do namiotu, Wisting pracował już pełną
parą. Garnek stał na ogniu i sądząc z błogiego
zapachu, przygotowania do posiłku były na najlepszej drodze. Sznycli nie dało
się smażyć, nie mieliśmy bowiem ani patelni, ani masła.
Co prawda można było wytopić trochę tłuszczu z pemikanu, a z patelnią też by się
jakoś poradziło, uznaliśmy jednak, że znacznie
prościej i szybciej będzie mięso ugotować. W ten sposób zyskaliśmy na dodatek
drogocenny rosół.
Wisting ujawnił zdumiewający talent kucharski. Włożył do zupy wybrane specjalnie
kawałki pemikanu, zawierające najwięcej jarzyn, i
oto teraz podał nam wspaniały, świeży rosół na mięsie z jarzynami. Szczytowym
jednak punktem obiadu było drugie danie. Jeśli nawet
mieliśmy pewne wątpliwości co do smaku psiego mięsa, znikły one bez śladu po
pierwszym próbnym kęsku. Mięso było wyśmienite, po
prostu pyszne; sznycle znikały jeden po drugim z błyskawiczną szybkością. Co
prawda muszę przyznać, że niezależnie od ich
doskonałości mogłyby być trochę większe; ostatecznie nie można jednak wymagać
zbyt wiele od psa. Skonsumowałem sam jeden pięć
sznycli, po czym próbowałem na próżno wyłowić coś jeszcze z garnka. Na takie
powodzenie Wisting nie był widocznie przygotowany.
Popołudnie poświęciliśmy na przejrzenie zapasów żywności i załadowanie ich na
trzy pary sanek. Czwarte sanki Hassela miały
pozostać na miejscu. Żywność rozdzielona została w sposób następujący: na
pierwsze sanki (Wistinga) przypadło: trzy tysiące siedemset
sztuk sucharów (dzienna porcja na jednego człowieka wynosiła czterdzieści sztuk
małych sucharków), sto dwadzieścia sześć
kilogramów pemikanu dla psów (po pół kilograma na głowę dziennie), dwadzieścia
siedem kilogramów pemikanu dla ludzi (trzysta
pięćdziesiąt gramów na głowę dziennie), 5,8 kilograma czekolady (czterdzieści
gramów na osobę dziennie). Pozostałe sanki zawierały
podobny ładunek.
Z tym zapasem mogliśmy wędrować sześćdziesiąt dni bez potrzeby ograniczania
dziennej racji. Pozostałe przy życiu psy rozdzielono po
sześć na każdy z trzech zaprzęgów. Według naszych obliczeń mogliśmy dotrzeć z
nimi aż do bieguna i powrócić stamtąd z szesnastoma.
Hassel miał pozostawić swoje sanki na miejscu, przekazał więc zapasy trzem
pozostałym zespołom.
24 listopada wiatr zmienił się na północno-wschodni i pogoda zrobiła się nie
najgorsza. O siódmej rano zaczęliśmy więc
przepakowywać sanki. Praca ta nie należała do przyjemnych. Czekoladę w
tabliczkach trzeba było wydobyć, przeliczyć i podzielić na
troje sanek. To samo zrobiliśmy z sucharami. Musieliśmy policzyć każdy kawałek.
Łatwo sobie wyobrazić, co to była za praca, skoro
chodziło o tysiące sztuk, a pakowanie odbywało się przy 20 mrozu, silnym
wietrze, a do tego gołymi rękami. Wiatr stale się wzmagał, a
gdy wreszcie byliśmy gotowi, rozszalała się taka wichura i śnieżyca, że nie
widzieliśmy nawet namiotu. Zrezygnowaliśmy więc z
pierwotnego zamiaru wyruszenia, gdy tylko sanki będą gotowe. Nie było to jednak
żadną stratą. Wprost przeciwnie, stanowiło nawet
poważną korzyść, ponieważ dzięki temu psy najważniejszy czynnik naszego
wyposażenia mogły wreszcie gruntownie wypocząć i
intensywnie się odżywić.
Od chwili przybycia na wyżynę ogromnie się poprawiły. Były teraz tłuste i
zadowolone. Objawy wygłodzenia zniknęły bez śladu. Dla
nas samych dzień lub dwa nie grały już teraz żadnej roli. Toteż nie martwiliśmy
się zbytnio, gdy po skończonej pracy trzeba było
schronić się znowu do namiotu i ułożyć na spoczynek. Zanim wszedłem do środka,
zauważyłem po drugiej stronie Wistinga, który
klęcząc na niewielkim pagórku przygotowywał sznycle. Psy stały wokoło i
przyglądały mu się z wielkim napięciem. Wiatr północno-
wschodni gwizdał i wył, śnieg wirował w powietrzu i nikt chyba nie pomyśli, że
Wisting miał robotę szczególnie przyjemną. Poradził
sobie jednak całkiem dobrze i otrzymaliśmy taki sam obiad jak poprzednio.
Wreszcie pod wieczór wiatr nieco przycichł i zmienił kierunek na bardziej
wschodni, toteż ułożyliśmy się na spoczynek z jak
najlepszymi nadziejami co do następnego dnia.
Niedziela, 26 listopada. Był to z wielu powodów piękny dzień. Już dawniej przy
najrozmaitszych okazjach towarzysze moi dokonywali
wyczynów, które wykazywały jasno, do czego są zdolni. Tego jednak, czego
dokonali wówczas, nie zapomnę do końca życia.
W ciągu nocy wiatr zmienił się znowu na północny i wzmógł się aż do burzy. Wiało
i cięło śniegiem tak strasznie, że wychodząc z
namiotu, z trudem dostrzegaliśmy sanki, zasypane niemal zupełnie śniegiem. Psy
zbiły się w jeden kłąb i starały się, jak mogły, chronić
przed niepogodą. Temperatura nie była nawet szczególnie niska: 27, dosyć to
jednak, aby dać się dobrze we znaki podczas burzy.
Wychodziliśmy po kolei na dwór, aby ocenić pogodę, po czym pakowaliśmy się do
śpiworów i rozmawialiśmy o kiepskich widokach na
przyszłość.
Cholernie marna pogoda w tym "Psim obozie" stwierdził jeden z towarzyszy.
Wygląda na to, że w ogóle nie ma zamiaru się
poprawić. To już piąty dzień burzy, a jest gorzej niż kiedykolwiek.
Tak, co do tego byliśmy zupełnie zgodni.
Nie ma nic gorszego jak siedzenie na miejscu podczas niepogody podjął ktoś
inny. To się daje więcej we znaki niż cały dzień
marszu.
Osobiście byłem tego samego zdania. Jeden dzień bezczynności smakował wcale
dobrze, ale dwa, trzy, cztery czy nawet, według
wszelkich oznak, pięć dni nie, to było straszne.
Może byśmy spróbowali ruszyć dalej? zauważył któryś.
Propozycja ta spotkała się natychmiast z jednomyślnym aplauzem.
Gdy myślę o moich czterech przyjaciołach, którzy towarzyszyli mi w podróży na
biegun, widzę ich najczęściej takimi, jakimi byli
właśnie tego poranku. Wszystkie te cechy, które najbardziej cenię w człowieku,
zarysowały się przy tej okazji jak najwyraźniej: odwaga
i nieustraszoność bez samochwalstwa i wielkich słów.
Wśród żartów i śmiechu rzeczy zostały spakowane, po czym wyszliśmy na dwór. Było
rzeczą prawie niemożliwą trzymać tu oczy
otwarte. Delikatny pył śniegowy wdzierał się wszędzie i chwilami miało się
wrażenie, że człowiek po prostu oślepł. Namiot pokrywał
lód i śnieg, toteż zwijaliśmy go z największą ostrożnością, aby nie połamać
płótna na kawałki. Psy wydawały się niezbyt skłonne do
wyruszenia i upłynęło nieco czasu, zanim udało się je zaprząc. Wreszcie
przygotowania były skończone. Jeszcze jedno spojrzenie na
obozowisko, by sprawdzić, czy czegoś nie zapomnieliśmy. Czternaście zabitych
psów, które jeszcze pozostały, złożyliśmy na jedno
miejsce. Na wierzchu stanęły jako znak orientacyjny sanki Hassela. Umieściliśmy
w nich zbywającą uprząż, kilka lin ubezpieczających i
wszystkie raki do chodzenia po lodzie, a więc rzeczy, które, jak sądziliśmy, nie
będą nam już potrzebne. I bez tego było co ciągnąć. Na
koniec Wisting wbił obok pozostawionych rzeczy złamaną nartę, uważając, że jeden
znak więcej na pewno nie zaszkodzi. Jak się później
okazało, ostrożność ta była bardzo wskazana.
Wreszcie ruszyliśmy w drogę. Początkowo trasa była bardzo ciężka, zarówno dla
zwierząt, jak dla ludzi. Wysokie zaspy śnieżne
ciągnęły się. jedna za drugą w kierunku południowym, bardzo utrudniając marsz.
Prowadzenie sanek wymagało wielkiej ostrożności,
trzeba je było wciąż podpierać, aby nie przewróciły się na wysokich zaspach. Ci
z nas, którzy nie mieli sanek, z trudem tylko mogli
utrzymać się na nogach, gdyż brakowało oparcia dla rąk. W taki sposób jakoś
pchaliśmy się przed siebie; najważniejsze, że mimo
wszystko posuwaliśmy się jednak naprzód.
Początkowo teren jak gdyby się trochę podnosił. Warunki śniegowe były wyjątkowo
złe, mieliśmy wrażenie, że brniemy w sypkim
piasku. Stopniowo jednak wydmy śnieżne malały, aż na koniec znikły zupełnie i
grunt stał się zupełnie równy. Sanna także z upływem
czasu stawała się coraz lepsza. Bóg jeden wie, jak to się działo, bo wichura
szalała dalej z niezmniejszoną siłą, a śnieg z gradem był
gęstszy niż kiedykolwiek. Poganiacze nie widzieli nawet własnych psów. Teren
zaczął teraz jak gdyby nieco opadać. Można tak było
wnioskować ze wzrastającej szybkości, z jaką mknęły nasze sanki. Psy przeszły
stopniowo w lekki galop. Wicher, który wiał nam w
plecy, przyczyniał się również do zwiększenia szybkości, ale sam przecież nie
mógł spowodować tak wielkiej zmiany. Ten spadek
terenu wcale mi się nie podobał. Skoro już raz osiągnęliśmy obecną wysokość, to
według mego zdania nie powinniśmy napotkać takiej
pochyłości. Nie zgadzało się to z mymi przewidywaniami, według których teren
powinien się raczej nieco podnosić. Na razie spadek nie
był co prawda aż tak znaczny, aby budził niepokój. Gdyby jednak grunt obniżał
się w dalszym ciągu, musielibyśmy zatrzymać się i
rozbić obóz. Pędzić galopem na oślep w zupełnie nie znanym terenie byłoby po
prostu szaleństwem. W każdej chwili mogliśmy się
przecież znaleźć na dnie jakiejś przepaści.
Na czele jechał jak zwykle Hanssen. Właściwie to ja powinienem być na przedzie,
ale na nierównym terenie początkowego odcinka
drogi, jak i podczas późniejszej szybkiej jazdy, nie mógłbym zdążyć na nartach
przed psami. Z tego powodu trzymałem się sanek
Wistinga.
Nagle spostrzegłem, jak psy Hanssena rwą do przodu i w szalonym pędzie biegną w
dół; za nimi mkną sanki Wistinga. Ledwie
zdążyłem krzyknąć na Hanssena, aby się zatrzymał. Dokonał tego zwracając sanki
prostopadle do zbocza. Następni nadjeżdżający za
nim zatrzymali się na jego sankach. Staliśmy na skraju stromego urwiska. Co
znajduje się w dole, niełatwo było stwierdzić, a przy takiej
pogodzie woleliśmy tego nie badać. Wydawało się rzeczą prawdopodobną, że
znajdujemy się na zboczu jednego z licznych wzgórz, ale
aż do przejaśnienia nie mogliśmy stwierdzić nic pewnego. Wobec tego wydeptaliśmy
w miękkim śniegu miejsce pod namiot i
rozpięliśmy go bez trudności. Dzisiejszy marsz nie był długi dziewiętnaście
kilometrów. W każdym razie skończyliśmy z czekaniem
w "Psim obozie", a to znaczyło już bardzo wiele.
Wieczorem po zmierzeniu temperatury wrzenia wody okazało się, że znajdujemy się
trzy tysiące trzydzieści metrów nad poziomem
morza; tym samym od wyruszenia z "Psiego obozu" straciliśmy sto dziewięćdziesiąt
metrów wysokości. Schroniwszy się w namiocie
natychmiast zasnęliśmy. Musieliśmy jednak być gotowi do zerwania się w każdej
chwili, gdyby tylko pogoda się przejaśniła. Toteż
spaliśmy, że tak powiem, na jedno oko, aby wszystko, co się może zdarzyć,
dochodziło do naszej świadomości.
O trzeciej nad ranem słońce przedarło się przez zasłonę z chmur. Szybko
wybiegliśmy z namiotu. Położenie nasze jednak pozostawało w
dalszym ciągu niewyjaśnione. Słońce stało na niebie niczym wielka żółta lampa,
promienie jego nie zdołały jeszcze rozpędzić mgły.
Wiatr, choć trochę osłabł, dął jeszcze dość mocno. W istocie nie należy to do
przyjemności, jeśli trzeba wyjść z dobrego, ciepłego
śpiwora i całymi godzinami wystawać na dworze, aby obserwować pogodę.
Wiedzieliśmy jednak z doświadczenia, że przejaśnienie
może nadejść w jednej chwili, i dlatego należało być w pogotowiu. Nagle zrobiło
się jasno, wprawdzie tylko na krótką chwilkę, ale to
nam wystarczyło. Zdążyliśmy zaobserwować, że znajdujemy się na stromej
pochyłości. W kierunku południowym zbocze było zbyt
spadziste, by nim schodzić, ale ku południowemu wschodowi opadało już nie tak
gwałtownie. W dole ciągnęła się wielka równina.
Szczelin ani innych przeszkód nie dostrzegliśmy. Co prawda niewiele tylko
mogliśmy zobaczyć zaledwie najbliższą okolicę. Gór nie
było w ogóle widać: ani Góry Nansena, ani Christophersena.
Ogromnie zadowoleni z poczynionych obserwacji wróciliśmy do namiotu i spaliśmy
dalej aż do szóstej; o tej godzinie zaczęły się roboty
poranne. Wichura rozszalała się na nowo. Teraz jednak, gdy zdążyliśmy się
zapoznać z najbliższą okolicą, trzeba by było czegoś więcej
niż wiatru i śnieżycy, aby nas zatrzymać! Wiedzieliśmy dobrze, że jeśli tylko
uda nam się zjechać w dół, na równinę, dalej już sobie
jakoś poradzimy. Podłożyliśmy więc pod sanki rozmaite hamulce i zaczęliśmy zjazd
po zboczu w kierunku południowo-wschodnim. To,
co zdołaliśmy zaobserwować wczesnym rankiem, w zupełności się teraz
potwierdzało. Zjeżdżaliśmy z góry całkiem równo i sanki
dotarły na dół bez wypadku. Mogliśmy teraz zwrócić się znowu na południe. Wśród
gęstej zamieci kontynuowaliśmy naszą podróż w
nieznane. Północno-wschodni wicher dmuchał nam stale w plecy, co było poważną
pomocą. Podjęliśmy znowu budowę kopców
orientacyjnych, które nie były potrzebne, dopóki wspinaliśmy się na krawędź
płaskowyżu.
Do południa minęliśmy jeszcze jeden niewielki grzbiet ostatni, jaki mieliśmy
napotkać na naszej drodze. Teren był obecnie
pozbawiony jakichkolwiek wzniesień, gładki i równy jak stół; nie było tu też ani
śladu zasp. Jeśli mimo to posuwaliśmy się z trudem i
powoli, to winne były temu niezwykle ciężkie warunki śniegowe gorszej sanny
nie mielibyśmy nawet na Saharze! Odtąd też
przewodnicy mogli spełniać swe zadanie; Hassel i ja zmienialiśmy się w tej pracy
aż do bieguna.
W ciągu dnia pogoda się poprawiła. Kiedy wieczorem rozbijaliśmy obóz, było już
zupełnie ładnie. Słońce przedarło się przez chmury i
po tylu mroźnych dniach grzało teraz wspaniale. Widoczność jednak pozostawała w
dalszym ciągu zła i nie mogliśmy rozejrzeć się w
otoczeniu. Przebyta odległość według wszystkich trzech kół pomiarowych wynosiła
trzydzieści kilometrów. Biorąc pod uwagę ciężkie
warunki śniegowe mogliśmy być całkiem zadowoleni z tego rezultatu.
Pomiar wysokości dał teraz dwa tysiące osiemset metrów nad poziomem morza, to
znaczy, że w ciągu dnia zjechaliśmy dwieście
trzydzieści metrów w dół. Wprawiło mnie to w osłupienie. Co to może, znaczyć?
Zamiast zyskiwać stopniowo na wysokości
opuszczamy się coraz niżej. W dalszej drodze musiało nas czekać coś niezwykłego,
ale co? Według naszych obliczeń znajdowaliśmy się
tego wieczoru pod 86 S.
28 listopada nie przyniósł takiej pogody, jakiej byśmy sobie życzyli. Przez całą
noc uderzał w nas gwałtowny wiatr północny. Rano wiał
już co prawda tylko lekki wietrzyk, który przyniósł jednak znowu gęstą mgłę i
opady. Gniewało nas to, bo znajdowaliśmy się na
obszarach zupełnie dziewiczych, a nie mogliśmy nic zobaczyć. Teren właściwie się
nie zmienił, był jednak nieco bardziej falisty niż
poprzednio. Że w dawniejszych czasach szalały tu burze, i to potężne, dowodziła
jego powierzchnia układająca się w stwardniałe na
kamień zaspy. Na nasze szczęście opady z ostatnich dni wypełniły zagłębienia
między tymi zaspami, tak że obecnie całość przedstawiała
się jako dość równa płaszczyzna. Posuwanie się było w dalszym ciągu uciążliwe, w
każdym jednak razie łatwiejsze niż poprzedniego
dnia. Podczas gdy tak macaliśmy na oślep, zżymając się na trwającą wciąż złą
pogodę, jeden z nas nagle zawołał:
Spójrzcie no teraz!
Na wschodzie, nieco na południe, wznosił się wysoko ponad masami mgły
stromy, ciemny wierzchołek. Góra nie była odległa.
Wręcz przeciwnie, wyglądała na niepokojąco bliską. Zatrzymawszy się,
rozkoszowaliśmy się wspaniałym widokiem. Nie na długo
jednak przyroda odsłoniła przed naszymi oczyma te swoje cuda; wkrótce skryła je
na powrót za ciężką zasłoną z mgły.
Wiedzieliśmy teraz, że trzeba się przygotować na niespodzianki. Po przebyciu
około szesnastu kilometrów mgła podniosła się znów na
moment, ujrzeliśmy wtedy na zachodzie, w odległości zaledwie jednego lub dwóch
kilometrów, dwa wąskie, długie grzbiety górskie
biegnące z północy na południe, pokryte zupełnie śniegiem. Wyniosłości te Góry
Hellanda Hansena były jedynymi górami, jakie
dostrzegliśmy podczas marszu przez wyżynę po naszej prawej ręce. Miały od dwu
tysięcy siedemset do trzech tysięcy metrów
wysokości i mogły służyć jako doskonałe drogowskazy w powrotnej drodze. Nie
mogliśmy stwierdzić żadnego powiązania między tymi
grzbietami, a górami ciągnącymi się na wschodzie. Wyglądały na dwa zupełnie
odosobnione wierzchołki; nie mogliśmy bowiem
dostrzec żadnych wzniesień biegnących ze wschodu na zachód.
Wędrowaliśmy dalej w tym samym kierunku, oczekując po drodze wciąż nowych
niespodzianek. Powietrze przed nami było czarne jak
smoła i zdawało się coś ukrywać. Nie mogła to być burza, bo mieliśmy ją już poza
sobą. Pędziliśmy wciąż dalej i dalej, tak że
przebyliśmy tego dnia trzydzieści kilometrów, nic jednak nie nastąpiło.
Notatki w moim dzienniku z 29 listopada zaczynają się od niezbyt pochlebnej
uwagi: "Mgła, mgła i jeszcze raz mgła! Do tego sypki
śnieg, który czyni drogę prawie nie do przebycia. Biedne zwierzęta muszą się
straszliwie namordować, aby uciągnąć sanki".
Ostatecznie jednak dzień ten nie był jeszcze najgorszy, ponieważ pozbyliśmy się
niepewności, stwierdziwszy, co kryje za sobą czarne
jak smoła powietrze. Przed południem słońce przedarło się przez zasłonę z mgły i
wtedy na południowym wschodzie, w odległości
zaledwie paru kilometrów, ukazało się potężne pasmo górskie. U jego podnóża, w
poprzek naszej drogi, leżał olbrzymi, stary lodowiec.
Słońce stało wprost nad nim i oświetlało jego powierzchnię, przedstawiającą
obraz straszliwego zniszczenia.
Mgła to napływała, to znikała i należało wykorzystywać krótkie momenty
rozjaśnień, aby nie stracić orientacji; Najlepiej byłoby teraz
zatrzymać się, ustawić namiot i poczekać na lepszą pogodę, po czym w spokoju
zbadać warunki terenowe i wybrać najlepszą drogę.
Dalsza wędrówka bez znajomości terenu nie zapowiadała się przyjemnie. Jak długo
jednak trzeba by czekać na pogodę? Może osiem
dni, a może czternaście? Tyle czasu nie mogliśmy tracić. Lepiej już było
wędrować w nieznane i przygotować się na wszelkie
ewentualności.
Ta część lodowca, którą mogliśmy obserwować, wyglądała bardzo stromo. Było to
jednak spostrzeżenie mało miarodajne, bo tylko w
kierunku południowym i południowo-wschodnim, u podnóża nowo odkrytych gór, mgła
podnosiła się od czasu do czasu na tyle, że
mogliśmy coś niecoś zobaczyć. Od południa i od zachodu natomiast była tak gęsta,
że można by ją krajać.
Wielkie szczeliny i pęknięcia, które dostrzegliśmy na lodowcu, rozpłynęły się
wkrótce w morzu mgły. Jakie jest ukształtowanie lodowca
w jego części południowo-zachodniej, pozostawało nadal zagadką; my jednak
chcieliśmy iść na południe, a marsz w tym kierunku
wydawał się na razie możliwy. Wędrowaliśmy aż do momentu, kiedy napotkaliśmy
niewielkie szczeliny, które świadczyły, że
dotarliśmy już do podnóża lodowca. Zatrzymaliśmy się teraz na postój, ponieważ
przed wejściem na lodowiec pragnęliśmy odciążyć
sanki. Z nielicznych obserwacji, jakie zdążyliśmy już poczynić, wynikało
niezbicie, że czeka nas tutaj ciężkie zadanie. Dlatego też
należało pozostawić na sankach jak najmniej bagażu.
Natychmiast zabraliśmy się do budowy składu żywności. Twardy niczym szkło śnieg
nadawał się do tego doskonale. W krótkim czasie
stanęła ogromna budowla z bloków zmarzłego śniegu. Pomieściła żywność na sześć
dni dla pięciu ludzi i osiemnastu psów.
Pozostawiliśmy też tutaj kilka mniejszych przedmiotów.
Podczas tej roboty mgła to się podnosiła, to opadała. Chwilami robiło się tak
jasno, że miałem otwarty widok na pobliskie góry. Było to
gniazdo górskie, tworzące samodzielną całość i składające się z czterech
wierzchołków. Jeden z nich Góra Helmera Hanssena
leżał nieco na uboczu; pozostałe trzy szczyty Oskara Wistinga, Sverre Hassela
i Olava Bjaalanda znajdowały się blisko siebie. Z
tyłu, poza tą grupą górską, powietrze przez cały czas było ciężkie i czarne, co
wskazywało, że kryją się tam jeszcze dalsze góry.
Nagle grube zasłony mgły rozstąpiły się na mgnienie oka i na widownię wystąpiły
wierzchołki olbrzymiego masywu górskiego Góry
Thorvalda Nilsena, które na pierwszy rzut oka zdawały się mieć około sześć
tysięcy metrów wysokości. Sprawiały one tak potężne
wrażenie, że czuliśmy się wprost przytłoczeni ich ogromem. Tylko krótką chwilę
dane nam było podziwiać te góry, ponieważ mgła
zasłoniła je znowu zupełnie. Udało nam się jednak dokonać kilku pomiarów
poszczególnych wierzchołków z najbliższej grupy; pomiary
te nie były wprawdzie zbyt dokładne, ale nic więcej nie dało się zrobić. Dzięki
położeniu u samego podnóża lodowca nasz skład był dość
dokładnie zlokalizowany, byliśmy więc przekonani, że potrafimy go zawsze
odnaleźć. Po ukończeniu budowli, wznoszącej się na całe
dwa metry w górę, postawiliśmy jeszcze na szczycie jedną z czarnych skrzynek po
zapasach, aby tym łatwiej odnaleźć to miejsce w
drodze powrotnej.
