Curwood Na koncu swiata


James Oliver Curwood

NA KOŃCU
ŚWIATA
Tłumaczył:
Jerzy Marlicz
MOREX S C.
Oficyna Wydawnicza RYTM
Warszawa 1993

** V
Okładka, strona tytułowa i ilustracje:
Marta Piwocka
Korekta:
Ewa Popławska
Bożena Lada
Copyright by Małgorzata Janowicz

ROZDZIAŁ I
Tajemnicza dziewczyna

//
ISBN 83-85249-50-8
ISBN 83-85904-45-K
(oDruk. Drukarnia Uniwersytetu Jagiellońskiego
Kraków, Czapskich 4 tel /fax 22-59-41

KaT
ipitan Rifle, choć postarzał się i osiwiał w służbie
Okrętowego Towarzystwa Alaski, nie postradał ducha
młodości wraz z upływem lat. Romantyzm w nim nie za-
marł; odczuwał żywo dreszcz tych przygód, w których
w grę wchodzą mężczyźni silni duchem i ciałem oraz kraj
na wpół lub całkiem dziki. Zwracał dotąd uwagę na ma-
lowniczość krajobrazu, na czar niepowszedniości i nieraz
wspomnienia osaczały go zewsząd tak barwne i ciepłe, że
"wczoraj" było żywe jak "dziś", Alaska miała jeszcze krasę
młodości, a jej dziki zew wstrząsał światem, gromadząc
tych, którzy potrafili odważnie iść na zdobycie bogactw
i zwyciężać lub ginąć.
Dzisiejszej nocy, mając pod nogami rozdygotany rytmi-
cznie pokład okrętu, a nad głową złoty księżyc, wyzierają-
cy właśnie spoza szańców górskich, kapitan doznał rap-
tem uczucia trwożnego podziwu. Rzekł krótko:
- To jest Alaska!
Dziewczyna, stojąca tuż przy nim u burty, przyjęła te
słowa w milczeniu. Nie odpowiedziała nic i nie odwróciła
głowy. Przy świetle, tak niemal jaskrawym jak światło
dzienne, widział jej profil, rzeźbiony niby kamea. Oczy
miała szeroko otwarte, silnie błyszczące; wargi rozchylone
lekko. Szczupła, sprężona postać zdała się całą energię
koncentrować we wzroku, podczas gdy obserwowała, jak
księżyc dobywa na jaw z ciemni zębate wierzchołki gór,

przysłonięte tu i ówdzie zwiewną draperią sinych obło-
ków.
Raptem zwróciła twarz ku niemu i skinęła głową.
Tak, to Alaska - rzekła, a stary komendant doznał
wrażenia, iż głos jej leciutko drży. - Pana Alaska, kapita-
nie Rifle!
Z nocnej dali nadleciał ku nim odległy huk, niby łoskot
grzmotu. Mary Standish słyszała go już poprzednio po
dwakroć, teraz więc spytała ciekawie:
Co to takiego? Przecie nie może być burzy przy nie-
bie tak pogodnym i tylu gwiazdach!
To lodowce pękają i walą się w morze! Jesteśmy
w Cieśninie Wrangla i bardzo blisko brzegu, panno Stan-
dish. Gdyby był dzień, słyszałaby pani śpiew ptaków. Na-
zywamy to miejsce Przejściem Wewnętrznym. Ja osobiście
dodaję ponadto, że jest to Wodny Cud Świata. Mylę się
jednak najwidoczniej, gdyż jesteśmy nieomal sami po tej
stronie statku. To najlepszy dowód chyba. Gdybym bo-
wiem miał rację, mężczyźni i kobiety zajęci w tej chwili
tańcem, rozmową, grą w karty, tłumnie obiegliby tę burtę.
Czy może pani sobie wyobrazić, że istnieją typy tak dziwa-
czne? Choć, z drugiej strony, trudno im mieć za złe, że nie
widzą tego, co by należało widzieć, a ja sam jestem może
starym wariatem i mam zbyt dobrą pamięć. Ach, panno
Standish, czy łowi pani w powietrzu woń kwiatów, woń la-
sów, woń zieleni płynącą z brzegu? Jest bardzo słaba, jed-
nak czuję ją wyraźnie.
Ja również!
Głęboko wciągnęła w płuca powiew, po czym wykonała
pół obrotu i plecami oparła się o burtę, stając twarzą do
jaskrawych świateł statku.
Doleciały ją słodkie dźwięki muzyki stłumione i pieści-
we; słyszała nawet miarowy szmer nóg tańczących. Chwi-
lami śmiech się perlił: głosy to wznosiły się, to opadały do
półszeptu. Stary kapitan, obserwując dziewczynę, zupeł-
nie nie mógł pojąć wyrazu jej twarzy.

Spadła na statek w Seattle w sposób dziwaczny, sama
jedna i w ostatniej niemal chwili, nie mając oczywiście za-
mówionej zawczasu kajuty. Z braku miejsca już pół setce
podróżnych co najmniej musiano odmówić przejazdu, lecz
traf chciał, że Mary Standish zwróciła na siebie uwagę ka-
pitana. A przemówiła doń w słowach tak gorących, tak
okropny przestrach wyczytał w jej oczach pod pozornie
spokojną maską, że nie zdołał się oprzeć. Wziął ją więc
pod swoją opiekę i poparty doświadczeniem lat wielu ob-
serwował bacznie.
Zwierzyła mu się zresztą wkrótce, że ma dwadzieścia
trzy lata i jedzie do krewnych w Nome. Wymieniła parę
osób. Uwierzył. Niepodobieństwem było jej nie wierzyć,
więc tylko podziwiał tupet, z jakim wtargnęła na statek
i umiała sobie zdobyć miejsce.
Była na pozór pogodna i szczera. Jednakże zauważył,
że żyje nerwami. Czuł, że toczy ciężką walkę wewnętrzną,
lecz z rozsądną powagą swych sześćdziesięciu trzech lat
potrafił ukryć przed nią, iż odgaduje prawdę.
Przyglądał jej się teraz bacznie, choć pozornie nie
zwracał na nią większej uwagi. Była ogromnie ładna,
w sposób niebanalny i nie rzucający się w oczy. Pociągała
go bardzo, budząc słodkie wspomnienia młodości. Figurkę
miała szczupłą i, jak to dawno zauważył, duże siwe oczy
oraz piękne ciemne włosy, zaczesane gładziutko z pury-
tańską skromnością. Chwilami wątpił, czy ma istotnie
dwadzieścia trzy lata. Gdyby powiedziała dziewiętnaście
lub dwadzieścia, uwierzyłby łatwiej. Zachowanie jej dziwi-
ło go nieraz. Lecz należało do kapitana, widząc wiele rze-
czy innym niedostępnych, trzymać język za zębami.
- Nie jesteśmy jednak zupełnie sami! mówiła właś-
nie panna Standish. Są tutaj jeszcze inni! lekkim ru-
chem ręki wskazała dwie postacie dalej nieco wsparte
o burtę.
Stary Donald Hardwick ze Skagway. A ten drugi to
Alan Holt!

- Ach tak?
Patrzyła znów w kierunku gór, oczy jej odbijały blask
księżyca. Raptem musnęła dłonią ramię kapitana.
- Słyszy pan? - szepnęła.
- To nowy lodowiec zlatuje do morza! Jesteśmy bardzo
blisko brzegu, a lodowce leżą tutaj wszędzie!
- A ten drugi dźwięk, niby szept wiatru? Noc jest
przecież cicha zupełnie. Co to takiego?
- Słyszy się go zawsze, panno Standish, gdy w pobliżu
są góry. To śpiew tysięcy strug i potoków, lecących w dół
zboczy, ku morzu. Ilekroć śniegi topnieją, pieśń ta dzwoni
bez przerwy.
- A ten Alan Holt - spytała panna raptem, zmieniając
temat rozmowy czy to człowiek tutejszy?
- Bardziej nawet niż kto inny! Urodził się na Alasce,
zanim jeszcze powstało Nome, Fairbanks czy Dawson Ci-
ty. To było, zdaje mi się, w osiemdziesiątym czwartym.
Znaczy, że miałby dziś...
- Trzydzieści osiem! podpowiedziała tak szybko, aż
się nieco zdziwił. Potem parsknął śmiechem.
- Doskonale pani zna matematykę!
Przeszła spiesznie na inny temat.
- Dziś wieczorem rzekła tuż przed obiadem, gdy
siedziałam sama na pokładzie, stary Donald mnie odna-
lazł. Powiedział, że się nudzi i chciałby pomówić z kimś,
ze mną na przykład. Przestraszył mnie prawie tą swoją
skudłaconą grzywą i ogromną, siwą brodą. Gdyśmy tak
rozmawiali w mroku, grzypominał ducha!
- Stary Donald należy do tych dni, gdy przełęcz Chil-
koot i Wiry Białego Konia pochłaniały setkami życie ludz-
kie, a drogę do złotodajnych pól Klondike znaczyło nie-
przerwane pasmo trupów. W ich twarzach widać wspom-
nienie dni, które minęły.
Skłoniła lekko głowę, patrząc w morze.
- A Alan Holt? Pan go dobrze zna?
8

- Mało kto zna go dobrze. Stanowi właściwie część
Alaski, lecz jest mimo to bardziej samotny niż najwyższe
góry. Jednak znać go, znam. Cała północna Alaska wie,
kim jest Alan Holt. Posiada hodowlę renów u stóp łańcu-
cha Endicott i szuka dalszych jeszcze granic.
- Musi być bardzo odważny?
- Alaska rodzi wielu odważnych ludzi, panno Stan-
dish!
- I ludzi uczciwych, ludzi honoru, takich, którym moż-
na ufać!
- Tak!
- Zabawne! - roześmiała się raptem, a jej śmiech
przypominał gruchanie synogarlicy. - Nigdy poprzednio
nie znałam Alaski, mam jednak wrażenie, jak gdybym
dawno znała te góry. Zdaje mi się po prostu, że wracam do
stron rodzinnych i one mnie witają. Alan Holt ma szczę-
ście! Chciałabym także pochodzić z Alaski!
- A pochodzi pani?...
- Z Ameryki - odpowiedziała prędko, z leciutką iro-
nią. Nędzny produkt mieszaniny wszelkich ras. Jadę te-
raz na Północ, by się uczyć!
- Tylko po to?
Jego spokojne pytanie wymagało odpowiedzi. Poczciwa
twarz, pokryta siecią bruzd, spalona wichrem i słońcem,
wyrażała szczerą troskę. Panna Standish spojrzała mu
prosto w oczy.
- Nalegam - rzekł poważnie. - Jako kapitan statku
i jako ojciec rodziny muszę wiedzieć. To mój obowiązek.
Czy nie chciałaby mi pani powiedzieć... powierzyć swych
trosk? Najzupełnie poufnie!
Wahała się chwilę, milcząc. Potem z wolna potrząsnęła
przecząco głową.
- Doprawdy, kapitanie, nie mam nic do powiedzenia.
- Jednakże - nastawał - zjawiła się pani na statku
w sposób dość niezwykły! Ludzie tak nie robią. W ostat-
niej chwili bez rzeczy?




- Zapomniał pan o sakwojażu.
- Przeciwnie, pamiętam. Tylko że się nie jedzie n?
Alaskę z malutką walizeczką, mogącą zawierać najwyżej
jedną zmianę bielizny!
- A ja właśnie jadę!
- Racja. Widziałem także, jak wojowała pani z kontro'
la, niby dzika kotka. To było wydarzenie bez precedensu.
- Bardzo mi przykro. Ale ta pańska kontrola zachowy
wała się ogromnie głupio i nie dawała mi przejść.
- Zupełnie przypadkowo, moje dziecko, widziałem ca'
łą scenę. I, prawdę mówiąc, regulamin nakazywał odesłać
panią na ląd, ale spostrzegłem, że się pani strasznie boi-
Nie zaprzeczy pani temu? Pani po prostu chciała ucięć
przed czymś?
Oszołomiła go prostota jej odpowiedzi:
- Tak, chciałam uciec...
Oczy miała jasne i nieustraszone, czuł jednak, że toczy
ciężką, wewnętrzną walkę.
- Czy nie powie mi pani, dlaczego i przed czym ucie'
kała?
- Nie mogę! W każdym razie nie dziś! Chyba po
przyjeździe do Nome. Z drugiej strony zresztą...
- Co takiego?
- Możliwe, że do Nome wcale nie dojadę!
I raptem chwyciła jedną z jego rąk w obie dłonie. Palce
jej drżały, podczas gdy tuliła ją mocno. Zaczęła mówid
prędko i nerwowo:
- Strasznie był pan dobry dla mnie, strasznie, więc
doprawdy chciałaby m,wszystko panu wyznać, co i dlacze'
go. Ale nie mogę! Nie mogę i już!
Urwała, po czym wyswobadzając jedną rękę, zatoczyła
nią szerokie półkole.
- Niech pan patrzy na te cudne góry! Niech pan pa'
trzy. U ich stóp i poza nimi rozegrało się tyle niezwykłych
przygód, w ciągu setek lat tyle romantycznych historii,
Pan, kapitanie, od lat trzydziestu ociera się o te brzegi,
10

Żaden człowiek już nie zobaczy tego, co pan widywał, ani
nie odczuje tego, co pan odczuł. Cóż wobec tamtych wiel-
kich zdarzeń znaczę ja i moje dziwne przyjście na statek?
To taki drobiazg, taka bagatelka, tak łatwo o niej zapo-
mnieć! Proszę, kapitanie, strasznie proszę!
Tak szybko, że ledwo pojął znaczenie tego gestu, przy-
cisnęła jego dłoń do ust. Uczuł muśnięcie ciepłych warg
i oniemiał zupełnie.
- Kocham pana, bo był pan dla mnie taki dobry - sze-
pnęła jeszcze Mary Standish, po czym odeszła spiesznie,
zostawiając go samego u burty.

ROZDZIAŁ II
Alan Holt
x\lan Holt dojrzał szczupłą sylwetkę dziewczyny na1 tle
jaskrawo oświetlonych otwartych drzwi, wiodących do sa-
lonu. Nie śledził jej bynajmniej poprzednio ani się jej te-
raz uważnie nie przyglądał. Była dla niego po prostu jed-
ną z pięciuset istot ludzkich przypadkowo zebranych na
statku, odbywającym pierwszą w tym sezonie podróż na
Daleką Północ.
Jedynie kaprys losu zbliżył go do niej nieco bardziej
niż do innych pasażerów, to wszystko. Od dwóch dni zaj-
mowała przy stole jadalnym miejsce naprzeciw niego. Po-
nieważ jednak ona spóźniła się na dwa pierwsze śniada-
nia, on zaś nie pojawił się w ogóle przy lunchu, zatem
obowiązek towarzyskiej grzeczności mógł się ograniczyć
do pół tuzina wymienionych wzajemnie słów. Alan bardzo
się z tego cieszył. Nie był rozmowny z natury. W jego za-
miłowaniu do milczenia był pewien cynizm. Natomiast
cierpliwie słuchał cudzych wywodów i analizował je traf-
nie. Wiedział, iż niektórzy ludzie stworzeni są do gadania,
inni, dla równowagi, trzymają język za zębami. Przymus
milczenia nie ciążył mu nigdy.
Na swój chłodny i obojętny sposób podziwiał Mary
Standish. Była ogromnie spokojna i to mu się w niej podo-
bało. Oczywiście, nie mógł nie zauważyć piękna jej oczu
ani połysku długich ciemnych rzęs, lecz były to detale miłe
niewątpliwie, ale bez wielkiego znaczenia. Jej włosy podo-
bały mu się bardziej nawet niż siwe oczy, obchodziły go
12

jednak zbyt mało, by się nad tym głębiej zastanawiać.
Lecz gdyby musiał podkreślić koniecznie jakiś szczegół,
toby jednak chwalił te włosy właśnie, nie tyle nawet ich
barwę, ile uczesanie i dowody starannej pielęgnacji. Bar-
dzo ciemne, w świetle lamp dawały ciekawe refleksy.
A przede wszystkim ujmowały zgrabną główkę ciasno,
choć faliście. Patrząc na nie odpoczywał od widoku tylu
przesadnie ufryzowanych kobiecych czuprynek, które,
chcąc nie chcąc, oglądał podczas sześciomiesięcznego po-
bytu w Stanach. Ogólnie biorąc, podobała mu się więc dla-
tego, że nic go w niej nie raziło. Oczywiście, ani dbał, co
dziewczyna o nim myśli i czy się jej podoba ze swoją spo-
kojną, surową twarzą, chłodną obojętnością na otoczenie,
indiańską prawie gibkością ruchów i tą smugą siwizny
w gęstej ciemnoblond czuprynie. Kwestia ta nie wchodziła
absolutnie w krąg jego zainteresowań.
Zresztą dzisiejszej nocy żadna kobieta bodaj nie zwró-
ciłaby jego szczególnej uwagi. Inne, znacznie głębsze
wzruszenie owładnęło nim od chwili, gdy wsiadłszy na
statek w Seattle, uczuł pod stopami miarowy dygot ma-
szyn. Wracał do domu. Jego domem była Alaska. Góry,
rozległe tundry, niezmierzone przestrzenie, wzrokiem nie-
objęte, gdzie cywilizacja nie wniosła dotąd swej męczącej
wrzawy. Wracał do przyjaciół bliskich i kochanych, do
gwiazd znanych od dawna, do na wpół dzikich stad. Półro-
czny pobyt w Stanach wspominał jak ciężkie wygnanie;
miasta po prostu nienawidził.
- Nie wybiorę się tam więcej, w każdym razie nie na
całą zimę, chyba że mnie przemocą sprowadzą - rzekł do
kapitana Rifle'a w chwilę potem, gdy Mary Standish znik-
ła z pokładu. Eskimoska zima jest co prawda długa, lecz
zima w Seattle, Minneapolis, Chicago czy Nowym Jorku
jest bez porównania dłuższa moim zdaniem.
- Słyszałem, że wezwał pana do Waszyngtonu Komi-
tet Gospodarczy.
13

- Tak, wraz z Carlem Lomenem z Nome. Ale właści-
wie tylko Lomen był tam potrzebny. Posiada czterdzieści
tysięcy głów karibu na półwyspie Seward, toteż zważali
na to, co mówi. Może sprawa ruszy wreszcie z miejsca.
- Może - kapitan Rifle tonem podkreślił wątpliwość
powyższej hipotezy. - Alaska od lat dziesięciu czeka na
nową politykę kompetentnych sfer. Wątpię, czy tym ra-
zem coś z tego będzie. Skoro politycy z Iowa i południowe-
go Teksasu poczynają nam doradzać, co powinniśmy robić
i co możemy mieć na północ od pięćdziesiątego ósmego sto-
pnia - to doprawdy trudno stąd oczekiwać dobrego rezul-
tatu. Alaska mogłaby równie dobrze zamknąć budę!
- Nie uczyni tego jednak - rzekł Alan Holt, a rysy jego
stwardniały dziwnie w księżycowym świetle. - Ostro się
do nas wzięli co prawda i niejedne drzwi musieliśmy za-
mknąć. W roku 1910 było nas tu trzydzieści sześć tysięcy
białych. Politycy z Waszyngtonu potrafili w międzyczasie
skłonić do wyjazdu dziewięć tysięcy - czwartą część lud-
ności. Lecz ci, co zostali, to twarde sztuki. My nie ustąpi-
my, kapitanie. Jesteśmy tutejsi i nie boimy się walki!
- To znaczy?
- To znaczy, że w ciągu najbliższych pięciu lat wywal-
czymy sobie sprawiedliwość albo też stwierdzimy jasno, co
właściwie mają przeciwko nam. A za dalszych lat pięć bę-
dziemy już co roku posyłać do Stanów milion sztuk mrożo-
nych renów. Za lat dwadzieścia liczba ta wzrośnie do pię-
ciu milionów. Niezbyt miła perspektywa dla wielkich
hodowców bydła, hę? Ale, jak sądzę, raczej szczęśliwa oko-
liczność dla stu milionów Amerykanów, który będą mogli
zamienić dotychczasowe pastwiska na wzorowo nawodnio-
ne pola i ogrody.
Dłoń Alana Holta, obejmująca burtę statku, zacisnęła
się mocno.
- Dawniej nie zdawałem sobie w ogóle sprawy, jak te
rzeczy właściwie stoją - ciągnął, a jego głos miał stalowe
brzmienie. - Lomen jest dyplomatą, ale ja nie! Kiedy wi-
14

dzę podobne bezprawie, mam ochotę walczyć z karabinem
w garści! Ponieważ przypadkowo znaleźliśmy tu złoto,
myślę, że Alaska jest pomarańczą nadającą się jedynie do
prędkiego wyssania i odrzucenia natychmiast, skoro zo-
stanie ich zdaniem tylko bezwartościowa łupina. Takie są
współczesne poglądy amerykańskie!
- A pan nie jest Amerykaninem, panie Holt?
Głos rozległ się tak blisko, że obaj mężczyźni drgnęli,
po czym odwrócili się szybko. Tuż poza nimi, w księżyco-
wym świetle stała Mary Standish.
- Raczyła mi pani zadać pytanie? - spytał Alan Holt
z ukłonem. - Nie, nie jestem Amerykaninem. Jestem oby-
watelem Alaski.
Dziewczyna miała wargi rozchylone, oczy jej błyszczały.
- Proszę mi wybaczyć, że podsłuchiwałam, ale stało się
to mimo woli. Jestem Amerykanką. Kocham Amerykę. Ko-
cham bardziej bodaj niż swoją religię. Dumna jestem, że
przodkowie moi wysiedli pierwsi na ten ląd z pokładu "My-
flower"*. Stąd moje nazwisko - Standish. I tylko chciałam
panu przypomnieć, że Alaska jest także Ameryką.
Alan Holt doznał uczucia zdziwienia. Twarz dziewczy-
ny straciła poprzedni spokojny wyraz. Oczy jej płonęły.
Głos dźwięczał hamowanym wzruszeniem. Był pewien, że
przy świetle dziennym dojrzałby rumieniec na policzkach.
Uśmiechnął się, lecz uśmiech ten mimo woli miał odcień
wzgardy.
- A cóż pani wie o Alasce, panno Standish?
- Nic! Nic zupełnie! Kocham ją jednak - okrągłym ru-
chem ręki wskazała łańcuch górski. - Żałuję, że nie tu
przyszłam na świat. Pan ma szczęście. Powinien pan ko-
chać Amerykę.
- Chciała pani powiedzieć: Alaskę?
- Nie, Amerykę! - oczy jej błysnęły wyzywająco.
- .Myilower" - statek, na którym przybyli do Ameryki pierwsi
angielscy emigranci.
15

Wzgardliwy uśmiech znikł z warg Alana Holta. Ukło-
nił się ponownie.
- Jeśli mam honor mówić z jedną z potomkiń Milesa
Standisha, który dowodził żaglowcem "Myflower" - rzekł
w takim razie przepraszam. Jest pani bowiem niewąt-
pliwie autorytetem w sprawach amerykańskich.
- Jestem - odparła krótko z dumnym ruchem lśniącej
główki. - Zresztą, niedawno dopiero odczułam wartość
swego pochodzenia i zrozumiałam wynikającą zeń odpo-
wiedzialność. Jeszcze raz przepraszam, że się wtrąciłam
do rozmowy panów. Nie uczyniłam tego rozmyślnie. To
tylko przypadek!
Po czym, nie czekając, aż któryś z nich przemówi, ob-
darzyła obu przelotnym uśmiechem i oddaliła się szybko.
W salonie muzyka ucichła; pasażerowie pojedynczo lub
grupkami poczęli wychodzić na pokład.
- Ciekawa osóbka zauważył Alan. Kapitan Miles
Standish może być dumny ze swej prawnuczki. Nieodrod-
na córa starego rodu.
Roześmiał się, ale już w następnej chwili, puszczając
w niepamięć poprzednią rozmowę, zaczął z innej beczki:
- Strasznie jakoś kołujemy, kapitanie!
- Trochę - przyznał kapitan Rifle. - Ale to tylko na
razie. Później, z Seattle, ruszymy do Nome prosto jak
strzelił. Obecnie jednak musimy odwiedzić Juneau i Skag-
way, skąd poprzez Przesmyk Aleucki skręcimy na Cordo-
wę i Seward. Kaprys właścicieli, którego nie raczyli mi
wyjaśnić. Możliwe, ze ta rozbawiona banda Kanadyjczy-
ków na pokładzie ma'z tym coś wspólnego. Wysadzimy ich
w Skagway. Zamierzają płynąć w głąb lądu Jukonem dro-
gą na Grzywę Białego Konia. Dziś już byle zdechlak uwa-
ża to za wycieczkę turystyczną. A pamiętam przecież...
- I ja również pamiętam przerwał Alan Holt, nie
zdejmując wzroku z pasma gór, poza którymi leżał szlak
dawnych zdobywców złota, gęsto usiany trupami. - Pa-
miętam! A stary Donald wciąż śni o tym piekle śmierci.
16

Wczorajszej nocy był prawie nieprzytomny. Chciałbym,
ażeby już raz zapomniał.
- Mężczyzna nigdy nie zapomina kobiety takiej, jak
Jane Hope - rzekł miękko kapitan.
- Czy znał ją pan?
- Znałem. Przybyła wraz z ojcem na moim statku.
Ubiegłej jesieni minęło dwadzieścia pięć lat. Kawał czasu,
prawda? Kiedy zaś patrzę na Mary Standish i słucham jej
głosu - tu zawahał się, jakby o tajemnicę szło i skończył
półszeptem: - myślę zawsze o tej dziewczynie, o życie któ-
rej Donald Hardwick walczył wśród wirów Białego Konia
i którą dla siebie zdobył. Szkoda, doprawdy, że umarła.
- Kiedy właśnie, ze nie umarła - ozwał się Alan i głos
zmiękł mu dziwnie. W tym leży cały tragizm. Ta kobieta
jest dziś dla niego istotą równie żywą jak przed dwudzie-
stu laty.
Nastała chwila ciszy.
- Ona z nim rozmawiała dziś rano - ozwał się raptem
kapitan Rifle.
- Ma pan na myśli wnuczkę kapitana Milesa, pannę
Standish?
- Tak. Jak widzę, jest pan usposobiony do niej niezbyt
przychylnie.
Alan wzruszył ramionami.
- Ależ bynajmniej. Sądzę, że jest to zachwycająca
osóbka. Może pan pozwoli cygaro, kapitanie? A ja się tro-
chę przejdę.
Zapalili obaj cygara jedną zapałką, po czym kapitan
skręcił do swej kajuty, gdy Alan skierował się wzdłuż po-
kładu.
Tej nocy parowiec "Nome^był dla Alana czymś więcej
niż zlepkiem stali i ż
skot śruby maszyno
Alaski. Potężne ma
na pieśń pracy. W;
miała również głębs
, czującą istotą, a ło-
rytm, co serce całej
ły się śpiewać rados-
!zegi lista pasażerów
i nazwiska oznaczały
17


. .


- tu głęboko wciągnął powietrze ziemia ta jest dziewięć
razy większa niż stan Waszyngton, a dwanaście razy wię-
ksza niż stan Nowy Jork. Kupiliśmy ją od Rosji za nie-
spełna dwa centy za akr. Jeśli mapę Alaski przyłożyć do
mapy Stanów Zjednoczonych, miasto Juneau legnie na
St. Augustine na Florydzie, a Wyspa Unalska trafi do Los
Angeles. Potęga, co? Toteż geograficzne centrum naszego
kraju nie leży wcale w okolicy Omaha czy Sioux City, lecz
w San Francisco w Kalifornii.
- Racja, synku - przemówił nagle w pobliżu głos spo-
kojny, trochę drwiący. - Dobrze znasz geografię. Lecz
mógłbyś jeszcze dodać dla pouczenia kolegów, że Alaskę od
bolszewickiej Syberii dzieli zaledwie trzydzieści siedem mil
i że bolszewicy prowadzą przez radio usilną propagandę,
namawiając do rewolucji. Prosiliśmy Waszyngton o udzie-
lenie nam paru armat i kilku ludzi dla obsadzenia Nome,
lecz wyśmieli nas po prostu. Czy rozumiesz ten morał?
Alan, początkowo tylko lekko ubawiony rozmową, nad-
stawił ucha. Ułowił w mroku zarys szczupłej wysokiej syl-
wetki i błysk siwej brody, nie znanej mu zupełnie. Człowiek
ten odwrócił się - istne widmo w świetle księżycowym
a odchodząc już, rzucił przez ramię najzupełniej wyraźnie:
- I jeśli tam który z was rzeczywiście dba o Alaskę, to
niech powie swemu rządowi, że takich ludzi jak John Gra-
ham należy wieszać!
Na dźwięk tego imienia Alan uczuł raptem w żyłach
gorący war krwi. Na całej kuli ziemskiej jednej tylko isto-
ty nienawidził prawdziwie, śmiertelnie gorzką nienawi-
ścią - Johna Grahama właśnie. Zamierzał już dopędzić
obcego i spytać - sam nie wiedział o co - gdy raptem, po-
między sobą a oświetlonymi oknami palarni, zobaczył
szczupłą kobiecą sylwetkę. Była to Mary Standish. Z jej
postawy poznał, że słyszała zarówno słowa młodego inży-
niera, jak i replikę starca - jednak patrzyła wyłącznie na
niego. Zdziwił go wyraz jej twarzy. Nigdy nie widział nic
Podobnego w rysach żadnej kobiety. To nie była trwoga,
19

groza raczej, obrzydzenie. Doznał natychmiast uczucia
irytacji. Po raz wtóry panna Standish przejmowała się
zbytnio sprawami, które nie powinny były wcale jej obcho-
dzić. Pod wpływem nagłego gniewu rzekł do milczącej gru-
py inżynierów opodal:
Tamten pan jeszcze się mylił! John Graham nie po-
winien skończyć na szubienicy. To dla niego śmierć zbyt
łagodna!
Minął ich z lekkim ukłonem i szedł dalej wzdłuż pokła-
du. Zaledwie jednak zrobił kilkanaście kroków, usłyszał
za sobą szybki tupot i czyjaś ręka ujęła go za ramię.
Proszę pana, panie Holt!...
Zatrzymał się, stwierdzając jednocześnie, że miękki
dotyk jej palców nie jest wcale przykry. Panna Standish
milczała chwilę, patrząc w kierunku wybrzeża, tak iż wi-
dział tylko lśniącą gęstwę jej gładko przyczesanych wło-
sów. Potem spojrzała mu prosto w oczy i w głębi szarych
źrenic wyczytał coś na kształt wyzwania.
Jestem sama na statku - zaczęła. Nie mam tu
przyjaciół. A chciałabym wiedzieć pewne rzeczy... Spytać
o to i owo... Czy zechce mi pan pomóc?
To znaczy... dotrzymywać pani towarzystwa?
Tak, jeśli pan może. Czułabym się znacznie raźniej!
Sytuacja poczynała być zabawna. Alan Holt miał ocho-
tę parsknąć śmiechem; dziwiła go tylko surowa powaga
oczu dziewczyny. Przyznawał, zresztą chętnie, iż do twa-
rzy jej z tą powagą.
Doprawdy, nie jestem w stanie odmówić rzekł.
Choć, jeśli chodzi o informacje, sądzę, że kapitan Rifle
mógłby ich udzielić prędzej ode mnie.
Nie chcę go trudzić odparła. Ma i tak dość spraw
na głowie. A pan jest sam.
Tak, zupełnie sam. I do myślenia mam niewiele.
Chciałabym, żeby mnie pan zrozumiał, panie Holt.
Jadę do zupełnie obcego mi kraju i pragnę się o nim jak
20

najwięcej dowiedzieć, zanim wysiądę na ląd. Idzie mi
o v^le rzeczy. Na przykład...
- Słucham.
- Dlaczego pan tak powiedział o Johnie Grahamie?
I c ^iał na myśli tamten drugi pan, mówiąc, że należało-
by S^ powiesić?!
Postawiła pytanie tak prosto i bez zwykłych kobiecych
wybiegów, aż się zdziwił. Cofnęła już palce z jego ramie-
nia a cała jej postać zdradzała pełne oczekiwania napię-
cie- \V blasku księżyca twarz bielała niby kwiat. Oczy pa-
trzjfy uważnie. Alan zaniemówił na chwilę, daremnie
stór%jąc się zrozumieć, co go tak w niej pociąga. Potem
uśMechnął się i błysnął oczyma.
~ Czy widziała pani kiedy, jak się psy biją? - spytał.
Zawahała się, jak gdyby gromadząc wspomnienia
i \tfzcdrygnęła się lekko:
~~ Widziałem... raz jeden!
~ No i co?
~ To był mój pies! Taki mały psiak. Ten drugi go roz-
\lan Holt poważnie skinął głową.
ku
Właśnie. Oto co John Graham robi w stosunku do
i, panno Standish. On jest tym dużym psem-potwo-
retf1- Proszę sobie wyobrazić człowieka popartego ogromem
wpiy wów finansowych, który postanawia zagrabić całe bo-
gact\yo nowego kraju dla zadowolenia jedynie własnych wy-
górVanych ambicji. To John Graham! Duże pieniądze
i cziOowiek bez jakichkolwiek skrupułów. Człowiek, który
gotV zagłodzić setki i tysiące ludzi, o ile w tym dojrzy inte-
re5 ^P1"26^ kk mrących z głodu obojętnie. Człowiek, któ-
ry2 ' ^każdego punktu widzenia jest wielokrotnym mordercą!
Wrwał raptem, gdyż dziewczyna krzyknęła głośno.
O i % to w ogóle było możliwe, wydawało się, iż twarz jej
zb Odła jeszcze bardziej. Ręce zacisnęła na piersi nagłym,
zowym rugke^ Qczy mjaja tak pełne grozy, że Alan
uśmiechnął się cynicznie.
21

Już znowu czuje się pani dotknięta? Powinienem
chyba przeprosić, że w obecności istoty tak delikatnej
ośmieliłem się użyć tak mocnych wyrazów i nazwać inne-
go człowieka mordercą. Cóż, przepraszam - tu skłonił się
lekko. - A teraz może się trochę przejdziemy?
Z przyzwoitej odległości trzej młodzi inżynierowie ob-
serwowali Alana Holta i Mary Standish.
Prześliczna dziewczyna! - zauważył jeden z głębo-
kim westchnieniem. - Nigdy nie widziałem podobnych
włosów i oczu.
Siedzę przy tym samym stole co oni przerwał dru-
gi. - Jestem jej sąsiadem z lewej strony, a nie przemówiła
dotąd do mnie trzech słów nawet. A ten jej towarzysz
przypomina lodowce z Labradoru, taki rozmowny.
Tymczasem Mary Standish mówiła właśnie:
Wie pan, panie Holt, zazdroszczę tym inżynierom.
Chciałabym być mężczyzną.
Szkoda, że pani nim nie jest - uprzejmie przyznał
Alan.
Usta Mary Standish straciły teraz na chwilę swój słod-
ki wyraz, lecz Alan Holt tego nie dostrzegł. Cały był po-
chłonięty pięknem nocy i smakiem doskonałego cygara.

ROZDZIAŁ III
Zausznik Grahama
Alan Holt był to mężczyzna, na którego inni mężczyźni
spoglądali z przyjemnością. Co do kobiet, rzecz miała się
inaczej. Nie miał bowiem w sobie nic z kobieciarza w poto-
cznym tego słowa znaczeniu. Podziwiał kobiety w sposób
abstrakcyjny; w razie potrzeby gotów był walczyć o ich
cześć i życie dla nich poświęcić. Lecz był to rozsądek ra-
czej niż sentyment, rycerskość poczęta z surowych naka-
zów pierwotnego kraju, nie mająca nic wspólnego z wyde-
likaconym romantyzmem cywilizacji.
Długie lata samotności wycisnęły na nim niezatarte
piętno. Ludzie Dalekiej Północy, obserwując jego surowe
rysy, czytali w nich jak w otwartej księdze. Kobiety rozu-
miały go rzadko. Gdyby jednak nadeszła godzina próby -
chwila groźnego niebezpieczeństwa istoty słabe i bezrad-
ne zwróciłyby się o pomoc tylko do Alana Holta.
Posiadał w wysokim stopniu poczucie honoru, lecz ma-
ło kto o tym wiedział. Powaga gór nauczyła go śmiać się
w milczeniu. Krótki chichot znaczył dla niego tyle, co dla
innego gwałtowny wybuch śmiechu i bawił się nieraz
szczerze, mimo że mięśnie jego twarzy ani drgnęły. Rów-
nież nie zawsze uśmiechał się wtedy, gdy był rad. Czasem
uśmiech pokrywał myśl smutną lub poważną.
Obecna sytuacja bawiła go ogromnie. Pojmował dosko-
nale, co za błąd popełniła panna Standish wybierając jego
wiaśnie, zamiast uszczęśliwić któregoś z młodych inżynie-
rów swym towarzystwem. Parsknął krótkim, stłumionym
23

śmiechem, co słysząc Mary Standish nerwowo odrzuciła
głowę wstecz, ruchem, który zaobserwował u niej już po-
przednio. Milczała jednak i ujęła go pod ramię bez słowa.
Zanim obeszli pół pokładu, Alan uwierzył, że rzecz ca-
ła ma jednak pewien miły posmak. Ręka dziewczyny nie
tylko dotykała jego ramienia, lecz przywierała doń ufnie,
a ona sama znajdowała się przez to tak blisko, iż patrząc
w dół, miał lśniące pukle jej włosów niemal tuż u swojej
twarzy. Jego stoicki spokój został raptem zachwiany.
Doprawdy, że to nie takie straszne - ozwał się nie-
spodziewanie z całą szczerością. - Zaczynam wierzyć, iż
udzielanie pani odpowiedzi będzie raczej miłym zajęciem.
Ach tak? - tu poczuł, jak drobna postać u jego boku na-
gle zesztywniała. - A pan obawiał się może, że będę nudna!
Trochę. Nie rozumiem kobiet. Uogólniając sądzę, iż
są najpiękniejszym z tworów bożych, lecz każda z nich
osobno mało mnie obchodzi. Pani stanowi wyjątek!
Skinęła głową z uznaniem.
To bardzo miłe z pana strony. Lecz nie należy mó-
wić, że jestem inna. Jestem taka sama. Wszystkie kobiety
są jednakowe.
Możliwe. Tylko każda inaczej upina włosy.
Podoba się panu sposób, w jaki się czeszę?
Bardzo.
Jakoś mu się to słowo samo wymknęło, więc w chwili
następnej wypuścił energicznie duży kłąb dymu, by po-
kryć zmieszanie.
Okrążywszy pokład, znaleźli się znowu na wprost pa-
larni. Był to szczegółny luksus, na jaki tylko "Nome" sobie
pozwalał. Żaden inny statek na wodach Alaski nie miał
tak obszernego i wygodnego pomieszczenia, zaś mały bu-
duar otwarty w samym jego końcu, umożliwiał paniom do-
trzymywanie towarzystwa mężom.
Jeśli chce pani nasłuchać się opowieści o Alasce i zo-
baczyć parę typów, to wejdźmy! - zaproponował Alan. -
Nie boi się pani dymu?
24

- Nie! Gdybym była mężczyzną, paliłabym także.
- Może pani i tak pali?
- Broń Boże! Jeśli zacznę palić, obetnę sobie włosy.
- To by już była zbrodnia - odparł Alan tak poważnie,
że się sam zdziwił.
Gdy weszli do buduaru, znajdowały się tam już trzy
panie otoczone grupką mężczyzn. Sama palarnia, ogrom-
ny pokój, zajmujący niemal trzecią część górnego pokładu,
błękitniała od dymu. Około dwudziestu panów grało
w karty przy okrągłych stolikach. Inni toczyli ożywione
rozmowy lub paląc przechadzali się po zasłanej dywanami
podłodze. Paru czytało gazety, a ten i ów już drzemał, co
widząc Alan spojrzał na zegarek. Tymczasem Mary Stan-
dish z niejakim zdziwieniem obserwowała niezliczone ko-
ce zwinięte starannie i porzucone we wszystkich kątach.
Jeden taki rulon leżał u jej stóp. Trąciła go nogą.
- Co to właściwie jest? - spytała.
- Mamy zbyt wielu pasażerów - odparł. - Tutejsze
statki nie znają tego, co się gdzie indziej zwykło nazwać
pasażerami trzeciej klasy. Niekoniecznie taki, co jedzie
bez własnej kajuty, jest biedakiem. Na dolnym pokładzie
znajdzie pani zawsze paru milionerów. Kiedy sen ich zmo-
ży, większość ludzi, których pani tu widzi, rozwinie swoje
koce i legnie wprost na podłodze. Czy spotkała pani kiedy
lorda?
Skoro już ją tu sprowadził, poczuł się do obowiązku
udzielania wyjaśnień. Zwrócił więc jej uwagę na trzeci
stół po lewej stronie. Siedziało przy nim trzech mężczyzn.
- Ten, który zwrócony jest do nas twarzą mówił
o obwisłych policzkach i jasnym wąsie, to autentyczny
lord. Wygląda niepozornie, ale to morowy chłop. Jedzie
polować na niedźwiedzie, a sypia na podłodze. Dalej, przy
piątym stole, to paczka górników z Treadwell, zaś ów drab
wsparty o ścianę i gotowy do drzemki, z faworytami pra-
wie do pasa, to Stampede Smith, niegdyś towarzyszy Car-
macka, odkrywcy złota w Bonanza Creck w 1896 r. Szczęk
25

łopaty Carmacka zahuczał wokół ziemi, panno Standish.
Stampede Smith był po wielkim odkrywcy drugim z wale-
cznych na Bonanzie, a obok niego Jim Skookum i Charlie
Taglish, również druhowie Carmacka. Jeśli zaś obchodzą
panią sprawy romantyczne, panno Standish, to Smith ko-
chał się w Belindzie Mulrooney, najodważniejszej z kobiet,
jakie kiedykolwiek zawadziły o Daleką Północ.
- Dlaczego była tak odważna?
- Gdyż sama jedna, bez opieki, przybyła do kraju męż-
czyzn zdecydowana na robienie majątku bez niczyjej pomo-
cy. I dopięła swego. Jak długo żyje ktoś z pierwszych miesz-
kańców Dawson, nie zaginie pamięć o Belindzie Mulrooney.
- Dowiodła, do czego zdolna jest kobieta, panie Holt.
- Właśnie. I nieco później dowiodła również, jak nie-
obliczalne jest kobiece serce. Była najbogatszą kobietą
w Dawson. Aż przybył bubek, podający się za księcia. Be-
linda wyszła za niego za mąż i wyjechali razem do Paryża.
Taki był jej koniec. Otóż gdyby poślubiła tego oto Stampe-
de Smitha z jego wielkimi faworytami...
Urwał w pół zdania. O kilka kroków wstał właśnie od
stołu jakiś mężczyzna i obrócił się do nich twarzą. Nie by-
ło w nim nic godnego uwagi z wyjątkiem sposobu, w jaki
patrzył na Mary Standish. Można było sądzić, że znając
dziewczynę dobrze, rozmyślnie obraża ją, patrząc w ten
sposób. Wreszcie pogardliwie skrzywił wargi, lekko wzru-
szył ramionami i oddalił się spokojnie.
Alan szybko spojrzał na towarzyszkę. Policzki jej pło-
nęły, wargi miała gwałtownie zaciśnięte. Chociaż sam
wściekły, nie mógŁ nie spojrzeć, jak bardzo piękna jest
w gniewie.
- Pozwoli pani, że odejdę na chwilę rzekł spokojnie.
Poproszę tylko o wyjaśnienie.
Szybko wsunęła mu dłoń pod ramię.
- Ach, nie trzeba! - zaprzeczyła gorąco. - Bardzo pan
miły i tak do pana pasuje ten rycerski odruch. Ale, dopra-
wdy, czy warto zwracać uwagę na podobne głupstwo?
26

Mimo iż usiłowała mówić spokojnie, głos jej drżał, przy
czym Alan zauważył ze zdziwieniem, że twarz jej blednie,
stając się raptem biała jak papier.
- Jestem do pani usług - rzekł ze skinieniem głowy. -
Gdyby jednak była pani moją siostrą, panno Standish, nie
pozwoliłbym podobnej rzeczy ujść bezkarnie.
Obserwował obcego, aż ten znikł w drzwiach wiodą-
cych na pokład.
- Jeden z ludzi Johna Grahama - rzekł. - Nazywa się
Rossland i, o ile rozumiem, jedzie, by do reszty zagarnąć
w swoje łapy połów łososia. Jeszcze dwa lata i zrujnują ło-
wiska zupełnie. Doprawdy, czego potrafi dokonać tak nik-
czemna rzecz jak pieniądz! Dwie zimy temu widziałem
głodujące całe wsie indiańskie, kobiety i dzieci mrące tuzi-
nami właśnie przez pieniądze Johna Grahama. Dokonały
tego zbyt intensywne połowy, rozumie pani? Gdyby tylko
zobaczyła pani te małe biedactwa, skóra i kości, jak błaga-
ły o byle ochłap...
Ścisnęła go za ramię.
- Jakże John Graham mógł to zrobić? - szepnęła.
Roześmiał się niemile.
- Gdy zabawi pani rok na Alasce, nie będzie już pani
potrzebowała zadawać podobnych pytań. Jak? Po prostu
otwierając fabrykę konserw i wyłapując z rzek całą rybę,
stanowiącą od wieków podstawę żywności miejscowych
Indian. Innymi słowy, pieniądze, którymi operuje, są
wykorzystywane do niszczenia zasobów naturalnych Ala-
ski, a tymczasem Alaska potrzebuje kapitału dla rozwoju.
W razie jego braku nie tylko zatrzyma się u nas wszelki
postęp, ale po prostu pomrzemy wszyscy. Żaden kraj na
kuli ziemskiej nie przedstawia dziś dla kapitału wię-
kszych możliwości niż Alaska. Dziesięć tysięcy fortun cze-
ka tu na ludzi mających pieniądze do włożenia.
Lecz John Graham nie przypomina w niczym potrzeb-
nych tu ludzi. To niszczyciel, jeden z tych, którego pra-
gnieniem jest wydusić jak najwięcej dolarów z bogactw
27

miejscowych, choćby na skutek tego ziemia i woda zamie-
niła się w pustynię. Musi pani pamiętać, że do niedawna
rząd Alaski, kierowany przez polityków z Waszyngtonu,
był niewiele lepszy od tego, przeciw któremu zbuntowały
się kolonie amerykańskie w 1776 r. Bolesne to stwierdze-
nie dla kogoś, kto kocha swój kraj. A John Graham należy
do najgorszych. On i pieniądz dający mu władzę!
Nie podlega kwestii, że uczciwy kapitał, zarówno duży
jak i mały, boi się Alaski i unika jej. Zawdzięczamy to złej
taktyce rządu oraz nadmiernemu biurokratyzmowi. Pro-
szę tylko zważyć, panno Standish. W Waszyngtonie, czyli
o pięć tysięcy mil stąd, istnieje trzydzieści osiem oddziel-
nych urzędów zajętych sprawami Alaski. Cóż więc dziw-
nego, że pacjent choruje? Cóż dziwnego również, że taki
człowiek jak John Graham, wyzbyty skrupułów i podły do
szpiku kości, ma łatwe pole działania.
Lecz mimo wszystko czynimy postępy. Z wolna wynu-
rzamy się z mroku. Władze poczynają rozumieć ciążącą na
nich odpowiedzialność. Zarówno Ministerstwo Spraw We-
wnętrznych, jak i Ministerstwo Rolnictwa widzą, że Ala-
ska jest potężnym spichlerzem i da sobie radę, byle jej
choć trochę pomóc. Boję się tylko ludzi w rodzaju Johna
Grahama. Pewnego dnia...
Urwał w pół zdania.
- Przepraszam - rzekł. - Gadam o polityce, gdy powi-
nienem bawić panią milszą i ciekawszą rozmową. Może
zejdziemy na dolny pokład?
- W każdym razie na świeże powietrze odparła.
Ten dym szkodzi mi najwyraźniej.
Przed chwilą już Alan Holt spostrzegł zmianę w jej
twarzy, lecz nie przypisał jej wyłącznie złemu powietrzu.
Skłonny był sądzić, iż niewytłumaczalna gburowatość
Rosslanda podziałała na nią silniej niż chciała przyznać.
- Na dolnym pokładzie jedzie gromadka Indian Thlin-
kit i oswojony niedźwiedź. Czy chciałaby pani ich obej-
rzeć? - spytał Alan, gdy wyszli już z palarni. - Dziewczy-
28

ny Thlinkit to najładniejsze ze wszystkich Indianek,
a tam na dole są dwie, na które, jak mówi kapitan, miło
jest spojrzeć.
- Już mnie z nimi zaznajomił - roześmiała się panna
Standish. - Nazywają się Kolo i Haidah. Słodkie dziew-
częta i bardzo mi się podobają. Dziś rano jadłyśmy razem
śniadanie, jeszcze zanim się pan obudził.
_ Co pani mówi? Więc dlatego nie było pani przy sto-
le? No, a wczoraj?
- Zauważył pan moją nieobecność? - spytała nieśmiało.
- Trudno było doprawdy nie zauważyć pustego krzes-
ła. Poza tym pewien młody inżynier zwrócił bodaj na ten
fakt moją uwagę, pytając, czy pani przypadkiem nie chora.
- O!
- Ogromnie jest panią zainteresowany. Bawi mnie,
gdy widzę, jak wykręca oczy, byle tylko na panią spojrzeć.
Odnoszę wrażenie, że litość nakazywałaby mi ustąpić mu
swe miejsce.
- Pana oczy naturalnie nic by na tym nie ucierpiały?
- Jasne, że nie!
- O ile by się pan zbytnio nie przyglądał dziewczynom
Thlinkit.
- Obejrzałem je już dokładnie.
Wzruszyła ramionami.
- W zwykłym czasie skłonna byłabym uznać pana za
nudziarza, panie Holt! Obecnie jednak wydaje mi się pan
po prostu niezwykły. I podoba mi się pan raczej. Czy
zechce pan odprowadzić mnie do kajuty? Numer szesna-
sty, na tym pokładzie.
Idąc wsunęła mu znów palce pod ramię.
- Jaki jest numer pańskiej kajuty?
- Dwudziesty siódmy.
- Na tym pokładzie?
- Tak.
Dopiero gdy, nie podając mu ręki, skinęła głową na do-
branoc i znikła za drzwiami, uprzytomnił sobie, że ostat-
29

nie jej pytanie było raczej poufałe. Mruknął zdziwiony
i zapalił cygaro. Dwukrotnie jeszcze, chodząc w zadumie
po pokładzie, czuł, jak go osaczają natrętne myśli. Wresz-
cie jednak udał się do swej kajuty i zaczął przeglądać pa-
piery dotyczące spraw załatwianych w Waszyngtonie
wraz z Carlem Lomenem.
Skończył pracę krótko przed dwunastą. Ciekaw był,
czy Mary Standish już śpi. Trochę go irytował, a trochę
bawił fakt, że jego myśli tak natrętnie krążą wokół niej.
Miła dziewczyna zresztą, przyznał uczciwie. Nie pytał
o nic, co by tyczyło jej spraw osobistych i nic mu też o so-
bie nie mówiła, podczas gdy on był strasznie gadatliwy.
Wstyd go teraz ogarnął, gdy przypomniał sobie, jak się
rozwodził na temat spraw Johna Grahama i Alaski. Co ją
to mogło obchodzić! Zresztą nie był znów tak bardzo wi-
nien. Przyczepiła się do niego jak rzep, toteż zabawiał ją,
jak umiał najlepiej.
Zgasił światło i stanął twarzą do otwartego iluminato-
ra. Panowała ogromna cisza, mącona jedynie głuchym ło-
skotem śruby. Statek nareszcie spał. Księżyc wisiał
wprost nad głową, miast się spoza gór wynurzać, i prócz
wąskiego świetlanego kręgu świat tonął w nieprzeniknio-
nej prawie czerni. W mroku tym, niby cień głębszy jesz-
cze, słabo majaczył potężny zarys wyspy Kupreanof.
Alan obserwował wyspę i dziwił się trochę, znając te
niebezpieczne przesmyki, mało co szersze nieraz niż dłu-
gość statku, dlaczego kapitan Rifle obrał ten kurs, za-
miast płynąć wokół przylądka Decision. Czuł zresztą, że
oddalają się już od lądu, lecz "Nome" sunął nadal w tem-
pie bardzo wolnym, a słaby powiew niósł woń słonych
traw i ciężki zapach lasów żywicznych, płynący zarówno
ze wschodu, jak i z zachodu.
Poprzez łoskot śruby dobiegł doń raptem odgłos wol-
nych kroków. Zdawały się wahać jakby, potem szły dalej.
Ułowił stłumiony głos męski, w odpowiedzi, drugi głos, ko-
biecy. Instynktownie cofnął się o krok i czekał niewidocz-
30

ny w ciemności. Rozmowa umilkła. Idący minęli jego okno
w milczeniu, a księżyc na krótko wyraźnie oświetlił ich
postacie. Kobietą była Mary Standish, mężczyzną Ross-
land, ten sani, który tak dziewczynę zmieszał swym bez-
czelnym wejrzeniem.
Alan zdziwił się niezmiernie. Po chwili oszołomienia,
przytomniejąc, zapalił światło i począł się przygotowywać
do snu. Nie miał bynajmniej zamiaru szpiegować Mary
Standish lub agenta Grahama, lecz czuł wrodzoną niena-
wiść do fałszu i mistyfikacji. Otóż to, co zobaczył przed
chwilą, upewniło go, że Mary Standish wie więcej o Ross-
landzie, niż się do tego chciała przyznać. Nie kłamała zre-
sztą. Nie mówiła w ogóle nic, prosiła jedynie, by sprawy
nie zaogniać. Jednakże bezsprzecznie nadużyła jego do-
brej wiary. Chociaż, co go mogły obchodzić jej sprawy. Mo-
żliwe, iż kiedyś poróżniła się z Rosslandem, a teraz doszło
do zgody. Niech się więc godzą. Bóg z nimi!
Zgasił światło i położył się do łóżka. Lecz senność od-
biegła go zupełnie. Miło było tak spoczywać i słuchać me-
lodyjnego plusku fal, czując pod sobą płynny ruch statku.
I miło było myśleć, że jedzie do domu, do siebie. Jakże pie-
kielnie długo wlokło się owe siedem miesięcy spędzone
w Stanach. Jakże mu brakowało twarzy znajomych, na-
wet twarzy wrogów!
Przymknął oczy i wyobraził sobie kraj rodzinny, odle-
gły jeszcze o parę tysięcy mil: niezmierzone przestworza
tundr, błękitno-purpurowe podnóża gór Endicott i ranczo
Alana u samych niemal stóp skłonu. Wiosna już się tam
rodziła, słońce złociło południowe zbocza i łęgi, a pąki
wierzb wyzierały z ciemnych osłonek niby ziarno z peł-
nych kłosów.
Alan westchnął do Boga w kornej prośbie, by zimowe
miesią_ce okazały się łaskawe dla jego ludzi. Ponieważ bar-
dzo miłował swą gromadkę, zatem dłużyło mu się bez niej.
%ł zupełnie pewien, że Tautuk i Amuk Toolik, dwaj jego
zastępcy, będą dbali o stada i dobytek, jakby szło o ich
31

własność. Lecz w ciągu siedmiu miesięcy mogło zajść tyle
spraw nieprzewidzianych. Nawadlook, mała piękność jego
dalekiego państwa, wyglądała bardzo źle, gdy odjeżdżał.
Niepokoił się o nią. Przebyte poprzedniej zimy zapalenie
płuc pozostawiło groźne ślady. A Keok, rywalizująca z nią
co do urody? Uśmiechnął się w mroku, dumając, jak idą
sprawy sercowe Tautuka. Przed pół rokiem przedstawiały
się niemal beznadziejnie, Keok była bowiem wielką kokiet-
ką i długi czas bawiły ją cierpienia zalotnika. Istny diablik
pomyślał Alan z rozczuleniem - warta jednak, by dla niej
życie oddać, oczywiście, jeśli się ma w żyłach choćby odro-
binę krwi indiańskiej. Co do stad, te chyba hodują się do-
brze. Dziesięć tysięcy głów. Jest z czego być dumnym!
Raptem wstrzymał oddech i wytężył słuch. Ktoś skra-
dał się do jego drzwi i tuż za progiem stanął. Już poprze-
dnio po dwakroć słyszał kroki, lecz za każdym razem mi-
jały drzwi, dążąc dalej. Usiadł na łóżku i sprężyny pod
nim zadźwięczały cicho. Ułowił jakiś ruch i szybki tupot.
Czym prędzej zapalił światło. W następnej chwili otwierał
już drzwi. Korytarz był pusty. I dopiero po chwili usłyszał
słaby, podwójny trzask. W oddali ktoś ostrożnie otwierał
drzwi i zamykał je po cichu.
Wtedy dopiero, wodząc wkoło wzrokiem, dostrzegł na
podłodze biały, zmięty kłębek. Podniósł go i cofnął się do
kajuty. Była to damska chusteczka. I nie po raz pierwszy
ją widział. Nie dalej jak dzisiejszego wieczoru zachwycał
się delikatną koronką zdobiącą cienki batyst. Dziwne -
pomyślał że znajduję ją teraz u mych drzwi.

