Ryl Wybór poezji światowej


Opracowała Małgorzata Ryl

Dokądkolwiek drogami świata
Wybór poezji światowej

Drogi Czytelniku!
Serdecznie zapraszamy Cię do odbycia wyprawy szlakami dwudziestowiecznej
poezji amerykańskiej, angielskiej, francuskiej, hebrajskiej, niemieckiej i
rosyjskiej. Wędrując odkrytymi i mniej znanymi ścieżkami literatury, na
pewno dostrzegasz, że problemy zawarte w utworach, są bliskie każdemu
współczesnemu Czytelnikowi. Głównym ich tematem jest człowiek, jego wartość
intelektualna i moralna. Twórcy prezentują Ci nowatorskie, próby
wersyfikacyjne, urzekają walorami dźwiękowymi, co niestety tylko w
przybliżeniu oddaje przekład...
Literatura

anglo-amerykańska

Robert Frost

Robert Frost (1874-1963); studiował filozofię klasyczną na Harvard
University; dopiero w Anglii dostrzeżono jego talent; naturalną
konwersacyjność, przejrzystą rzeczowość i dociekliwość, klasyczną grę
zmysłowej obserwacji i metafizycznej refleksji; w 1915"r. powrócił do
Stanów Zjednoczonych jako uznany poeta.

Wpatrzyć się w coś

na kształt tej gwiazdy

W zasięgu wzroku najjaśniejsza@ Gwiazdo, wzniosłości twej nie zmniejsza@
Prawo do skrycia się w obłoku@ (Nie "w nocy": w nocy, choć jest gęstsza,@
Lśnisz właśnie jaśniej na tle mroku):@ Dumnym przystoją tajemnice.@ A
jednak, tak zupełnie milczeć,@ Jakbyś rzec chciała: "Dajcie spokój"?@
Oświeć nas słowem: powtórzone,@ Przetrwa w nas, gdybyś nam uciekła.@
Powiedz coś! I powiada: "Płonę".@ Tak, ale ile z tego ciepła@ W stopniach
Celsjusza, Fahrenheita?@ Wyjaśnij nam to w ludzkiej mowie.@ Wylicz
składniki pierwiastkowe.@ Wiedza w praktyce mało warta,@ Lecz coś tam w
końcu nam to powie.@ I, niewzruszony jak w sonecie@ Keatsa, punkt jasny na
wyżynie@ Trwa, od nas mało chcąc: jedynie@ Powtarza nam, że stać nas
przecież@ Na to, by wtedy, gdy osacza@ Nas tłum - czy wrogi, czy przyjazny
-@ Wpatrzyć się w coś na kształt tej gwiazdy,@ Iść w ślad za blaskiem i nie
zbaczać.

Pustkowia

Śnieg pada, noc zapada, śpiesznie, och, jak śpiesznie,@ Nad polem, które
minę, gdy całkiem się zmierzchnie,@ I prawie całą ziemię gładko śnieg
okrywa,@ Tylko badyle sterczą nad białą powierzchnię.

Bory dokoła mają na własność to rżysko.@ Leśny zwierz śpi, zaszyty w
ciepłe legowisko.@ Zbyt nieobecny duchem, prawie się nie liczę;@ Lecz
samotność mnie włącza w swój krąg - mimo wszystko.

Jeśli w tej samotności cokolwiek się zmienia,@ To tylko to, że więcej w
niej osamotnienia:@ Narasta pusta białość bezwiednego śniegu,@ Co nic nie
mówi - nie ma nic do powiedzenia.

Nie straszcie mnie kosmosem, gdzie próżnia jałowa@ Międzygwiezdnych
przestrzeni - bez życia, bez słowa.@ O wiele bliżej - w sobie - mam tego
dość wiele,@ By mnie straszyły własne, prywatne pustkowia.

Akceptacja

Kiedy słońce, resztkami sił, końcem promienia@ Uczepione obłoku, spada w
otchłań ognia -@ Nad tym, co zaszło, krzyku grozy lub zdumienia@ Nie
podnosi przyroda. Przecież niepodobna,@ By ptaki nie wiedziały, że mrok
niedaleko.@ Wiedzą: jeden przytłumia drżący w piersi pomruk@ I mętniejące
oko zasuwa powieką,@ Inny, nisko nad gajem śpieszący do domu,@ Zaskoczony
przez nagły zmierzch, w ostatniej chwili@ Zapada w gniazdo, w zapamiętane
gałęzie -@ Co najwyżej pomyśli czy zaćwierka: "Czyli@ Zdążyłem! Niech się
wokół noc mrokiem oprzędzie;@ Niech się stanie dość ciemna, by mrok zasnuł
wszędzie@ To, co ma być. To co ma być, będzie: niech będzie."