Pomiary szerokości geograficznej, które wykonaliśmy podczas tych prac, dały
wynik 8621'. Zgadzało się to całkiem nieźle z
położeniem obliczonym na podstawie przebytej drogi 8623' S. Tymczasem jednak
mgła znowu wszystko zasłoniła i zaczął padać
lekki, drobniutki śnieg. Udało się nam jeszcze wyznaczyć kierunek na tę część
lodowca, która zdawała się mieć najmniej szczelin, po
czym ruszyliśmy w dalszą drogę.
Upłynęła dobra chwila, zanim zdołaliśmy wspiąć się na krawędź lodowca. U jego
podnóża szczeliny nie były wprawdzie szerokie,
zaledwie jednak podjęliśmy na dobre wspinaczkę, zaczęły się przeróżne
"przyjemności". Ten marsz po omacku wśród szczelin i
przepaści miał w sobie coś niesamowitego. Od czasu do czasu spoglądaliśmy na
kompas i posuwaliśmy się ostrożnie dalej. Hassel i ja
szliśmy przodem związani liną ubezpieczającą. Niewiele to jednak pomagało
towarzyszom prowadzącym sanki, bo idąc na nartach,
prześlizgiwaliśmy się lekko przez miejsca, w których psy się zapadały.
Ta najniższa część lodowca nie była wcale bezpieczna, bo częstokroć szczeliny
przykrywała tylko cienka skorupka śniegu, pod którą
ziała pustka. Przy jasnej pogodzie można się jeszcze jakoś poruszać po takim
terenie. Światło i cienie sprawiają, że widać przynajmniej
krawędzie złośliwych pułapek. Jednak w taki dzień jak dzisiejszy, gdy wszystko
zlewało się z Sobą, posuwanie się było mocno
problematyczne. Nie zrezygnowaliśmy jednak z wysiłków i parliśmy naprzód, co
prawda z największą ostrożnością. Wisting o mało nie
zmierzył głębokości jednej z tych szczelin swymi sankami, psami i własną osobą,
bo most śnieżny, na który właśnie wjeżdżał, zapadł
się. Dzięki przytomności umysłu i błyskawicznie wykonanemu zwrotowi niektórzy
powiedzą może, że miał po prostu szczęście
udało mu się jednak uratować.
W ten sposób wspięliśmy się po zboczu lodowca na wysokość blisko sześćdziesiąt
metrów. Następnie jednak dostaliśmy się w taką
plątaninę bezdennych przepaści, że dalsza jazda stała się niemożliwą. Nie
pozostawało nic innego, jak wyszukać najmniej spękane
miejsce i ustawić namiot. Natychmiast po wykonaniu tego wyruszyłem z Hasselem na
zwiady. Byliśmy połączeni liną, a tym samym
dość bezpieczni. Wydostanie się z owej pułapki wymagało prawdziwych studiów. W
kierunku wspomnianego poprzednio pasma
górskiego przejaśniło się tymczasem na tyle, że mieliśmy zupełnie dobry widok na
lodowiec. To, co zaobserwowaliśmy poprzednio na
odległość, potwierdziło się w zupełności. Część lodowca w kierunku gór była tak
popękana i pokryta szczelinami, że nie widzieliśmy
tam miejsca niemal na postawienie stopy. Można było przypuszczać, że toczyła się
tutaj bitwa, w czasie której strzelano olbrzymimi
blokami lodu. Jego zwały, spiętrzone bezładnie, ciągnęły się we wszystkie
strony, tworząc obraz ponurego zniszczenia. "Dzięki Bogu"
pomyślałem, oglądając to pobojowisko "że nie było nas tutaj podczas bitwy.
Musiał to być istny sądny dzień!"
Dalsze przedzieranie się w tym samym kierunku stawało się zupełnie beznadziejne;
nie martwiliśmy się tym zbytnio, bo nasza droga
prowadziła przecież na południe. W tamtej stronie nie było kompletnie nic widać
z powodu gęstej i ciężkiej mgły. Tam jednak właśnie
należało próbować szczęścia, innej rady nie było; tak więc ruszyliśmy po omacku
w kierunku południowym.
Zaraz po wyjściu z namiotu musieliśmy przebyć stosunkowo wąski most śnieżny, a
następnie posuwać się wzdłuż popękanego, pełnego
rozpadlin grzebienia czy też grzbietu, posiadającego po obu stronach szerokie,
otwarte szczeliny. Grzbiet ten prowadził na rodzaj
lodowej fałdy wysokości około ośmiu metrów, powstałej prawdopodobnie w ten
sposób, że ciśnienie masy lodów ustało, zanim lód
zdążył popękać i wytworzyć zwykłe spiętrzenie. Widzieliśmy już, że przedostanie
się tędy z sankami i psami będzie ciężką sprawą, ale
wobec braku lepszej drogi nie było się nad czym zastanawiać.
Znaleźliśmy się wreszcie na grzbiecie lodowej fałdy i mogliśmy spojrzeć na drugą
stronę, dotychczas przed nami zakrytą. Wprawdzie
mgła zasłaniała dalszy widok, ale już najbliższe otoczenie przekonało nas, że
prześliźnięcie się tędy będzie możliwe tylko przy
zachowaniu największej ostrożności. Szczególnej uwagi wymagało zejście z
wyniosłości, na której właśnie staliśmy. Falista ta
wypukłość kończyła się otwartą szczeliną, jak gdyby stworzoną na to, aby przyjąć
i pochłonąć ludzi, sanki i psy.
W dalszej wędrówce na południe trzeba się było zdać całkowicie na przypadek, nic
a nic bowiem nie widzieliśmy. Chodziło nam jednak
o wydeptanie śladu, po którym można by na drugi dzień podążyć sankami. Nie mogę
twierdzić, abyśmy podczas tej wędrówki kierowali
pod adresem lodowca same tylko komplementy. Aby w ogóle posunąć się choć trochę
naprzód, musieliśmy kluczyć i krążyć bez
ustanku. Na każdy metr drogi nakładało się zapewne nie mniej niż dziesięć
metrów. Nic dziwnego, że ochrzciliśmy ten lodowiec
"Lodowcem diabelskim". Koledzy nasi przyjęli tę nazwę z natychmiastowym głośnym
aplauzem.
Hassel i ja zatrzymaliśmy się wreszcie przed niezwykłą formacją, którą
nazwaliśmy "Wrotami piekieł". Lodowiec utworzył tutaj długi
grzbiet wysokości około siedmiu metrów, który następnie rozpękł się na dwoje,
tworząc otwarte wrota, szerokie prawie na dwa metry.
Sądząc na oko, formacja ta, jak zresztą cały lodowiec, była bardzo stara i po
większej części wypełniona śniegiem. Poczynając od tego
miejsca lód, o ile można było w ogóle dostrzec coś w kierunku południowym, robił
coraz lepsze wrażenie. Toteż zawróciliśmy teraz i
idąc własnymi śladami przybyliśmy do obozu z radosnym przekonaniem, że mimo
wszystkich trudności będziemy mogli posuwać się w
dalszym ciągu.
Pomiar wysokości wykazał tego wieczoru dwa tysiące pięćset dwadzieścia metrów
nad poziomem morza, co oznaczało, że u podnóża
lodowca byliśmy na wysokości dwu tysięcy czterystu sześćdziesięciu metrów.
Innymi słowy od wyruszenia z "Psiego obozu" zeszliśmy
siedemset metrów w dół. Wiedzieliśmy, że tyle samo, jeśli nie więcej, będziemy
musieli wspinać się teraz pod górę. Myśl ta nie
wzbudzała w nas, rzecz jasna, szczególnego entuzjazmu. W moim dzienniku
zamknąłem obrachunki tego dnia następującymi słowami:
"A jaka będzie następna niespodzianka?"
Była to bardzo dziwna jazda. Przedzieraliśmy się przez nie znane okolice, góry,
lodowce i grzbiety lodowe, nic a nic nie widząc.
Oczywiście byliśmy przygotowani na wszelkie niespodzianki. Co mnie w czasie tej
wędrówki na oślep najbardziej niepokoiło, to
trudności w rozpoznaniu terenu, jakich należało się spodziewać podczas powrotu.
Do pewnego stopnia uspokajaliśmy się jednak myślą o
położeniu lodowca w poprzek naszej trasy oraz o licznych wzniesionych przez nas
kopcach. "Byłoby bardzo dziwne myśleliśmy
gdybyśmy podczas powrotu mieli tutaj zabłądzić". Sprawą najważniejszą było dla
nas odnalezienie drogi na lodowiec łączący się z
barierą. Pomyłka mogła być tutaj wprost fatalna w skutkach. Z dalszego opisu
zobaczymy, że moje obawy co do zabłądzenia nie były
bynajmniej bezpodstawne. Wielką jednak przysługę wyświadczyły nam budowane w
czasie drogi kopce; pomyślny rezultat ekspedycji
należy w dużej mierze zawdzięczać tej naszej przezorności.
30 listopada przyniósł wreszcie przejaśnienie. Mogliśmy teraz zobaczyć, że pasma
górskie, łączące się ze sobą na 86 S, posiadają
przedłużenie ku południowi w postaci potężnego łańcucha ze szczytami wysokości
od trzech do czterech tysięcy pięciuset metrów. Góra
Nilsena była najdalszą, jaką mogliśmy stąd dostrzec. Góry Hanssena, Wistinga,
Bjaalanda i Hassela tworzyły, zgodnie z naszymi
wczorajszymi przypuszczeniami, odrębny masyw leżący nieco na uboczu w stosunku
do głównego pasma.
Poganiaczy psów czekała tego rana ciężka praca.
Trzeba było wielkiej rozwagi i cierpliwości, aby w ogóle posuwać się naprzód w
tego rodzaju terenie. Wystarczył mały błąd, aby sanki i
psy stoczyły się natychmiast w otchłań. Mimo to przebyliśmy niezwykle szybko
trasę zbadaną poprzedniego wieczora i wkrótce
stanęliśmy u "Wrót piekieł".
Tego dnia nie zdołaliśmy przebyć więcej niż piętnaście kilometrów, licząc w
linii prostej. Jeśliby jednak policzyć te liczne zakręty i
obejścia, które musieliśmy zrobić, przebyta droga nie byłaby wcale tak krótka.
Znaleźliśmy dobre miejsce pod namiot i mimo wszystko
byliśmy zupełnie zadowoleni z wyników dnia. Wysokość nad poziom morza wynosiła
tu dwa tysiące sześćset dziesięć metrów. Słońce
stało teraz dokładnie na zachodzie i oświetlało wielkie masywy górskie.
Krajobraz był jak z bajki, wszystko białe, niebieskie, czerwone i
czarne. Tej gry barw nie odda żaden opis! Choć powietrze wydawało się na pozór
zupełnie przejrzyste, wiedzieliśmy jednak, że pozory
mylą, południowo-wschodni bowiem kraniec Góry Nilsena ginął w ciemnych, gęstych
oparach, za którymi można się było domyślać
dalszego ciągu gór.
Nigdy chyba nie widziałem nic piękniejszego od Gór Nilsena. Szczyty
najrozmaitszego kształtu wznosiły się wysoko ku górze, skryte
częściowo w obłokach. Niektóre wierzchołki rysowały się ostro, większość jednak
była rozłożysta i jak gdyby zaokrąglona. Tu i ówdzie
widziało się połyskliwe lodowce, jak gdyby spadające w dzikim pędzie po stromych
zboczach, aby rozpłynąć się następnie w bezładnej
plątaninie u podnóża gór. Najniezwyklejsza była tu jednak Góra Hanssena. Okrągły
jej wierzchołek wyglądał niby odwrócona filiżanka,
a był nakryty osobliwym lodowcem, tworzącym coś w rodzaju czapy. Lodowiec był
tak porwany i poszarpany, że bloki lodu sterczały
na wszystkie strony niby igły jeża. Błyszczały one i połyskiwały w słońcu
przepiękny widok! Takiej drugiej góry nie ma na pewno na
całym świecie, toteż stanowiła ona dla nas doskonały drogowskaz niemożliwy do
przeoczenia. Nie mogło być co do niej pomyłki, bez
względu na to, jaki będzie wygląd. okolicy w czasie drogi powrotnej, przy
ewentualnie zmienionym oświetleniu.
Natychmiast po założeniu obozu ruszyliśmy znów we dwóch, aby zbadać dalszą
drogę. Sprzed namiotu widok nie był obiecujący, może
jednak teren okaże się lepszy, niż wydaje się na pierwszy rzut oka. Właściwie
mogliśmy uważać się za szczęśliwców, bo droga przez
lodowiec była w gruncie rzeczy zupełnie znośna. Nasze raki do chodzenia po
lodzie pozostały przecież w "Psim obozie" i mielibyśmy
nie lada kłopot, gdyby zamiast dobrej pokrywy śnieżnej leżał tu gładki lód.
Teren podnosił się coraz wyżej pomiędzy olbrzymimi szczelinami szerokimi na
setki metrów, a głębokimi zapewne na tysiące. Dalibóg,
nie wyglądało to zbyt pociągająco! Jak daleko sięgał wzrok, na drodze naszej
piętrzyły się, jeden za drugim, olbrzymie zwały lodów,
kryjące za swymi grzbietami szerokie rozpadliny, które trzeba było okrążać.
Brnęliśmy wciąż dalej i dalej, choć nieustanne przeszkody
wymagały co chwila uciążliwego kluczenia. Szczeliny i rysy były dziś dobrze
widoczne, dzięki temu omijaliśmy je z łatwością; toteż
tym razem nie byliśmy związani liną. Tymczasem mieliśmy kilkakrotnie sposobność
przekonać się, że lina przydałaby się i dzisiaj. Raz,
gdy przechodziliśmy przez jeden z licznych grzbietów o powierzchni na pozór
zupełnie równej, pod tylną częścią narty Hanssena zapadł
się nagle spory płat śniegu. Nie mogliśmy odmówić sobie przyjemności zajrzenia w
powstały przy tej Okazji otwór. Ponieważ jednak
widok nie był budujący, postanowiliśmy omijać to miejsce przy przechodzeniu z
sankami i psami.
Co dzień mieliśmy okazję wysławiać nasze narty i często pytaliśmy się, gdzie
byśmy teraz byli, gdyby nie nasz wspaniały sprzęt
narciarski. Odpowiedź brzmiała zwykle: Prawdopodobnie na dnie jakiejś szczeliny
lub przepaści. My wszyscy, którzy że tak powiem
urodziliśmy się i wychowaliśmy z nartami na nogach, już w czasie czytania
opisów różnych podróży w Antarktyce widzieliśmy
jasno, iż narty będą tam niezastąpione. To przekonanie umocniło się w nas z dnia
na dzień i nie będzie przesadą, jeśli powiem, że
podczas naszej wyprawy na biegun południowy narty odegrały rolę może
najważniejszą. Bardzo często droga prowadziła przez teren tak
pocięty, że przejście na piechotę byłoby zgoła niemożliwe. Jak wielkim zaś
ułatwieniem są narty przy głębokim, puszystym śniegu, nie
potrzebuję chyba specjalnie podkreślać.
Po dwóch godzinach marszu postanowiliśmy zawrócić. Z wyniosłości, na której
znajdowaliśmy się teraz, teren leżący przed nami
wyglądał o wiele bardziej zachęcająco. Na tym jednak lodowcu spotkało nas już
tyle rozczarowań, że staliśmy się nieufni.. Ilekroć
wydawało się na przykład, że za tą czy ową wyniosłością przeszkody się kończą i
droga na południe stoi otworem, tylekroć po dojściu
na miejsce okazywało się, że po drugiej stronie teren jest chyba jeszcze gorszy
niż dotychczas. Tym razem czuliśmy jednak wyraźnie
powiew zwycięstwa. Ukształtowanie terenu zdawało się to zapowiadać. Czy jednak
nie pomyliliśmy się już tyle razy? Czy mieliśmy mu
jeszcze raz zawierzyć? A może to instynkt tak nam dyktował? Nie wiem, jak to
było, ale jedno jest pewne: gdy omawiałem z Hanssenem
możliwości dalszej podróży, byliśmy zgodni co do tego, że jeśli przebrniemy
najdalszy z widocznych obecnie grzbietów, lodowiec
będzie pokonany. Mieliśmy nieprzezwyciężoną wprost chęć zobaczyć, co się tam
kryje, ale droga pomiędzy licznymi szczelinami była
bardzo daleka i lepiej się przyznać od razu byliśmy po prostu śmiertelnie
zmęczeni.
Powrót nie zabrał nam zbyt wiele czasu, jako że schodziło się w dół. Wkrótce
mogliśmy powiadomić kolegów o pomyślnych widokach
na jutro. Hassel zmierzył przez ten czas Górę Nilsena i stwierdził, że ma cztery
tysiące pięćset metrów. Dobrze pamiętam, jak
podziwialiśmy tego wieczoru piękne widoki, którymi obdarzyła nas przyroda.
Sądziliśmy, że przy tym przejrzystym powietrzu widzimy
wszystko, co tylko znajduje się w zasięgu wzroku. Pamiętam też, jak byliśmy
zaskoczeni, kiedy w drodze powrotnej ukazał się nam
krajobraz zupełnie odmienny. Gdyby nie Góra Hanssena, na pewno zabłądzilibyśmy.
W tych stronach powietrze potrafi płatać bardzo
podłe figle. Dlatego też konieczna jest jak największa ostrożność przy ocenie
tego, co się widziało, i tego, czego się nie widziało. W
większości wypadków okazuje się, że badacz polarny widział raczej za dużo niż za
mało.
W nocy zerwał się wiatr; szalała silna bryza południowo-wschodnia, łopocząc
ścianami namiotu. Kołki namiotu jednak trzymały dobrze
i czuliśmy się w naszym schronieniu zupełnie bezpieczni. Jeszcze z rana, gdy
siedzieliśmy przy śniadaniu, tak wiało, że skłonni byliśmy
odroczyć wymarsz. Później jednak, zupełnie nagle, wiatr ucichł i pierzchły
wszelkie wątpliwości. Co za zmiany jednak spowodował!
Wspaniały śnieg, który jeszcze wczoraj pokrywał wszystko grubą warstwą, czyniąc
jazdę na nartach prawdziwą przyjemnością, został na
wielkich przestrzeniach zupełnie zmieciony, odkryło się tam twarde lodowe
podłoże. Rozpaczliwe myśli tłoczyły mi się do głowy. Raki
do chodzenia po lodzie pozostawione w "Psim obozie" zdawały się tańczyć przed
moimi oczyma, szczerzyć zęby i pokazywać na mnie
palcem. Ale cóż, przecież nie będziemy dla tych raków robić specjalnej wyprawy
do "Psiego obozu". Tymczasem pakowaliśmy się,
szykując wszystko do drogi.
Niełatwo było posuwać się wczorajszymi śladami. Choć jednak ginęły nam one co
chwila na gładkim lodzie, odnajdywaliśmy je znów
na zaspach, które oparły się wiatrowi. Dla poganiaczy psów była to droga ciężka
i wyczerpująca. Na gładkiej, pochyłej powierzchni lodu
z trudem tylko mogli kierować sankami. Czasem jechały one prosto przed siebie,
często jednak ustawiały się na ukos, lub nawet w
poprzek drogi, i trzeba było nieustannej uwagi, aby uchronić je od wywrócenia.
Należało tego uniknąć za wszelką cenę, gdyż cienkie
skrzynki z zapasami nie wytrzymałyby wielu uderzeń o twardy lód. Poza tym
podnoszenie przewróconych sanek było ogromnie
uciążliwe. Dzień ten to prawdziwa próba wytrzymałości dla sań, które musiały
pokonać liczne i duże nierówności lodowca. Istny cud, że
wytrzymały to wszystko, wystawiając chlubne świadectwo Bjaalandowi. Tego dnia
było jeszcze trudniej niż dotychczas orientować się
w drodze przez lodowiec. Hassel i ja szliśmy jak zwykle na przedzie, połączeni
liną. Aż do miejsca, gdzie dotarliśmy wczoraj z
Hanssenem, szło się stosunkowo nieźle. O ileż bowiem łatwiej się posuwać
wiedząc, że droga istotnie gdzieś prowadzi.
Dalej było już znacznie gorzej. Musieliśmy całymi godzinami przeszukiwać teren
we wszystkich kierunkach, zanim wreszcie znalazło
się jakieś przejście. W pewnym momencie sytuacja wyglądała wręcz tragicznie: tu
przepaście, jedna za drugą, tam nieprzerwany szereg
spiętrzeń lodowych, a pośrodku my, wątłe istoty, szukające wyjścia z tego
chaosu. Wreszcie znaleźliśmy przejście, które zresztą prawie
nie zasługiwało na to miano. Był to most, tak wąski, że sanki ledwie mogły
przejechać. Po obu stronach otwierały się bezdenne
przepaście. Przejście tamtędy żywo przypominało taniec na linie nad Niagarą.
Całe szczęście, że nikt z nas nie cierpiał na zawroty
głowy, a psy nie wiedziały, ile je może kosztować jeden fałszywy krok.
Po drugiej stronie mostu teren opadał w dół. Droga biegła teraz podłużną
dolinką, obramowaną wysokimi, falistymi wzgórzami.
Cierpliwość nasza wystawiona została tutaj na ciężką próbę, ponieważ dolinka na
dużej przestrzeni biegła w kierunku zachodnim.
Wielokrotnie próbowaliśmy skierować się na południe i przedrzeć poprzez
grzebienie wzgórz, lecz bezskutecznie. Co prawda za każdym
razem udawało się nam wspiąć na wierzchołek grzebienia, nie mogliśmy jednak
zejść na dół po drugiej stronie. Nie pozostawało więc
nic innego, jak wędrować za naturalnym biegiem doliny, która też wreszcie
wyprowadziła nas na teren otwarty, na południe.
Najbardziej niecierpliwili się tutaj prowadzący sanki. Nie ufając widocznie
doświadczeniom moim i Hassela, sami wspięli się na
wzgórze, aby rozejrzeć się po okolicy; doszli jednak do wniosku, że trzeba ulec
kaprysowi natury i że najlepiej będzie podążyć naszymi
śladami. Ale nawet idąc z biegiem doliny nie uniknęliśmy przeszkód, gdyż drogę
przecinały nieustannie większe i mniejsze szczeliny.
W końcu wydostaliśmy się na strome wzniesienie, które okazało się doskonałym
punktem obserwacyjnym. Na wschodzie kończyło się
ono przeszło trzydziestometrowym urwiskiem, opadającym ku niżej położonej
płaszczyźnie, natomiast na zachodzie grzbiet ten
przechodził łagodnie w równinę, umożliwiającą dalszy marsz.
Aby uzyskać jeszcze rozleglejszy widok na okolicę, wspięliśmy się na wschodnią,
najwyższą część wzniesienia. Teraz potwierdziły się
natychmiast nasze wczorajsze przewidywania. Za grzbietem, poza którym mieliśmy
nadzieję napotkać lepsze warunki terenowe, droga
wyglądała istotnie zupełnie dobrze. Na ten widok serca zabiły nam z radości.
Czyżby ta rozległa, biała i równa płaszczyzna była
rzeczywistością, a może to tylko złudzenie? W każdym razie Hassel i ja
ruszyliśmy zaraz naprzód, a pozostali podążyli za nami, jak
tylko mogli najśpieszniej. Z westchnieniem ulgi wstępowaliśmy na obiecującą
równinę. W rezultacie okazała się ona niezbyt rozległa,
ale i nasze wymagania po dniach przedzierania się przez ten dziko poszarpany
lodowiec stały się znacznie skromniejsze. Dalej na
południe widać było jeszcze wiele spiętrzeń lodowych, ale odstępy między nimi
były o wiele większe, a ich grzbiety nie tak poszarpane.
Po raz pierwszy od chwili, gdy stanęliśmy na "Lodowcu diabelskim", mogliśmy
kierować się prosto na południe, a w trakcie dalszej
drogi stwierdziliśmy z wielkim zadowoleniem, że istotnie znajdujemy się na innym
terenie. Co prawda i teraz nie mieliśmy do czynienia
z jakąś zupełnie równą, nieprzerwaną płaszczyzną daleko jej było do tego
mogliśmy jednak przez dłuższy czas utrzymać kierunek
południowy. Olbrzymie szczeliny trafiały się teraz rzadziej i były na krańcach
tak wypełnione śniegiem, że mogliśmy je przebywać bez
większego nakładania drogi.
Z jaką ulgą odetchnęliśmy wszyscy, nawet psy! Jechało się teraz szybko na
południe, i im byliśmy dalej, tym lepsze stawały się warunki
terenowe. W pewnym momencie dostrzegliśmy w dali kilka zaokrąglonych wzgórz,
sterczących wysoko ku niebu. Okazało się, że
stanowią one południową granicę zasięgu szerokich szczelin i oznaczają przejście
do trzeciej części lodowca. Wspinaczka na te dość
wysokie i stronie wzgórza, leżące akurat na naszej drodze, kosztowała nas wiele
wysiłku, gdyż śnieg był tam zupełnie zmieciony i nie
mieliśmy o co zaczepić nóg. Z góry otworzył się wcale rozległy widok. Teren,
który leżał przed nami, różnił się bardzo od ostatnio
przebytego. Szerokie szczeliny pokrywał tu całkiem śnieg, można więc było po
nich swobodnie jechać. Co nas najbardziej uderzyło, to
mnóstwo małych, kopulastych wzniesień. Znaczne przestrzenie były tutaj zupełnie
wolne od śniegu, tak że pozostał tylko nagi lód.