ROZDZIAŁ IV
Stampede Smith
był jednocześnie zdziwiony i rozczarowany trochę,
a w głębi serca czuł ponadto pewną niechęć. Podejrzewał,
iż wbrew jego woli chcą go wciągnąć w jakieś nieczyste
sprawki. Przyznawał, iż wieczór upłynął mu raczej przy-
jemnie. Oczywiście, mógł spędzić wieczór jeszcze milej,
wspominając dawne czasy ze Stampedem Smithem, roz-
trząsając sposoby łowów i obyczaje niedźwiedzi kadiac-
kich wraz z angielskim lordem lub wreszcie zawierając
znajomość z nieznanym siwobrodym podróżnym, który
wydał tak trafną opinię o Johnie Grahamie. Nie żałował
jednak straconych godzin ani nie miał o nie pretensji do
Mary Standish. Na razie irytowała go wyłącznie sprawa
tej chusteczki.
Dlaczego porzuciła ją pod jego drzwiami? Nie był to
oczywiście groźny przedmiot, ze swą pajęczą koronką i li-
lipucim rozmiarem. Oglądając starannie batystowy kwa-
dracik, zastanowi się przez chwilę, czy nawet taki malutki
nosek, jak panny Standish, może mieć z tego drobiazgu
istotną pociechę. Ale ładna była ta chusteczka niewątpli-
wie i na równi z właścicielką cechowała się doskonałą wy-
kwintnością.
Mało go zresztą obchodziło to wszystko. Znudzony cis-
nął chusteczkę na nocny stolik. Niewątpliwie zguba była
zupełnie przypadkowa i bez żadnego znaczenia - usilnie
s arał się to sobie wmówić. Zapewniał siebie także, mimo
wzruszając ramionami, że przecież każda kobieta czy
33

dziewczyna ma prawo minąć jego drzwi, i trzeba być idio-
tą, żeby zaraz wysuwać stąd jakieś wnioski. Argument był
co prawda mocno naciągnięty, lecz Alan nie lubił taje-
mnic, szczególnie tajemnic związanych z płcią piękną.
Po raz drugi położył się do łóżka. Usnął prędko, myśląc
o Keok i Nawadlook oraz o innych mieszkańcach swego
rancza. Los zesłał mu sny bardzo miłe; widział Keok jak
żywą, jej łatwy uśmiech i zalotne minki, a wielkie łagodne
oczy Nawadlook lśniły jeszcze słodziej, niż gdy ją żegnał
przed odjazdem. Pojawił się Tautuk, ponury jak zwykle
wobec brak serca Keok. Tautuk walił w bęben, wydając,
rzecz dziwna, głos zupełnie podobny do bicia dzwonu, zaś
Amuk Toolik tańczył Taniec Niedźwiedzia, podczas gdy
Keok klaskała w dłonie w przesadnym zachwycie. Alan
uśmiechnął się przez sen. Wiedział przecież, co się święci
i że kątem oka rozbawiona Keok pilnie śledzi zazdrosnego
kawalera. Tautuk był tak naiwny, że ani się tej gry domy-
ślał. W tym tkwił komizm sytuacji. Chmurny Eskimos co-
raz zawzięciej walił w bęben i tak się marszczył, że aż mu
oczy ginęły w skośnych fałdach, a Keok zanosiła się już od
śmiechu.
W tej chwili właśnie Alan otworzył oczy i usłyszał
ostatnie uderzenie dzwonu pokładowego. Ciemność pano-
wała nadal. Zapalił światło i spojrzał na zegarek. Dzwon
zapewne uderzał ośmiokrotnie, gdyż była czwarta rano.
Poprzez otwarty iluminator płynął oddech morza zmie-
szany z wonią ziemi oraz chłodne rzeźwe powietrze, któ-
rym Alan, przeciągając się na łóżku, chciwie napełnił płu-
ca. Było to niby nektar ożywczy. Spłoszył resztki snu
i znużenia. Alan wstał po cichu i ubierał się, ćmiąc nie do-
palone wczoraj cygaro. Dopiero zapinając kurtkę dostrzegł
chusteczkę leżącą na stoliku. Lecz, jeśli nawet przed paro-
ma godzinami jej widok miał dlań jakieś znaczenie, to te-
raz patrzył na nią zupełnie obojętnie. Niedbalstwo ze stro-
ny panny Standish oto wszystko. Oczywiście, przy
34

okazji zgubę zwróci. Machinalnie wsunął biały kłębek do
kieszeni, zanim wyszedł z kajuty na pokład.
Trafnie odgadł, iż o tej porze będzie zupełnie sam. Po-
kład był pusty. Poprzez upiorną biel porannej mgły widział
rzędy nie zajętych krzeseł oraz światła, słabo płonące
w budce sternika. Monsun azjatycki wraz z ciepłym prą-
dem z wybrzeży Japonii obdarzył Archipelag Aleksandra
bardzo wczesną wiosną, toteż maj miał prawie czerwcową
pogodę. Lecz ranki zachowały właściwy sobie chłód i wil-
gotny opar. Mgły i opary czepiały się dolin lub jako zwoje
sinych dymów spływały z gór ku morzu, aż statek, lawiru-
jąc wśród wysp i cypli, szukał drogi po omacku prawie.
Alan lubił ponurą atmosferę wybrzeży Alaski. Upiorna
tajemniczość podniecała go i pobudzała do walki. Wyczu-
wał doskonale, z jakim trudem i jaką uwagą "Nome" obie-
ra kierunek północny. Maszyny pracowały w zwolnionym
tempie, statek zaś sunął ostrożnie, pełzł niby przyczajony
kot, drżąc lekko, jak gdyby każde stalowe wiązanie prze-
obraziło się nagle w żywy, czujący nerw. Wiedział, że ka-
pitan Rifle nie śpi i że wytęża oczy z budki sterniczej, świ-
drując nimi mgłę. Kędyś, na zachód, w niebezpiecznie
bliskim sąsiedztwie muszą leżeć skały Wysp Admiral-
skich; od wschodu czatują jeszcze bardziej groźne, zlodo-
waciałe głazy i granitowe urwiska wybrzeża, wyciągając
w morze długi cypel raf podwodnych. By dojść do Juneau,
należy się przewinąć wokół tych raf. A Juneau jest już
niedaleko.
Przegiął się przez burtę, dopalając cygaro. Radowała
go perspektywa bliskiej, wytężonej pracy. Juneau, Ska-
gway i Cordowa obchodziły go dlatego tylko, że należały
do Alaski. Tęsknił do jeszcze głębszej północy, do rozle-
gtych tundr, do olbrzymich, oczekujących go zadań. Nie
żałował już nawet owych siedmiu miesięcy samotnego po-
bytu w Stanach. Niejednego się tam nauczył. Złoto! Uba-
wo go to wspomnienie. Złoto miało swój niezaprzeczalny
at>ik, posmak romantyzmu, dreszcz przygód, lecz czym
35

był wszystek kruszec tych gór w porównaniu z imponują-
cą budowlą, którą i on także pomaga wznosić.
Miał doprawdy wrażenie, iż wszyscy ludzie spotykani
na południu myśleli jedynie o złocie, gdy się dowiadywali,
że przybywa z Alaski. Złoto przede wszystkim, a potem lo-
dy, śniegi, noce nieskończone, pustynne barren i wyzębio-
ne łańcuchy gór, chmurnie patrzące na kraj udręczony za-
miecią i na ludzi półdzikich, sprężonych w nieustannej
walce, z której tylko człowiek silny i bezwzględny wycho-
dził zwycięsko. Złoto stało się dla Alaski przekleństwem.
Myśląc o niej, ludzie mieli wciąż przed oczyma dni złotej
gorączki, dni wyścigu po złoto. Nie widzieli i nie chcieli nic
widzieć poza przełęczą Chilcoot, Grzywą Białego Konia,
Dawson i Circle City. Lecz teraz zaczynali jednak wierzyć.
Oczy im się otwierały. Nawet rząd się budził, rozumiejąc,
że dla tego kraju należy uczynić coś jeszcze prócz budowy
linii kolejowej na północ od góry św. Eliasza. W Waszyng-
tonie posłowie i senatorowie pilnie słuchali jego wywodów,
a szczególnie wywodów. Carla Lomena. Najmędrsi zaś ze
wszystkich, wielcy hodowcy bydła, chcieli go przekupić,
a Carlowi Lomenowi proponowali cały majątek w zamian
za jego czterdzieści tysięcy renów z półwyspu Seward. To
był chyba najlepszy dowód! Dowód oczywisty!
Zapalił świeże cygaro i poprzez rzednącą już mgłę wy-
biegł wzrokiem ku olbrzymim połaciom znajomej ziemi.
Myślał teraz o Grahamie i twarz jego skrzepła w surową,
nieprzeniknioną maskę. Przeczuwał ciężką, uporczywą
walkę. W ciągu minionej zimy miał możność obserwować
w kilku stanach rabunkową gospodarkę owych bandytów
finansowych. Widział całe krainy pozbawione lasów, spu-
stoszone doszczętnie rzeki i jeziora, rolę wyniszczoną do
cna. Ze zgrozą i niemalże nie z lękiem oglądał nagie porę-
by Michiganu, słynącego niegdyś z najpiękniejszych
w Ameryce puszcz. A co, jeśli rząd pozwoli na takie samo
zniszczenie Alaski? Polityka i pieniądz dążą już wspólnie
właśnie do tego celu.
36

przestał czuć pod stopami tętno statku. To była jego
walka; brał w niej udział już całością nerwów i mięśni, jak
gdyby rzeczywiście tocząc w tej chwili zażarty bój. Nieod-
wołalnie postanowił, że wygra, choćby sprawie tej miał po-
święcić całe życie. On i paru innych dowiodą światu, że
miliony akrów bezleśnych tundr nie są bynajmniej ziemią
wyklętą. Zaludnią się te strony. Tak zwane barren - pu-
stynie, zadudnią rozgłośnie tętentem niezliczonych racic,
jak nigdy nie huczały amerykańskie prerie pod kopytami
chodowanego bydła.
Marzył. Lecz nie o złoto mu szło, nie o stosy monet, le-
żące u krańca tęczowego łuku, o którym roił. Pieniądza,
jako takiego, nienawidził. Szło mu o pracę i o powodzenie
tej pracy; o sam trud i o wieńczący go sukces. Cóż to za
triumf będzie, gdy wyśmiana i upokorzona Alaska stanie
się gigantyczną spiżarnią dla połowy Ameryki.
Bicie dzwonu pokładowego przywołało go do rzeczywi-
stości. Nie lubił na ogół do tego stopnia poddawać się ma-
rzeniom i zły był na siebie, ilekroć zgrzeszył pod tym
względem. Szczycił się zawsze wytrzymałością swych ner-
wów oraz filozoficznym spokojem, z jakim przyjmował do-
bre i złe strony życia. Zewnętrzny chłód sprawiał, że lu-
dzie mieli go częstokroć za pozbawionego serca. Własne
wzruszenia taił głęboko i umiejętnie. Teraz jednak drgnął
lekko, gdy zrozumiał, że ręka zaciśnięta w kieszeni gnie-
cie machinalnie małą batystową chusteczkę. Wyjął ją
szorstkim gestem i uczynił ruch, jak gdyby chciał wyrzu-
cić za burtę. Lecz wstrzymał się w pół gestu, mruknął coś
mającego podkreślić głupotę podobnego pomysłu i wolnym
krokiem ruszył na dziób statku.
Obserwując podnoszenie się mgły, dumał, jakie byłoby
J,eg życie, gdyby posiadał siostrę podobną do Mary Stan-
isn, albo gdyby w ogóle posiadał jakąkolwiek rodzinę -
ocby jednego czy dwu wujów interesujących się jego lo-
Ojca pamiętał doskonale; matkę znacznie gorzej,
yz odumarła go w wieku lat sześciu, podczas gdy ojciec
37

umarł, gdy był już pełnoletni. Ojciec był dlań wzorem cnót
wszelkich, jak te umiłowane nade wszystko góry. Ojciec
stał zawsze u jego boku, dodając mu odwagi, pchając na-
przód, każąc żyć uczciwie, walczyć, jak na mężczyznę
przystało i wreszcie umierać bez lęku. Tak właśnie żył
i umierał stary Alan Holt.
A matka? Ledwo mu majaczyła w oddaleniu jej twarz
i postać i to jako senna wizja raczej. Braci ni sióstr nie
miał. Żałował nieraz tej nie doznanej przyjaźni braterskiej.
Lecz siostra? Siostra nierozerwalnym łańcuchem związała-
by go z cywilizacją. Miasta - zapewne. Prawdopodobnie -
Stany. Życie, którego nie znosił - istna niewola. Swą bez-
brzeżną swobodę cenił wielce. Taka Mary Standish, choć
miła, jako siostra byłaby istną katastrofą. Nie wyobrażał
sobie jej lub jakiejkolwiek innej kobiety w tym guście, ży-
jącej wespół z Keok i Nawadlook oraz resztą jego ludzi
w sercu tundr. Tymczasem tundry miały na zawsze pozo-
stać jego domem, gdyż z dawna umieścił tam swą duszę.
Okrążając budkę sterniczą, wpadł raptem na dziwacz-
ną postać skuloną na krzesełku. Był to Stampede Smith.
Przy świetle, coraz lepszym wobec rozpraszających się
oparów, Alan stwierdził, że stary nie śpi. Przystanął nie
zauważony. Stampede przeciągnął się, warknął i wstał.
Był małego wzrostu, jego wspaniałych faworytów nato-
miast, wilgotnych od mgły, starczyłoby dla olbrzyma. Ru-
da czupryna, zjeżona na równi z zarostem, nadawała gło-
wie wygląd groźnej, pirackiej maszkary, lecz wszystko, co
znajdowało się poniżej, nie mogło absolutnie wzbudzać lę-
ku. Bywało, iż ludzie chichotali na jego widok. Ten i ów,
nie wiedząc, z kim ma do czynienia, otwarcie parskał
śmiechem. Faworyty mogą być w istocie ogromnie zabaw-
ne. Faworyty Stampede Smitha były zabawne niewątpli-
wie. Jednakże Alan ani chichotał, ani się śmiał, nosił bo-
wiem w sercu coś na kształt braterskiego uczucia dla tego
małego człowieczka, który tylekroć wypisał swe imię na
kartach dziejów Alaski.
38

Tego ranka Stampede Smith nie był już niestety naj-
szybszym strzelcem pomiędzy Białym Koniem a Dawson
City. Był patetycznym wspomnieniem owych starych dni,
gdy władając jedną tylko ręką pobił na głowę Mydlanego
Smitha i jego szajkę; dni, gdy bieg Stampede Smitha ku
nowym złotodajnym polom znaczył w ślad za nim po-
wszechne ruszenie; gdy imię jego wymawiano równocześ-
nie z imieniem Joe Carmacka, Aleca MacDonalda, Chute'-
go, a setki takich asów, jak Kędzierzawy Monroe i Joe
Barret według jego kierunku nastawiał swój kompas.
Zdaniem Alana, samotna postać w tumanie sinej mgły
niosła z sobą wyraźny posmak tragizmu. Wiedział, że
Stampede Smith, dwudziestokrotny milioner, jest znów
bez grosza przy duszy.
- Dzień dobry - rzekł Alan tak niespodziewanie, iż
mały człowieczek drgnął, błyskawicznie obracając się doń
twarzą. Był to nawyk minionych dni, gdy każda sekunda
miała swoją wagę. - Skąd taka samotność, Stampede?
Stampede uśmiechnął się krzywo. Miał błękitne oczy,
pełne ironii, schowane pod gęstą szczeciną brwi, zjeżonych
bodaj silniej jeszcze niż czupryna i baki.
- Myślę, że pieniądz jest wyjątkowo głupim wynalaz-
kiem - odparł. - Jak się miewasz, Alan?
Chichocząc skinął głową i chichotał nadal, obserwując
płynącą ku górze mgłę. Zgryźliwy trochę humor nie opusz-
czał go nigdy, nawet w najgorszych tarapatach. Przysunął
się nieco do Alana, tak że obaj wychyleni przez burtę, do-
tykali się ramionami.
- Wiesz co, Alan? Rzadko miewam dobre pomysły, ale
dziś to mi jedna rzecz całą noc chodziła po głowie. Pamię-
tasz jeszcze Bonanzę?
Alan skinął twierdząco głową.
- Pamiętam - przytaknął. - Jak długo istnieje Alaska,
nie zapomnimy o istnieniu Bonanzy!
- Wydobyłem z niej okrągły milion, tuż obok działki
armacka i straciłem potem wszystko, prawda?
39

Alan milcząco skinął głową.
- Ale to mi nie przeszkodziło brać udziału w biegu do
Gold Greek poza Divide przeżuwał wspomnienia Stampe-
de. - Pamiętasz, Alan, starego Aleca MacDonalda, Szkota?
W tysiąc dziewięćset ósmym wzięliśmy ze sobą siedemdzie-
siąt woreczków do zsypywania złota i wiesz, trzydziestu
nam jeszcze zabrakło! Dziewięćset tysięcy dolarów za jed-
nym zamachem - a to był dopiero początek! No, i co po-
wiesz, zgrałem się znów do nitki! A stary Alec również
przerżnął wszystko, choć nieco później. Ale on miał żonę,
śliczną dziewczynę z Seattle, podczas gdy ja byłem sam.
Umilkł na chwilę, gładząc wilgotne faworyty i obser-
wując pierwsze błyski słońca, wyzierające spośród oparów
dzielących statek od niewidzialnych gór w oddali.
- Pięciokrotnie jeszcze zdobywałem potem majątek
i traciłem go za jednym zamachem - oznajmił Stampede
z pewną dumą. A teraz znów jestem na sucho!
- Wiem - współczująco powiedział Alan.
Oskubali mnie do ostatniego centa w Seattle i Frisco
zachichotał Stampede, radośnie zacierając dłonie. Aż
musieli mi sami kupić kartę okrętową. Bardzo uprzejmie
z ich strony, nie sądzisz? Trudno o większą kurtuazję!
Wiedziałem, że ten hultaj Kopf ma jednak serce, dlatego
tez zawierzyłem mu cały majątek. To, doprawdy, nie jego
wina, że wszystko stracił...
- Oczywiście, że nie - potakiwał Alan.
Toteż żal mi, że go postrzeliłem. Jak Boga kocham,
żal!
Zabiłeś go?
Niezupełnie. Ustrzeliłem tylko kawałek ucha na pa-
miątkę w tawernie "Czinka Hollerana". Szkoda, psia
krew! Że mi też wtenczas na myśl nie przyszło, jak bardzo
jest uprzejmy, fundując mi bilet do Nome. Temperament
mnie poniósł, ot co! A tymczasem on mi po prostu wy-
świadczył przysługę, tracąc te głupie pieniądze. Daję sło-
40

. Nie potrafisz sobie wyobrazić, jak dalece świat jest te-
piękny i jak swobodnie się czuję bez centa w kieszeni.
Śmiał się, a spoza zjeżonych rudych kudłów wyzierała
jego twarz, niemal chłopięco naiwna. Dostrzegłszy surowy
wyraz oczu Alana i ponure bruzdy wokół jego ust, chwycił
raptem przyjaciela za rękę, potrząsając nią mocno.
- Alan, ja przecież mówię serio - zapewniał. - Ja do-
prawdy twierdzę, że pieniądz jest głupim wynalazkiem.
Wydawanie pieniędzy nie cieszy mnie wcale! To dobywa-
nie złota wśród gór niedostępnych sprawia istną rozkosz
i rozpłomienia krew w żyłach. Lecz gdy je już mam, nie
widzę wcale, do czego miałoby mi się szczególnie przydać.
Bankructwo to jedyny ratunek dla mnie! W przeciwnym
razie rozleniwiłbym się, porósł tłuszczem i pierwszy le-
pszy doktor-konował faszerowałby mnie lekarstwami po-
ty, aż bym kipnął na dobre. Niejeden we Frisco tak koń-
czy! Pewnego dnia coś mnie zabolało w środku i taki jeden
chciał mnie zaraz krajać. Pomyśl, czego nie wyrabiają
z człowiekiem, kiedy ma pieniądze!
- Mówisz serio, Stampede?
- Jak Boga kocham, serio. Wytrzymać nie mogę. Alan,
tak tęsknię do swobodnego oddechu! Góry! I ten złoty pył,
druh serdeczny, do dnia śmierci mojej! Ktoś mi przecież
w Nome pożyczy na ekwipunek!
- Zawracanie głowy burknął nagle Alan szorstko.
Nie będziesz się więcej poniewierał, rozumiesz? Słuchaj
Stampede, potrzebny mi jesteś! Chcę, żebyś jechał ze mną
do podnóża Endicott. Mam tam dziesięć tysięcy sztuk re-
nów. To ziemia niczyja i możemy się rządzić, jak nam się
podoba. Złota nie szukam. Co innego mam na myśli. Wy-
daje mi się jednak, że skłony Endicott pełne są tego twoje-
go żółtego pyłu. A kraj jest nowy, nie zbadany. I tyś go ni-
gdy nie widział. Bóg jeden wie, co tam znajdziesz. Jakże,
Pójdziemy?
Oczy Stampede Smitha straciły rozbawiony wyraz. Ga-
P się na Alana.
41

- Czy ja pójdę? Alan, czy niedźwiadek porzuci dobro-
wolnie mamę niedźwiedzicę? Spróbuj tylko! Tylko po-
wtórz! Spytaj raz jeszcze!
Gorąco uścisnęli sobie dłonie. Alan z uśmiechem wska-
zał głową na wschód. Resztki mgły szybko rozpływały się
w powietrzu. Zębate wierzchołki gór Alaski piętrzyły się
na tle czystego błękitu nieba, a radosne słońce złotem
i czerwienią malowało ośnieżone wierchy. Stampede poro-
zumiewawczo skinął głową. Słowa były zbędne Rozumieli
się doskonale, a poprzez ich splecione dłonie przepływał
dreszcz pełen obietnic swobodnego życia, które tak na-
miętnie ukochali obaj.

ROZDZIAŁ V
Zagadki
X ora śniadaniowa już na wpół minęła, gdy Alan wszedł
do jadalni. Przy jego stole stały dwa nie zajęte krzesła.
Jedno należało do niego samego, drugie do Mary Stan-
dish. Uderzyła go natrętna wymowa tych dwóch jedno-
cześnie pustych miejsc. Skinąwszy głową usiadł i wnet
błysnął oczyma w uśmiechu, widząc wyraz twarzy młode-
go inżyniera. Malowały się w niej zazdrość i wyrzut, choć
chłopak usiłował niewątpliwie zachować niewzruszony
wyraz twarzy.
Fakt ten rozbawił Alana, toteż jadł grejpfrut przy
akompaniamencie miłych i wesołych myśli. Przypomniał
sobie nazwisko inżyniera: Tucker. Był to atletycznej budo-
wy młodzian o szczerej, otwartej twarzy. Idiota nawet od-
gadłby, co go gnębi. Tucker nie tylko interesował się pan-
ną Standish, był zakochany po uszy. Alan stwierdził ten
stan rzeczy nie dla próżnej ciekawości tylko. Postanowił
chłopakowi pomóc. Kapitan zapomniał przedstawić sobie
wszystkich biesiadników, wobec czego on ów błąd naprawi
i zaznajomi tych dwoje. Doskonale zdawał sobie sprawę, iż
tym samym zrzuci z ramion pewną ciążącą na nim odpo-
wiedzialność.
Usiłował teraz zwrócić myśl w innym kierunku, lecz
mimo wszelkich starań nie potrafił zapomnieć o pustym
rzęsie naprzeciw. Kłuło go w oczy i choć inne krzesła pu-
s oszały także w miarę, jak ten i ów wychodził z jadalni,
jedno narzucało mu się wciąż nieodparcie. A jednak do
43

dzisiejszego ranka krzesło to nie różniło się niczym od po-
zostałych. Obecnie stawało się natrętne, dokuczliwe, mi-
mo iż usiłował zapomnieć o wypadkach ubiegłej doby
i o nocnej przechadzce Mary Standish z Rosslandem,
agentem Grahama.
Został przy stole sam. Tucker, postradawszy wszelką
nadzieję zobaczenia Mary Standish, wstał właśnie z dwoma
innymi. Ci wyszli już drzwiami wiodącymi na pokład, gdy
młody inżynier przystanął. Alan, obserwując go, dostrzegł
w twarzy chłopca nagłą zmianę. W następnej chwili wie-
dział już, o co chodzi. Mary Standish weszła do jadalni.
Minęła Tuckera, zdając się go nie widzieć i, zajmując
miejsce przy stole, chłodno skinęła Alanowi głową. Była
bardzo blada. Nie mógł dojrzeć nawet śladów rumieńców,
barwiących jej policzki ubiegłej nocy. Gdy ogarniając suk-
nię schyliła nieco głowę, promień słońca zatańczył w jej
włosach. Alan obserwował właśnie to żywe złoto, kiedy
podniosła nań oczy. Były chłodne i patrzyły z zupełnym
spokojem, bez cienia zmieszania. Uczuł nagły przypływ
rozdrażnienia. Trudno było uwierzyć, by podobne oczy mo-
gły kłamać i zwodzić, miał tego jednak niezbity dowód.
Gdyby opuściła wzrok choć na chwilę, gdyby w jakikol-
wiek sposób zdradziła cień skruchy, łatwiej by ją rozgrze-
szył i mniej szorstko załatwił to, co miał załatwić. Trzy-
mając rękę w kieszeni, minął palcami chusteczkę.
Czy spała pani dobrze, panno Standish? - zagadnął
uprzejmie.
Wcale nie spałam odparła tak szczerze, że zgłu-
piał. Próbowałam'zapudrować ciemne kręgi pod oczami,
mam jednak wrażenie, że mi się to nie powiodło. Czy dla-
tego pan pyta?
Lecz Alan Holt wyciągnął właśnie z kieszeni rękę
z chusteczką.
Po raz pierwszy spotykam panią przy rannym śnia-
daniu - rzekł. - Dlatego spytałem o sen. Czy to należy do
pani, panno Standish?
44

Obserwował twarz dziewczyny, podczas gdy brała z je-
go palców zmięty batystowy płatek. Uśmiechnęła się rap-
tem, a uśmiech ten bezwarunkowo nie był sztuczny. Był
to spontaniczny objaw kobiecego zadowolenia. Wobec bra-
ku jakiegokolwiek zamieszania z jej strony, Alan doznał
prawdziwego zawodu.
- To moja chusteczka, panie Holt. Gdzie pan ją zna-
lazł?
- Przed mymi drzwiami. Nieco po północy...
Brutalnie podkreślał szczegóły. Oczekiwał jakiegokol-
wiek rezultatu, lecz doznał tylko powtórnego rozczarowa-
nia. Uśmiech pozostał jeszcze dobrą chwilę na wargach
dziewczyny, a w głębi jej oczu latały wesołe ogniki. Wej-
rzenie miała tak czyste, jak niewinny wzrok dziecka i, ob-
serwując ją badawczo, Alan zrozumiał nagle, że między jej
dzisiejszym wyglądem a postępkiem nocy wczorajszej leży
niezgłębiona przepaść. Ze sztywnym ukłonem podniósł się
zza stołu.
- Dziękuję panu - mówiła Mary Standish. - Żeby pan
zrozumiał, jak dalece jestem wdzięczna, muszę panu wy-
znać, że na statku posiadam całego bogactwa tylko trzy
chusteczki. I, w dodatku, tę najbardziej lubię!
Zajęła się teraz studiowaniem karty śniadaniowej
i, wychodząc już, Alan słyszał, jak żąda owoców i owsian-
ki. Krew w nim wrzała, lecz twarz miał niewzruszoną jak
zwykle. Miał wrażenie, że oczy jej śledzą go aż po próg ja-
dalni. Nie odwracał się jednak. Doskonale wyczuwał, że
coś się w nim zmienia. To dziewczątko o gładko przyczesa-
nych włosach i jasnym wejrzeniu rzuciło ziarnko pyłu
w doskonale funkcjonujące tryby jego organizmu i zdrad-
liwy zgrzyt przestrzegał, że mechanizm się psuje. Zwario-
wał chyba. Wyjął z kieszeni cygaro i zapalał je, obdarzając
sam siebie szeregiem soczystych epitetów.
Ktoś otarł się o niego, potrącając rękę trzymającą za-
pałkę. Spojrzał zdziwiony. Był to Rossland, zausznik Gra-
hama. Uśmiechał się ledwo dostrzegalnym, ironicznym
45


uśmiechem, uderzając przeciwnika zimnym wzrokiem,
lekko skinął głową.
- Przepraszam - Rossland rzucił te słowa przez ramię
łaskawie i niedbale. Wyczuwało się, że równie dobrze
mógł powiedzieć:
- Żałuję, chłopcze, ale nie właź mi w drogę.
Alan zrewanżował się skinieniem i uśmiechem. Mała
Keok powiedziała mu niegdyś bezczelnie, że gdy gniew
czyni go zdolnym do popełnienia mordu, jego oczy przypo-
minają ślepia mruczącego kota. W obecnej chwili miał
właśnie takie oczy. Z warg Rosslanda, idącego już (ku ja-
dalni, znikł raptem drwiący półuśmiech.
Dość wyraźna randka pomiędzy Mary Standish i agen-
tem Johna Grahama - pomyślał Alan. W jadalni pozostało
najwyżej pół tuzina osób, a naturalnie szło im o to, by
zjeść śniadanie sam na sam. Stąd też pochodziło pewnie
chłodne skinienie głowy, z jakim go powitała panna Stan-
dish. Pragnęła, by odszedł, zanim się Rossland pojawi.
Zaciągnął się cygarem. Rossland uniemożliwił mu na-
leżyte zapalenie go, toteż Alan potarł nową zapałkę. Tym
razem operacja się powiodła i miał właśnie zapałkę zdmu-
chnąć, gdy zawahał się i przetrzymał ją poty, aż mu osmo-
liła palce.
W drzwiach pojawiła się Mary Standish. Alan, zdu-
miony, zamarł w bezruchu, wypuszczając jedynie zapałkę.
Oczy dziewczyny płonęły; na policzkach gorzał jaskrawy
rumieniec. Spostrzegła go i mijając obdarzyła najlżejszym
skinieniem głowy. Skoro znikła, Alan nie wytrzymał i rzu-
cił wzrokiem w głąb jadalni. Było tak, jak się spodziewał.
Rossland siedział rozparty na krześle, tuż obok miejsca
zajmowanego poprzednio przez pannę Standish i spokoj-
nie badał kartę potraw.
- Wszystko to jest raczej zajmujące - wzruszył ramio-
nami Alan - o ile kto lubi zagadki.
Sam jednak nie miał najmniejszej chęci zbierać mate-
riału do plotek i było mu nawet trochę wstyd, że wiedzio-
46

nv ciekawością obserwował Rosslanda. Jednocześnie cie-
szył się jakoś, że panna Standish najwidoczniej chłodno
potraktowała nieznośne indywiduum.
Wyszedł na pokład. Słońce rozpalało do jaskrawej bia-
łości ośnieżone szczyty gór, przybliżając je jednocześnie
tak dalece, iż Alan miał prawie wrażenie, że wystarczy rę-
kę wyciągnąć, by dotknąć surowych zboczy. "Nome" zda-
wał się płynąć poprzez zaczarowany górski kraj. Od
wschodu, bardzo blisko, leżał ląd stały; po przeciwnej stro-
nie, oddalona na odległość głosu zaledwie, wyspa Dougla-
sa. Na przodzie, niby błękitna, tkana srebrem krajka wił
się kanał Gastineau. Górnicze miasta Traedwell i Douglas
wynurzały się już na horyzoncie.
Ktoś go trącił w bok: Stampede Smith.
- To działka Billa Treadwella - mówił stary. Nie-
gdyś najbogatsza kopalnia złota na Alasce. Obecnie zato-
piona. Znałem Billa, gdy kłopotał się o parę nowych bu-
tów. Ostatecznie musiał kupić używane i sam je łatać.
Potem trafił na dobre miejsce, wydostał skądś czterysta
dolarów i zakupił parę działek od człowieka imieniem
French Pete. Nazwano je Szczęśliwa Dziura. Był czas, że
pracowało tu dziewięciuset kopaczy. Wytrzeszczaj ślepia,
Alan! Dalibóg, warto!
Słowa Stampede Smitha wywoływały jednakże tylko
słaby oddźwięk. Statek skręcał właśnie ku Juneau i tłum
pasażerów wyległ już na pokład. Alan wałęsał się wśród
nich ogarnięty coraz głębszym rozczarowaniem. Wiedział,
że szuka Mary Standish, że wlecze go ku niej uczucie
głębsze niż zwykła przelotna sympatia. Był więc rad, gdy
otampede wpadł na dawnego znajomka, co mu pozwoliło
nareszcie odzyskać samotność.
Odkrycie, którego dokonał przed chwilą, nie cieszyło
go bynajmniej, przyznać jednak musiał, iż się co do niego
nie myli. Drobny pyłek nie tylko zawadzał; psuł po prostu
y mechanizm. Zamiast się zetrzeć i zniknąć, zajmował
oraz więcej miejsca. Lecz myśli Alana szły już pogodniej-
47

szymi torami. Mały dramat w jadalni wywarł na nim mi-
mo woli silne wrażenie. Lubił bojowe charaktery. A Mary
Standish, tak bardzo pełna kobiecości i spokoju, dowiodła
błyskiem oczu i rumieńcem, iż w razie potrzeby potrafi
walczyć. Nie mógł zapomnieć wyrazu twarzy, z jakim opu-
ściła Rosslanda.
Alan począł szukać wzrokiem agenta Grahama. Dosko-
nale był usposobiony do spotkania z nim. Spacerował za-
tem po górnym pokładzie poty, aż Juneau, zbiegające ta-
rasami po zielonym skłonie góry Juneau, zawisło na
wprost statku. Dopiero wtedy zszedł na dolny pokład. Nie-
liczni pasażerowie mający opuścić "Nome" czekali już u
burty wraz ze swym bagażem. Alan zamierzał ich właśnie
wyminąć, gdy raptem przystanął. Opodal, w miejscu skąd
mógł obserwować każdego z wysiadających, stał Rossland.
Jego postać wywierała złowróżbne wrażenie, gdy tak
tkwił, grzebiąc palcami w kieszonce od kamizelki, w po-
szukiwaniu zegarka zapewne, i obserwując pilnie spusz-
czany właśnie trap. Na widok tych czat Alan drgnął. Zbli-
żywszy się do Rosslanda, trącił go w ramię.
- Wypatruje pan panny Standish? - spytał.
- Tak!
Zarówno słowo, jak i głos Rosslanda nie zdradzały chę-
ci wybiegu. Mówił spokojnie i surowo, jak ten, co ma pra-
wo za sobą.
- A jeśli wysiądzie na ląd?
- Wysiądę również! Czy sprawa ta dotyczy pana, pa-
nie Holt? Czy panna Standish prosiła pana o wszczęcie tej
kwestii? Jeśli tak.r.
- Panna Standish nie prosiła mnie o nic!
- W takim razie niechże się pan zajmie własnymi
sprawami! Jeśli się pan nudzi, mogę pożyczyć coś do czy-
tania. Mam parę książek w kajucie...
I nie czekając odpowiedzi, oddalił się spokojnie. Alan
nie gonił go. Jeśli miał pretensje, to tylko do siebie same-
go, o swoją własną głupotę. Rossland go nie obraził. Po-
48

wiedział prawdę. Prawem kaduka mieszał się do spraw
cudzych i ściśle prywatnych. Może ta para prowadziła
spór natury intymnej. Dreszcz nim wstrząsnął. Doznał
wstrętnego uczucia upokorzenia i był rad, że Rossland się
nawet nie obejrzał. Wspinając się na górny pokład usiło-
wał gwizdać. Rossland był wstrętny, ale miał rację. I, na
dobitek, proponował mu książki, jeśli się nudzi! Spryciarz!
Wyprostował się, otrząsnął z przygnębienia i w kącie
pokładu odszukał starego Donalda Hardwicka oraz Stam-
pede Smitha. Nie opuszczał ich, aż "Nome" wysadziwszy
na ląd pasażerów i wyładowawszy towar jął się przedzie-
rać poprzez kanał Gastineau ku Skagway. Wtedy dopiero
udał się do palarni, gdzie pozostał aż do lunchu.
Mary Standish wyprzedziła go dziś przy stole. Gdy
wszedł, siedziała zwrócona do niego plecami i nie zauwa-
żyła, że się obok przeciska, muskając prawie ubraniem jej
włosy. Okrążywszy stół zajął swe miejsce i uśmiechnął się
do niej. Odpowiedziała mu uśmiechem dziwnie wymuszo-
nym i żałosnym. Wyglądała źle i przyszło mu na myśl, że
jej obecność w jadalni jest walecznym wysiłkiem obliczo-
nym na zamydlenie komuś oczu. Nieznacznie rzucił wzro-
kiem przez lewe ramię. Rossland oczywiście znajdował się
w jadalni na swym zwykłym miejscu, przy dalszym stole.
Mimo że Alan usiłował ukryć swe wejrzenie, zrozumiał od
razu, że dziewczyna je spostrzegła. Skłoniła nieco głowę,
zakrywając oczy frędzlami długich rzęs. Alan obserwował
jej włosy. Pociągały go nieodparcie. Zauważył natych-
miast, że po śniadaniu musiała poprawiać uczesanie.
Gładkie sploty misternie upięte na czubku głowy lśniły
miękko niby aksamit. Opanowało go raptem głupie pra-
gnienie zobaczenia ich kiedyś rozpuszczonych i w nieła-
j~zie; Uwolnione spod tyranii grzebieni i szpilek muszą
być jeszcze piękniejsze.
owoją drogą panna Standish miała twarz niezwykle
adą. Być może zresztą tylko światło padało w ten spo-
Jednak gdy spojrzała nań znowu, pochwycił wokół jej
49

ust leciutkie drżenie. Wtedy zaczął raptem opowiadać coś
o Skagway, obojętnie, jak gdyby wcale nie dostrzegł, że
jest czymś przejęta. Wyraz jej oczu zmienił się momental-
nie; ułowił w nich prawie błysk wdzięczności. Przerwał
napięcie, uwolnił ją od ciężkiej zadumy. Mimo to widział,
że nabiera z półmisków jedynie dla zachowania pozoru.
Ledwo próbowała poszczególnych potraw. Był jednak pe-
wien, że nikt ze współbiesiadników nie zauważył jej dare-
mnych usiłowań, nawet zakochany Tucker. Najprawdopo-
dobniej zresztą młody inżynier osnuwał brak apetytu
mgiełką poezji, widząc w tym jeszcze jeden dowód aniel-
skich niemal cnót swego ideału.
Jedynie Alan, siedząc naprzeciwko niej, domyślał się
prawdy. Mary Standish panowała nad sobą wprost bajecz-
nie, niemniej czuł, iż znajduje się na granicy nerwowego
ataku. Zaledwie wstała od stołu, gdy Alan czym prędzej
odsunął własne krzesło. W tejże chwili spostrzegł, że Ross-
land zrywa się również i spiesznie dąży z przeciwległego
końca jadalni. Dziewczyna minęła drzwi pierwsza, Ross-
land za nią o dwanaście kroków, z tyłu zaś Alan, niemal
ramię w ramię z Tuckerem. Było to pod pewnymi względa-
mi zabawne; mimo niezaprzeczalnego komizmu sytuacji
jednak wokół usta Alana pogłębiły się surowe linie.
U stóp zasłanych wspaniałym dywanem schodów wio-
dących na górny pokład, panna Standish przystanęła na-
gle i zwróciła się twarzą do Rosslanda. Przez mgnienie ba-
dała go wzrokiem. Potem przeniosła wzrok dalej i dając
kilka szybkich kroków podeszła do Alana. Policzki jej pło-
nęły, lecz gdy się'odezwała, głos miała zupełnie zrówno-
ważony. Mówiła spokojnie, dość głośno i wyraźnie, by
Rossland nie stracił ani słowa:
- Zdaje mi się, że podjeżdżamy do Skagway, panie
Holt - rzekła. - Czy zechce pan towarzyszyć mi na pokła-
dzie i opowiedzieć coś o tym mieście?
Agent Grahama zatrzymał się u stóp schodów i zabie-
rał z wolna do zapalenia papierosa. Wspominając upoko-
50

rżenie sprzed paru godzin, podczas postoju w Juneau,
Alan na chwilę stracił głos. Lecz zanim zdołał wykrztusić
odpowiedź, Mary Standish ufnie ujęła go pod ramię. Pod-
niosła ku niemu twarz i dostrzegł, że się gwałtownie czer-
wieni. Była zdumiewająco nieobliczalna, oszałamiająco
piękna, przy tym chłodna jak lód, z wyjątkiem tego właś-
nie rumieńca. Alan zauważył, że Rossland pożerają wzro-
kiem, z papierosem zastygłym w powietrzu. Wyczuł mil-
czącą groźbę rywala, lecz że lubił niebezpieczeństwo, więc
i teraz uśmiechnął się pogodnie, bez słowa. Dziewczyna
parsknęła śmiechem. Leciutko pociągnęła go za ramię
i zdumiony, lecz posłuszny, minął wraz z nią Rosslanda.
U szczytu szerokich schodów, wargami dotykając pra-
wie jego ramienia, szepnęła raptem:
- Jest pan nadzwyczajny. Dziękuję panu.
Słowa te na równi ze słabnącym uściskiem jej ręki po-
działały nań niby strumień zimnej wody. Rossland nie
mógł ich już teraz widzieć, chyba że poszedłby ich śladem.
Dziewczyna wykonała zamierzony plan, a on znów posłu-
żył za bezwolne narzędzie. Nie miał jednak do niej naj-
mniejszych pretensji. Przeciwnie, w całym zdarzeniu wi-
dział wiele komizmu, toteż wychodząc na pokład, Mary
Standish usłyszała, iż towarzysz jej chichocze rozbawiony.
Gniewnie zacisnęła mu palce na ramieniu.
- To wcale nie jest śmieszne! - szepnęła z wyrzutem.
- To tragiczne być prześladowaną przez tego rodzaju czło-
wieka!
Wiedział, że zręcznie kłamie, by uniknąć kłopotliwych
Pytań i zastanowił się, co uczyni, jeśli on powie, że wi-
Zlał ją o północy sam na sam z Rosslandem. Spojrzał na
nią badawczo, z góry na dół, lecz wytrzymała jego wzrok
zez ^gnienia powiek. Uśmiechnęła się nawet tak słodko,
ng-mim woli Pomyślał, iż nie widział nigdy równie pięk-
żeniPary.kłamco"w,Jal5: .Jej oczy" Doznał szczególnego wra-
o R^' f dumy z jej racji i postanowił nic nie mówić
osslandzie. Był nadal głupio przekonany, że cudze
51


sprawy wcale go nie obchodzą. A skoro Mary Standish
ma go za ślepca, po cóż niweczyć jego iluzje? Czyż nie roz-
sądniej utrzymywać do końca dotychczasowy kurs bez
wątpienia najlepszy?
Ona zaś zdawała się już nie pamiętać o niedawnym in-
cydencie. Doszli właśnie na dziób statku. Oczy dziewczyny
błyszczały, a spojrzawszy na rajski krajobraz wyspy Ta-
iya, krzyknęła głosem lekko zdławionym i radosnym.
Na przodzie, niby liliowa wstęga biegło wąskie pasmo
przesmyku wodnego Skagway, podczas gdy po obu stro-
nach piętrzyły się wysokie góry, aż po ubielone śniegiem
szczyty podniebne, porosłe gęstym, zielonym borem. Była
pora roztopów, toteż przez powolny łoskot śruby przebija-
ła słodka muzyka niezliczonych strumieni i potoków,
z wyniosłego wierchu zaś, wzniesionego zda się tuż nad
ich głowami, wodna kaskada leciała w dół ku morzu łu-
kiem mierzącym dobrych tysiąc stóp, mieniąc się, zwijając
i dymiąc w słońcu niby kolosalny, srebrnołuski żywy wąż.
Lecz oto zdarzył się cud, nawet Alana napełniając zdumie-
niem; bowiem wydało się raptem, iż statek stoi w miejscu,
a góra mija go wolno, jak gdyby nieznana, a potężna moc
rozwierała zazdrośnie strzeżone wrota. Zielone pagórki,
zwieńczone bielą domków, ubarwiły krajobraz i Skagway
- teren romantycznych przygód, pomnik ludzi odważnych
i walecznych czynów objawił się z wolna zachwyconym
oczom. Alan odwrócił się, zamierzając przemówić, lecz to,
co ujrzał w twarzy dziewczyny, zmusiło go do milczenia.
Wargi miała rozchylone i patrzyła chciwie, jakby witając
rzeczy dawno znane, radosna i zdziwiona, a zarazem tro-
chę wylękniona.
Raptem ozwała się półgłosem, niby do siebie samej:
- Widziałam już kiedyś to miejsce. To było dawno.
Może sto, może tysiąc lat temu. Ale byłam tu na pewno.
Mieszkałam u stóp tej góry, opodal wodospadu!...
Wzdrygnęła się i przypomniała sobie nagle obecność
Alana. Spojrzała na niego. Oczy miała pełne tajemnic.
52

- Muszę tu zejść na ląd! rzekła. - Nie wiedziałam,
że tak prędko to miejsce odnajdę! Proszę pana...
Z dłonią na jego ręku odwróciła się. Obserwował ją ba-
cznie, toteż spostrzegł, iż dziwne światło w pięknych
oczach mierzchnie raptem i gaśnie. Idąc za jej wzrokiem,
zobaczył Rosslanda stojącego o sześć kroków zaledwie.
W następnej chwili Mary Standish ponownie spogląda-
ła w morze, ufnie wsunąwszy dłoń pod ramię Alana. Na-
gle z lodowatym uśmiechem rzuciła mu pytanie:
- Czy miał pan kiedyś ochotę zabić człowieka, panie
Holt?
- Tak - odpowiedział Alan nieoczekiwanie dla siebie
samego. - I pewnego dnia, skoro się nadarzy właściwa
sposobność, zabiję pewnego człowieka, człowieka, który
zamordował mego ojca!
Krzyknęła lekko, ze zgrozą.
- Ojciec pana został zamordowany?
- Pośrednio tak! Jakkolwiek nie za pomocą noża lub
karabinu. Orężem był w tym przypadku pieniądz. A cios
zadał John Graham. Jeśli istnieje na świecie sprawiedli-
wość, zabiję go kiedyś. A dziś jeszcze, teraz, jeśli pani mi
pozwoli, zażądam wyjaśnień od tego tam Rosslanda!
- Nie!
Ścisnęła mu mocno rękę, po czym z wolna wysunęła
palce spod jego ramienia.
- Nie chcę, by pan żądał od niego wyjaśnień! - rzekła.
- Gdyby wyjaśnił cokolwiek, znienawidziłby mnie pan!
Proszę mi raczej opowiedzieć o Skagway, panie Holt, to
stanowczo będzie milsze!


ROZDZIAŁ VI
Kwadrans po północy
JL/opiero gdy wraz z gęstym cieniem rzucanym przez za-
chodnie łańcuchy gór wczesny zmierzch jął zapadać wo-
kół, a "Nome" cofał się wolno poprzez wąskie kanały
i przesmyki ku otwartym wodom Pacyfiku - Alan zrozu-
miał w całej pełni właściwe znaczenie tego popołudnia. Od
szeregu już godzin powodował nim impuls, którego nie
mógł pojąć i dla którego w czasie normalnym nie znalazł-
by wytłumaczenia. Wysiadł wraz z Mary Standish na ląd.
Dwie godziny przechadzała się u jego boku, zadając mu
pytania i wysłuchując odpowiedzi tak skupiona i uważna,
jak nikt inny dotąd. W obrazowy sposób odmalował za-
miatany wichrem parów, gdzie ongiś rosło miasto; z jedne-
go namiotu do stu w ciągu dnia; ze stu namiotów do ty-
siąca w ciągu tygodnia. Opisał dawne czasy, romantyczne,
awanturnicze, kędy śmierć zbierała obfite żniwo. Mówił
o Mydlanym Smithie i jego szajce, po czym stali ramię
w ramię nad zapadłym w ziemię grobem bandyty, a pier-
wsze cienie gór rosły ponad nimi i gęstniały.
Lecz pomiędzy* tym wszystkim i częściej niż o cokol-
wiek innego pytała o niego samego. Opowiadał chętnie.
Nie wyobrażał sobie do tej chwili, że tak dalece jej ufa.
Odnosił wrażenie, że ta śliczna dziewczyna krocząca u je-
go boku zmusza go do tych zwierzeń. Czuł, iż serce jej bije
wespół z jego sercem, gdy opisuje ukochany kraj u podnó-
ża Endicott, rozległe tundry, stada niezliczone, ludzi pier-
wotnych a wiernych. Tam tłumaczył wyrasta świat
54

n0wy. Słuchając zaś jej głosu i patrząc w lśniące głębie
oczu zapomniał zupełnie, że Rossland czeka u trapu, by
sprawdzić, kiedy powrócą. Budował rozkoszne zamki na
lodzie, a cudem było to przede wszystkim, że ona pomaga-
ła mu je wznosić.
Mówił o zmianach zachodzących na Alasce - o tym, że
zamiast ścieżyn górskich budują już szosy, tworzą linie
kolejowe. Że gdzie przed paru laty zaledwie stały mizerne
namioty, wyrastają teraz miasta, jak za dotknięciem róż-
dżki czarodziejskiej. Lecz skoro podkreślił, że postęp i cy-
wilizacja, wspomagane przez naukę i wynalazki, zwycię-
żają wreszcie dzikie siły przyrody, spostrzegł, jak siwe
oczy dziewczyny zachodzą smutną mgłą zwątpienia.
Teraz zaś, gdy stali na pokładzie "Nome" obserwując,
jak białe szczyty gór zachodzą perłową mgłą wieczoru,
zwątpienie i niepewność silniej jeszcze gasiły jej źrenice.
Przemówiła nagle:
- Kochałabym zawsze namioty, stare szlaki i pierwot-
ne siły natury! Zazdroszczę tej Belindzie Mulrooney,
o której mi pan mówił dziś po południu. Nienawidzę
miast, kolei, samochodów i wszystkiego, co do nich przy-
należy i żałuję strasznie, że poczynają przesiąkać do Ala-
ski. Lecz najbardziej nienawidzę tego człowieka Johna
Grahama.
Zadziwiły go jej słowa. Zanim jednak zdążył przemó-
wić, ciągnęła dalej:
- I chciałabym wiedzieć, co on robi ze swymi pieniędz-
mi teraz właśnie!
Głos miała chłodny, lecz zauważył, że jedna mała rą-
czka nerwowo gniecie barierę statku. Odpowiedział:
em
i H , ,
^ kobietę i dziecko, okradając rzeki i
- Człowiek ten, panno Standish, pozbawił wody Ala-
i niezmierzonych bogactw rybnych i pierwotnego stanu
z me da się przywrócić. Lecz na tym nie koniec. Wierzę
prawdę, twierdząc, że zamordował nie-
jeziora z zapa-
55


sów żywności, na które Indianie przywykli liczyć od wie-
ków. Wiem! Widziałem, jak marli!
Doznał wrażenia, że Mary Standish zachwiała się lek-
ko, natychmiast jednak odzyskała równowagę:
- To wszystko?
Roześmiał się gorzko.
- Być może niektórzy uważaliby, że i tego dosyć! Lecz
te straszne macki sięgają we wszystkie zakątki Alaski. Je-
go agenci roją się wszędzie, a Mydlany Smith był dopra-
wdy dżentelmenem-bandytą w porównaniu z tymi zbirami
i ich panem. Jeśli ludziom pokroju Johna Grahama po-
zwolą działać bezkarnie, to za lat dziesięć kraj spustoszeje
zupełnie i przyjdzie chyba ogłosić prawa ochronne na lat
dwadzieścia, by szkody jako tako naprawić.
Uniosła głowę i w półmroku zwróciła bladą twarz ku
widmowym szczytom gór, słabo majaczącym wśród opa-
rów zmierzchu.
- Rada jestem, że pan mi opowiedział o Belindzie
Mulrooney rzekła. Zaczynam ją rozumieć i sama myśl
o kobiecie takiej jak ona dodaje mi odwagi. Umiała wal-
czyć, wszak prawda? Umiała skłonić mężczyznę do walki?
- Umiała i zrobiła to!
- I nie miała pieniędzy dla poparcia swoich dążeń!
Mówił mi pan, że ostatniego dolara cisnęła w wody Juko-
nu, na szczęście.
- Tak. W Dawson. A był to jedyny pieniądz stojący
między nią a głodem.
Mary Standish uniosła dłoń ku górze i Alan zauważył,
słabo lśniący w pómroce, jedyny noszony przez nią pier-
ścionek. Wolno zsunęła go z palca.
Zatem to także na szczęście, na szczęście dla Mary
Standish - roześmiała się cichutko i cisnęła pierścionek
w morze.
Teraz obróciła się doń twarzą, jak gdyby czując konie-
czność obrony.
56

__ To nie melodramat bynajmniej rzekła. Ja dopra-
wdy tak myślę i wierzę. Chcę, by coś mojego spoczywało
na dnie morza, tutaj właśnie, u wrót Skagway, tak jak Be-
linda Mulrooney pragnęła, by jej dar pozostał na zawsze
w łożysku Jukonu!
Podała mu rękę, z której zdjęła pierścionek i przez
krótką chwilę czuł w dłoni ciepło jej ciała.
- Dziękuję panu za to cudowne popołudnie. Nigdy go
nie zapomnę. Ale nadchodzi pora obiadowa i musimy się
pożegnać.
Śledził wzrokiem szczupłą sylwetkę, nim mu z oczu
nie znikła. Wracając do swej kajuty omal nie wpadł na
Rosslanda. Był to irytujący incydent. Żaden z dwu męż-
czyzn nie przemówił słowa ani nawet głową nie skinął.
Rossland zaś z kamienną twarzą spotkał chłodne wejrze-
nie Alana Holta.
Mimo silnej antypatii Alan zmuszony był zmienić swe
zdanie o tym człowieku. Coraz wyraźniej wyczuwał w nim
coś nakazującego baczną uwagę; pewien wyzbyty fałszu
upór. Mógł to być łotr, lecz umysł miał zrównoważony
i chłodny; najwidoczniej byle co nie wytrącało go z równo-
wagi. Jako agent Johna Grahama człowiek ten był natu-
ralnym wrogiem Alana Holta; jako znajomy Mary Stan-
dish osobistością równie zagadkową jak ta dziewczyna.
Jednakże teraz dopiero, siedząc w kajucie, Alan poczynał
dostrzegać prawdziwy groźny autorytet stojący za plecami
Rosslanda.
Ciekawski nie był. Życie całe spędził blisko surowej
rawędzi rzeczy istotnych, by rozpraszać umysł w przypu-
szczeniach i plotkach. Nie dbał wcale o stosunek Rosslan-
aa do Mary Standish, a raczej dbał on tyle tylko, o ile to
yczyło jego samego. Tymczasem sytuacja gmatwała się
y nio, by mu przypaść do gustu. Przygód, jakie okolicz-
, * zdawały się zapowiadać, nie lubił nigdy, sama myśl
s> w zarówno Mary Standish, jak i Rossland sądzą go
57


zupełnie błędnie, wywołała mu na policzki rumieniec
gniewu.
Rossland mało go interesował; rad byłby tylko zmieść
go z powierzchni ziemi wraz z całą resztą agentów Graha-
ma. Usiłował sobie także wmówić, że i o Mary Standish
myśli najzupełniej obojętnie. Nie pytał o nic. Nie wyraził
nigdy chęci wglądnięcia w jej sprawy osobiste, zarówno
jak nigdy ona nie mówiła o sobie ani usiłowała tłumaczyć
powodów szczególnego nadzoru, jaki nad nią roztoczył
Rossland.
Skrzywił się, wspominając cudem unikniętą komplika-
cję. Podziwiał po prostu trzeźwość jej sądu w danej spra-
wie. Zabraniając żądania wyjaśnień od Rosslanda, oszczę-
dziła mu tym samym dwu przykrych alternatyw, gdyż
przypuszczalnie musiałby następnie albo Rosslanda prze-
prosić, albo też rzucić go przez burtę w morze.
Schodził do jadalni w bojowym nastroju; postanowił
unikać dalszego spoufalenia z Mary Standish. Bez wzglę-
du na przyjemne strony dotychczasowej znajomości przy-
kra dlań była myśl, iż przyjdzie znów słuchać nieoczeki-
wanie czyjejś komendy. Gdyby nawet dziewczyna czytała
jego myśli, jej zachowanie przy stole nie mogłoby być bar-
dziej zadowalające. Z pewnego punktu widzenia stosowała
po prostu czarującą prowokację. Powitała go leciutkim
skinieniem głowy i ledwo widocznym chłodnym uśmie-
chem. Postawa jej nie upoważniała sąsiadów do wszczyna-
nia rozmów, nikt jednak nie byłby przypuścił, iż czyni to
umyślnie.
Jej chłód i niedostępność stały się dla Alana po prostu
rewelacją, toteż wbrew najlepszym chęciom coraz uparciej
o niej myślał. Ilekroć pochylała nieco głowę, mimo woli ob-
serwował jej włosy. Przyczesała je dzisiejszej nocy tak gła-
dziutko, że przypominały najdelikatniejszy aksamit pełen
kosztownych połysków i Alan złapał się raptem na dziwa-
cznym rozważaniu, jak bajecznie miękkie byłyby te sploty
pod dotknięciem ręki. Odkrycie to przyprawiło go o lekki
58

strząs. Keok i Nawadlook miały także prześliczne włosy,
iedy jednak nie myślał o nich w ten sposób. Nigdy rów-
ież nie myślał tak o ładnych ustach Keok, jak o ustach
siedzącej na wprost niego dziewczyny. Poruszył się niespo-
kojnie na krześle i był ogromnie rad, że Mary Standish nie
patrzy na niego w owych chwilach duchowego załamania.
Skoro wstał od stołu, dziewczyna ledwo zauważyła jego
odejście. Po prostu, jakby wykorzystawszy do woli, usunęła
go potem z drogi zdecydowanie i obojętnie. Usiłował się
śmiać, szukając wszędzie Stampede Smitha. Znalazł go po
upływie pół godziny, karmiącego oswojonego niedźwiedzia
na dolnym pokładzie. Wydało mu się to dziwne, że chowa-
ny niedźwiedź jedzie na północ. Stampede począł wyjaś-
niać. Zwierzę było szczególnym faworytem Indianki Thlin-
kit. Na statku jechało ich siedmioro, zamierzając wysiąść
w Cordowie. Alan zauważył, że dwie czerwonoskóre dziew-
czyny obserwują go bacznie, coś sobie szepcząc nawzajem.
Były bardzo ładne, o wielkich, ciemnych oczach i rumia-
nych policzkach. Jeden z młodych Indian natomiast wcale
nie zwracał uwagi na przybysza, lecz siedział z podwinię-
tymi nogami, uparcie patrząc w morze.
Obaj ze Stampedem zeszli do palarni i do późna oma-
wiali sprawy wielkiego rancza u stóp Endicott oraz plany
Alana na przyszłość. Pod wieczór Alan udał się do swej
kajuty po mapy i fotografie. Oczy Stampede Smitha lśniły,
gdy rozważał możliwości nowych przygód. Kraj był olbrzy-
mi- Ziemia dziewicza zupełnie. Alan działał jako pionier.
J^rew starego wrzała jak dawniej, tak zaraźliwie, że Alan
zapomniał o Mary Standish, zapomniał w ogóle o wszy-
s kim, prócz przestrzeni dzielącej go od rozległych tundr
Poza półwyspem Seward. Nim udał się do swojej kajuty,
blia północ.
yi szczęśliwy. Miłość życia płonęła mu w żyłach nie
tamy podnieceniem, wdychał więc głęboko
.Powietrze morskie, płynące przez otwarty od za-
u "uminator. W osobie Stampede Smitha znalazł
59

wreszcie druha, którego mu od dawna brakło, a w jego
sercu bratnią nutę umiłowanych pierwotnych pragnień.
Spojrzał na gwiazdy i uśmiechnął się ku nim, mając duszę
pełną wielkiego dziękczynienia, że nie urodził się jednak
za późno. Jeszcze jedno pokolenie i sczeznie ostatnia gra-
nica. Jeszcze ćwierć wieku i świat legnie w pętach tego, co
ludzie zwą postępem i cywilizacją.
Bóg dobry był dla niego. Pozwolił mu pisać na ostatniej
karcie dziejów idących w zapomnienie, kreślonych szkar-
łatną krwią ludzi, którzy wytyczyli pierwszy szlak w Nie-
wiadome. Po nim nie będzie już granic. Zabraknie taje-
mnic i ziem dla odkrywcy. Zabraknie pola do prac
dziewiczych i hazardu. Cała ziemia się oswoi. Nagle po-
myślał o Mary Standish i jej słowach wymówionych o wie-
czornym zmierzchu. Jakie to dziwne, że ona również ko-
chałaby zawsze namioty i stare szlaki, niedostępne granie
górskie a nienawidziła szos, aut, kolei i miast zalewają-
cych Alaskę. Wzruszył ramionami. Zapewne odgadła po
prostu, co myśli, jest bowiem sprytna, bardzo sprytna.
Stuk w drzwi odwrócił jego oczy od zegarka trzymane-
go właśnie w ręku. Było kwadrans po dwunastej. Godzina
dość nieodpowiednia dla jakiejkolwiek wizyty.
Kołatanie się powtórzyło, jak gdyby jednak trochę nie-
pewne. Potem zabrzmiało po raz trzeci, szybkie i zdecydo-
wane. Wsunąwszy zegarek do kieszeni, Alan otworzył
drzwi.
W progu, patrząc nań badawczo, stała Mary Standish.
Na razie zobaczył tylko jej oczy; szeroko otwarte, dziw-
ne, wylękłe oczy.'Potem, gdy wsunęła się do kajuty, nie
czekając aż powie cokolwiek lub choćby ruchem zaprosi ją
do wnętrza, dostrzegł straszną bladość lic. I to ona, nie on,
zamknęła drzwi, podczas gdy gapił się, oszołomiony kom-
pletnie - po czym oparta o drzwi plecami, wyprostowana,
szczupła, biała jak śmierć, spytała:
- Czy mogę wejść?
- Ależ, proszę pani bąknął Alan pani już weszła.