Widać było wyraźnie, że rozmaite formy lodowca ukształtowały się w zależności od
podłoża. Pierwszy przebyty przez nas odcinek
terenu popękanego i poszarpanego musiał być położony najbliżej podłoża. W miarę
jak lodowiec oddalał się od podłoża skalnego, stawał
Się coraz łagodniejszy, w tej zaś części, na której zaobserwowaliśmy wspomniane
wypukłości w kształcie kopy siana, zakłócenia w
ruchu lodowca nie spowodowały już żadnych większych spiętrzeń, lecz jedynie
sporadyczne podnoszenie się lodu.
Teraz, gdy nie trzeba już było ciągle zbaczać z drogi i robić wypadów w różne
strony, jazda stała się prawdziwą przyjemnością.
Zaledwie kilka razy nałożyliśmy nieco drogi, aby ominąć największe wzniesienia;
poza tym jednak można było posuwać się prosto
przed siebie. Większe przestrzenie pozbawione śniegu, jakie spotykaliśmy od
czasu do czasu, okazały się popękane, szczeliny jednak
były zupełnie wąskie, najwyżej dwucentymetrowe.
Wieczorem z wielkim trudem znaleźliśmy miejsce na ustawienie namiotu. Musieliśmy
wreszcie rozpiąć
namiot wprost na lodzie. Na szczęście nie był to czysty lód, gładki i twardy jak
stal, lecz firnowy, o mlecznym zabarwieniu; udało się
nam więc powbijać kołki siekierą. Po umocowaniu namiotu Hassel jak zwykle
wyszedł przynieść w garnku śniegu., Z reguły
używał wtedy specjalnego noża. Tego wieczoru wyruszył jednak uzbrojony w
siekierę. Nie potrzebował daleko szukać, bo tuż przy
wejściu do namiotu stał niewielki zgrabny pagórek na oko doskonale nadający się
do jego celów. Hassel podniósł siekierę i energicznie
uderzył nią w lód. Ale co to?! Siekiera bez najmniejszego oporu wbiła się aż po
drzewce! Pagórek był wewnątrz pusty. Po wyciągnięciu
siekiery parę kawałków lodu oderwało się i spadło z hałasem do mrocznego
wnętrza. O dwa kroki od namiotu mieliśmy więc otwór bez
dna.
2 grudnia okazał się szczególnie męczący. Już od wczesnego ranka szalał wicher
południowo-wschodni, który powodował gęstą
zadymkę. Sanna była jak najgorsza, gładki niczym lustro lód. Jechałem przodem na
nartach i radziłem sobie nie najgorzej, ale nasi
poganiacze musieli zdjąć deski i iść pieszo przy sankach, aby je podpierać i w
razie potrzeby pomagać psom. A często się to zdarzało, bo
na gładkiej powierzchni lodu tu i ówdzie leżały małe zaspy z dziwnego śniegu,
który w zetknięciu z płozami zachowywał się jak
najlepszy klej. Kiedy sanki wjeżdżały w zaspę, psy znajdowały się już na gładkim
lodzie, gdzie nie było żadnego oparcia dla ich
pazurów, toteż mimo najlepszych chęci nie mogły uciągnąć ciężaru. Poganiacze
musieli używać wtedy całej swojej siły, aby sanki nie
ugrzęzły na dobre. Tylko dzięki zjednoczonym wysiłkom ludzi i zwierząt
przebrnęliśmy przez te zaspy.
Szczeliny były tu również bardzo niebezpieczne. Wprawdzie wyglądały niewinnie,
bo po brzegi wypełniał je śnieg, ale przy bliższym
poznaniu okazały się znacznie groźniejsze, niż nam się początkowo wydawało.
Mianowicie między śniegiem wypełniającym szczelinę a
krawędzią lodu znajdowała się dość szeroka pusta przestrzeń, wiodąca do
otchłani. Pokrywała ją warstwa śniegu, przeważnie bardzo
cienka. Przy wjeżdżaniu na taką szczelinę nie działo się nic szczególnego,
krytyczny moment następował wtedy, gdy wjeżdżało się na
lód po drugiej stronie. Psy znajdowały się już wówczas na lustrzanej powierzchni
lodowca, gdzie nie było się o co zaczepić i poganiacz
musiał właściwie sam wpychać sanki na lód. Przy takim wysiłku cienka pokrywa
śnieżna z łatwością się załamywała. Na tym terenie
jeden z naszych towarzyszy zapadł się w ten sposób kilkakrotnie, i to nawet dość
głęboko.
Jeśli taka jazda wyczerpywała ludzi, to dla psów była nie mniej męcząca. Gdyby
choć pogoda dopisywała, można by rozejrzeć się po
okolicy. Na dodatek przez cały czas trzeba było rozgrzewać sobie nosy, policzki
i uszy, które haniebnie marzły. Oczywiście nie
zatrzymywaliśmy się przy tym ani na chwilę, nie było na to czasu. Po prostu
zdejmowaliśmy podczas marszu jedną rękawicę i
przykładaliśmy ciepłą dłoń do zmarzniętego miejsca. Jeśli wydawało się, że
zagrożona część ciała już się rozgrzała, wsuwaliśmy czym
prędzej rękę z powrotem do rękawicy, bo z kolei ona potrzebowała ogrzania. Przy
25 mrozu i wichurze nikt nie trzyma chętnie rąk na
powietrzu. Mimo nie sprzyjających warunków, z którymi musieliśmy walczyć, koło
pomiarowe pokazało, że tego dnia przebyliśmy
dwadzieścia pięć kilometrów. Zadowoleni z tego wyniku schroniliśmy się wieczorem
do namiotu.
Jest właśnie sobotni wieczór, zajrzyjmy więc na chwilę do wnętrza namiotu.
Naprawdę zupełnie tam przytulnie. Jedną połową namiotu
zajmują trzy śpiwory, których właściciele uznali, że najpraktyczniej i
najwygodniej będzie wleźć do środka. Obecnie są oni zajęci swymi
dziennikami podróży. Drugą połowę namiotu, od strony wyjścia, zajmują tylko dwa
śpiwory, ale za to pomiędzy nimi stoi cały sprzęt
kuchenny. Właściciele tych śpiworów Wisting i Hanssen są jeszcze na nogach.
Hanssen jest dziś kucharzem i nie może schować
się do śpiwora, zanim nie ugotuje jedzenia i nie przygotuje wszystkiego, jak
należy. Wisting jest jego przyjacielem i pomocnikiem,
gotowym na każde skinienie ręki. Hanssen przejmuje się bardzo swym urzędem
kucharza. Przypalona potrawa jest u niego nie do
pomyślenia, toteż bezustannie miesza łyżką zawartość garnka.
Zupa! woła.
Słowo to wywiera magiczny skutek. W mgnieniu oka wszyscy zrywają się z menażką w
jednej, z łyżką w drugiej ręce. Kolejno napełnią
się każdemu naczynie najwspanialszą zupą jarzynową. Po minach widać, że zupa
jest wściekle gorąca, ale i tak znika ze zdumiewającą
szybkością. Menażki zostają powtórnie napełnione, tym razem substancją nieco
gęściejszą, mianowicie pemikanem. Teraz również
opróżniamy je w mgnieniu oka z podziwu godną zręcznością i natychmiast podsuwamy
do powtórnego napełnienia. Jak dotychczas
apetyty bynajmniej nie zmalały. Resztki zostają starannie wyskrobane, po czym
zaczyna się rozkosz spożywania "chleba i wody". Jest to
naprawdę rozkosz, i to zapewne większa, niżby ją mogło sprawić najwykwintniejsze
menu. Woda zaś na zimną wodę jest ogólne
zapotrzebowanie znika w ogromnych ilościach. Jak świadczą wymowne oblicza,
smakuje ona lepiej niż najdroższe wina. Podczas
całego posiłku prymus cicho szumi swą melodię, a w namiocie panuje przyjemne
ciepło.
Po skończonej biesiadzie jeden z nas woła o lustro i nożyczki, a wkrótce
podróżnicy zajęci są pilnie upiększaniem się na nadchodzącą
niedzielę. Co sobotę strzyżemy sobie na krótko wąsy i brodę, nie tyle przez
próżność, ile ze względu na wygodę. Na zaroście osiada
bowiem szron, co jest bardzo nieprzyjemne. Moim zdaniem w okolicach
podbiegunowych broda jest równie nieprzydatna i niewygodna
jak dajmy na to cylinder. Gdy nożyczki i lustro obeszły już wszystkich
podróżników, znikają oni jeden po drugim w swych
śpiworach; po pięciu "dobranoc!" panuje w namiocie zupełna cisza. Wkrótce
regularne oddechy świadczą, że po wyczerpującej pracy
dnia natura domaga się swych praw. Tymczasem na dworze wyje wiatr i śnieg
szeleści na ścianach namiotu. Jednak psy, pozwijane w
kłębki na lodzie, zdają się nic sobie nie robić z niepogody.
Następnego ranka burza szalała z taką samą siłą. Ze względu na niebezpieczny
teren postanowiliśmy na razie czekać. W ciągu
przedpołudnia, a raczej już koło południa, wiatr trochę przycichł, a my
oczywiście w te pędy na dwór! Słońce wyjrzało kilka razy na
moment; wykorzystaliśmy tę wielce pożądaną okazję, aby dokonać pomiarów.
Rezultat był 8647' S.
W tym obozie zostawiliśmy nasze wspaniałe futrzane ubrania, wiedzieliśmy bowiem,
że przy utrzymującej się obecnie wysokiej
temperaturze nie będą nam one potrzebne. Kaptury z futra reniferowego wzięliśmy
jednak ze sobą. Mogły się przydać w razie
przeciwnego wiatru.
Tego dnia marsz nie trwał zbyt długo. Wiał wściekły wicher z tego samego
kierunku co poprzednio, to znaczy z południowego wschodu.
Gdybyśmy znali teren, prawdopodobnie kontynuowalibyśmy nasz marsz mimo wszystko,
ale przy sypkim śniegu i wściekłym wichrze,
który nie pozwalał nawet otworzyć oczu, byłoby to szaleństwem. Cztery kilometry
to wszystko, co udało nam się przejść. Po rozbiciu
obozu termometr wskazał 21, a pomiar wysokości dwa tysiące osiemset
pięćdziesiąt metrów.
W ciągu nocy wiatr zmienił się z południowo-wschodniego na północny, po czym
ucichł i przejaśniło się. Była to dla nas dobra okazja i
nie wahaliśmy się z niej skorzystać. Przed nami leżała gładka jak lustro
powierzchnia lodu, która wznosiła się nieco w górę. Tak jak
poprzednich dni sunąłem przodem na nartach, a pozostali towarzysze szli z tyłu
pieszo, podpierając sanki. Ciągle jeszcze trafiały się
szczeliny wypełnione śniegiem, choć już znacznie rzadziej niż poprzednio.
Stopniowo na wygładzonej powierzchni lodu zaczęły się
pojawiać niewielkie płaty śniegu, które szybko stawały się coraz większe i
liczniejsze, a wkrótce tak się rozprzestrzeniły, że
nieprzyjemne lodowisko pokryło się równomiernie grubą warstwą. Teraz wszyscy
nałożyli znów narty. Ogromnie zadowoleni
posuwaliśmy się na południe.
Jakże cieszyła nas ta jazda! Pokonaliśmy ostatecznie złośliwy lodowiec i
znajdowaliśmy się nareszcie na prawdziwej wyżynie. Kiedy
gratulowaliśmy sobie sukcesu, ukazało się nagle przed nami pasmo wzgórz,
przypominające dobitnie, że jeszcze nie koniec trosk. Teren
stopniowo się obniżał i w miarę jak zbliżaliśmy się do wzgórz, coraz wyraźniej
widzieliśmy, że trzeba będzie przedostać się jeszcze
przez jedną dolinę, co prawda niezbyt głęboką, ale za to bardzo rozległą.
Ukazywały się szerokie pasy spiętrzeń i zaokrąglone bloki
lodu. Oczy trzeba tu było mieć szeroko otwarte.
Dotarliśmy do części lodowca, którą nazwaliśmy "Diabelską salą balową". Warstwa
śniegu, którą tak sławiliśmy, znowu znikła; przed
nami leżała szeroka dolina lśniąca lodem. Początkowo było dość dobrze, teren się
obniżał i mogliśmy posuwać się całkiem szybko.
Nagle pękł lód pod sankami Wistinga, które upadły na bok. Wiedzieliśmy, co to
znaczy: sanki leżały jedną płozą w szczelinie. Wisting i
Hassel zajęli się wydobyciem ich z niebezpiecznego położenia. Tymczasem Bjaaland
wyciągnął szybko aparat fotograficzny. Hanssen i
ja byliśmy w tym momencie nieco dalej na przodzie i wygodnie obserwowaliśmy
sytuację. Przyzwyczailiśmy się do tego rodzaju
wypadków, toteż czekaliśmy spokojnie na dalszy ciąg sprawy. Ponieważ
fotografowanie nieco się przeciągało, byłem przekonany, że
szczelina należy do zupełnie wypełnionych śniegiem, a tym samym niegroźnych, i
że Bjaaland korzysta tylko z okazji, aby uzupełnić
swe zbiory zdjęciem, przypominającym prawdziwie niebezpieczne rozpadliny, z
którymi mieliśmy już tyle razy do czynienia. Mając
jednak pewne wątpliwości, zapytałem głośno, jak tam wygląda.
Całkiem dobrze! brzmiała odpowiedź. Zaraz będziemy gotowi.
A jak szczelina?
Jak zwykle, bez dna!
Opisuję to małe wydarzenie głównie dlatego, aby pokazać, jak dalece można się do
wszystkiego przyzwyczaić. Wisting i Hassel
pozowali do zdjęcia, leżąc sobie spokojnie nad bezdenną przepaścią; żaden z nich
nie pomyślał nawet o niebezpieczeństwie.
Przekroczywszy szczelinę znaleźliśmy się w "Diabelskiej sali balowej".
Powierzchnia jej nie wyglądała wcale tak groźnie. Co prawda
śnieg był tu zupełnie zwiany, co znacznie utrudniało marsz, ale szczelin nie
widzieliśmy zbyt wiele. Spiętrzenia lodowe występowały
bardzo często, ale nawet w ich pobliżu nie dostrzegaliśmy żadnych popękań.
Raptem psy prowadzące zaprzęg Hanssena zapadły się w miejscu wyglądającym na
pozór niewinnie. Na szczęście zwierzęta zawisły na
uprzęży i dość łatwo udało się je wyciągnąć na powierzchnię. Gdy zajrzeliśmy do
szczeliny, która w tym miejscu powstała, odnieśliśmy
wrażenie, że nie jest ona tak groźna. Mniej więcej o metr poniżej krawędzi
szczeliny widać było warstwę zbudowaną z materiału
przypominającego sproszkowany lód. Przypuszczaliśmy, że ta druga warstwa jest
trwała i wobec tego zapadnięcie się nie grozi
niebezpieczeństwem. Tymczasem wcale tak nie było, a Bjaaland mógłby coś niecoś
na ten temat powiedzieć. Zapadłszy się bowiem w
jedną z takich szczelin, przeleciał nie tylko przez wierzchnią pokrywę śniegu,
ale przebił również dolną warstwę. Na szczęście w
ostatniej chwili zdołał jeszcze uchwycić koniec liny przy sankach i w ten sposób
uratować się. Raz po raz zapadały się teraz i psy, i
ludzie. Pusta przestrzeń pomiędzy obu warstwami sprawiała, że nasze kroki
wywoływały złowrogi, dudniący odgłos. Poganiacze zaczęli
z całej siły trzaskać z batów i głośno pokrzykiwać na psy. Przy tak energicznej
zachęcie szybko minęliśmy niebezpieczny teren.
Te niezwykłe formy terenowe nie były na szczęście zbyt rozległe. Im bardziej
zbliżaliśmy się do pasma wzgórz, tym wyraźniej widać
było zmianę na lepsze. Wkrótce okazało się, że "Diabelska sala balowa" była
ostatnim pozdrowieniem lodowca. Wraz z nią skończyły
się wszelkie nierówności i zarówno samo podłoże, jak warunki śniegowe szybko się
poprawiły. Tak więc już wkrótce mogliśmy z
zadowoleniem stwierdzić, że nareszcie pokonaliśmy te liczne i mocno nieprzyjemne
przeszkody. Teren stał się nagle dobry i równy,
wszędzie leżał wspaniały śnieg, mogliśmy kontynuować naszą podróż na południe
szybko, lekko, z poczuciem zupełnego
bezpieczeństwa.
NA BIEGUNIE
Pod 87 S widzieliśmy po raz ostatni ziemię nie pokrytą lodami w stronie
północno-zachodniej. Powietrze było kryształowo przejrzyste,
a więc widoczność bardzo dobra. Jak się jednak potem okazało, i tym razem
daliśmy się zwieść pozorom.
Tego dnia przebyliśmy około pięćdziesięciu kilometrów na wysokości dwa tysiące
dziewięćset czterdzieści metrów nad poziomem
morza. Pogoda nie utrzymała się długo. Powiał wicher z północy i znowu nad całą
równiną zawirowały gęste tumany śniegu. Powstała
zamieć, która dosłownie nas oślepiała. Obecne jednak poczucie bezpieczeństwa
zachęcało do nieustannego posuwania się naprzód,
mimo że nic nie widzieliśmy przed sobą.
W trakcie marszu dostaliśmy się na zupełnie inny teren. Naszą drogę przegradzały
teraz całe szeregi równoległych wydm śnieżnych,
które niełatwo było przebyć, tym bardziej że nie mogliśmy ich nawet zobaczyć. W
tych warunkach przewodnicy nie mogli jechać
pierwsi; na nic by się to zresztą nie zdało. Nie byliśmy w stanie utrzymać się
na nogach co trzy lub cztery kroki padaliśmy nosem w
śnieg.
Po kilku próbach uznaliśmy, że najlepiej będzie puścić przodem zaprzęg Hanssena.
Wprawdzie zarówno dla niego, jak dla psów było to
zadanie wysoce niewdzięczne, ale w ten sposób posuwaliśmy się naprzód, i to
nawet zupełnie dobrze. Oczywiście nie udawało się
uniknąć całkowicie upadków lub wywrócenia sanek. Poganiacze psów zajęci byli
podtrzymywaniem sanek, które jednak służyły im
zarazem za podporę. Toteż znacznie gorzej szło się tutaj narciarzom, którzy nie
prowadzili sanek.
Można by sądzić, że w takim terenie i w takich warunkach nawet przybliżone
zachowanie kierunku będzie niemożliwe. Przy każdym
gwałtowniejszym ruchu igła kompasu obracała się wielokrotnie dookoła osi i
ustalała się dopiero po dłuższej chwili, aby już w
następnym momencie rozpocząć od nowa swój taniec. Kiedy jednak po pewnym czasie
mogliśmy wreszcie dokonać pomiarów, okazało
się, że Hanssen prowadził bardzo dobrze. Obliczenia, poczynione na podstawie
przebytej drogi, zgadzały się bowiem co do mili z
wynikami pomiarów astronomicznych. Koło pomiarowe wykazało prawie czterdzieści
kilometrów, hipsometr zaś trzy tysiące dwieście
dwadzieścia pięć metrów nad poziomem morza; tak więc osiągnęliśmy obecnie
większą wysokość niż przy "Psim obozie".
7 grudnia mieliśmy identyczną pogodę gęsta śnieżyca i zadymka. Niebo i równina
zlewały się ze sobą; nie było nic widać. Mimo tego
posuwaliśmy się wspaniale naprzód. Stopniowo zaspy stawały się coraz niższe i
niższe, aż wreszcie teren wyrównał się zupełnie. Co za
szczęście mieć znowu równy grunt pod nogami! Nierówności, o które co chwila się
wywracaliśmy, były dla nas istną plagą. Na
normalnych wysokościach nie odczuwalibyśmy tego tak boleśnie, ale tutaj, gdzie
po każdym upadku trzeba było chwilę poleżeć, aby
złapać oddech?
Tego dnia przekroczyliśmy 88 S i rozbiliśmy obóz pod 889'. Wieczorem spotkała
nas wielka niespodzianka. Jak zwykle podczas
przygotowywania kolacji zabraliśmy się w namiocie do zmierzenia wysokości.
Przypuszczałem, że punkt wrzenia wody także i tego
wieczoru nieco spadnie, podobnie jak opadał w ciągu ubiegłych dni; znaczyłoby
to, że teren w dalszym ciągu się podnosi. Tymczasem
ku naszemu zdziwieniu wcale się tak nie stało. Woda zagotowała się dokładnie
przy tej samej temperaturze, co poprzedniego dnia.
Zrobiłem szereg prób, aby upewnić się, czy tak jest rzeczywiście, i za każdym
razem otrzymywałem ten sam wynik. Wielka radość
zapanowała wśród nas, gdy ogłosiłem, że osiągnęliśmy już największą wysokość
płaskowyżu.
8 grudnia zaczął się zupełnie tak samo jak 7 grudnia, to znaczy przy chmurnej
pogodzie. Później jednak potwierdziło się przysłowie, że
nie zna się dnia, dopóki słońce nie zajdzie.
Dzięki równości terenu i doskonałym warunkom śniegowym jechaliśmy teraz szybko
na południe, przy lekkim wietrze z północnego
wschodu. Jazda pod górę zmęczyła bez wątpienia nasze psy, chociaż nie
nadwerężyła ich sił. Nie można jednak zaprzeczyć, że zwierzęta
były bardzo wygłodniałe. Pół kilograma pemikanu dziennie, które dostawały
obecnie, nie wystarczało im na zapełnienie żołądka. Starały
się więc pokrzepić wszystkim, co tylko udało im się schwycić pożerały wszystko
bez wyjątku. Początkowo zadowalały się takimi
przedmiotami, jak buty, wiązania narciarskie, baty i tym podobne. Gdy poznaliśmy
psie gusty, uważaliśmy dobrze na nasze rzeczy. Dla
psów nie pozostawało do pożarcia już nic, absolutnie nic, poza ich dzienną racją
żywności. Psy zaczęły więc atakować rzemienie i
gdyby im nie przeszkodzić, rozniosłyby szybko wszystkie sanki na kawałki.
Poradziliśmy sobie i z tym. Co wieczór zakopywaliśmy
sanki tak głęboko w śniegu, że wszystkie rzemienie były dobrze przykryte.
Jako ciekawostkę warto jeszcze zanotować, że te wygłodniałe zwierzęta, które
pożerały wszystko, co tylko znalazło się w ich zasięgu
nawet ebonitowe kółka od kijków narciarskich nigdy nie atakowały naszych
skrzyń z żywnością. Biegały pomiędzy sankami z
nosami na wysokości tych skrzyń, niejednokrotnie silnie popękanych, i wietrzyły
pemikan, nigdy jednak nie próbowały sobie czegoś
stamtąd przywłaszczyć. Wystarczyło jednak podnieść pokrywę skrzyni, a
natychmiast były na miejscu. Z szybkością wiatru zbierały się
zewsząd i tłoczyły przy sankach w nadziei, że spadnie im jakiś dodatkowy kąsek.
Nie umiem sobie wytłumaczyć tego zjawiska. Jestem
jednak pewny, że przyczyny nie należy tu szukać w przesadnej skromności psów.
Do południa gęsta warstwa chmur zaczęła się nieco przecierać na horyzoncie i po
raz pierwszy od dłuższego czasu mogliśmy widzieć na
odległość paru kilometrów. Nadal jednak nie mogliśmy przeprowadzać pomiarów
astronomicznych, a to było konieczne dla dokładnego
obliczenia szerokości geograficznej.
O jedenastej zrobiliśmy postój i przygotowaliśmy się do uchwycenia słońca, gdyby
było łaskawe ukazać się choć na chwilę. Hassel i
Wisting obsługiwali jeden sekstans i sztuczny horyzont, Hanssen zaś i ja
drugi. Jeszcze nigdy w życiu nie polowałem tak gorliwie na
słońce jak tego dnia.
Ukazało się wreszcie. Wprawdzie początkowo nie było zbyt jasne, wystarczyło nam
jednak tej jasności, jako że mieliśmy już dużą
wprawę w wykorzystywaniu choćby najmniejszej okazji. Odległość słońca od
horyzontu została zmierzona, sprawdzona przez
wszystkich i zapisana.
Tymczasem ściana chmur rozpadała się coraz bardziej i bardziej. Zanim
skończyliśmy robotę, to znaczy zanim uchwyciliśmy słońce w
jego najwyższym punkcie i stwierdziliśmy, że następnie znowu opada, świeciło ono
wspaniale. Odłożyliśmy instrumenty i
przystąpiliśmy do obliczeń, posługując się sankami jako stołem. Muszę przyznać,
że byłem bardzo przejęty. Jaki będzie wynik po tak
długim marszu prawie na oślep, w tak okropnych warunkach terenowych?
Odejmowaliśmy, dodawaliśmy, wreszcie wynik był gotów. W
tej chwili spojrzeliśmy na siebie nieufnie. 8816' S zaskoczyło nas niby zręczna
sztuczka karciarza: dokładnie ten sam wynik
otrzymaliśmy według naszych poprzednich obliczeń dokonywanych w oparciu o
odległość i kierunek przebytej drogi. Gdybyśmy więc
byli zmuszeni ustalić położenie bieguna bez pomiarów astronomicznych, nawet
najbardziej wymagający musieliby nam przyznać do
tego prawo. Złożyliśmy nasze książki obserwacyjne, zjedliśmy parę sucharków i
znowu powróciliśmy do cyfr.
Tego dnia stanęło przed nami doniosłe zadanie: oto mieliśmy ponieść nasz
sztandar dalej na południe, niż kiedykolwiek stanęła ludzka
stopa. Jedwabna flaga leżała na sankach Hanssena, przywiązana do dwóch kijków
narciarskich. Poleciłem Hanssenowi, aby wywiesił ją
z chwilą przekroczenia 8823' S, najdalszego punktu osiągniętego przez
Shackletona. Szybko ruszyłem w drogę. Nietrudno było teraz
utrzymać kierunek, mogłem bowiem orientować się według przepięknych chmur;
wszystko odbywało się zupełnie automatycznie.
Najpierw szedł przewodnik, następnie Hanssen, dalej Wisting, na końcu Bjaaland.
Drugi przewodnik, nie pełniący w danym momencie
służby, plasował się, gdzie mu się podobało, to tu, to tam, z reguły jednak obok
jakichś sanek. Od dłuższej chwili tonąłem w
rozmyślaniach związanych z miejscami bardzo odległymi od terenu naszej wędrówki.
Nie pamiętam już, o czym wówczas dumałem, ale
byłem tym tak pochłonięty, że zupełnie zapomniałem, co się dookoła mnie dzieje.
Nagle wyrwały mnie z marzeń radosne okrzyki i gromkie "hura!" Odwróciłem się
szybko, aby zbadać przyczynę tych niezwykłych
odgłosów, i stanąłem jak wryty, niezdolny wymówić słowa. Nie potrafię opisać
uczuć, jakie mnie wtedy ogarnęły. Nad pierwszymi
sankami unosiła się flaga Norwegii. Rozwijała się i łopotała, szeleszcząc
jedwabiem. Przepięknie to wyglądało w przejrzystym
powietrzu, na tle nieskalanej, lśniącej bieli.
Przekroczyliśmy 8823' S; nikt tu jeszcze nie dotarł. Od początku podróży nie
byłem tak wzruszony. Łzy napłynęły mi do oczu, mimo
całego wysiłku nie mogłem ich powstrzymać. Na szczęście wyprzedziłem nieco
towarzyszy i zanim do nich zawróciłem, miałem czas
wziąć się w garść i zapanować nad uczuciami. Złożyliśmy sobie wzajemne
gratulacje i gorąco uścisnęliśmy prawice; oto doszliśmy tak
daleko w szczerej zgodzie, dojdziemy jeszcze dalej aż do celu.
Nie zapomnieliśmy przy tym wspomnieć człowieka, który wraz ze swymi dzielnymi
towarzyszami zaniósł sztandar ojczyzny bliżej celu
niż którykolwiek z jego poprzedników. Nazwisko Sir Ernesta Shackletona
płomiennymi zgłoskami zapisane będzie na zawsze w historii
badań bieguna południowego. Odwaga i silna wola mogą zdziałać cuda, nie potrafię
dać lepszego przykładu tych cnót, niż tego właśnie
człowieka.
Oczywiście zaraz musiały pójść w ruch aparaty fotograficzne. W rezultacie
otrzymaliśmy wspaniały obraz wydarzenia, którego żaden z
nas nigdy nie zapomni. Następnie przejechaliśmy jeszcze ze trzy czy cztery
kilometry aż do 8825' S i tam rozbiliśmy obóz. Przez cały
ten czas pogoda nieustannie się polepszała; obecnie było zupełnie cicho i bardzo
jasno; stosownie do tych okoliczności panowała
prawdziwie "letnia" temperatura: 18.
W naszym namiocie było nawet duszno; czegoś podobnego nie mogliśmy oczekiwać. Po
wielu rozważaniach i dyskusjach doszliśmy do
wniosku, że w tym miejscu musimy założyć jeszcze jeden ostatni skład
żywności. Korzyści, jakie osiągnęliśmy, zmniejszając
obciążenie sanek, były tak wielkie, że musieliśmy się na to zdecydować. Zresztą
nie ryzykowaliśmy wiele, ponieważ zamierzaliśmy
poustawiać takie znaki rozpoznawcze, że nawet ślepy powinien znaleźć drogę.
Postanowiliśmy mianowicie oznaczyć skład nie tylko w
kierunku wschodnim i zachodnim, ale również od strony południowej, budując kopce
ze śniegu w odstępach co dwie mile morskie (3,7
kilometra).
Następny dzień przeznaczyliśmy na urządzenie składu. Psy Hanssena okazały się
cudownymi stworzeniami; nic ich nie mogło zmóc.
Oczywiście schudły trochę, ale mimo to utrzymywały się w pełni sił. Psy Wistinga
natomiast, a szczególnie Bjaalanda, były dość
osłabione. Z tego powodu postanowiliśmy nie odciążać zaprzęgu Hanssena, lecz
tylko dwa pozostałe. Uzyskany w ten sposób ubytek
wagi był niemały prawie pięćdziesiąt kilogramów na jedne sanki. W składzie
złożone zostało około sto kilogramów zapasów,
głównie pemikan i suchary. Śnieg był niezbyt odpowiedni, ale w końcu udało się
nam wznieść pokaźną budowlę. Na sankach pozostała
nam teraz żywność mniej więcej na miesiąc. Gdyby więc wbrew wszelkim
przewidywaniom nie udało się odnaleźć tego składu, to
i tak moglibyśmy liczyć z dużą dozą pewności na przybycie do składu pod 85 21',
zanim jeszcze skończy się posiadany przez nas zapas.
Do oznaczenia obozu w kierunku wschodnim i zachodnim posłużyło sześćdziesiąt
deszczułek z czarnych
skrzyń wtykanych w śnieg w odstępach co sto kroków, przy czym do co drugiej
przywiązywaliśmy kawałek czarnej szmatki. Po stronie
wschodniej deszczułki były jeszcze specjalnie znakowane.
Ciepło ostatnich dni pogorszyło bardzo stan naszych ran z odmrożenia. Ostatnia
burza z południowego wschodu dała się dobrze we
znaki Wistingowi, Hanssenowi i mnie. Lewe strony naszych twarzy były jedną raną,
ropiejącą i nabiegłą krwią. Wyglądaliśmy niczym
najgorsi bandyci i zawalidrogi; prawdopodobnie nawet nasi najbliżsi nie mogliby
nas poznać. Podczas dalszej podróży rany te były dla
nas prawdziwym utrapieniem. Najlżejszy powiew wiatru wywoływał wrażenie, jak
gdyby ktoś skrobał po twarzy tępym nożem.
Pamiętam, że ostatni strup z twarzy Hanssena spadł dopiero wtedy, gdy
zbliżaliśmy się do Hobart, a więc w trzy miesiące później.
Podczas budowy naszego ostatniego składu pogoda bardzo nam sprzyjała. Słońce
świeciło przyjaźnie, mieliśmy więc doskonałą okazję
do wykonania kilku dalszych pomiarów azymutu ostatnich przydatnych w tej
podróży.
10 grudnia rozpoczął się pogodą równie piękną i słoneczną. Było jednak 28
mrozu, a w twarz wiał lekki wietrzyk; nasze nabrzmiałe
odmrożenia reagowały na to bardzo, ale ostatecznie można było jeszcze wytrzymać.
Zabraliśmy się zaraz do budowy kopców, roboty
wykonywanej aż do samego bieguna z jak największą systematycznością. Obecne
kopce nie były jednak tak wysokie jak poprzednie na
Barierze Lodowej Rossa. Teraz wystarczała wysokość jednego metra, bo na tej
idealnie równej płaszczyźnie nawet najmniejsza
wyniosłość była łatwo dostrzegalna. Przy pracy mieliśmy okazję poznać dokładnie
charakter śniegu.
W tej części wyżyny na południe od 8825' S bardzo trudno było znaleźć śnieg
odpowiedni do budowy kopca, to znaczy dość
twardy, aby można było wycinać z niego duże bloki. Tutaj, w górze, śnieg
wyglądał tak, jak gdyby spadł podczas zupełnej ciszy.
Dwumetrową tyczkę namiotową wbijaliśmy aż do końca nie natrafiając na opór, co
oznaczało, że nie ma wcale twardych warstw.
Powierzchnia śniegu także była zupełnie gładka, bez najmniejszego śladu zasp w
jakimkolwiek kierunku.
Każdy krok na południe zbliżał nas teraz do celu. Mogliśmy ustalić z dużą dozą
pewności, że przybędziemy tam 15 grudnia rano lub po
południu. Wydawało nam się to tak oczywiste, że nasze rozmowy obracały się
przeważnie wokół tej daty. Żaden z nas nie chciał się
przyznać do zdenerwowania, sądzę jednak, że każdy był trochę podniecony. Co
ujrzymy na biegunie? Bezkresną równinę, której nie
widziało nigdy oko ludzkie, której nie dotknęła stopa ludzka? A może, może
jednak... Nie, nie, to było niemożliwe! Przy naszej
szybkości musieliśmy być pierwsi, co do tego nie mogło być żadnej wątpliwości! A
jednak... Wystarczy najmniejsza luka, a natychmiast
wślizguje się zwątpienie i gnębi biednego człowieka, nie pozostawiając mu ani
chwili spokoju.
Począwszy od 88 25' S barometr i hipsometr wykazywały powoli, ale stale, spadek
wysokości. Była to dla nas miła niespodzianka. A
zatem odkryliśmy nie tylko najwyższy punkt wyżyny, ale także jej skłon w
przeciwległą stronę. Miało to wielkie znaczenie dla
wyjaśnienia budowy całego płaskowzgórza.
Pomiary astronomiczne i obliczenia przebytej drogi z 10 grudnia zgadzały się z
dokładnością do dwu kilometrów. Również 11 grudnia
otrzymaliśmy ten wynik pomiary wykazywały dwa kilometry mniej niż obliczenia.
Pogoda lekka bryza południowo-zachodnia,
temperatura 28 i warunki terenowe były mniej więcej takie same jak w ciągu
ostatnich dni. Śnieg był bardzo miękki, sanki i narty
jednak jechały po nim doskonale.
12 grudnia takie same warunki atmosferyczne, temperatura 25. Pomiary
szerokości geograficznej i obliczenia drogi zgadzały się
znów najdokładniej. Szerokość 89 15'.
13 grudnia osiągnęliśmy 8930' S. Obliczenie drogi wykazało jeden kilometr mniej
niż pomiary astronomiczne. Śnieg i teren równie
dobre jak poprzednio. Pogoda wspaniała cicho i słonecznie.
Pomiary astronomiczne poczynione w południe 14 grudnia: 8937' S, obliczenie
drogi: 8938'5". Tego dnia zatrzymaliśmy się na 8945'
S po przebyciu 14,8 kilometra, to znaczy ośmiu minut szerokości geograficznej.
Przed południem pogoda była wciąż jeszcze piękna, ale
po południu kilka razy przeszła nad nami królika śnieżyca z południowego
wschodu.
Tego dnia panował w namiocie uroczysty nastrój. Wydobyliśmy znowu naszą flagę i
przywiązaliśmy ją jak poprzednio do dwóch kijków
narciarskich. Następnie zwinęliśmy ją i złożyliśmy na sankach gotową do
wywieszenia. Tej nocy budziłem się kilkakrotnie z podobnym
uczuciem, jakiego doświadczałem jako mały chłopiec w wieczór wigilijny, zanim
jeszcze zaczęło się właściwe święto. Było to pełne
napięcia oczekiwanie na coś, co miało się stać.
Rankiem 15 grudnia powitała nas przepiękna pogoda, jakby stworzona do zdobycia
bieguna. Coś mi się wydaje, że tego dnia szybciej
niż zwykle zjedliśmy śniadanie i śpiesznie wyszliśmy z namiotu. Ustawiliśmy się
jak zwykle: przewodnik, Hanssen, Wisting, Bjaaland i
drugi przewodnik. Koło południa według kół pomiarowych osiągnęliśmy 8953' S.
Od dziesiątej rano rozpoczęła się lekka bryza z południowego zachodu i niebo
przykryło się chmurami, tak że w południe nie można
było wykonać pomiarów. Przez warstwę chmur jednak raz po raz przeświecało
słońce. Pokrywa śnieżna była nieco inna niż w ciągu
ostatnich dni. Chwilami jechało się bardzo dobrze, a chwilami znów śnieg był
zdecydowanie zły. Posuwaliśmy się naprzód całkiem
automatycznie, tak samo jak zwykle. Mówiło się niewiele, ale tym pilniej
pracowały oczy. Szyja Hanssena zrobiła się dwa razy dłuższa;
tak ją wyciągał i wykręcał, aby wybiec wzrokiem choć parę milimetrów dalej. Mimo
że wypatrywał sobie oczy, nie mógł zobaczyć nic
oprócz monotonnej, bezkresnej równiny. Psy zachowywały się spokojnie, widać
było, że okolica osi ziemskiej zupełnie ich nie
interesuje.
O trzeciej po południu ze wszystkich sanek zabrzmiało jednocześnie: Stój!
Jak wykazywały nasze koła pomiarowe, staliśmy na
biegunie.
Cel został osiągnięty.
Nie mogę powiedzieć, że osiągnąłem wówczas cel mego życia. Wiem, że brzmiałoby
to o wiele wspanialej, byłoby jednak grubą
przesadą. Wolę być szczery i powiem, że zapewne nikt nie był bardziej oddalony
od celu swego życia niż ja w owej chwili. Od
dzieciństwa marzyłem o biegunie północnym, a zdobyłem południowy.
Tak więc znajdowaliśmy się na biegunie. Oczywiście zdawaliśmy sobie sprawę, że
nie stoimy dokładnie w tym punkcie. O tej porze
dnia i z tymi instrumentami, jakimi dysponowaliśmy, niemożliwe było wyznaczenie
bieguna z całą dokładnością. Byliśmy jednak tak
blisko celu, że tych parę kilometrów, jakie, być może, dzieliły nas jeszcze od
niego, nie miały już żadnego znaczenia.
Zatrzymawszy sanki podeszliśmy do siebie z gratulacjami. Mieliśmy wszelkie
podstawy, aby nawzajem okazać sobie uznanie za to,
czego wspólnie dokonaliśmy. Sądzę, że silne uściski dłoni, które teraz
wymieniliśmy, wyrażały to właśnie uczucie.
Po tym pierwszym uroczystym akcie przystąpiliśmy do drugiego, najdonioślejszego
i najbardziej radosnego w ciągu całej wyprawy
do podniesienia naszej flagi.
Miłością i dumą promieniało pięć par oczu, wpatrujących się w sztandar, który
rozwijał się na wietrze, aby załopotać nad biegunem.
Postanowiłem, że samego zatknięcia flagi : moment historyczny dokonamy
wszyscy jednocześnie. Nie jednemu się to należało,
lecz wszystkim, którzy narażali w walce życie i poszli na złą i dobrą dolę. Był
to jedyny sposób, aby tutaj, na tym odludnym pustkowiu,
wyrazić towarzyszom mą wdzięczność. Czułem też, że intencja moja została
właściwie zrozumiana. Pięć szorstkich, zniszczonych
mrozem dłoni zatknęło powiewającą flagę na południowym biegunie geograficznym.
Stawiamy cię oto, ukochany nasz sztandarze, na biegunie południowym i nadajemy
całej okolicznej równinie miano Ziemi Króla
Haakona VII!
Wszyscy obecni będą na pewno do końca życia wspominać ów moment. Od długich,
pompatycznych ceremonii trzeba się było w tych
stronach odzwyczaić im krócej, tym lepiej!
Zaraz po tym zabraliśmy się do spełnienia obowiązków dnia powszedniego. Po
ustawieniu namiotu Hanssen musiał zabić Helgego.
Rozstanie z tym najlepszym przyjacielem stanowiło dla niego ciężkie przeżycie.
Helge był psem nadzwyczaj dobrym i pracowitym. Bez
sprzeciwu ciągnął od rana do wieczora, dając przykład całemu zaprzęgowi. W
ostatnim jednak tygodniu osłabł zupełnie i w chwili
przybycia na biegun został z niego tylko cień. Po prostu wisiał w uprzęży i nie
był zdolny do żadnej pracy. Jeden cios w łeb i Helge
zakończył życie. Poćwiartowaliśmy go na miejscu, a w kilka godzin później
pozostały po nim tylko zęby i czubek ogona. Był to drugi
pies utracony w ciągu ostatnich kilku dni. Major z zaprzęgu Wistinga opuścił nad
pod 8825' S i więcej nie powrócił. Był bardzo
wycieńczony i prawdopodobnie odszedł, aby zdechnąć. Mieliśmy teraz jeszcze
szesnaście psów, które należało rozdzielić pomiędzy dwa
zaprzęgi Hanssena i Wistinga; postanowiliśmy bowiem, że sanki Bjaalanda
pozostaną na biegunie.
Oczywiście wieczorem świętowaliśmy w namiocie. Każdy z nas zadowolił się
kawałkiem mięsa foki, które zresztą doskonale
smakowało i dobrze nam zrobiło. Innych oznak święta nie było, ale za to
słyszeliśmy, jak na dworze powiewa i łopoce nasza flaga.
Na wszystkich drobiazgach, które mieliśmy przy sobie, postanowiliśmy wyryć na
pamiątkę napis: biegun południowy i datę.
Przedmiotów zebrało się wcale niemało. Wisting okazał się przy tym doskonałym
grawerem. Ja również wydobyłem starą fajeczkę,
noszącą na sobie nazwy wielu miejscowości podbiegunowych. Gdy zwróciłem się do
Wistinga, aby dopisał na niej: biegun południowy,
spotkała mnie nieoczekiwana propozycja. Oto Wisting ofiarował mi tytoń na całą
drogę powrotną. Od wyruszenia z Framheimu nikt
jeszcze nie palił w naszym namiocie; od czasu do czasu tylko ten czy ów żuł
niewielką prymkę. Wisting wręczając mi paczuszkę
tytoniu oświadczył, że ma w swoim worku parę takich paczek i że jego
największym pragnieniem jest widzieć mnie palącego. Czy
ktokolwiek potrafi ocenić, czym był w podobnych okolicznościach taki dar dla
człowieka, dla którego fajka po jedzeniu stanowi
największą przyjemność? Wisting po prostu mnie rozpieszczał! Nie tylko podarował
mi tytoń, ale jeszcze wziął na siebie nieprzyjemną
funkcję czyszczenia i nabijania mojej fajki. Muszę dodać, że ulegając pokusie
wypalałem również jedną fajkę z rana.
Mieliśmy obecnie zamiar zakreślić wokoło obozu krąg o promieniu około dwudziestu
kilometrów. Oczywiście nie mam tu na myśli
dosłownego wytyczenia koła. Po prostu trzech ludzi wyruszyło w trzech różnych
kierunkach: dwóch prostopadle do naszego
dotychczasowego kursu, a jeden w jego przedłużeniu. Do wykonania zadania
wyznaczyłem Wistinga, Hassela i Bjaalanda.
Ukończywszy obserwacje postawiliśmy kociołek na ogniu, aby zagrzać sobie łyk
czekolady. Dłuższy pobyt na dworze w zupełnie
lekkich ubraniach dał się nam porządnie we znaki. Kiedyśmy tak popijali wrzący
napój, Bjaaland odezwał się nagle:
Mam ochotę zaraz zabrać się do tego "okrążania". Wyspać możemy się przecież po
powrocie.
Hassel i Wisting byli tego samego zdania. Oto jeden z przykładów ducha,
ożywiającego naszą małą społeczność. Ledwie skończyliśmy
wielkie zadanie prawie trzydzieści kilometrów marszu a oni już chcą wyruszyć
w nową, blisko czterdziestokilometrową drogę.
Miało się wrażenie, że ci ludzie nie znają zmęczenia. Nasz nocny posiłek stał
się więc z tej racji małym śniadaniem, po czym
przygotowaliśmy się do czekającego nas zadania.
Najpierw uszyliśmy trzy małe woreczki z cienkiego płótna impregnowanego i
umieściliśmy w każdym meldunek o położeniu naszego
obozu. Oprócz tego każdy zabierał ze sobą dużą czworokątną flagę z
ciemnobrązowego płótna impregnowanego, którą było dobrze
widać już ze znacznej odległości. Na maszty użyliśmy mocnych zapasowych płóz do
sanek długości 3,6 metra, które i tak zamierzaliśmy
zdjąć, aby sanki w drodze powrotnej były możliwie najlżejsze. Z tym bagażem oraz
zapasem trzydziestu sucharów cała trójka wyruszyła
w drogę. Zadanie nie było bynajmniej bezpieczne. Przynosi to wielki zaszczyt
tym, którzy nie tylko bez zastrzeżeń, ale wręcz z
entuzjazmem podjęli się jego wykonania.
Rozważmy przez chwilę ryzyko tej drogi. Nasz namiot, stojący na bezkresnej
równinie bez jakichkolwiek znaków orientacyjnych,
można z łatwością porównać do igły w stogu siana. Towarzysze mieli się oddalić
od tego punktu o dwadzieścia kilometrów. Kompasy
na sankach były za duże i niewygodne do niesienia, toteż trzeba było obyć się
bez nich. Na początku marszu Wisting, Hassel i Bjaaland
mogli się kierować podług słońca, ale kto mógł przewidzieć, jak długo będzie ono
świecić? Wprawdzie pogoda panowała teraz piękna,
ale w każdej chwili mogła nastąpić nagła zmiana. Przy braku słońca dużą pomoc
dla wędrowców mogły stanowić ich własne ślady. W
tych jednak stronach nie można liczyć na ślady. Wystarczy jeden moment, aby cała
równina wypełniła się wirującym śniegiem i wszelki
ślad zginął tak samo szybko, jak powstał.
Niewątpliwie ci trzej wędrowcy, opuszczający o pół do trzeciej namiot,
ryzykowali życiem. I wszyscy trzej dobrze o tym wiedzieli.
Myliłby się jednak ten, kto by przypuszczał, że z tego powodu pożegnanie z nami
dwoma, pozostającymi na miejscu, będzie miało jakiś
uroczysty charakter. Wręcz przeciwnie, rozstaliśmy się wśród żartów i śmiechu.
Po ich odejściu obaj z Hanssenem zajęliśmy się najpierw mnóstwem drobnych spraw.
To tu, to tam znajdowało się coś, co wymagało
uporządkowania. Na końcu należało przygotować wszystko do obserwacji
astronomicznych, które chcieliśmy przeprowadzić, aby
uzyskać możliwie najlepsze i najdokładniejsze określenie położenia
geograficznego.
Pierwszy pomiar potwierdził tę konieczność. Okazało się mianowicie, że zamiast
otrzymać większą odległość słońca od horyzontu niż w
czasie pomiarów o północy, uzyskaliśmy mniejszą. Wynikało stąd jasno, że
zeszliśmy z południka, wzdłuż którego mieliśmy się
posuwać. Teraz chodziło w pierwszym rzędzie o wyznaczenie kierunku północ-
południe i ustalenie szerokości geograficznej, aby móc
się połapać w sytuacji. Na szczęście wszystko wskazywało na to, że pogoda się
utrzyma. Co godzinę mierzyliśmy wysokość słońca. Na
podstawie tych pomiarów ustaliliśmy z dość dużą dokładnością szerokość
geograficzną i kierunek południka.
Koło dziewiątej zaczęliśmy się rozglądać za towarzyszami. Według naszych
obliczeń powinni już przebyć odległość czterdziestu
kilometrów. Dopiero jednak o dziesiątej odkrył Hanssen pierwszy czarny punkcik
na horyzoncie; niedługo potem ukazał się drugi punkt,
a następnie trzeci. Odetchnęliśmy z ulgą.
Do namiotu wszyscy trzej dotarli prawie jednocześnie. Z naszych dotychczasowych
pomiarów wynikało, że obóz znajduje się pod 89
54'30"S, czyli że w każdym razie biegun znajduje się wewnątrz kręgu. Ponieważ
jednak pogoda wyglądała na trwałą, a zapas żywności
na wcale obfity, postanowiliśmy przebyć jeszcze pozostałe dziesięć kilometrów,
by ustalić położenie geograficzne punktu możliwie
najbliższego biegunowi.
Po południu przejrzeliśmy jeszcze raz jak najdokładniej nasze zapasy żywności.
Okazało się, że mamy jej dla nas i dla psów na
osiemnaście dni. Stworzyliśmy dwa zaprzęgi, licząc po osiem psów, a ładunek sań
Bjaalanda rozdzieliliśmy pomiędzy sanie Hanssena i
Wistinga. Sanki Bjaalanda wbiliśmy pionowo w śnieg. Koło pomiarowe
pozostawiliśmy również na miejscu.
17 grudnia, już wczesnym rankiem, byliśmy znów na nogach. Bjaaland, który odpadł
teraz z grupy poganiaczy i został owacyjnie
przyjęty w poczet przewodników, otrzymał pierwsze zaszczytne zadanie:
doprowadzenie wyprawy do samego bieguna.
Nieco za Bjaalandem szedł Hassel, następnie Hanssen, po nim Wisting, w sporej
zaś odległości za nimi ja zamykałem pochód. W ten
sposób mogłem dokładnie obserwować kierunek marszu i uważać, aby nie nastąpiło
jakieś większe odchylenie.
Kiedy przybyliśmy do celu, była godzina jedenasta. Podczas gdy jedni zajęci byli
ustawianiem namiotu, inni przygotowywali przyrządy
do dokonania pomiarów. Najpierw wznieśliśmy solidny cokół ze śniegu, na którym
miał stać sztuczny horyzont, a następnie drugi,
mniejszy, dla umieszczenia sekstansów.