ROZDZIAŁ VII
Niesamowite żądanie
P akt, że mimo iż północ już minęła, Mary Standish roz-
myślnie weszła do jego pokoju, zamykając za sobą drzwi,
jakkolwiek nie upoważnił jej do tego ani słowem, ani ge-
stem, był dla Alana Holta rzeczą wprost niepojętą. Stał
więc milcząc, podczas gdy dziewczyna obserwowała go
uparcie. Oddychała może nieco szybciej niż zwykle, lecz
poza tym trudno w niej było znaleźć ślady podniecenia.
Jakkolwiek sam do najwyższych granic zdumiony, dosko-
nale zdawał sobie z tego sprawę. To, co początkowo poczy-
tywał za lęk, pierzchło już z jej oczu. Nigdy jednakże nie
widział jej tak bladej, nigdy nie wydała mu się tak szczu-
płą i dziecinną, jak w tych zdumiewających chwilach.
Bladość twarzy podkreślała ciemne bogactwo włosów.
Nawet wargi miała białe zupełnie. Oczy błyszczały czysto
i nieulękle, w całej postaci zaś i ruchu głowy widniała zde-
cydowana pewność. Nie mógł się w tym wszystkim poła-
Pać. Czekając, aż przemówi, doznawał uczucia gniewu,
osobistej wprost urazy. Jednakże nie zabierał pierwszy
głosu. Co miał mówić. Myślał, że oto jest nieprzewidziany,
aiszy ciąg jego względem niej kurtuazji. Nadużycie, ja-
iego się dopuszczała obecnie, było podłością i zniewagą
^ arazem. Błysnęło mu raptem podejrzenie, że Rossland -
SPw k ~ czek& w korytarzu za drzwiami.
i ot n,as^ęPneJ chwili byłby ją przemocą na bok usunął
tw drzwi, lecz powstrzymał go spokojny wyraz jej
y- Kysy jej straciły poprzednie napięcie. Dostrzegł,
61

że wargi jej drżą i oto stał się cud. Do szeroko otwartych
pięknych oczu napływać zaczęły łzy. Lecz i teraz nawet
nie spuściła wzroku ani nie ukryła twarzy w dłoniach, tyl-
ko patrzyła odważnie, podczas gdy krople łez, niby brylan-
ty, błyszczały na jej policzkach. Alan czuł, że serce w nim
mięknie. Dziewczyna czytała jego myśli i odgadła podej-
rzenia. Mylił się stanowczo.
Proszę, proszę, może pani siądzie zaproponował
niezdarnie, ruchem głowy wskazując krzesło.
Nie! Pan pozwoli, że będę stała tu głęboko wciąg-
nęła powietrze. - Jest już późno!
Istotnie, pora raczej nieodpowiednia na tego rodzaju
wizytę - zapewnił. Wpół do pierwszej, żeby być ścisłym.
Zapewne bardzo ważna przyczyna skłoniła panią do kroku
tak ryzykownego w ogóle, a tym bardziej na statku.
Pomilczała chwilę i zauważył, że grdyka jej drży ner-
wowo.
Czy Belinda Mulrooney uważałaby podobny czyn za
bardzo niebezpieczny, panie Holt? Gdyby szło o życie, czy
sądzi pan doprawdy, że zawahałaby się tu wejść? A tym-
czasem tu idzie o życie, o moje życie! Nie minęło pół godzi-
ny, jak doszłam do tej konkluzji. Nie mogłam czekać do
rana. Musiałam pana widzieć zarazi
Ale dlaczego mnie? Dlaczego nie kapitana Rifle'a,
nie Rosslanda, nie kogokolwiek trzeciego wreszcie? Czy
dlatego, że...
Nie skończył. W jej oczach dostrzegł głęboki cień, niby
ślad bólu lub upokorzenia, był to jednakże tylko przelotny
objaw. Odpowiedziała bardzo spokojnie, bez wzruszenia
prawie:
Rozumiem, co pan myśli. Usiłowałam się postawić
na pana miejscu. Ma pan zupełną rację. To wszystko jest
doprawdy całkiem niezwykłe. Lecz nie czuję żadnego
wstydu. Przyszłam do pana tak, jak chciałabym, żeby
przychodzono do mnie w podobnym wypadku, gdybym by-
ła mężczyzną. Jeśli obserwowanie pana, myślenie o panu,
62

dtwarzanie pańskiego światopoglądu jest rzeczą zdrożną
_ w takim razie postąpiłam źle. Lecz, powtarzam, nie
wstydzę się wcale. Ufam panu. Wiem, że nie potępi mnie
pan, zanim nie będzie miał konkretnych dowodów mej wi-
ny. Przyszłam prosić o pomoc. Czy, jeśli się to okaże
w pańskiej mocy, zechce pan odwrócić ode mnie straszną
tragedię?
Uczuł, że jego trzeźwy sąd zachwiał się. Gdyby kiedy-
kolwiek roztrząsano taką sytuację w obojętnym otoczeniu
palarni, nazwałby durniem każdego, kto by się wahał wy-
prosić za drzwi podobnego gościa. Lecz w chwili obecnej nie
brał tego wyjścia nawet pod uwagę. Myślał natomiast
o chusteczce znalezionej pod progiem ubiegłej nocy. Najwi-
doczniej przychodziła o tak później porze już po raz drugi...
- Byłbym zapewne skłonny pomóc - rzekł w odpowie-
dzi na jej pytanie. - Tragedie są rzeczą męczącą.
Ułowiła w jego głosie odcień ironii. Lecz to dodało jej
tylko spokoju. Oszczędzono mu łzawych westchnień, om-
dleń, pokazu wdzięków kobiecych. Piękne usta panny
Standish stały się jeszcze bardziej surowe, a głowa jakby
się uniosła wyżej.
- Oczywiście nie mogę panu zapłacić - rzekła. - Jest
pan tego rodzaju mężczyzną, który wszelką propozycję za-
płaty odczułby w danym wypadku jako zniewagę. Jednak-
że muszę znaleźć pomoc. Jeśli jej nie otrzymam i to pręd-
ko - wzdrygnęła się lekko i usiłowała się uśmiechnąć -
stanie się coś bardzo przykrego.
- Jeśli pani pozwoli odprowadzić się do kapitana Ri-
fle'a...
- Nie! Kapitan zechce mnie badać. Zażąda wyjaśnień.
zumie pan, gdy powiem, o co mi właściwie chodzi. Po-
sti m zaś Jeśli pan da mi słowo honoru, zachować wszy-
w tajemnicy, bez względu na to, czy otrzymam żąda-
ą Poc ^ nie. Da pan słowo?
pani co pomoże
Owszem, jeśli to
63


Brutalnie po prostu podkreślił absolutny brak zacieka-
wienia. Wyciągając rękę po papierosa nie zauważył nagłe-
go ruchu, jaki uczyniła, jak gdyby chciała z pokoju ucie-
kać. Kiedy się znowu odwrócił, policzki panny Standish
powlekał słaby rumieniec.
- Chciałabym opuścić statek rzekła.
Wobec prostoty jej życzenia zaniemówił.
I muszę go opuścić dziś w nocy lub jutro w nocy, za-
nim dobijemy do Cordowy!
Czy to wszystko? - zagadnął zdumiony wielce.
Nie! Muszę go opuścić w ten sposób, by świat my-
ślał, że umarłam! Nie mogę żywa dojechać do Cordowy!
Wypowiedziała wreszcie rzecz najważniejszą. Alan ob-
serwował ją bacznie, rozważając, czy jest naprawdę przy
zdrowych zmysłach. Jej spokojne, śliczne oczy spotkały jego
wejrzenie, wytrzymując je odważnie, bez drgnienia powiek.
- Pan może mi pomóc - mówiła dziewczyna tym sa-
mym równym, beznamiętnym głosem, zniżonym o tyle, by
nikt nie posłyszał go z korytarza. Nie mam żadnego pla-
nu, a wiem, że pan potrafi coś wynaleźć, jeśli zechce. Po-
winno to mieć wszelkie cechy wypadku. Muszę zniknąć,
wylecieć za burtę, słowem - cokolwiek, byle świat uwie-
rzył, że umarłam. To konieczne. Nie mogę powiedzieć pa-
nu dlaczego. Nie mogę! Nie mogę za nic!
W jej głosie zabrzmiało wzruszenie czy namiętność,
lecz opanowała je momentalnie. Po raz wtóry usiłowała
się uśmiechnąć. Widział, jak w jej oczach błyska odwaga,
wyzwanie nawet. JPrzemówiła znów chłodno, spokojnie:
- Wiem, co pan myśli, panie Holt. Zadaje pan sobie
pytanie, czy jestem wariatką czy zbrodniarką, co kryje się
właściwie za moim żądaniem, a przede wszystkim, dlacze-
go nie udałam się do Rosslanda, do kapitana Rifle'a, do
kogokolwiek w ogóle. Otóż jedyną odpowiedzią, jaką panu
dać mogę, jest ta właśnie: jest pan jedynym człowiekiem
na świecie, do którego mam w tej chwili zaufanie. Zrozu-
64

rnie pan to pewnego dnia, jeśli pan mi dziś pomoże. Jeśli
pan mi pomocy odmówi...
Urwała i rozłożyła ręce w geście rozpaczy.
- Właśnie! Jeśli nie pomogę pani, co wtenczas?
- Zmuszona będę uczynić rzecz nieuniknioną! rzekła
z prostotą. - To sprawa niezwykła, prawda, prosić o czyjeś
życie? Jednakże tak jest, niestety!
- Obawiam się, że niezupełnie pojmuję.
- Czy nie dość jasno się wyraziłam? Nie lubię patety-
cznych słów. Nie chciałbym również, by pan sądził, że po-
zuję. Nienawidzę pozy! Musi pan po prostu uwierzyć mi
na słowo. Nie mogę absolutnie żywa dojechać do Cordowy.
Jeśli nie pomoże mi pan zniknąć, a tym samym żyć; jeśli
nie pomoże mi pan jednocześnie stworzyć innym wraże-
nia, że umarłam wtenczas będę zmuszona uczynić to
drugie. Zmuszona będę naprawdę umrzeć!
Oczy Alana Holta na chwilę błysnęły gniewem. Miał
gwałtowną chęć chwycić ją za ramiona i potrząsnąć mocno,
by wydobyć prawdę, jak ją się nieraz dobywa z dziecka.
- Zatem przychodzi pani do mnie z tak głupią groźbą,
panno Standish? Z groźbą samobójstwa?
- Jeśli chce pan to w ten sposób nazwać, to tak!
- I sądzi pani, że uwierzę?
- Miałam nadzieję, że tak!
^Nerwy odmówiły jej posłuszeństwa. Widział to wy-
raźnie. Na wpół wierzył jej słowom, a na wpół podawał je
w wątpliwość. Gdyby buchnęła płaczem, gdyby usiłowała
w jakikolwiek sposób wpłynąć na jego uczucia, miałby na-
ychmiast wyrobioną decyzję. Spostrzegł jednak jasno, że
lewczyna chce do ostatka zachować spokój, pełna zdu-
ewającej godności, mimo iż rzecz cała oparta jest na
Kłamstwie.
2e g !e uPkorzyła się bynajmniej. Widząc, że walczy sam
w t , ^ nie czynił żadnych wysiłków, by przechylić szalę
ka}a j w .wa- stronę. Przedstawiła wszystko, a teraz cze-
ecyzji. Jej długie rzęsy były lekko wilgotne. Lecz
65

oczy miała jasne, błyszczące, jak te gładko zaczesane wło-
sy, których mimo woli i teraz nawet pragnął dotknąć ręką.
Alan uciął koniuszek cygara i potarł zapałkę.
To Rossland? spytał nagle. Boi się pani Rosslanda?
Częściowo tak! Ale w znacznej mierze nie! Kpiłabym
z Rosslanda, gdyby nie ten drugi.
Ten drugi? Dlaczego, u diabła, była tak wyzywająco ta-
jemnicza? I najwidoczniej nie miała wcale zamiaru czego-
kolwiek tłumaczyć. Po prostu czekała, co on powie.
Co za drugi? spytał Alan krótko.
Nie mogę panu powiedzieć. Nie chcę, by pan mnie
znienawidził. A nienawidziłby mnie pan, gdybym wyznała
prawdę.
Przyznaje pani zatem, ze pani kłamie - poddał bru-
talnie.
Lecz i to nawet nie zachwiało jej spokoju. Nie spłonęła
wstydem ani gniewem. Uniosła tylko ku oczom bladziut-
kie palce wraz z małym płatkiem chustki, a Alan odwrócił
się ku otwartemu oknu, puszczając z cygara kłąb dymu,
widział bowiem, ze dziewczyna mężnie powstrzymuje łzy.
Powiodło się jej w zupełności.
Nie, nie kłamię. Wszystko, co panu powiedziałam,
jest szczerą prawdą. Dlatego właśnie, że nie chcę kłamać,
nie mówię nic więcej. Dziękuję za czas, który mi pan po-
święcił, panie Holt. Umiem docenić fakt, że nie wyprosił
mnie pan natychmiast ze swojej kajuty. Popełniłam omył-
kę, to wszystko. Myślałam...
W jaki sposób mógłbym wykonać to, o co pani prosi?
- przerwał. '
Nie wiem. Jest pan mężczyzną. Wierzyłam, że pan
potrafi i zechce mi pomóc, lecz teraz dopiero widzę, jak by-
łam niemądra. Trudno!
Wykonała pół obrotu, sięgając po klamkę. Alan postą-
pił krok bliżej.
Była pani istotnie niemądra - przyznał, a głos miał
bardziej miękki. - Nie trzeba się poddawać takim
66

słom, panno Standish. Proszę wrócić do kajuty i wyspać
się, Ja^ należy- A co do Rosslanda, zasługuje na ostrą od-
prawę. Jeśli pani pozwoli, pomówię z nim...
- Dobranoc, panie Holt!
Otwierała już drzwi. Wychodząc, spojrzała na niego
z uśmiechem, lecz oczy miała pełne łez.
- Dobranoc!
- Dobranoc.
Drzwi się za nią zamknęły. Usłyszał kroki coraz dal-
sze. Nie upłynęło pół minuty, a już byłby ją przywołał
z powrotem. Było jednak za późno.

l
ROZDZIAŁ VIII
Krzyk kobiecy
jC\lan siedział dobre pół godziny, nerwowo ćmiąc cygaro.
Był niespokojny i nierad z siebie. Mary Standish przyszła
doń odważnie, niby żołnierz, i opuściła go po żołniersku.
Lecz w końcowej chwili ułowił na jej twarzy coś, co do
ostatniego mgnienia potrafiła starannie ukryć: odcień bó-
lu, żalu, a może wreszcie cień upokorzenia lub - kto wie -
pogardy. Nie był właściwie pewien. Wiedział jedno: nie by-
ła to rozpacz. Ani razu nie poniżyła się do błagalnych
skomleń, czy to w słowach, czy w wejrzeniu, wtenczas na-
wet, gdy łzy płynęły jej z oczu. Z wolna ogarniało go uczu-
cie, że nie ona, lecz on właśnie okazał się w tych sprawach
tchórzem. Poczynał mu dopiekać wstyd. Było bowiem jas-
ne, że nie dorósł do wyżyn, na jakich go chciała widzieć.
A może po prostu nie był tak głupi, jak sądziła. Sam nie
wiedział doprawdy, jak się ta rzecz ma.
Po raz pierwszy w życiu bodaj usiłował analizować ko-
bietę. Tego rodzaju zagadnienia nigdy nie wchodziły w ob-
ręb jego zainteresowań. Jednakże urodzony i wychowany
w dziczy umiał drfjrzeć i poznać prawdziwą odwagę, gdzie-
kolwiek ją spotkał. Otóż teraz, gdy miał się nad tym za-
stanowić, przyznawał, że panna Standish posiada odwagę
niepowszednią.
Właśnie wspomnienie jej chłodu i powściągliwości do-
dało mu po chwili otuchy. Młoda i piękna kobieta w obli-
czu śmiertelnego niebezpieczeństwa umiałaby się jednak
zdobyć na gorętszą obronę swoich interesów. Jej groźba -
68

gdy JĄ spokojnie rozważał - była po prostu rzucona na
wiatr. Któż by ją brał na serio? Już sama myśl, że dziew-
czyna taka, jak Mary Standish popełni samobójstwo, była
wierutnym absurdem. Jej spokojne i piękne oczy, jej wiel-
ka uroda, ogromna staranność uczesania i ubioru czyniły
podobne przypuszczenie zupełnie nieprawdopodobnym.
Przyszła do niego tak odważnie. Jej odwaga nie podlegała
kwestii. Takie osoby nie popełniają samobójstwa, ucieka-
jąc przed problemami.
Lecz, mimo iż wywlekał na jaw coraz to nowe argu-
menty dla poparcia swojej tezy, nie mógł odzyskać pogody
ducha.
Mimo woli wspominał znane mu tragiczne zdarzenia
wynikłe na skutek nagłych i gwałtownych wzruszeń. Usi-
łował śmiechem odegnać niemiłe zjawy, aż wreszcie, chcąc
całkowicie zmienić tok myśli, odrzucił na wpół wypalone
cygaro, biorąc w zamian ulubioną fajkę. Nabił ja tytoniem
i zakurzył. Potem zaczął się przechadzać po kajucie niby
wielki zwierz po klatce, aż przystanął, na wpół wychylony
przez otwarte okno, patrząc w roziskrzone gwiazdy i pusz-
czając wonny dym w przestrzeń, na skrzydła morskiego
wiatru.
Czuł się już znacznie raźniej. Rozsądek wziął jednak
górę. Postanowił, iż, jeśli naprawdę był nieco szorstki
względem panny Standish, naprawi to jutro uprzejmymi
przeprosinami. Do tej pory zapewne ona odzyska równo-
wagę i wspólnie wyśmieją zabawną przygodę oraz niepo-
trzebne podniecenie. W każdym razie on będzie się śmiał.
- Właściwie wcale nie jestem ciekaw - wmawiał sam
obie uparcie - i zupełnie mnie nie interesuje, co za dziki
przywiał ją po nocy do mojej kajuty! - Chętnie
ał. te? głosu, uśmiechając się jednak zgryźliwie i ku-
z aj'kQ z coraz większą pasją. Rad byłby raz na zawsze
^Pomnieć o Rosslandzie, lecz Rossland ani myślał ustą-
-,Ni'e WraZ z.n*m Powracały uparcie słowa Mary Standish:
mgę niczego wyjaśnić, boby mnie pan znienawidził".
69

Zdaje się, że tak właśnie mówiła, choć może i inaczej.
A zresztą, doprawdy, jest mu to zupełnie obojętne!
W takim usposobieniu zgasił światło i położył się do
łóżka. Zaraz też począł myśleć o ranczu. To było o wiele
milsze. Obliczał po raz dziesiąty, ile czasu upłynie, zanim
lodowe granie i wierchy gór Endicott z daleka choćby po-
witają jego powrót. Carl Lomen, jadący następnym stat-
kiem, dogoni go w Unalaska. Razem ruszą do Nome. Spę-
dzi potem jakiś tydzień na półwyspie, stamtąd uda się do
Robuk, do Kayukuk wodą i lądem oraz dalej jeszcze - po-
za ostatnie szlaki cywilizacyjne, ku swoim stadom i lu-
dziom. Wespół z nim zaś pójdzie Stampede Smith.
Po długiej zimowej tęsknocie był to miły temat marzeń
i dobry wstęp do przyjemnych snów. Jakiś błąd jednakże
musiał się gdzieś zakraść, gdyż wkrótce Stampede Smith
utonął w niepamięci, jego miejsce zaś zajął Rossland. Keok,
roześmiana, zmieniła się w Mary Standish czarodziejsko
realną i nęcącą. To zupełnie do Keok podobne - półprzy-
tomnie pomyślał Alan. Ona przecież zawsze kogoś dręczy.
Rankiem poczuł się lepiej. Gdy się obudził, słońce już
wstało, zatapiając powodzią blasku ściany kajuty, pod so-
bą zaś czuł długą falę pełnego morza. Od wschodu, niby
głęboka sina mgła majaczyło wybrzeże Alaski i jedynie
białe szczyty łańcucha Św. Eliasza błyszczały wysoko na
tle słonecznych niebios, jak skrzącym śniegiem osnute
sztandary. "Nome" płynął naprzód pełną parą i krew Ala-
na odpowiedziała raptem na nęcący dygot maszyn, bijąc
do wtóru wspólnym rytmem, niby z bliźniaczych pędzona
serc. To była rzetelna praca! Rezultat dawał dziesiątki mil
spienionych wód w tyle; na przodzie szybkie chłonięcie
przestrzeni pomiędzy nim a Unalaska. Co za szkoda, że
tracą drogi czas, zbaczając ku Cordowie. Pomyślał o Cor-
dowie i natychmiast wspomniał Mary Standish.
Ubrał się, ogolił i zszedł na śniadanie, wciąż o niej my-
śląc. Teraz, gdy chwila była przypuszczalnie bliska, peszy-
ła go możność spotkania, nienawidził bowiem niejasnych
70

sytuacji wtenczas nawet, gdy nie był za nie osobiście odpo-
wiedzialny. Lecz Mary Standish oszczędziła mu wszelkich
wyrzutów sumienia, jakie mógł odczuć ze względu na swój
brak rycerskości ubiegłej nocy. Siedziała już przy stole
i nie zmieszała się ani trochę, gdy zajął miejsce naprzeciw
niej. Na policzkach miała lekki rumieniec, niby słabe do-
tknięcie owej ciepłej barwy ukrytej w pąkach głogu. Do-
znał nawet wrażenia, że blask jej oczu jest jeszcze pięk-
niejszy niż zazwyczaj.
Skinęła głową, uśmiechnęła się do niego i podjęła na
nowo przerwaną na chwilę rozmowę z siedzącą obok pa-
nią. Alan nie zamierzał podsłuchiwać, jednak mimo woli
zupełnie, wytężył słuch. Odkrył natomiast, że pani jedzie
jako nauczycielka do szkoły dla krajowców w Norwick,
nad rzeką Kobuk i że poprzednio spędziła szereg lat
w Dawson w tym samym charakterze, toteż zna dobrze
historię Belindy Mulrooney. Domyślił się, że Mary Stan-
dish musiała zdradzić wielkie zainteresowanie, gdyż na-
uczycielka, panna Robson, zaproponowała, że jej prześle
posiadaną fotografię Belindy, o ile dostanie adres. Dziew-
czyna zawahała się najpierw, potem odparła, że nie jest
jeszcze pewna, gdzie mianowicie się zatrzyma, lecz napi-
sze do panny Robson do Norwick.
- Ale pani na pewno dotrzyma obietnicy? nalegała
panna Robson.
- Na pewno.
Alan doznał uczucia ulgi. Mary Standish wymówiła te
słowa półgłosem, jakby umyślnie nie życząc sobie, aby je
słyszał. Najwidoczniej parę godzin snu i piękno poranka
zmieniły kompletnie bieg jego myśli, toteż uparta, choć
mimowolna podejrzliwość, oraz pewien wyrzut sumienia,
nareszcie zupełnie przestały go dręczyć. Chyba tylko wa-
lat - upewnił sam siebie - mógł w niej obecnie dostrzec
Piętno tragizmu.
ch rZy- ^ru^m śniadaniu i przy obiedzie jej wygląd i za-
anie nie uległy żadnej zmianie. Jednakże w ciągu
71

l
[
dnia wcale jej nie widział, toteż poczynał rozumieć, że roz-
myślnie unika spotkania z nim. Nic nie miał przeciwko te-
mu. Mógł przynajmniej spokojnie poświęcić czas i uwagę
innym zagadnieniom. W palarni długo rozprawiał na te-
mat polityki Alaski, ćmił bez obawy swoją czarną fajkę
i słuchał rozlicznych gawęd ze swobodą myśli, jakiej nie
zaznał od dawna.
Gdy jednakże o zmierzchu odbył po pokładzie swój
zwykły dwumilowy spacer, doznał nagle szczególnego
wrażenia samotności. Czegoś mu brakło. Nie zdawał sobie
wcale sprawy, czego mianowicie, aż do chwili, kiedy, niby
dla rozwiania wszelkich wątpliwości, zobaczył Mary Stan-
dish wychodzącą z drzwi korytarza i samotnie przystającą
u burty. Alan zawahał się chwilę, po czym po cichu zbliżył
się do niej.
Śliczny był dziś dzień, panno Standish - rzekł. -
A Cordowa leży zaledwie o parę godzin.
Nieznacznie poruszyła głową, patrząc nadal bacznie
w gęstniejący mrok morskiej toni.
Tak, piękny dzień, panie Holt - powtórzyła w ślad
za nim. A Cordowa leży zaledwie o parę godzin - potem
tymże miękkim, beznamiętnym głosem dodała: - Pragnę
panu podziękować za ubiegłą noc. Dopomógł mi pan
w podjęciu wielkiej decyzji.
Obawiam się, przeciwnie, że nic pani nie pomogłem.
Być może była to tylko złuda nadciągającego zmierz-
chu, wydało mu się jednak, że ułowił raptownie drgnienie
szczupłych ramion.
Myślałam, iżsą dwa wyjścia - rzekła. Lecz pan po-
kazał mi, iż jest tylko wyjście jedno! - Rozmyślnie podkre-
śliła ostatnie słowo, przy czym głos jej leciutko drgnął. -
Byłam niemądra. Ale, proszę, zapomnijmy o tym. Chcę
myśleć o czymś weselszym. Zamierzam dokonać wielkiego
doświadczenia i potrzebuję całej swej odwagi.
Wygra pani - rzekł Alan poważnie. Każde przed-
sięwzięcie się pani uda. Wiem na pewno. Jeśli doświad-
72

czenie, o którym pani mówi, ma być próbą zdobycia mająt-
ku na Alasce, rozpoczęcia nowej egzystencji; powodzenie
przejdzie wszelkie oczekiwania. Mogę panią zapewnić!
Milczała chwilę, po czym rzekła:
- Niewiadome miało dla mnie zawsze wielki urok.
Kiedy wczoraj, pod Skagway, mijaliśmy góry, omal nie
wyznałam panu swoich dziwacznych wierzeń. Wydaje mi
się, że już tu kiedyś żyłam, bardzo dawno, gdy Ameryka
była jeszcze zupełnie młoda. Wrażenie to bywa nieraz tak
silne, że muszę mu dać wiarę. Być może jestem niemądra.
Lecz skoro góry się rozwarły, niby wielkie wrota, miałam
zupełną pewność, że gdzieś kiedyś widziałam rzecz podo-
bną. Może to jest coś na kształt obłędu. W każdym razie
ta wiara dodaje mi odwagi do wykonania doświadczenia,
o którym wspominałam. Wiara i - pan!
Spojrzała mu nagle w twarz płonącymi oczyma.
- Pan! Pana podejrzliwość i brutalność - mówiła dalej
wyprostowana, głosem lekko drżącym. - Nie zamierzałam
mówić panu tego, panie Holt. Pan sam dał mi sposobność
i, kto wie zresztą, może to panu wyjdzie na korzyść jutro?
Przyszłam do pana, gdyż pomyliłam się najgłupiej w świe-
cie co do pańskiego charakteru. Myślałam, że jest pan in-
ny niż wszyscy, jak te pańskie góry. Grałam wielką grę.
Wyniosłam pana na cokół jako istotę czystą, odważną,
wierzącą, iż wszyscy ludzie są dobrzy, chyba żeby się sta-
nowczo okazali złymi. Przegrałam. Omyliłam się strasz-
nie. Zaledwie weszłam do kajuty, potraktował mnie pan
podejrzliwie. Był pan zły i wystraszony. Tak, wystraszo-
ny, bojący się, iż stanie się coś, czego pan sobie nie życzy,
^otów był pan prawie sądzić, że jestem rozpustna. I wie-
rzył pan, że kłamię, sam mi pan to powiedział. To nie było
uczciwe, panie Holt. To doprawdy nie było uczciwe. Są
. ^CZY, których nie mogłam panu wytłumaczyć, mówiłam
Jednak, że chodzi o Rosslanda. Nie taiłam wszystkiego.
s ^f^zyłam, że jest pan dość szlachetny, by we właściwy
ocenić moją przyjaźń, mimo że przyszłam do pana
73

kajuty nocą. Ocli, tyle miałam dla siebie samej szacunku
więc jakże mogłam przypuścić, że ktoś mnie weźmie za
istotę kłamliwą i zepsutą.
Na miłość boską, niechże mnie pani wysłucha! -
przerwał Alan gorąco.
Lecz ona już: uciekła, a tak nagły był jej ruch, że nim
zdołał ją pochwycić, znikła we drzwiach korytarza. Paro-
krotnie zawołał: jej imię, ale nie zatrzymała się wcale,
przeciwnie, oddalała coraz szybciej, prawie biegnąc. Cof-
nął się więc zmieszany, zaciskając pięści, równie niemal
blady, jak przed chwilą dziewczyna. Jej słowa ogłuszyły go
po prostu. Widział się takim, jakim go odmalowała
w gniewie, drobiazgowym, tchórzliwym, toteż ogarnął go
po prostu wstręt do samego siebie. A jednak myliła się zu-
pełnie. Postąpił przecież zgodnie z nakazem zdrowego roz-
sądku. Jeśli mimo to zrobił głupstwo...
Ruszył pewnym krokiem w stronę jej kajuty; musiał
się usprawiedliwić. Przez szparę pod drzwiami nie było
widać światła. Kiedy zapukał, odpowiedziało mu milcze-
nie. Odczekał cłiwilę i spróbował znowu, usiłując ułowić
najlżejszy dźwięk lub ruch. Z każdą minutą czekania po-
wracał mu spokój. Był wreszcie na wpół rad, że drzwi się
nie otwierają. Wierzył, że panna Standish znajduje się
w kajucie i że niewątpliwie, mimo braku słów, w sposób
właściwy zrozumie jego przyjście.
Udał się do własnej kajuty, lecz myśl jego krążyła
wciąż uparcie wokół ostatnich wydarzeń. Z jakiejkolwiek
strony patrzył, nierad był z siebie. Jasne oczy i piękne,
gładko zaczesane'włosy panny Standish prześladowały g
uparcie. Widział ją, plecami opartą o drzwi i te krople łez,
niby diamenty, na bladych policzkach. Coś przeoczył naj-
głupiej w świecie, w czymś się fatalnie omylił. Czegoś, ja'
kiejś rzeczy najprostszej nie mógł pojąć. A ona miała o to
do niego żal.
Tego wieczoru rozmowa w palarni nie interesowała g
wcale. Mimo wysiłku nie potrafił wziąć w niej udziału-
74

Jazzowy koncert fortepianowy i instrumentów smyczko-
wych w salonie znudził go potężnie, zaś później nieco śle-
dził tańce z miną tak ponurą, że się doczekał głośnej uwa-
gi na ten temat. Widział Rosslanda wirującego płynnie
z przystojną młodą blondynką. Dziewczyna z uśmiechem
zaglądała mężczyźnie w oczy i otwarcie tuliła policzek do
jego ramienia, podczas gdy Rossland, wykorzystując tłok,
muskał twarzą puszyste, jasne włosy.
Alan odwrócił się, przejęty niesmakiem na myśl o po-
dejrzanym stosunku tego człowieka do Mary Standish.
Wyszedłszy na pokład, udał się do budki sternika. India-
nie Thlinkit odgrodzili się od innych pasażerów paroma
rozwieszonymi na sznurach kocami i sądząc z panującej
wewnątrz ciszy, musieli już spać. Wieczór mijał Alanowi
niezwykle marudnie, aż wreszcie, powędrowawszy do swej
kajuty, zasiadł do czytania.
Książka ta interesowała go poprzednio ogromnie, jed-
nakże po chwili osądził, że albo rzecz jest głupia, albo on
sam stracił raptem wszelką inteligencję. Autor zupełnie
go nie wzruszał. Słowa były martwe. Nawet fajce brakło
zwykłego uroku, toteż zamienił ją po chwili na cygaro
i wybrał inną książkę. Rezultat był jednaki. Mózg wypo-
wiadał zwykłą służbę, a tytoń chyba zwietrzał.
Wiedział, iż stawi czoło nowej życiowej komplikacji,
jakkolwiek starał się sam sobie wmówić, iż wszystko jest
jak dawniej. Zresztą, tak czy inaczej musiał wygrać. Była
to walka między nim a Mary Standish, czyli raczej między
nirn, a bladą zjawą dziewczyny wspartą o drzwi.
Rozebrał się, włożył piżamę i pantofle, wciąż usiłując
nadać myślom inny kierunek. - Zgłupiałem, straciłem gło-
e.- - perswadował sam sobie. Jednakże zapewnienie to
nie Przynosiło mu ulffi
"O l
01zył się do łóżka, wysoko podparł poduszką plecy
^znow próbował czytać. Szło jako tako. O dziesiątej muzy-
mte ustały; na statek spadła głęboka cisza. Książka
wała Alana coraz bardziej. Dawny spokój i zado-
75

wolenie z wolna ogarniały umysł. Ponownie zapalił cygaro
i wydało mu się świetne. Z daleka łowił dźwięk pokłado-
wego dzwonu: jedenasta, potem wpół do dwunastej, wre-
szcie północ. Druk mętniał i zacierał się w oczach, więc
sennie wetknął między karty zakładkę, odłożył książkę
na stolik i ziewnął. Musieli dopływać do Cordowy. Czuł
jak "Nome" zwalnia biegu, jak maszyny pracują z mniej-
-szym wysiłkiem. Przypuszczalnie minęli już przylądek
Św. Eliasza i skręcają ku brzegowi.
Aż wtem zabrzmiał niespodziany i przejmujący krzyk
kobiecy. Przenikliwy wrzask okropnego strachu, mrożący
krew w żyłach. Alan wyskoczył z łóżka. Krzyk powtórzył
się jeszcze, zakończony długą, bolesną nutą. Potem krzyk-
nął ochrypły, męski głos. Czyjeś kroki zadudniły szybko
po pokładzie, pędem mijając jego okno. Usłyszał nowe wo-
łanie; donośną komendę. Nie mógł zrozumieć słów, lecz
sam statek zdawał się nie reagować. Hamowane maszyny
sapnęły sennie, po czym "Nome" drgnął i wstrząsnął się,
pchany wstecz. Zahuczał dzwon alarmowy, wzywając do
wioseł załogi łodzi ratunkowych.
Alan stał obrócony przodem do drzwi kajuty. Wiedział,
co zaszło. Ktoś wypadł za burtę. Ogarnęło go straszne
osłabienie, gdyż wydało mu się raptem, że widzi przed so-
bą białą twarzyczkę Mary Standish i słyszy ją mówiącą:
"to jest właśnie drugie wyjście". Śmiertelnie blady narzu-
cił szlafrok, otwarł drzwi jednym szarpnięciem i pędem
wybiegł na korytarz.

ROZDZIAŁ IX
Jedyne wyjście
JL/anie kontrpary nie wstrzymało jeszcze ruchu statku,
gdy Alan wypadł na pokład. "Nome" walczył jeszcze z wy-
siłkiem, sunąc naprzód mimo hamującej go siły. Huczały
wzburzone głosy, tętniły stopy biegnących, zgrzytały blo-
ki. U prawej burty zaś, nad spokojnym morzem, kołysała
się lekko spuszczona łódź ratunkowa. Kapitan Rifle, na
wpół ubrany, wyprzedził Alana; drugi oficer rzucał szyb-
kie słowa komendy. Z palarni wyległo kilkunastu pasaże-
rów. Jedna tylko kobieta znajdowała się wśród nich. Stała
nieco w głębi, podtrzymywana ramieniem męża, kryjąc
twarz w ramionach. Alan rzucił na nią wzrokiem i odgadł,
ze to ona właśnie krzyczała.
Usłyszał plusk łodzi spadającej na wodę i rytmiczny
chlupot wioseł, lecz dźwięki te robiły wrażenie niezmier-
nie odległych. W nagłym, gwałtownym osłabieniu, jakie go
ogarnęło, jedna tylko rzecz dobiegła doń wyraźnie: łkanie
kobiety. Podszedł bliżej, a pokład zdawał mu się uciekać
spod nóg. Wiedział, iż na pokładzie gromadzi się tłum,
iecz oczy miał tylko dla tych dwojga.
~ Czy to był mężczyzna czy kobieta? zagadnął.
Miał wrażenie, że przemawia nie on sam, tylko ktoś
CY zupełnie. Słowa przychodziły mu z trudem. Jednakże
ęzczyzna, obejmujący ramieniem kobietę, widział przed
bbą twarz Alana Holta obojętną zupełnie.
. Kobieta! - odparł. - To jest moja żona - dodał w for-
yjasnienia. - Siedzieliśmy właśnie na pokładzie, gdy
77

tamta wlazła na barierę i skoczyła w dół. Wtenczas żona
krzyknęła...
Kobieta uniosła głowę. Łkała nadal, lecz oczy miała
suche, tylko pełne grozy. Dłonie zaciskała na ramionach
męża. Usiłowała przemówić, ale głos ugrzązł jej w gardle
Mężczyzna mocno przytulił żonę do siebie. Wtem kapitan
Rifle pojawił się obok i przystanął. Twarz miał półprzyto-
mną i od jednego wejrzenia Alan zrozumiał, ze komen-
dant wie.
Kto to był? - spytał Alan.
- Ta pani sądzi, ze to była panna Standish.
Alan nie wymówił słowa i nie wykonał gestu. Miał
przez chwilę wrażenie, ze mu się mózg mąci. Mało co usły-
szał, zaś przed oczyma dostrzegł jedynie jakieś mgliste za-
rysy. Lecz osłabienie szybko minęło i ani na chwilę jego
blada twarz nie straciła zwykłego spokoju.
Tak, panienka z pańskiego stołu! Taka ładna!... Wi-
działam ją wyraźnie, a potem, potem...
To przemówiła kobieta. Skoro zaś urwała bez tchu, ka-
pitan wtrącił:
Pani się może myli? Trudno uwierzyć, by panna
Standish mogła uczynić rzecz podobną. Dowiemy się zre-
sztą wkrótce. Dwie łodzie już odbiły, a trzecią właśnie
spuszczają.
Ostatnie słowa rzucił przez ramię spiesząc ku burcie.
Alan nie próbował nawet za nim dążyć. Nerwowy wstrząs,
jakiemu poprzednio uległ, ustępował miejsca wielkiemu
spokojowi.
- Czy pani jest pewna - zagadnął - ze to ta panienka
od mego stołu? Może się jednak pani myli?
- Nie! - zaprzeczyła kobieta stanowczo. - Ona była ta-
ka śliczna i cicha, ze zauważyłam ją dawno. A teraz wi-
działam ją wyraźnie przy świetle gwiazd. I ona mnie zoba-
czyła, zanim się wspięła na burtę i skoczyła w dół. Jestem
prawie pewna, że widziałam jej uśmiech i ruch warg, jak-
by chciała przemówić. A potem... potem... znikła!
78

_ Nie wiedziałem o niczym, zanim żona nie krzyknęła
__ dodał mężczyzna. - Byłem właśnie zwrócony twarzą do
niej- Natychmiast podbiegłem do burty, ale nie dostrze-
głem już nic, prócz smugi piany. Sądzę, że musiała mo-
mentalnie pójść na dno!
Alan odwrócił się. Przedarł się milcząc przez tłum pod-
nieconych, wypytujących o coś ludzi, jednakże pytań ich
nie słyszał i zaledwie wyczuwał obecność. Opuściła go chęć
pośpiechu, toteż wolno i spokojnie podążył do kajuty,
w której -jeśli kobieta się myliła - powinna, się znajdować
Mary Standish. Raz jeden tylko zapukał do drzwi, potem
otworzył je. Z wnętrza nie dobiegł żaden głos strachu czy
protestu, więc zanim jeszcze zapalił światło, wiedział już,
że pokój jest pusty. Wiedział to zresztą od początku, od
chwili gdy usłyszał krzyk kobiety. Mary Standish odeszła.
Rzucił wzrokiem na jej łóżko. Na poduszce, w miejscu
gdzie spoczywała głowa, pozostało jeszcze wgłębienie. Na
kołdrze leżała chusteczka zwinięta w kłębek. Na stoliku
w wielkim porządku ułożonych było parę drobiazgów. Po-
tem zobaczył trzewiki, pończochy i porzuconą na łóżku suk-
nię. Podniósł z ziemi jeden trzewik i trzymał go przed sobą
w dłoni chłodnej i opanowanej. Był to malutki trzewik. Za-
cisnął wokół niego palce, aż zgniótł skórę niby papier.
Trzymał go jeszcze, gdy ułowił poza sobą jakiś ruch
i odwróciwszy się z wolna, stanął twarzą w twarz z kapi-
tanem Riflem. Stary komendant był blady jak wosk. Jakiś
czas milczeli obaj. Kapitan Rifle spojrzał na trzewik
zgnieciony w dłoni Alana.
- Łódź udało się szybko spuścić - rzekł głosem ochry-
P ym. - Statek stanął na trzeciej mili. Jeśli dziewczyna
mię pływać- - istnieje pewna szansa.
Q
sardy! Przepadł!
dejrz ^lęz(łziwił, jak bardzo spokojny ma głos. Ani po-
Jak po t& ' t-6 na s^ron^acn i rękach żyły nabrzmiały mu
rnki i że kapitan to dostrzega. Stary komendant
79
j będzie pływać - odparł Alan. - Nie po to skoczy-


widywał w ciągu wielu lat te i tym podobne dramaty. Njc
nie było dla niego zaskoczeniem. Jednakże wobec słów
Alana oczy błysnęły mu zdziwieniem. Alan w paru zda-
niach, bez zagłębiania się w detale, opowiedział zdarzenia
ubiegłej nocy. Słuchając uważnie, kapitan ściskał mu ra-
mię palcami jak żelazo.
Gdy łodzie wrócą, pomówimy z Rosslandem - rzekł
wreszcie.
Wyciągnął Alana z kajuty i zamknął drzwi.
Dopiero wchodząc do własnej kajuty Alan zauważył, że
wciąż trzyma w ręku zgnieciony trzewik. Położył go teraz
na łóżku i ubrał się szybko. Czynność ta zajęła mu ledwie
parę chwil. Potem wyszedł na pokład i odszukał kapitana.
Po upływie pół godziny wróciła pierwsza łódź. Pięć minut
po niej druga i zaraz po niej trzecia. Pasażerowie tłumnie
obiegli burtę, lecz Alan, samotny, trzymał się na uboczu.
Wiedział i tak, czego się ma spodziewać.
Przeczucie potwierdził niebawem i w pewność zamie-
nił ogólny przygnębiony pomruk. Nie znaleźli! Był to niby
stłumiony, wielogłosy szloch.
Alan cofnął się i oddalił. Nie chciał widzieć niczyich
oczu ani się narażać na niczyje wejrzenie. Nie życzył sobie
rozmów, pytań i odpowiedzi. Idąc, uczuł raptem, że mu się
na usta ciśnie jęk, krzyk okropny, świadczący o zupełnym
załamaniu woli. Tego się bał najwięcej. Naczelnym przy-
kazaniem jego rasy było: stać hardo pod gradem ciosów to-
też zwalczał pragnienie wyciągnięcia ramion ku morzu
i błagania Mary Standish, by zechciała mu przebaczyć.
Poruszał się niby maszyna, bezwolnie. Poprzez bladą
maskę lic nie przebijał nawet cień szarpiącego nim żalu;
w oczach lśnił śmiertelny chłód. Ktoś z obserwujących
z łatwością mógłby zarzucić, iż jest bez serca. I miałby po-
niekąd rację. Serce Alana umarło.
Kiedy nadszedł, u drzwi Rosslanda stało dwoje ludzi.
Jednym był kapitan Rifle, drugim doktor okrętowy, kapi-
80

tan Marston. Kapitan pukał właśnie. Potem nacisnął
klamkę. Drzwi były zamknięte.
- Nie mogę go dobudzić - rzekł. - I pośród pasażerów
go nie widziałem.
_ Ja też nie - powiedział Alan.
Kapitan wkładał do zamku własny klucz.
- Sądzę, że okoliczności pozwalają - tłumaczył. Po
chwili zaś ze zdumieniem spojrzał na obecnych. - Drzwi
są zamknięte od wewnątrz i klucz tkwi w zamku.
Zakołotał pięścią. Walił poty, aż mu palce sczerniały.
Nikt się nie odzywał.
- Dziwne bąknął.
- Bardzo dziwne - powiedział Alan.
Stał oparty ramieniem o drzwi. Cofnął się raptem
i jednym krótkim pchnięciem wyłamał zamek. Lampa
z korytarza rzucała do wnętrza blade światło i trzej
mężczyźni zastygli w zdumieniu.
Rossland spoczywał na łóżku. Niejasno widzieli jego
twarz obróconą ku górze, niby wpatrzoną w sufit. Lecz
i teraz nie ruszył się wcale ani nie przemówił słowa. Mar-
ston wszedł do kajuty i zapalił światło.
Dobre dziesięć sekund trwali teraz w bezruchu. Potem
Alan usłyszał, jak kapitan przymyka za nim drzwi, a Mar-
ston szepce w oszołomieniu:
- O Boże!...
Rossland nie był przykryty kołdrą. Rozebrany leżał
Płasko na plecach. Ramiona miał rozłożone szeroko, głowę
odrzuconą wstecz, usta otwarte. Biała pościel pod nim po-
czerwieniała od krwi. Oczy miał przymknięte.
Po r pnowa sę szy
mó ,y * S1(? nad Rosslandem i w chwili, gdy doktor
Alan 1C7jv|dzieć oczy kapitana Rifle'a spotkały wejrzenie
talni& \ *. Źrenicach obu błysnęła jednaka myśl,

nie
momen-
ustępując miejsca niewierze.
arston mo~wił właśnie z zawodowym chłodem:
81
wstrząsie doktor opanował się szybko.

- Pchnięcie noża tuż obok prawego płuca, jeśli nie
w samo płuco. I brzydki cios nad okiem. Ale żyje. Niech le-
ży, jak jest, aż wrócę z opatrunkami i instrumentami.
- Drzwi były zamknięte od wewnątrz - rzekł Alan
skoro tylko doktor znikł. Okno jest też zawarte. Wygląda
na samobójstwo. Możliwe, że się porozumieli i Rossland
zamiast skoczyć do morza, wybrał ten rodzaj śmierci.
Kapitan właśnie klęczał. Zajrzał pod łóżko, w kąty, od-
chylił nieco kołdrę.
- Nie widzę nigdzie noża - oznajmił. A po chwili do-
dał: - Na oknie są ślady krwi! To nie było samobójstwo!
To był...
- Mord?!
- Tak, mord, jeśli Rossland umrze. Zamachu dokona-
no przez otwarte okno. Ktoś przywołał Rosslanda do okna,
uderzył, po czym zamknął okno. Możliwe nawet, że jeśli
Rossland siedział lub leżał w łóżku, ktoś obdarzony dłu-
gim ramieniem dosięgną! go tam. To był mężczyzna, Alan!
- Oczywiście, że mężczyzna - skinął głową tamten.
Słyszeli, że Marston właśnie wraca i że nie jest sam.
Kapitan uczynił gest w kierunku drzwi.
- Niech pan lepiej odejdzie poradził. To sprawa
statku, więc po co pan ma być w nią niepotrzebnie wmie-
szany. Proszę przyjść za pół godziny do mojej kajuty. Mam
do pana interes!
Alan wyszedł na korytarz, mijając nadchodzących: do-
ktora oraz drugiego oficera. Po chwili usłyszał, jak się za
nim zamykają drzwi kajuty Rosslanda. Pod nogami dygota-
ły znów puszczone w ruch maszyny. Płynęli w dalszą drogę.
Udał się do pokoiku Mary Standish i, otwarcie zgromadzi-
wszy nieliczne jej drobiazgi, spakował wszystko do małej
walizeczki, z którą przybyła na pokład. Nie próbując się na-
wet kryć, zaniósł walizeczkę do własnej kajuty, po czym
złożył swoje rzeczy. Wreszcie odszukał Stampede Smitha
i wyjaśnił mu, że niespodziewane okoliczności zmuszają, icn
82

do opuszczenia statku w Cordowie. Gdy przybył do kajuty
kapitana, było pięć minut po wyznaczonej godzinie.
Kapitan siedział właśnie przy biurku. Ruchem głowy
wskazał gościowi krzesło.
- Za godzinę staniemy w Cordowie rzekł. Doktor
Marston twierdzi, że Rossland wyżyje, ale oczywiście nie
możemy zatrzymywać "Nome" w porcie tak długo, aż on bę-
dzie mógł mówić. Pchnięto go przez okno. Gotów jestem to
przysiąc. Czy ma pan jakieś podejrzenia, jakikolwiek plan?
- Plan tylko jeden - odparł Alan. - Czym prędzej wy-
siąść na ląd! Jeśli to możliwe, odnajdę jej ciało i zajmę się
nim. Co do Rosslanda, to mało mnie obchodzi, czy będzie
żył, czy umrze. Wiem jedno: Mary Standish nie ma nic
wspólnego z tym zamachem. Zbieg okoliczności, nic wię-
cej, powiązał ze sobą te dwa wypadki. Czy może mi pan
dokładnie określić, jakie było położenie statku, gdy sko-
czyła w morze?
Walczył bohatersko, chcąc zachować spokój, postano-
wił bowiem, że kapitan Rifle nie powinien odgadnąć, jak
okropną tragedią jest dla niego śmierć Mary Standish.
- Znajdowaliśmy się siedem mil od wybrzeża, na
wprost ujścia rzeki Eyak. Może z drobnym odchyleniem
na południowy zachód. Jeśli prąd lub fale wyrzucą jej cia-
ło na ląd, będzie to prawdopodobnie na wschód od Eyak
na samym wybrzeżu albo też na którejś z wysp po drodze,
ttad jestem, że chce pan spróbować. Pewna szansa istnieje
stanowczo. Mam nadzieję, ze ją pan znajdzie!
Wstał z krzesła i zaczął przechadzać się nerwowo po
kajucie.
- Paskudny omen dla statku i to w jego pierwszym
rejsie - ozwał się znów po chwili. - Jednakże nie o "Nome"
^slQ, tylko o Mary Standish. To doprawdy okropne. Gdy-
y jeszcze ktoś inny, ktokolwiek inny... - Słowa ugrzęzły
v gardle, więc dopomógł sobie szerokim gestem rąk.
no, niemożliwe do uwierzenia, że rozmyślnie pozba-
83

L
wiła ślą się życia! Proszę mi opowiedzieć jeszcze raz, co zaszło
wteiiftanczas w kajucie.
Hrl Hamując drżenie głosu, Alan powtórzył pokrótce szcze-
góły T?ty nocnej wizyty. Zachował jednakże w tajemnicy wszy-
stko^ojso, co, jak sądził, należało do osobistych zwierzeń. Nie
podksfbdkreślał także znaczenia Rosslanda ani trwogi, jaką
dzie^ajŁewczyna zdawała się przed nim odczuwać. Kapitan Ri-
fle zss zauważył jego wysiłki, a gdy Alan skończył, ujął go ser-
decz socznie za obie ręce.
Nie jest pan winien. W każdym razie nie tyle, ile
pan irn sobie wyobraża rzekł. - Ale proszę jej poszukać.
Kiećba^dy znajdzie pan ciało, proszę mi dać znać. Zrobi pan
to? H Tak. Napiszę.
A co do Rosslanda... Ten człowiek posiada wielu
wrogoogów. Jestem pewien, że napastnik wciąż jeszcze znaj-
duj'[_je się na pokładzie!
Niewątpliwie.
l Kapitan zawahał się. Potem rzekł nie patrząc na Ala-
na: :_:
- Kajuta panny Standish jest pusta. Nawet jej walize-
czksjŁa znikła. Wydawało mi się, że kiedy wchodziliśmy tam
razos^zem widziałem jakieś drobiazgi. Myliłem się widać. Pra-
wdoOopodobnie rzuciła wszystko do morza, zanim... zanim
sairncma odeszła!
- Tak, możliwe - przyznał Alan.
Kapitan Rifle zabębnił palcami po blacie biurka. Mimo
prz;s zyćmionego światła jego twarz sprawiała wrażenie
zmimienionej starczej maski.
- To już wszystko - przemówił słabo. - Bóg widzi, że
chę^_^tnie oddałbym to stare życie, byle ją do życia przywró-
cić. .-5. Żeby to tylko było możliwe... Przypominała mi kogoś
bar-ij_rdzo bliskiego, kto już dawno umarł. Oto dlaczego przy-
ją na statek wbrew wszelkim prawidłom, gdy się
niespodzianie zjawiła w Seattle. Żałuję teraz. Należa-
ł X ją odesłać na brzeg. Lecz niestety odeszła i jedyne, co
84 i

możemy obecnie uczynić, to zachować dla siebie samych
pewne przypuszczenia i domysły. Mam nadzieję, że pan ją
znajdzie. Wtenczas...
_ Powiadomię pana.
Uścisnęli sobie dłonie gorąco i Alan otworzył drzwi ka-
juty. Wygląd nieba uległ raptownej zmianie. Gwiazdy zni-
kły, zaś ponad morzem polatywał jękliwy szept wiatru.
- Burza idzie - obwieścił kapitan.
Wyraźnie przestawał panować nad sobą; garbił plecy
i głos mu dygotał. Z trudem wygłosił jeszcze jedno zdanie:
- Jeżeli Rossland wyżyje, umieszczę go w szpitalu
w Cordowie.
Alan nic nie odpowiedział. Drzwi zamknęły się cicho.
Wtenczas, brodząc wolno poprzez mrok, podszedł do burty
i stanął, nasłuchując zawodzenia wiatru oraz plusku fal.
Z bardzo daleka nadleciał łoskot gromu.
Wracając do kajuty siłą woli starał się utrzymać spo-
kój na zewnątrz. Stampede Smith czekał na niego z całym
swoim dobytkiem zapakowanym w ceratowym worku.
Alan przedstawił niespodziewaną zmianę projektów. Zała-
twienie interesów w Cordowie zmusi go do przepuszczenia
jednego statku, opóźniając tym samym o dobry miesiąc
powrót do domu. Wymyślił zatem rzecz następującą.
Stampede ruszy do rancza sam jeden. Skróci sobie znacz-
nie drogę, używając rządowej linii kolejowej do Tanana.
Stamtąd uda się do Allakat i dalej jeszcze na północ, aż do
podnóży Endicott. Dla takiego wygi, jak Stampede Smith,
znalezienie właściwego kierunku nie powinno przedsta-
wiać żadnych trudności.
Wydobył mapę, skreślił parę pisemnych instrukcji, do-
d trochę pieniędzy i na zakończenie zalecił, by Stampe-
nie stracił głowy i nie zajął się czasem po drodze poszu-
złota. Sam miał natychmiast wysiąść na ląd,
WSZakże doradził zostać na statku do rana.
uwaznie wysłuchał przemowy, po czym solen-
wypełnić wszystko co do joty.
85

Alan nie wyjaśnił powodóvu*/ własnego pośpiechu i był
rad, że kapitan Rifle nie wypytywał go zbyt natarczywie.
Nie analizował zresztą swoichn uczuć, wiedział tylko, że
każdy nerw żąda w nim natychmiastowej fizycznej akcji
i że musi działać lub załamie sifię zupełnie. Czuł narastają-
ce w nim szaleństwo utrzymywane na uwięzi siłą woli.
Usiłował odegnać wizję bladej twarzy kołysanej rytmem
fal. Od godziny, to jest odkąd u._ słyszał krzyk kobiecy, znie-
nawidził pokład "Nome". Gwałiitownie pragnął oprzeć sto-
py o ląd stały. I myślą leciał juśx ku owemu pasmu nagiego
wybrzeża, kędy prądy morskie niosły bezwładne ciało Ma-
ry Standish.
Lecz nawet Stampede nie dJlostrzegał śladów żaru spa-
lającego serce Alana. Dopiero wysiadłszy na ląd, mając
przed sobą Cordowę, podobną^ do czarnej jamy w łonie
matki, Alan doznał niejakiej \joilgi. Porzuciwszy przystań,
zatrzymał się w ciemności, głęlTboko wdychając rzeźwy po-
wiew i gromadząc rozproszony ; zmysły. Wkoło miał nie tyl-
ko zwykły mrok nocy. Rzadkie światła, płonące tu i ów-
dzie, dawały okolicy pozór mor-:Za atramentu, czyhającego,
by zatopić samotnego wędro\vc^a. Burza nie rozpętała się
jeszcze, lecz nadciągała coraz bcoliżej i powietrze było pełne
groźnie szeptanych przestróg. Grzmot dudnił niedaleki,
a jednak głuchy, jakby dławion _iy potężną dłonią olbrzyma,
chcącego zaskoczyć ziemię znie=;nacka.
Alan pewnym krokiem dążśśył przez tę ciemność. Nie
stracił orientacji. Przed trzena^^ laty chadzał ze dwadzie-
ścia razy do chaty Olafa Erick^^na, toteż wiedział, gdzie jej
należy szukać. Był również ^esewien, że zastanie starego
Szweda .w tej sadybie zamies^lJUkiwanej przezeń od ćwierć-
wiecza, której poprzysiągł nift - opuścić poty, aż morze nie
uzna za stosowne go pochłonąpąć. Instynktownie wybierał
drogę, podczas gdy pierwszy trrzask gromu przetaczał się
nad jego głową. Burza hulały na dobre. Spoza ukrytych
w mroku gór dudnił ponury łosskot, a niespodziewana bły-
skawica rozjaśniła raptem krajooobraz. Pomogła mu. Dojrzą
86

orzed sobą białe pasmo piasku, toteż przyspieszył kroku.
Morze huczało coraz silniej. Szedł jak gdyby środkiem dwu
wielkich armii rwących ku sobie naprzeciw od morza i od
gór. Ziemia i morze dygotały pod stopami wojów.
Błysnęło znowu, po czym grzmot uderzył z taką siłą,
aż się ziemia wzdrygnęła. Echo przetoczyło się wśród gór
coraz bardziej odległe, coraz słabsze, niby sygnał armatni.
Chłodny prąd uderzył w twarz Alana i coś się w nim zbu-
dziło, radośnie witając potęgę huraganu.
Zawsze lubił wielokrotne echa grzmotów wśród łańcu-
chów górskich oraz ognie błyskawic pośród wichrów. W ta-
ką noc właśnie, ciemną i burzliwą, matka wydała go na
świat. Stąd chyba wyrosła w nim owa miłość, jako część
istnienia, toteż czasem tęsknił po prostu do srogiej rozmo-
wy gór, jak inni tęsknią do nadejścia wiosny. Dziś witał ją
przychylnie, jednocześnie wzrokiem poszukując w ciemno-
ści słabego błysku światła, od zmierzchu do świtu płonące-
go zawsze w chacie Olafa Ericksena.
Dostrzegł je wreszcie - żółte oko, wyzierające ku nie- ,
mu przez wąską szparkę w jednolicie czarnej ścianie. Mi-
nutę później cień jeszcze głębszy objawił mu chatę, zaś
smuga światła wskazała drzwi. Podczas chwilowej ciszy
usłyszał plaskanie wielkich kropli deszczu o drewniany
dach, lecz już, zrzuciwszy plecak, począł kołatać, budząc
gospodarza. Wyczekawszy chwilę, pchnął drzwi. Zamknię-
te jedynie na klamkę, ustąpiły lekko, wszedł więc, prze-
rzucając plecak przez próg oraz wykrzykując stare pozdro-
wienie, którego Ericksen nie mógł zapomnieć, jakkolwiek
czasu jego wyprawy z tycem Alana minęło niemal
ćwierć wieku.
, podkręcił właśnie knot u lampy stojącej na stole,
Qjyfw rzwiach wiodących do dalszej izby pojawił się sam
n i ncksen, ze swą wielką głową osadzoną na potęż-
ioży tZg *onych lekko barkach, gniewnymi oczami i roz-
chwilą &lVją krodą' spływającą na nagą pierś. Gapił się
' Pdczas gdy Alan zdejmował kapelusz, aż, jedno-
87

cześnie z nagłym porywem wichru, bijącym deszczem
i śniegiem o ściany chaty, ryk powitalny buchnął z piersi
starego. Gwałtownie uścisnęli sobie dłonie.
Szwed rozgadał się natychmiast. Głosem pokrywają-
cym trzask piorunu, brzęk szyb i wycie wichru plótł coś
o dawnych wypadkach, jednocześnie zgarniając rękami
z powiek resztki snu, gdy dziwny wyraz twarzy Alana
zmusił go nagle do milczenia. Urwał wtenczas i słuchał
w skupieniu, co tamten powie.
Pięć minut później otworzył drzwi i przytrzymując je
siłą ramienia, wyjrzał w stronę morza. Wicher wdarł się
do chaty, zmiatając mu siwą brodę z piersi na ramiona,
a deszcz w jednej chwili przemoczył go od stóp do głów.
Z wysiłkiem zamknął drzwi i milcząc, podobny do ducha,
wlepił oczy w twarz Alana.
Czuwali potem społem do rana. O pierwszym brzasku
smukła, czarna motorówka Olafa mocnym dziobem pruła
już fale morza.