O pół do dwunastej rozpoczęliśmy pierwsze pomiary. Podzieliliśmy się na dwie
zmiany: Hanssen i ja oraz Hassel i Wisting. Podczas gdy
jedna grupa spała, druga prowadziła pomiary. Każda zmiana trwała sześć godzin.
Pogoda utrzymywała się nadal wspaniała, choć niebo
nie było zawsze zupełnie czyste. Od czasu do czasu pojawiała się nagle lekka
mglista zasłona, by za chwilę znów zniknąć, nie była
jednak dość gęsta, aby przesłonić zupełnie słońce. Świeciło ono przez cały czas,
zachodziły jednak przy tym dziwne zjawiska. Zdarzało
się, że przez szereg godzin słońce nie zmieniało swej odległości od horyzontu,
następnie zaś robiło nagle jak gdyby skok. Przez cały
dzień powtarzaliśmy obserwacje co godzinę. Było to bardzo osobliwe wrażenie, gdy
człowiek idąc spać o szóstej wieczorem, a
wstając o dwunastej w nocy widział słońce wciąż na tej samej na pozór
wysokości; o szóstej rano, gdy znów kładł się spać, wysokość
słońca pozostawała w dalszym ciągu bez zmian. Oczywiście ulegała ona pewnym
wahaniom, ale zmiany były tak nieznaczne, że bez
przyrządów nie dałoby się ich wykryć. Na oko wyglądało to tak, jak gdyby słońce
krążyło dookoła nieba wciąż w tej samej odległości od
widnokręgu. (Godziny, które tutaj podaję, mierzyliśmy podług południka
Framheimu; według niego też obliczaliśmy czas przez całą
podróż do bieguna).
Pomiary wykazały nam wkrótce, że choć nie stoimy dokładnie na samym biegunie,
jesteśmy jednak tak blisko niego, jak tylko można to
określić za pomocą naszych instrumentów.
18 grudnia o godzinie dwunastej w południe zakończyliśmy pomiary, a tym samym
nasze zadanie było wykonane. Aby jeszcze bardziej
zbliżyć się do bieguna, Hanssen i Bjaaland przeszli dalsze siedem kilometrów po
linii świeżo odszukanego południka.
W ciągu całej naszej podróży nikt nie wygłaszał przemówień okolicznościowych.
Teraz jednak podczas obiadu Bjaaland uznał, że
nadszedł odpowiedni moment i zaskoczył nas wszystkich pięknym, doskonale
ułożonym przemówieniem. Następnie wydobył pudełko
pełne cygar i zaczął nas częstować. Cygara na biegunie to było coś
wspaniałego! Nie na tym jednak koniec. Gdy cygara obeszły
wkoło, pozostały jeszcze cztery sztuki. Jakże byłem wzruszony, kiedy Bjaaland
wręczył mi pudełko ze słowami: To zaś przyjmij jako
pamiątkę z bieguna.
Zachowałem pudełko i będę je nadal przechowywał jako jeden z wielu dowodów
przyjaźni towarzyszy podróży. Cygara rozczęstowałem
później w wigilię Bożego Narodzenia; wówczas były one również miłym i widomym
przypomnieniem radosnych świąt w naszej
ojczyźnie.
Po zakończeniu uroczystego posiłku na biegunie zaczęły się przygotowania do
powrotu. Ustawiliśmy mały jedwabny namiot dzieło
naszego pracowitego żaglomistrza Konnego. Ponieważ jedwab był koloru
szarobrunatnego, namiot musiał już z daleka odcinać się od
śnieżnej przestrzeni. Do drążka namiotowego przywiązaliśmy drugi kijek, tak że
łączna ich wysokość wynosiła blisko cztery metry. Na
szczycie przywiązaliśmy małą flagę norweską, poniżej zaś proporczyk, na którym
widniał wymalowany wielkimi literami napis "Fram".
Namiot został umocowany linami. Wewnątrz pozostawiłem w małej sakiewce list do
króla Norwegii, zawierający wiadomość o tym, co
zostało dokonane. Droga do domu była daleka, mogły jeszcze zajść okoliczności,
uniemożliwiające nam osobiste przekazanie
wiadomości o naszej wyprawie.
Oprócz tego pozostawiłem krótki list do kapitana Scotta, który według
wszelkiego prawdopodobieństwa pierwszy odnajdzie ten
namiot. Pozostawiliśmy tutaj jeden sekstans ze szklanym horyzontem, futerał od
hipsometru, trzy worki na nogi z futra renów, kilka
skarpet i rękawice. Kiedy wszystko leżało już w namiocie, wchodziliśmy po kolei
do środka, aby umieścić swoje nazwisko na tabliczce
przymocowanej do drążka namiotowego. Przy tej okazji znaleźliśmy życzenia od
towarzyszy pozostałych na "Framie". Mianowicie na
kilku żółtych szmatkach płóciennych, przyszytych do namiotu poniżej linek
namiotowych, znajdował się napis: "Wiele szczęścia w
podróży i szczęśliwego przybycia do 90 ".
Po opuszczeniu namiotu zasznurowaliśmy dokładnie wejście, aby wiatr nie dostał
się do środka, po czym żegnaj biegunie! Był to
uroczysty moment odkrywszy głowy, żegnaliśmy nasz obóz i nasz sztandar. Na
końcu złożyliśmy namiot podróżny i spakowaliśmy
sanki. Rozpoczynał się powrót krok za krokiem, mila za milą, aż wreszcie długa
droga zostanie pokonana.
Od razu wjechaliśmy na stare ślady i podążaliśmy nimi niestrudzenie. Często,
bardzo często, zwracaliśmy wzrok poza siebie, aby posłać
jeszcze jedno ostatnie pozdrowienie biegunowi. Wkrótce nadciągnęły białe
opary i mała flaga ostatni ślad Polheimu (dom na
biegunie (norw.) znikła na horyzoncie.
POWRÓT
Droga była doskonała, nastrój wspaniały, toteż szybko posuwaliśmy się naprzód.
Nawet psy zdawały się rozumieć, że już wracamy.
Łagodny letni wietrzyk przy 19 słał nam ostatnie pozdrowienie z bieguna.
Po osiągnięciu obozowiska, w którym pozostały jedne sanki, zatrzymaliśmy się, by
zabrać resztę rzeczy, po czym ruszyliśmy dalej
wzdłuż rzędu kopców. Nasze ślady były tu już prawie całkiem zawiane, ale
Bjaaland dzięki swemu doskonałemu wzrokowi ciągle je
jeszcze dostrzegał. Zresztą same kopce były niezawodne, ślady stawały się niemal
zbyteczne. Choć liczyły zaledwie jeden metr
wysokości, widać je było z daleka na płaskiej powierzchni wyżyny. Kiedy padało
na nie słońce, jarzyły się jak lampy; ich strona cienista
była natomiast tak ciemna, jakbyśmy je wznieśli z czarnych kamieni.
Postanowiliśmy podróżować teraz nocą. W ten sposób mieliśmy słońce za plecami,
co było bardzo ważne dla oczu. Na śnieżnej
płaszczyźnie, kiedy słońce świeci prosto w twarz, światło zagraża wzrokowi
nawet, jeśli nosi się dobre okulary przeciwsłoneczne.
Podróż natomiast ze słońcem za plecami jest prawdziwą przyjemnością. Poza tym
spędzaliśmy w namiocie najcieplejszą część dnia i
mieliśmy możność wysuszenia mokrych ubrań oraz innych rzeczy. Ta druga korzyść
okazała się jednak później dość wątpliwa.
Było wielkim dobrodziejstwem, że wiatr południowy mieliśmy nareszcie z tyłu.
Wiatr ten wiejący od dawna z tego samego niemal
kierunku był prawdziwą plagą dla naszych popękanych twarzy. Obecnie nie tylko
przestał nam dokuczać, ale jeszcze miał się okazać
pomocny w dalszej drodze.
Tęskniliśmy do chwili, w której znajdziemy się wreszcie na barierze i będziemy
mogli znowu normalnie oddychać. Tutaj, w górze,
rzadko tylko udawało się złapać normalny oddech. Dwa razy trzeba było nabierać
tchu, zanim człowiek powiedział: tak. Astmatyczny
stan, w jakim znajdowaliśmy się w czasie całego sześciotygodniowego pobytu na
wyżynie, nie należał bynajmniej do przyjemności.
Postanowiliśmy w czasie drogi powrotnej robić dwadzieścia osiem kilometrów
dziennie. Wprawdzie mieliśmy teraz po swej stronie tyle
pomyślnych okoliczności, że można było w ciągu doby pokonywać znacznie większe
odległości. Baliśmy się jednak przeforsować psy,
gdyż mogłoby to dla nas samych mieć jak najgorsze skutki. Okazało się, że nie
doceniliśmy naszych zwierząt. Na przebycie ustalonych
dwudziestu ośmiu kilometrów potrzebowaliśmy zaledwie pięć godzin.
20 grudnia trzeba było zabić pierwszego psa od chwili wyruszenia z bieguna.
Los ten spotkał mego ulubieńca Lassego.
Poćwiartowaliśmy go i rozdzieliliśmy pomiędzy jego towarzyszy. Psy ceniły świeże
mięso nade wszystko. Dokarmianie nim, stosowane
od czasu do czasu podczas powrotnej drogi, przyczyniło się z pewnością do
podniesienia ich wydajności pracy. Jeden taki posiłek
dodawał psom sił na wiele dni.
21 grudnia przyniósł już od rana kiepską pogodę wiatr z południowego wschodu i
szare, nieprzejrzyste opary. Zgubiliśmy stare ślady
i musieliśmy maszerować jakiś czas wyłącznie podług kompasu. Jak zwykle jednak,
zupełnie nagle przejaśniło się i od razu odsłoniła się
przed nami rozległa jasna przestrzeń. Zrobiło się aż za ciepło. Musieliśmy
ściągnąć z siebie wszystko, a przynajmniej prawie wszystko, i
jeszcze zlewaliśmy się potem. Niepewność co do drogi nie trwała długo; nasze
wspaniałe kopce pomagały nam nadzwyczajnie. Jeden za
drugim wyłaniały się zza widnokręgu, błyszcząc i świecąc z daleka, i tak
doprowadziły nas do owego ważnego punktu, jakim był skład
żywności pod 8825' S.
Teren podnosił się, ale tak wolno, że nie można było tego dostrzec. Hipsometr
jednak i barometr nie dały się zwieść; oba opadały tak
samo wyraźnie, jak poprzednio się podnosiły. Choć nie mogliśmy dostrzec
wzniesienia terenu, odczuwaliśmy je. Można to nazwać
urojeniem, jestem jednak pewien, że przy oddychaniu odczuwałem nawet tak
nieznaczną różnicę w wysokości.
Nasz apetyt w ostatnim czasie wzrósł w sposób wręcz niepokojący. Okazało się
przy tym, że u narciarzy bardziej niż u poganiaczy. Mam
wrażenie, że za parę dni bez zmrużenia oka zaczęlibyśmy łykać kamienie.
Łamałem sobie głowę nad wyjaśnieniem tego zjawiska;
być może działo się tak dlatego, że tamci trzymali się podczas marszu sań i w
ten sposób mieli jakiś punkt oparcia, którego całkowicie
brakowało nam, idącym luzem na nartach.
Szczęściem byliśmy teraz tak obficie zaopatrzeni w żywność, że skoro tylko głód
zaczął nam doskwierać, mogliśmy powiększyć dzienną
rację. Zaraz po wyruszeniu z bieguna podwyższyliśmy dzienny przydział pemikanu.
Dzięki temu wróciliśmy do normalnego stanu.
Rozkład dnia ustalony na początku powrotnej drogi wyglądał następująco:
wstawaliśmy o godzinie szóstej wieczorem; do ósmej
kończyliśmy wszystkie roboty, byliśmy gotowi do wymarszu. W godzinę po północy
mieliśmy poza sobą dwadzieścia osiem kilometrów
i mogliśmy znów ustawić namiot, ugotować jedzenie i odpoczywać. Odpoczynek ten
jednak okazał się wkrótce nieznośnie długi. Nastrój
pogarszało jeszcze okropne gorąco, które chwilami wypędzało nas ze śpiworów, tak
że leżeliśmy w namiocie zupełnie bez przykrycia.
Dwunasto- i czternastogodzinne, a niekiedy nawet szesnastogodzinne postoje stały
się dla nas na tym odcinku drogi najcięższą próbą
cierpliwości. Byliśmy pewni, że nie są one wcale konieczne, stosowaliśmy je
jednak przez cały czas przebywania na dużych
wysokościach.
21 grudnia zasłabł nagle Peer, dobry, wierny i niezawodny Peer. Trzeba go było
wieźć na sankach aż do najbliższego postoju, gdzie los
jego się dokonał. Wystarczyło lekkie uderzenie tępym końcem siekiery i
wynędzniałe zwierzę padło na ziemię nie wydawszy głosu.
Wisting utracił w nim jednego z najlepszych psów. Peer był szczególnym
stworzeniem. Spokojny i cichy nie brał nigdy udziału w
bijatykach z innymi psami. Po jego wyglądzie i zachowaniu, można by sądzić, że
jest niewiele wart. Byłaby to jednak ocena bardzo
niesprawiedliwa, w zaprzęgu bowiem Peer pokazywał, co potrafi. Bez nawoływań i
bata ciągnął od rana do wieczora; jako zwierzę
pociągowe był wprost bezcenny.
Boże Narodzenie zbliżało się teraz wielkimi krokami. Dla nas nie mogło być ono
zbyt huczne. Mimo wszystko postanowiliśmy
obchodzić je jak najbardziej uroczyście. Chodziło tylko o to, aby w wieczór
wigilijny osiągnąć skład żywności i móc przygotować małą
ucztę.
W przeddzień Wigilii zabiliśmy Czarną Łatkę. Nie wylano po nim ani jednej łzy.
Czarna Łatka, który należał do zaprzęgu Hanssena, od
dawna miał opinię wyrodka. W moim dzienniku widzę na ten temat następującą
uwagę: "Dziś wieczorem zabity został Czarna Łatka.
Nie chciał ciągnąć, choć nie wyglądał wcale na wyczerpanego. Zły charakter. Jako
człowiek zacząłby w domu poprawczym, a skończył
w kryminale. Pies ten był stosunkowo tłusty i został skonsumowany przez
pozostałe zwierzęta z widocznym zadowoleniem".
Nadszedł wieczór wigilijny. Pogoda była zmienna; to chmurna, to jasna. Po
niedługiej jeździe dotarliśmy do składu żywności i
rozłożyliśmy obóz. Była właśnie północ; noc piękna, spokojna i ciepła.
Natychmiast dobraliśmy się do naszych zapasów, rozdzielając je
pomiędzy obie pary sanek. Wisting, który tego dnia był kucharzem, zebrał
starannie do woreczka wszystkie okruchy sucharów,
dokładnie je potłukł i utarł. Ze sproszkowanych sucharków i woreczka mleka w
proszku udało mu się przyrządzić nasz tradycyjny
przysmak świąteczny. Mocno wątpię, czy komukolwiek w Norwegii smakowało to
lepiej niż nam pod namiotem na płaskowyżu
antarktycznym.
Następnie rozdzieliłem cygara Bjaalanda, które wniosły odpowiedni nastrój
świąteczny. Tego dnia spotkała nas jeszcze jedna wielka
radość, mianowicie osiągnęliśmy najwyższy punkt płaskowyżu. Po dwu-lub
trzydniowym marszu mieliśmy więc zacząć schodzić w dół
do bariery i do dawnego naszego życia. Dotychczasowe marsze przerywaliśmy w
ciągu dnia jednym lub dwoma odpoczynkami, które
uważaliśmy za konieczne, zarówno dla nas, jak dla psów. Poczynając od Bożego
Narodzenia wprowadziliśmy nowy porządek marszu;
cały dzienny etap długości dwudziestu ośmiu kilometrów przebywaliśmy bez
zatrzymania. W gruncie rzeczy wszyscy woleli
maszerować w ten sposób, a zdaje się, że i psy były z tego zadowolone. Po każdym
postoju zawsze musiało upłynąć parę chwil, zanim
marsz na dobre się rozpoczął; człowiek jest początkowo trochę zesztywniały, a
może również trochę rozleniwiony i musi od nowa
nabierać giętkości.
28 grudnia przekroczyliśmy 88 S i szybko jechaliśmy dalej w kierunku północnym.
Od czasu naszej poprzedniej bytności słońce
musiało tu mocno dogrzewać, teren był bowiem gładki jak lustro. Po takiej
wyrównanej powierzchni jechało się równie szybko jak po
lodzie, z tą tylko różnicą, że psy znacznie łatwiej znajdowały oparcie dla łap.
Tym razem już na 88 S zobaczyliśmy ziemię wolną od lodów, co było dla nas
wielką niespodzianką. Oto całkiem wyraźnie mieliśmy
przed sobą ten sam co poprzednio łańcuch górski, biegnący na południowy wschód,
ale tym razem sięgał on znacznie dalej na południe.
Było jasno, a po wyglądzie gór mogliśmy poznać, że powietrze jest również
niezwykle przejrzyste. Łańcuch gór ciągnął się, wierzchołek
za wierzchołkiem, ku południowemu wschodowi, aż wreszcie znikał gdzieś w dali.
Sądząc jednak po wyglądzie nieba, góry musiały
ciągnąć się jeszcze dalej poza zasięgiem wzroku. Jestem przekonany, że góry te
przecinają cały kontynent Antarktydy. Mieliśmy
doskonały dowód, jak bardzo niepewne są w tych stronach wszelkie obserwacje
wzrokowe. Poprzednim razem, przy na pozór bardzo
dobrej widoczności, widzieliśmy góry tylko do 87S, obecnie zaś dostrzegaliśmy
je, jak tylko wzrok sięgał, to jest aż po 88S.
Powiedzieć, że byliśmy zdumieni, byłoby zbyt łagodnym określeniem. Patrzyliśmy
bez końca, nie mogąc się zupełnie połapać w
sytuacji. Nie przypuszczaliśmy nawet, że ten wielki masyw, tak wyraźnie i jasno
rysujący się na horyzoncie, to Góra Nilsena. Jakże
inaczej wyglądała ona teraz w czystym powietrzu, niż wówczas gdy z nią się
rozstawaliśmy.
Z wielką przyjemnością czytam w notatkach z tamtych dni, jak wytrwale co dzień
oznaczaliśmy i wymierzaliśmy dostrzeżone góry,
sądząc, że odkryliśmy coś nowego. Olbrzymią Górę Nilsena poznaliśmy właściwie
dopiero wtedy, kiedy ponad równiną ukazał się
wierzchołek szczytu Helmera Hanssena.
29 grudnia minęliśmy najwyższy punkt płaskowyżu i rozpoczęliśmy schodzenie w
dół. Chociaż spadek nie był dostrzegalny gołym
okiem, wskazywało na to wyraźnie zachowanie psów. Wisting uwiązał teraz linę
między sankami swoimi i Hanssena. Dzięki temu mógł
za nimi wreszcie nadążyć. Gdyby ktoś znalazł się wtedy na wyżynie i zobaczył
nasz pochód, nie uwierzyłby, że już od siedemdziesięciu
dni jesteśmy nieustannie w drodze. Jechaliśmy po prostu galopem. Wiatr dął nam
jak zwykle w plecy i przez cały dzień przygrzewało
słońce. Bata nie trzeba było w ogóle używać. Psy tryskały zdrowiem, biegły i
podskakiwały w swej uprzęży. Były to ciężkie czasy dla
narciarzy jadących na przedzie. Często musieli oni wytężać wszystkie siły, aby
nie dać się doścignąć i stratować psom Hanssena,. Zaraz
za Hanssenem jechały sanki Wistinga z liną sztywno wyciągniętą, a jego psy
pędziły co sił, wyjąc i ujadając z radości. Hassel z trudem
tylko nadążał za nimi. Kiedy znajdowałem się na jego miejscu, nie szło mi ani
trochę lepiej. Powierzchnia śniegu była gładka jak lustro,
tak że za pomocą kijków mogliśmy się odpychać na duże odległości. Psy od chwili
wyruszenia z bieguna były jak odmienione. Choć
brzmi to może dziwnie, z każdym dniem przybywało im na wadze, zrobiły się
zupełnie tłuste. Sądzę, że przyczyną tego było karmienie
ich pemikanem i świeżym mięsem jednocześnie.
Począwszy od 29 grudnia zwiększyliśmy jeszcze raz racje pemikanu; dzienny
przydział wynosił teraz czterysta pięćdziesiąt gramów na
osobę; mam wrażenie, że więcej nie zdołalibyśmy nawet strawić.
Także 30 grudnia mknęliśmy naprzód i naprzód; zaprawdę nie było to wcale łatwe
zadanie tak bezustannie biec na nartach! Poganiacze
opierali się beztrosko o sanki i rwali z niewiarogodną szybkością przez pokrytą
zaspami śnieżnymi przestrzeń, przedzieloną
płaszczyznami, przypominającymi tafle lodu. Miły Boże, ileż wysiłku musieliśmy
włożyć my narciarze, aby nadążyć za pochodem!
Dla Bjaalanda nie było to takie trudne; nawet na gorszym terenie potrafił się on
poruszać z jeszcze większą szybkością. Z Hasselem
jednak i ze mną sprawa przedstawiała się już gorzej. Widziałem, jak Hassel
wyciągał to rękę, to nogę i robił rozpaczliwe wysiłki, aby
utrzymać równowagę. Na szczęście nie mogłem oglądać samego siebie. Gdyby to było
możliwe, na pewno niejeden raz wybuchnąłbym
serdecznym śmiechem.
Już na początku dnia pokazała się Góra Helmera Hanssena. Teren układał się teraz
w wydłużone fale, czego nie zauważyliśmy podczas
drogi do bieguna z powodu gęstej mgły. Fale te były tak wysokie, że często cała
widoczna przestrzeń znikała nam sprzed oczu. Tak więc
Górę Helmera Hanssena odkryliśmy najpierw z grzbietu takiej fali, a wyglądała
ona jak zwykłe spiętrzenie lodów sterczące na równinie.
Początkowo nie wiedzieliśmy wcale, co mamy przed oczyma, dopóki nie poznaliśmy
ostrych jak igły bloków lodowych pokrywających
wierzchołek góry. Dopiero wtedy nabraliśmy zupełnej pewności, że jesteśmy na
dobrej drodze. Cały pozostały widok wydawał się nam
najzupełniej obcy; nic, ale to absolutnie nic, nie mogliśmy poznać.
31 grudnia przekroczyliśmy 87S i szybko zjeżdżaliśmy w dół ku "Diabelskiej sali
balowej" i lodowcowi.
Następnego dnia, w Nowy Rok, mieliśmy przepiękną pogodę 19 mrozu, i lekką
bryzę prosto w plecy. Ku naszej wielkiej radości
poznaliśmy teraz okolicę "Psiego obozu". Była jeszcze bardzo odległa, rysowała
się jednak zupełnie wyraźnie w ciepłym,
nasłonecznionym powietrzu. Tak, mieliśmy wyjątkowe szczęście podczas drogi
powrotnej, "Diabelską salę balową" udało się nam w
ogóle ominąć.
2 stycznia według naszych wyliczeń mieliśmy osiągnąć "Lodowiec diabelski". Tak
też się stało; mogliśmy go poznać już z daleka.
Ogromne spiętrzenia lodów i faliste wyniosłości wznosiły się wysoko nad
horyzontem. Zaskoczyło nas jednak to, że pomiędzy
poszczególnymi rozpadlinami oraz poza nimi dostrzegaliśmy jednolitą,
najzupełniej równą przestrzeń, odcinającą się wyraźnie od
terenów spiętrzonych. Góry Hassela, Wistinga i Bjaalanda widać było w tym samym
miejscu, co i dawniej. Mogliśmy je łatwo
rozpoznać, gdy tylko podeszliśmy bliżej. Również Góra Hanssena wznosiła się
teraz wysoko ku niebu. Jej wierzchołek, zalany
promieniami rannego słońca, świecił i połyskiwał jak najprawdziwsze diamenty.
Sądziliśmy, że tym razem znaleźliśmy się bliżej niej niż
poprzednio. Kiedy posuwaliśmy się na południe, teren bliżej gór wyglądał
wprawdzie na zupełnie niedostępny, ale kto wie, może
pomiędzy bezdrożami znajduje się jakieś dogodne przejście, które teraz
przypadkiem odkryliśmy. Ale i w tym wypadku omylił nas
wzrok. Nazajutrz bowiem okazało się, że zamiast przybliżyć się do gór, jeszcze
bardziej się od nich oddaliliśmy i to właśnie było
przyczyną, że zawadziliśmy jedynie o cypel niegościnnego lodowca.
Wieczorem namiot nasz stanął na wielkiej szczelinie wypełnionej śniegiem.
Byliśmy trochę niespokojni, nie wiedząc, co jeszcze
przyniesie nam ta okolica.
Nie śmieliśmy nawet marzyć, aby nieliczne wzniesienia i stare szczeliny
stanowiły wszystko, co lodowiec przygotował tym razem na
nasze przyjęcie. Nadszedł jednak trzeci dzień, nie przynosząc nam dzięki Bogu
żadnego rozczarowania. Niepojęte szczęście
pozwoliło nam uniknąć wszystkich niesamowitych i niebezpiecznych miejsc. Zanim
się spostrzegliśmy, staliśmy już na równinie u stóp
lodowca.
Gdy o siódmej wieczorem ruszyliśmy dalej, pogoda była dość marna; powietrze
stało się tak gęste, że widać było tylko wierzchołek
Góry Bjaalanda. Pomieszało nam to szyki, ponieważ znajdowaliśmy się teraz w
pobliżu składu żywności i potrzebowaliśmy dobrej
widoczności, aby ustalić właściwy kierunek marszu. Zamiast się przejaśniać
robiło się coraz bardziej mglisto, a kiedy przejechaliśmy
jedenaście kilometrów, mgła stała się tak gęsta, że można ją było krajać.
Uznaliśmy więc, że najlepiej będzie zatrzymać się i odczekać.
Przez cały ten czas wychodziliśmy z błędnego założenia, że znajdujemy się za
daleko na wschód, to znaczy bliżej gór, i że z tego
powodu nie udało się nam rozpoznać terenu u podnóża lodowca w krótkich chwilach
przejaśnień, jakie trafiały się od czasu do czasu. W
naszym przekonaniu obozowaliśmy więc na wschód od składu. Poczyniliśmy we mgle
pomiary, które miały nam wskazać drogę, ale
okazały się one zupełnie bezużyteczne naszego składu nie było nigdzie widać.
Właśnie zjedliśmy wyśmienity gorący pemikan, gdy nagle słońce przedarło się
przez chmury. Myślę, że nigdy jeszcze sanki nie były tak
szybko spakowane, a obóz tak błyskawicznie zwinięty, jak tym razem. Od momentu,
w którym wyskoczyliśmy ze śpiworów, do chwili
wyruszenia w drogę upłynęło zaledwie piętnaście minut!
Nagle jeden z nas zawołał:
Co tam tak błyszczy między chmurami?!
W tym momencie mgła się rozdarła i rozsunęła na obie strony niczym kurtyna. I
oto patrzcie, po lewej stronie wyjrzało coś wielkiego i
białego, ciągnącego się z południa na północ. Hura! Góra Hellanda Hansena! Nie
mogło to być nic innego, bo góra ta była jedyną
widoczną po zachodniej stronie. Wiwatowaliśmy z radości, ujrzawszy znajomy
drogowskaz. Od strony składu żywności jednak ściana
chmur ani drgnęła. Po krótkiej naradzie postanowiliśmy nie czekać dłużej, lecz
podążyć jak najśpieszniej do "Psiego obozu". Mieliśmy
przecież i tak dość żywności.
Nie namyślając się więcej ruszyliśmy natychmiast w drogę. Teraz znów pogoda
szybko się poprawiała i w czasie marszu w kierunku
Góry Hellanda Hansena mogliśmy się upewnić, że zboczyliśmy nie na wschód, lecz
wręcz przeciwnie na zachód. Na to jednak, aby
teraz zawracać i szukać składu, zupełnie nie mieliśmy ochoty.
U podnóża Góry Hellanda Hansena dostaliśmy się na stosunkowo wysoki grzbiet
lodowy. Rozbiliśmy tutaj obóz, jako że przewidziana
odległość pozostała już za nami. W promiennie jasnym świetle leżał za nami
lodowiec, dokładnie taki sam, jakim widzieliśmy go
poprzednio, jadąc na południe cały poszarpany i pełen szczelin. Pomiędzy
niezliczonymi rozpadlinami jednak ciągnęła się równa,
nieprzerwana linia była to ta sama droga, którą obserwowaliśmy przed kilku
tygodniami. Dokładnie zaś pod tą białą smugą leżał nasz
skład żywności; było to pewne jak amen w pacierzu.
Staliśmy więc, wściekając się haniebnie, że tak łatwo pozwoliliśmy wymknąć się
naszemu składowi. Jak przyjemnie byłoby zebrać teraz
wszystkie nasze zapasy, które rozsialiśmy po równinie! Czułem się tego wieczora
zmęczony i wyczerpany, nie miałem najmniejszej
ochoty przebywać jeszcze raz tych dwudziestu czterech kilometrów, jakie dzieliły
nas od składu. Jeśli jednak ktoś ma ochotę na
przejażdżkę, to będziemy mu bardzo wdzięczni! I patrzcież! Wszyscy mieli ochotę,
wszyscy bez wyjątku! W tym towarzystwie nigdy
zaiste nie brakło ochotników. Wybrałem Hanssena i Bjaalanda, którzy w pośpiechu
wyładowali bagaże i pomknęli z pustymi sankami.
Działo się to o piątej rano. O trzeciej po południu byli już z powrotem
Bjaaland biegł przodem, za nim Hanssen prowadził sanki.
Stanowiło to wielką próbę sił dla ludzi i zwierząt. Tego dnia Hanssen i Bjaaland
przebyli wraz z jednym zaprzęgiem dwadzieścia sześć
mil morskich, czyli blisko czterdzieści osiem kilometrów, posuwając się ze
średnią prędkością pięciu do sześciu kilometrów na godzinę.
Skład odnaleźli bez większych trudności. Największą przeszkodę stanowił falisty
teren; znaczne odcinki musieli przebywać idąc wzdłuż
zagłębień, skąd nic nie było widać. Pasma wzgórz następowały jedne po drugich i
tak było przez cały czas. Nasi ochotnicy pokonali
jednak wszelkie przeszkody i osiągnęli cel.
My, pozostali w obozie, postaraliśmy się, aby po powrocie zastali wszystko dla
siebie przygotowane, przede wszystkim wodę. Wody,
wody! było w takich wypadkach pierwszą i ostatnią prośbą. Po zaspokojeniu
pragnienia duże zainteresowanie wzbudził również
pemikan.
Kiedy więc ci dwaj zostali już porządnie nakarmieni, pozostali rozdzielili
przywiezione zapasy pomiędzy obie pary sań i w krótkim
czasie byliśmy znowu gotowi do wyruszenia. Pogoda stawała się tymczasem coraz
piękniejsza, a góry rysowały się przed nami w
promiennym blasku słońca. Rozpoznaliśmy góry Nansena i Pedro Christophersena i
wyznaczyliśmy na nie kierunek na wypadek, gdyby
ponownie miała nadciągnąć mgła.
W tym okresie pojęcie nocy i dnia zupełnie się dla nas zatarło.
Która godzina? pyta ktoś na przykład.
Szósta! brzmi odpowiedź.
Szósta rano?
Czyż ty oszalał? Jest przecież szósta wieczór! Jaką mamy datę, tego już nikt
nie wiedział; jeśli
ktoś pamiętał rok, to i tak było wiele. Jedynie przy zapisach do dzienników
podróży i książek obserwacji borykaliśmy się z datami;
podczas marszu natomiast nikt z nas nie miał o tych sprawach zielonego pojęcia.
Co za wspaniała pogoda powitała nas, gdy 4 stycznia wyszliśmy z namiotu! Właśnie
postanowiliśmy maszerować tak, jak nam będzie
najwygodniej, i nie zważać więcej na noc ni dzień. Długie odpoczynki od dawna
się nam sprzykrzyły; za wszelką cenę chcieliśmy je
skrócić.
Jak powiedziałem, pogoda była tak piękna, że wprost trudno wymarzyć lepszą; było
promiennie jasno, przejrzyście i cicho. W tym
spokojnym powietrzu temperatura 19 sprawiała wrażenie upału. Przed wyruszeniem
zdjęliśmy całą zbyteczną odzież i złożyliśmy ją
na sankach. Okazało się, że właściwie wszystko uważaliśmy za zbędne. "Strój", w
którym w końcu wyruszyliśmy, byłby zapewne pod
bardziej cywilizowanymi szerokościami geograficznymi uznany za niezbyt
przyzwoity. My jednak śmialiśmy się tylko z tego i
gratulowaliśmy sobie, że dotychczas ta część kuli ziemskiej nie jest jeszcze
nawiedzana przez niewiasty, inaczej bowiem na pewno nie
dostalibyśmy zezwolenia na tak lekkie i wygodne kostiumy.
Góry rysowały się tym razem bardzo wyraźnie. Z ciekawością oglądaliśmy przy
pięknej pogodzie te okolice, przez które szliśmy w
tamtą stronę w zupełnie odmiennych warunkach, przy gęstej mgle, wśród burzy i
śnieżycy. Znajdowaliśmy się wtedy na skraju
wielkiego łańcucha górskiego, nie mając nawet pojęcia o jego bliskości i
ogromie. Na szczęście teren na tym odcinku nie był wcale
poszarpany. Mówię na szczęście, nie wiadomo bowiem, jak by nam się powiodło,
gdyby przy takiej pogodzie wypadło nam iść drogą
pełną dziur i szczelin. Może udałoby się nam przedostać bez wypadku, a może i
nie któż to może wiedzieć?
Mimo wszystko czekała nas jeszcze ciężka droga.
"Psi obóz" leżał osiemset metrów wyżej od miejsca, w którym się teraz
znajdowaliśmy. Spodziewaliśmy się wkrótce natknąć na jeden z
naszych licznych kopców, ale nastąpiło to dopiero po przebyciu dwudziestu
kilometrów. Kopiec wyłonił się zupełnie nagle i oczywiście
został powitany z wielką radością. Wiedzieliśmy wprawdzie i tak, że jesteśmy na
dobrej drodze, ale spotkanie starego znajomego było
zawsze mile widziane.
Podczas naszego pobytu na południu słońce musiało tu, w górze, operować bardzo
silnie; niektóre kopce były silnie przechylone i
zwisały z nich długie sople lodu.
Po przebyciu prawie sześćdziesięciu kilometrów zatrzymaliśmy się koło kopca
wzniesionego u stóp pochyłości, gdzie 26 listopada
mieliśmy przymusowy postój.
Piątek, 5 stycznia, oczekiwany był przez nas z wielkim napięciem; tego dnia
spodziewaliśmy się bowiem odnaleźć skład żywności.
Zapas najlepszego świeżego mięsa, który się tam znajdował, miał dla nas ogromne
znaczenie.
O godzinie pierwszej piętnaście w południe ruszyliśmy w drogę. Spaliśmy
niewiele, ale chodziło nam o to, aby wykorzystać piękną
pogodę. Wiedzieliśmy już z doświadczenia, że tam w górze, w okolicy "Psiego
obozu", nie można zbytnio liczyć na dobre warunki
atmosferyczne oraz że odległość od miejsca, z którego obecnie wyruszaliśmy, do
składu wynosi dwadzieścia dwa kilometry. Na trasie
tej zbudowaliśmy zaledwie dwa kopce, uważając, że przy takim ukształtowaniu
terenu niepodobna zabłądzić. Wkrótce mieliśmy się
przekonać, że niełatwo się tutaj zorientować. Co prawda dzięki pięknej pogodzie
i świetnym oczom Hanssena odnaleźliśmy oba kopce,
ale nie mogliśmy się nadziwić wyglądowi gór. Kiedy po raz pierwszy osiągnęliśmy
"Psi obóz" w dniu 21 listopada, sądziliśmy, że
powietrze jest zupełnie przejrzyste. Wymierzyłem wtedy i dokładnie opisałem
drogę pomiędzy górami, którą dostaliśmy się na wyżynę.
Teraz jednak, gdy minęliśmy ostatni kopiec, zbliżając się zgodnie z obliczeniami
do tego samego miejsca, wygląd okolicy zaskoczył nas
w najwyższym stopniu. Wtedy widzieliśmy góry na zachodzie i północy, wydawały
się one jednak bardziej odległe. Obecnie cała ta
strona horyzontu wypełniona była przez masywy górskie, podchodzące blisko nas.
Cóż to u licha znaczy? Czy to czary? Mógłbym
przysiąc na wszystkie świętości, że tego krajobrazu jeszcze nigdy nie oglądałem.
Przebyliśmy wymierzoną odległość i sądząc według kopców, które pozostały za
nami, powinniśmy znajdować się już u celu.
Tymczasem, o dziwo! Tam gdzie według moich obliczeń powinna znajdować się droga
w dół, widać było tylko strome zbocze nie
znanej góry wznoszącej się ponad wyżynę. Ani mowy o schodzeniu.
Jedynie w kierunku północno-zachodnim wygląd terenu wskazywał, że ewentualnie
można by tamtędy przedostać się ku dołowi.
Domyślaliśmy się tam naturalnego wgłębienia, ciągnącego się w kierunku widocznej
z dala bariery.
Zatrzymawszy się staliśmy właśnie, wspólnie się naradzając, gdy wtem Hanssen
wykrzyknął:
Tam przed nami byli jacyś ludzie!
Rzeczywiście, tam stoi moja złamana narta, którą wetknąłem obok składu!
ucieszył się Wisting.
Tak to złamana narta Wistinga wybawiła nas z przykrej sytuacji. Jak to dobrze,
że ją tam zatknął. Zbadaliśmy teraz okolicę przez
lornetkę i obok ośnieżonego pagórka, który okazał się poszukiwanym składem, a
który z łatwością mógł ujść naszej uwagi,
zobaczyliśmy tkwiącą w śniegu nartę. Pełni radości ruszyliśmy w tę stronę;
trzeba było jednak maszerować jeszcze pięć kilometrów,
zanim dobiliśmy do celu.
Uroczysty nastrój zapanował w naszej małej gromadce po przybyciu do punktu,
który uważaliśmy za najważniejszy w całej drodze
powrotnej. Wielkie znaczenie tego składu wynikało nie tylko z pozostawionej tu
żywności, lecz przede wszystkim z jego położenia
pozwalającego odnaleźć drogę w dół, do bariery. Choć w oparciu o wykonane
poprzednim razem pomiary wiedzieliśmy teraz dokładnie,
którędy powinna przebiegać droga na dół, nie mogliśmy odkryć żadnego jej śladu.
Zdawało się, że wyżyna dochodzi aż do samych gór,
nie zostawiając żadnego dostępu do terenów leżących poniżej. A jednak kompas
wskazywał, że właśnie w tym kierunku musi być jakieś
przejście! Góra, w kierunku której maszerowaliśmy przez cały dzień, wcale jej
nie poznając, okazała się więc Górą Nansena! Jeszcze raz
mogliśmy się przekonać, jak olbrzymie zmiany w wyglądzie terenu powoduje
oświetlenie.
Pierwszą naszą czynnością po przybyciu do składu było poćwiartowanie
pozostawionych tam psów. Duże, ciężkie sztuki zostały
porąbane na kawałki i rozdzielone pomiędzy żywych towarzyszy. Początkowo psy
były trochę zaskoczone, nie przywykły do takich
wielkich porcji. Trzy sztuki załadowaliśmy na sanki jako prowiant dodatkowy przy
schodzeniu w dół.
Również i tym razem "Psi obóz" okazał się miejscem niezbyt gościnnym. Pogoda nie
była wprawdzie tak okropna jak ostatnim razem,
utrzymywało się jednak 23 mrozu i dął dość silny wiatr, który po ostatnich
"upalnych" dniach przewiał nas do szpiku kości.
Natychmiast po nakarmieniu psów i uporządkowaniu sanek ruszyliśmy więc w dalszą
drogę.
Spadek był bardzo stromy i przeszedł niebawem w takie urwisko, że tylko z
największym trudem udało się zatrzymać sanki i założyć
hamulce pod płozy. Im niżej schodziliśmy, tym szersza stawała się droga, na
koniec ukazało się nasze stare znajome podejście. Przed
nami leżała teraz góra Ole Engelstade'a, równie zimna i ośnieżona jak wówczas,
gdy widzieliśmy ją po raz pierwszy.
Okrążając górę napotkaliśmy strome urwisko, gdzie w czasie jazdy na południe
podziwiałem wyczyny moich towarzyszy. Musieliśmy
założyć wiele ogromnych "hamulców", zanim udało się nam zmniejszyć szybkość
zjazdu. Ale nawet przy tej względnie "powolnej"
jeździe lecieliśmy tak szybko, że wkrótce mieliśmy pierwszą część zjazdu
szczęśliwie poza sobą.
Aby uniknąć nieprzyjemnych podmuchów wiatru z wyżyny, pojechaliśmy jeszcze
kawałek dalej, przedostając się, na zawietrzną stronę
Góry Engelstade'a. Rozbiliśmy obóz. Podobnie jak za naszego pierwszego pobytu,
leżał tu głęboki, puszysty śnieg; z trudem
wynaleźliśmy możliwe miejsce pod namiot. Od razu czuło się, że jesteśmy już
znacznie niżej, i to w miejscu osłoniętym górami;
panowała cisza, a słońce grzało nie gorzej niż latem w Norwegii. Miałem
wrażenie, że oddycham lżej i swobodniej, być może jednak, że
mi się tylko tak zdawało.
Wieczorem byliśmy znów w drodze. Widok, jaki ukazał się nam po wyjściu z
namiotu, należy do niezapomnianych. Namiot nasz stał w
głębokim wcięciu terenu między górami Nansena i Engelstade'a. Ta ostatnia
zasłaniała zupełnie słońce, pogrążając obóz w głębokim
cieniu. Prosto przed nami wznosił się wspaniały, pokryty lodami szczyt Góry
Nansena, błyszcząc i świecąc w promieniach nocnego
słońca. Połyskliwa biel wierzchołka przechodziła ku dołowi w jasny błękit, który
stawał się coraz intensywniejszy, ciemnogranatowy, a
wreszcie ginął w głębokim cieniu. Daleko jednak w dole, tuż przy Lodowcu
Heiberga, pokrywa zbocza ukazywała się znowu masyw
górski rysował się ciemny i groźny. Góra Engelstade'a tonęła w cieniu, ale na
jej wierzchołku zatrzymała się delikatna pierzasta
chmurka, połyskująca różowo, oblamowana złotem. Na zboczach góry leżały w dzikim
nieładzie olbrzymie bloki lodowe. Jeszcze dalej
na wschód wznosiła się Góra Pedro Christophersena, częściowo skryta w cieniu,
częściowo skąpana w jasnych promieniach słońca.
Przecudny widok! Wokoło panowała zupełna cisza.
Z poprzedniego przemarszu znaliśmy teren na tyle dobrze, że mogliśmy posuwać się
naprzód nie zbaczając z drogi. Jedna po drugiej
spadały teraz lawiny Góra Christophersena zrzucała swój zimowy płaszcz.
Pokrywa śnieżna wciąż jednakowa puszysty i dość głęboki śnieg po którym
narty i sanki ślizgały się bez trudu, tym, bardziej że
zjeżdżaliśmy przecież w dół. Na krawędzi skalistego grzebienia zrobiliśmy
postój, aby przygotować się do następnego większego
zjazdu. Pod płozy sanek założyliśmy znowu hamulce, kijki zaś narciarskie
związaliśmy dla wzmocnienia po dwa razem. Chodziło o to,
aby w razie nieoczekiwanego napotkania jakiejś szczeliny zatrzymać się
natychmiast.
My, narciarze, daliśmy początek. Zjazd po stromym urwisku był wprost idealny;
leżało tu akurat tyle puszystego śniegu, aby można było
swobodnie kierować. Zjechaliśmy błyskawicznie w dół i już po chwili staliśmy na
Lodowcu Heiberga. Z sankami nie poszło tak prędko i
łatwo. Wprawdzie zjeżdżały one naszymi śladami, ale ze względu na stromość
zbocza trzeba było zachować jak największą ostrożność.
Tego wieczora zatrzymaliśmy się dokładnie w tym samym miejscu, gdzie stał nasz
namiot w dniu 19 listopada. Wysokość wynosiła tu
dziewięćset metrów nad poziomem morza. Widać stąd było Lodowiec Heiberga aż do
samego końca, gdzie zlewał się z barierą.
Lodowiec wyglądał pewnie, postanowiliśmy podążyć za jego biegiem zamiast
przedzierać się przez góry, jak to zrobiliśmy poprzednim
razem. Możliwe, że ta droga będzie trochę dalsza, ale według wszelkiego
prawdopodobieństwa powinna być za to o wiele łatwiejsza.
W ostatnim czasie wprowadziliśmy nowy rozkład dnia.
Jednorazowy marsz miał wynosić tak jak dotychczas dwadzieścia osiem
kilometrów, ale odpoczynek skracaliśmy do sześciu
godzin. W ten sposób przeciętna długość marszu dziennego miała być o wiele
większa niż dotychczas.
Marsz po Lodowcu Heiberga nie nastręczał żadnych trudności. Jedynie w miejscu,
gdzie przechodził on w barierę, musieliśmy ominąć
kilka szczelin.
7 stycznia o godzinie siódmej rano zatrzymaliśmy się na postój przy samym ujściu
lodowca. Nie mogliśmy jeszcze rozpoznać gór, u stóp
których leżał nasz kolejny obóz.
Po południu znowu ruszyliśmy w drogę. Z grzbietu niewielkiego wzgórza, przez
które musieliśmy przejść zaraz po wymarszu, Bjaaland
zobaczył tak mu się przynajmniej zdawało nasz obóz w dole, na barierze.
Nieco później mogliśmy już rozpoznać Wzgórze Betty i
całą naszą starą trasę. Wobec tego podążyliśmy prosto w tym kierunku i po kilku
chwilach staliśmy już na barierze; było to 7 stycznia, o
jedenastej wieczorem, po pięćdziesięciu i jednym dniu pobytu na płaskowyżu
biegunowym.
W składzie żywności znaleźliśmy wszystko w najlepszym porządku. Słońce musiało
tu mocno przygrzewać, bo wysoka i solidna
budowa stopiła się i skurczyła do rozmiarów niewielkiego pagórka. Porcje
pemikanu, które znalazły się pod bezpośrednim działaniem
słońca, przybrały dziwaczne kształty i oczywiście uległy zepsuciu. Od razu
przygotowaliśmy sanki do dalszej drogi, ładując na nie
zapasy ze składu. Część starej odzieży, którą nosiliśmy przez cały czas od
wyruszenia stąd do bieguna i z powrotem zostawiliśmy
na miejscu. Kiedy uporaliśmy się z pakowaniem, kilku z nas udało się na Wzgórze
Betty i zebrało tam tyle najrozmaitszych kamieni, ile
tylko udało się znaleźć. Pozostali zbudowali duży kamienny kopiec, pod którym
pozostawiliśmy zbiornik z siedemnastoma litrami nafty,
dwie paczki zapałek po dziesięć pudełek każda oraz relację o naszej
wyprawie. Może w przyszłości komuś się te rzeczy
przydadzą. Musieliśmy zabić tutaj Fridtjfa, ponieważ w ostatnim czasie zaczął
dostawać napadów duszności i bardzo się męczył. Przy
ćwiartowaniu okazało się, że płuca psa były skurczone. Mimo to jego ziemskie
szczątki zniknęły szybko w żołądkach towarzyszy.
Nigger, jeden z psów Hassela, został zabity jeszcze podczas schodzenia z wyżyny.
Tak więc zgodnie z przewidywaniami przybyliśmy
do obozu z dwunastoma psami, a opuściliśmy go z jedenastoma. W moim dzienniku
pod tą datą czytam następującą uwagę: "Psy
wyglądają obecnie równie dobrze, jak w chwili wyruszenia z Framheimu".
Gdy wyruszyliśmy w dalszą drogę, mieliśmy na sankach zapas żywności na
trzydzieści pięć dni. Oprócz tego czekały na nas składy
żywności co każdy stopień szerokości geograficznej aż do 80 S. Nasz skład
odnaleźliśmy w ostatnim momencie, kiedy bowiem
przygotowywaliśmy się do wymarszu, cała płaszczyzna zniknęła w gęstej śnieżycy.
Powiał zimny wiatr z południa, a niebo pokryły
chmury. Śnieg padający z góry i śnieg wzbijany wiatrem od dołu mieszały się w
dzikim tańcu tak, że nic prawie nie było widać. Na
szczęście mieliśmy wiatr w plecy.
Wielka szczelina, którą musieliśmy przebyć po drodze, skłaniała do szczególnej
ostrożności Bjaaland i Hassel, idący na przedzie,
związali się liną. Kilka spiętrzeń lodowych, z których wiatr zmiótł śnieg,
pozwoliło nam, dość wcześnie wywnioskować, że zbliżamy się
do oczekiwanej szczeliny.
Nagle gęste chmury rozstąpiły się i poprzez wirujące tumany śniegu zaświeciło
słońce. W tym samym momencie Hanssen krzyknął:
Bjaaland, stój! Obaj zatrzymali się właśnie na krawędzi straszliwej przepaści.
Bjaaland miał oczy jak ryś, ale wspaniałe okulary
przeciwśnieżne własnego pomysłu przeszkadzały mu bardzo w patrzeniu. Co prawda
dopóki był przywiązany liną do Hassela, nie
groziło mu większe niebezpieczeństwo, ale w każdym razie znaleźć się w
szczelinie to rzecz wielce nieprzyjemna. Wielkie szczeliny
stanowiły moim zdaniem granicę między lądolodem a barierą. Dziwnym zbiegiem
okoliczności były one tym razem jednocześnie
granicą złej i dobrej pogody. Podczas gdy na południu zamieć śnieżna szalała w
najlepsze, po drugiej stronie na północy bariera
pławiła się w jasnych promieniach słońca. Wzgórze Betty było ostatnim
wierzchołkiem, który ukazał się nam na pożegnanie. Ziemia
Wiktorii skryła się przed naszymi oczyma, aby się więcej nie pokazać.
Ledwie wyszliśmy na słoneczną przestrzeń, natknęliśmy się na jeden z naszych
wielkich kopców. Okazało się, że idziemy dokładnie w
jego kierunku. Musieliśmy nieźle utrzymywać kurs, choć posuwaliśmy się zupełnie
na oślep.