ROZDZIAŁ X
Daremny trud
Wiatr ustał wreszcie, lecz ulewny deszcz padał nadal,
podczas gdy w górach z wolna zamierały echa grzmotów.
Mgła kryła miasto, o pięćdziesiąt stóp zaś przed syczącym
dziobem łodzi Alan nie rozróżniał nic prx5cz jednolicie bu-
rej ściany. Jego ceratowy komplet ociekał wodą, a z wiel-
kiej siwej brody Olafa leciały gęste krople, niby ze świeżo
wypranej szmaty. Siedząc u steru sprawiał wrażenie ogro-
mnej, dziwacznej maszkary, mimo zaś nieprzeniknionej
mgły dodawał coraz więcej gazu, aż "Norden" mknął po fa-
lach niby torpeda.
Jeszcze w chacie Alan wysłuchał perory starego na te-
mat absurdu poszukiwania ciała Mary Standish. Wybrze-
że pomiędzy Eyak i Katalla tworzy istny chaos skalnych
urwisk omywanych falą oraz wielkich głazów podwod-
nych, nie mówiąc o licznych wysepkach wyszczerbionych
w fantastyczne załomy i wgłębienia, gdzie cała flota kor-
sarska mogłaby łatwo znaleźć setkę bezpiecznych kryjó-
wek. W ciągu lat dwudziestu Ericksen nie słyszał nigdy,
by znaleziono u brzegu trupa topielca, toteż twierdził
z uporem, że dziewczyna spoczywa na dnie morza.
Alan jednakże nie dał się przekonać. Przeciwnie, wraz
z coraz lotniejszym pędem "Nordena" chęć czynu w nim
rosła i potężniała. Przynaglał go nawet pomruk gromu
1 smaganie ulewy. Poszukiwanie, jakie zamierzał przed-
sięwziąć, nie miało w sobie jego zdaniem nic głupiego ni
śmiesznego. Powtarzał w myśli, iż jest to jedyna przysłu-
89

ga, jaką jej jeszcze oddać może; jedyne, co może i powinien
dla niej zrobić. Istniała przecież pewna szansa, że ją znaj-
dzie. Jego całe życie właściwie polegało na łowieniu szans.
Zwyciężał zazwyczaj nawet wtedy, gdy wszystko zdało się
przeciw niemu sprzysięgać, toteż mknąc przez szarą mgłę
poranka nabierał pewności, że wygra i teraz, że znajdzie
Mary Standish gdzieś pomiędzy Eyak i pierwszą z wysp,
o które biją prądy morskie. Gdy zaś ją odszuka...
W tym miejscu urwał. Poza ów punkt zwrotny myśl je-
go nie wybiegła ani razu. Jednakże mimo woli zwidywał
mu się coraz częściej jakiś niesamowity obraz i chwilami
już oglądał ją w sposób, w jaki wolałby nie widzieć nigdy.
Śmierć uczyniła ją bardziej realną, bliższą. W głębi móz-
gu, podświadomie, majaczyła biała smuga piasku, a na
tym tle bezwładne smukłe ciało leżące na plecach, blada
twarz obrócona ku porannemu słońcu i długi ciemny włos
rozwiany wokół. Coś go wtenczas dławiło, toteż całą siłą
woli odganiał zmorę. Wiedział jednakże, co ma czynić, je-
śli ją naprawdę taką zobaczy. Coś się w nim załamało
i przestawał istnieć ten Alan Holt, którego kamienne pra-
wa i surowe nakazy spowodowały śmierć Mary Standish.
Deszcz wzmógł się z nadejściem dnia; czas jakiś siekł
gwałtownie, po czym nagle ustał. Alan odrzucił ceratowy
płaszcz, ocierając z wody oczy i włosy. Nad morzem kłębił
się biały opar, tu i ówdzie przetykany różaną strzałą
światła. Olaf wyżymając wilgoć z brody, mruknął z zado-
woleniem. Słońce przezierało między szczytami gór, a tuż
nad głową poprzez rozpraszaną wiatrem mgłę jaśniał nie-
skalany błękit niebies.
W ciągu najbliższej pół godziny zaszła przemiana gra-
nicząca niemal z cudem. Burza oczyściła atmosferę, czy-
niąc z niej kordiał ożywczy; od morza bił rześki, słony
dech. Olaf wstał i otrząsnął się jak mokry kundel, jedno-
cześnie głęboko wciągając w płuca powietrze. Od strony
lądu góry nabierały realnych kształtów, jedna po drugiej,
niby żywe twory wynurzając się z chaosu, gdy słońce bar-
90

wiło jaskrawymi kolorami ich zbocza i szczyty. Ciemne
Pachty boru łowiły migotliwe blaski, zielone łęgi wytacza-
ły si^ spoza siwych dymów i raptem, wobec ostatecznego
zwyeigstwa jasności, wybrzeże Alaski legło przed nimi
w całej swej urodzie.
S zwed wolną ręką uczynił szeroki gest zachwytu i wy-
szczerzył zęby do towarzysza, podczas gdy jego twarz pro-
mien_iała radosną dumą. Lecz oblicze Alana nie podległo
żacłn ej śmianie. Tępo wyczuwał piękno dnia i urok słońca
przedzierającego się ku morzu poprzez łańcuch górski,
jednakże czegoś mu stanowczo brakło. Dusza tego wszy-
stkiego zamarła, znikł dreszcz dawnego wzruszenia. Zro-
zumiał, że zaczyna przeżywać najcięższy w życiu dramat
i wobec uśmiechu Olafa zacisnął wargi, nie próbując już
nawet fałszować prawdy.
Teraz, gdy nielitościwe światło dnia z zuchwałą wyra-
zistością dobywało na jaw każdy rys, Olaf, obserwując
twarz Alana, począł się czegoś domyślać. Po chwili podej-
rzenia zamieniły się w pewność. Poszukiwanie, jakiego
niieli dokonać nie było kwestią obowiązku ani przyrzecze-
nia danego kapitanowi "Nome", jak mu to Alan wmawiał
poprzednio. Oczy Alana Holta prócz konwencjonalnego
smutku kryły wielkie cierpienie osobiste. Nieco później
oz\ved zanotował pełną napięcia nerwową badawczość,
z Jaką oczy te przeszukują słabo falującą powierzchnię
morza. \y pewnej chwili stary odchrząknął i rzekł, wska-
zując miejsce ręką:
- Jeśli kapitan Rifle się nie myli, dziewczyna wpadła
4o morza tu właśnie.
Alan. zerwał się na nogi.
-Ale juz jej tu nie ma - dodał Olaf.
d - |^żbi serca jednak wierzył, że właśnie jest, prosto na
tllo
e- Nawrócił łódź ku brzegowi. Wypełzając z cienia gór
(j z^ ^b cztery mile bielał jasny piasek plaży. W kwa-
tn Później spośród skał i drzew schodzących tuż nad
się ku niebu spirala sinego dymu.
91

L
- To MacCormick - rzekł Olaf.
Alan nie udzielił odpowiedzi. Przez lornetkę Olafa wy-
szukał chatę Szkota. Olaf zapewnił go poprzednio, że San-
dy MacCormick zna każdy wir i prąd na przestrzeni pięć-
dziesięciu mil i że jeśli Mary Standish zostanie wyrzucona
na ląd, znajdzie ją z zamkniętymi oczyma. Kiedy Ericksen
na płytkiej wodzie spuścił kotwicę, Sandy, stojąc u brzegu,
z daleka już witał gości.
Wyskoczyli z łodzi i brodząc zanurzeni po biodra szli
ku brzegowi. W głębi, z progu chaty, kobieta, żona Szkota
przyglądała się im w zdumieniu. Sam Sandy był ogromnie
młody, czerwony na twarzy i bardziej przypominał chłopa-
ka niż dorosłego mężczyznę. Uścisnęli sobie dłonie. Alan
opowiedział o tragedii na pokładzie "Nome" i o celu przy-
bycia. Czynił wielki wysiłek, by mówić spokojnie i wierzył,
że mu się to powiodło. Niewątpliwie chłodny równy głos
nie zdradzał śladu wzruszenia, lecz jednocześnie nie spo-
sób było nie zauważyć jego śmiertelnej powagi.
MacCormick, którego warunki egzystencji były więcej
niż skromne, słuchał oferty gościa z czymś na kształt psy-
chicznego wstrząsu. Pięćdziesiąt dolarów dziennie za stra-
tę czasu oraz pięć tysięcy dodatkowo, jeśli znajdzie ciało.
Dla Alana Holta pieniądze straciły wszelkie znaczenie.
Nie liczył się z wydatkiem i gdyby szło o dziesięć lub dwa-
dzieścia tysięcy dolarów, sumy te nie zdziwiłyby go bynaj-
mniej. Jego rachunek w jednym z banków w Nome wyno-
sił tyle i nawet nieco więcej, byłby zaś chętnie dołożył
swoje stada renów, gdyby rzecz miała jakikolwiek sens
i mogła zapewnić powodzenie wyprawy.
W twarzy Olafa MacCormick wyczytał rozwiązanie za-
gadki. Alan Holt nie był wariatem. Był po prostu tym, kim
byłby na jego miejscu każdy człowiek, postradawszy w ży-
ciu jedyny i najdroższy skarb. Toteż chętnie ofiarował
swoje usługi w zamian za proponowane wynagrodzenie,
jednocześnie rzucając porozumiewawcze spojrzenie w kie-
runku żony, stojącej w drzwiach chałupy.
92

Nieco później Alan zaznajomił się z nią. Była to cicha,
słodka dziewczyna. Poważnie uśmiechnęła się do Olafa,
Alanowi podała rękę, kiedy zaś usłyszała, co zaszło na po-
kładzie "Nome", jej błękitne oczy rozszerzyły się ze zdu-
mienia. Wkrótce Alan pozostawił ich we trójkę i wrócił na
plażę, a wtedy pomiędzy nabiciem i zapaleniem fajki Olaf
w paru słowach wyłuszczył swe domysły - że dziewczyna,
której ciała morze już nigdy nie wyrzuci, jest wszystkim
na świecie dla Alana Holta.
Tegoż dnia jeszcze przeszukali brzeg na przestrzeni
wielu mil, podczas gdy Sandy MacCormick kluczył wśród
raf i wysp w lekkim i zwrotnym czółnie. Był to, prawdę
mówiąc, sprytny chłop, toteż z iście szkocką przezornością
ubijał doskonały interes. W dwunastu chatach bodaj opo-
wiedział o topielicy, obiecując za znalezienie ciała nagrodę
w wysokości pięciuset dolarów, tak iż nim noc zapadła, ze
dwudziestu chłopaków i mężczyzn oraz z dziesięć kobiet
oddawało się zawzięcie poszukiwaniom.
- I pamiętajcie - przestrzegał Sandy każdego z osobna
- według wszelkiego prawdopodobieństwa wyrzuci ją na
brzeg w ciągu trzech najbliższych dni. Jeśli w ogóle wy-
rzuci...
Tego pierwszego dnia zmierzch zastał Alana o dziesięć
mil w górę wybrzeża od chaty Szkota. Był sam, gdyż Olaf
Ericksen oddalił się w przeciwnym kierunku. Jakże inny
niż zazwyczaj był ten Alan, obserwujący zachodzące słoń-
ce tonące w morzu, podczas gdy za jego plecami zbocza gór
lśniły odbiciem złotej glorii. Miał wrażenie, iż przeszedł
C1szką chorobę, z gleby zaś umiłowanego kraju nowe zro-
zumienie rzeczy wsącza się z wolna w jego ciało i umysł.
ł ^ -m*a* Pe^na- rozpaczy, lecz jednocześnie jak gdyby
c meJszą. Z kącików ust zniknęły surowe, znamionują-
a ClęCle> linie; oczy nie sil% si(< Juz ukrywać smutku,
os^ać miała coś z pokory człowieka oczyszczonego
pokutnym.
93

Poprzez gęstniejący mrok zwrócił kroki ku domowi
i z każdą milą tragicznego powrotu rozumiał coraz lepiej,
że wchodzi w nową, zupełnie inną egzystencję. Wkoło noc
szeptała szumem fal, zdając się dowodzić uparcie, że mo-
rze nie odda swej zdobyczy.
Kiedy wszedł do chaty o północy, Olaf, Sandy MacCor-
mick i żona MacCormicka zgromadzeni byli w dużej izbie.
Alan był kompletnie wyczerpany. W paru słowach wytłu-
maczył, że to siedmiomiesięczny pobyt w Stanach przyczy-
nił się do takiego zwiotczenia jego mięśni. Nie pytał, czy
reszcie udało się coś znaleźć. Wiedział i tak. Wyczytał pra-
wdę z oczu kobiety, z macierzyńskiego niemal wejrzenia,
jakim powitała jego wejście. Przygotowała dlań kawę i je-
dzenie, zmusił się więc do przyjęcia posiłku. Sandy zdał
raport ze swych czynności. Olaf kurzył fajkę i usiłował
przepowiadać piękną pogodę na jutro. Nikt nie wymówił
imienia Mary Standish.
Alan wyczuwał napięcie, w jakim się wszyscy znajdu-
ją, jednocześnie doskonale zdając sobie sprawę, że on jest
tego powodem. Po kolacji zatem zapalił fajkę i począł roz-
mawiać z Ellen MacCormick o pięknie gór poza rzeką
Eyak i o tym, jak bardzo winna być szczęśliwa, że mieszka
w tym rajskim zakątku. W jej oczach ułowił jakiś dziwny
wyraz. Pomyślał wtenczas, że smutno tu jednak być musi
kobiecie bezdzietnej, więc z uśmiechem zagadnął gospoda-
rza o dzieci. Powinni mieć dzieci, całą kupę dzieciaków!
Sandy poczerwieniał, Olaf zaś buchnął grzmiącym śmie-
chem. Twarz kobiety natomiast zachowała zwykłą barwę
i powagę. Zdradziłyją tylko oczy: baczne, proszące wejrze-
nie, jakie rzuciła mężowi.
Budujemy właśnie nowa chatę rzekł Sandy. Są
w niej dwa pokoje przeznaczone specjalnie dla bachorów.
W jego głosie brzmiała duma i w roztargnieniu, po raz
wtóry zapalając dawno zapaloną fajkę, rzucił swej młodej
żonie wejrzenie pełne miłości. W chwilę później Ellen
MacCormick zręcznie przykryła fartuchem jakieś drobiaz-
94

gi, leżące na małym stoliczku w pobliżu drzwi wiodących
do sypialni Alana. Oczy Olafa zamigotały wesoło, lecz
Alan nic nie zauważył. Wiedział jedynie, że tu, gdzie naj-
widoczniej panuje miłość, muszą być także dzieci. I nie
dziwił się wcale, że on, Alan Holt, myśli w ogóle o podo-
bnych rzeczach.
Następnego ranka podjęto poszukiwania na nowo.
Sandy wyciągnął prymitywny plan pewnych ukrytych za-
kątków wschodniego odcinka wybrzeża, gdzie przypływ,
wiry i prądy wyrzucały nieraz wszelkie szczątki, po czym
Alan wraz z Olafem wsiedli do motorówki. Wracali dopie-
ro o zachodzie i wobec ciszy bajkowego wieczoru, w obliczu
gór skłaniających ku nim pogodnie uśmiechnięte wierchy,
Olaf uznał, że nadeszła pora wyrażenia swoich myśli. Za-
czął ostrożnie, od opisu zdradliwych sztuczek wód Alaski,
dziwnych, niewytłumaczalnych potęg drzemiących pod po-
wierzchnią. Opowiedział, jak to raz zgubił w tych stro-
nach baryłkę, a tydzień później, jadąc do Japonii, napo-
tkał ją po drodze. Wyolbrzymił kaprysy prądów i wirów
oraz ich posępną złośliwość.
Potem przeszedł raptownie do sedna sprawy. Lepiej
będzie, jeśli Mary Standish nigdy nie dobije do lądu. Up-
łyną bowiem niewątpliwie dnie, a może i tygodnie, zanim
się to w ogóle stać może, wtedy zaś nie zostanie w niej nic
z dawnej krasy. Czy nie lepiej zatem życzyć dziewczynie
zacisznego miejsca spoczynku na dnie morza? Mówił "za-
ciszne miejsce spoczynku", a całą duszą pragnąc ukoić ból
Aiana, brnął we wszelkie okropieństwa, opisując dokład-
nie, co może, a czego nie może wytrzymać ciało ludzkie, aż
wreszcie Alan miał ochotę grzmotnąć go w łeb i choć w ten
sposób zmusić do milczenia. Rad więc był, gdy dojrzeli
węszcie chatę MacCormicka.
Brodząc wyszli na ląd, gdzie czekał już na nich Sandy.
anowi wydało się, że twarz Szkota ma jakiś niezwykły
S t0HteŻ.na chwilS po prostu oddech w nim zamarł.
andy, jak gdyby czytając myśli gościa, przecząco po-
95

l
trzasnął głową, po czym zbliżył się do Ericksena. Alan nie
zauważył już wejrzenia, jakie ci dwaj zamienili ze sobą.
Milcząc ruszył do chaty. Ellen MacCormick powitała go
w progu, kładąc mu miękko dłoń na ramieniu. Po raz
pierwszy czyniła podobną rzecz. W jej oczach lśnił także
nowy blask, policzki barwiły ciemny rumieniec, gdy zaś
przemówiła, głos miał nowe, dziwne brzmienie.
- Nie znalazł jej pan? - spytała.
- Nie - głos Alana był zmęczony i jak gdyby starczy. -
Czy przypuszcza pani, że ją kiedykolwiek znajdę?
- Nie tak, jak się pan spodziewał - odpowiedziała spo-
kojnie. - Ciało jej nigdy do pana nie wróci.
Urwała znów, a po chwili przemówiła z widocznym wy-
siłkiem:
- Pan... pan by dużo dał, by ją odzyskać?
Pytanie było dziecięco naiwne. Alan zmusił się do
uśmiechu i skinął głową twierdząco:
- Oczywiście! Wszystko, co posiadam!
- Pan... pan ją kochał?
Głos jej drgnął. Było rzeczą dziwną, ze w ogóle tych
spraw dotyka. Jednakże ta indagacja nie sprawiała Ala-
nowi przykrości. Czuł, że nie jest to zwykła kobieca cieka-
wość. Poprzednio nie zdawał sobie nawet sprawy, jak da-
lece chciał odpowiedzieć na podobne pytanie, głośno,
wyraźnie, dla swoich uszu i cudzych.
- Tak! Kochałem.
Zaskoczyła go własna odpowiedź. Byłoby to zawsze
zwierzenie niezwykłe, w obecnych warunkach jednak, wo-
bec tak krótkiej znajomości, stawało się rzeczą wręcz fan-
tastyczną. Nie dodał zatem nic więcej, jakkolwiek
w oczach i całej twarzy Ellen MacCormick czytał natężone
wyczekiwanie. Wszedłszy do alkowy, służącej mu jako sy-
pialnia, wrócił po chwili z wyładowanym ciężko pleca-
kiem. Otworzył go i wyjmując miniaturową walizeczkę
Mary Standish wręczył ją Ellen. Obecnie wchodził w grę
interes, toteż usiłował mówić tonem człowieka interesu:
96

_ Wewnątrz są jej rzeczy. Zabrałem to z jej kajuty. Je-
śli znajdziecie ją, kiedy już odjadę, może się przydać. Ro-
zumie pani, oczywiście. Jeśli zaś jej nie znajdziecie, zacho-
wajcie to dla mnie. Wrócę kiedyś!
Trudno mu było mówić. Odpoczął więc chwilę i ciągnął:
- Nie sądzę, bym tu dłużej zabawił, ale zostawię
w banku w Cordowie odpowiedni czek, więc jeśli ją znaj-
dziecie, to pani sama się nią zajmie, prawda, proszę pani?
Ellen MacCormik odpowiedziała głosem lekko drżą-
cym, obiecując uczynić wszystko, co będzie w jej mocy.
Alan spojrzał na nią z sympatią. Pół godziny później zaś,
wytłumaczywszy wszystko Sandy'emu, życzył młodej ko-
biecie szczęścia, serdecznie ściskając jej rękę. Dziwił się,
że ręka ta drży.
Kiedy po migotliwej fali "Norden" raz jeszcze szukał
drogi na pełne morze, aksamitną czerń nieba wyiskrzyły
już liczne gwiazdy. Alan obserwował je z zainteresowa-
niem, myśląc o znajdującej się w górze nieskończoności.
Nie myślał o tym nigdy dotąd. Miał w życiu zbyt wiele
spraw realnych. Lecz obecnie istnienie wydało mu się tak
długie, a tundry rodzinne tak odległe, że spoglądając
wstecz, na białe pasmo przybrzeżnego piasku, ledwie ma-
jaczące w mroku, a w chwili najbliższej ginące zupełnie,
uczuł niewypowiedzianie wielką samotność.


ROZDZIAŁ XI
Alaska
JL ej nocy spędzonej w chacie Olafa Alan odzyskał na no-
wo zagubioną osobowość. Nie usiłował nawet pomniejszyć
tragedii, jaka go dotknęła. Wiedział doskonale, że wypalo-
ne cierpieniem piętno nie da się nigdy usunąć; że bez
względu na to, co zajdzie, Mary Standish na zawsze pozo-
stanie w jego pamięci. Jednakże, należąc do ludzi silnych,
ani myślał poddawać się zgryzotom.
Jego plany nie poniosły przecież szwanku; dawne pla-
ny i ambicje żyły nadal. Co prawda straciły na razie bar-
wę i urok, lecz Alan wiedział, że bynajmniej nie one się
zmieniły, lecz w nim samym wygasł gorący płomień. Za-
znawał równocześnie życiowej konieczności rozniecenia
tego ogniska na nowo.
Napisał list do Ellen MacCormick, wkładając doń dru-
gi list, zapieczętowany starannie. Mieli go otworzyć wten-
czas tylko, jeśli znajdą ciało Mary Standish. Potem rozmó-
wił się z Olafem. Motorówka miała go zawieźć do Seward,
gdyż "Nome" był już niewątpliwie w drodze do Unalaski.
Myśl o "Nome" przypomniała mu kapitana Rifle'a. Skre-
ślił zatem parę słów także pod jego adresem, donosząc
o bezowocności poszukiwań.
Następnego ranka zadziwił się prawie, uprzytomni-
wszy sobie, że kompletnie zapomniał o Rosslandzie. Pod-
czas gdy załatwiał sprawy w banku, Olaf zbierał informa-
cje. Jak się okazało, Rossland leżał wygodnie w szpitalu
i ani myślał umierać. Alan nie miał bynajmniej zamiaru
98

się z nim widzieć. Nie chciał słyszeć niczego, co tamten
miałby do powiedzenia o Mary Standish. Wydawało mu
się po prostu świętokradztwem w jakikolwiek sposób łą-
czyć tych dwoje. Zdawał sobie sprawę z tego, jaka ogrom-
na przemiana w nim zaszła i jak mało przypominał daw-
nego Alana Holta. Tamten jegomość udałby się na pewno
do Rosslanda, z ustaloną z góry intencją wyświetlenia
sprawy do końca i oczyszczenia się tym samym we włas-
nych oczach z wszelkiej możliwej odpowiedzialności. Lecz
nowy Alan zbuntował się po prostu. Chciał dźwigać swój
ciężar; chciał mieć zawsze żywe wspomnienie tej winy czy
omyłki; nie złagodzonej żadnym kłamstwem lub prawdą,
które nawet Rossland mógłby mu wyznać.
Opuścili Cordowę wcześnie po południu i tegoż wieczo-
ru, o zachodzie słońca, obozowali na zalesionym cyplu wy-
spy, o milę lub dwie od stałego lądu. Olaf znał wyspę, to-
też wybrał ją dla wiadomych sobie przyczyn. Był to
dziewiczy skrawek ziemi, rojący się od ptactwa. Olaf ko-
chał ptaki i nawet Alan doznał znacznej otuchy, słuchając
ich pieśni wieczornych, a potem sennego szczebiotu. Ocho-
czo wziął się do siekiery i po raz pierwszy od siedmiu mie-
sięcy rozbujał mięśnie ramion w rytmicznych ciosach.
Ericksen, stary wyga, obserwując go, zagwizdał przez
zęby, po czym, rozpalając ogień, zamamrotał jakąś pieśń
w gęstwę brody. Znał dobrze wpływ odżywczy wielkich,
pustych przestrzeni.
W istocie Alan czuł się jak stęskniony wędrowiec, wra-
cający wreszcie do rodzinnych pieleszy. Miał wrażenie, że
od niepamiętnych czasów, od wieków, nie słyszał skiwier-
czenia słoniny nad otwartym płomieniem ani pryskania
kawy na żarzące się węgle. Wokół ogniska drzewa zagęsz-
czały swój tajemniczy cień. Skończywszy rąbać szczapy,
ian napełnił fajkę i ćmił z rozkoszą, obserwując, jak Olaf
ogląda na wpół upieczonych placków. Przypomniał mu
1? ojciec. Z tysiąc razy pewnie ci dwaj obozowali społem
99

l
w dniach, gdy Alaska była młoda i brakło map, mogących
wskazać, co leży za najbliższym łańcuchem gór.
Olaf uczuł coś na kształt odpowiedzialności doktora
względem pacjenta, toteż po kolacji, siadłszy pod drze-
wem, plecami wsparty o pień, począł wspominać odległe
czasy, niby zdarzenia z dnia wczorajszego. Przed tygo-
dniem właśnie skończył sześćdziesiątkę mówił i wątpi,
czy długo jeszcze zabawi w tych stronach. Wabi go Sybe-
ria, ów zakazany kraj przygód, tajemnic i nieograniczo-
nych możliwości, leżący zaledwie o parę mil od półwyspu
Seward, za wąskim przesmykiem. W zapale zapomniał
o nieszczęściu Alana. Klął prawa kozackie i prohibicyjne
metody stosowane względem Amerykanów. Tam leży
przecież więcej złota, niż się kiedykolwiek śniło Alasce!
A kraj jest tak dziki, że nawet znaczne góry i spore rzeki
nie mają nazw. Jeśli zatem Bóg mu pozwoli przeżyć jesz-
cze rok lub dwa, to albo zginie, albo zrobi majątek w Gó-
rach Stanowych czy pośród plemion Czukczów. Odkąd je-
go stary towarzysz, ojciec Alana umarł, próbował już
dwukrotnie i dwukrotnie musiał zmykać. Teraz jednakże
wie, jak sobie poradzić i zaprasza Alana do kompanii.
Podług jego słów niewątpliwie nęcący był ten kraj od-
dalony zaledwie o jedną noc jazdy poprzez Cieśninę Berin-
ga, a mimo to równie niedostępny jak święte góry Tybetu.
Dawne pragnienia rozgorzały we krwi Alana, wiedział bo-
wiem, że ze wszystkich ziem dziewiczych Syberia jest naj-
większą, pozostanie nie zbadaną najdłużej i że kiedyś od-
krywcami będą tam nie tylko poszczególni ludzie, lecz całe
narody. *
Czerwony blask ognia tańczył w oczach Olafa.
- Bo słuchaj, Alan! Jeśli my pierwsi nie wejdziemy
z tej strony, to żółci pewnego dnia wlezą z tamtej. Kiedy
zaś zaleją Syberię, poczną przeciekać do nas, nie pojedyn-
czo, nie po dwoje i troje, ale od razu milionową chmarą.
Należy ich zatem wyprzedzić i mocno stanąć na nogi po
tamtej stronie. Idziesz, Alan?!
100

Alan ruszył przecząco głową: >
- Kiedyś owszem, ale nie dziś!
Oczy błyszczały mu już jak dawniej, gdyż ponownie wi-
dział przed sobą walkę. Należało rozkuć Alaskę z pęt na-
rzuconych przez złe lub nieudolne rządy; wykazać groźbę
wiszącą nad nią niby ciemna chmura.
- Masz rację co do tego niebezpieczeństwa - rzekł.
Nie przez Kalifornię Japonia nam grozi. Żółci zaleją Sybe-
rię i w jedną noc przeskoczą do Alaski. A chodzi nie tylko
o kolorowych. Dodaj jeszcze bolszewizm spodlonej Rosji.
Jest to choroba, która, jeśli sforsuje owe wąskie pasmo
wody i rozpleni się w Alasce, wstrząśnie całą Ameryką.
Być może dopiero następne pokolenie jej ulegnie, być mo-
że wybuchnie dopiero za sto lat, lecz przyjdzie niechybnie
z równą pewnością, z jaką noc po dniu zapada - jeśli Ala-
ska nie otrzyma właściwej pomocy i poparcia. Tylko że
moje środki zapobiegawcze byłyby inne niż twoje, Olaf.
Zamilkł i wlepił oczy w ogień, to strzelający żywszym
płomieniem, to znów zamierający na chwilę.
- Nie jestem bynajmniej dumny ze Stanów - przemó-
wił znowu, jak gdyby czyniąc ognisku zwierzenia. - Nie
mogę być dumny po tylu krzywdach, jakie ich nieinteli-
gentna propaganda i prawodawstwo wyrządziły Alasce.
Lecz są one naszym zbawieniem, a coraz więcej gróźb wisi
nad naszą głową. Przyznaję, że istnieją w Alasce rozliczne
partie, których żądania różnią się między sobą. Należy lu-
dzi uczyć. Nie możemy Alaski przenieść na terytorium
Stanów. Milion Amerykanów powinno tu osiąść, zanim
owa groźna fala, o której mówię, minie Zatokę Anadyrską.
Na północ od pięćdziesiątego ósmego stopnia leży istny
raj. Posiadamy dziesięć razy więcej bogactw niż Kalifor-
nia. Milion osób przeżyje tu bez trudu. Cóż jednak z tego,
Jeżeli niewłaściwy pogląd i fałszywa polityka zarówno lu-
dzi miejscowych, jak i typów z Waszyngtonu wstrzymuje
osadnictwo. Mając pod nogami złoża węgla, wystarczające
Co najmniej na lat tysiąc - kupujemy opał w Stanach. Po-
101

siadamy miliardy dolarów w pokładach miedzi i olejów
ziemnych, lecz nie możemy ich eskploatować. Wszystkie
bogactwa zamknięto przed nami na cztery spusty. Ma to
być rzekomo ochrona przed dewastacją. Co za przeszkoda!
Część tej gorliwości należało obrócić na ochronę łososi. Ale
tego nikt nie pilnuje, toteż łosoś wymiera, jak wymarły
bawoły na preriach.
Zadumał się na chwilę wpatrzony w ogień.
- Choć, z drugiej strony, wyniszczenie łososi wskazu-
je, co się z nami stanie, gdy finansowi bandyci otrzymają
we wszystkim wolną rękę. Rozsądek i zrozumienie winny
stać u bram. Trzeba przede wszystkim walczyć o rozumne
i uczciwe prawa. Walczyć tu, na miejscu, na Alasce, nie
zaś na Syberii. A jeżeli przegramy...
Oderwał oczy od płomieni i uśmiechnął się ponuro
w zarośniętą twarz Olafa.
- Jeżeli przegramy, wtedy istotnie zaleje nas fala ana-
rchii kończył. - Gdy zaś się to zdarzy, Amerykanie poj-
mą może, choć poniewczasie, czym Alaska mogła być dla
nich.
Zamilkł. Szwed milczał również. Lecz długo jeszcze
siedzieli obaj przy ognisku. Olaf od czasu do czasu dorzu-
cał parę szczap lub naręcze chrustu, podczas gdy Alan du-
mał nieruchomy. Opanowało go znów wspomnienie Mary
Standish. Jej piękne spokojne oczy patrzyły nań z zarze-
wia, zaś koronkowy dym płonącej brzozy zwijał się i spla-
tał, tworząc wyraźny zarys bladych lic dziewczyny. Z wol-
na wyrosła przed nim cała jej smukła postać, zasłuchana,
jak wtenczas w Skagway, gdy mówił o czekających go za-
daniach. Mile byłoby mu wiedzieć, że walczyłaby z nim
wespół o dobrobyt Alaski, gdyby żyła jeszcze. Lecz ta myśl
zrodziła inną, tak bolesną, że musiał zęby zacisnąć, by nie
jęknąć głośno. Zobaczył ją w kajucie, plecami wspartą
o drzwi, z drżącymi wargami i oczyma pełnymi łez, od-
ważnie proszącą o życie.
102

Nie umiał powiedzieć, jak długo spał tej nocy. Niespo-
kojną drzemkę przerywały ustawiczne zjawy, toteż budził
się co chwila i spoglądając w gwiazdy usiłował nie myśleć.
Gdyż myśli były smutne, sny natomiast dziwnie błogie,
iak gdyby przyjazna siła, pracując w nim podświadomie,
usiłowała delikatnie zetrzeć ślady tragedii.
Mary Standish była na nowo u jego boku w dolinie gór-
skiej pod Skagway. Kroczyli potem społem przez tundrę,
słońce zaś szukało promiennych lśnień w jej oczach i wło-
sach. Wkoło kwitły dzikie róże, fioletem płonęły irysy i ca-
łe łany białych rumianków mrugały jarzącymi ślepkami.
Chóry ptasząt głośno wielbiły lato. Wyraźnie słyszał
świergot. Słyszał także wesoły głos dziewczyny, a tuz przy
sobie miał jej roześmianą twarz. Zbudził się z lekkim
okrzykiem, jak gdyby go ktoś pchnął nożem. Olaf roznie-
cał właśnie ogień, spoza gór zaś szły pierwsze różane bły-
ski świtu.

ROZDZIAŁ XII
Ognie sztuczne
JL a pierwsza noc i ranek spędzony w głuszy, w obliczu
nowych zadań, spoglądających ku niemu z potężnych
szczytów Chugach i Kenai, dały początek odrodzeniu Ala-
na, wyciągając go z czarnej studni, w której, zdawało się,
już beznadziejnie zatonął. Zrozumiał teraz, w jaki sposób
jego ojciec mógł tyle lat czcić pamięć kobiety od dawna
przecież umarłej. Wielokrotnie dostrzegał w oczach ojca
cud jej obecności, a raz, gdy spoglądali razem na pełną
słońca dolinę górską, stary Holt rzekł:
- Dnia dwunastego ubiegłego miesiąca minęło właśnie
dwadzieścia siedem lat, jak szliśmy z matką przez tę doli-
nę. Czy widzisz zakręt strumyka i ów wielki głaz w peł-
nym słońcu? Tutaj odpoczywaliśmy, zanim tyś się narodził.
Wspominał ową odległą chwilę, jakby zdarzenie wczo-
rajsze. I Alan pamiętał po dziś dzień głęboką radość pro-
mieniującą z twarzy ojca, gdy patrzył w dół, widząc tam
zapewne rzeczy, których nikt inny nie mógł dostrzec.
Szczęście, to samo dziwne, bolesne szczęście zagnieź-
dziło się teraz w sercu Alana, tuż obok krwawiącej rany
wspomnień, gdy wespół z Olafem płynął wzdłuż brzegów
Alaski. Uczucie to rosło w nim i potężniało, zazdrośnie
ukryte przed wzrokiem ludzkim. Jeden Olaf coś dostrze-
gał, czegoś się domyślał, lecz będąc dyskretnym, trzymał
język za zębami.
Paplał co prawda nieraz wyłącznie jednak na temat
Syberii i bynajmniej nie śpieszył do Seward. Alan ani my-
104

siał go przynaglać. Dnie były ciche, pogodne, pełne przed-
wczesnej słodyczy letniej, noce natomiast chłodne,
gwieździste. Dzień po dniu góry piętrzyły się nad głową
niby blanki forteczne sięgające nieba. Trzymali się stale
lądu, lawirując czasem wśród wysp i wcześnie rozkładając
obóz co wieczór. Ptaki tysiącami ciągnęły na północ, nocą
zaś ogień Olafa roztaczał rozkoszny aromat pieczonego
mięsa i grzanek. Kiedy wreszcie dotarli do Seward i Ola-
fowi czas było wracać, stary Szwed tak dziwnie mrugał
oczami, że Alan musiał go raz jeszcze pocieszyć obietnicą
rychłej wyprawy na Syberię. Odpływającą "Norden" śle-
dził wzrokiem poty, aż mu znikła w sinej dali.
Pozostawszy sam, Alan tym mocniej zapragnął wrócić
w swoje strony. Szczęście mu sprzyjało. W dwa dni po jego
przyjeździe do Seward statek rozwożący pocztę i zapasy do
małych osad, sięgających o tysiąc mil w głąb Pacyfiku, od-
pływał z zatoki Resurrection i udało mu się kupić bilet. Ca-
łymi dniami mijali potem niezliczone wysepki rozsiane po
oceanie, podczas gdy od północy widniały niezmiennie siwe,
strome, skaliste wybrzeża Alaski, na tle bardziej odległych
łańcuchów górskich, błyskających szkliwem lodowców, tu
i ówdzie dymiących kraterem wulkanu, a tak wysokich nie-
raz, że ośnieżone ich wierchy ginęły w chmurach.
Po krótkim postoju w Karluk i w Uyak statek odwie-
dził osiedla na wyspie Unga, po czym szybko pokonał trzy-
stumilową przestrzeń dzielącą go od Zatoki Holenderskiej
i Unalaski. Alan znów miał szczęście. Po tygodniu już pły-
nął dalej na transportowcu i dwunastego czerwca wysiadł
na ląd w Nome.
Mimo iż nikt go nie oczekiwał tutaj, obserwując z wio-
zącej go na brzeg łodzi coraz wyraźniejsze zarysy niepo-
zornej mieściny, o specyficznym ciemnym kolorycie, zjeżo-
neJ lasem blaszanych rur, z dwoma zaledwie ceglanymi
kominami sterczącymi samotnie Alan uczuł, jak nagły
Pryw wzruszenia dławi go za gardło. W głębi, oddalone
0 P^ćdziesiąt mil, a jednak zda się zaledwie o godzinę pie-
105

szego spaceru jeżyły się poszarpane szczyty łańcucha Zę-
batej Piły. Mglisty opar spowijał wszystko. Lecz był to ro-
dzinny kraj Alana, ziemia darząca go od dziecka dolą
i niedolą, pełny złych i dobrych wspomnień, toteż widok
wąskich, krętych uliczek oraz prymitywnych budowli zbu-
dził w nim radosne ciepło.
Mieszkańcy Nome należeli do jego sprzymierzeńców.
Ci mężczyźni i te kobiety dzierżyli pilną straż u północ-
nych wierzei świata, mocni sercem, odważni, wierni aż do
zgonu swej ziemi ojczystej. Z tego nędznego zakątka,
przez pół roku odciętego kompletnie od reszty świata, mło-
dzi chłopcy i dziewczęta wyjeżdżali co prawda na południe
na uniwersytety po naukę, do wielkich miast po zabawę,
jednakże wracali zawsze. Nome wzywało ich z powrotem.
Wabiła bezbrzeżna samotność zimy. Mglista siność wios-
ny. Niezrównane piękno lata i jesieni.
Gdy Alan wysiadł na ląd, przechodnie spoglądali nań
wpierw niedowierzająco, potem zaś poczęli go witać. Nikt
go tu nie oczekiwał, a niespodzianka, jaką sprawił swym
przybyciem, uczyniła tym mocniejszymi uściski rąk mę-
skich. W ciągu siedmiomiesięcznego pobytu w Stanach
Alan ani razu nie słyszał głosów tak radosnych, jak te, któ-
rymi go pozdrawiano obecnie. Otoczyła go chmara wyro-
stków, a wraz z białymi nadciągali także szeroko uśmiech-
nięci Eskimosi. Wieść o jego powrocie szybko rozeszła się
po mieście. Zanim dzień upłynął, stugębna fama niosła ją
ku Shelbon, Candle, Keewalik i aż nad zatokę Kotzebue.
Alan zabawił w Nome cały tydzień. Carl Lomen wyprze-
dził go o parę dni zaledwie, a bracia tego ostatniego przyby-
li również z wielkich hal na półwyspie Choris. Zima była
dobra, a lato zapowiadało się wręcz wspaniale. Według no-
wego rachunku stada Lomena przewyższyć już miały czter-
dzieści tysięcy głów. Około setki innych wielkich stad roz-
mnażało się znakomicie, zaś Eskimosi i Lapończycy
przytyli od tłustego jadła i napęcznieli dobrobytem. Alaska
liczyła obecnie do trzystu pięćdziesięciu tysięcy renów, to-
106

też hodowcy zacierali ręce z radości. Postęp był istotnie
znaczny, jeśli się zważy, iż w roku 1902 na tym samym te-
renie liczono niespełna pięć tysięcy renów. Za lat dwadzie-
ścia powinno ich być dziesięć milionów.
Kiedy nadszedł dzień odjazdu, Carl Lomen postanowił
odprowadzić Alana aż do swoich wielkich pastwisk na pół-
wyspie Choris. Drogę do Shelbon, wynoszącą około stu
mil, odbyli na drezynie ciągnionej przez psy. Alan miał
chwilami wrażenie, że Mary Standish znajduje się obok,
że jedzie wraz z nim dziwacznym wehikułem poprzez pu-
stkę dziczy. Widział ją po prostu. Jawiła mu się nieraz jak
żywa. Czasem tak wyraźnie świeciły jej oczy, tak słodko
uśmiechały się maleńkie usta, że gotów był przemówić do
widma, gdyby nie obecność Carla Lomena.
Ani myślał zresztą zwalczać te omamienia. Błogo mu
było wierzyć, że wiezie ją ze sobą tym malowniczym psim
zaprzęgiem, że się razem zatracają wśród gór i tundr
z wolna zdzierając zasłonę z tajemniczej i pięknej krainy.
Niezaprzeczalnie bowiem tajemnica i piękno strzegły
owych niezliczonych mil drogi, biegnących przed nimi
oraz pozostających w tyle, jawiących za każdym zakrętem
nowe cuda. Dnie były już długie. To, co się zwykło nazy-
wać nocą, nie istniało w ogóle. Dwudziestego czerwca
dzień trwał pełnych dwadzieścia godzin i jedynie między
jedenastą a pierwszą panował miękki rozkoszny półmrok.
Sen nie zależał już wcale od wschodu i zachodu słońca,
lecz był regulowany ruchem strzałek zegara. Kraj, peł-
nych siedem miesięcy przemarzły do kości, rozkwitał te-
raz niby kielich bajecznej rośliny.
Po Shalton Alan i jego dwaj towarzysze odwiedzili
Candle, zamieszkane przez niespełna setkę białej ludności,
skąd brzegiem rzeki Keewalik dotarli do osady o tejże na-
zwie nad zatoką Kotzebue. Mały parowiec Lomena, o ob-
słudze złożonej z Lapończyków, zawiózł ich na półwysep
Choris, gdzie Alan zabawił cały tydzień. Rad byłby co pra-
wda natychmiast jechać dalej, jednakże starannie ukrywał
107

j
niecierpliwość. Coś go pchało gwałtownie, zachęcało do po-
śpiechu. Po raz pierwszy od szeregu miesięcy słyszał
grzmiący tętent tysięcznych racic i zdało mu się, że ta dzi-
ka pieśń niesie w sobie naglący zew jego własnych stad.
Rad był zatem, mogąc wreszcie po tygodniu ruszyć da-
lej. Parowiec zabrał go do Kotzebue. Była noc, podług
wskazówek zegara, gdy lekka motorówka wiozła go w górę
delty Kobuk. Po południu czwartego dnia dotarli do Red-
stone, odległego o dwieście mil od ujścia rzeki, wliczając
wszystkie jej skręty. Tu Alan wysiadł na ląd, łódź zaś po-
płynęła z powrotem, słabo przynaglana leniwym prądem.
Dopiero gdy szept motoru zamarł w oddali, Alan od-
czuł w całej pełni bezmiar swej swobody. Nareszcie, po ty-
lu miesiącach długich jak lata, był zupełnie sam. Na pół-
nocny wschód biegł nie skażony niczym szlak, który znał
tak dobrze - sto pięćdziesiąt mil lotem ptaka - wiodący
wprost ku wrotom jego rancza poprzez kraj cichy i bezlud-
ny. Drgnął słysząc jakiś dźwięk, lecz uśmiechnął się wnet,
gdy zrozumiał, że to on sam krzyknął bezwiednie. Przez
chwilę miał po prostu wrażenie, że głos jego doleci do pod-
nóży Endicott, a Tautuk, Amuk Toolik, Keok i Nawadlook
zrozumieją, że wraca.
Spojrzał na zegarek. Była piąta po południu. Tego dnia
wstał bardzo wcześnie, jednakże nie czuł znużenia. Woń
piżma, bijąca z głębi tundr poprzez wąski skrawek zarośli
nadbrzeżnych, działała nań niby narkotyk. Musiał się ko-
niecznie znaleźć w tundrze, zanim legnie na noc twarzą
ku gwiazdom. Piliło go porzucić krzewy i chaszcze; uczuć
wkoło bezmiar otwartej równiny, równiny bez granic.
Co za wariat nadał tej ziemi przydomek barren -jałowa?
Co za szaleńcy kreślili te same brednie na mapach? Za-
rzucił plecak na ramiona, dociągnął rzemienie i ujął fuzję
w garść. Jałowa ziemia! Właśnie!
Ruszył w drogę krokiem tak szparkim, jakby brał
udział w wyścigach, więc jeszcze na długo przed zmierz-
chem i porą snu rozesłały się przed nim w całej swej kra-
108

się jałowe ziemie geografów - jego ziemski raj. Przystanął
na małym wzgórku w złotej powodzi słonecznej i rozejrzał
się wokół. Plecak złożył u stóp i zdjąwszy kapelusz, uczuł,
jak chłodny wiatr przegarnia mu włosy. Gdybyż Mary
Standish żyła i mogła to widzieć! Wyciągnął ramię, jakby
jej jasnym oczom wskazując krajobraz, głowę miał pełną
myśli o niej, a na milczących wargach szept jej imienia.
Niezmierzona tundra roztaczała się przed nim bezleś-
na, zielono-złota, dziana kwieciem rozlicznym, tak pełna
życia, jak żadna z puszcz czy kniej. Pod nogami miał
zwarty dywan niezabudek modrych jak niebo; fiołków bia-
łych i lila o odurzającym zapachu. Dalej nieco kobierzec
złotookich rumianków przetykały gęsto fioletowe irysy,
wysokie na pół metra.
Nasłuchiwał melodii życia. Kłębiła się wszędy. Ptaki
ćwierkały nisko i sennie, jakkolwiek słońce wciąż jeszcze
świeciło jaskrawo. Ze sto razy chyba dane mu już było ob-
serwować ów cud ptaszęcego instynktu, wyczuwający na-
dejście nocy mimo braku zmierzchu. Podjąwszy z ziemi
plecak, ruszył dalej. Od stawu ukrytego opodal w dolince
wśród wysokich trzcin, dobiegło gęganie dzikich gęsi oraz
pełne zadowolenia kwakanie kaczek. Wysoką, cienką nutę
wyciągała krzyżówka, płaczliwie wołał kulik, a w oddali,
kędy na horyzoncie zgęszczały się cienie, szorstko, ochry-
ple krzyczał żuraw. W chwilę potem z gałęzi mijanej właś-
nie wierzby zaświergolił drozd znużony całodziennym
śpiewem i sennie zakwilił układający się do snu szczygieł.
Noc! Alan parsknął śmiechem, podczas gdy słońce świeciło
mu prosto w twarz. Pora iść spać! Ciekawie spojrzał na
zegarek.
Była dziewiąta. Dziewiąta a kwiaty wciąż jeszcze miz-
drzyły się do słońca. I tę ziemię mieszkańcy Stanów zwą
piekłem lodowym, końcem świata, gdzie jedynie wyjątko-
wo silny organizm może wytrzymać. Śmieszne! Śmieszne
i tragiczne zarazem!
109

Dotarł wreszcie nad srebrne jeziorko pomiędzy dwa
z lekka zarosłe wzgórza. Zmierzch gromadził się szybko
w tym aksamitnym wgłębieniu, niby na dnie wielkiej czary.
Niewielki potok wybiegał z jeziora i nad jej brzegiem właś-
nie Alan wymościł sobie posłanie z traw. Na wierzch mięk-
kiej ściółki narzucił koc podróżny. Cisza panowała ogrom-
na, tylko ptak jakiś ćwierkał czasem. O jedenastej widział
jeszcze wyraźnie na wodzie sylwetki śpiących kaczek. Lecz
gwiazdy wykwitły już tu i ówdzie na stropie niebios. Mrok
gęstniał. Różana zorza wieczorna przybrała barwę szkarła-
tu. Nadchodziła blada noc: cztery godziny czegoś, co nie by-
ło ani właściwą ciemnością, ani prawdziwym światłem. Na
poduszce z pachnących traw i ziół Alan usnął.
Zbudziły go śpiewy i cykanie ptaków. O świcie wyką-
pał się w jeziorze, podczas gdy tuzin tłuściutkich, świeżo
zrodzonych kacząt umykało na wszystkie strony w gęstwę
trzcin, rozpaczliwie wiosłując żółtymi łapkami. Tego dnia,
nazajutrz i jeszcze doby następnej kroczył uparcie coraz
dalej w głąb tundry szybko i niemal bez wypoczynku.
Ostatecznie zaczął doznawać wrażenia, że kraj ten jest
kolebką wszystkich skrzydlatych mieszkańców całego
świata, bowiem gdziekolwiek była woda, potok, struga, je-
zioro, źródło czy staw, panował rankami istny rejwach.
Słodka pierś ziemi tętniła niestrudzonym rytmem życia,
dodając mu siły i odwagi, szepcząc słowa świetlanej pocie-
chy. Zdało się, iż w tych dniach pogodnych nie ma miejsca
na smutek. Jednak w sercu Alana, im bliżej było domu,
tym silniej zagęszczał się mrok, oporny na wszelkie świat-
ło zewnętrzne.
Myślał. Rozważał po raz setny, że Mary Standish żyła-
by, mogłaby żyć, gdyby tej nocy na statku znalazł dla niej
inne słowa. Toteż piątą noc podróży spędził już bezsennie,
wpatrzony w gwiazdy, a nad ranem płacz go porwał, więc
łkał jak pokrzywdzony chłopak. Kiedy o świcie ruszył da-
lej, świat wydał mu się tak pusty i obcy jak nigdy.
110

Twarz miał teraz szarą i znużoną, rysy nagle postarza-
łe i szedł wolno noga za nogą, bowiem chęć ujrzenia swych
ludzi przestała go popędzać. Wcale mu się nie chciało
śmiać razem z Keok i Nawadlook ani witać rozradowa-
nych powrotem pana Amuk Toolika i Tautuka. Kochali
go. Wiedział o tym. Miłość tych prostych ludzi stanowiła
dotychczas część jego życia, toteż świadomość, że w odpo-
wiedzi może im dać obecnie tylko mizerne uczucia, napa-
wała go lękiem. Czuł się chory. W jego krwi krążył dziwny
jad. Głowę miał ciężką, umysł zmącony i gdy nadeszło po-
łudnie, nie pomyślał nawet o jedzeniu.
Nad wieczorem już ujrzał daleko na przodzie kępę to-
poli, rosnących wokół ciepłego źródła w pobliżu jego domu.
Bardzo często odwiedzał dawniej te topole - istną oazę
wśród bezmiaru tundr - i zbudował sobie nawet między
nimi skromny szałas. Lubił to miejsce. Miał nieraz wraże-
nie, że po prostu musi tam zaglądać, by nieść starym
drzewom pociechę i otuchę. Na pniu najsędziwszego ol-
brzyma widniało wyryte w szorstkiej korze imię i nazwi-
sko jego ojca, a pod nim data: rok, miesiąc i dzień, w któ-
rym stary Holt trafił po raz pierwszy do tego nikomu
z ludzi nie znanego zakątka. Poniżej jeszcze było imię
matki Alana, a zupełnie w dole jego własne.
Topole były dla Alana czymś na kształt kolumn świą-
tyni wspomnień, zatopionej latem w zielonym półcieniu,
słodko pachnącej, rozdzwonionej śpiewem ptasim - zimą
tajemniczej, milczącej i smętnej. Od szeregu miesięcy już
wyglądał owej chwili, gdy wracając do domu ujrzy z dala
powitalny wiew gałęzi starych topoli, na tle falistych pod-
nóży górskich i skutych wiecznym lodem wierchów Endi-
cott. Lecz teraz oglądał owe drzewa już bliskie i góry
w g^bi, a jednak brakło mu czegoś. Dawny, radosny
dreszcz się nie pojawiał.
Ciężko wlokąc nogi nadchodził z zachodu, dążąc środ-
kiem dwu wierzbowych zagajów, między którymi przecie-
strumień biorący początek w ciepłym źródle. Od topo-
111

li dzieliło go jeszcze ćwierć mili, gdy raptem stanął jak
wryty.
Wydało mu się początkowo, że to strzelanina z fuzji,
jednakże już po chwili odróżnił, że dźwięk jest inny i wła-
ściwe zrozumienie rzeczy przyszło nań momentalnie. Dziś
był dzień czwartego lipca i ktoś ukryty wśród topoli pusz-
czał ognie sztuczne.
Uśmiech zmiękczył surowy zarys warg Alana. Przypo-
mniał sobie lekkomyślny zwyczaj Keok zapalania naraz
całego pęku rakiet oraz to, jak Nawadlook nigdy nie omie-
szkała jej za to marnotrawstwo zganić. Musiano się go la-
da dzień spodziewać z powrotem, toteż Tautuk i Amuk
Toolik sprowadzili przypuszczalnie zapas ogni sztucznych
z Allakat lub Tanana. Ciężar na sercu nieco mu zelżał.
Raptem, niby na czyjąś niemą komendę, oczy jego wybie-
gły ku martwej topoli, która od wielu lat trzymała straż
nad oazą. U samego szczytu, łopocąc na wieczornym wie-
trze, powiewał dumnie sztandar amerykański.
Alan parsknął wesołym śmiechem. Tam byli ludzie,
którzy go kochali, którzy tęsknili do niego. Serce zabiło
mu mocniej, radośniej i co prędzej dał nurka między wie-
rzby, podchodzące wąskim pasmem do samych niemal to-
poli. Musiał ich zaskoczyć. Musiał wpaść między nich nie-
spodzianie. Wiedział, iż ucieszy ich i rozbawi tego rodzaju
kawałem.
Dopadł pierwszego z brzegu drzewa i ciasno przywarł
do pnia. Słyszał trzask poszczególnych rakiet i od czasu
do czasu silniejszy łomot "olbrzyma", na głos którego pło-
chliwa Nawadlook* zatykała sobie palcami swoje śliczne
uszka. Przeczołgał się przez garb pagórka, spełzł w płytki
rów i znowu piął się ku górze na przeciwległą krawędź.
Było zupełnie tak, jak myślał. O sto jardów widział Keok,
stojącą na pniu zwalonego drzewa. W chwili gdy ją doj-
rzał, ciskała właśnie w powietrzu nową wiązkę płonących
rakiet. Reszta ludzi musiała zapewne podziwiać ją z ukry-
cia. Sunął dalej wolno, tak dobierając drogę, by wynurzyć
112

się niepostrzeżenie zza kępy chaszczy o dwanaście kroków
od dziewczyny. Dotarł wreszcie i zatrzymał się. Keok sta-
ła, nadal zwrócona do niego plecami.
Dziwiło go, że nie słyszy i nie widzi innych. I coś w po-
staci Keok zadziwiło go również. Aż wtem serce skoczyło
w nim jak szalone, by w następnej chwili zamrzeć. To
przecież nie była Keok! To nie była także Nawadlook! Po-
rwał się na nogi i wyszedł z ukrycia. Szczupła postać
dziewczęca obróciła się nieco i złoty promień słońca mig-
nął w jej włosach.
- Keok! - krzyknął Alan głucho.
Miał chyba gorączkę. Żal i znużenie pomieszały mu
zmysły. Wahał się. I raptem...
- Mary! - krzyknął. - Mary Standish!!!
Dziewczyna obróciła się w miejscu. Alan był szary na
twarzy jak popiół. Nie darmo marzył o zmarłej tyle dni
i nocy, gdy oto zmarła objawiła mu się teraz jak żywa.
Mary Standish, stojąc na pniu zwalonej topoli, paliła og-
nie sztuczne w dniu jego powrotu.

ROZDZIAŁ Xm
Co i jak
VJTłos Alana skonał w tym krótkim wykrzykniku, on sam
zaś skamieniał po prostu. Nie mógł się przecież łudzić. To
nie był obłęd ani mara senna. To była rzeczywistość.
Okropny szok nerwowy podziałał jak paraliż. Osłabł tak,
że ramiona zwisły mu bezwładnie. Ona żyje! Widział, jak
blada twarzyczka nabiera z wolna rumieńców, słyszał
okrzyk, z jakim zeskoczywszy z pnia spieszy ku niemu.
Całość trwała parę sekund zaledwie, lecz Alanowi wydała
się wiecznością.
Nie widział nic prócz niej. Szczupła postać majaczyła
mu niby we mgle. Podbiegłszy, Mary przystanęła o krok,
zdumiona wyrazem twarzy Alana. Alan odczuł to pod-
świadomie i gwałtownie usiłował opanować nerwy.
- Prawie mnie pan przestraszył - rzekła dziewczyna.
- Spodziewaliśmy się pana i wyglądali od rana. Nie dalej
jak parę minut temu obserwowałam tundrę, ale słońce
świeciło wprost w oczy, toteż nic nie dostrzegłam.
Zdawało się rzeczą niewiarygodną, że znów słyszy jej
głos, ten sam równy, słodki, wzruszający głos, przemawia-
jący z takim spokojem, jakby się pożegnali wczoraj, a dziś
witali z umiarkowaną serdecznością. Absolutnie nie był
w stanie zmierzyć w tej chwili, jak olbrzymia przepaść
dzieli ich punkty widzenia. Jego zdaniem on był po prostu
Alanem Holtem, ona zaś zmarłą kochanką na nowo powo-
łaną do życia. W chwilach swojej poprzedniej rozpaczy
rozważał, co by uczynił, gdyby jakiś cud mu ją przywrócił.
114

postanawiał, że porwie ją w ramiona i zatrzyma tak całą
wieczność. Obecnie jednak, gdy ten cud nastąpił, gdy miał
ją na odległość ręki, tkwił bez ruchu, usiłując tylko głosu
dobyć.
- Pani?... Pani?... - wykrztusił wreszcie. - A ja my-
ślałem...
Urwał. To przecież nie on mówi. To ktoś inny próbuje
go zastąpić stekiem pustych słów. Miał ochotę krzyczeć
wniebogłosy ze szczęścia, ale to szczęście sparaliżowało go
po prostu. Mary niespodzianie dotknęła jego ramienia.
- Nie myślałam, że się pan pogniewa - rzekł słabo.
Sądziłam, że będzie panu obojętne, jeśli tu przyjdę.
Obojętne! Słowo to podziałało niby wybuch, momental-
nie rozjaśniając zatumaniony mózg, zaś dotknięcie jej ręki
rozpaliło w nim płomień szału. Usłyszał raptem własny,
nieludzki jęk, z jakim przygarnął ją do piersi. Przytulił ją
ciasno, miażdżąc pocałunkami drobne usta, nurzając pal-
ce w jej włosach, gniotąc szczupłe ciało uściskiem ramion.
Żyła, przyszła do niego, zapomniał więc o wszystkim,
prócz jednej wielkiej prawdy, działającej jak olśnienie.
Lecz nagle zrozumiał, że dziewczyna z nim walczy, że się
wyrywa, odpychając dłońmi jego twarz. Była tak blisko, że
nie widział nic, prócz jej oczu, oczu pełnych nie miłości by-
najmniej, tylko oburzenia i grozy. Jakby go w serce pchnę-
ła. Ramiona mu się rozluźniły, opadły. Wtenczas Mary
cofnęła się chwiejnie, drżąc, zataczając się i z trudem ło-
wiąc oddech, blada okropnie...
Skrzywdził ją. Widział to po jej oczach, po sposobie,
w jaki patrzyła na niego. Miał wrażenie, że uciekłaby za-
raz, tylko sił jej braknie. Włosy miała potargane, rozchylo-
ne wargi szkarłatne od pocałunków. Milcząc wyciągnęła
bie ręce, daremnie siląc się przemówić.
~ Czy pan myśli, że ja po to przyszłam? - wykrztusiła
wreszcie.
- Nie - odparł Alan. - Żałuję tego, co zrobiłem! Proszę
mi wybaczyć...
115


W jej twarzy nie wyczytał właściwie gniewu, raczej
wstrząs nerwowy i ból fizyczny. Mierzyła go wzrokiem po-
dobnym do tego, jakim patrzyła owej nocy oparta o drzwi
kajuty. Lecz Alan nie zastanawiał się nad tym, całkowicie
pochłonięty zdumiewającym faktem, że ta, którą miał za
umarłą, żyje. Dlaczego, w jaki sposób, kto ją z morza wy-
ciągnął, było już kwestią drugorzędną.
Nogi miał dziwnie słabe. Chciało mu się śmiać, płakać,
doznał po prostu napadu histerii. Szczęście odebrało mu
rozum. W żyłach czuł płomień.
Więc pani żyje! przemówił Alan, wypowiadając
myśl uparcie kołaczącą mu w mózgu. - Pani żyje!!!
Gdyby nie panował nad sobą, gotów byłby powtarzać
to słowo niezliczoną ilość razy. Mary zrozumiała raptem.
Panie Holt - spytała szybko. - Czy nie dostał pan
w Nome mego listu?
Pani listu? W Nome? - powtórzył Alan trzęsąc gło-
wą. - Nie!
I cały ten czas myślał pan, że umarłam?
Alan skinął głową milcząc, gardło bowiem miał zbyt
ściśnięte, by przemówić.
Pisałam przecież do pana ciągnęła Mary. Napi-
sałam ten list, zanim skoczyłam w morze, i rzuciłam do
skrzynki na pokładzie. Nasz statek zabrał go do Nome.
Nic nie dostałem!
Nie dostał pan? - głos jej był pełen zdumienia, lecz
oczy rozumiały już coś niecoś.
Więc to, co teraz, przed chwilą, to dlatego, że pan
miał wyrzuty sumienia z racji mojej śmierci i ucieszył się,
że żyję. Zgadłam, prawda?
Alan oszołomiony skinął głową.
Tak, zgadła pani.
Widzi pan, a ja miałam do pana wielkie zaufanie,
mimo że wtenczas pan mi pomóc nie chciał. Takie zaufa-
nie, że wyznałam w tym liście całą prawdę. Dla wszy-
stkich, prócz pana, umarłam; dla Rosslanda, dla kapitana
116

Rifle'a nawet. Ale panu szczerze napisałam, że się umówi-
łam z młodym Indianinem Thlinkit, że on pierwszy odbił
od brzegu w małym czółnie i wyłowił mnie z morza, gdy
skoczyłam. Pływam doskonale. Potem zawiózł mnie na
ląd, podczas gdy łodzie szukały na próżno.
Opowiadała swobodnie, ani podejrzewając, że kopie
znów między nimi głęboką przepaść. Nim skończyła, stała
już na drugim brzegu, nieosiągalna. Alan nie mógł po pro-
stu zrozumieć, jakim cudem przed chwilą zaledwie tulił ją
w ramionach. Świadomość, że tak było w istocie, a jednak
ona patrzy nań obecnie, jakby nigdy nic, napawała go
przygnębiającym wstydem.
- A teraz jestem tutaj - mówiła dziewczyna dalej z zu-
pełnym spokojem. - Skocząc do morza nie miałam bynaj-
mniej tego zamiaru. Dopiero potem przyszło mi to do gło-
wy, zdaje mi się dlaczego, że spotkałam małego człowieka
z rudymi faworytami, którego mi pan pokazał w palarni
"Nome". Tak więc jestem pana gościem, panie Holt!
W jej głosie nie była cienia pokory, gdy kończąc prze-
mowę odrzucała w tył i wygładzała potargane włosy. Mog-
ło się wydawać, że jest u siebie i łaskawie zaprasza wę-
drowca do swych włości. Tymczasem Alan przytomniał
z wolna. Wizerunek Mary Standish takiej, jaką sobie wy-
śnił w ciągu paru tygodni, słodkiej, rozkochanej, ręka
w rękę idącej z nim przez tundrę, ustępował miejsca rze-
czywistości. Dziewczyna była spokojna, jak dawniej niedo-
stępna. Alan wyciągnął ku niej obie ręce; bez wahania po-
dała mu swoje.
- To było niby olśnienie - przemówił Alan, nareszcie
zupełnie równym głosem. Dniem i nocą myślałem o pa-
ni> śniłem o pani i kląłem siebie, żem przyczynił się do pa-
ni śmierci. A teraz znajduję panią żywą, tutaj!
!eżah
Miał ją tak blisko, że jej dłonie, które tulił w swoich,
f- j . . j~e>" f,*.*,*.^*.. Uv,wU , ,j-w^ii ^i v* j v* fj i
eż jasno wyznawał szaleństwa swych złudzeń.
prawie na jego piersi. Lecz wrócił mu już rozsądek,
117

Trudno po prostu uwierzyć! Myślałem początkowo
że to maligna. Może i maligna. Ale, jeśli nie, rad jestem!
Skoro się jednaik obudzę i przekonam, że to był tylko sen
jak tyle innych snów...
Roześmiał się, uwalniając jej ręce i zaglądając w oczy
zasnute raptem łzami. Nie skończył jednak. Dziewczyna
cofnęła się nieco, lecz jej palce muskały jeszcze jego dłoń
a gardło drżało nerwowo jak tej pamiętnej nocy w kajucie.
Myślałem o pani tam, co godzina, co krok - rzekł,
wskazując ręką przebytą tundrę. - Potem usłyszałem ra-
kiety i zobaczyłem sztandar. Było to po prostu, jakbym
z myśli panią stworzył.
Mary otwór żyła usta, chcąc dać odpowiedź i zamknęła
je bezgłośnie.
A gdy zrLalazłem panią tutaj i nie znikła pani jak
duch, skłonny byłem wierzyć, żem dostał pomieszania
zmysłów. W k.ażdym razie byłem trochę nieprzytomny,
gdyż inaczej ni gdy bym się tak nie zachował. Widzi pani,
strasznie się zdziwiłem, że duch puszcza fajerwerk i zdaje
się, że chciałem mieć po prostu pewność, czy ze zjawą ma-
my do czynieni a, czy z istotną realną.
Ze skraju gęstwy, z tytułu, doleciał głos. Ktoś wołał
czysto i dźwięcznie:
Mary! Mary!
Kolacja skinęła głową dziewczyna. Akurat w po-
rę pan przyszedł. Będziemy w domu przed zmierzchem.
Słysząc, jakc spokojnie wspomina ów dom, jego dom,
Alan uczuł, że serce poczyna mu łomotać. Ruszyła przo-
dem, świecąc w słeńcu bogactwem włosów, on zaś podjął
z ziemi porzuconą fuzję i szedł za nią, mając oczy i duszę
pełną piękna jej smukłej postaci.
Wychynęli na otwartą przestrzeń porosłą miękką mu-
rawą, usianą k-wieciem. Opodal, nad malutkim ogieńkiem
klęczał jakiś człowiek, a tuż przy nim, obserwując go
uważnie, stała, młoda dziewczyna, z dwoma kruczymi
warkoczami. N~awadlook, gdyż to ona była, odwróciła się
118

merwsza, lecz już z boku doleciał dziwaczny, przenikliwy
okrzyk, którego nie umiał wydać nikt prócz Keok.
Keok wracała właśnie spomiędzy drzew, niosąc pełne
naręcze chrustu. Na widok Alana cisnęła chrust na ziemię
i zaczęła biec ku niemu, wyprzedzając stateczniejszą Nawa-
dlook. Potem Alan potrząsnął prawicą Stampede Smitha,
podczas gdy Keok, leżąc wśród kwiatów zanosiła się od pła-
czu. Taki już miała charakter. Płakała zawsze, ilekroć Alan
odchodził i płakała, gdy wracał, co nie przeszkadzało, że już
po chwili śmiała się donośnie. Alan zaś spostrzegł, że miast
nosić włosy splecione w dwa warkocze jak Nawadlook, upi-
na je teraz w kunsztowną fryzurę, wzorem Mary Standish.
Zauważył także u skraju tundry, poza ostatnimi topola-
mi, trzy osiodłane reny pasące się na uwięzi. Tymczasem
Mary pomagała Keok zbierać rozsypany chrust, podczas
gdy Nawadlook zdejmowała z ognia imbryk z kawą,
a Stampede ładował fajkę. Alan zrozumiał, że ponieważ
oczekiwano go tu od dawna, nie dziś, to jutro lub pojutrze,
zatem nikt prócz niego samego nie doznał istotnego wstrzą-
su. Uczynił więc gwałtowny wysiłek, powołując znów do ży-
cia dawnego Alana Holta, osobę zrównoważoną i trzeźwą.
Trudno mu było jednakże uprzytomnić sobie potem, co
się działo w ciągu najbliższej pół godziny. Najbardziej
zdumiewający był moment, gdy Mary Standish usiadła na
wprost niego przy stole, na którym Nawadlook ustawiła
talerze do kolacji - ta sama jasnooka, śliczna Mary Stan-
dish, podziwiana tylekroć w jadalni "Nome".
Posiliwszy się wyszli przed szałas. Stojąc w progu,
wraz ze Stampedem, Alan obserwował trzy dziewczyny
odjeżdżające właśnie na renach w kierunku rancza. Na
pożegnanie Mary posłała mu uśmiech, a nieco później, od-
wróciwszy się, zamachała ręką. Alan ścigał ją wzrokiem
milcząc i byłby tak milczał długo jeszcze, lecz Stampede
trącił go raptem w ramię.
~ Teraz wal! - rzekł z rezygnacją. - Jestem gotów!
Możesz kląć, ile wlezie!


ROZDZIAŁ XIV
Stampede Smith mówi
JL e słowa i gest otrzeźwiły Alana. Tymczasem Stampede
ciągnął dalej z pewną melancholią w głosie:
- Głupi byłem. Co tu dużo gadać. Dalej, Alan, nie krę-
puj się, jazda!
Lecz Alan milczał nadal. Myślał o "Nome". Pojęcie cza-
su znikło i miał wrażenie, że to przed paroma godzinami
zaledwie wczoraj może, Mary Standish tak sprytnie wy-
wiodła go w pole. Podstęp był bardzo prosty, a jednak nie-
zmiernie zręczny przez swą prostotę właśnie. I teraz do-
piero, wiedząc, że wcale nie chciała umrzeć, rozumiał, jak
wiele potrzebowała odwagi.
- Ciekaw jestem - rzekł - po co ona to w ogóle zrobiła?
Stampede, błędnie rozumiejąc powyższe zdanie, wzru-
szył ramionami.
- Co miałem robić? Nie sposób jej było powstrzymać!
Groziła nawet, że mi w łeb palnie, wiesz? Ale kląć możesz,
to ci wolno!
- Dlaczego mam kląć?
- Że ją ze sobą zabrałem, naturalnie! Że ją tu przywio-
złem! Że jej gdzieś nie posiałem po drodze. Trudno prze-
cież, żeby się to wszystko skrupiło teraz na niej!
Skręcał w palcach rude faworyty, oczekując odpowie-
dzi. Alan milczał. W odległości ćwierć mili Mary Standish
wynurzyła się u szczytu wzgórza, jadąc truchtem, z Keok
i Nawadlook tuż za sobą. Wszystkie trzy minęły wzniesie-
nie i znikły po drugiej stronie garbu.
120

_ To mnie właściwie całkiem nie dotyczy nacierał
Stampede - ale mam wrażenie, żeś się jej ani trochę nie
spodziewał!
- Masz rację - rzucił Alan szorstko, schylając się po swój
plecak. - Nie spodziewałem się jej. Sądziłem, że umarła!
Stampede gwizdnął z cicha. Otworzył nawet usta, jak
gdyby chcąc przemówić, lecz zamknął je bezgłośnie. Alan,
umocowując plecak na ramionach, nieznacznie obserwował
starego. Najwidoczniej Stampede nie wiedział, iż Mary jest
tą samą dziewczyną, która skoczyła do morza z pokładu
"Nome", jeśli zatem ona zrobiła z tego sekret, on nie miał
prawa wydawać jej tajemnicy. Podejrzewał jednak, że stary
wyga sam niebawem dojdzie prawdy.
Zdał sobie raptem sprawę, że tundra nuci już pieśń wie-
czorną. Wytężając wzrok usiłował pochwycić raz jeszcze
sylwetki amazonek, jednakże delikatny welon mroku gęst-
niał z każdą chwilą, toteż patrzył daremnie. Ptaki śpiewały
coraz ciszej; nad trawą i wodą polatywał senny świergot;
żar słońca wygasł, pozostawiając jedynie na widnokręgu ró-
żano-złotą smugę. Dzień się już skończył, lecz prawdziwa
noc jeszcze nie nadeszła. Alan myślał, co też tai serce Mary
Standish. W gruncie rzeczy mniej ważny był powód, dla
którego tu przybyła, niż fakt, że jest tak blisko. Tajemnica
wyjaśni się jutro. Był tego pewien. Zawierzy mu przecież.
Teraz, gdy tak wyraźnie udała się pod jego opiekę, opowie
mu wszystko, czego nie śmiała powiedzieć na pokładzie
"Nome". Gubiąc wzrok w dzielącej ich srebrzystej prze-
strzeni, Alan odezwał się półgłosem:
- Jestem rad, żeś ją zabrał.
- Wcale jej nie zabrałem zaprzeczył Stampede
. - Sama przyszła - tu wzruszył ramionami, mru-
cząc coś niezrozumiałego. - A w ogóle prawdę mówiąc, to
nie ona szła ze mną, tylko ja z nią!
Urwał i potarł zapałkę, by zapalić fajkę. Sponad drob-
nego płomyka rzucał wściekłe wejrzenia, jednakże zdrad-
błysk w głębi oczu świadczył, że gniew jest raczej
121

udany. Alan miał ochotę parsknąć śmiechem. Całkowicie
odzyskał dobry humor.
- Jakże to było?
Stampede pyknął parę razy, po czym wyjął fajkę z ust
i odetchnął głęboko.
- To się, widzisz, zaczęło czwartej nocy po wylądowaniu
w Cordowie. Nie mogłem wcześniej trafić na dyliżans. Wre-
szcie jednak jadę już i gdzieś w okolicy Chitiny łapie nas
ulewa. Nie deszcz, broń Boże! Co to dla nas deszcz?! To ro-
biło wrażenie, że Ocean Spokojny leci z nieba na ziemię,
a za nim walą jeszcze dwa oceany. Dyliżans ledwo sunie,
konie brodzą, buda płynie, furman tonie na koźle. Jestem
wściekły, bo głód mi dokucza, z Cordowy wyjechałem na
czczo, a tu taki pech. W kącie ktoś tam siedzi jakiś pasa-
żer, co się w ślad za mną wgramolił po ciemku. Zagaduję
o coś do jedzenia - on milczy. Wtenczas zaczynam kląć. Jak
Bozię kocham, kląłem! Kląłem okropnie! Kląłem rząd, że
pobudował takie szosy, ulewę i samego siebie, że żadnych
zapasów nie wziąłem na drogę. Twierdziłem, że brzuch
mam tak pusty, jak wystrzelana ładownica i nie żałowałem
ani słów, ani gardła. Po prostu straciłem głowę. Wtem wiel-
ka błyskawica rozjaśniła wnętrze budy. Alan, rozumiesz,
zobaczyłem ją siedzącą naprzeciwko, ociekającą wodą,
z błyszczącymi oczyma, pudłem na kolanach i uśmiechnię-
tą. Tak, szanowny panie, uśmiechała się do mnie!
Przerwał, chcąc wywrzeć większe wrażenie i powiodło
mu się to w zupełności. Alan patrzył nań wielkimi oczyma.
- Czwartej nocy po... - zaczął, lecz zdołał się opano-
wać i tylko machnął *eką. Mów dalej, Stampede.
- Zacząłem szukać klamki u drzwi. Chciałem wyślizg-
nąć się na zewnątrz, dać nura w błoto i przepaść, zanim
błyśnie powtórnie. Lecz błysnęło tak prędko, żem nie zdą-
żył. I co widzę. Panna otwiera właśnie swoje pudło, a po-
tem, uśmiechając się, wyjaśnia, że ma pełno wspaniałego
żarcia. I nazwała mnie po imieniu, jak gdybyśmy się znali
całe życie, a potem przesiadła się obok i zaczęła mnie kar-
122

. Jak Boga kocham, Alan, karmiła mnie. Dyliżans zata-
czał się i kołysał, pioruny grzmiały, ulewa biła w okna,
a ilekroć błysnęło, widziałem jej wesołe oczy i uśmiechnięte
usta, jak gdyby to piekło wokół nas sprawiało jej przyje-
mność. Wariatka i tyle! Sam nie wiem, w jaki sposób zaczę-
ła opowiadać, jak to pokazałeś jej mnie w palarni i jak się
obecnie cieszy, że jadę z nią razem. Rozumiesz, ja z nią, nie
ona ze mną! Jednym słowem, od razu wzięła mnie w garść
i tak mną do tej pory kręci, jak sama chce!
Zamilkł i zaciągnął się dymem. Spytał raptem:
- Alan, skąd ona u diabła mogła wiedzieć, że oni jadą
do twego rancza?
- Wcale nie wiedziała - zaprzeczył Alan.
- Naturalnie, że wiedziała. Oświadczyła od razu, że to
spotkanie ze mną w dyliżansie należy do najszczęśli-
wszych w jej życiu, gdyż jedzie właśnie do twego rancza
i cieszy się, że będzie miała tak miłego towarzysza podró-
ży. Bardzo miłego towarzysza, tak się wyraziła. Kiedy
spytałem, czy wiesz o jej przyjeździe, powiedziała, że na-
turalnie nie wiesz o niczym, i że będzie to dla ciebie wiel-
ka niespodzianka. Mówiła jeszcze, że możliwe, iż kupi
twoją posiadłość, więc chce ją sobie zawczasu spokojnie
obejrzeć. Tak się rozgadała, że nawet nie pamiętam już
wcale, jak tam było z tą burzą po dojeździe do Chitiny.
Kiedy wsiedliśmy do pociągu, zasypała mnie gradem py-
tań: o ciebie, o ranczo, o Alaskę. Możesz mi sprawić lanie,
Alan, jednak wyznam od razu, że już między Chitiną
a Fairbanks wyśpiewałem wszystko, com wiedział. Co tu
gadać, tak mnie obłaskawiła, że gotów byłem zjeść z jej rę-
ki nawet kawał mydła. Lecz później, niby nic, jęła pytać
o Johna Grahama i oprzytomniałem natychmiast.
- O Johna Grahama? - bezbarwnie powtórzył Alan.
- Tak, o Johna Grahama. Plotłem, co wiedziałem,
a wiem dużo, tylko potem to już się chciałem jej pozbyć.
Ale przyłapała mnie właśnie, gdy zamierzałem wślizgnąć
się. na statek idący w górę rzeki i, trzymając za rękę,
123

l
oświadczyła spokojnie, że jeszcze nie jest gotowa i że mam
jej pomóc w robieniu zakupów. Prowadziła mnie po ulicy
jak malca, trajkocząc cały czas, że wymyśliła dla ciebie
śliczną niespodziankę. Twierdziła, że na pewno wrócisz do
domu na czwartego lipca, i że wobec tego musimy mieć ko-
niecznie sztuczne ognie. Bo przecież jesteś tak zagorzałym
patriotą, że strasznie byś się zmartwił, gdyby nie uczczo-
no należycie tego święta. Zaprowadziła więc mnie do skle-
pu i wykupiła całą budę. Zapytała po prostu, ile kosztuje
wszystek towar nadziany prochem. Wiesz, ile zapłaciła -
pięćset dolarów! Wyciągnęła z gorsu jakieś jedwabne za-
winiątko, a tam miała paczkę samych studolorowych ban-
knotów - grubą na cal. A potem poprosiła mnie, żebym te
wszystkie rakiety, słońca, diabelskie młyny, gwiazdy, fon-
tanny i tak dalej dostarczył na statek, a poprosiła z taką
miną, jakbym był zakochanym młodzieniaszkiem, który
tylko czeka, aby pannie usłużyć!
W podnieceniu, cały przejęty opowiadaniem, Stampede
nie zauważył nawet, jaki wpływ wywarły na towarzysza
jego ostatnie słowa. W oczach Alana błysnęła najpierw
niewiara, potem, gdy zmiarkował, że Stampede mówi pra-
wdę, jego usta nabrały surowszego wyrazu. To, co usły-
szał, wydało mu się po prostu absurdem. Mary Standish
przybyła przecież na pokład "Nome" jako uciekinierka.
Cały jej dobytek stanowiła skromna walizeczka, którą zre-
sztą porzuciła w kajucie, zanim skoczyła w morze. Jakim
więc cudem mogła być w posiadaniu tak znacznej sumy?
Chyba że Indianin Thlinkit przewiózł jej banknoty w łód-
ce. I kto wie, czy te* pieniądze, sposób, w jaki je zdobyła
w Seattle, nie były powodem jej ucieczki i całej tej kome-
dii z samobójstwem?!
Spąsowiał raptem, tak gwałtownie krew uderzyła mu
do głowy. Podobna myśl równała się po prostu zbrodni.
Było to równie wstrętne, jak szkalowanie własnej matki.
Stampede, nabrawszy w płuca powietrza, odezwał się
znowu:
124

- Jak widzę, Alan, nie interesuje cię to wcale. Muszę
jednak mówić dalej albo pęknę. Jeżeli się potem pognie-
wasz na mnie, możesz mi w łeb palnąć. Będziesz miał ra-
cję. Ani pisnę! A teraz posłuchaj, jak było z tymi ogniami
sztucznymi.
- Mów! Słucham!
- Dostarczyłem je więc na statek ciągnął Stampede
- a ona cały czas deptała mi po piętach, nie spuszczała
mnie z oczu, tak się bała, że umknę. Potem znów kazała
mi iść za sobą, niby żeby kupić parę drobiazgów. Miałem
dźwigać sprawunki, kapujesz? Kupiła to i owo, a przede
wszystkim fuzję. Pytam, na co to pani potrzebne? A ona
odpowiada, to dla pana, Stampede. Więc chciałem podzię-
kować, ale ona się śmieje. To nie prezent - mówi - tylko,
jeżeli pan spróbuje uciekać, podziurawię pana kulami jak
sito. Tak powiedziała! Potem kupiła mi nowy przyodzie-
wek, od stóp do głów, wszystko, co tylko może być: buty,
koszulę, spodnie, kurtę, kapelusz i krawat! I nie dała mi
nawet słowa przemówić, jakbym wcale nie miał własnego
zdania. Po prostu zaprowadziła mnie do sklepu, wybrała
według swego gustu i kazała to wdziać.
Nabrał znów w płuca powietrza i zmarnował czwartą
pod rząd zapałkę, chcąc zapalić zgasłą fajkę.
- Nim dotarliśmy do Tanana - ciągnął jużem się
nieco do wszystkiego przyzwyczaił. Ale tam dopiero za-
częło się piekło. Panna wynajęła sześciu Indian do
dźwigania bagażu i ruszyliśmy do twego rancza. Teraz
Pan sobie nieco wypocznie, Stampede - mówiła do mnie
uśmiechając się tak słodko, że byłeś prawie gotów zjeść ją
ywcem. - Cała pana robota, to nieść "słońca" i pokazy-
wać nam drogę! - Dobrze, biorę więc "słońca", ale naza-
rz jeden z Indian wykręca nogę i nie może iść dalej.
fu f' rzyms^e świece i coś tam jeszcze - dobrych sto
^ w. Musieliśmy jego ładunek podzielić między siebie.
na Z wieczorem rozprostować plecy. Ramiona
rętwiały. I myślisz może, że pozwoliła nam cokol-
125
I

wiek zostawić po drodze? A skądże, za nic w świecie!
A cały czas, sapiąc i dysząc, Indianie pożerali ją wzro-
kiem. Ostatniego dnia podróży, gdyśmy rozbili obóz tak
blisko twego rancza, że dachy prawie było widać, panna
zwołała wszystkich Indian i każdemu wetknęła garść do-
larów ponad umówione wynagrodzenie. To dlatego, że
was strasznie lubię rzekła, a pot^m jęła im zadawać
dziwne pytania. Czy mają żony i dzi-eci? Czy głodują kie-
dy? Czy słyszeli już o takich, co uma^rli z głodu? I dlacze-
go głód ich nawiedza? I, wyobraź sobie, Alan, Indianie od-
powiadali chętnie. Nigdy nie widziałem tak gadatliwych
krajowców. A na zakończenie zadała im najdziwniejsze ze
wszystkich pytań, mianowicie, czy słyszeli o człowieku
imieniem John Graham. Jeden powiedział, że owszem
zna i zauważyłem później, że z nim ^vłaśnie prowadzi na
uboczu długą, ożywioną rozmowę. Kdedy skończyła, oczy
jej płonęły i nie powiedziała mi nawet dobranoc, idąc
spać. To już wszystko, Alan, z wyjątkiem...
- Z wyjątkiem czego?
Stampede zwlekał chwilę z odpovwiedzią. Wreszcie za-
chichotał krótko i w jego oczach zaświeciła ironia:
- Z wyjątkiem tego, że z każdym xrueszkańcem rancza
wyprawia dokładnie to samo, co całą <łrogę robiła ze mną.
Wiesz, jeżeli ona powie słowo, przestaniesz tutaj być pa-
nem. Bawi dziesięć dni dopiero, a m<5wię ci, nie poznasz
swojej budy. Wszędzie chorągwie i gir-landy, na twój przy-
jazd niby. I każdy dzieciak rzuci rodzoną matltę, by lecieć
za nią. Mężczyźni uczęszczają na jakdeś kursy, które ona
prowadzi. Keok i Nawadlook nie odstępują jej na krok.
Nawadlook uczy się śpiewać!
Umilkł na chwilę i rzekł raptem stłumionym głosem:
- Zrobiłeś kapitalne głupstwo, Alanie.
- Wiem o tym, Stampede.
- Ona to kwiat prawdziwy. Więcej" warta niż złoto zie-
mi całej. I mogłeś się z nią ożenić. Wi em o tym. Ale teraz
już za późno. Uprzedzam.
126

_ Nie rozumiem. Dlaczego za późno?!
- Gdyż kocha mnie! - rzucił Stampede wyzywająco
i trochę groźnie. - Sam o niej myślę. Tyś pokpił sprawę.
- Na miłość boską - wykrzyknął Alan. - Chcesz po-
wiedzieć, że Mary Standish...
- Ależ ja nie o niej mówię machnął ręką Stampede.
- Idzie o Nawadlook. Gdyby nie moje faworyty!...
Przerwała mu gwałtownia detonacja. Huk płynął
z bladego mroku na przedzie. Było to niby bardzo odległy
strzał armatni...
- Jedno z tych przeklętych "słońc" - mruknął Stampe-
de _ Oto dlaczego dziewczyny tak spieszyły do rancza.
Ona twierdzi, że tegoroczne obchody czwartego lipca będą
miały dla Alaski wielkie znaczenie. Ciekaw jestem, co ma
na myśli?
- Ciekaw? - szeptem powtórzył Alan.

ROZDZIAŁ XV
Czwarty lipca
eszcze półgodzinny marsz przez tundrę i dotarli do tak
zwanego Parowu Duchów, głębokiej, szarpanej blizny w ło-
nie ziemi, biegnącej od szczytów górskich przez pagórki ku
dolinom. Było to ponure miejsce okutane w głębi przepast-
nym mrokiem. Obrali kamienistą ścieżkę wygładzoną
i wyślizganą racicami renów. Stanowszy na dnie, Alan
ukląkł nad małym strumykiem, który po omacku wyszukał
wśród głazów, i pił, nasłuchując tajemniczego bełkotu wo-
dy, przygłuszanego pokładami mchu. Ze skalnych szpar
i szczelin sączyły się leniwie chłodne krople. Stampede po-
tarł zapałkę i na chwilę wyłoniła się z mroku jego twarz
i błysnęły oczy ciekawie wpatrzone w głąb parowu.
- Alan, chadzałeś tam kiedy?
Ruchem głowy wskazał kręty korytarz, milami sięgają-
cy w głąb gór. Alan odpowiedział obojętnie:
- To ulubiony szlak wielkich brunatnych niedźwiedzi
i rysi, które mordują nasz przychówek. Polowałem na nie
czasami; zawsze sam jeden. Tuziemcy wierzą, że tu stra-
szy. Zwą to miejsce Parowem Duchów i żaden Eskimos do-
browolnie tu nie zajrzy. Tu wszędzie pełno ludzkich kości.
- Niegdyś tu nie szukał złota? - nacierał Stampede.
- Nigdy!
Stampede burknął coś z obrzydzeniem.
- Pomieszało ci się od tych renów zdecydował wresz-
cie. - Tymczasem w parowie jest złoto. Dwa razy je znala-
złem obok ludzkich kości. Szkielety przynoszą mi szczęście.
128

_ Ależ to byli Eskimosi i wcale złota nie szukali!
_ To wszystko jedno! A wiesz, panna była tu ze mną.
Kiedy posłyszała, jak się to miejsce nazywa, koniecznie
chciała przyjść. I, doprawdy, ona wcale nie ma nerwów!
Zapomnieli jej dać przy urodzeniu.
Umilkł na chwilę, po czym ciągnął dalej:
_ Gdyśmy doszli do tej oślizgłej, ociekającej wodą ska-
ły, z której wyrastała żółta czaszka niby jadowity grzyb,
panna nie krzyknęła bynajmniej ani się cofnęła, tylko
chwyciła ustami powietrze i ścisnęła mi rękę aż do bólu.
Był to doprawdy wstrętny czerep, żółty jak chora poma-
rańcza, mokry od wody i pleśni. Zamierzałem roztrzaskać
go kulą i pewno bym to zrobił, gdyby mnie nie złapała za
ramię. A potem parsknęła cichutko dziwnym śmiechem
i mówi: Nie czyń tego, Stampede! To mi przypomina zna-
jomą twarz, a nie chciałabym, żebyś tamtego zastrzelił!
komiczna gadka, może nie? Przypomina znajomą twarz!
Któż, u Boga Ojca, może wyglądać jak zgniły czerep?
Alan nie silił się nawet na odpowiedź, tylko wzruszył
ramionami. Wygramolił się z czeluści mroku na światło
otwartej łąki. Po tej stronie parowu krajobraz przedsta-
wiał jeszcze większą rozmaitość. Na przedzie pęczniał ni-
ski wzgórek; w prawo wybrzuszyny skał i ziemi pięły się
coraz wyżej i wyżej, przechodząc w łańcuch górski, ginący
w mgle oddalenia. Ze szczytu pagórka objęli wzrokiem
rozległą tundrę, rozesłaną pomiędzy półkolistym sznurem
wyniosłości na kształt wielkiej, owalnej zatoki. W głębi,
maskowane przez ostatnie wzgórze, leżało ranczo. Stam-
pede, idąc dobył z pochwy rewolwer i po dwakroć wypalił
w powietrze.
- Taki mam rozkaz tłumaczył się zażenowany. Ro-
zumiesz, Alan, rozkaz i już!
Zaledwie wypowiedział te słowa, już spoza lekkich
mgieł spowijających tundrę dobiegł ku nim niesamowity
wrzask. Buchnął raz, drugi, trzeci, tak żywiołowo, tak
gwałtownie, że Alan widział prawie jak Tautuk, Amuk To-
129

olik i reszta drą gardła, byle się wzajem przekrzyczeć. Za-
raz zagrzmiała tez seria wybuchów, aż się ziemia zatrzęsła.
- Pewnie rzymskie świece - mruknął Stampede. -
A wokół wiszą chińskie latarnie. I, szkoda Alan, żeś nie
mógł widzieć jej twarzy, gdy się dowiedziała, ze tu u nas,
w dniu czwartego lipca słońce świeci całą dobę.
Znad pagórka blada smuga światła z sykiem wzbiła się
w powietrze, zawisła chwilę nieruchomo, jak gdyby spo-
zierając w dół, na szarą ziemię, i rozpękła się z trzaskiem
na niezliczoną ilość dymiących iskier. Stampede palnął
znów w niebo ze swego rewolweru i nawet Alan, podnieco-
ny nagle, wystrzelił w górę cały magazyn swojej fuzji. Jed-
nak gwar i łoskot dochodzący z oddalenia zagłuszyły huk
wystrzałów Nowa rakieta wzbiła się w przestworza. Po-
tem dwa słupy ognia buchnęły nad ziemią i słychać już
było wrzask głosów dziecięcych zmieszany z głosami mę-
skimi. Cała ludność rancza zbiegła się witać gospodarza
Z dalekich łąk wysokogórskich przybyli półdzicy pasterze
Po raz pierwszy spotykano go tak szumnie i uroczyście.
Alan wiedział, ze to zasługa Mary Standish.
W piersi Alana serce biło mocno i nierówno. Ani sły-
szał, jak Stampede tłumaczy, ze on sam, Amuk Toolik
i dwa mendle dzieciaków pracowali tydzień cały, groma-
dząc chrust i suchy mech na ogniska. Ogniska płonęły już
trzy, gdy zaś wydłużonym krokiem ruszyli przez tundrę,
głucho zadudniły niewidzialne tam-tamy Ze szczytu ma-
łego kopca objęli wzrokiem zabudowania osady. Wokół do-
mostw ganiały podniecone sylwetki, dzieci i kobiety ciska-
ły paliwo w ogień*, muzykanci usadowieni w półkole
wytrzeszczali oczy w stronę, skąd pan miał przybyć, a pół
setki lampionów chińskich kołysało się łagodnie, trąca-
nych nocnym powiewem.
Wiedział, czego się po nim spodziewają, były to bo-
wiem prawdziwe dzieci. Nawet Tautuk i Amuk Toolik,
główni jego pomocnicy, silni, odważni, gotowi życie dlań
poświęcić, gdyby zaszła taka potrzeba, byli także dziećmi.
130

l
Alan wręczył staremu swa fuzję i pospieszył przodem.
Głośno, na całe gardło rzucił zew tundry i natychmiast
tłum kobiet, mężczyzn i dzieci pędem ruszył mu naprze-
ciw. Umilkł łoskot tam-tamów; muzykanci skoczyli na
równe nogi. Fala zalała Alana zewsząd; otoczyła go, po-
niosła. Przenikliwe wrzaski i śmiechy, dziecięce piski za-
chwytu, skłębiły się w jeden ogłuszający hałas. Oburącz
ściskał spracowane, twarde dłonie mężczyzn, delikatniej-
sze i węższe ręce kobiet. Chwytał w ramiona dzieci, klepał
szerokie bary i mówił, mówił, nazywając każdego po imie-
niu bez wahania, bez pomyłki, jakkolwiek, wliczając dzie-
ci, tłum liczył przeszło pół setki głów. To byli przecież jego
ludzie. Grała w nim duma, radość, przywiązanie i poczu-
cie władzy. Wiedział, że go kochają. Tłoczyli się wkoło ni-
by jedna wielka rodzina. Więc po raz drugi i trzeci tulił te
same brązowe prawice i podnosił w powietrze rozpromie-
nione bachory pod rozczulonym wejrzeniem matek.
Lecz raptem drgnął i zastygł na mgnienie bez ruchu.
Pod okapem domu, w świetle chińskich lampionów, ujrzał
Mary Standish. Sokwenna, starzec tak wiekowy, że cho-
dził zgięty wpół robiąc wrażenie wiedźmy, tkwił u jej bo-
ku. W następnej chwili głowa Sokwenny znikła, zabrzmiał
natomiast łoskot tam-tamu. Równie szybko jak się poprze-
dnio zebrał, tłum rozpadł się i rozproszył. Muzykanci kuc-
nęli znów na ziemi tworząc półkole. Trysnęły w górę fajer-
werki. Tancerze łączyli się w grupy. Rzymskie świece
zapłonęły na niebie. Słońca zawirowały w powietrzu.
Przez otwarte drzwi izby ryknął gramofon. Był przezna-
czony wyłącznie dla niego. Poznał nutę i słowa: "Gdy John
wraca do domu..."
Mary Standish nie ruszyła się z miejsca. Stała teraz
sama jedna, uśmiechając się doń oczyma i ustami. Różniła
się ogromnie od tej Mary, która znał na statku. Zalęknie-
nie, bladość lic i dziwny przymus, będące jakby nieodłącz-
n^ jej cechą, znikły całkowicie. Promieniała chęcią czynu
1 radością życia, jednakże nie wyładowywała swej energii
131

ani słowem, ani gestem. Jakże wyraziście natomiast mó-
wiły jej oczy i usta, cała smukła postać, gdy tak czekała
na niego.
- Jakie to wszystko bajeczne - rzekła, skoro się do
niej zbliżył, a głos jej lekko drżał. - Nie domyślałam się
wcale, że tak bardzo do pana tęsknią. To musi być strasz-
nie przyjemnie, czuć się tak kochanym!
- Pomogła im pani dać wyraz tej radości - odparł. -
Dziękuję serdecznie. Stampede mi mówił, ile z tym było
kłopotu. A jako jedyna nagroda, iluzoryczna możliwość
zamerykanizowania niedowiarka. - Tu ruchem brody
wskazał pół tuzina flag gwieździstych, łopoczących nad je-
go dachem. Swoją drogą są wcale ładne.
- To nie był żaden kłopot - odparła mu wesoło. - I nie
gniey.,1 się pan, prawda? Ubawiłam się setnie!
Odpowiadając jej, Alan usiłował przybrać obojętne
wejrzenie i wodził oczami po rozbawionym tłumie. Zdawa-
ło mu się, iż jest jedna tylko rzecz do powiedzenia, przy
czym należy wyrazić ją spokojnie i bez widocznego wzru-
szenia.
- Nie gniewam się - rzekł. - Przeciwnie, jestem tak
dalece rad, że nie oddałbym tego powitania za całe złoto
Alaski. Żałuję tego, co się stało w topolowym gaju, jednak-
że i tamtej chwili również nie przehandlowałbym za żad-
ne skarby świata. Cieszę się, że pani żyje! Cieszę się, że
pani tu jest! Jednakże brak mi czegoś. Pani wie, czego.
Musi mi pani wyznać całą swoją tajemnicę. To jedyne ucz-
ciwe wyjście.
Musnęła palcami jego ramię.
- Poczekajmy do jutra! Proszę, poczekajmy do jutra!
- A co jutro?
- Będzie pan miał prawo zadać mi każde pytanie, ja-
kie pan uzna za wskazane i jeśli pana nie zadowolę ode-
słać mnie tam, skąd przybyłam. Ale dziś proszę mi nie
psuć zabawy. To wszystko jest takie cudne, takie wzrusza-
jące, pan i ci ludzie, i ich radość!...
132

Syk rakiet i pękanie słońc zagłuszały jej słowa tak, iż
Alan musiał pochylać głowę, by ułowić cokolwiek. Ręką
wskazała chatę poza jego domem.
- Mieszkam wraz z Keok i Nawadlook, przyjęły mnie
do siebie. I doprawdy myślę nieraz, że kocham tych wszy-
stkich ludzi nie mniej od pana.
Nawadlook zbliżała się właśnie i Mary, musnąwszy
wpierw ramię Alana palcami, odeszła wraz z przyjaciółką.
Na odchodnym rzuciła mu jeszcze:
- Jeśli pan zachce, to możemy później zatańczyć ra-
zem przy dźwiękach tam-tamów.
Obserwował ją, jak się oddalała szybko. W pewnej
chwili obejrzała się i posłała mu uśmiech dziwnie pogod-
ny. Alan uczuł, jak serce bije w nim silniej. Pospieszył
w stronę muzykantów i tancerzy. Ze zdziwieniem spo-
strzegł, że zachodzi w nim wyraźna zmiana. Dotychczas
nigdy nie brał udziału w zabawach tuziemców, trzymając
się zawsze na uboczu i tylko zachęcając ich uśmiechem.
Obecnie czuł po prostu fizyczną potrzebę wyładowania na-
gromadzonej radości i energii.
Stampede puścił się właśnie w pląsy. Wyrzucając nogi
wysoko, ryczał do wtóru innym, podczas gdy kobiety dro-
biły naprzeciw mężczyzn, kolebiąc się rytmicznie i podkre-
ślając tempo ruchami ramion.
Chóralny wrzask przywitał pojawienie się Alana. Za-
praszano go tak zawsze, jednakże dziś po raz pierwszy
usłuchał, zajmując miejsce między Stampedem i Amuk
Toolikiem. Muzykanci, szalejąc z podniecenia, omal nie
rozwalili tam-tamów. I dopiero gdy zabrakło mu tchu,
a pot zalał mu oczy, Alan dostrzegł Mary Standish w kole
tańczących kobiet. Oczy jej błyszczały, skoro zaś zauważy-
*a> że patrzy na nią, klasnęła w dłonie z uciechy. Alan od-
powiedział uśmiechem i pomachał do niej ręką.
Jeszcze godzina zabawy, wrzasków i tańców, pytań
1 dpowiedzi i Alan znalazł się wreszcie sam jeden w czte-
rech ścianach swego domu. Z sympatią objął wzrokiem
133

wielką izbę mieszczącą w sobie zrazem gabinet i jadal-
nię. Nigdy dotąd nie uczyniła na nim tak przyjemnego
wrażenia. Początkowo zresztą flie zauważył żadnych
zmian, bowiem biurko stało na dawnym miejscu, stół zaj-
mował środek pokoju, na ścianach wisiały znajome obrazy
i lśniła dobrze wyczyszczona broń. Podłogę zaścielał stary
dywan. Lecz wtem, niespodzianie, dostrzegł także rzeczy
nowe. Miast ciemnych zasłon w oknach wisiały jasne fi-
ranki, a stół i tapczan w głębi zaścielały nowe pokrycia.
Na biurkach, w brązowych ramkach, stały dwa portrety:
Jerzego Waszyngtona i Abrahama Lincolna, a ponad ni-
mi, na ścianie, krzyżowały się cztery małe gwieździste
chorągiewki. Alan przypomniał sobie rozmowy na pokła-
dzie "Nome" i zrozumiał, że tylko Mary Standish mogła tu
te emblematy umieścić.
W pokoju były również kwiaty i naturalnie te także po-
chodziły od niej. Zrywała zapewne co dzień świeże wiązan-
ki w oczekiwaniu dnia jego powrotu; myślała o nim również
w Tanana, kupując te firanki i pokrycia. Przyszedł do sy-
pialni i znów zobaczył nowe zasłony w oknach, nową kapę
na łóżku i nawet parę czerwonych marokańskich pantofli,
których jako żywo, nie widział nigdy przedtem. Podniósł je
z ziemi i parsknął wesołym śmiechem, stwierdzając, jak
bardzo optymistycznie oceniła rozifllary jego nóg.
Wrócił do bawialni i siadłszy W fotelu zapalił fajkę. Nie
mógł jednakże długo wysiedzieć, wstał więc i wyjrzał przez
okno. Gwar już dawno ucichł. Wid^ć, ludzie już dawno uda-
li się na spoczynek. Ze swego okna Alan widział dom,
w którym mieszkały Keok i Nawadlook ze swym opieku-
nem, starym, pomarszczonym Sokwenną. Zgodnie z jego
słowami Mary Standish przebywała również pod tym da-
chem. Alan patrzył długi czas pogrążony w głębokiej zadu-
mie, aż ostatnie odgłosy życia zamarły w nocnej ciszy.
Stuk do drzwi wyrwał go z zamyślenia. Wszedł Stam-
pede. Skinął krótko głową i usiadł. Niepewnie powiódł
wkoło wzrokiem.

- Ładny był wczorajszy wieczór, Alanie. Wszyscy się
cieszyli, żeś nareszcie przybył.
- Zdaje się, że tak. Rad jestem, żem znów do domu
trafił-
- Mary Standish pracowała za trzech. To ona przybra-
ła ten pokój.
- Od razu to odgadłem. Oczywiście Keok i Nawadlook
pomagały j ej.
- Niewiele! Przeważnie robiła wszystko sama. Zakła-
dała firanki. Ustawiała portrety. Przybijała chorągiewki.
Zbierała kwiaty. Słowem, starała się bardzo. Może nie?
- Owszem - przyznał Alan.
- Ładna też jest?
- Niezwykle!
Stampede miał dziwny wyraz oczu. Nerwowo wiercił
się na krześle, jakby nie mogąc dobrać słów. Alan usiadł
naprzeciw niego.
- No, dalej Stampede, co masz na wątrobie?
- Piekielne rzeczy przeważnie - wybuchnął naraz
Stampede z rozpaczą. - Nurtuje mnie to i nurtuje. Ale nie
chciałem ci psuć zabawy. Wiem, że mężczyzna powinien
trzymać język za zębami, jeśli idzie o kobietę, ale w tym
wypadku, zdaje mi się, trzeba postąpić inaczej. Psiakrew,
jakże mi się nie chce gadać. Dałbym się raczej gadzinie
ugryźć! Jednakże palnąłbyś mi chyba w łeb, gdybyś od-
gadł, że wiem coś w tej sprawie i milczę.
- W jakiej sprawie?!
- W najważniejszej! Kim jest kobieta, zwąca się Mary
Standish?