O dziewiątej wieczorem osiągnęliśmy skład żywności pod 85 S. Teraz mogliśmy być
hojni także dla psów. Zwierzęta dostały podwójne
racje pemikanu, a oprócz tego tyle sucharów owsianych, ile tylko chciały.
Piękna pogoda jednak nie trwała długo. "Psia pogoda zapisuję nazajutrz w swym
dzienniku wiatr zmienił się na północno-
zachodni, przynosząc chmury, złą widoczność, a wreszcie mgłę bardzo utrudniającą
marsz. Mimo tak niekorzystnych warunków
atmosferycznych odnaleźliśmy dziś wszystkie kopce". Zawdzięczaliśmy to jednak
jedynie doskonałemu wzrokowi Hanssena.
Mogliśmy teraz jeść codziennie mięso fok, które rozdzieliliśmy pomiędzy
poszczególne składy żywności na barierze. W wypadku
szkorbutu ten zapas świeżego mięsa byłby bezcennym lekarstwem. Ponieważ jednak
wszyscy byliśmy zdrowi, mięso fok stanowiło
jedynie odmianę w naszym jadłospisie.
Od czasu gdy zeszliśmy na barierę, temperatura wzrosła i utrzymywała się na
wysokości 10. W śpiworach było nam tak gorąco, że
musieliśmy je odwrócić włosem na wierzch. Lżej nam się teraz oddychało, z czego
byliśmy bardzo zadowoleni. Zupełnie jakbym
wszedł do lodowni zauważył któryś. Istotnie, było to uczucie podobne do tego,
jakiego doznaje się w upalny dzień letni, przeszedłszy
nagle w cień.
W środę, 10 stycznia, napisałem w moim dzienniku: "Znów psia pogoda, śnieg,
śnieg i ciągle śnieg! Czy ta śnieżyca już nigdy się nie
skończy? Do tego taka mgła, że nie widać nic na dziesięć metrów. Temperatura
8. Na sankach topniejący śnieg. Wszystko mokre.
Nie znaleźliśmy w tej mgle ani jednego kopca. Śnieg był początkowo bardzo
głęboki i jazda mocno uciążliwa, ale psy i tak dobrze
ciągnęły".
Wieczorem tego dnia pogoda szczęśliwie się poprawiła i kiedy o dziesiątej
wieczorem podjęliśmy znowu marsz, widoczność była
znośna. Niebawem odkryliśmy jeden z naszych kopców. Leżał on mniej więcej o
dwieście metrów na zachód, a więc niewiele
zboczyliśmy z drogi. Skręciliśmy zaraz w tę stronę, zależało nam bowiem bardzo
na sprawdzeniu, czy nasze wyliczenia przebytej drogi
są w porządku. Wprawdzie kopiec ucierpiał nieco od słońca i burz, ale i tak
znaleźliśmy kartkę pozostawioną u jego podnóża. Okazało
się, że został on zbudowany 15 listopada na 8426' S. Jednocześnie kartka
podawała kierunek marszu, którego cel stanowił następny
kopiec, odległy o pięć kilometrów.
Kiedy opuściliśmy ten drogowskaz, stojący na warcie niby stary, wierny
przyjaciel, i ruszyliśmy dalej we wskazanym kierunku, nagle,
ku naszemu największemu zdumieniu, nadleciały dwie wielkie rybitwy. Okrążywszy
nas kilkakrotnie ptaki usiadły na kopcu. Czy
możecie sobie wyobrazić, jakie wrażenie zrobił na nas widok ptaków? Chyba nie!
Dla nas były one wysłańcami z krainy życia, którzy
przynieśli nam tutaj, do tej krainy śmierci, wieść o wszystkim, co kochaliśmy.
Ptaki siedziały przez chwilę w spokoju rozważając zapewne, kim jesteśmy, po czym
rozpostarły skrzydła i poleciały na południe.
Zagadkowe ptaki! Były dokładnie w połowie drogi z Framheimu do bieguna, a mimo
to leciały dalej, w głąb lądu. Czyżby chciały
przelecieć nad biegunem na drugą stronę kontynentu?
Tym razem marsz nasz zakończył się przy kopcu pod 8414' S. Ilekroć obozowaliśmy
w sąsiedztwie naszych kopców, ogarniało nas
dziwnie radosne wrażenie spokoju; mieliśmy bowiem pewny punkt wyjściowy do
dalszego marszu. W kilka godzin później ruszyliśmy
w dalszą drogę, która zbliżyła nas znów o pięćdziesięć pięć kilometrów do
Framheimu. Według najnowszego rozkładu czasu dzień w
dzień robiliśmy tak długie marsze. Najlepsze to świadectwo dla naszych psów!
Jednego dnia dwadzieścia osiem kilometrów, drugiego
pięćdziesiąt pięć kilometrów i tak stale, aż do końca podróży!
Pogoda i warunki śniegowe znów się poprawiły. Im bardziej oddalaliśmy od wnętrza
kontynentu, tym stawały się lepsze; wreszcie i
jedne, i drugie stały się wprost idealne. Słońce zabłysło na bezchmurnym niebie,
a sanki sunęły po gładkiej powierzchni tak lekko i
szybko, jak tylko można było sobie życzyć. Bjaaland, który od bieguna sprawował
funkcję przewodnika, bardzo dobrze spełniał swoje
zadanie. Przysłowie jednak, że nie ma ludzi doskonałych, miało zastosowanie
również wobec niego. Żaden człowiek nie potrafi
utrzymać zupełnie prostej linii marszu, jeśli nie może się kierować według
jakichś znaków orientacyjnych. Większość ludzi zbacza
wkrótce to w jedną, to w drugą stronę, zanim wreszcie po wielu próbach i
niepowodzeniach znajdzie właściwy kierunek.
Bjaaland miał wybitną skłonność do skręcania stale na prawo. Jakbym go widział
przed sobą: Hanssen wyznacza według kompasu
kierunek drogi, Bjaaland odwraca się, ustawia narty w podanym kierunku i
energicznie rozpoczyna marsz. Z jego ruchów widać
wyraźnie, że jest na śmierć i życie zdecydowany zachować wymagany kierunek.
Raźno wyrzuca narty do przodu, wzbijając przy tym
tumany śniegu, i patrzy prosto przed siebie. Ostateczny jednak skutek jest
zawsze taki sam. Gdyby Hanssen pozwolił poczciwemu
Bjaalandowi działać na własną rękę i nie pilnował go, po godzinie zrobilibyśmy
piękne koło i znaleźlibyśmy się znów w punkcie
wyjściowym. W gruncie rzeczy jednak nie było to wcale takie złe, gdyż wyszedłszy
poza linię kopców, wiedzieliśmy zawsze z
niezachwianą pewnością, gdzie należy ich szukać.
W niedzielę, 14 stycznia, powinniśmy według naszych obliczeń osiągnąć skład pod
83 S. Był to zarazem ostatni skład nie oznaczony w
kierunku poprzecznym, a tym samym ostatni krytyczny punkt podróży.
Dzień niezbyt odpowiedni do szukania igły w stogu siana. Cisza i tak gęsta mgła,
że na parę metrów nic nie można dojrzeć. Przez cały
czas nie spotkaliśmy ani jednego kopca. O czwartej po południu, jak wynikało z
obliczeń, powinniśmy znajdować się przy składzie
żywności. Nic jednak nie było widać. Postanowiliśmy się zatrzymać, rozstawić
namiot i poczekać, aż się trochę przejaśni. Kiedy zajęci
byliśmy ustawianiem namiotu, chmury rozdarły się nagle i oto w odległości
zaledwie paru metrów oczywiście na zachód leżał
nasz skład!
W pośpiechu złożyliśmy namiot z powrotem i podjechaliśmy do pagórka, kryjącego
zapasy żywności. Ale co to? Świeże, wyraźne psie
ślady na niedawno spadłym śniegu! To niewątpliwie uciekinierzy, którzy zginali
nam w drodze na południe! Sądząc ze śladów, psy
leżały tutaj przez dłuższy czas. Mówiły o tym wyraźnie dwa głębokie odciski na
śniegu w miejscu osłoniętym od wiatru. Znalazły się też
i inne dowody, świadczące wyraźnie, że psy miały tu dość pożywienia. Ale skąd, u
licha, zdobyły one żywność? Skład żywności był
zupełnie nie naruszony, choć skrzynki z pemikanem leżały otwarte i były
dostępne. Przy tym do budowy składu nie użyliśmy śniegu tak
twardego, by psy nie mogły go wydrapać i wyżreć wszystkich zapasów. Samych psów
nie było nigdzie widać, ale świeże odciski łap
wskazywały, że zwierzęta udały się niedawno na północ. W czasie dalszego marszu
napotykaliśmy jeszcze ślady od czasu do czasu.
Również przy kopcu pod 8245' S, gdzie zatrzymaliśmy się na postój, ślady biegły
w dalszym ciągu na północ. Pod 8224' S jednak
zaczęły się one plątać, a na koniec skręciły w kierunku zachodnim. Było to
ostatnie miejsce, w którym je widzieliśmy. Ale kłopoty ze
zbiegłymi psami, albo powiedzmy lepiej z ich wyczynami wcale się jeszcze nie
skończyły.
17 stycznia osiągnęliśmy skład na 82 S. Już z daleka widać było, że nie ma tu
należytego porządku. Podjechawszy bliżej stwierdziliśmy
zaraz, co się stało. Niezliczone ślady psów, które wydeptały spory plac wokoło
składu, wskazywały wyraźnie, że uciekinierzy
przebywali tutaj przez czas dłuższy. Wiele skrzyń ze składu spadło na dół i
hultaje dobrały się do jednej z nich. Z zawartości
sucharów i pemikanu oczywiście nie pozostało ani śladu. Nic nam to jednak nie
szkodziło, bo żywności mieliśmy teraz w bród.
Oprócz tego te bestie pożarły parę wiązań narciarskich. Wszystko to razem nie
było dla nas wielką stratą, któż jednak mógł przewidzieć,
jaką dalszą drogę obrały te potwory? Gdyby trafiły do składu pod 80S,
oczywiście zjadłyby tamtejsze zapasy mięsa, a to byłoby bardzo
smutne, choć i tak nie oznaczałoby jeszcze istotnego niebezpieczeństwa dla nas i
dla naszych psów. Jeśli dojedziemy do 80 S,
dojedziemy i do Framheimu. Tymczasem pocieszaliśmy się, że nie widać żadnych
dalszych śladów, prowadzących na północ.
Pod 82S pozwoliliśmy sobie na małą ucztę, a czekoladowy krem, który podał nam
na deser Wisting, długo jeszcze zachowamy w
pamięci.
Między 82 a 81 S napotkaliśmy stare ślady naszej zeszłorocznej wyprawy.
Znakowaliśmy wtedy drogę w odstępach jednej mili za
pomocą połupanych desek ze skrzyń. Było to w marcu 1911 roku, a teraz
podążaliśmy tymi śladami w drugiej połowie stycznia 1912.
Co jeszcze ujrzeliśmy w ów dzień 19 stycznia, niechaj opowie mój dziennik
podróży:
"Dziś pogoda nadzwyczaj piękna. Lekki wietrzyk z południowego zachodu, który w
czasie naszego marszu oczyścił zupełnie niebo. Na
81 20'S stanęły nam w poprzek znajome spiętrzenia lodów. Tym razem zobaczyliśmy
ich więcej niż kiedykolwiek przedtem. Ciągnęły
się z północnego wschodu na południowy zachód. Ku naszemu zdumieniu
dostrzegaliśmy w tym samym kierunku wysokie wzniesienie,
a niedługo potem dwa białe wierzchołki w kierunku południowo-wschodnim,
przypuszczalnie na 82 S. Sądząc z wyglądu nieba
wzniesienie ciągnęło się z północnego wschodu na południowy zachód.
Prawdopodobnie było to wzniesienie, które gubiło się na
horyzoncie w pobliżu 84 S, gdy wspinając się na wyżynę osiągnęliśmy wysokość
tysiąca dwustu metrów i spoglądaliśmy na barierę.
Spostrzeżenia te wiążą się ze sobą tak dobrze, że bez wahania możemy wzniesienie
to nazwane Ziemią Carmen umieścić na
mapie. Teren w kierunku owej ziemi jest straszliwie poszarpany: szczeliny i
spiętrzenia lodu, faliste wzniesienia i doliny biegnące we
wszystkich kierunkach. Już jutro będziemy mieć z nimi do czynienia".
Chociaż z tego, co widzieliśmy, można było wnioskować, że Ziemia Carmen ciągnie
się od 86 S aż po 81 30' niemal, a być może
jeszcze dalej w kierunku północno-zachodnim, nie odważyłem się narysować jej
tak na mapie. Zadowoliłem się nadaniem nazwy
Ziemia Carmen terenowi między 86 a 84S, podczas gdy resztę oznaczyłem jako
"przypuszczalny ląd". Zbadanie tych obszarów będzie
wdzięcznym zadaniem dla jakiegoś badacza.
Jak przypuszczaliśmy, w czasie następnego etapu dostaliśmy się na teren pocięty
szczelinami. Przechodziliśmy tędy już trzykrotnie, ani
razu jednak nie mieliśmy dobrej widoczności. Tym razem pogoda dopisała i
mogliśmy zobaczyć rzeczywiste ukształtowanie terenu.
Nierówności zaczynały się na 81 12'S. Ich zasięg z północy na południe był
stosunkowo niewielki; wynosił przypuszczalnie około
pięciu kilometrów. Jak daleko rozciągały się one ze wschodu na zachód, nie da
się dokładnie powiedzieć, w każdym bądź razie tak
daleko, jak tylko wzrok sięgał. Wielkie płaty powierzchni pozapadały się tutaj,
a na ich miejscu otwarły się straszliwe przepaście,
wystarczająco wielkie, aby pochłonąć wiele takich karawan jak nasza. Od tych
otwartych jam ciągnęły się we wszystkich kierunkach
szerokie szczeliny. Oprócz tego widziało się wszędzie pagórki i małe wzgórza
lodowe. Posuwając się z największą ostrożnością
pozostawiliśmy ten teren szybko poza sobą. Hanssen siedział już do połowy w
szczelinie, ale jakoś szczęśliwie się wydostał.
Skład żywności pod 81 S znajdował się w najlepszym porządku, nigdzie nie" było
widać psich śladów. Nasza nadzieja, że również
skład pod 80S będzie nie uszkodzony, wzrosła więc bardzo znacznie.
Pod 80 45' leżał pierwszy z naszych zabitych psów. Był on wyjątkowo tłusty,
miał więc szczególne powodzenie. O pemikan psy
niewiele teraz dbały.
22 stycznia minęliśmy pod 80 23'S nasz ostatni kopiec. Aczkolwiek cieszyliśmy
się, gdy pozostał za nami, to jednak nie mogę
zaprzeczyć, że pożegnaliśmy go z pewnym żalem. Przywiązaliśmy się do tych kopców
i ilekroć ukazywały się na naszej drodze,
witaliśmy je jak starych przyjaciół. Liczne i wielkie usługi oddali nam ci
milczący wartownicy.
Tego samego dnia osiągnęliśmy wielki skład żywności pod 80S. Czuliśmy się teraz
jak u siebie w domu. Natychmiast po przybyciu
zauważyliśmy, że byli tu już jacyś ludzie. Znaleźliśmy też list od porucznika
Prestruda, kierownika grupy wschodniej, który przechodził
tędy 13 listopada wraz ze Stubberudem i Johansenem oraz z dwoma parami sanek,
szesnastoma psami i wyposażeniem na trzydzieści
dni. W ten sposób wszystko się wyjaśniło.
Zaraz po przybyciu spuściliśmy psy, które pognały natychmiast do mięsa fok, nie
tkniętego pod naszą nieobecność. Zamiast jednak do
jedzenia zabrały się najpierw do bitki. Najwidoczniej uważały, że jest tu o co
walczyć.
Ten skład żywności nawet po naszym odejściu pozostał obficie zaopatrzony, nie
jest więc wykluczone, że w przyszłości jeszcze się
komuś przyda.
Drogę z 80 S do Framheimu opisywałem już tyle razy, że nic nowego nie da się na
ten temat powiedzieć. 26 stycznia o godzinie
czwartej rano dotarliśmy do naszego starego, kochanego domu, prowadząc ze sobą
dwoje sanek z jedenastoma psami. Wszystkie
zwierzęta, jak również ludzie, tryskali zdrowiem. Staliśmy przed drzwiami,
czekając aż wszyscy się zbierzemy. Chcieliśmy się
zaprezentować towarzyszom w zwartym szyku. Wewnątrz było cicho i spokojnie
widocznie wszyscy jeszcze spali. Weszliśmy do
środka. Stubberud podniósł się na swej koi i wytrzeszczył na nas oczy; wziął nas
pewnie za duchy. Teraz pobudzili się wszyscy jeden
po drugim i w pierwszej chwili nie mogli pojąć, co się stało. Potem jednak nie
było końca powitaniom we wszystkich możliwych
formach. Gdy oznajmiłem, że wszyscy powrócili zdrowi i cali, radość nie miała
granic.
No, a co z biegunem? Czy byliście na biegunie?
Oczywiście, przecież inaczej nie oglądalibyście nas tutaj!
Potem nastawiono kawę i zapachniały racuchy jak za dawnych czasów. My, przybysze
z bieguna, zgodziliśmy się chętnie, że chociaż w
podróży było dobrze, w domu jest znacznie lepiej. Dziewięćdziesiąt dni trwała
nasza podróż, przebyta zaś odległość wyniosła trzy
tysiące kilometrów.
"Fram" powrócił do Zatoki Wielorybów 9 stycznia po trzymiesięcznej podróży z
Buenos Aires. Na statku było wszystko w
porządku, ale zła pogoda zmusiła go do ponownego opuszczenia zatoki. Następnego
jednak dnia po naszym powrocie obserwator
zameldował, że "Fram" nadpływa. Wtedy w obozie zaczął się ruch. Futra na siebie
i dalejże na brzeg razem z psami! Niechaj ci z
"Frama" zobaczą, że psy nie są wcale wyczerpane. Słyszeliśmy, jak silnik sapie i
stęka, zobaczyliśmy bocianie gniazdo wynurzające się
spoza krawędzi bariery lodowej, na koniec ukazał się sam "Fram", pewny i
spokojny jak zawsze. Z głęboką radością wstąpiłem na
pokład, aby powitać tych dzielnych ludzi, którzy na przekór tak licznym
niebezpieczeństwom i niedostatkom doprowadzili statek do
celu, a po drodze jeszcze tak wiele dokonali. Wszyscy wyglądali na wesołych i
uradowanych, nikt jednak nie wspomniał ani słowem o
biegunie. Na koniec Gjertsen zapytał: Czy byliście tam?
Słowo "radość" to stanowczo za mało, aby określić uczucie, które rozpromieniło
oblicza mych towarzyszy. To było coś znacznie
większego niż radość! Wycofałem się z kapitanem Nilsenem do kabiny i odebrałem
pocztę oraz inne wiadomości.
Jeśli ogarnę myślą wszystko, co zostało dokonane, muszę wymienić trzy nazwiska
nazwiska ludzi, którzy pomogli mi wówczas,
kiedy było najciężej. Będę ich zawsze wspominał z czcią i wdzięcznością. Oto
oni:
Król Haakon VII
Profesor Fridtjf Nansen
Pedro Christophersen.
NA PÓŁNOC
W ciągu dwóch niezwykle pracowitych dni załadowaliśmy na statek wszystkie
rzeczy, które mieliśmy zabrać ze sobą, i już 30 stycznia
byliśmy gotowi do odpłynięcia. Ogromną przyjemność sprawiała nam świadomość, że
tak szybko ruszamy na północ, a tym samym
stawiamy pierwszy krok na drodze do świata, który czeka wiadomości od nas lub o
nas. Czy w tej wielkiej radości nie kryła się jednak
odrobina żalu?
Niełatwo jest rozstać się z miejscem, które przez długi czas było dla kogoś
domem, choćby nawet ten dom pokrywał śnieg i lód. I choć
niejeden gotów błagać wszystkie dobre moce, aby zachowały go z dala od tych
okolic, ja nie cofnę tego, co powiedziałem.
Większość naszych bliźnich zalicza niewątpliwie Framheim do tych punktów naszej
planety, które chcieliby oglądać dopiero w
ostateczności. Framheim to dla nich miejsce opuszczone przez Boga i ludzi, gdzie
nie można spodziewać się niczego oprócz samotności,
niewygod i nudy. Ale dla naszej dziewiątki, która wstępowała teraz na pokład
"Frama", aby opuścić na zawsze te strony, rzecz
przedstawiała się inaczej. Mały, ale solidny domek z Górą Nelsona, zasypany
śniegiem, był przez cały rok naszym schronieniem, i to
schronieniem dobrym, wygodnym, w którym po ciężkiej pracy znajdowaliśmy tak
potrzebny i dobrze zasłużony odpoczynek. Przez
długą antarktyczną zimę chroniły nas te cztery ściany i niejeden nędzarz,
marznący w łagodniejszym klimacie, na pewno zazdrościłby
ich nam z całego serca. W ciężkich miesiącach, gdy wszystko, co żywe, opuszczało
w popłochu te strony, my żyliśmy dalej spokojnie w
naszym Framheimie i nikt nas tam nie niepokoił. A żyliśmy bynajmniej nie jak
zwierzęta, lecz jak cywilizowani ladzie, którzy w każdej
chwili mieli do dyspozycji większość tych wygód, jakie zapewnia dobrze urządzony
dom. Na dworze panował mróz i ciemności, śnieżne
burze usiłowały zasypać każdy ślad naszej działalności. Nigdy jednak nie udało
się im wtargnąć do naszego wspaniałego domostwa. Cóż
więc dziwnego, że w chwili gdy na zawsze opuszczaliśmy to miejsce, pociągało nas
ono ze szczególną siłą! Co prawda i wielki świat
wabił nas ku sobie, ofiarowując to wszystko, bez czego przez dłuższy czas
musieliśmy się obywać. Wśród rzeczy, jakie nas tam czekały,
nie brakło jednak i takich, których wolelibyśmy jak najdłużej unikać. W obliczu
codziennego życia z jego tysiącznymi troskami i
przeciwnościami nietrudno było zatęsknić za spokojnym i beztroskim bytowaniem we
Framheimie Nastrój pożegnania nie był jednak aż
tak smutny, Żebyśmy go nie potrafili dość szybko przezwyciężyć. Sądząc po
twarzach, radość była nastrojem dominującym. Nie warto
tkwić w przeszłości, choćby nawet najbardziej pociągającej, gdy przyszłość
zapowiadała się tak wspaniale. Któż by chciał teraz myśleć
o czekających go nieuniknionych troskach? Na pewno nikt z nas! Toteż "Fram", od
dzioba aż po rufę, przystrojony był kolorowymi
proporczykami, a w chwili rozstania z Barierą Lodową Rossa wszystkie oblicza
promieniały radością. Opuszczaliśmy ją ze
świadomością, że w czasie rocznego tutaj pobytu osiągnęliśmy zamierzony cel, a
myśl ta oddziaływała na nas znacznie silniej niż
wspomnienia minionych dni.
Jedna okoliczność szczególnie wpłynęła na to, że podczas całej dwuletniej
podróży tak szybko upływał nam czas, a wszyscy byli zawsze
w pełni sił, mianowicie zupełny brak bezczynności. Zaledwie jedno zadanie
zostało przez nas rozwiązane, wyłaniało się następne.
Ledwo osiągnęliśmy jeden cel, już następny wzywał nas z oddali. W ten sposób
byliśmy stale zajęci, a kiedy człowiek ma pełne ręce
roboty, czas płynie aż za szybko.
Raczej teraz, gdy osiągnęliśmy już właściwy cel naszego przedsięwzięcia, można
było oczekiwać pewnego osłabienia nastroju. Tak się
jednak nie stało. Przyczyniała się do tego świadomość, że nasze sukcesy dopiero
wówczas nabiorą pełnej wartości, gdy cała ludzkość się
o nich dowie, że wiadomość tę należy ogłosić jak najszybciej.
Według wszelkiego prawdopodobieństwa wyruszaliliśmy w drogę we właściwym czasie.
Mimo wszystko jednak było to tylko
przypuszczenie. Zupełną pewność natomiast mieliśmy co do tego, że od Hobart,
który wybraliśmy jako pierwszy punkt lądowania,
dzieliło nas dwa tysiące czterysta mil morskich. Niemal równie pewne było to, że
droga będzie długa i ciężka. Przed rokiem podróż
przez Morze Rossa przypominała przejażdżkę po fiordzie. Wtedy jednak było lato,
teraz zaś mieliśmy już luty, co w tych stronach
oznacza niemal jesień.
Obszar przybrzeżnego lodu nie powinien, zdaniem kapitana Nilsena, spowodować
żadnego opóźnienia w naszej żegludze. Wynalazł on
nową, niezawodną metodę, pozwalającą przepłynąć przez lody. Brzmiało to trochę
jak przechwałka, ale jak później zobaczymy
metoda Nilsena zdała dobrze egzamin. Najcięższa walka czekała nas prawdopodobnie
w strefie wiatrów zachodnich, gdzie musieliśmy
tym razem liczyć się z niemiłą koniecznością nieustannego halsowania pod wiatr.