134


ROZDZIAŁ XVI
Skrawek listu
yraz fizycznego wprost wysiłku w twarzy Stampede
Smitha nie przeraził zbytnio Alana. Przeciwnie, czuł jak
gdyby pewną ulgę, obok znacznej ciekawości. Musiał prze-
cież znad prawdę, najbardziej zaś obawiał się chwili, gdy
dziewczyna sama mu ją wyjawi. Toteż zapowiedź starego
wyraźnie uprościła sytuację.
- Mów! ozwał się wreszcie Alan. - Co wiesz o Mary
Standish?
Stampede pochylił się przez stół z błyskiem rozpaczy
w oczach.
To świństwo mruknął. - Ja wiem. Mężczyzna, któ-
ry obmawia kobietę poza jej plecami, winien dostać kulką
w łeb i bądź pewien, że gdyby to było cokolwiek innego,
nie puściłbym pary z ust. Ale tę rzecz musisz wiedzieć.
A poza tym, nie pojmiesz nigdy, jak obrażliwie postępuję.
Ty przecież nie jechałeś z nią dyliżansem podczas tej wi-
chury, która cały Ocean Spokojny wydmuchiwała z brze-
gów. Ani nie karmiła cię. Ani nie pociłeś się wraz z nią na
szlaku od Chitiny po ranczo, jak ja. Gdybyś był na moim
miejscu, tobyś także miał ochotę pchnąć nożem człowieka,
który by ją obmawiał!
- Nie wtrącam się bynajmniej do twoich spraw osobis-
tych - upomniał go Alan spokojnie. To wyłącznie należy
do ciebie.
I w tym cała trudność - podkreślił tamten frasobli-
wie. - To nie moja sprawa. To właśnie twoja. Gdybym zwie-
136

cokolwiek po drodze, zanim przybyliśmy do rancza,
wgzystko poszłoby innym torem. Pozbyłbym się jej jakoś.
Ale odkryłem prawdę dopiero dziś wieczorem, kiedy odnosi-
łem Keok gramofon. Odtąd łamię głowę, co robić. Gdyby
ona po prostu umykała ze Stanów przed policją jako zło-
dziejka, wspólniczka fałszerzy pieniędzy czy coś podobnego
moglibyśmy jej przebaczyć. Nawet gdyby zamordowała ko-
goś - tu wykonał dłonią rozpaczliwy gest - i to by jeszcze
uszło. Ale idzie o coś innego, o rzecz znacznie gorszą!
Urwał i pochylając się jeszcze bliżej, kończył głucho:
- Jest jedną z agentek Johna Grahama, nasłaną, by
cię szpiegować. To straszne, co ja mówię, ale, niestety,
mam dowody!
Wyciągnął rękę poprzez stół i bardzo wolno otworzył
zaciśniętą pięść. Gdy cofnął rękę, na stole pozostał zmięty
kawałek papieru.
- Znalazłem u niej na podłodze - tłumaczył. - Sam
nie wiem, dlaczego to podniosłem ani po co zajrzałem do
środka. Ot, przypadek.
Podczas gdy Alan czytał parę słów skreślonych na pa-
pierze, Stampede czekał, pilnie obserwując lekki skurcz
na twarzy przyjaciela. Po chwili Alan wstał, wypuścił kar-
tkę z palców i milcząc podszedł do okna. W chacie, pod da-
chem której tak gościnnie przyjęto Mary Standish, światło
już zgasło- Stampede wstał również. Zauważył lekkie, nie-
dostrzegalne niemal wzruszenie ramion Alana.
Alan łłlt przemówił pierwszy:
- To jest właśnie owo brakujące ogniwo. Doskonale łą-
czy ze sobą poszczególne wiadomości. Dziękuję ci, Stam-
pede. Przyznaj jednak, że mało brakowało, a byłbyś nic
nie powiedział.
- PrzyznaJ? ~ burknął Stampede,
_ I w tym przypadku również nie miałbym do ciebie
Pretensji. To ten rodzaj kobiety, o której trudno mówić co
złego, gdyZ wydaje ci się zawsze, że oskarżając ją, popeł-
niasz kłatf*stwo- Wychodząc z tego założenia, będę wierzył
137

Grahamem, było to niemożliwe, ów list, jej postępki, dzi-
waczne powiedzenia, stanowiły nieodparte argumenty
jednocześnie jednak, dobywając na jaw wszelkie szczegóły'
wynajdywał w nich nowe, niezmiernie ciekawe rysy.
Na przykład, czyż nie należało przypuszczać, że Mary
Standish, miast iść ręka w rękę z Johnem Grahamem
pracuje przeciwko niemu. Może jakieś gwałtowne nieporo-
zumienie z szefem skłoniło ją do ucieczki na pokład "No-
me", zaś nieprzewidziane spotkanie z Rosslandem za-
klętą duszą Grahama - było przyczyną desperackiego
skoku w morze?
Wahając się między wyborem tych dwu możliwości,
czuł jednakże, jak go stale przygniata bolesny ciężar. Je-
żeli nawet obecnie Mary Standish nienawidzi Johna Gra-
hama, nie da się zaprzeczyć, iż poprzednio i to niezbyt
dawno, należała do jego zaufanych współpracowników;
list był tego dostatecznym dowodem. Co mianowicie
spowodowało rozłam, wpłynęło na ucieczkę dziewczyny
w Seattle i skłoniło ją potem do odegrania komedii samo-
bójstwa - mogło zawsze pozostać dlań tajemnicą, a pra-
wdę powiedziawszy w chwili obecnej nie nazbyt nawet
pragnął zajrzeć w głąb tej afery. Wystarczała mu świado-
mość, że Mary boi się przeszłości i tego, co zaszło niegdyś
i że właśnie w chwili okropnej trwogi ścigana przez jedne-
go z zauszników Grahama, schroniła się pod jego opiekę,
a nie zdoławszy go przekonać, nadała wypadkom tak dra-
matyczny bieg. Tu przypomniał sobie, że jednocześnie usi-
łowano przecież zamordować Rosslanda. Co prawda fakty
dowiodły, że Mary nie ponosiła bezpośredniej odpowie-
dzialności, jednakże zbieg okoliczności upoważniał do naj-
dzikszych przypuszczeń.
Odsunął się od okna, otworzył drzwi i wyszedł. Chłod-
ny powiew nocy z chrzęstem kołysał papierowe latarnie;
chorągiewki trzepotały na wietrze. Ich łagodny szelest
działał kojąco na stargane nerwy, przywodząc na myśl ów
140

dzień w Skagway, gdy Mary szła z nim ramię w ramię,
promiennymi oczami chłonąc piękno gór.
Czyż nie wszystko jedno, kim jest, kim była, skoro po-
siada tyle uroku? Tyle wdzięku! Tyle prawdziwej, męskiej
odwagi.
Spojrzał znów na chorągiewki łopocące z wiatrem na
dachu jego domu, po czym wrócił do izby, szybko zdjął
ubranie i rzucił się na łóżko. A zapadając już w sen, pomy-
ślał, że wszystkie troski są jedną wielką blagą, zaś życie
jest piękne, gdyż Mary Standish nie umarła, żyje i jest tu,
blisko.

l
ROZDZIAŁ XVH
Ranek Alana
/\lan spał doskonale kilka godzin, lecz mimo znużenia
i kłopotów dnia poprzedniego, zbudził się, jak postanowił,
o szóstej. Służąca, Wegaruk, pamiętała o zwyczajach pa-
na, toteż czekała nań już wielka misa pełna chłodnej wo-
dy. Alan umył się, ogolił, włożył czyste ubranie i przed
siódmą zasiadł do śniadania. Stół, przy którym jadł za-
zwyczaj, stał w małym pokoiku o dwu oknach, poprzez
które, jedząc, mógł obserwować większość zabudowań
rancza. Domki te zbudowane starannie ze sprowadzonego
z gór drzewa, wyciągnięte w równej linii wzdłuż jedynej
uliczki, nie przypominały w niczym zwykłych chat eski-
moskich. Przed każdym leżało istne morze kwiatów, zaś
w samej głębi, na małym wzgórku, stał domek Sokwenny.
Ponieważ Sokwenna był najstarszym spośród wszystkich
mieszkańców, a tym samym najmądrzejszym, ponieważ
także gościł pod swoim dachem Keok i Nawadlook, naj-
piękniejsze dziewczyny osady jego dom, pod względem
wielkości, ustępował: jedynie dworkowi Alana. Alan, je-
dząc i obserwując go, spostrzegł teraz ponad dachem spi-
ralę sinego dymu. Lecz był to jedyny objaw życia.
Tymczasem słońce stało już bardzo wysoko, odbywszy
przeszło pół drogi między linią horyzontu a zenitem. Parę
godzin temu wynurzyło się na widnokręgu od strony pół-
nocnej, teraz zaś miast ku zachodowi płynęło wyraźnie na
wschód. Alan wiedział, że mężczyźni dawno już odeszli do
142

tad kobiety zaś i dzieci nie zbudziły się jeszcze, odsypia-
jąc wzruszenia ubiegłej nocy.
Wstając od stołu raz jeszcze rzucił wzrokiem w stronę
chaty Sokwenny. Jakaś samotna postać wynurzyła się
właśnie z drugiej strony zbocza i stanęła pod słońce
u szczytu pagórka. Nawet z tej odległości, mimo że słońce
biło mu prosto w oczy, Alan wiedział, że to Mary Standish.
Pełen stoickiego spokoju odwrócił się plecami do okna
i zapalił fajkę. Dobre pół godziny porządkował później
swoje papiery i książki gospodarcze, oczekując Tautuka
i Arnuk Toolika, kiedy zaś nadeszli, zegarek wskazywał
dokładnie godzinę ósmą.
- To był bardzo dobry rok - rzekł Tautuk w odpowiedzi
na pierwsze pytanie Alana. - Doskonale nam się wiodło.
- Piekielnie dobry rok! - poparł jego świadectwo
Amuk Toolik. Moc cieląt! Racice zdrowe! Gęsty mech!
Mało wilków! Tłuste stada! Piekielnie dobry rok!
Zagaiwszy sprawy w ten sposób, pogrążyli się wszyscy
trzej w ich drobiazgowym rozbiorze. Alan zatonął w pracy
całkowicie, czując radosną dumę pioniera, wytyczającego
linię nowych granic. Nie zważał, że czas leci. Stawiał setki
pytań, zaś Tautuk i Amuk Toolik gubili wprost języki,
pragnąc opowiedzieć wszystko naraz. Ich głosy grzmiały
niby hymn triumfalny. Oto, od kwietnia do maja, liczeb-
ność stad wzrosła o tysiąc głów, przy czym krzyżowanie
rasy azjatyckiej z dzikim leśnym karibu dało setkę wprost
niezwykłych cieląt. Nigdy jeszcze pod zimową warstwą
śniegu nie znajdowano tak gęstych pokładów mchu, unik-
nięto pożaru tundry, choroba racic nie pojawiła się wcale,
pobito wszelkie rekordy płodności. Wreszcie, prowadzenie
mlecznej farmy pod kręgiem polarnym z dziedziny fanta-
stycznych eksperymentów przeszło w fazę rzeczywistości,
bowiem Tautuk miał już teraz siedem samic karibu, dają-
cych każda po litrze mleka dwa razy dziennie, przy czym
to było niemal równie tłuste jak najlepsza śmietan-
143

ka krowia. Dwadzieścia innych karibu dawało do pół litra
przy każdym udoju.
Amuk Toolik natomiast rozwodził się szeroko nad nie-
prawdopodobnymi wprost wyczynami wyścigowych karibu.
Trzylatek Kauk na przykład ciągnąc sanie po świeżym śnie-
gu przebył pięć mil w trzynaście minut i czterdzieści siedem
sekund. Kauk i Olo, we dwójkę, z identycznymi sankami, po-
konały dziesięć mil drogi w dwadzieścia sześć minut i czter-
dzieści sekund, a pewnego razu ta sama para przy próbie wy-
trzymałości pokonała jednym skokiem dziewięćdziesiąt
osiem mil. Eno i Sutka, pierwsze dorosłe mieszańce leśnych
karibu, odznaczający się masywną budową, wlekły ładunek
wagi ośmiuset funtów* w ciągu trzech dni z rzędu, robiąc
czterdzieści mil dziennie. Agenci z Fairbanks i Tanana oraz
z półwyspu Seward proponowali już po sto dziesięć dolarów
za głowę materiału hodowlanego, mającego w sobie krew dzi-
kich karibu, w ciągu zimy zaś schwytano i dołączono do stad
siedem młodych byczków i dziesięć pięknych samic.
Dla Alana był to prawdziwy triumf. I nie o osobistą
fortunę mu szło. Widział kochany kraj - Alaskę, budzącą
się wreszcie z wiekowego snu; ziemia będąca niegdyś ko-
lebką świata całego nabierała znów sił i życia. Toteż długi
czas jeszcze po odejściu Tautuka i Amuk Toolika serce
Alana drżało głębokim uczuciem szczęścia.
Skoro wreszcie spojrzał na zegarek, zdziwił się, że go-
dziny lecą tak szybko. Zanim, skończywszy porządkować
papiery i książki, wyszedł, była prawie pora obiadowa. Sły-
szał głos Wegaruk, dobiegający z ciemnego wnętrza podzie-
mnej lodowni, wykutej w zmarzniętym podglebiu tundry
i ułowił jednocześnie słaby błysk jej świecy. Przystanąwszy,
po chwili namysłu skręcił, zszedł po cichu parę stopni i zna-
lazł się w wielkiej, kwadratowej izbie, osiem stóp** pod po-
wierzchnią. Od setek tysięcy lat ziemia nie odtajała tu ani
* Funt - podstawowa angielska jednostka miary, wynosząca około
0,4536 kg.
** Stopa - angielska jednostka długości, odpowiadająca 0,3048 m.
144

razu. Wegaruk miała zwyczaj rozmawiać sama z sobą, jed-
nakże Alanowi wydało się dziwne, że stara własnym uszom
tłumaczy tak dokładnie, iż gleba tundry mimo tropikalnego
niemal bogactwa roślinności letniej, nie odmarza nigdy głę-
biej niż na trzy do czterech stóp, poniżej zaś ziemia jest
wiecznie skrzepnięta i to od tak dawna, że "nawet duchy
zapomniały od kiedy". Alan uśmiechnął się, słysząc tę ga-
wędę o duchach i miał właśnie zdradzić swoją obecność,
gdy przeszkodził mu głos tak bliski, że rozmówca, ukryty
w cieniu ściany, mógłby go łatwo dotknąć.
- Dzień dobry, panie Holt!
Była to Mary Standish i Alan dość niemądrze wytrze-
szczył oczy, chcąc ją dojrzeć w mroku.
- Dzień dobry odparł. Szedłem właśnie do miesz-
kania pani, gdy zwabił mnie głos Wegaruk. Widzi pani, po
tak długim pobycie w Stanach nawet do tej ponurej lodow-
ni czuję żywą sympatię. Czy szukacie mięsa, matko? - za-
wołał w stronę Wegaruk.
Stara odpowiedziała twierdząco, obracając ku niemu
krępą, kwadratową niemal postać, przy czym blask jej
świecy, płonącej jaskrawo wewnątrz otwartej puszki od
konserw, padł wprost na Mary Standish. Jakby ją kto sło-
necznym światłem oblał. Wydała się Alanowi tak piękną,
tak niezmiernie pożądaną, aż dreszcz go przeszedł. Był
nadal pod wrażeniem i wtedy nawet gdy z chłodu i mroku
piwnicy wydostali się znów na ciepło i światło dzienne
i poszli przez tundrę w kierunku chaty Sokwenny. Całą
drogę Mary gawędziła z ożywieniem, przez które przebija-
ło jednak pewne leciutkie zaambarasowanie. Powiedziała
mu, że Keok i Nawadlook wybrały się umyślnie na daleki
spacer, by dać im możność swobodnej rozmowy. Zauważył,
ze mówiąc to, rumieni się lekko, jednakże nie ułowił w jej
oczach nawet cienia wahania lub obawy.
W bawialni Sokwenny, wzorowanej na jego własnej
1 pełnej świeżego kwiecia, Alan usiadł, dziewczyna zaś
siadła obok i czekała, by przemówił pierwszy.
145

- Pani kocha kwiaty? zaczął Alan niezręcznie. -
Chciałem właśnie podziękować za te bukiety u mnie
i w ogóle za wszystko.
- Kwiaty to moja mania - odparła. A nigdy nie wi-
działam równie pięknych jak tutaj. Kwiaty i ptaki. Nie
przypuszczałam, że ich tutaj tak wiele.
- Nikt tego nie przypuszczał! Któż oprócz nas zna
Alaskę?
Urwał i przywarł do niej wzrokiem, siląc się przejrzeć
ją do głębi. Siedziała cichutko, trochę blada, nieodgadnio-
na jak wprzódy. Wtenczas, w porywie nagłej rozpaczy, za-
wołał, wyciągając ku niej ręce:
- Mary, na miłość boską, wyznaj mi prawdę! Powiedz,
po coś tu przybyła?!
- Przybyłam - odparła spokojnie, nie spuszczając
z niego oczu - ponieważ wiem, że człowiek taki jak pan,
gdy kocha kobietę, będzie walczył o nią i bronił jej, nawet
gdyby nigdy nie miała być jego.
- Ależ pani nie wiedziała o tym aż do chwili spotkania
w topolowym gaju?!
- Wiedziałam wcześniej! Słyszałam w chacie MacCor-
micka.
Wstała z wolna. On podniósł się również, spoglądając
na nią półprzytomnie, podczas gdy zrozumienie, wyczucie
prawdy rozjaśniło mu umysł. Zdumiony wykrzyknął:
- Była pani w chacie? Ellen MacCormick dała pani
wszystko?
Skinęła głową twierdząco:
- Tak, tę walizeczkę, którą pan przyniósł ze statku.
Och, proszę się nie gniewać! Proszę być wyrozumiałym.
Trafiłam do chaty tego dnia właśnie, gdy pan wrócił
z ostatnich poszukiwań. Pan MacCormick nie wiedział
o niczym, ale ona wiedziała. Nakłamałam jej trochę, tro-
szeczkę, tyle tylko, by wydobyć obietnicę, że panu nic nie
powie. Bo widzi pan, straciłam wtenczas zaufanie do
świata i odwagę i bałam się pana!
146

- Mnie?!
- Pana i w ogóle wszystkich. Znajdowałam się w po-
koiku za plecami Ellen MacCormick, gdy ona zadała panu
to... to pytanie. A gdy usłyszałam odpowiedź pana - ska-
mieniałam po prostu. Byłam oszołomiona; nie mogłam
uwierzyć. Sądziłam przecież, że po tym, co zaszło na stat-
ku pogardza pan mną, a poszukuje mego ciała jedynie
z poczucia obowiązku. Dopiero, gdy dwa dni później Ellen
MacCormick otrzymała pana listy i przeczytałyśmy je...
- Otwarła pani oba?...
- Naturalnie! Jeden przecież miał być otwarty zaraz,
a drugi - gdy ja się znajdę. Otóż ja się znalazłam! Może to
nie było zresztą zbyt uczciwe, ale któreż kobiety zdołają
się oprzeć podobnej pokusie! Zresztą chciałam wiedzieć!
Czyniąc to wyznanie nie spuściła oczu ani nie odwróci-
ła głowy. Z bajecznym spokojem wytrzymała spojrzenie
Alana.
- Wtenczas uwierzyłam! Zrozumiałam, przeczytawszy
ten list, że jest pan jedynym człowiekiem na świecie, który
potrafi mi pomóc, jeśli się do niego zwrócę. Tylko nie mam
już odwagi i... i boję się, że każe mi pan odejść!
Po raz wtóry zobaczył łzy w jej szeroko otwartych
oczach, łzy, których nie usiłowała zetrzeć i poprzez które
uśmiechnęła się nigdy nie widzianym czarownym uśmie-
chem. Alan przemówił, z trudem rozchylając suche wargi.
- Przyszła pani więc, bo panią kocham! Ale, pani...
sama?...
- Przyszłam dlatego, że od początku miałam do pana
wielkie zaufanie.
- Musiało być coś jeszcze - nacierał. - Jakaś inna
przyczyna.
- Dwie - przyznała. Łzy jej już wyschły, natomiast
twarz zabarwił lekki rumieniec.
- A te są?...
- Jednej nie może się pan dowiedzieć. Co do drugiej,
jeżeli ją powiem, pogardzi pan mną. Jestem tego pewna!
147

- To ma coś wspólnego z Johnem Grahamem?
Skinęła głową.
- Tak.
Po raz pierwszy przysłoniła oczy frędzlami długich
rzęs. Jej policzki różowiały coraz silniej. Gdy zaś spojrzała
nań znowu, w oczach miała płomień.
- John Graham - powtórzyła. - Człowiek, którego pan
nienawidzi.
Alan wstał i skierował się ku drzwiom. Tu zatrzymał
się i patrząc na nią spokojnie, rzekł:
- Zaraz po obiedzie wyruszam na inspekcję stad w gó-
ry. Miło mi będzie, jeżeli pani tu zostanie jako mój gość.
Zauważył, iż odetchnęła głęboko, z ulgą, a oczy je roz-
błysły.
- Dziękuję panu! wykrzyknęła z przejęciem. - Dzię-
kuję strasznie!
Po czym niespodzianie skoczyła ku niemu, jakby rap-
townie wyzbyta wszelkich wahań. Obrócił się do niej twa-
rzą i przez chwilę trwali tak oboje, milcząc.
- Żałuję, żałuję okropnie, że powiedziałam panu tyle
przykrych rzeczy na pokładzie "Nome" - zaczęła Mary. -
Zarzuciłam panu tchórzostwo, nieuczciwość i Bóg raczy
wiedzieć, co jeszcze, a teraz tak bym chciała to cofnąć.
Jest pan wielkoduszny, wspaniały, niezwykły, bowiem
przyjmuje mnie pan jako gościa, wiedząc, że jestem skala-
na łącznością z człowiekiem, którego pan tak nienawidzi
i który tak nienawidzi pana. Ale ja nie chcę, żeby pan te-
raz odchodził! Chcę wyznać, kim jestem, dlaczego tu przy-
szłam i modlę się w, duszy, by usłyszawszy to wszystko,
zdobył się pan na wyrozumiałość.

ROZDZIAŁ XVIII
Zły duch
Alan doznał wrażenia, iż świat podległ raptem jakiejś
wielkiej zmianie. W izbie panowała zupełna cisza, mącona
jedynie nerwowym oddechem Mary. Dziewczyna stała
twarzą do okna, spoglądając w zalany słońcem przestwór.
Alan słyszał od strony zagrody karibu głos Tautuka woła-
jącego Keok i dźwięczny śmiech Indianki w odpowiedzi.
Srebrzysty drozd frunął na dach domu Sokwenny i zaśpie-
wał. Było to niby dobra wieść przeznaczona dla nich oboj-
ga, sławiąca piękno i nieśmiertelną chwałę życia. Mary
odwróciła się do okna z błyszczącymi oczyma.
- Ten drozd przylatuje co dzień śpiewać na naszym
dachu - rzekła.
- Dlatego, być może, że pani tu jest - odparł Alan.
Spojrzała nań poważnie.
- Myślałam już o tym. Bo wie pan, ja wierzę w bardzo
wiele nieprawdopodobnych rzeczy. Cóż jest piękniejszego
niż duch zaklęty w sercach ptaków. Gdybym miała um-
rzeć, chciałabym mieć przy sobie śpiewającego ptaszka.
Nie ma takiej wielkiej beznadziejności, której by nie roz-
jaśniła pieśń ptasia.
Skinął głową, usiłując dobrać słowa do właściwej odpo-
wiedzi. Czuł się nieswojo. Mary przymknęła drzwi, które
zostawił na w pół otwarte, i lekkim gestem wskazała mu
opuszczone przed chwilą krzesło. Usiadł posłusznie. Zaję-
ła miejsce naprzeciw i uśmiechnęła się smutno.
149

- Byłam strasznie niemądra. To, co powiem panu te-
raz, należało wyznać na pokładzie "Nome". Ale się bałam.
Teraz nie boję się już, tylko mi wstyd, wstyd okropnie wy-
jawić panu prawdę. Rada jestem jednak, że się tak wszy-
stko stało, gdyż inaczej nie przyszłabym tutaj i nie pozna-
ła tych ludzi i tego kraju. A to dla mnie wiele znaczy.
Zrozumie pan, gdy wyznam...
- Nie chcę tego - przerwał jej niemal szorstko. - Nie
chcę, by pani stawiała to w ten sposób. Jeżeli mogę pani
pomóc, jeżeli chce mi się pani zwierzyć jak przyjacielowi,
to co innego. Nie życzę sobie słuchać spowiedzi! Wygląda-
łoby na to, że pani nie dowierzam!
- A wierzy mi pan?!
- Wierzę! I gdybym panią teraz stracił, tak jak myśla-
łem, że tracę wtedy, na statku, słońce i śpiew ptaków
przestałyby dla mnie istnieć.
- Och, pan naprawdę tak myśli?!
Wykrzyknęła te słowa głosem dziwnie zdławionym
i patrząc na nią, Alan miał wrażenie, że widzi tylko jej
oczy, w twarzy tak bladej jak płatki białych rumianków.
Sam wzruszony niezmiernie zdziwił się jednak, czemu
dziewczyna tak zbladła.
- Pan naprawdę tak myśli - powtórzyła z wolna - po
tym wszystkim, co zaszło, po... po przeczytaniu tego skra-
wka listu, który Stampede znalazł?
Zdziwił się. Skąd mogła wiedzieć o tym, co, jak sądził,
było tajemnicą między nimi dwoma. Szybko obracał w móz-
gu nowy problem. W jego twarzy wyczytała podejrzliwość.
- Nie, nie, to nie Stampede - rzekła prędko. - On mi
nie mówił. To tylko tak wyszło. I, znaczy, mimo tego listu
pan wierzy mi nadal?
- Muszę wierzyć. Byłbym zbyt nieszczęśliwy, gdybym
nie wierzył. Tymczasem wbrew wszystkiemu oczekuję
pomyślnego zakończenia. Mówiłem już sobie, że słowa
skreślone powyżej podpisu Johna Grahama są po prostu
kłamstwem.
150

- Nie, niezupełnie. Ale nie odnoszą się ani do pana,
i do mnie. To część listu pisanego do Rosslanda. Na
gtatku jeszcze przysłał mi parę książek i przez nieuwagę
zostawił ten list w jednej z nich. Służył widać jako zakład-
ka. Nic w nim zresztą nie było ważnego - gdy się przeczy-
tało całość. Druga połowa arkusza znajduje się w czubku
pantofla, którego pan nie oddał Ellen MacCormick. Był
dla mnie za duży i, pan wie, kobiety tak robią, pakują
wtedy w palce jakiś zmięty papier.
Alan miał ochotę krzyczeć, miał ochotę zarzucić ręce
na głowę i śmiać się, jak się śmiali Tautuk i inni podczas
ubiegłej nocy. I nie dlatego, by go rozbawiło wyznanie
dziewczyny, lecz po prostu z głębokiej, przejmującej rado-
ści. Ale Mary Standish mówiła dalej głosem spokojnym,
rzeczowym, więc Alan, chcąc nie chcąc, milczał.
- Znajdowałam się właśnie w pokoju Nawadlook i wi-
działam przez uchylone drzwi, jak Stampede podniósł pa-
pier z podłogi. Przed chwilą oglądałam swój pantofel żału-
jąc, że brak mi do niego pary i papier musiał wtenczas
wylecieć. Zobaczyłam, że Stampede czyta list i twarz mu
się zmienia. Potem położył skrawek na stole i wyszedł. Po-
spieszyłam zobaczyć, co on takiego znalazł i ledwo rzuci-
łam okiem na te parę linii, słyszę - wraca! Prędko cisnę-
łam papier na poprzednie miejsce i umknęłam do pokoju
Nawadlook, a Stampede zabrał list i udał się z nim do pa-
na domu. Sama nie wiem, dlaczego mu na to pozwoliłam.
Intuicja, być może. Zresztą taką w tej chwili do siebie czu-
łam nienawiść, że pragnęłam prawie, żeby ktoś mnie zwy-
myślał i wygnał. Zasłużyłam na to w zupełności.
- Ależ o co chodzi? - uspokajał Alan. - List był prze-
cież do Rosslanda!
Jej oczy pozostawały nadal skupione i ponure.
- Lepiej, żeby tamto było prawdą, a to, co jest prawdą,
okazało się kłamstwem - rzekła spokojnym i znużonym
głosem. - Gotowa bym prawie oddać resztę życia, byle być
tylko, na co słowa listu wskazują: nieuczciwym, pod-
151

stępnym szpiegiem. Wolałabym bodaj każdą hańbę niż
swoją obecną sytuację. Czy zaczyna pan pojmować?
- Obawiam się, że nie. Wiem tylko, że jestem nie-
zmiernie rad, że pani tu jest, bardziej rad dziś niż wczo-
raj, bardziej rad teraz niż przed godziną.
Zauważył już przed chwilą, że jej oczy zasnuwa mgła
cierpienia i wobec jakiejś nieznanej grozy lęk ścisnął mu
serce. Skłoniła głowę tak, iż jaskrawe światło dnia zagrało
w jej włosach falą złotych barw; długie rzęsy drgnęły ner-
wowo. Opanowała się jednak szybko; ręce dygocące na ko-
lanach, legły spokojnie.
Czy miałby pan coś przeciwko temu, gdybym naj-
pierw poprosiła, żeby pan opowiedział mi o swoich stosun-
kach z Johnem Grahamem? - spytała cicho. - Co nieco już
wiem, lecz wolałabym usłyszeć raz jeszcze wszystko, teraz
z pana ust!
Alan wstał i spojrzał na siedzącą. Potem zbliżył się do
okna, a od okna znów podszedł ku niej. Trwała bez ruchu,
czekając, aż przemówi. Była tak piękna, że roześmiał się
raptem i wyciągając do niej ręce, zawołał:
- Zdaje mi się, że rozumiem teraz, jak bardzo mój ojciec
kochał moją matkę! Odumarła mnie tak dawno, że pamię-
tam ją tylko jak uroczy sen. Lecz dla mego ojca pozostała
wiecznie żywa. Nieraz podczas wędrówek mówił o niej
w ten sposób, jakby czekała w domu na nasz powrót. I ni-
gdy na długo nie mógł odejść od jej mogiły. To miejsce nazy-
wał domem - drobną kotlinę u stóp góry, wodospad słodko
szemrzący latem, raj, ptasi i kwietny, a pod kwiatami i mu-
rawą - grób. Matka tak kochała nasz piękny, dziki świat.
Była tam i chata, maleńka chatka, w której się urodziłem,
pełna wspomnień i drobiazgów wykonanych jej ręką. Kiedy
byliśmy w domu, ojciec śmiał się nieraz i śpiewał nawet,
a głos miał tak silny i dźwięczny, że tysięczne echo odpo-
wiadało mu z gór. Pani wygląda na zalęknioną?
To nic - szepnęła słabo. - Proszę mówić dalej...
152

- To miejsce właśnie sprowadziło dramat, ów dramat,
o który pani pytała - ciągnął Alan posłusznie; ręce, spo-
kojne dotąd, zacisnęły się w pięści tak mocno, aż zbielały
palce. - Alaska stała się polem świetnych interesów; chci-
we macki wyciągały się zewsząd, coraz bliżej do naszej
kotliny. Ojciec nic nie podejrzewał. Kiedy miałem osiem-
naście lat, pewnego razu, było to wiosną, zabrał mnie na
pierwszą wycieczkę do Stanów. Nieobecność nasza trwała
pięć miesięcy - pięć miesięcy piekielnych mąk dla mego
ojca. Dniem i nocą tęsknił do matki i do naszego domu.
A gdyśmy wreszcie wrócili...
Odwrócił się znów do okna, lecz jego oczy były ślepe na
blask słońca, a uszy głuche na wołanie Tautuka w zagro-
dzie karibu.
- Gdyśmy wrócili wreszcie - powtórzył głosem twar-
dym i zimnym w naszej kotlinie zastaliśmy gwarny obóz
i setkę ludzi. Chata znikła. Od wodospadu przekopano rów,
a rów ten biegł poprzez mogiłę matki. Sponiewierali ją rów-
nież bezwzględnie, jak zbezcześcili dotąd dziesięć tysięcy
indiańskich grobów. Kości mojej matki walały się w błocie
i piasku. Z chwilą gdy ojciec to ujrzał, słońce zgasło dlań
raz na zawsze. Na czas jakiś postradał nawet rozum...
Mary Standish ukryła twarz w dłoniach. Widział drże-
nie jej wąskich ramion. Kiedy wreszcie podniosła nań
oczy, była, jeśli to być może, bledsza jeszcze niż przed
chwilą.
- A człowiek, który tę zbrodnię popełnił, to był John
Graham? spytała głosem dziwnie beznamiętnym, jak
gdyby z góry przewidując odpowiedź.
- Tak, John Graham. Znajdował się tam osobiście ja-
ko przedstawiciel amerykańskich kapitalistów. Kierownik
robót podobno protestował, ludzie protestowali również.
Paru z tych którzy znali mojego ojca, rzuciło pracę, nie
chcąc uczestniczyć w zbrodni. Lecz formalnie Graham był
w porządku. Opowiadano, że śmiał się na samo posądze-
nie, że nędzna chata i grób mogą go powstrzymać w dro-
153

dze. Śmiał się, gdy odnaleźliśmy go z ojcem, tak, śmiał się
tym swoim bezgłośnym, plugawym chichotem, jak jadowi-
ta żmija.
Znaleźliśmy go pośród jego ludzi. O, Boże, nie ma pani
pojęcia, jakem go nienawidził. Wielki, bezczelny drab,
igrający ze złotą dewizką zwisającą z kieszeni kamizelki,
a spoglądający na mego ojca w taki sposób, w jaki się pa-
trzy na nieszkodliwego wariata. Chciałem go zabić, ale oj-
ciec położył mi na ramieniu spokojną dłoń i rzekł: "To mój
obowiązek, Alanie. Mój święty obowiązek".
I stało się! Ojciec był starszy, znacznie starszy niż Gra-
ham, lecz Bóg dał mu tego dnia siłę nadludzką, toteż goły-
mi rękami byłby łotra udusił, gdybym w ostatniej chwili nie
oderwał jego palców od gardła ofiary. Lecz Graham został
sponiewierany wobec wszystkich swoich robotników, więc
leżąc jeszcze na ziemi przeklął straszliwie mego ojca i mnie.
Przysięgał, że do końca naszych dni będzie nas ścigał, aż
nam odpłaci tysiąckrotnie. Wtedy ojciec wziął go za kark
i niby szczura powlókł w gąszcz. Tam odarł go z odzienia
i bił batem poty, aż ramiona mu omdlały, a Graham spły-
nął krwią. Nieprzytomnego porzucił i poszedł w góry.
Podczas tej okropnej opowieści Mary Standish nie ode-
rwała odeń oczu ani razu; policzki jej płonęły, a zaciśnięte
ręce drżały, jak gdyby sama chciała skoczyć na niewidzial-
nego wroga.
- A co potem, Alanie, a co potem?
Bezwiednie wymówiła jego imię.
- John Graham dotrzymał obietnicy - odpowiedział
Alan ponuro. Jego'złowieszczy wpływ ścigał nas wszę-
dzie, gdzie tylko zwróciliśmy kroki. Mój ojciec był zamoż-
nym człowiekiem, lecz, jedno po drugim, przedsiębior-
stwa, w których miał udziały, traciły wszelką wartość.
Kopalnię rudy przestano raptem eksploatować. Zbankru-
tował hotel w Dawson, którego był współwłaścicielem.
A po każdym krachu przychodził słodki liścik od Grahama
z wyrazami ubolewania i współczucia. Tylko że ojciec ma-
154

ło już dbał o straty pieniężne. Serce usychało w nim z tę-
sknoty za tą mogiłą i za tą chatką u podnóża gór. Żył jesz-
cze trzy lata, aż pewnego ranka przechodnie znaleźli na
plaży w Nome trupa mego ojca.
- Trupa?!
Alan usłyszał jej przerażony okrzyk, lecz twarzy nie
widział, patrzył bowiem w okno, umyślnie odwrócony do
dziewczyny plecami.
- Tak, zamordowano go. Wiem, że była to sprawka
Johna Grahama. Nie on sam zabił oczywiście, lecz on wy-
najął i opłacił mordercę. Naturalnie, sprawcy nigdy nie
znaleziono. Nie będę się rozwodził szczegółowo nad tym,
jak później mnie prześladował, jak zniszczył moją pier-
wszą hodowlę renów; jak opłacał prasę, by wyśmiewała
moje poczynania. Ja milczę i czekam. Wiem, że przyjdzie
dzień, kiedy go pochwycę za gardło, tak jak mój ojciec
przed dwudziestoma laty. Musi teraz mieć koło pięćdzie-
siątki. Lecz wiek go nie uratuje. Mnie nikt palców nie
rozluźni! I cała Alaska będzie się cieszyć!
Spojrzał na Mary Standish. Była tak blada, aż się
przeraził. Zdała się prawie nie oddychać. Zwróciła na nie-
go oczy i w głębi jej źrenic wyczytał niewysłowiony ból
i wstręt. Lecz gdy przemówiła, zdumiało go najbardziej
brzmienie jej głosu: równe, spokojne, chłodne jak lód.
- Sądzę, że zrozumie pan teraz, dlaczego skoczyłam
w morze, dlaczego chciałam, by świat uwierzył, że umar-
łam, i dlaczego bałam się powiedzieć panu prawdę - rzek-
ła. - Jestem żoną Johna Grahama!!!

się uśmiechnąć, lecz zamiast uśmiechu wyszedł żałosny
grymas. Wie pan, kobiety w rodzaju Belindy Mulrooney
były dobre niegdyś, lecz nie dzisiaj. Jeżeli kobieta popełni
błąd i dzielnie stara się ów błąd naprawić, jak by to za-
pewne zrobiła Belinda...
Urwała w pół zdania, rozpaczliwie rozkładając ręce.
- Zrobiłam znów wielkie głupstwo - ciągnęła po chwili
wahania. - Teraz dopiero widzę dokładnie, jak należało
postąpić. Powie pan zapewne, gdy usłyszy moją historię,
że jeszcze nie jest za późno. Ale... pan ma zupełnie ka-
mienną twarz?...
- To dlatego, że pani dramat jest moim dramatem -
odparł Alan.
Odwróciła od niego oczy. Rumieniec na jej policzkach
gęstniał. Był to jaskrawy, gorączkowy szkarłat.
- Urodziłam się bogata, bardzo, zanadto bogata - mó-
wiła niskim, równym głosem, jak dla uszu spowiednika. -
Matki ani ojca nie pamiętam. Mieszkałam zawsze z dzia-
duniem i z wujem Piotrem. Do trzynastego roku życia mia-
łam wuja Piotra, brata dziadunia. Uwielbiałam go. Był ka-
leką. Już jako młody człowiek został przykuty do fotela na
kółkach, a miał siedemdziesiąt pięć lat, gdy umarł. Ten fo-
tel i jazdy w nim we dwoje po naszym wielkim domu sta-
nowiły dla mnie, dziecka, największą radość. Wuj Piotr za-
stępował mi ojca, matkę, był całą słodyczą życia.
Pamiętam, jak rozważałam nieraz, że jeśli Bóg jest tak do-
bry jak wujek Piotr, to jest to naprawdę dobry Bóg. On
właśnie opowiadał /ni dawne dzieje i legendy związane
z rodziną Standish. A był zawsze wesoły, zawsze wypatru-
jący wszędzie słońca, jakkolwiek od sześćdziesięciu lat bli-
sko nie mógł stać o własnych siłach. Umarł w przeddzień
moich urodzin, gdy kończyłam trzynaście lat. Zdaje mi się,
ze był dla mnie tym mniej więcej, czym dla pana ojciec...
Skinął głową twierdząco. Twarz mu zmiękła. Na krót-
ko zapomniał o istnieniu Johna Grahama.
158

- Zostałam sama jedna z dziaduniem - ciągnęła Mary.
- Nie kochał mnie tak gorąco, jak wuj Piotr i zdaje mi się,
ze ja nie kochałam go również. Ale byłam z niego dumna.
Miałam wrażenie, że cały świat boi się go tak, jak ja. Kiedy
dorosłam, dowiedziałam się, że istotnie niejedni się go bo-
ją: bankierzy, wielcy finansiści. Dziadek szedł ręka w rękę
z rodziną Grahamów, a że dziadek był stary - w dniu
śmierci wuja Piotra miał sześćdziesiąt osiem lat - zatem
faktycznie John Graham stał na czele obu fortun. Pamię-
tam, jak wuj Piotr po dziecinnemu tłumaczył mi nieraz
wielkość naszego bogactwa. Mówił, że gdyby każdy miesz-
kaniec Stanów: mężczyzna, kobieta i dziecko, dał po dwa
dolary - uczyniłoby to tyle mniej więcej, ile posiadamy my
i Grahamowie, przy czym do nas należało trzy czwarte ca-
łości. Pamiętam, że gdy pytałam czasami, co się robi z taką
masą pieniędzy, twarz wuja Piotra przybierała odcień cier-
pienia. Nie umiał mi tego wyjaśnić. I ja sama nie rozumia-
łam. Nie wiedziałam, co to za władza i że się jej używa na
przykład... dla wygłodzenia ludności Alaski. Och, napra-
wdę sądzę, że tego nawet wuj Piotr nie podejrzewał.
Uparcie patrzyła na Alana, a w jej siwych oczach pło-
nęło niepokojące światło.
- Podobno zanim jeszcze wuj Piotr umarł, stałam się
jednym z głównych ogniw w łańcuchu ich planów. Lecz
skądże mogłam wiedzieć, że John Graham myśli o trzyna-
stoletniej dziewczynce. Skąd mogłam odgadnąć, że mój
dziadek, taki prawy na pozór, gotów jest mnie tamtemu
oddać, byle tylko mocniej ugruntować swoją finansową po-
tęgę. Był jeszcze trzeci wspólnik, adwokat Sharpleigh.
Sprawiał wrażenie człowieka dobrego, a twarz miał słod-
ką jak wuj Piotr, toteż kochałam go i miałam do niego za-
ufanie, ani podejrzewając, że pod tą białą czupryną kryje
się mózg bardziej jeszcze podstępny i bezlitosny niż mózg
Johna Grahama nawet. Sharpleigh miał na mnie wpływać
odpowiednio i ręczę panu, dobrze wykonywał swe zadanie.
159

Umilkła na chwilę, nerwowo związując i rozwiązując
na kolanach maleńką chusteczkę. W ogromnej ciszy zegar
Keok tykał dziwnie prędko i głośno.
Kiedy miałam siedemnaście lat, dziadek umarł.
Chciałabym, żeby pan wszystko sam zrozumiał, bez wielu
wyjaśnień z mojej strony: jak uczepiłam się Sharpleigha,
niby rodzonego ojca, jak mu wierzyłam i jak ten sprytnie
i taktownie wmawiał, że najwyższym moim obowiązkiem
jest spełnić wolę dziadka i wyjść z Johna Grahama. Jeśli
ślub się nie odbędzie, zanim skończę dwadzieścia dwa lata
- twierdził stracę cały majątek. Ponieważ zaś wiedział,
że sama tylko kwestia pieniężna nie wpłynie na moją de-
cyzję, pokazał mi list, pisany rzekomo ręką wuja Piotra,
w którym wuj Piotr zaklinał, bym została żoną Johna
Grahama. List ten, opatrzony dopiskiem, że mam go prze-
czytać dopiero po ukończeniu siedemnastu lat, był natu-
ralnie sfałszowany, ale skądże miałam to wtenczas odgad-
nąć? Poddałam się więc! Przyrzekłam...
Siedziała z głową schyloną, mnąc w palcach chustecz-
kę. Nagle podniosła oczy.
- Pogardza pan mną? - spytała.
Nie! odparł Alan spokojnie. Kocham panią!
Usiłowała nadać wejrzeniu wyraz spokoju i odwagi.
Twarz Alana zastygła znowu w nieruchomą maskę, zaś
w źrenicach zatlił się ponury ogień.
- Przyrzekłam - powtórzyła Mary szybko, jak gdyby
chcąc zatrzeć wrażenie swego pytania. - Ale to miał być
tylko interes, chłodny, wyrachowany interes. Nie lubiłam
Johna Grahama, obiecałam jednak, że za niego wyjdę.
Wobec prawa będę jego żoną; będę jego żoną wobec świa-
ta, lecz nic ponadto! Zgodzili się na moje warunki, a ja,
w swojej naiwności, uwierzyłam, że zechcą ich dotrzymać.
Nie podejrzewałam pułapki. Ani mi przez głowę prze-
szło wtenczas, że Johnowi Grahamowi idzie przede wszy-
stkim o mnie. Że jest dość podły, by chcieć mnie posiąść
160

bez żadnego uczucia z mej strony. Że gra rolę wstrętnego
pająka, a ja muchy zwabionej w sieć.
Jednakże w ciągu paru ostatnich miesięcy przed ukoń-
czeniem dwudziestu dwóch lat dowiedziałam się wielu no-
wych rzeczy o mym przyszłym mężu. Doszły mnie różne
słuchy. O to i owo spytałam sama. Zaczęłam podejrzewać,
że jest chciwy, wyrachowany, bezlitosny. Ale cofnąć się już
nie mogłam. Zaręczyny były oficjalnie ogłoszone, Sharple-
igh pilnował. Zresztą John Graham traktował mnie ofi-
cjalnie z taką kurtuazją i tak jednocześnie obojętnie, że
ani przypuszczałam, co za potworne snuje plany. Dotrzy-
małam więc obietnicy. Wyszłam za niego!
Odetchnęła głęboko, z pewną ulgą, jak człowiek mają-
cy za sobą najcięższy odcinek męczącej drogi. Lecz nagle,
na widok twarzy Alana, skoczyła na równe nogi z cichym,
zdławionym okrzykiem.
- Nie potrzebuje pani mówić dalej przerwał jej gło-
sem niskim, twardym, nabrzmiałym hamowaną groźbą. -
Wiem wszystko. Jeżeli Bóg pozwoli, wyrównam rachunek
z Johnem Grahamem.
- Właśnie, że muszę - zaprzeczyła gorąco. Chcę wy-
znać jedną rzecz, z której mogę być troszeczkę dumna.
Och, może pan być pewien, że teraz rozumiem doskonale,
jakie to wszystko było głupie i obrzydliwe, ale przysięgam,
nie rozumiałam tego wtenczas, aż gdy było już za późno.
Przed samym ślubem jeszcze wierzyłam, że to tylko finan-
sowy interes. Dopiero, gdy zostaliśmy na chwilę sami we
dwoje, w oczach Johna Grahama dostrzegłam coś, czego
tam nie było poprzednio, jakiś błysk...
Urwała, przyciskając dłonie do piersi. Oczy miała jak
dwa płomienie.
- Poszłam do swego pokoju. Nie zamknęłam drzwi na
klucz, gdyż nigdy nie potrzebowałam tego czynić. I nie
Płakałam. Doprawdy, nie płakałam wcale. Tylko działo się
ze mną coś dziwnego. Kręciło mi się w głowie. Ledwo do-
szłam do łóżka. Nagle drzwi się otworzyły, wszedł John
161

Graham, zamknął za sobą drzwi i przekręcił klucz w za-
mku. Wszedł do mego pokoju. Ta niespodziana bezczel-
ność, oburzenie, jakiego doznałam, dodały mi sił. Zerwa-
łam się z łóżka, stanęłam doń twarzą i wtedy dopiero
wyczytałam z jego oblicza nagą prawdę... Wyciągnął ręce.
"Jesteś moją żoną" - powiedział. Och, wiedziałam już! "Je-
steś moją żoną" - powtórzył. Chciałam krzyczeć, lecz nie
mogłam dobyć głosu. Tymczasem on mnie objął. Czułam
jego ramiona jak skręty wielkiego węża. Zbliżał do mej
twarzy wstrętne usta. Myślałam, że jestem zgubiona. Że
nic mnie już nie ocali przed tym mężczyzną, moim mężem!
Aż raptem wuj Piotr mnie chyba natchnął. Parsknęłam
śmiechem. Objęłam go pieszczotliwie. Zmiana ta zdziwiła
go i oszołomiła nieco. Rozluźnił uścisk. Wytłumaczyłam
mu wtenczas słodko, że te pierwsze godziny po ślubie pra-
gnę spędzić sama, ale żeby przyszedł wieczorem, będę cze-
kać. I uśmiechałam się mówiąc, podczas gdy pragnęłam
go zabić. Dał się oszukać. Odszedł chichocząc, pełen
triumfu, przekonany, że posłuszeństwo względem męża
da mu to, co zamierzał zdobyć siłą. Zostałam sama...
Jedną tylko myśl miałam wtenczas - uciec! Porzucić
na zawsze ten okropny świat i tych strasznych ludzi. Go-
rączkowo spakowałam parę drobiazgów, a ręce mi się
trzęsły ze strachu. Bałam się, że John Graham przejrzy
podstęp i niespodzianie wróci! Wymknęłam się tylnymi
drzwiami, lecz mijając korytarz, usłyszałam jeszcze z czy-
telni śmiech Sharpleigha i tubalny, uradowany głos Johna
Grahama. Chciałam,uciec na morze, wydawało mi się, że
tam będę bezpieczna. Taksówką pojechałam do banku po
pieniądze. Potem do portu. Byle na jakikolwiek statek.
Właśnie odpływał wielki parowiec na Alaskę i... pan wie,
co się stało dalej.
Załkała krótko, kryjąc twarz w dłoniach, lecz trwało to
chwilę tylko. Kiedy znów spojrzała na Alana, oczy miała
suche i pełne dumy.
162

- John Graham mnie nie tknął! - krzyknęła. - Nie
tknął mnie!
Alan stał teraz przed nią, wykręcając palce u rąk nie-
zdarnym, niepotrzebnym ruchem. Miał prawie ochotę
schylić głowę, by ukryć napływające do oczu łzy. Jej oczy
były szeroko otwarte, jasne i świecące niby gwiazdy.
- Pogardza pan mną teraz?
- Kocham panią - powtórzył, nie usiłując się jednak
zbliżyć.
- Jestem szczęśliwa - szepnęła, błądząc wzrokiem po
słonecznej łące za oknem.
- Rossland był na "Nome", zobaczył panią i dał znać
Grahamowi - rzekł Alan, bohatersko walcząc z chęcią
wzięcia jej w ramiona.
Skinęła głową.
- Tak. Przyszłam wtedy do pana, a gdy mi się nie po-
wiodło, skoczyłam w morze, chciałam bowiem, by uwierzy-
li, że umarłam.
- A Rosslanda usiłowano zabić! Słyszała pani o tym?
- Tak. Dziwny zbieg okoliczności. Słyszałam w Cordo-
wie. Ludzie pokroju Rosslanda kończą nieraz gwałtowną
śmiercią.
Alan podszedł do zamkniętych drzwi, otworzył je i sta-
nął, patrząc na rząd błękitnych pagórków rozsianych
u podnóża ubielonych śniegiem gór. Mary zbliżyła się po
chwili i stanęła obok.
- Rozumiem - rzekła szeptem, miękkim ruchem kładąc
dłoń na ramieniu. - Stara się pan znaleźć jakieś wyj-
ście, a widzi pan tylko jedno. Powinnam zatem wrócić i od-
zyskać wolność na drodze legalnej. Ja także nie widzę innej
drogi. To, co uczyniłam, uczyniłam bezmyślnie, pod wpły-
wem pierwszego impulsu. Powinnam teraz postępować roz-
ważnie. Ale boję się tego. Wolałabym raczej umrzeć.
- A ja... - zaczął Alan, lecz urwał w pół zdania i dło-
nią wskazał daleki łańcuch górski. - Tam są moje stada.
163

ROZDZIAŁ XX
Groźny cień
i
w
Muszę je odwiedzić. Zabawię tydzień, może nawet dłużej.
Czy obiecuje mi pani, że będzie tutaj, kiedy wrócę?
- Jeżeli pan sobie tego życzy, obiecuję!
Była tak blisko, że z łatwością mógłby dotknąć ustami
jej lśniących włosów.
- Kiedy zaś pan wróci, ja będę musiała odejść. To je-
dyna droga.
- Tak sądzę!
- Będzie ciężko. Możliwe zresztą, że jestem tchórzem.
Ale stawić temu czoło, sama?
- Nie będzie pani sama zaprzeczył Alan spokojnie,
nie odrywając oczu od krajobrazu. - Jeżeli pani pojedzie,
pojadę razem z panią.
Miał wrażenie, że na chwilę przestała oddychać, aż
raptem, z dziwnym okrzykiem, tającym w sobie ni to
śmiech, ni to łzy, odsunęła się od niego i zatrzymała
w uchylonych drzwiach pokoju Nawadlook. Oczy miała ta
promienne, jak ta dziewczyna ze snu, z którą ręka w rękę,
chodził po ukwieconej tundrze.
- Taka jestem rada, że byłam wtedy w chacie Ellen
MacCormick - rzekła. - I dziękuję Bogu, że doradził mi
iść do pana. Nie boję się już niczego i nikogo, gdyż ko-
cham cię, Alanie!
Drzwi pokoju Nawadlook zamknęły się za nią. Alan
oszołomiony wyszedł z chaty. Nogi mu się plątały, serce
biło nierówno, zaś w głowie miał taki zamęt, że jakiś czas
nie widział ani nie słyszał nic.

wesołym nastroju, podczas gdy świat cały pławił się
w słonecznej glorii i złotej przejrzystej mgle, a łańcuch
górski czynił wrażenie rzędu zaklętych pałaców - Alan
Holt ruszył w drogę w towarzystwie Tautuka i Amuk
Toolika, pozostawiając na straży rancza Stampede Smitha
wraz z Keok i Nawadlook. Stampede nie trapił się bynaj-
mniej, że mu przypadła w udziale rola dozorcy. Był zre-
sztą cały pochłonięty rozważaniem wielkiej decyzji i drżał
na myśl, że oto zbliża się doń nieuchronnie największa
z życiowych tragedii. Kiedy po paru minutach drogi Alan
się obejrzał, zobaczył ze zdziwieniem, że Keok i Nawad-
look stoją same. Stampede znikł.
Garb parowu, z którego Mary wynurzyła się rankiem
niosąc naręcze kwiecia, zasłonił wkrótce Alanowi chatę
Sokwenny. Na przedzie leżał szlak wiodący w stronę gór
i po tym szlaku Alan ruszył szybkim krokiem, mając za
sobą Tautuka i Amuk Toolika oraz karawanę siedmiu ka-
ribu objuczonych zapasami dla pasterzy.
Alan ledwo zamienił z towarzyszami parę krótkich
zdań. Pchał go przed siebie nie impuls bynajmniej, lecz
wyrozumowana, gwałtowna konieczność. Każdy krok, jaki
czynił, mając w mózgu i sercu obłędny niepokój, wymagał
szalonego, fizycznego wysiłku. Z całej duszy pragnął za-
wrócić. Kusiło go zapomnieć, że Mary Standish jest żoną
innego. Omal nie zapomniał o tym w chwili, gdy stojąc
w pokoju Nawadlook powiedziała mu, że go kocha. Żela-
165

zna dłoń wywlekła go wtenczas na dwór i taż sama żela-
zna dłoń pchała go teraz w kierunku gór.
Musiał być sam i dlatego także, by zgromadzić dość
energii i spokoju dla stawienia czoła skomplikowanym,
oczekującym go problemom. Życie przeinaczyło się dlań
raptem gwałtownie. Jego szczęście równało się szaleństwu.
Sen stał się jawą. Jakże go ciągnęło wstecz, do niej. Szedł
jednak naprzód, a szedł tak prędko, że Tautuk i Amuk Too-
lik stale pozostawali w tyle, wraz z objuczonymi karibu, aż
dzieliły ich nieraz od niego to parów jaki, to wzgórze.
Południe zastało go czekającego na Tautuka i Amuk
Toolika na skraju mokradeł, gęsto porosłych jaskrawozie-
lonymi kępami wierzb i wysoką, soczystą trawą. Twarze In-
dian lśniły od potu. Po posiłku szli już razem, gdy zaś słoń-
ce osiągnęło na niebie najniższy punkt swej drogi, dotarli
wszyscy trzej do podnóży Endicott. Tu wypoczywali, ocze-
kując chłodniejszych godzin wieczornych, wraz ze złotawą
poświatą zmierzchu ruszyli zaś znów dalej w kierunku gór.
Spiekota letnia wraz z dokuczliwą plagą owadów,
uparcie wypierały stada ku wyżej położonym halom i poło-
ninom. Tu, rozproszywszy się na poszczególne kolumny,
karibu ciągnęły z wolna poprzez przesmyki i przełęcze
w poszukiwaniu nowych pastwisk. Karibu Alana stanowi-
ły obecnie trzy oddzielne grupy: dwie, po cztery i pięć ty-
sięcy sztuk, wędrowały ku zachodowi, trzecia, licząca za-
ledwie tysiąc sztuk, płynęła na północny wschód. Przez
dwa pierwsze dni Alan pilnował stada najbardziej wysu-
niętego na południe. Trzeciego dnia wraz z Tautukiem
i dwoma jucznymi zwierzętami udał się wyżej w góry. Na
noclegu zadał raptem Tautukowi niespodziane pytanie:
- Gdyby Keok wyszła za innego, co byś zrobił?
Minęła długa chwila, nim Tautuk na niego spojrzał
i wtenczas w oczach Indianina Alan wyczytał nieme pyta-
nie oraz ponurą podejrzliwość. Z uśmiechem położył mu
dłoń na ramieniu.
166

- Ależ wcale nie myślę, że ona tak zrobi rzekł. Ona
cię kocha. Wiem o tym dobrze. Tylko jesteś tak niemądry
i tak powolny jako kochanek, że się nad tobą trochę znęca,
jak długo ma możność. Ale gdyby wyszła za innego, co byś
wtenczas zrobił?
- Za mego brata? - zagadnął Tautuk.
- Nie!
- Za krewnego?
- Także nie! ' .
- Za przyjaciela?
- Nie! Za obcego! Za kogoś na przykład, kto ci krzyw-
dę wyrządził i kto by potem kłamstwem zmusił Keok do
małżeństwa.
- Zabiłbym go - odpowiedział Tautuk spokojnie.
Tej nocy pokusy osaczyły zewsząd Alana. Dlaczego
Mary Standish ma w ogóle wracać, pytał sam siebie. Po-
święciła przecież dobrowolnie wszystko, byle stamtąd
uciec. Wyrzekła się majątku i przyjaciół. Rzuciła konwe-
nanse na cztery wiatry, postawiła swe życie na jedną kar-
tę i na ostatek przyszła do niego z prośbą o opiekę. Dla-
czegóż nie miał jej zatrzymać? John Graham i świat cały
wierzyli, że umarła. A tutaj tylko on był panem! Jeżeli
kiedykolwiek John Graham wejdzie mu w drogę załatwi
porachunki na sposób Tautuka.
Te i tym podobne myśli obracał w mózgu długo i zapal-
czywie, lecz później, gdy Tautuk znużony usnął i świat ca-
ły się zdrzemnął w złotawą mgłę spowity, a ciszę naruszał
jedynie trzask chrustu pod kopytami pasących się karibu
oraz ich zadowolone mlaskanie - przyszła nieunikniona
reakcja. Zrozumiał, że tak, jak o tym mówili z Mary przed
odejściem, droga jest tylko jedna.
Rankiem piątego dnia ruszył sam jeden na poszukiwa-
nie stada wysuniętego najbardziej na wschód, a szóstego
dnia odnalazł Tatpana i jego pomocników. Tatpan na rów-
ni z Keok i Nawadlook miał w sobie ćwiartkę białej krwi,
w chwili zaś gdy Alan go odnalazł, na skraju doliny, wśród
167

której pasły się karibu, Tatpan leżał właśnie na skale, gra-
jąc "Jankee Doodle" na małej ustnej harmonijce. Zobaczy-
wszy pana, opowiedział zaraz nowinę. Oto przed dwoma
godzinami przybył do obozu jakiś wyczerpany podróżnik,
pytając o Alana Holta. Teraz obcy spał, robiąc wrażenie
trupa, lecz kazał się zbudzić po dwóch godzinach, ani o mi-
nutę później. Zaraz też poszli go razem obejrzeć.
Był to człowiek drobnego wzrostu, o twarzy bardzo czer-
wonej, blond czuprynie wpadającej w zdecydowanie rudy
odcień i chłopięcym niemal wyglądzie, gdy tak leżał skulo-
ny w głębokim uśpieniu. Tatpan rzucił okiem na swój wiel-
ki srebrny zegarek i przyciszonym głosem opisał, jak to nie-
znajomy przywlókł się do obozu tak znużony, że ledwie
stawiał nogi i jak, dowiedziawszy się, że Alan bawi na razie
przy innym stadzie, zwalił się na ziemię niby kłoda.
- Przychodzi, widać, z daleka - dodał Tatpan na za-
kończenie - i musiał iść bardzo szybko.
Od początku Alan już doznawał wrażenia, że tego czło-
wieka gdzieś widział. Jednak nie mógł sobie przypomnieć
gdzie. Obcy miał strzelbę, którą zdjął i położył na trawie
na odległość ręki. Brodę miał zuchwale wystającą i ruch,
jakim we śnie ściskał rewolwer, z palcem na cynglu,
świadczył o jego doświadczeniu i przezorności.
- Jeżeli mu tak spieszno mnie widzieć, możesz go zbu-
dzić - rzekł Alan.
Odszedł parę kroków i ukląkł, napić się nad strugą, to-
czącą chłodne wody spod ośnieżonych stoków. Słyszał, jak
Tatpan budzi nieznajomego. Zanim skończył pić i odwrócił
się, mały człowieczek o włosach koloru marchwi, stał już
na nogach. Alan patrzył, a obcy chichotał z zażenowa-
niem. Jego czerwone policzki spąsowiały jeszcze bardziej.
Błękitne oczy mrugały zabawnie. Nagle zręcznym ruchem
wrzucił do pochwy trzymany w ręku rewolwer. Alan
krzyknął zdziwiony. Na całym świecie jeden tylko czło-
wiek wykonywał taki właśnie ruch.
- Stampede! zawołał Alan.
168

Stampede potarł dłonią gładki wystający podbródek
i pokornie skinął głową.
- Tak, to ja - przyznał. - Musiałem to zrobić. Trzeba
było poświęcić jedno z dwojga: zarost albo ją. Trudno mi to
przyszło, psiakrew. Wróżyłem na palcach - wszyło: zaro-
stu nie ruszać. Kładłem pasjansa to samo. Rzucałem ko-
ści - zarost znów wygrał. Ażem się wściekł i mimo wszy-
stko zarost zgolił. Czy bardo źle wyglądam, Alan?
- Wyglądasz o dwadzieścia lat młodziej zapewnił go
Alan, z trudem hamując śmiech.
Stampede w zadumie tarł wciąż nagi podbródek.
- W takim razie, po kiego czorta wszyscy się śmieli ze
mnie? - spytał. - Mary Standish aż się popłakała. Naj-
pierw płakała stojąc, a potem to aż siadła. Keok chichota-
ła poty, aż dostała kolek i musiała pójść do łóżka. Nazywa
mnie teraz różyczką, a panna Standish znów twierdzi, że
śmiała się nie dlatego, żebym był komiczny, tylko dlatego,
że tak nagle się zmieniłem. Ale Nawadlook mówi, że mam
brodę z charakterem...
Alan wyciągnął rękę, ujął prawicę Stampede Smitha
i potrząsnął nią mocno. Twarz starego włóczęgi uległa
gwałtownej zmianie: w oczach zamigotał stalowy błysk,
podbródek stwardniał. Zarost nie maskował już jego rysów,
toteż Alan uczuł nagle prawdziwy szacunek i podziw dla te-
go człowieka. Zrozumiał, dlaczego imię Stampede Smitha
brzmi po dziś dzień po wszystkich dawnych szlakach. Zro-
zumiał, że ten chłodny, opanowany, wypróbowanej odwagi
mężczyzna mógł istotnie, z karabinem w garści, zapisać
niejedną kartę dziejów Alaski. Dawny Stampede ożył na
nowo. I Alan wiedział dlaczego. Jeszcze mocniej uścisnął
mu dłoń, a Stampede gorąco zwrócił uścisk.
- Pewnego dnia, jeżeli mamy szczęście, zjawi się za-
wsze jakaś kobieta, żeby nam świat opromienić - rzekł
Alan.
- Masz rację - odparł Stampede.
Badawczo spojrzał na Alana.
169

- Podejrzewam, że kochasz Mary Standish rzekł
raptem - i że walczyłbyś o nią, gdyby zaszła potrzeba.
- Tak przyznał Alan poważnie.
- Wobec tego czas ci w drogę - odparł Stampede zna-
cząco. - Byłem na szlaku dwanaście godzin, bez chwili
wypoczynku. Kazała mi iść prędko, więc szedłem. Mówiła
- myślę o pannie Standish - że jest to prawie kwestia ży-
cia i śmierci, bym cię co rychlej znalazł. Zamierzałem zo-
stać, ale się uparła, że ty jesteś jej potrzebny. Rossland
jest w ranczu.
- Rossland?
- Tak, Rossland. A podejrzewam, że i Graham znajdu-
je się niedaleko. Spieszmy lepiej!

ROZDZIAŁ XXI
Przeczucie walki
ak się okazało, Stampede ruszył w drogę na jednym
z dwu wierzchowych karibu pozostawionych na ranczu.
Jednakże jazda na tym zwierzęciu z zachowaniem szybko-
ści i kierunku wymaga odpowiedniej wprawy, Stampede
zaś nigdy się w tym nie ćwiczył. Toteż zrobiwszy zaledwie
sześć mil, porzucił swego wierzchowca i dalej szedł już
pieszo. Tatpan, niestety, nie posiadał w swoim stadzie
wierzchowego karibu, a ponieważ najszybszy nawet posła-
niec potrzebował wielu godzin dla odszukania Amuk Too-
lika, więc Alan, pół godziny zaledwie po przebudzeniu
Stampede Smitha, ruszył piechotą w powrotną drogę do
rancza. Stampede po krótkim wypoczynku i solidnym
obiedzie ani myślał słuchać Alana, który mu doradzał za-
trzymać się w obozie do jutra.
W małych oczkach starego włóczęgi płonął dziki ogień,
podczas gdy ukradkiem obserwował Alana. Szli w szyb-
kim tempie, prawie biegnąc i Alan wcale nie zwracał uwa-
gi na wyraz oczu towarzysza. Mózg miał pełen niespokoj-
nych pytań i dziwacznych przypuszczeń. Najmniej dziwny
ze wszystkiego był fakt, że Rossland dowiedział się, że
Mary Standish żyje. Ta wiadomość łatwo mogła dojść do
jego uszu za pośrednictwem Sandy'ego MacCormicka lub
Jego żony, Ellen. Lecz jakim cudem wyśledził szlak jej
ucieczki o tysiąc mil na północ, a przede wszystkim jak się
odważyć pojawić tu? Serce biło mu mocno, podejrze-
171

wał bowiem, że Rossland działa zgodnie ze wskazówkami
Grahama.
Ostatecznie zdecydował, że należy dopuścić Stampeda
Smitha do tajemnicy i opowiedzieć mu całą prawdę. Po-
wziąwszy taką decyzję, wprowadził ją w czyn bez wahania.
Wysłuchawszy go pilnie Stampede nie zdradził żadne-
go zdziwienia. Niepokojący ogień tlił się nadal w jego
oczach, a twarz miała wciąż wyraz kamiennej zaciętości.
Tylko surowe linie wokół jego ust zmiękły na chwilę, gdy
Alan powtórzył miłosne wyznanie Mary Standish.
- Odgadłem już dawno, że cię kocha - powiedział. -
Nie jestem ślepy! A co do reszty, to, zanim odszedłem,
Rossland mi powiedział, że nie ma po co cię sprowadzać,
gdyż tak czy inaczej, zabiera zaraz panią Graham ze sobą.
- I po tych słowach zostawiłeś ją samą?
Stampede wzruszył ramionami, walecznie dotrzymu-
jąc kroku przyspieszonemu raptem chodowi Alana.
- Nalegała. Twierdziła, że to dla niej kwestia życia
i śmierci. Tak też wyglądało. Biała była jak papier, po roz-
mowie z Rosslandem. Poza tym...
- Co takiego?
- Sokwenna będzie czuwał. Mówiłem mu. Siedzi w ok-
nie strychu z karabinem pod ręką i pilnuje. Widziałem
przed dwoma dniami, jak o dwieście jardów zastrzelił ka-
czkę w locie.
Szli znowu w milczeniu. Po krótkiej chwili Alan, które-
mu strach ściskał serce, przemówił:
- Dlaczego sądzisz, że Graham jest niedaleko?
- Czuję w kościach burknął Stampede.
- I to wszystko?
- Niezupełnie! Podejrzewam, że Rossland jej powie-
dział. Była taka blada. A ręce miała jak lód. No, i te oczy,
obłąkane z trwogi. Poza tym Rossland zagospodarował się
w twej chacie, jakby była jego własna. Rozumiem, że czuje
za sobą kogoś, jakąś siłę, z którą muszą się liczyć inni.
Spytał mnie, ilu mamy ludzi. Odpowiedziałem, koloryzu-
172

jąć nieco. Zachichotał wtenczas złośliwie. Tego chichotu
nie potrafił powstrzymać. Zupełnie, jakby diabeł siedzący
w nim zdradził się na moment!
Chwycił raptem Alana za rękę i zatrzymał go. Broda
wysunęła mu się naprzód, po twarzy ściekał pot. Dobre
ćwierć minut patrzyli sobie w oczy.
- Alan, gapy z nas! Wiesz, co myślę teraz? Należy
skrzyknąć wszystkich naszych ludzi i to z bronią w garści!
- Myślisz, ze jest tak źle?
- Myślę. Jeżeli za plecami Rosslanda stoi Graham,
a Graham nie jest sam...
- Jesteśmy o dwie i pół godziny drogi od Tatpana -
rzekł Alan głosem chłodnym i równym. - Ma on ze sobą
zaledwie sześciu ludzi, z tych zaś co najmniej czterech bę-
dzie potrzebnych do szybkiego odszukania Tautuka
i Amuk Toolika. Przy południowym stadzie jest osiemna-
stu pasterzy, a wyżej w górach, dwudziestu dwóch. Razem
z chłopakami oczywiście. Postępuj według własnego uzna-
nia. Wszyscy mają broń. Może jestem wariat, ale idę za
twoim przeczuciem.
Mocno uścisnęli sobie dłonie.
- To więcej niż przeczucie, Alan - cicho podkreślił
Stampede. - I, na miłość boską, zabawiaj go tam jak naj-
dłużej!
Odszedł. Podczas gdy jego zręczna, chłopięca sylwetka,
na wpół biegnąc spieszyła znów w stronę gór, Alan zwrócił
krok ku południowi, tak iż w ciągu kwadransa zginęli so-
bie wzajemnie z oczu w falistym, gęsto zalesionym terenie.
Nigdy jeszcze Alan nie wędrował tak szybko, jak tego
dnia właśnie, szóstego dnia od chwili opuszczenia rancza.
Był niezbyt zmęczony, bowiem, idąc do obozu Tatpana,
nie wytężał zbytnio sił, zaś szczegółowa znajomość okolicy
dawała mu nad Stampedem wyraźną przewagę. Sądził, że
starczy mu dziesięć godzin marszu, do tych dziesięciu jed-
nakże musiał dodać co najmniej trzy lub cztery nocnego
wypoczynku. Teraz była ósma. Nazajutrz między dziewią-
173

tą a dziesiątą stanie twarzą w twarz z Rosslandem, zaś
o tej samej porze mniej więcej lekkonodzy posłańcy Tatpa-
na, powinni odnaleźć Tautuka i Amuk Toolika. Alan znał
tundry. Przed dwoma laty Amuk Toolik wraz z dwunasto-
ma współplemieńcami szli pięćdziesiąt dwie godziny bez
jadła i spoczynku, robiąc w tym czasie sto dziewiętnaście
mil. Doznał uczucia dumy. On sam by tego nie mógł zro-
bić, lecz oni mogą i zrobią.
Zmierzch czaił się już wokół niego niby welon chłodnej
suchej mgły. Alan szedł naprzód godzina za godziną, je-
dząc skrawek suszonego mięsa, gdy głód mu dokuczył, po-
pijając chłodną i czystą wodą górskich strumieni. Dopiero
czując bolesny skurcz w nogach niezawodną przestrogę,
że jednak należy spocząć zatrzymał się wreszcie. Była
pierwsza w nocy. Wliczając wędrówkę do obozu Tatpana,
Alan był już w drodze prawie od siedemnastu godzin.
Wyciągnąwszy się na plecach w porosłej trawą kotlin-
ce, opodal drobnej strużki nucącej perlistą pieśń, zrozu-
miał, jak bardzo jest znużony. Na razie próbował czuwać.
Chciał jedynie odpocząć, nic więcej. Lecz wyczerpanie
wzięło górę i usnął. Kiedy się zbudził, słońce i świergot
ptasi drwiły zeń. Usiadł, jakby go podrzuciło, a potem,
przerażony, skoczył na równe nogi. Zegarek zdradził mu
prawdę. Przespał pełnych sześć godzin.
Po chwili jednak, spiesząc już w dalszą drogę, nie żało-
wał zbytnio tego, co zaszło. Był w bojowym nastroju i go-
tów do walki. Parę razy wciągnął głęboko powietrze. Idąc,
zjadł śniadanie złożone z suszonego mięsa i całą energię
skoncentrował na odrobieniu straconego czasu. Co piętna-
ście minut pewną przestrzeń przebiegał pędem. Wreszcie
stanął u szczytu wzgórza, z którego mógł objąć wzrokiem
budynki osady. Nie zauważył żadnych zmian. Odetchnął
więc z ulgą i parsknął śmiechem. Dziwaczne brzmienie te-
go śmiechu uprzytomniło mu dopiero, jak strasznie jest
zdenerwowany.
174

Jeszcze pół godziny i wygramoliwszy się z parowu, do-
tarł do chaty Sokwenny. Spróbował otworzyć drzwi. Za-
mknięte. Zapukał, wymawiając swe imię. Wewnątrz odsu-
nięto zasuwę, drzwi się otwarły i Alan wszedł. Nawadlook
stała w progu swej sypialni, z fuzją w garści. Keok stała
opodal, trzymając w ręku długi nóż. Między nimi zobaczył
Mary Standish, bladą okropnie. Postąpiła parę kroków je-
mu naprzeciw, a Keok i Nawadlook zniknęły natychmiast
w sąsiedniej izbie.
Wyciągnęła ku niemu ręce, jak gdyby na oślep, zaś
drżenie jej gardła i wyraz oczu zdradzały bez słów, jak
bardzo musi panować nas sobą, by nie wybuchnąć pła-
czem radości na jego widok. Mimo tragizmu położenia,
Alan doznał przypływu szalonego szczęścia. Przytulił jej
ręce do swej piersi mocno, serdecznie i uśmiechnął się uf-
nie prosto w oczy. Zdawała się nie wierzyć, nie rozumieć,
aż wtem, odetchnąwszy głęboko, kurczowo zacisnęła palce
na jego dłoniach. Jej twarz wypogodziła się od razu. Alan
był zupełnie spokojny. Teraz, gdy wiedział, że nic jej się
nie stało, odleciały go wszelkie troski, czuł tylko głęboką
miłość. Wyczytała to z jego oczu. Załkała krótko i tak ci-
cho, że ledwo usłyszał.
- Rossland jest w twej chacie - szepnęła. - A John
Graham znajduje się też gdzieś w pobliżu i pewno spieszy
w tę stronę. Rossland mówi, że jeśli nie pójdę z nim dobro-
wolnie...
Tu przebiegł ją nagły dreszcz.
- Wiem już resztę - dokończył za nią Alan. Trwali ja-
kiś czas milcząc. Srebrzysty drozd śpiewał na dachu cha-
ty. Wtem, jakby była dzieckiem, Alan ujął jej twarz w obie
dłonie, leciutko przeginając ją w tył, tak iż patrzył prosto
w siwe oczy i czuł na wargach ciepły oddech.
- Nie pomyliłaś się tego dnia, gdym odchodził? Ko-
chasz mnie?
- Kocham!
175

Długą chwilę patrzył jej w oczy. Potem cofnął się i par-
sknął radosnym śmiechem, aż Keok i Nawadlook w są-
siednim pokoju, trzymając wciąż kurczowo jedna nóż
a druga fuzję, zdziwiły się wielce.
Wkrótce potem Sokwenna przez okienko strychu,
gdzie czuwał z karabinem na kolanach, zobaczył swego
pana, przecinającego otwarty plac, a z jego postawy i ru-
chów biło coś, co przypominało staremu dawne dni boha-
terskich walk ź najeźdźcą o wolność Alaski.
Potem ujrzał, jak Alan znika w chacie zajętej przez
Rosslanda; wtenczas palce starego zabębniły leciutko na
odwiecznym tam-tamie lezącym u jego boku. Oczy wlepił
w daleki łańcuch górski i półgłosem zanucił bojowy śpiew
praojców, dawno przez innych zapomniany. Na mgnienie
przymknął powieki, wywołując z ciemności wizję jasną
i realną poplątanych ścieżek górskich, po których szły gro-
mady zbrojnych mężczyzn o surowych twarzach wieszczą-
cych wojnę.

ROZDZIAŁ XXII
Handlowa oferta
W chodząc do własnej bawialni, Alan ujrzał Rosslanda
siedzącego przy biurku. Rossland nie zmieszał się wcale
na widok pana domu, lecz spokojnie wstał go powitać. Był
bez kurtki, rękawy miał zawinięte po łokcie i nie próbował
nawet ukryć faktu, iż przed chwilą przeglądał papiery
i książki Alana.
Postąpił parę kroków, wyciągając rękę. Nie był to ten
sam Rossland, który na pokładzie "Nome" tak szorstko do-
radzał Alanowi pilnowanie własnych spraw. Zachowywał
się, jak serdeczny przyjaciel, z punktu uprzejmy i uśmie-
chnięty. Alan, powodowany rozwagą, odpowiedział uśmie-
chem. Spoza maski tego uśmiechu podziwiał bezczelność
wroga. Dość chłodno ujął rękę Rosslanda, lecz tamten od-
wzajemnił się gorącym uściskiem.
Jak się pan ma, Parysie? - zażartował dobrodusz-
nie. - Przed chwilą widziałem pana idącego do Heleny,
więc czekałem cierpliwie. Panienka nieco zalękniona
1 trudno jej mieć to za złe. Menelaos w rozpaczy. Ale wierz
rai lub nie, Holt, nie mam do ciebie pretensji. Przeciwnie,
jako znawca - doceniam. Sprytnie, nie ma co. Zresztą
Przyznaję, ze ona każdemu może zawrócić w głowie. Tyle
tylko powiem, że chciałbym być na pana miejscu. Gdyby
na pokładzie "Nome" okazała mi trochę sympatii - zdra-
dziłbym zaufanie pryncypała!
Wyciągnął cygara, duże grube cygara ze złotą bandero-
lą. Rozwaga znów kazała Alanowi przyjąć jedno. Zapalili
177

obaj. Krew Alar^a Tężała., jednakże nie pokazywał nic po
sobie. Rossland ^dział jedynie chłodny uśmiech przeciw-
nika i jego pozoVną nonszalancję. Podobało mu się to. Po-
nownie zasiadłs^y przy biurku wskazał Alanowi krzesło.
- bądziłem, ze jes^ pan ciężko chory - zaczął Alan. -
Dostał pan pasł^udne pchnięcie.
Rossland wz^uszył ramionami.
- Utoż ma ^an jeszcze jeden dowód, panie Holt, jak
należy się strz^c pięknych towarzyszek. Myślę o jednej
z dziewcząt Thl^nkit; pan wie? Ładna była bestyjka! Uda-
ło mi się zwabić ją do kajuty, ale, trzeba trafu, okazała się
zupełnie inna, rxiz Indianki, które znałem poprzednio. Na-
zajutrz jej brat, kochanek czy diabli wiedzą wreszcie kto
taki pchnął ma^e przez otwarte okno. Rana była jednak
powierzchowna. Po tygodniu wyszedłem ze szpitala.
bzczęscie zreszt^ ze SJQ ^am znalazłem, gdyż inaczej nie
zobaczyłbym pe^wnego ranka przez Okn0 pani Graham.
Jak to nieraz w^zna rzecz zależy od drobiazgu. Gdyby nie
Indianka, nóż i szpital nie byłbym tu teraz, Graham nie
dygotałby z nie^ierpliwośd) a pan> panie Holt> nie miałby
okazji usłyszeni a najp0nętniejszej na świecie propozycji.
- Ubawiam s^ ze n^e rozumiem - rzekł Alan, kryjąc
twarz w ktębacl^ dymu [ przybierając ton głęboko obojęt-
ny. Ubecnosc pana wskazuje raczej na to, że szczęście
odwróciło się od e mnie.
Uczy Kossia^lda przybrały ponury wyraz, w głosie zaś
zabrzmiała twa^da nuta
- ranie Hoi^-i _ zacząj chłodno. - Czy nie uważa pan,
że jako ludzie ot^rzaskani Ze wszystkim, moglibyśmy nazy-
wać rzecz po in\ieniu?
- Oczywiści^; _ oświadczył Alan bez wahania.
- Naturalni^ juz pan wje> ze jy[ary Standish jest
w rzeczywistość { Mary Graham, żoną Johna Grahama.
- Również
pan> zapewne, dlaczego uciekła z domu
i wyskoczyła w morze?
178

- Wiem!
- Świetnie! To mi zaoszczędzi wielu wyjaśnień. Istnie-
je jednak odwrotna strona medalu, której pan zapewne
nie zna. O tym chcę właśnie mówić. John Graham nie dba
ani trochę o fortunę Standishów. Chce tylko dziewczyny
i jej jedynie zawsze pragnął. Wyrosła na jego oczach. Od-
kąd skończyła czternaście lat, obmyślał, jak ją zdobyć.
Wie pan, w jaki sposób skłonił ją do małżeństwa i co zasz-
ło potem. Jest mu jednak zupełnie obojętne, czy ona go
nienawidzi, czy nie. Pragnie ją mieć i już! To zaś - tu wy-
konał rękami szeroki gest - stanowi najpiękniejszą ramę
dla miodowych miesięcy. Robiłem właśnie obliczenia we-
dług pańskich ksiąg. Posiadłość pańska nie jest dziś war-
ta więcej niż sto tysięcy dolarów. Upoważniono mnie do
zaoferowania panu sumy pięciokrotnie wyższej. Innymi
słowy, Graham obiecuje nie wszczynać przeciwko panu
żadnej akcji za wykradzenie mu żony, natomiast gotów
jest zapłacić pół miliona za to ranczo. Zamierza osadzić tu
żonę na zawsze i odwiedzać ją, ilekroć mu przyjdzie na to
ochota. Musi pan oczywiście obiecać, że nigdy nie wróci
w te strony i nikomu nie powie o wiadomych zajściach.
Czy jasno się wyrażam?
Alan wstał i w zadumie przeszedł się parę razy po po-
koju. Przynajmniej Rossland był pewien, że Alan Holt roz-
myśla nad uczynioną propozycją, toteż uśmiechał się ła-
skawie, rad z wywołanego efektu. Nie dokładał po groszu
jak skąpiec. Nie próbując nawet targów podał właściwą
sumę od razu, posiadał zaś dość imaginacji, by ocenić, ja-
kie wrażenie musi wywrzeć półmilionowa oferta na czło-
wieku walczącym z rozlicznymi trudnościami na samym
końcu świata niemal. Alan tkwił zwrócony doń plecami,
twarzą do okna. Kiedy przemówił, głos miał dziwnie nie-
swój. Lecz, zdaniem Rosslanda, było to całkiem naturalne.
- Nie wiem, czy dobrze pana rozumiem - rzekł. - Czy
chce pan powiedzieć, że jeżeli sprzedam Grahamowi ranczo,
wyjadę stąd i będę milczał, otrzymam pół miliona dolarów?
179

Taka jest propozycja. Ponadto zabierze pan swych
ludzi ze sobą. Graham ma własnych!
Alan usiłował się roześmiać.
Zdaje mi się, że już wiem, o co tu głównie chodzi
zadrwił. Te pół miliona otrzymuję nie za pannę Stan-
dish, czyli raczej panią Grahamową, tylko za odosobnienie.
Właśnie! Grahama wzięła raptem chęć załatwienia
rzeczy bez skandalu. Wyruszyliśmy prawdę mówiąc po to,
by odebrać jego żonę. Rozumie pan, odebrać. Mieliśmy za-
miar zrobić to w zupełnie inny sposób, niż czynimy obecnie.
Lecz znalazł pan właściwe słowo, mówiąc "odosobnienie".
Co za idiotę może zrobić z człowieka ładna twarzyczka.
Niech się pan tyko zastanowi: pół miliona dolarów!
Brzmi to wprost fantastycznie przyznał Alan, wciąż
zwrócony twarzą do okna. - Dlaczego proponuje tak dużo?
Niech pan nie zapomina o dodatkowej umowie, pa-
nie Holt! To bardzo ważne! Pan ma milczeć. Odkupując
ranczo po cenie normalnej, nie mielibyśmy na to żadnej
gwarancji. Lecz skoro pan przyjmuje taką sumę, jest pan
poniekąd wspólnikiem i własne pana dobro wymaga dys-
krecji. Jasne, co?
Alan odwrócił się i podszedł znów do biurka. Był bar-
dzo blady i rozmyślnie osłaniał sobie oczy kłębami dymu.
Oczywiście, nie przypuszczam, by Graham pozwolił
żonie uciec do Stanów, gdyż to by mogło narobić kłopotów?
- zagadnął.
Tak sądzę. Po cóż by w takim razie wydawał tyle
pieniędzy? znacząco podkreślił Rossland.
Pozostałaby tu na zawsze?
Na zawsze!
Nie wróciłaby do Stanów nigdy?
Że też pan koniecznie musi stawiać kropkę nad "i"!
Po co miałaby wracać? Świat wierzy, że umarła. Pełno o
tym w pismach. Że żyje, wiemy tylko my. To będzie dla
Grahama prześliczne letnisko. Świetny klimat. Bajeczne
180

kwiaty. Ptaki. I dziewczyna, którą obserwuje od dziecka
i której od tylu lat pragnie!
- I która go nienawidzi!
- Racja!
- Którą podstępem skłonił do małżeństwa i która wo-
lałaby umrzeć, niż żyć z nim pod jednym dachem.
- To już rzecz Grahama, panie Holt, utrzymać ją przy
życiu. Do nas to nie należy. Jeżeli umrze, podejrzewam, że
będzie pan miał możność odkupić swą osadę bardzo tanio.
Wziął ze stołu jakiś papier i podał Alanowi.
- To częściowa zapłata: czek na dwieście pięćdziesiąt
tysięcy. Dokumenty mamy tutaj, gotowe do podpisu. Kie-
dy pan tylko zechce, będę towarzyszył panu do Tanana,
gdzie otrzyma pan resztę należności.
Alan wziął czek i przyglądał mu się chwilę.
- Sądzi pan zapewne, że tylko wariat odrzuciłby podo-
bną ofertę?
- Oczywiście!
- W takim razie ja jestem tym wariatem!
Mówił tak spokojnie, że na razie Rossland wziął słowa
jego za żart. Tymczasem dym się rozproszył. Alan rzucił cy-
garo na podłogę i przydusił je nogą. Cisnął na ziemię czek
podarty na strzępy. Wściekłość, dotychczas powstrzymywa-
na nadludzkim wprost wysiłkiem, strzeliła z jego oczu.
- Dałbym dziesięć lat życia, żeby mieć teraz Grahama
przed sobą! Zabiłbym go jak psa! A co do ciebie, Ross-
land...
Postąpił krok wstecz, jakby w obawie, że nie wytrzyma
i uderzy opryszka, patrzącego nań teraz z najwyższym
zdumieniem.
- To, coś powiedział o niej, powinno i ciebie również
skazać na śmierć. Zabiłbym cię na miejscu, ale potrzebuję
posła do Grahama. Powiedz mu, że Mary Standish, nie
Mary Graham, jest dziś równie czysta jak w dniu swych
narodzin. Ale powiedz mu także, że należy do mnie. Jest
moja! Kocham ją. Moja jest, rozumiesz? Złoto świata całe-
181

go ma dla mnie mniejszą wartość niż jeden włos z jej gło-
wy! Zabiorę ją z powrotem do Stanów. Sprawiedliwości
musi stać się zadość i świat dowie się o wszystkim. Ona
nie ma nic do ukrycia. Nic absolutnie. Powtórz to Graha-
mowi w moim imieniu.
Szedł teraz na Rosslanda, który się tymczasem zerwał
z krzesła. Ręce miał zaciśnięte w pięści; twarz jego przy-
pominała żelazną maskę.
- Wynoś się! Wynoś się, nim cię wyrzucę!
W pasji ostatecznej pchnął stół i z trzaskiem cisnął
nim o ścianę.
- Wynoś się, bo zabiję!!!
Sunął naprzód, przez zaciśnięte wargi sycząc słowa
przestrogi, a Rossland, przerażona bryła mięsa, cofał się
nieprzytomny z lęku. Wreszcie dopadł drzwi i zamknął.
Biegł w stronę zagrody karibu. Alan obserwował go stojąc
w progu. Widział, jak Rossland opuszcza zagrodę w towa-
rzystwie dwu obładowanych ludzi. Oddaliwszy się na zna-
czną odległość, Rossland przystanął i obejrzał się. Wygra-
żając pięścią, cisnął Alanowi jakichś parę słów: groźby
zapewne, potem szybko ruszył na południe. Był bez kurtki
i bez kapelusza; jedno i drugie pozostawił w domu i nie
odważył się widocznie wrócić po nie.
Tymczasem Alan powiódł oczyma po izbie i teraz do-
piero zauważył szczątki rozbitego stołu. Uprzytomnił so-
bie, że jeszcze chwila i diabeł by się w nim rozpętał. Nie-
nawidził Rosslanda. Nienawidził go teraz równie silnie
niemal, jak samego Grahama. Cudem po prostu opryszek
uszedł z życiem. Jednakże Alan rad był temu. Resztka
zdrowego rozsądku wzięła górę nad wściekłością i nie do-
zwoliła popełnić głupstwa.
Oglądał właśnie rozrzucone na biurku papiery, gdy
ruch u drzwi kazał mu się odwrócić. Pośrodku izby stała
Mary Standish.
- Kazał mu pan odejść? wykrzyknęła.

Oczy jej błyszczały; wargi miała rozchylone, twarz pro-
mienną. Zobaczyła wywrócony stół, porzucone na krześle
kurtkę i kapelusz Rosslanda - ślady pospiesznej ucieczki
i uśmiechnęła się tak radośnie, że w jednej chwili wszy-
stkie surowe postanowienia Alana sromotnie wzięły w łeb.
Błyskawicznie skoczył ku niej i porwał ją w ramiona. Nie
usiłowała się już teraz uwolnić z jego objęć, jak niegdyś
wśród topoli; przeciwnie, podała mu usta do pocałunku,
a potem ukryła twarz na jego piersi.

182


ROZDZIAŁ XXIII
Na zwiady
.to chwili Mary leciutko wyzwoliła się z objęć Alana;
w twarzach obojga próżno by szukać śladów skruchy czy
wstydu. Mary promieniała; Alan miał rysy pogodne jak ni-
gdy. I nie usiłowali wzajemnie ukryć przed sobą swego
szczęścia. Alan wyciągnął rękę, więc bez wahania podała
mu swoją. Wargi szkarłatne od jego pocałunków zadrgały
wesołym uśmiechem. Schyliła nieco głowę, tak iż widział
jej ciemne włosy gładko przyczesane, lśniące jak aksamit.
- Z całego serca wdzięczny jestem Bogu - szepnął
Alan.
Urwał, nie znajdując słów mogących dostatecznie wy-
razić jego radość. Mowa wydała się trywialna, zbyteczna.
Zresztą zrozumiała go i tak. Wiedziała, że dziękuje Bogu
nie za tę jedną chwilkę, lecz za całą pełną szczęścia przy-
szłość leżącą przed nimi.
Tymczasem Alan cofnął się i drżącymi rękoma, żeby
tylko robić cokolwiek, postawił na nogi przewrócony stół.
Mary obserwowała go z pogodnym uznaniem. Tak bardzo
był jej drogi. Podeszła bliżej i przez okno rzuciła wzrokiem
na tundrę, gdzie uciekł Rossland.
- Ile czasu ci trzeba, żeby się przygotować do drogi? -
spytał Alan.
- Bo co?
- Musimy ruszyć dziś w nocy lub jutro rano. Sądzę, że
pójdziemy przez topolowy gaj na stary szlak do Nome. Je-
184

żeli Rossland nie kłamał, Graham czatuje gdzieś na dro-
dze do Tanana.
Ścisnęła mu ramię dłonią.
- Wracamy, Alan, czy tak?
- Tak, do Seattle. To jedyne, co nam zostaje do zrobie-
nia. Nie boisz się?
- Przy tobie - nie!
- A wrócisz ze mną, gdy już będziesz wolna?
Mówił, patrząc prosto przed siebie, w głąb tundry. Nie
widział jej zatem, lecz uczuł, jak leciutko niby piórkiem
muska policzkiem jego ramię.
- Wrócę z tobą!
- A kiedy będziesz gotowa do drogi?
- Już jestem gotowa!
Odpowiedziała spokojnie, głosem pełnym słodkiej po-
kory. Przestała się buntować i walczyć; swe prawa do wal-
ki przelała na niego. Lecz właśnie to poczucie jej absolut-
nego do niego zaufania, dziecinna wprost wiara w jego siły
i zdolności uprzytomniły mu, jak wielką odpowiedzialność
wziął na swoje barki. Zobaczył całą grozę położenia, a zna-
czenie słów Rosslanda teraz dopiero przeniknęło jego
mózg z całą wyrazistością. Kiedy tak patrzył w stronę,
gdzie uciekł wróg, rysy jego mimo woli stwardniały, a wo-
kół ust zarysowały się surowe bruzdy. Wątpił już, czy
istotnie słusznie uczynił puszczając Rosslanda. Czy nie
należało go raczej zabić, jak jadowitą gadzinę? Właściwie
nie było jeszcze za późno. Na nierównym terenie tundry
mógłby go łatwo dogonić i...
Uczuł na ramieniu silniejszy uścisk. Spojrzał w dół.
Mary Standish obserwowała go pogodnymi oczyma. Jej
spokój podziałał na niego kojąco.
- Jestem gotowa - przypomniała mu.
Lecz Alan odzyskał już rozsądek.
- Musimy poczekać na Stampede Smitha - rzekł. -
Powinien się zjawić dziś w nocy albo jutro rano. Teraz,
się na tę sprawę zapatruję trzeźwo, widzę, jak bardzo
185

Stampede może się przydać w razie... hm... w razie...
spotkania!
Nie dodał, z kim, lecz ona zrozumiała go i tak. Podesz-
ła do drzwi i, przystanąwszy w progu, ruchem głowy
wskazała odpowiedni kierunek.
- On jest gdzieś na drodze do Tanana - powiedziała.
- Rossland ci powiedział?
- Tak! I ma ze sobą ludzi, tak wielu, że Rossland się
śmiał, gdy twierdziłam, że nie dasz mnie wziąć.
- Więc ty od razu byłaś pewna, że cię im nie oddam?
- Byłam pewna, od chwili, gdy otworzyłam ten list
w chacie Ellen MacCormick.
Ułowił jeszcze tylko radosny błysk jej oczu, bowiem
znikła tak szybko, że nie zdążył słowa powiedzieć. Przez
okno obserwował potem, jak idzie w kierunku domu So-
kwenny, naprzeciw spieszących jej na spotkanie Keok
i Nawadlook. Keok miała jeszcze w ręku swój długi nóż.
A z okienka poddasza wyzierał sam Sokwenna niby
groźne, dziwaczne widmo.
Alan skinął ręką na starego, po czym cofnął się do
biurka. Po upływie dziesięciu minut Sokwenna wszedł do
izby. Mruczał coś niezrozumiale. Po chwili dopiero Alan
zrozumiał, że Sokwenna w narzeczu swych ojców bredzi
o tętencie nóg i zapachu krwi. Nogi dudnią już blisko;
krew dymi. Tupot i woń płyną ze starego parowu, gdzie
murszeją żółte czaszki i gdzie niegdyś chłodna woda nios-
ła czerwoną posokę. Alan był jednym z niewielu białych,
któremu po długich wysiękach udało się wydobyć od So-
kwenny historię tych czaszek. Oto w czasach gdy jeszcze
Sokwenna był młodzieńcem, obce plemię napadło na jego
lud, mordując mężczyzn, uprowadzając kobiety. Sokwen-
na wraz z garścią zbrojnych i paroma kobietami uciekł
w końcu na południe. W parowie urządzili zasadzkę.
W pogodny, letni dzień wyzłocony słońcem, pachnący
kwieciem, rozdzwoniony śpiewem ptasząt, niespodzianie
186

zaskoczyli najeźdźców i wybili ich co do nogi. Z grona ów-
czesnych zwycięzców dziś żył już tylko jeden, Sokwenna.
Alan był prawie zły, że wezwał Sokwennę do siebie.
Nie przypominał on już w niczym pogodnego staruszka,
kochającego dzieci, kwiaty i słońce, śmiejącego się serde-
cznie podczas pląsów Keok czy Nawadlook. Zmienił się nie
do poznania. Tkwił przed Alanem - uosobienie fatalizmu
- bełkocząc półgłosem złowieszcze przepowiednie, ponuro
błyskając zapadniętymi oczyma, placami jak szpony kur-
czowo obejmując lufę fuzji. Wysiłkiem woli Alan otrząsnął
się z nagłego lęku i przygnębienia i zaczął wydawać krót-
kie dyspozycje. Sokwenna, ze szczytu wzgórza oddalonego
o dwie mile od drogi wiodącej do Tanana, miał pilnować
południowego odcinka tundry. Kiedy słońce zniknie za ho-
ryzontem, będzie mógł wrócić.
Alan działał teraz z wielką rozwagą. Nie mógł się po-
zbyć złych przeczuć, toteż ledwo Sokwenna znikł za
drzwiami, zabrał się zaraz do czynienia własnych przygo-
towań. Ogarnęła go chęć natychmiastowego ruszenia
w drogę, bez godziny zwłoki nawet, jednakże usiłował so-
bie sam przedstawić absurd podobnego pośpiechu. Jego
nieobecność miała wszakże trwać kilka miesięcy, możliwe,
że rok nawet. Przed odejściem należało wiele załatwić:
wydać rozporządzenia, instrukcje. Musiał się chociaż wi-
dzieć ze Stampedem. Zresztą nie groziło przecież bezpo-
średnie niebezpieczeństwo. Według wszelkich danych
Graham nie pojawi się w ogóle, będzie raczej usiłował
przeszkodzić później, na drodze legalnej.
Jednakże mimo wszelkich perswazji niepokój trwał.
Godziny szły; popołudnie mijało. Jakiś głos wewnętrzny
naglił Alana, by nie zwlekając zabrać Mary Standish i -
uciekać! Widział ją dwukrotnie przez okno, pomiędzy
dwunastą i piątą, siedząc samotnie przy biurku. Przed
szóstą zakończył pracę. Wtenczas starannie obejrzał swoje
fuzje. Stwierdził, że ulubiony karabin i rewolwer działają
sprawnie i, wymyślając sobie od durniów, napełnił jednak
187

pas myśliwski znaczną ilością ładunków. Zaniósł nawet
do chaty Sokwenny dwa zapasowe karabiny i paczkę amu-
nicji, z niewyraźną myślą w głębi mózgu, że ta chata właś-
nie pobudowana na skraju parowu w razie czego nada się
najlepiej do obrony.
Po kolacji, gdy słońce, wisząc nad horyzontem, rzucało
długie cienie, Alan znalazł Mary nad brzegiem parowu.
- Opuszczę cię na chwilę - powiedział. Ale Sokwen-
na już wrócił, więc nie będziesz sama.
- Dokąd idziesz?
- Aż do topolowego gaju, zapewne! ,
- W takim razie pójdę z tobą!
- Zamierzam iść bardzo szybko!
- Wątpię, żebyś szedł szybciej ode mnie.
- Ależ ja chcę zbadać przed nocą, czy z tamtej strony
nic nam nie grozi.
- Pomogę ci pieszczotliwie ujęła jego rękę. Idę z to-
bą, Alan!
- Dobrze, idziemy więc razem - roześmiał się i nagle,
pochylając głowę, przytulił usta do jej dłoni, po czym ręka
w rękę ruszyli szlakiem wiodącym do Nome.
Twarz Mary była różowa, w oczach zaś miała słodki
blask, którego nie starała się bynajmniej ukryć przed Ala-
nem. Blask ten kazał mu zapomnieć o topolowym gaju
i tundrze, o wszelkich środkach ostrożności, o ponurych
wróżbach Sokwenny nawet.
- Rozmyślałam dziś cały dzień - mówiła Mary. - Tak
długo byłam sama. Myślałam o tobie. I takie miałam po-
godne myśli.
- Czuję się jak w raju cicho odparł Alan.
- Nie uważasz mnie za zepsutą dziewczynę?
- Jesteś dla mnie uosobieniem najpiękniejszych ma-
rzeń o kobiecie.
- A jednak narzucałam się tobie, ścigałam po prostu.
- Gdybyś wiedziała, jak jestem za to wdzięczny Bogu!
- I wyznałam, że cię kocham i pozwoliłam się całować!
188

- Mary!
- A teraz idę z tobą, ręka w rękę!
- Będziemy tak szli zawsze, najmilsza!
- A tymczasem jestem przecież żoną innego - wzdryg-
nęła się Mary.
- Jesteś moja - oświadczył z uporem. - Wiesz o tym
dobrze i Bóg wie o tym również. Skoro mówisz o sobie, ja-
ko o żonie Grahama, popełniasz bluźnierstwo. Jesteś
z nim po prostu związana na krótko, choć legalnie, ale na
tym koniec. Sercem, duszą i ciałem jesteś wolna!
- Nie jestem wolna!
- Jesteś!
Po chwili szepnęła mu do ucha:
- Alan, jako najuczciwszemu człowiekowi na ziemi po-
wiem ci, dlaczego nie jestem wolna. Gdyż sercem i duszą
należę do ciebie!
Nie śmiał na nią spojrzeć. Mary zaś ze wzrokiem utk-
wionym przed siebie powtórzyła uśmiechając się słodko:
- Tak, najuczciwszy człowiek na całej ziemi!
Szli ręka w rękę poprzez garby i wzniesienia tundry,
mówiąc już potem tylko o barwie niebios, o kwiatach, pta-
kach i coraz bliższym zmierzchu, podczas gdy Alan badał
pilnie zwężający się horyzont w poszukiwaniu ludzkich
sylwetek. Zrobili jedną milę, drugą, aż ukończywszy trze-
cią przystanęli, szukając w dali ciemnej linii znaczącej po-
szarpaną krawędź Parowu Duchów.
- Myślę o liście pisanym do Ellen MacCormick - za-
czął Alan cicho. - Myślę, ze pisząc go, miałem wrażenie,
że to nie do niej list, tylko do ciebie. I myślę jeszcze, ze
gdybyś nie wróciła do mnie, zwariowałbym chyba.
- Mam ten list, tutaj - odparła Mary, kładąc dłoń na
piersi. - Czy pamiętasz jeszcze, coś napisał, Alan?
- Ze znaczysz dla mnie więcej niż życie.
- I prosiłeś jeszcze, by, jeśli mnie znajdą, Ellen Mac-
Cormick schowała dla ciebie pasmo mych włosów.
Skinął twierdząco głową.
189

- Tak, to prawda. Gdym siedział naprzeciwko ciebie
przy stole, na "Nome", podświadomie już wielbiłem twoje
włosy. Odtąd, od kiedy mam cię tutaj...
Urwał w pół zdania, zmieszany.
- No, powiedz, Alan!
- Marzyłem, żeby zobaczyć je rozpuszczone - dokończył
Alan zmieszany okropnie. - Niemądry pomysł, prawda?
- Dlaczego niemądry? zaprzeczyła gorąco. Jeżeli
lubisz moje włosy, cóż dziwnego, że pragnąłbyś widzieć je
- całe!
- Ja... cóż, ja sądziłem tylko, że możesz się pogniewać!
tłumaczył Alan niezręcznie.
Nie słyszał nigdy nic równie słodkiego, jak jej śmiech
obecnie. Odwróciła się od niego szybko, tak iż blask zacho-
dzącego słońca padł na jej plecy i zręcznymi palcami po-
częła wyjmować szpilki, aż uwolnione sploty opadły w dół,
na ramiona, spłynęły do bioder, migocąc jak najkosztow-
niejszy jedwab.
Teraz stanęła do niego twarzą. Oczy jej błyszczały.
- Czy myślisz, że ładnie mi tak, Alanie?
Zbliżył się do niej, napełnił dłonie ciężkimi splotami
i wtulił w nie twarz. Trwał tak długo, gdy raptem odczuł,
że ciałem Mary wstrząsa dreszcz. Wzdrygnął się sam mimo
woli. Nagle usłyszał, że kurczowo chwyta powietrze ustami,
zaś dłoń, którą oparła na jego schylonej głowie, cofa się.
Wyprostował się i spojrzał na nią. Ponad jego ramieniem
wlepiła rozszerzone oczy w głąb mrocznej tundry. Doznał
wrażenia, że chce przemówić i nie może dobyć głosu.
- Co się stało? - krzyknął i skręcił w miejscu, usiłując
dostrzec, co ją tak przeraziło. Kiedy zaś tak patrzył, na-
gły, głęboki cień opadł raptem na ziemię, stwarzając nie-
mal nocną ciemność. Słońce zgasło gwałtownie, niby
zdmuchnięta wielka lampa, na zachodzie zaś skłębiły się
purpurowe zwały chmur. Alan widywał już niejednokrot-
nie podobne zjawisko z nadejściem letnich burz, nigdy jed-
nak zmiana nie wydała mu się tak fantastycznie prędka.
190

Zamiast tonąć w słonecznej powodzi, postać Mary ledwo
majaczyła w mroku. Osądził, iż właśnie ten fakt tak jej
podziałał na nerwy i roześmiał się cicho. Lecz ona ścisnęła
go raptem za ramię.
- Widziałam! - krzyknęła zdławionym głosem. - Wi-
działam cienie przyczajone jak zwierzęta!
- Cienie? - Alan wciąż jeszcze się uśmiechał. - Może
to były cienie lisów albo wielkich siwych królików, albo
wilczycy z młodym?...
- Nie, nie, to było co innego - zaprzeczyła Mary gorą-
co, jeszcze silniej wpijając palce w jego ramię. - To nie by-
ły zwierzęta, to byli ludzie!!!

ROZDZIAŁ XXIV
Pierwsze strzały
Napadła teraz taka cisza, że wydawało się, iż ich serca
bić przestały i w tej ciszy Alan ułowił nagle jakiś dźwięk.
Nie łudził się co do jego natury: to jakiś ciężki but szczęk-
nął o kamień. Żaden z ludzi miejscowych, obutych
w miękkie skórznie, nie mógł tego zrobić. W całej okolicy
twarde trzewiki nosił jedynie on sam i Stampede.
- Czy wielu ich było? spytał.
- Nie mogłam dobrze rozróżnić. Słońce już gasło. Ale
pięciu czy sześciu biegło.
- Z tyłu za mną?
- Tak!
- Czy nas widzieli?
- Sądzę, że tak! Nie wiem zresztą...
Odnalazł jej rękę i uścisnął mocno. Kurczowo czepiała
się palcami jego jego dłoni i słyszał, jak oddycha szybko.
Nieznacznie rozpiął pochwę rewolweru.
- Czy przypuszczasz, że to oni? zagadnęła szeptem,
a w jej głosie wyczytał okropną trwogę.
- Możliwe. Moi ludzte przyszliby od innej strony. Bo-
isz się bardzo?
- Nie odpowiedziała głosem znacznie spokojniejszym.
- Więc czemu drżysz?
- Ach, to ta dziwaczna ciemność!
Było rzeczywiście bardzo ciemno. W ciągu długiego po-
bytu w tundrach Alan widział ten fenomen zaledwie parę
razy, gdyż letnia burza, a co za tym idzie kompletny
192

mrok, jest w tych stronach rzeczą niezmiernie rzadką,
przez co bardziej działa na nerwy niż najfantastyczniejsza
nawet gra świateł zorzy północnej. Wydało mu się obecnie,
że to, co się dzieje, graniczy z cudem, że jakaś potężna
dłoń otwiera im drogę ucieczki. Tam, gdzie powinna była
gorzeć purpura zachodu, wznosił się nieprzenikniony
czarny mur. Rozpościerał się szybko. Cienie gęstniały,
a gęstniejąc łączyły się, pełzły ni"by macki, aż cała tundra
zamieniła się w jeden niesamowity chaos, ni to dnia, ni to
nocy, w której wzrok próżno silił się cokolwiek ułowić.
Mrok ogarnął ich także, śmiesznie zacieśniając krąg
widzenia. Myśli Alana pracowały gorączkowo. Potrzebo-
wał zaledwie paru sekund, by zrozumieć, co to za sylwetki
przeraziły Mary. Ludzie Grahama znajdowali się w pobli-
żu, dostrzegli ich i obecnie usiłowali odciąć od osady. Być
może byli to dopiero wywiadowcy w liczbie pięciu lub sze-
ściu tylko, jak naliczyła Mary, w takim razie sytuacja nie
przedstawiała się groźnie. Lecz co będzie, jeżeli jest ich
kilkunastu lub nawet kilkudziesięciu? Kto wie, czy Gra-
ham i Rossland nie wysłali do ataku wszystkich swoich
sił. Alan nie zastanawiał się jeszcze, jaka może być liczeb-
ność tych sił, podejrzewał jednakże, iż poparty potęgą oso-
bistych stosunków i pieniądza, a męczony grzeszną żądzą
do Mary Standish - Graham nie zawaha się przed ni-
czym. Zresztą wobec prawa, racje były po stronie bogacza.
Czyż nie występował jako mąż w obronie swojej żony,
uprowadzonej przez uwodziciela?
Trzymając lewą ręką dłoń Mary, prawą ściskając kolbę
rewolweru, Alan ruszył wprost przed siebie. Rozumował,
że jeżeli ludzie Grahama ich dojrzeli i zechcą odciąć od
rancza, wyjście z pułapki jest tylko na przedzie. Wszystko
zależało teraz od pośpiechu, toteż Alan kroczył tak szyb-
ko, że dziewczyna u jego boku musiała niemal biec. Nie
rozróżniał jej kroków, miała tak lekki chód. Palcami owi-
nęła jego dłoń, a na policzku czuł chwilami przelotne muś-
nięcie rozpuszczonych włosów. Szli tak dobre pół mili,
193

przy czym Alan pilnie badał wzrokiem ciemność i uparcie
wytężał słuch. Wreszcie stanął. Ogarniając Mary ramie-
niem, przytulił ją do siebie tak, ze głowa dziewczyny legła
na jego piersi. Odnalazł rozchylone wargi i ucałował.
- Nie boisz się? - spytał ponownie.
Zdecydowanie zaprzeczyła ruchem głowy:
- Nie!
Wobec tak poważnego kłamstwa roześmiał się cicho.
- Nawet jeżeli nas widzieli i nawet jeżeli to byli ludzie
Grahama, umknęliśmy im! pocieszał. Teraz zatoczymy
krąg ku wschodowi i wrócimy do rancza. Żałuję, ze kaza-
łem ci iść tak prędko. Pójdziemy teraz wolniej.
- Musimy iść jak najszybciej - nacierała Mary. -
Chciałabym biec!
Odszukała palcami jego dłoń i ruszyli znów ręka w rę-
kę. Od czasu do czasu przystawali, wbijając oczy w ciem-
ny chaos i wytężając słuch. Alanowi wydawało się po dwa-
kroć, ze słyszy dźwięki nie będące mową nocy. Za drugim
razem drobne paluszki zacisnęły się na jego ręku, lecz
Mary milczała i tylko na chwilę przestała jakby oddychać.
Po upływie drugiej pół mili pojaśniało nieco, nato-
miast dech burzy zdawał się bliższy. Chłodny powiew już
muskał ich twarze, a wkoło drżały szepty i szelesty
spragnionych deszczu roślin. Było trochę widniej, gdyż
wał chmur rozciągnął się na całe niebo, rzednąc nato-
miast w miejscu gdzie poprzednio zgasił słońce. Alan roz-
różniał już twarz dziewczyny i fale jej włosów. Wgłębie-
nia i wyniosłości tundry nabrały właśnie ostrzejszych
zarysów, gdyż dotarli do małej kotlinki, którą Alan rozpo-
znał natychmiast. Na jej ćlnie, poza obrębem gęsto rosną-
cych wierzb, taił się drobny staw.
Miejsce to było oddalone od domu zaledwie o pół mili.
Wśród wierzb sączył się strumień. Alan podprowadził
dziewczynę nad sam brzeg, wskazał jej, gdzie ma uklęk-
nąć i jak czerpać wodę złączonymi garściami. Piła schyli-
wszy głowę, a krople ściekały z jej palców. Zaśmiała się
194

rozbawiona. Nagle krzyknęła okropnie. Spomiędzy wierzb
wypadła ciemna postać i z rozpędu runęła na Alana.
Wierzby rozstąpiły się powtórnie. Nowy cień, nowy
krzyk Mary. Lecz Alan nie mógł jej pomóc, bowiem sam
klęczał w tej chwili, przegięty w tył, rozpaczliwie usiłując
oderwać od gardła parę potwornej wielkości rąk. Słyszał,
jak dziewczyna walczy, już w milczeniu. Sam czuł otępie-
nie mózgu. Zdawał sobie sprawę, że nie potrafi dosięgnąć
rewolweru. Nad sobą widział ponurą, zbrodniczą twarz,
okropną w mroku jak twarz widma, a bezlitosne ręce wy-
ciskały z niego resztę życia. Wreszcie z wrzaskiem trium-
fu napastnik rzucił go na plecy. Miał wrażenie, że głowa
odpada mu od ramion. Przewrócił się, lecz w ostatnim
spazmatycznym wysiłku zadał jeszcze straszne kopnięcie.
Ledwo dosłyszał jęk wroga, ale palce na jego gardle
rozluźniły się, ohydna twarz znikła; bezwładny człowiek
potoczył się w trawę. Alan leżał chwilę bez ruchu, głęboko
wciągając powietrze w płuca. Potem sięgnął po rewolwer.
Kabura była pusta.
Słyszał, jak Mary dyszy i łka tuż obok prawie i raptem
odzyskał siły na nowo. Człowiek, z którym walczył poprze-
dnio, sunął znów na niego, pełznąc na kolanach i rękach.
Alan skoczył mu błyskawicznie na kark, niby zwinny kot.
Grzmotnął pięścią w zarośniętą twarz. Bijąc zapalczywie
zawołał Mary. Widział ją teraz, jak się szamoce z drugim
mężczyzną, w samej prawie wodzie strumyka. Zaklął
wściekle. Czuł w sercu mordercze instynkty. Chciał zabić
jednego przeciwnika, żeby się zmierzyć z drugim. Ogłu-
szony ciosami brodacz osłabł i Alan chwycił go za gardło.
Szyja złoczyńcy przypominała kark byka. Usiłował ją zła-
mać. Wytężył mięśnie. Jeszcze dziesięć sekund, pół minu-
ty najwyżej i kręgosłup by pękł, lecz zanim pierwszy czło-
wiek skonał, drugi napastnik skoczył na Alana.
Alan nie zdążył się zasłonić. Osłabł już znacznie, toteż
zatoczył się od razu pod pierwszym ciosem. Wyciągnąwszy
ramiona, począł bić na oślep. Dopiero jednak, gdy trafił na
195

pięść nowego przeciwnika, zrozumiał, jak wiele sił już
utracił. Wobec własnej słabości ogarnęło go okropne prze-
rażenie, mimo woli jęknął. Lecz już w następnej chwili
skłonny byłby sobie język uciąć. Przede wszystkim nie
trzeba przerażać Mary! Nie widział jej obecnie, a dziew-
czyna pełzła właśnie na rękach i kolanach. Jej długie wło-
sy wlokły się po zdeptanej ziemi, maczały w mętnej stru-
dze. Rozpaczliwie szukała czegoś rękami, aż znalazła!
Wstała wtenczas, trzymając w garści kamień, na któ-
rym oparła poprzednio rękę, kiedy piła. Brodacz, podniósł-
szy się na kolana, machał łapami jak pijany, wyminęła go
jednak, stając nad Alanem i jego napastnikiem. Kamień
opadł w dół. Alan usłyszał szybki, straszliwy cios, chrzęst
okropny i wróg potoczył się na ziemię bezwładny zupełnie.
Alan chwiejnie podniósł się na nogi i podtrzymał ramie-
niem zataczającą się dziewczynę.
Brodacz wstał właśnie. Już się prawie podniósł, gdy
Alan powtórnie chwycił go za gardło i zwalili się razem na
ziemię. Mary usłyszała parę ciosów, jeden silniejszy, aż z ci-
chym okrzykiem triumfu Alan wstał. Przypadkowo zupeł-
nie trącił ręką w trawie swój zagubiony rewolwer. Podniósł
go teraz i odsunął bezpiecznik. Był znowu gotów do walki.
Chodźmy - powiedział.
Głos mu się urywał jakiś chrapliwy i nieswój. Mary
zbliżyła się, podając mu rękę mokrą i lepką od błota. Mil-
cząc wygramolili się z kotliny na równą przestrzeń łąki.
W ciężkim powietrzu wiatr poszeptywał coraz
wyraźniej, lecz jednocześnie z zachodu nadleciał jakiś inny
dźwięk. Ktoś wołał. Z pewnej odległości przed nimi nadesz-
ła odpowiedź. Alan utulił mocniej drobną, obłoconą rączką
i ruszył wprost w kierunku rancza. Rozumiał dobrze, co się
dzieje. Ludzie Grahama byli sprytniejsi, niż przypuszczał.
Otaczali ranczo półkolem od strony tundry, ale równocześ-
nie wysłali także paru rozproszonych wywiadowców.
Szła gra na śmierć i życie. Miał się znów o tym wkrót-
ce przekonać, bowiem w coraz słabszym mroku, wyrosły
196

raptem znów przed nimi dwa ludzkie cienie. Surowy bas
zakrzyknął: "Stój!" i Mary krzyknęła przerażona. Alan do-
strzegł szybki ruch ręki napastnika, lecz sam był jeszcze
szybszy. Trzy strugi ognia niby trzy błyskawice wytrysnę-
ły z jego rewolweru i człowiek, który zamierzał strzelać,
runął na ziemię, podczas gdy drugi momentalnie znikł
w ciemności. W chwilę potem jego alarmujące wrzaski
zwoływały już resztę bandy.
Mary milczała teraz, tylko jej oddech prz ypominał łka-
nie, gdy zaś Alan zajrzał jej w twarz z bliska, zobaczył, że
jest blada jak papier i oczy ma rozszerzone grozą. Potar-
gane włosy otulały ją niby welon; ręce kurczowo tuliła do
piersi, a w rękach ściskała rewolwer. Alan poznał tę broń
- maleńki browning przed paru laty otrzymany w prezen-
cie od Carla Lomena. Ogarnęła go szalona duma i radość.
Więc mimo zrozumiałego lęku chciała walczyć, walczyć ra-
zem z nim przeciwko wspólnym wrogom! Straszną miał
ochotę chwycić ją w ramiona i pocałunkami wyrazić cały
podziw. Miast tego jednak pociągnął ja za. sobą jeszcze
szybciej, aż doszli do nowej, ostatniej kotliny, dzielącej ich
od rancza.
Poprzez tę kotlinę biegła wąska ścieżka, wyrównana
w labiryncie pagórków, zarośli i błotnistych lcęp, łopatami
i siekierami jego ludzi. Znalazłszy ją, Alan przystanął na
chwilę, wiedząc, że są na razie bezpieczni. M ary oparła się
o niego ciężko, niby w omdleniu. Ostatnie dwieście jardów
wyczerpało ją do reszty. Alan odgarnął jej włosy z bladej
twarzyczki i ucałował oczy i usta. Zauważył, iż mimo że
jest tak znużona, że mówić nie może, ciśnie wciąż kurczo-
wo rewolwer do piersi. Uśmiechnęła się do niego serdecz-
nie, odważnie. Bez słowa chwycił ją na ręce d ruszył ścież-
ką. Uradowany był i zdumiony jej lekkością. Niósł ją
z łatwością niby dziecko, niby małą boginkę leśną omota-
ną w płaszcz włosów; czując, jak mu ręce zaciska na szyi,
a oddechem owiewa twarz, czerpał, zda się, z jej słabości
nowa siłę i energię.
197