Różnica w długości geograficznej między Zatoką
Wielorybów a Hobart wynosiła prawie 50. Gdybyśmy mogli pokonać tę różnicę w
szerokościach, w jakich obecnie się znajdowaliśmy,
gdzie jeden stopień odpowiadał w przybliżeniu trzynastu milom morskim, dałoby
się to zrobić za jednym zamachem. Potężny masyw
górski Ziemi Wiktorii stał nam jednak tutaj na przeszkodzie. Najpierw więc
trzeba było płynąć na północ do przylądka Adare,
stanowiącego północny cypel Antarktydy, a następnie ominąć leżące jeszcze dalej
na północ wyspy Balleny. Dopiero wtedy mogła się
otworzyć przed nami wolna droga do dalszej żeglugi w kierunku Hobart.
Wówczas jednak znaleźlibyśmy się na szerokościach, w których według wszelkiego
prawdopodobieństwa wiatr wiałby nam
prosto w twarz. Manewrować zaś "Framem" no, dziękuję za taką przyjemność!
Wszyscy na statku znali na tyle sytuację, aby
wiedzieć, czego można się spodziewać po tej podróży. Z pewnością też każdy w tym
czasie rozmyślał nad sposobem najszybszego i
najłatwiejszego przezwyciężenia czekających nas trudności. Był to wielki wspólny
cel, który nas znów zespolił, a który także później
miał nas połączyć we wspólnej pracy i wspólnych wysiłkach.
Wśród wieści ze świata, które otrzymaliśmy w tych dniach, była również
wiadomość, że australijska wyprawa badawcza na Antarktydę
pod kierunkiem dr. Douglasa Mawsona chętnie przyjęłaby od nas kilka psów, jeśli
oczywiście zgodzimy się je odstąpić. Punkt
wyjściowy australijskiej ekspedycji stanowił Hobart, ponieważ zaś było to nam po
drodze, mogliśmy oddać tę małą przysługę naszym
szanownym i dzielnym współzawodnikom.
W chwili odjazdu mieliśmy trzydzieści dziewięć psów, z których wiele urodziło
się i podrosło w ciągu rocznego pobytu na barierze.
Około połowy odbyło z nami całą podróż z Norwegii, a z tych jedenaście było na
biegunie. Początkowo mieliśmy zamiar zabrać ze sobą
tylko kilka zwierząt na rozmnożenie, aby zapewnić sobie nowe pokolenie psów dla
przyszłej wyprawy na Północny Ocean Lodowaty.
Ze względu na dr. Mawsona zabraliśmy jednak wszystkie, z czego dwadzieścia jeden
sztuk moglibyśmy mu odstąpić, o ile w drodze
powrotnej nie zaszłoby nic nie przewidzianego.
Kiedy ostatnia skrzynia została załadowana, pozostało nam tylko zabrać na pokład
psy. I oto patrzcie: wielu spośród naszych "starych
bywalców" poczuło się od razu na statku jak u siebie w domu. Co najciekawsze,
stare psisko Wistinga, Pułkownik, ze swymi
adiutantami Suggen i Arne stanął natychmiast w tym samym miejscu, które
zajmowali we trójkę przez wiele szczęśliwych dni
podczas podróży na południe, mianowicie przy prawej burcie w pobliżu głównego
masztu. Dwaj bliźniacy Mylius i Ring szczególni
ulubieńcy Hanssena rozpoczęli od razu, jakby nigdy nic, swoje zwykłe harce na
przednim pokładzie, w kącie przy lewej burcie. Nikt
by nie posądził tych dwóch wesołych kompanów o to, że pędzili na czele naszego
pochodu do bieguna i z powrotem. Jeden tylko pies z
zaprzęgu Bjaalanda wałęsał się samotnie, węsząc niespokojnie dokoła to Basen.
Pozostał on nieczuły na wszystkie próby zbliżenia;
żaden pies nie mógł mu zastąpić utraconego przyjaciela Fridtjfa, który setki
kilometrów stąd znalazł swój kres.
Ledwie ostatni pies znalazł się na pokładzie, podnieśliśmy obie kotwice lodowe.
Silniki poszły w ruch i pchnęły statek naprzód,
oddalając nas coraz bardziej od bariery lodowej.
Rozstanie z naszym wygodnym portem było niby skok z jednego świata w drugi. W
chwili odjazdu gęsta mgła okryła cały krajobraz
nieprzeniknioną zasłoną. Dopiero po trzech czy czterech godzinach mgła
rozstąpiła się niespodziewanie. Za nami tworzyła ona jednak w
dalszym ciągu zwartą ścianę, zakrywając cały widok. A szkoda! Przy jasnej
pogodzie bariera lodowa wygląda tak pięknie, że z
przyjemnością popatrzylibyśmy jeszcze na nią, póki by nie znikła w oddali.
Mogliśmy płynąć teraz spokojnie tym samym kursem, którym z górą rok temu
dążyliśmy w przeciwnym kierunku. Zarysy Zatoki
Wielorybów zachowały się w ciągu ostatniego roku bez żadnych zmian. Nawet
przylądek Ludzka Głowa, ten najdalszy cypel
zachodniego krańca zatoki, znajdował się na swym starym miejscu i wcale nie
wyglądał na to, aby mu się śpieszyło gdzie indziej. Jeśli w
głębi zatoki zachodzi w ogóle jakiś ruch mas lodowych, jest on w każdym razie
bardzo nieznaczny.
Pod jednym tylko względem stosunki ukształtowały się w tym roku inaczej niż w
ubiegłym. Podczas gdy w roku 1911 już 14 stycznia
większa część Zatoki Wielorybów była wolna od lodu, w roku 1912, blisko
czternaście dni później, nie widzieliśmy nigdzie nawet
szczeliny. Pokrywa lodowa trzymała się uporczywie, dopóki silny wiatr północno-
zachodni nie spowodował szybkiego otwarcia drogi
wodnej. Nastąpiło to w dzień powrotu grupy biegunowej. Trudno o lepszy moment.
Wiatr, który to sprawił, zaoszczędził nam mnóstwo
czasu i pracy, ponieważ droga z Framheimu do poprzedniego miejsca postoju
"Frama" była pięciokrotnie dłuższa niż obecnie. Ta
czternastodniowa różnica w terminie ruszenia lodów w stosunku do roku ubiegłego
wykazała nam, jakie mieliśmy szczęście, wybrawszy
na lądowanie właśnie rok 1911. Praca, którą dzięki wczesnemu ruszeniu lodów
mogliśmy wykonać w roku 1911 w ciągu trzech tygodni,
w roku 1912 kosztowałaby nas na pewno dwa razy tyle czasu i odpowiednio więcej
trudów.
Gęsta mgła, okrywająca Zatokę Wielorybów w chwili naszego odjazdu, przeszkodziła
nam również zaobserwować, co robią Japończycy
(Japońska ekspedycja antarktyczna przybyła do Zatoki Wielorybów w styczniu 1912
roku). Bryza, wiejąca 17 stycznia, wyniosła ich
statek "Kainan Maru" razem z "Framem" na pełne morze. Od tego czasu nie
wiedzieliśmy, co się z nim dzieje. Członkowie japońskiej
ekspedycji, którzy zamieszkali w namiocie na północ od Framheimu, w pobliżu
krawędzi bariery lodowej, do końca trzymali się wobec
nas z wielką rezerwą. W dzień odjazdu jednak jeden z nas spotkał się z dwoma
Japończykami.
Prestrud udał się w tamtą stronę, aby przynieść flagę zatkniętą na przylądku
Ludzka Głowa dla "Frama" na znak, że wszyscy są już we
Framheimie. Obok flagi był ustawiony niewielki namiot pomieszczenie dla
wartownika na wypadek, gdyby "Fram" kazał czekać na
siebie zbyt długo. Zbliżywszy się do tego miejsca Prestrud spotkał się nagle oko
w oko z dwoma synami Nipponu, oglądającymi z
zapałem nasz namiot i jego zawartość, składającą się zresztą z jednego tylko
śpiwora i jednego prymusa. Japończycy rozpoczęli
konwersację entuzjastycznymi okrzykami w rodzaju: Nice day! Plenty of ice!
("Piękny dzień!", "Mnóstwo lodu!" (ang.) Nasz
przedstawiciel zgodził się całkowicie z tymi bezspornymi faktami, po czym
spróbował skierować rozmowę na tory bardziej interesujące.
Wówczas przybysze opowiedzieli, że chwilowo są jedynymi mieszkańcami namiotu na
krawędzi bariery lodowej. Ich dwaj towarzysze
wyruszyli na tygodniową wycieczkę w głąb bariery, "Kainan Maru" zaś ma się
znajdować w podróży do Ziemi Króla Edwarda VII. O ile
wiedzieli, statek miał powrócić 10 lutego, aby wziąć na pokład wszystkich
uczestników wyprawy i odpłynąć na północ.
Prestrud zaprosił nowych znajomych do Framheimu i dodał, że im wcześniej
przyjdą, tym lepiej. Widocznie jednak zbyt długo się
namyślali, a my nie mogliśmy na nich czekać. Jeśli jednak później złożyli wizytę
w naszym domku, będą mogli zaświadczyć, że
zrobiliśmy wszystko, aby nasi ewentualni następcy czuli się tam wygodnie.
Kiedy mgła zrzedła, ujrzeliśmy morze wolne od lodów. Błękitnoczarna, rozkołysana
toń i ciężkie, ciemne niebo nie należą do widoków
radujących oko. Dla naszych oczu jednak prawdziwą rozkoszą było znaleźć się w
otoczeniu, gdzie przeważały ciemne barwy. Od wielu
miesięcy mieliśmy przed sobą tylko bezmiar roziskrzonej bieli, gdzie trzeba było
nieustannie posługiwać się sztucznymi środkami, aby
uchronić wzrok przed powodzią światła. Oczy musiały być przy tym stale
przymrużone. Obecnie mogliśmy znowu patrzeć na świat
zupełnie dosłownie szeroko otwartymi oczyma. Oto jak najzwyklejsza rzecz może
się stać wielkim wydarzeniem!
Morze Rossa nam sprzyjało. Ponieważ wiał lekki wietrzyk z południowego zachodu,
mogliśmy posłużyć się częściowo żaglami i już po
paru dniach byliśmy w odległości dwustu mil od bariery lodowej.
W czasie trzech poprzednich rejsów Nilsen wykreślił na mapie granicę zasięgu kry
lodowej. Przypuszczenie, że w pobliżu 150 długości
zachodniej w pasie kry lodowej znajduje się przestrzeń zdatna do żeglugi,
zaczęło się potwierdzać. Małe zmiany w położeniu tego
kanału były, jak wynikało z obserwacji Nilsena, spowodowane zmianami w
kierunkach wiatru. Nilsen stwierdził, że gdy lód zaczyna
gęstnieć, należy zmienić kierunek i płynąć z wiatrem. Postępując w ten sposób,
nakłada się oczywiście drogi, ale za to prowadzi ona
zawsze ku wodom wolnym od lodu.
W czasie tej podróży osiągnęliśmy pas kry lodowej w trzy dni po opuszczeniu
Zatoki Wielorybów. Zasięg tego pasa okazał się niemal
dokładnie taki sam, jak w czasie poprzednich rejsów. Gdy przez parę godzin
utrzymywaliśmy nie zmieniony kurs, kra lodowa bardzo
gęstniała i dalsza żegluga stawała się coraz bardziej uciążliwa. Mieliśmy więc
okazję wypróbować nową metodę Nilsena. Wiatr, zresztą
bardzo słaby, wiał niemal prosto z zachodu, toteż przełożyliśmy ster na prawą
burtę, obracając rufę ku zachodowi. Przez dobrą chwilę
płynęliśmy nawet prosto na południe. Okazało się, że ten dość ciężki zwrot nie
był daremny. Po kilku godzinach przedzierania się w
kierunku wiatru natrafiliśmy na obszary wolne od lodu. Bardzo możliwe, że
trzymając się pierwotnego kursu, utknęlibyśmy na dłuższy
czas wśród lodów, czego dało się uniknąć przez nałożenie paru mil drogi.
Dwudniowy świeży wiatr południowo-wschodni pchnął nas dość szybko naprzód.
Wkrótce minęliśmy wyspy Balleny i już 9 lutego
opuszczaliśmy strefę antarktyczną. Przed rokiem z wielką radością mijaliśmy
południowe koło podbiegunowe; obecnie jednak, gdy
przepływaliśmy je, dążąc w przeciwnym kierunku, radość była chyba jeszcze
większa.
W czasie pośpiesznych przygotowań do opuszczenia obozu zimowego nie mieliśmy
czasu uczcić szczęśliwego połączenia się grupy
lądowej z morską. Ponieważ ta okazja minęła nie wykorzystana, trzeba było
wyszukać jakąś nową. Zgodziliśmy się wszyscy, że taką
świetną okazją będzie przepłynięcie ze strefy zimnej do umiarkowanej. Program
uroczystości był jak najprostszy: filiżanka doskonałej
czarnej kawy z odpowiednim dodatkiem w postaci ponczu i cygar, a prócz tego
muzyka z płyt.
Coraz liczniejsze oznaki wskazywały, że dostaliśmy się do okolic, w których
życie płynie zupełnie inaczej niż za kołem
podbiegunowym. Bardzo upragnioną zmianą było nieustanne podnoszenie się
temperatury. Rtęć przekroczyła wkrótce punkt zerowy i
ludzie na statku pożegnali się z ostatnimi resztkami odzieży polarnej,
powracając do ubrań lżejszych i wygodniejszych. Najpóźniej
rozstali się z zimowym ekwipunkiem członkowie grupy lądowej. Bardzo się mylą ci,
którzy wyobrażają sobie, że długi pobyt w rejonach
polarnych czyni człowieka mniej wrażliwym na mróz. Przeważnie jest właśnie na
odwrót. Człowiek przebywający w okolicach, gdzie
temperatura dnia spada do 15 i niżej, nie będzie sobie nic z tego robił, jeśli
tylko ma dobre, dostosowane do potrzeb futrzane ubranie.
Niech jednak ten sam człowiek znajdzie się przy-15 lub 20 mrozu na ulicach
Christianii w normalnym zimowym stroju, jakiego
wszyscy tam używają, będzie trząsł się z zimna i wróci silnie przemarznięty.
Przyczyna jest bardzo prosta: w krajach podbiegunowych
człowiek naprawdę chroni się przed mrozem. Kto jednak po powrocie do kraju
poprzestanie na ochronie, jaką zapewnia zwyczajny
płaszcz, sztywny kołnierzyk i lekki kapelusz na głowie, ten oczywiście musi
zmarznąć!
Do mniej przyjemnych następstw zmiany szerokości geograficznej należały coraz
dłuższe noce. Chociaż w czasie pobytu na lądzie
nieustanna jasność dała się nam po pewnym czasie mocno we znaki, na statku,
gdyby tylko można było wybierać, każdy wolałby
wieczny dzień. Nawet teraz, kiedy mogliśmy przyjąć, że główna masa lodów
antarktycznych została już szczęśliwie poza nami,
musieliśmy wciąż jeszcze liczyć się z możliwością napotkania ich groźnej
awangardy w postaci gór lodowych. Mówiłem już
poprzednio, że doświadczony obserwator potrafi dostrzec błysk dużej góry lodowej
nawet w ciemnościach nocy. Mniejsze jednak
odłamy lodu, których tylko niewielka cząstka wystaje ponad wodę, nie dają
takiego odblasku, toteż w nocy nie sposób ich dostrzec.
Tymczasem taka mała "górka" jest równie niebezpieczna jak wielka góra lodowa. W
razie zderzenia skutek ten sam: rozdarta burta albo
zdruzgotany takielunek. W obszarach przejściowych, gdzie temperatura wody jest
stale bardzo niska, również na termometrze nie można
polegać.
Wody, przez które teraz płynęliśmy, nie były tak dobrze znane, byśmy się nie
obawiali spotkania z lądem. Kapitan Colbeck, który
podczas pierwszej wyprawy Scotta dowodził jednym ze statków pomocniczych,
wysłanych wtedy na południe, natknął się znienacka na
małą wysepkę na wschód od przylądka Adare, którą nazwał później Wyspą Scotta.
Tak więc przy umyślnym lub nieumyślnym
zboczeniu z kursu możliwe jest napotkanie w tych stronach jakichś nie znanych
wysp.
Na mapach nawigacyjnych południowej części Oceanu Spokojnego mamy oznaczone
liczne wyspy, których położenie, a nawet samo
istnienie, jest mocno wątpliwe. Jedna z nich, wyspa Emerald, powinna leżeć mniej
więcej w połowie naszej drogi do Hobart. Kapitan
Davis, który w roku 1909 odprowadzał do Anglii statek Shackletona "Nimrod",
przepłynął dokładnie przez punkt, w którym według
mapy powinna znajdować się wyspa, lecz nie zauważył tam najmniejszego jej śladu.
Jeśli więc wyspa ta w ogóle istnieje, to w każdym
razie jest źle zaznaczona na mapie.
Nasze nadzieje na osiągnięcie portu Hobart przed końcem lutego zawiodły. Dopiero
4 marca przed południem dostrzegliśmy zarysy
lądu. Ponieważ jednak widoczność była zła, a podczas ostatnich dni nie udało nam
się dokonać żadnego pewnego pomiaru długości
geograficznej, nie byliśmy pewni, który z przylądków Tasmanii mamy przed sobą.
Dla orientacji muszę opisać pokrótce odcinek wybrzeża, do którego obecnie się
zbliżaliśmy. Południowy kraniec Tasmanii wybiega w
morze trzema cyplami. Najbardziej wschodni spośród nich tworzy na pozór
niedostępna, stroma i skalista Wyspa Tasmana, oddzielona
od lądu tylko wąską cieśniną. Jakiś dostęp do tej wyspy musiał się jednak
znaleźć, bo na jej wierzchołku, dwieście siedemdziesiąt
metrów nad poziomem morza, wznosi się latarnia morska.
Środkowy cypel zowie się Tasman Head. Pomiędzy nim a cyplem wschodnim znajduje
się Zatoka Burz, przez którą prowadzi droga do
portu Hobart. Tędy więc mieliśmy płynąć. Chodziło jednak o to, aby stwierdzić,
który z trzech przylądków mamy obecnie przed sobą.
Kontury lądu rozpływały się bowiem w mglistym powietrzu.
O zmierzchu zaczął padać ulewny deszcz, przez całą noc nie było nic widać,
musieliśmy więc płynąć dosłownie po omacku. O świcie
jednak zerwał się świeży powiew z południowego zachodu, który wymiótł część
deszczowych oparów, tak że mogliśmy rozróżnić ląd.
Doszliśmy do wniosku, że mamy przed sobą cypel środkowy, to znaczy przylądek
Tasman Head. Dzięki wzmagającej się bryzie
mknęliśmy jak wiatr, nadzieja więc na szybkie osiągnięcie Hobartu zmieniła się w
absolutną pewność. Zasiedliśmy właśnie do
śniadania, gdy drzwi kabiny otworzyły się gwałtownie. Ukazała się twarz
wachtowego.
Jesteśmy po złej stronie! zabrzmiał meldunek i twarz zniknęła.
W mgnieniu oka wszyscy byli na pokładzie. Okazało się, że smutna wiadomość jest
aż nadto prawdziwa. Zabłądziliśmy wśród mgły i
deszczu. Wietrzyk, który przeszedł teraz w gwałtowny wiatr, spędził ze wzgórz
ostatnie strzępy mgły. Na cyplu, który wzięliśmy za
Tasman Head, ukazała się latarnia morska. Oczywiście była to Wyspa Tasmana;
zamiast w Zatoce Burz znajdowaliśmy się na Oceanie
Spokojnym, po stronie zawietrznej, daleko od przeklętej wyspy. Nie pozostawało
nic innego jak halsować i próbować przebić się pod
wiatr.
Zamienił się on w sztorm. Mieliśmy wszelkie dane, że zostaniemy zepchnięci
jeszcze dalej ha stronę zawietrzną. Z napiętymi żaglami
"Fram", starając się płynąć pod wiatr, lawirował wytrwale. Początkowo wydawało
się, że płyniemy powoli naprzód. Gdy jednak
odległość od lądu powiększyła się, a szybkość wiatru wzrosła, okazało się na
podstawie pomiarów położenia że płyniemy do tyłu.
Koło południa zawróciliśmy, biorąc kurs znowu w kierunku lądu. W chwilę potem
nadleciał potężny podmuch wichru, który w jednej
chwili poszarpał w strzępy nasz bomkliwer (żagiel trójkątny na bukszprycie (na
przodzie statku).
Zwinęliśmy wielki żagiel, bo wiatr uderzał od przodu i mógł spowodować jeszcze
większe szkody w takielunku.
Z żaglami, które nam teraz pozostały, wszelkie dalsze wysiłki były bezcelowe.
Nie pozostawało więc nic innego jak przedostać się
możliwie najbliżej lądu i za pomocą maszyny starać się utrzymać na jednym
miejscu, dopóki pogoda nie zechce się zmienić.
Dopiero przed południem 6 marca wiatr przycichł i zmienił się na bardziej
południowy. Nie był to wprawdzie nasz kierunek, ale
trzymając się brzegu, przedarliśmy się jeszcze przed zapadnięciem ciemności
aż do Wyspy Tasmana. Noc przyniosła ciszę, a z nią
wzrosły nasze nadzieje. Silnik pracował dobrze, a w posuwaniu się naprzód
dopomógł nam także korzystny prąd morski. O świcie 7
marca przezwyciężyliśmy niekorzystne warunki, byliśmy już w głębi Zatoki Burz.
Następny dzień był jasny i słoneczny, jaśniały też nasze twarze. Nikt by nie
znalazł na nich najmniejszego śladu utrapień ostatnich dni.
Wkrótce zaczął "jaśnieć" również "Fram". Powłoka brudu na pokładzie znikła
usunięta za pomocą dobrych mydlin i wkrótce
wszystko błyszczało jak nowe. Po skończeniu tej roboty również w zewnętrznym
wyglądzie załogi zaczęły zachodzić uderzające
zmiany. Kurtki islandzkie i ubrania z koców ustąpiły miejsca starannie
przechowywanym ubiorom "cywilnym", które po dwuletnim
odpoczynku ujrzały nareszcie światło dzienne. Brzytwy i nożyczki zebrały obfite
żniwo; na głowach sterczały płócienne czapki. Nawet
Lindstrm wszedł najwyraźniej w zupełnie bliski kontakt z wodą.
Tymczasem zbliżyliśmy się do stacji pilotażu i do burty naszego statku
podjechała hałaśliwa motorówka.
Want a pilot, captain? (czy potrzebny pilot, kapitanie? (ang.)
Przestraszyliśmy się dźwięku tych pierwszych obcych słów. Kontakt ze światem
zewnętrznym został przywrócony. Znalazłszy się na
naszym pokładzie, pilot, silny i zwinny staruszek, rozglądał się ze zdumieniem.
Nigdy nie przypuszczałem, że na statku polarnym może być tak czysto i
porządnie oświadczył. Nie przypuszczałem również,
że ludzie wracający z Antarktydy mogą tak wyglądać. Widać, że wam się tam
całkiem dobrze powodziło.
O tym, że nam się dobrze wiodło, mogliśmy uczciwie zapewnić naszego pilota. Poza
tym jednak nie leżało zupełnie w naszych
zamiarach udzielać mu jakichkolwiek informacji. W tej sprawie okazał on wiele
zrozumienia, chętnie natomiast dał się nam wybadać,
choć zasób nowin, jakim dysponował, był raczej skromny. O "Terra Nova" nic nie
wiedział, mógł nam natomiast zakomunikować, że
statek dr. Mawsona "Aurora" pod dowództwem kapitana Davisa jest oczekiwany w
Hobart w najbliższych dniach. "Frama" spodziewano
się tutaj w początkach lutego i teraz nikt już nie liczył na te odwiedziny. To
dopiero będzie niespodzianka!
Pilot najwyraźniej nie miał ochoty zapoznać się z naszą kuchnią. W każdym razie
odrzucił zdecydowanie zaproszenie na wspólny lunch.
Widocznie obawiał się, że poczęstujemy go psim mięsem i temu podobnymi
specjałami. Bardzo wysoko ocenił natomiast norweski tytoń
i opuścił nas z nieźle napełnionym kapciuchem.
Miasto Hobart leży nad rzeką Derwent wpadającą do Zatoki Burz. Okolica jest
piękna, a ziemia bardzo urodzajna. W chwili jednak
naszego przebycia lasy i pola były zupełnie spalone przez słońce; panowała tu od
dawna susza, która spopieliła wszystko, co było kiedyś
zielone. Choć barwom krajobrazu brakło świeżości, już sam widok łąk i lasów
sprawiał naszym oczom niekłamaną radość. Pod tym
względem nie byliśmy teraz wybredni.
Port w Hobart jest bliski doskonałości. Wielki, przestronny i doskonale
osłonięty, rozciąga się szeroko przed oczyma. Gdy zbliżaliśmy
się do miasta, na statek przybyła zwykła ekipa, złożona z kapitana portu,
lekarza i urzędnika celnego. Lekarz wkrótce zorientował się, że
nie ma tu dla niego nic do roboty. Również urzędnicy celni dali się łatwo
przekonać, że nie wieziemy kontrabandy. Kotwica opadła,
droga na ląd była wolna! Wziąłem teczkę z telegramami i łodzią kapitana portu
udałem się do miasta.



Wyszukiwarka