Wyszedł właśnie z kotliny, gdy pierwsze, rzadkie kro-
ple deszczu musnęły mu czoło. Było coraz jaśniej. Odwró-
ciwszy się, mógł objąć wzrokiem połowę przebytej dopiero
drogi. Wspiął się na wzgórek i tu Mary wyślizgnęła mu się
z ramion. Stanęła obok, wypoczęta już nieco. Alan wyko-
nał ręką znaczący gest. Na przedzie można już było odróż-
nić słabe zarysy zabudowań osady. Nigdzie jednakże nie
dostrzegali światła. Ranczo jak gdyby wymarło.
Wtem wyrosło coś przed nimi, niemal u samych ich
nóg. Ozwał się krótki, gardłowy okrzyk, cichy, przeznaczo-
ny wyłącznie dla ich uszu. Rozpoznali Sokwennę. Starzec
począł szybko mówić. Tylko Alan go rozumiał. Prawił coś
długą chwilę gestykulując i nie odwracając oczu od kotli-
ny. Skończywszy nie czekał odpowiedzi, lecz zawrócił
i szybko podreptał w kierunku rancza.
- Co on mówił? spytała Mary.
- Rad jest, żeśmy wrócili. Usłyszał strzały i wyszedł
na spotkanie.
- A co jeszcze? nalegała.
- Sokwenna jest przesądny i... nerwowy. Opowiadał
rzeczy, których byś nie zrozumiała. Sądziłabyś na pewno,
że oszalał, słysząc, jak twierdzi, że duchy jego towarzyszy,
przed wielu laty pomordowanych w parowie, nawiedziły
go dziś w nocy, niosąc rozliczne przestrogi. W każdym ra-
zie postąpił przezornie. Ledwie zniknęliśmy mu z oczu,
gdy wysłał w góry wszystkie kobiety i dzieci. Tylko Keok
i Nawadlook nie chciały odejść. Rad jestem z tego. Gdyby
bowiem trafiły w ręce takich ludzi, jak Graham i Ross-
land...
- Śmierć byłaby lepsza dokończyła Mary i jej palce
ścisnęły mocniej ramię Alana.
- I ja tak sądzę. Nie mogą nam zresztą obecnie nic
zrobić. Na otwartej przestrzeni mieli przewagę, lecz chatę
Sokwenny obronimy doskonale, zanim nadejdą Stampede
i pasterze. Mam tam dwie zapasowe fuzje. Nie odważą się
198

na atak z gołymi rękami. Przewaga jest obecnie po naszej i
stronie. My możemy strzelać, oni nie!
Dlaczego?
- Ponieważ ty jesteś w chacie. Graham chce cię po--
siąść żywą, nie martwą. A kule nie wybierają...
Dotarli właśnie do drzwi domku, lecz tu przystanęli,
chwilę, nasłuchując. Spoza zagrody karibu huknęły naraz;
głosy. Nie starano się ich bynajmniej stłumić. Nawoływa--
no się nawzajem głośno z kilkunastu miejsc co najmniej..
Potem zadudniły biegnące nogi i zabrzmiała donośna ko--
menda. Ktoś klął jak barbarzyńca. W Alanie zamarło ser-
ce. Słyszał, jak walą w drzwi jego domu. Z trzaskiem,
drewnianej ramy pękło okno i rozległ się brzęk tłuczonych,
szyb. Tu i ówdzie błyskały światła.
Wtedy właśnie z okna strychu ponad ich głowami,
przemówiła fuzja Sokwenny. Strzał, wrzask i znowu,
błysk ognia, gdy starzec powtórnie nacisnął cyngiel. Za--
nim padł ostatni z pięciu strzałów, Alan wciągnął Mary
do izby, barykadując za sobą drzwi. Na podłodze płonęłyv
zacienione świece, obok których kucnęły Keok i Nawadlo--
ok. Jeden rzut oka zaświadczył o sprycie Sokwenny. Izba.
przypominała arsenał. Leżało tu kilka fuzji gotowych do.
użycia; stos naboi różnego kalibru. Oczy Keok i Nawadlo--
ok gorzały ponurą determinacją, obie zaś trzymały w pal--
cach ładunki, gotowe nabić strzelby, gdy się tylko maga-
zyn opróżni.
Mary stała pośrodku pokoju. Świece, umiejętnie ocie--
nione, by nie zdradzać na zewnątrz konturów okien, słabo >
oświetlały jej twarz i fale włosów. Rozszerzonymi trwogą,
oczyma uparcie śledziła Alana.
Zamierzał właśnie przemówić, upewnić ją, że żadnego
niebezpieczeństwa nie ma, że ludzie Grahama nie ośmielą,
się strzelać, gdy raptem piekło rozpętało się nad chatą. Na.
strzały Sokwenny odpowiedział trzask przeraźliwej kano--
nady i grad kuł uderzył o ściany. Dwie z nich, sycząc niby
węże, znalazły drogę przez okno, więc jednym skokiem Alan
199

dopadł Mary i przygniótł ją do podłogi obok Keok i Nawad-
look. Blady był śmiertelnie; w mózgu czuł palący żar.
- Sądziłem, że nie będą strzelali do kobiet - rzekł gło-
sem dziwnie twardym. - Myliłem się! Zresztą, rozumiem
już wszystko!
Z fuzją w garści ostrożnie zbliżył się do okna. Wiedział
już co myśli Graham i jakie są jego plany. Obaj z Rosslan-
dem byli przekonani, że w chacie Sokwenny znajdzie się
dla Mary jakiś bezpieczny kąt. Ważyli się zresztą na roz-
paczliwą stawkę pewni, że ukrywszy dziewczynę, Alan bę-
dzie sam walczył, aż padnie. Był to właściwie sprytnie po-
myślany mord.
Strzały ustały chwilowo i Alan pojął od razu, co znaczy
ta przerwa. Dają mu po prostu czas dla zabezpieczenia
Mary. W podłodze chaty znajdowały się drzwi, wiodące do
małej piwnicy i spiżarni zarazem, wentylowanych za po-
mocą korytarza wychodzącego na parów. W blasku świec
Alan dostrzegł, że drzwi, podparte kijkiem, są na wpół
otwarte. Sprytny Sokwenna przewidział i tę okoliczność.
Schylony pod oknem spojrzał na dziewczyny. Keok, z fu-
zją w garści, podpełzła do drabiny wiodącej na strych i za-
czynała właśnie piąć się w górę. Szła do Sokwenny, nabijać
dla niego broń. Alan wskazał uchyloną klapę drzwi.
- Prędko, zejdźcie na dół! - krzyknął. - To jedyne bez-
pieczne miejsce! Możecie tam nabijać i podawać mi na górę.
Mary spojrzała na niego uważnie, lecz się nie ruszyła.
Mocno ściskała w dłoniach fuzję. Nawadlook ani drgnęła.
Keok, bez pośpiechu, pięła się ku górze, aż zniknęła
w czarnej czeluści.
- Schodźcie do piwnicy! - rozkazywał Alan. - Na mi-
łość boską, słyszycie?...
Na twarzy Mary zakwitł uśmiech, nieustraszony, po-
godny. W godzinie śmiertelnego niebezpieczeństwa było to
niby zbawcze światło, wskazujące drogę w ciemności. Pod-
pełzła z wolna do Alana, jedną ręką wlokąc za sobą fuzję,
w drugiej ściskając malutki rewolwer. Kucnęła u jego nóg,
200

uśmiechając się znowu poprzez roztarganą gęstwę wło-
sów. Tu przemówiła głosem pogodnym, spokojnym, który
wstrząsnął nim do głębi.
- Będę ci pomagała walczyć! - powiedziała.
Nawadlook przyczołgała się w ślad za nią, również
ciągnąc fuzję i dźwigając pełen fartuch naboi.
W górze, poprzez okienko strychu, bystre oczy So-
kwenny wypatrzyły cień jakiś, zlany niemal z mrokiem
nocnym i raz jeszcze fuzja starego wojownika posłała wy-
zwanie ludziom Johna Grahama. To, co się stało nastę-
pnie, wywołało uśmiech na wargach Mary, a tłumiony
szloch w jej piersi, bowiem człowiek, którego kochała, wy-
prostował się właśnie przed otwartym oknem, twarzą do
skrzydlatych gońców śmierci, kołaczących znów niby
ziarnka gradu w drewniane ściany chaty.

i
ROZDZIAŁ XXV
Bitwa
W wyniku starań Sokwenny okno, jakkolwiek szeroko
otwarte, zostało zabarykadowane tak szczelnie, że pozo-
stał jedynie ośmiocalowy kwadrat. Przez tę strzelnicę
właśnie Alan wysunął lufę fuzji w chwili, gdy trzask ognia
rozdarł ciszę nocy. Słyszał gwizd i plaskanie kuł; przelatu-
jąc w błyskawicznym pędzie ponad dachem, brzęczały ni-
by gniewne pszczoły, to znów dudniły o belkowanie ścian,
jakby kto bębnił palcami po dojrzałym arbuzie. Dźwięki te
miały w sobie coś fascynującego; jakiś tajemniczy wprost
urok. Trudno było doprawdy wierzyć, że wieszczą śmierć,
toteż Alan bez obawy wyzierał strzelnicą, usiłując do-
strzec cel godny uwagi.
Tu i ówdzie widział blade białawe smużki; zaczął
strzelać w ich kierunku tak szybko, jak tylko mógł naci-
skać cyngiel. Opróżniwszy magazyn, przypadł do ziemi.
Mary własnoręcznie podała mu świeżo nabitą broń. Twarz
miała woskowobladą. Oczy, których nie zdejmowała z po-
staci Alana, były przerażone do dna. Nie o siebie się bała.
Bała się o niego. Suchymi wargami szeptała jego imię, ni-
by odmawiając modlitwę i w tymże mgnieniu przez otwór,
przed którym stał przed chwilą, wpadła kula sycząc jak
rozzłoszczony gad. Z przeraźliwym krzykiem Mary objęła
głowę ukochanego.
- Jezus Maria, zabiją cię! jęknęła. - Wydaj mnie im,
Alanie! Jeśli mnie kochasz, pozwól mi odejść!
202

W bladym świetle świec trysnęła smużka białego pyłu,
jedna potem druga, tak blisko Nawadlook, że Alan zdrę-
twiał. Kule odnajdywały drogę poprzez mech i ziemię usz-
czelniające szpary ścian. Alan gwałtownie objął ramiona-
mi szczupłe ciało Mary i, zanim zrozumiała, co się dzieje,
jednym skokiem uniósł ją ku otwartej klapie i zepchnął do
piwnicy. Potem, zmusiwszy Nawadlook do zejścia, rzucił
w ślad za dziewczętami pustą fuzję oraz wyładowany na-
bojami fartuch. Z twarzą wykrzywioną diabolicznie krzyk-
nął im w dół:
- Jeżeli nie będziecie tam siedziały, otworzę drzwi
i pójdę się bić na zewnątrz. Rozumiecie? Ani się ważcie
ruszyć!
Wrzeszcząc groził im zaciśniętą pięścią. Zobaczył nowy
kłębek białego pyłu; kula trafiła w rondle na półce i jedno-
cześnie niemal zabrzmiało z góry wołanie Keok.
W półmroku poddasza fuzja Sokwenny z trzaskiem
padła na podłogę. Stary wojownik kurczowo zgiął się
wpół, cisnął brzuch rękami. Klęcząc oddychał ciężko, nie-
mal z jękiem. Wreszcie jednak wyprostował się znowu,
rzucił Keok parę uspokajających słów i ująwszy nabitą
przez dziewczynę broń, przywarł do okna.
Zaledwie wołanie Keok zamarło w powietrzu, już Alan
doskoczył do stóp drabiny krzycząc na nią, by zeszła. Zsu-
nęła się parę szczebli po ciemku, łkając, że Sokwenna ran-
ny. Wtenczas Alan wyciągnął ręce, porwał ją wpół i wrzu-
cił także do piwnicy.
Teraz skręcił znów do okna, mając w duszy dzikie pra-
gnienie mordu. Modlił się prawie o światło, by lepiej wi-
dzieć cel i jak gdyby w odpowiedzi na te modły, chata rap-
tem pojaśniała. Tańczące żółte błyski zarysowały
kwadraty okien. Były tak jaskrawe, że dostrzegł deszcz na
zewnątrz, mało co gęstszy niż zwarta, wilgotna, wolno
opadająca mgła, mokry opar właściwie zwilżający ziemię.
Serce w nim załomotało. Blask rósł. Zrozumiał. Podpalili
203

chatę. Nie byli to już biali cywilizowani ludzie, lecz dzicy
czerwonoskórzy.
Alan był opanowany, choć serce mało mu nie wysko-
czyło z piersi. Trzymał fuzję przy ramieniu, szeroko otwie-
rając chciwe oczy. Sokwenna milczał. Zapewne już umarł.
Z dołu dochodziło łkanie Keok. I oto przy coraz silniejszym
blasku, Alan dojrzał trzy czy cztery ruchliwe cienie. Wy-
czekał, aż zarysowały się jaśniej. Zgadywał myśli wrogów.
Sądzili, że podziurawiona kulami chata przestała być
twierdzą obronną. Westchnął więc do Boga, by ten, w któ-
rego mierzy, okazał się Grahamem i nacisnął cyngiel. Po-
stać padła ciężko jak trup. Celując starannie Alan strzelał
dalej: raz, dwa, trzy, cztery razy. Na cztery kule dwie tra-
fiły i Alan pomyślał z dumą, że zważywszy na okoliczno-
ści, strzela jednak celnie.
Skoczył po nową fuzję. Mary czekała już na niego, do
pół ciała wysunięta ponad otwór, z karabinem w ręku.
Łkała nerwowo, lecz oczy miała suche.
- Schowaj się! - krzyknął. - Nie wyłaź nad podłogę!
Zgadywał bowiem, co nastąpi teraz. Dowiódł wrogom,
że chata broni się jeszcze, obecnie więc spoza ścian innych
chat, spoza nierówności terenu, spoza płotów strzelanina
wzmogła się na nowo. Grzmiało niby od piorunów. Alan
padł twarzą do podłogi, stwarzając sobie osłonę z dolnego
zrębu. Wobec huraganowego ognia nikt by się żywy nie
ostał. Kule wpadały oknem i przez utkane mchem szpary,
druzgocząc naczynia i meble. Jedna ze świec prysnęła
i zgasła, lecz nagle w tym piekle zgrozy Alan zobaczył Ma-
ry czołgającą się ku niemu. Upadł bowiem na ziemię tak
gwałtownie, iż wierzyła, że jest ranny. Wrzasnąwszy
przeraźliwie, czując, jak serce zamiera w nim z trwogi,
Alan zerwał się, chwycił dziewczynę wpół i wraz z nią sko-
czył do piwnicy.
Kula gwizdnęła nad nimi. Alan przytulił Mary tak
gwałtownie, że na chwilę straciła oddech.
204

Uczuł nagle na twarzy chłodny powiew, a obejrzawszy
się, stwierdził, że Nawadlook znikła. Usłyszał, jak się
z czymś mocuje dalej w głębi; błysnął słaby kwadrat
światła. Nawadlook wracała. Trąciła go w ramię.
- Możemy uciec tędy - szepnęła. - Otworzyłam drzwi-
czki. Możemy przedostać się do parowu.
Jej słowa i to światło były prawdziwym objawieniem.
Dotychczas nie myślał jeszcze, jak się stąd wydostać, te-
raz jednak szybko układał plan. Strzelanina cichła znowu,
toteż kiedy przemówił, słychać go było wyraźnie. Będzie
bronił chaty. Jak długo w chacie pozostanie obrońca, Gra-
ham i jego ludzie nie poważą się zbliżyć. W każdym razie
namyślą się dobrze, nim to uczynią. Tymczasem dziewczy-
ny przemkną w dół parowu. Wątpliwe, by parowu ktoś
strzegł, zaś Keok i Nawadlook świetnie znają okolicę. Byle
dopadły gór będą bezpieczne. On utrzyma chatę tak dłu-
go, aż przybędą Stampede Smith i pasterze.
Twarz Mary, przytulona do jego piersi, była blada i zu-
pełnie bez wyrazu. Przerażał go jej wygląd. Podejrzewał,
że nie da się przekonać i zostanie. Milczała jednak; wargi
ani drgnęły.
- Idź, ze względu na nie, jeżeli już nie ze względu na
siebie nacierał ostro, odsuwając ją nieco. Na miłość bo-
ską, pomyśl tylko, co się z nimi stanie, gdy trafią w łapy
tych potworów! Graham jest twoim mężem, więc cię obro-
ni, lecz dla nich nie będzie ratunku. Czeka je los gorszy od
śmierci!
Oczy Mary były pełne grozy. Keok łkała otwarcie, Na-
wadlook jęczała cicho.
- A ty? - szeptem spytała Mary.
- Ja muszę tu zostać. To jedyne wyjście.
W zupełnym otępieniu pozwoliła mu się podprowadzić
do wyjścia. Keok wysunęła się pierwsza na zewnątrz; za
nią Nawadlook. Mary wyszła na końcu. Milczała, bez-
władnie opuściwszy ręce i ostatnie, co zapamiętał po jej
zniknięciu, to siwe, nieprzytomne z bólu oczy.
205

- Idźcie wolno i ostrożnie do końca parowu - szepnął
im na pożegnanie. Potem spieszcie w stronę gór.
Obserwował trzy postacie topniejące w mroku, lecz
znikły mu wnet poza szarą mgłą deszczową.
Pospieszył teraz znów do chaty, chwycił nabitą fuzję
i skoczył do okna, widząc, że musi rozdzielać śmierć, jak
długo sam nie padnie. Jedynie w ten sposób mógł po-
wstrzymać Grahama, stwarzając tym, co uciekły, możli-
wość ratunku.
Chata gorzała na zewnątrz jak pochodnia. Języki og-
nia lizały drzwi i ramy okienne i gdy daremnie szukał
wszędzie śladu życia, płomień raptem wzbił się w górę,
czyniąc z nocy istny dzień.
W kręgu jasności pojawiła się nagle postać, wymachu-
jąca białą szmatą na długiej tyce. Sunęła najpierw wolno,
z wahaniem, jak gdyby niepewna przyjęcia; potem stanęła
w pełnym świetle, tworząc znakomity cel. Teraz dopiero
Alan rozróżnił, kto jest kto i, cofnąwszy fuzję, czekał zdzi-
wiony. Człowiekiem tym był Rossland.
Wyczekawszy chwilę, zausznik Grahama, ruszył znów
naprzód i zatrzymał się dopiero o trzydzieści metrów od
chaty. Alan usłyszał, jak Rossland wykrzykuje jego imię
i naraz przyszła mu do głowy dziwna myśl. Oprócz Ross-
landa nie widział żadnych innych figur czy cieni, płonąca
chata zaś jaskrawo oświetlała okna izby. Czy możliwe
jest, że Rosslanda wysłano na wabika, kiedy zaś on sam
się pojawi dla prowadzenia układów, tuzin ukrytych
strzelb pośle mu tuzin kuł. Wzdrygnął się i przykucnął
pod oknem. Nie wątpił ani chwili, że Graham i jego banda
zdolni są do najgorszych zbrodni.
Głos Rosslanda wybił się ponad trzask płonącego
drzewa:
- Alanie Holt, czy jesteś tutaj!
- Jestem! - odkrzyknął Alan w odpowiedzi. Mierzę
właśnie w twoje serce, i trzymam palec na cynglu! Czego
chcesz?
206

Nastała chwila ciszy, jak gdyby Rossland oniemiał,
zrozumiawszy wreszcie, co mu grozi. Po krótkim milcze-
niu rzekł:
- Dajemy ci ostatnią szansę, panie Holt! Na miłość bo-
ską, nie bądź głupi! Oferta, którą ci złożyłem dziś rano,
jest nadal ważna. Jeżeli się na nią nie zgodzisz, postąpi-
my według prawa!
- Według prawa?
- Tak. Prawo jest z nami! Chcemy oswobodzić porwa-
ną żonę, którą więzisz ze złymi zamiarami. Nie będziemy
jednak niepokoić władzy, zanim nas do tego nie zmusisz.
Ty i twój Eskimos zabiliście nam trzech ludzi i raniliście
dwóch. Jeżeli schwytamy cię żywcem, pójdziesz na szubie-
nicę. Gotowi jesteśmy jednakże puścić to w niepamięć, je-
żeli przyjmiesz ofertę uczynioną dziś rano. Jaką dajesz
odpowiedź?
Zamilkł czekając. W górze, na strychu, głos Rosslanda
brzęczał niby szept duchów koło uszu starego Sokwenny.
Starzec leżał skulony pod oknem, a chłód śmierci pełzał
mu już po nogach. Lecz głosy go zbudziły. Przypomniały
mu mowę zjaw, nawiedzających go od tylu lat, zjaw męż-
czyzn, kobiet i dzieci pomordowanych w parowie. Niewi-
dzialne ręce dopomogły mu wyprostować się przy oknie;
w jego zapadłych oczach igrał blask płomienia. Z trudem
podniósłszy karabin, wsparł go o futrynę i, kurczowo ła-
piąc ustami powietrze, wycelował w jakąś postać porusza-
jącą się opodal. Wreszcie wolno, z niewysłowionym tru-
dem pociągnął cyngiel i ostatnia kula Sokwenny dopełniła
przeznaczenia.
Na huk wystrzału Alan wyjrzał oknem. Rossland stał
chwilę nieruchomo. Potem tyka zachwiała mu się w rę-
kach, padła i on sam runął na ziemię martwy.
W obliczu tak gwałtownej i niespodzianej śmierci Alan
doznał głębokiego wstrząsu. Jak sparaliżowany wpatry-
wał się w ciemny, nieruchomy kształt, zapominając o nie-
bezpieczeństwe. Po strzale zapadła głucha cisza. Lecz oto
207

jeden wściekły wrzask, uczyniony z wielu głosów, wstrząs-
nął powietrzem. Alan zrozumiał. Rossland padł pod białą
flagą, nawet zaś banda Grahama żywiła do tego symbolu
coś na kształt szacunku. Nie mógł się już teraz spodzie-
wać od nich litości, niczego w ogóle prócz zemsty straszli-
wej, toteż cofając się od okna, klął pod nosem Sokwennę,
rad jednakże, że stary żyje jeszcze.
Zanim na zewnątrz zdołano strzelić, piął się już po
drabinie, a w chwili następnej pochylał się nad skuloną
postacią Sokwenny.
Chodź na dół! Rozkazywał. Musimy być gotowi
do ucieczki przez podziemny korytarz.
Musnął ręką twarz Sokwenny; potem zawahawszy się
pomacał w mroku i odnalazł serce. Pierś starca była głu-
cha zupełnie. Sokwenna skonał.
Ludzie Grahama znów poczęli strzelać. Podczas gdy
Alan zstępował z drabiny, jedna salwa za drugą dziurawi-
ła ściany chaty. Słyszał, jak kule gwiżdżąc przebijają za-
słony okienne, toteż bez zwłoki skoczył w dół, do piwnicy.
Tu ze zdumieniem stwierdził, że Mary wróciła i czeka
na niego.

ROZDZIAŁ XXVI
Parowie Duchów
Jjył tak zdziwiony, że przez chwilę wlepiał w nią oczy,
nie mogąc głosu dobyć. Widząc w jego twarzy niepokój
i rozczarowanie, chwyciła go za rękę.
- Naturalnie, nie spodziewałeś się mnie rzekła gło-
sem zupełnie spokojnym. Ale czy chciałbyś, żebym była
tchórzem? Moje miejsce jest przy tobie!
Cóż miał jej odrzec, szczególnie gdy patrzyła na niego
tak czule pięknymi oczami. Więc uczuł tylko, że mu się
ciepło robi na sercu i że go dławi coś w gardle.
- Sokwenna umarł, a przed śmiercią zastrzelił Ross-
landa pod białą flagą - rzekł krótko. - Nie mamy chwili
do stracenia.
Obserwował jaśniejszy kwadrat w głębi ujście kory-
tarza do parowu. Zamierzał początkowo wymknąć się
tamtędy i walczyć, lawirując wśród głazów. Sam jeden
mógł to uczynić, lecz obecnie, mając przy boku Mary, mu-
siał wymyślić coś nowego.
- Gdzie są Keok i Nawadlook? - spytał.
- Spieszą w stronę gór - odparła. - Powiedziałam im,
że ty wiesz, że mam wrócić i czekasz na mnie. Nie chciały
iść same, ale kazałam im... A w parowie jest tak ciemno.
Nic prawie nie widać!
- To jedyna nasza szansa!
- Słuchaj, Alan, czy nie cieszysz się choć trochę, tro-
szeczkę, że nie uciekłam bez ciebie?
209

Cieszę się! To nawet dziwne, że mogę się cieszyć w ta-
kiej chwili jak obecna. Byle nam dali choć kwadrans...
Poprowadził ją szybko ku otworowi i pierwszy wynu-
rzył się na zewnątrz. Drobił gęsty, rozpylony deszcz, two-
rząc coś na kształt rozpylonej mgły. Kule gwizdały w mro-
ku niby stalowe ostrza. Płonąca chata z trzech stron
rozjaśniała ciemności, lecz pogłębiała tylko czerń parowu.
W ciągu paru sekund ześlizgnęli się po stromym zboczu
i ręka w rękę stanęli na dnie.
Strzały ponad nimi rzedły, aż ustały zupełnie. Alan
nie spodziewał się wcale takiego obrotu sprawy. Ludzie
Grahama, rozwścieczeni śmiercią Rosslanda, przypusz-
czali natychmiastowy atak. Zaledwie to pomyślał, już
usłyszał dzikie wrzaski, tupot nóg, wreszcie łoskot siekier
walących w zabarykadowane drzwi. Za minutę, najdalej
dwie, wykryją ich ucieczkę i banda morderców wpadnie do
parowu.
Mary targnęła go za rękę.
Spieszmy się szepnęła błagalnie.
To, co się stało następnie, wydało się dziewczynie obłę-
dem ze strony Alana. Oto, trzymając mocno jej rękę, jął
się piąć szybko w stronę skłonu, idąc na pozór dobrowol-
nie w paszczę wroga. Serce w niej zamarło, gdy znaleźli
się niemal w obrębie świetlanego kręgu rzucanego przez
płonącą chatę. Niby cienie przemknęli w głębszy mrok za-
budowań stajennych i dopiero, gdy zatrzymali się tam
zdyszani, Mary pojęła hazardowy manewr. Ludzie Graha-
ma zalewali parów. f
- Na myśl im nie przyjdzie, że zaszliśmy z tyłu -
triumfował Alan. - Udamy się do Parowu Duchów. A naj-
dalej za parę godzin powinni nadbiec Stampede Smith
i pasterze! Gdy nadbiegną...
Przerwał mu zdławiony jęk. O kilka kroków zaledwie
dostrzegł na ziemi skuloną postać.
- Ranny? - szepnęła Mary po chwili milczenia.
210

- Mam nadzieję, że konający - odparł Alan ponuro. -
Źle byłoby, gdyby mógł powiedzieć towarzyszom, że prze-
szliśmy tędy.
Mary wzdrygnęła się, przejęta nagłym dreszczem.
W głosie Alana nie było już litości, tylko zawzięta, groźna
dzikość. Słyszała, jak ranny jęczy znowu, podczas, gdy
czając się w cieniu budynków, mknęli w stronę tundry.
Wtem zauważyła, że deszcz ustaje; niebo jaśniało
wyraźnie. Rozróżniała już rysy Alana. Zanim dopadli
ścieżki w kotlinie, krajobraz stał się widoczny. Wchodzili
właśnie na dróżkę, kiedy z tyłu, niedaleko, huknął strzał.
Po pierwszym nastąpił drugi i trzeci. Potem okrzyk. Krzy-
czano głosem cichym, zdławionym, z wielkim wysiłkiem.
- To ranny rzekł Alan gniewnie. Zwołuje innych.
Powinienem był go zabić!
Szedł wydłużonym krokiem, dziewczyna zaś biegła
lekko u jego boku. Odzyskała na nowo siły i odwagę. Od-
dychała łatwo i równo, przyśpieszając pęd, tak iż Alan we-
dług jej ruchów normował tempo. Minąwszy wzgórek, pod
którym leżał staw opasany wierzbami, przystanęli nasłu-
chując. Wyćwiczony w rozróżnianiu rozlicznych szeptów
tundry, Alan pochwycił dźwięk, który nie doszedł uszu
Mary. Ranny najwidoczniej zdołał zwrócić uwagę towarzy-
szy i pościg rozpoczął się na nowo.
- Czy możesz biec jeszcze trochę! - spytał.
- Dokąd?
Wskazał ręką, więc ruszyła pierwsza. Jasność, coraz sil-
niejsza, połyskiwała już w jej włosach. Alan biegł nieco z ty-
łu. Światło go przerażało. Tej nocy przecież jedynie mrok
ich ocalił. Jeżeli zaś ciemność, mgła i deszcz ustąpią miej-
sca słońcu, zanim znajdą schronienie w parowie, przyjdzie
walczyć na otwartej przestrzeni. Mając u boku Stampede
Smitha z radością powitałby okazję zmierzenia się z wroga-
mi celnością strzałów, walka na równinie bowiem posiadała
także swe dobre strony. Niepokoiła go jednakże obecność
Mary. W gruncie rzeczy ją właśnie ścigano. On sam był tyl-
211

ko figurantem. Można go było uśmiercić, nic więcej; wziąć
zapłatę taką, jak od Sokwenny. Nad nią zawisło niewysło-
wione okropieństwo żądzy Grahama. Jeżeli jednak dopad-
ną parowu i wiadomej jaskini, mogą kpić z napastników
i bezpiecznie czekać przybycia odsieczy.
Obserwował niebo. Bladło wyraźnie. Tajała nawet
mgła we wgłębieniach gruntu, ustępując miejsca różanym
przebłyskom. Nadchodził świt. Słońce słało zza horyzontu
pierwsze złociste strzały. O sto kroków można było rozróż-
nić jej każdy przedmiot.
Dziewczyna biegła niestrudzenie, z zadziwiającą szyb-
kością kierując się w stronę, którą jej wskazał. Jej wytrzy-
małość napełniała go zachwytem. Czuł, że jakkolwiek nie
pyta o nic, zgaduje, co im grozi. Wtem niespodziewanie
stanęła, zakolebała się jak trzcina i byłaby upadła, gdyby
jej nie porwał w ramiona.
- Bajeczna jesteś - szepnął jej do ucha.
Tuląc głowę do jego piersi, łapała powietrze otwartymi
ustami. Serce jej biło jak szalone. Znajdowali się właśnie
na skraju płytkiego wąwozu, oddalonego o milę od Parowu
Duchów. Wobec dzielnej postawy Mary Alan miał nadzieję
tam się dostać.
Wziął ją teraz na ręce i niósł. Każda minuta, każdy
metr miały obecnie znaczenie decydujące. Jaśniało coraz
bardziej. Słoneczne plamy upstrzyły tundrę. Najdalej za
kwadrans człowiek obdarzony dobrym wzrokiem dojrzy
ich o milę.
Po upływie paru chwil Mary szła znów o własnych si-
łach. Od czasu do czasu Alan wdrapywał się na pagórki
i obserwował tundrę. Dwukrotnie widział ludzi i wywnio-
skował z ich ruchów, że poszukiwania odbywają się wciąż
w pobliżu zabudowań osady.
Trzy kwadranse później dotarli do końca wąwozu. Od
Parowu Duchów dzieliło ich już tylko pół mili gładkiej łąki.
Wypoczęli nieco, z czego skorzystała Mary, splatając włosy
w dwa warkocze. Alan uczciwie wyznał jej prawdę. Powie-
212

dział, że te pół mili stanowi dla nich największe niebezpie-
czeństwo. Opisał, co im grozi i starannie wyjaśnił, co ma
w danym wypadku czynić. Istniała znikoma szansa, że
przetną łąkę niepostrzeżenie, mogą jednakże być już tak
daleko, że mimo pościgu pierwsi dopadną parowu. Jeżeli
wrogowie odetną ich od parowu, przyjdzie znaleźć wgłębie-
nie lub skałę i walczyć spoza tej osłony. Jeżeli będą ich do-
pędzać z tyłu, ona niech biegnie przed siebie co sił, on zaś
podąży śladem wolniej, powstrzymując pogoń strzałami.
Ruszyli wreszcie. Po upływie pięciu minut byli na
miejscu. Równina słała się we wszystkich kierunkach.
W odległości pół mili, bliżej osady śmigały jakieś postacie.
Dalej ku zachodowi poruszało się kilka figur. Od wschodu
dwu ludzi zbiegało do kotliny. Alan widział, jak klękają
nad strumykiem, by napić się wody. Ci dwaj natychmiast
dostrzegliby zbiegów, gdyby nie byli odwróceni plecami.
- Nie przyspieszaj kroku - rzekł Alan do Mary. - Idź
w pewnej odległości ode mnie, na tej samej linii. Nie za-
uważą może, że jesteś kobietą i pomyślą, że należymy
również do obławy. Jeżeli ja przystanę, stań także. Wzoruj
się na moich ruchach.
Dobrze!
Dzienna jasność wpływała na nią kojąco; nie bała się
wcale. Policzki miała rumiane, oczy błyszczące. Jej twarz
i ręce były uwalane gliną, suknia zaplamiona i porwana.
Widząc ją w tak żałosnym stanie, Alan parsknął śmiechem.
Ach, ty śliczny, mały włóczęgo szepnął czule.
Zwróciła mu uśmiech, po czym szła już poważnie, z nie-
wiarygodną wprost zręcznością kopiując jego ruchy. Poko-
nali już trzecią część łąki, kiedy raptem Alan krzyknął:
- Teraz biegiem!
Jeden rzut oka wystarczył jej, by zrozumieć, co zaszło.
Dwaj mężczyźni wynurzyli się z kotliny i gnali za nimi.
Lekka jak ptak wyprzedziła Alana, lecąc ku skałom
spiętrzonym na krawędzi parowu, które jej wskazał ręką.
Krzyknął tuż za jej plecami:
213

- Nie wahaj się ani sekundy! Biegnij!!! Gdy się zbliżą,
zabiję ich. Ale ty się nie zatrzymuj.
Idąc rzucał wejrzenia przez ramię. Dwaj mężczyźni
zbliżali się szybko. Obliczył w myśli, kiedy dzieląca ich
przestrzeń skróci się do dwunastu jardów*. Potem paroma
szybkimi krokami dopędził Mary.
- Widzisz tę równinę na przedzie? Miniemy ją za
chwilę. Kiedy oni do niej dotrą, stanę i będę strzelał, gdyż
w tym miejscu nie znajdą żadnej osłony. Ale ty nie zwal-
niaj. Dogonię cię, zanim dojdziesz do parowu.
Milcząc ruszyła szybciej. Wnet też kroki Alana poczęły
oddalać się. Serce podchodziło jej do gardła, wiedziała bo-
wiem, ze strzelanina się rozpocznie. Lecz w mózgu jej hu-
czały słowa Alana, rozkazy, przestrogi, toteż nie oglądała
się wcale i nie odrywała wzroku od coraz bliższej skały.
Dotarła już niemal do celu, kiedy huknął pierwszy strzał.
Milcząc, w obawie, ze jęk ją przerazi, Alan potknął się
i udał, że pada. Jakiś czas leżał twarzą do ziemi, niby
ogłuszony, potem chwiejnie ukląkł. Ludzie Grahama o se-
kundę za późno zwietrzyli podstęp. Lufa fuzji Alana błys-
nęła w słońcu. Zmiarkowawszy wtenczas usiłowali stanąć,
by strzelić ponownie lub ukryć się za załomem gruntu,
lecz ledwie znieruchomieli, Alan nacisnął cyngiel. Jeden
z prześladowców padł. Zanim Alan zdołał strzelić powtór-
nie, drugi człowiek rozpłaszczył się na ziemi. Teraz Alan
zerwał się zręcznie jak lis i pognał w kierunku parowu.
Mary czekała na niego, wsparta plecami o skalę, dysząc
ciężko. Kula gwizdnęła im nad głową. Alan nie odpowie-
dział, tylko wciągnął dzfewczynę poza osłonę głazu.
- Nie ośmieli się wstać, zanim inni nie nadbiegną
uspokajał ją czule. - Wygrywamy, dziewczynko! Byłeś się
postarała jeszcze trochę...
Kurczowo łapiąc oddech, uśmiechnęła się do niego.
Spoglądając w dół, miała wrażenie, że nigdy nie zdołają
* Jard angielski = około 0,914 m
214

odnaleźć zejścia w tym splątanym chaosie i mroku, toteż
krzyknęła lekko, gdy Alan, chwyciwszy za ręce, spuścił ją
przez krawędź na skalną płytę. Skoro stanęła pewnie na
nogach, skoczył w ślad za nią i trzymając mocno poprowa-
dził wąskim gzymsem ku ukrytej drożynie. Szli, mając
z jednej strony prostopadły mur, z drugiej ziejącą prze-
paść. Z wolna jednak ścieżka stawała się szersza, aż wre-
szcie znaleźli się na dnie parowu. Było tu ciemno i wilgot-
no. Ponure dziwaczne skały, czarne i oślizgłe, co chwilę
zagradzały drogę. Zręcznie przewijali się wśród nich. Mo-
notonny szmer strumienia i trupi zapach pleśni budziły
w Mary dreszcz lęku. Parów zdawał się dziedziną umar-
łych, zamieszkanych przez śmierć jedynie; a gdy z góry
nadleciały głosy nadbiegających ludzi Grahama, przypo-
minały one raczej wołanie upiorów.
Jednakże tu jedynie mogli znaleźć kryjówkę i Mary wie-
działa o tym doskonale, jakkolwiek potworne, lepkie głazy
napawały ją wstrętem. Czuła dziwny strach, nieznany
przedtem. Kiedy za nimi ze zbocza potoczył się kamień, trą-
cony przez jednego z prześladowców, mimo woli krzyknęła
lekko. A jednak nie był to strach śmierci, tylko coś niewy-
rozumowanego i podświadomego. Kurczowo czepiała się dło-
ni towarzysza, skoro zaś parów się poszerzył i światło spły-
nęło ku nim, Alan dostrzegł, że Mary jest okropnie blada.
Jesteśmy już prawie u celu - pocieszył ją. - I zoba-
czysz, że któregoś dnia pokochasz ten ponury jar i będzie-
my po nim chadzali razem, aż hen, ku górom!...
Parę minut później dotarli do usypiska strzaskanego'
piaskowca, kryjącego do połowy strome zbocze. Z trudem
wdrapawszy się po nim, znaleźli płaski występ skalny,
a dalej pieczarę, głęboką na czterdzieści, szeroką na dwa-
dzieścia stóp. Podłoga jaskini była zupełnie gładka i usiana
miękkim białym piaskiem. W pierwszej chwili Mary od-
niosła wrażenie, że jest to grota z bajki, zamieszkana na
pewno przez dobre wróżki. Sufit przecinała zębata szczeli-
na, biegnąca wzwyż do poziomu tundry. Mary uśmiechnęła
215

się do Alana, tak ją ubawiła ta tajemnicza kryjówka. Twarz
jego jednakże była surowa i skupiona, więc, idąc za jego
wzrokiem, spojrzała w dół na parów. Tu dojrzała coś, co
momentalnie kazało jej zapomnieć o wróżkach.
Wśród głazów nadciągali ludzie. Było ich dużo; coraz to
nowa postać wynurzała się na światło. Na czele zaś kroczył
człowiek, na widok którego krew zastygła w żyłach Mary.
Śmiertelnie blada spojrzała na Alana. Zrozumiał.
- Ten, co idzie pierwszy? - spytał.
Skinęła głową twierdząco.
- To John Graham? l
Usiłowała odpowiedzieć, lecz słowa więzły jej w krtani.
Wyjąkała wreszcie:
- Tak, to on.
Wolno podniósł fuzję do ramienia; oczy miał jak żużle.
- Sądzę - rzekł - ze stąd zabiję go łatwo!
Ręka Mary musnęła jego ramię. Patrzyła mu w oczy
uparcie. Źrenice jej były czyste, błagalne, wyzbyte wszel-
kiej trwogi.
- Myślę o dniu jutrzejszym i o następnych, o latach
całych, które mamy przeżyć wspólnie szepnęła cicho.
Alanie, nie wolni ci zabić Johna Grahama, chyba w osta-
teczności...
Przerwał jej huk wystrzału powtórzony echem wśród
skał. Opodal gwizdnęła kula. Usłyszała, jak uderza, i ser-
ce w niej zamarło, gdy dostrzegła zmianę zachodzącą
w rysach ukochanego. Na jego czole, spod lekko siwizną
przyprószonych włosów, wyrosła plama krwi. Mimo to usi-
łował jeszcze przesłać jej uśmiech, aż zachwiał się, wypu-
ścił z rąk fuzję i runął do stóp Mary.
Wiedziała, ze umarł. Uczuła raptem w mózgu gwał-
towny szum niby fali podczas przypływu. Krzyknęła roz-
paczliwie. Nawet zbrodnicze serce ludzi w dole wzdrygnę-
ło się na ten krzyk. Chwilę potem zaś dostrzegli, ze Mary
chwyta z ziemi fuzję i usłyszeli, jak woła:
- Johnie Graham, czy słyszysz, teraz ja zabiję ciebie!

ROZDZIAŁ XXVII
Sześć kuł Stampede Smitha
L^zekała z fuzją w rękach. Targał nią ból tak straszliwy,
aż jęczała przez zęby niby matka po stracie dziecka. Nie
chciała daremnie trwonić ładunków, wiedziała bowiem, że
musi zabić Johna Grahama. Przeszkadzała jej dziwna
mgła, zbierająca się wciąż przed oczyma; próżno usiłowała
ją odegnać ręką, mgła wracała znowu. Nie wiedziała wca-
le, że płacze. Ludzie w dole nadbiegali szybko, lecz John
Graham gdzieś przepadł. Napastnicy dotarli do lawiny
piaskowca i poczęli się piąć w górę. Mary, ogarnięta pra-
gnieniem wyszukania głównego sprawcy, całkowicie wy-
chyliła się nad krawędź. Oglądani w ten sposób wszyscy
mężczyźni wydawali się jej jednacy, skaczący z głazu na
głaz, to znów ślizgający się niezdarnie. Lecz raptem przy-
szło jej na myśl, że każdy z tych zbrodniarzy jest Johnem
Grahamem. Wtenczas zdecydowanie nacisnęła cyngiel.
Pierwszy strzał był celny; któryś z napastników rozkrzy-
żował ręce i zleciał w dół. Strzelała teraz dalej poty, aż od-
mieniony szczęk kurka oznajmił, że magazyn jest pusty.
Uderzenia kolby o ramię oczyściły jej niejako mózg i oczy.
Ludzie pięli się wciąż, a byli tak blisko, że rozróżniała ry-
sy poszczególnych twarzy.
Nadchodził koniec. Chciała umrzeć, lecz musiała się
najpierw pożegnać z Alanem. Runęła przy nim na kolana;
leżał na ręku z twarzą ukrytą w zgięciu łokcia. Szybko
wyrwała mu rewolwer z pochwy i skoczyła znów nad
krawędź. Brakło teraz czasu na wahanie czy wybór; lu-
217

dzie byli tuż. Zaciskając zęby usiłowała strzelać celnie,
lecz ciężki rewolwer Alana zwijał się w jej ręku i kule gi-
nęły pośród skał. Swój mały browing zgubiła gdzieś po
drodze, toteż wypaliwszy po raz ostatni okazała się bez-
bronna. Osaczyli ją zewsząd. Ogarnięta niewypowiedzia-
nym wstrętem, walczyła bez tchu, odpychając napastliwe
ręce, bijąc w drwiąco uśmiechnięte twarze, gdy wtem, ni-
by potwór zrodzony przez złego ducha, Graham znalazł
się przy niej. Dojrzała jego okrutne, triumfujące oblicze
i oczy rozpalone pożądaniem. Porwał ją w ramiona. Usiło-
wała się bronić, lecz wzięta niby w kleszcze, zwisła wresz-
cie bezwładna. Nie tracąc przytomności osłabła tak dale-
ce, że bliska była omdlenia.
Lecz słyszała wszystko wyraźnie. Toteż dobiegły ją
raptem strzały idące z parowu - rozproszona, gęsta kano-
nada, a potem krzyki: bojowe wrzaski Eskimosów.
Graham rozluźnił ręce. Obwiódł wzrokiem jaskinię,
białe łozę piasku i twarz zapłonęła mu radością.
- Trudno o lepsze miejsce, Martens - rzekł do człowie-
ka, stojącego obok. - Zostaw mi pięciu ludzi, a z resztą idź
na pomoc Schneiderowi. Jeżeli im nie dacie rady, cofajcie
się tutaj, a z tej zasadzki wystarczy sześć strzelb do wybi-
cia całej bandy!
Mary usłyszała następnie krótką rozmowę; potem tu-
pot nóg. W parowie trwała nadal kanonada, powtarzana
echem wśród skał.
Graham wziął ją teraz na ręce, wniósł do jaskini i zło-
żył na białym piasku, w'miejscu, gdzie kaprys przyrody
stworzył coś w rodzaju ciemnej alkowy.
Tymczasem w szczelinie wiodącej od poziomu tundry
do samej groty, pojawił się jakiś drobny kształt. Przypomi-
nał nieco bajecznego gnoma: czerwony na twarzy, z rudą
czupryną, zdyszany mocno niedawnym biegiem. Cudem
utrzymując równowagę w prostopadłej niemal szczerbie,
pełzł w dół, unikając wszelkiego szelestu, ze zręcznością
dzikiego zwierzęcia. Był to Stampede Smith.

Z góry obserwował ostatnich parę momentów rozgry-
wanej tragedii, teraz zaś spieszył na ratunek Mary. W pal-
cach czuł dziwne swędzenie, we krwi dreszcz nie znany od
dawna chęć zmierzenia się z kimś wzrokiem ponad wy-
ciągniętą lufę fuzji. Czas cofnął się dlań o pół wieku; był
dawnym Stampedem Smithem. Marzył o walce. A cóż to
będzie za bój, na białym kobiercu miękkiego piasku, tłu-
miący m kroki jak dywan. Jeden przeciwko sześciu! Sześciu
ludzi z rewolwerami u boku i karabinami w ręku. Co za
hekatomba na cześć Mary Standish i Alana Holta!
Błogosławił strzelaninę w parowie, ku której ludzie
zwracali słuch i oczy; trzask strzelb głuszył przy tym
chrzęst osuwających się kamyków. Był już prawie na dole,
gdy spod nogi urwał mu się większy głaz i runął na plat-
formę. Dwu ludzi odwróciło głowy, lecz w tejże chwili za-
szedł ciekawszy wypadek. Z wnętrza pieczary rozbrzmiał
krzyk, wrzask najokropniejszy, głos kobiecy pełen obłędnej
rozpaczy, więc pięciu zbirów, jak jeden, spojrzało w tym
kierunku. W otworze pojawiła się Mary, a tuż za nią Gra-
ham, wyciągając ręce po dziewczynę. Mary miała włosy
rozplecione; twarz białą jak kreda. Pożądanie wykrzywiło
rysy Johna Grahama. Złowił ją i zgniótł w uścisku, pod-
czas gdy drobne ręce, jakże słabe, próżno biły go po twarzy.
Wtem krzyk rozdarł powietrze, krzyk, jakiego nikt do-
tąd nie słyszał w Parowie Duchów.
Był to Stampede Smith. Jednym susem przebył dwa-
dzieścia stóp dzielących go jeszcze od platformy i w skoku
już wyciągnął dwa rewolwery. Ledwie nogami musnął pia-
sek, huknęły strzały i spośród pięciu drabów trzech padło
na ziemię. Z dwu pozostałych jeden tylko zdołał nacisnąć
cyngiel. Drugi wywrócił się, jakby mu nogi podcięło, lecz
i ostatni pochylił się raptem, jakby składając ukłon śmier-
ci i runął na twarz.
Wtenczas Stampede Smith błyskawicznie odwrócił się
do Johna Grahama.
219

Podczas tych paru sekund Graham stał jak skamienia-
ły, cisnąc dziewczynę do piersi. Znajdował się poza nią,
osłonięty jej ciałem, a jej głowa zakrywała mu serce. Skoro
Stampede zmierzył go wzrokiem, Graham wyciągał właśnie
rewolwer, a jego zjadliwy uśmiech wskazywał wyraźnie, że
wie, iż tamten nie zrobi użytku z broni, w obawie zranienia
dziewczyny. Stampede zrozumiał. Widział, jak Graham
wolno podnosi rewolwer, mierząc bez pośpiechu. Obserwo-
wał ten ruch, jak urzeczony. Rysy Grahama przypominały
triumfujące oblicze diabła. Stampede wpił się w nie wzro-
kiem. Od twarzy dziewczyny dzieliło je cztery, może pięć
cali. Ramię zbrodniarza wyciągało się powoli, palec zaginał
się na cynglu, czarny otwór lufy szukał serca. I w tej ostat-
niej chwili przed szeroko rozwartymi oczyma dziewczyny
błysnął rewolwer Stampede, zaś ów skrawek demonicznego
oblicza znikł nagle, jakby go kto zdmuchnął. Stampede za-
mknął oczy. Kiedy je otworzył, Mary zanosiła się od płaczu
nad ciałem Alana, a Graham leżał nieruchomo, twarzą do
ziemi. Wtenczas Stampede podniósł do ust rewolwer, z któ-
rego dał ów strzał ostatni i ucałował z czcią gorącą lufę.
Potem podszedł do Alana i uniósł nieco jego bezwładną
głowę. Mary modliła się, klęcząc z twarzą ukrytą w dło-
niach. W rozpaczy błagała, by i ją również śmierć zechcia-
ła zabrać. Alan umarł, więc jakiż był dalszy cel życia?!
Wyciągając ku niemu ręce, jęknęła:
- Kochany mój, najmilszy...
Nie zważała wcale na obecność Stampede Smitha.
Lecz nagle ocucił ją jego głos.
To wcale nie kula go trafiła - mówił Stampede.
Kula uderzyła w skałę, a odprysk skały trafił go między
oczy. Nie umarł więc i nie ma zamiaru umrzeć!
Przebudziwszy się z omdlenia, Alan nie próbował na-
wet zgadnąć, ile czasu minęło od chwili jego upadku
220

w pieczarze. Pamiętał jedynie, że długo bardzo niosły go
rozkołysane białe chmury i że na próżno starał się uchwy-
cić rozwiany włos, lecącej przed nim dziewczyny. Wreszcie
chmura pękła niby wielki lodowiec; dziewczyna runęła
w jakąś niezmierzoną głębię, on zaś skoczył w ślad za nią.
Potem grzmiały pioruny i w atramentowej czerni jaskra-
wo płonęły błyskawice. Ostatecznie, po długim okresie ci-
szy, otwarłszy oczy znalazł się w łóżku. Nad sobą miał ble-
dziutką, znużoną twarz i dwoje oczu pełnych łez.
Słodki głos szepnął miękko, radośnie:
- Alan...
Usiłował wyciągnąć ręce. Twarz zbliżyła się jeszcze.
Delikatny policzek przytulił się do jego piersi, objęły go
młode ramiona, świeże wargi obsypały pocałunkami jego
oczy i usta. Czuły szept zmieszany z łkaniem powtarzał
słowa miłości. Alan uśmiechnął się. Zgadł, że trudy skoń-
czone i ze nareszcie wygrał.
Był to piąty dzień od czasu walki w parowie. Szóstego
dnia Alan siedział już w łóżku podparty poduszkami.
Stampede, Keok, Nawadlook i inni odwiedzali go kolejno.
Mary nie odstępowała go prawie. Brakło jednakże Tautu-
ka i Amuk Toolika, Alan więc odgadł, że polegli. Obawiał
się jednak pytać bowiem spośród wszystkich swoich ludzi
tych dwu kochał najbardziej.
Stampede opowiedział mu o przebiegu walki. Tylko
o swym wyczynie pod pieczarą wspomniał półgębkiem.
Nie lubił się chwalić.
- Graham miał przeszło trzydziestu ludzi ze sobą
mówił - a tylko dziesięciu uciekło. Pochowaliśmy szesna-
stu, a siedmiu jest rannych. Teraz, kiedy Graham umarł,
są w śmiertelnym strachu, żebyśmy ich czasem nie oddali
w ręce władz. Bez poparcia Grahama i Rosslanda wiedzą
dobrze, co ich czeka.
- A nasi? - spytał Alan słabo.
- Bili się jak diabli!
- To wiem, ale...
221

- W drodze z gór nie zwlekali ani sekundy...
- Wiesz, o co mi głównie idzie, Stampede?
- Wiem. Padło ich niewielu. Mamy siedmiu zabitych,
włącznie z Sokwenną - tu wyliczył imiona poległych.
Alan słuchał uważnie; Tautuka i Amuk Toolika nie było
wśród nich.
- A Tautuk?
- Jest ranny. Śmierć ominęła go o cal i Keok mało nie
umarła z rozpaczy. Siedzi teraz przy nim dzień i noc, a za-
zdrosna jest jak dzika kotka!
- W takim razie rad jestem, że Tautuk był ranny -
uśmiechnął się Alan. - A gdzie się podziewa Amuk Toolik?
Stampede zwiesił głowę i zarumienił się jak uczniak.
- To już ją spytaj, Alan.
Nieco więc później Alan zadał Mary to samo pytanie.
Zarumieniła się również, a w oczach miała jakieś tajemni-
cze światło.
- Musisz trochę poczekać odparła.
I nie chciała nic więcej dodać, mimo że objął ją za szyję
i groził, że nie puści, nim nie wyjawi mu całej prawdy.
W odpowiedzi westchnęła z zadowoleniem, wtuliła głowę
w jego ramię i odparła, że kara taka zupełnie jej odpowia-
da. Nieco później więc usiłował zgadywać:
- Już wiem rzekł. Co prawda niepotrzebny mi do-
ktor, ale może sobie przyjechać. Zresztą połapał się od
razu jakiż jestem głupi! Są przecież inni, ciężko ranni!
Mary skinęła głową twierdząco.
- Naturalnie! Choć, prawdę mówiąc, posyłając Amuk
Toolika do Tanana, myślałam przede wszystkim o tobie.
Jedzie na Kauku, toteż każdej chwili wyglądam go z po-
wrotem.
Odwróciła głowę tak, że widział jedynie różowy czubek
jej uszka. Westchnąwszy, rzekł:
- Prędko będę zdrów i gotów do drogi. Kiedy ruszymy
do Stanów?
222

- Pojedziesz chyba sam, gdyż ja będę miała zbyt wiele
pracy przy urządzaniu nowego domu - odparła Mary tak
spokojnie, że Alan zgłupiał. - Wydałam już polecenia co
do ścinania drzewa na wzgórkach, a Stampede i Amuk
Toolik lada dzień przystąpią do roboty. Szkoda doprawdy,
że masz w Stanach tak pilne interesy. Trochę mi tu będzie
tęskno samej!
- Mary?! - zawołał Alan.
Nie odwróciła głowy.
- Mary! - powtórzył.
Spojrzała na niego. Oddychała szybko, trochę nerwo-
wo. Po czym z ustami na jego ustach wyznała tajemnicę:
- Nie po doktora posłałam, Alan, a po księdza. Po-
trzebny jest ksiądz, by Stampede, Nawadlook, Keok i Tau-
tuk mogli się pobrać. Naturalnie ty i ja możemy poczekać.
Chciała jeszcze coś dodać, ale zgniótł jej usta pocałun-
kami. Tak znaleźli szczęście. Zapamiętali się w nim zupeł-
nie i zbudziły ich dopiero jakieś głosy na zewnątrz. Mary
skoczyła do okna spojrzała i wróciła znów do łóżka pro-
mieniejąca.
- To Amuk Toolik - rzekła. - Wrócił.
- A... czy jest sam? - spytał Alan. Czekając odpowie-
dzi czuł, że serce w nim zamiera.
- Muszę iść się przyczesać - rzekła. Jestem tak po-
targana, że gotów nie dać mi ślubu!
Ujął ją za rękę i palce Mary zacisnęły się mocno na
dłoni Alana. Nad dachem domu srebrzysty drozd wydzwa-
niał pieśń poranną.

SPIS ROZDZIAŁÓW
I. Tajemnicza dziewczyna .......... 5
II. Alan Holt ................. 12
III. Zausznik Grahama ............ 23
IV. Stampede Smith ............. 33
V. Zagadki .................. 43
VI. Kwadrans po północy ........... 54
VII. Niesamowite żądanie ........... 61
VIII. Krzyk kobiecy ............... 68
IX. Jedyne wyjście .............. 77
X. Daremny trud ............... 89
XI. Alaska ................... 98
XII. Ognie sztuczne .............. 104
XIII. Co i jak .................. 114
XIV. Stampede Smith mówi .......... 120
XV. Czwarty lipca ............... 128
XVI. Skrawek listu ............... 136
XVII. Ranek Alana ............... 142
XVIII. Zły duch .................. 149
XIX. Tajemnica Mary .............. 156
XX. Groźny cień ................ 165
XXI. Przeczucie walki ............. 171
XXII. Handlowa oferta ............. 177
XXIII. Na zwiady ................. 184
XXIV. Pierwsze strzały ............. 192
XXV. Bitwa ................... 202
XXVI. W Parowie Duchów ............ 209
XXVII. Sześć kuł Stampede Smitha ....... 217


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Krai Na końcu świata
Jackowski M Stadnina na końcu świata
MILOSC NA KONCU SWIATA
Liderzy jedza na koncu Dlaczego niektore zespoly potrafia swietnie wspolpracowac a inne nie lidjed
programy na końcu laborek zad2
film o koncu swiata
Hłasko Brat czeka na końcu drogi
Polska gospodarka na tle świata
Hlasko Marek Brat czeka na koncu drogi id 21

więcej podobnych podstron