Ku ziemi

Miłość tykała ust młodych@ Tak czule, że aż niebezpiecznie;@ Zbyt gęsta
była jej słodycz:@ Żyłem powietrzem

Płynącym od skrytych wonności,@ Powiewem - niech mi się przypomni@ Ta woń
ze wzgórz - winorośli@ W zmierzch nieprzytomny?

W zawrocie, w bólu głowy@ W zapach bzów nurzałem się nocą,@ Skrapiany ich
miodem liliowym,@ Strząśniętą rosą.

Łaknąłem słodyczy, lecz smak ten@ Tylko wtedy ostro odurzał:@ W młodości
- już samym płatkiem@ Kłuła mnie róża.

Dziś - smak radości jest inny:@ Musi w nim być szczypta soli,@ Bólu,
znużenia i winy;@ Dojrzałość woli

Zaschły ślad łez, tę gorycz@ Po tak wielkiej, że ciężkiej miłości;@
Smakuje jej cierpkość kory@ I dymny goździk.

Gdy, sztywny i obolały,@ Cofam zdrętwiałe ramię,@ Na którym się
opierałem,@ Półleżąc w trawie,

Ten ból to za mało jeszcze,@ Ten ciężar to wciąż nie dość wiele:@ Chcę
szorstką ziemi powierzchnię@ Czuć w całym ciele.

Raz przynajmniej - coś

Kpią ze mnie, że ilekroć chcę zajrzeć w głąb studni,@ Klękam przy
cembrowinie nie tak jak należy,@ Pod światło - wzrok nie wnika głębiej,
zatrzymany@ Przez lustro wody, które odwzajemnia mi się@ Mną samym, jakby
bogiem wychylonym z nieba@ W wieńcu z paproci, na tle pyknięć kumulusów.@
Raz tylko, opierając podbródek o krawędź,@ Dostrzegłem - tak mi się zdawało
- za odbiciem,@ Poprzez nie, coś białego, nieokreślonego,@ Przynależnego
głębi - lecz widok mi umknął.@ Woda sama skarciła swą zbytnią
przejrzystość.@ Z paproci spadła kropla i kolistne zmarszczki@ Wprawiły w
drżenie to coś, co leżało na dnie,@ Rozmyły, zamazały tę biel. Co to było?@
Prawda? Kwarcowy kamyk? Raz przynajmniej - coś.

Telefon

- Kiedy dziś sobie stąd poszedłem, wprost@ Przed siebie, jak najdalej,@ I
kiedy w pewnej chwili@ Leżałem w trawie - jakiś kwiat samotnie@ Do ucha mi
się nachylił@ I dobiegł mnie twój głos.@ Nie mów mi, że tak nie było, że
wcale@ Nic nie mówiłaś - w ten kwiat, tu na oknie,@ Musiałaś szepnąć coś.
Pamiętasz treść tych słów?

- Wpierw ty powiedz, co ci się zdawało, że słyszysz.

- Odszukałem kwiat w trawie, przegnałem ospale@ Brzęczącą nad nim
pszczołę i przytknąłem znów@ Ucho do płatków; i nie tylko głos,@ Lecz jakby
słowo jakieś usłyszałem w ciszy -@ Co to było za słowo? Moje imię? Potem@
Powiedziałaś, - jeżeli nie ty sama, ktoś@ Powiedział "Wróć już"; tyle do
mnie doszło.

- Mogłam coś w tym rodzaju pomyśleć - nie głośno.

- W każdym razie - jestem z powrotem.

Droga nie wybrana

Dwie drogi w żółtym lesie szły w dwie różne strony:@ Żałując, że się nie
da jechać dwiema naraz@ I być jednym podróżnym, stałem, zapatrzony@ W głąb
pierwszej z dróg, aż po jej zakręt oddalony,@ Gdzie widok niknął w gęstych
krzakach i konarach;

Potem ruszyłem drugą z nich, nie mniej ciekawą,@ Może wartą wyboru z tej
jednej przyczyny,@ Że, rzadziej używana, zarastała trawą;@ A jednak mogłem
skręcić tak w lewo, jak w prawo:@ Tu i tam takie same były koleiny,

Pełne liści, na których w tej porannej porze@ Nie znaczyły się jeszcze
śladów czarne smugi.@ Och, wiedziałem: choć pierwszą na później odłożę,@
Drogi nas w inne drogi prowadzą - i może@ Nie zjawię się w tym samym
mieszkaniu po raz drugi.

Po wielu latach, z twarzą przez zmarszczki zoraną,@ Opowiem to, z
westchnieniem i mglistym morałem:@ Zdarzyło mi się niegdyś ujrzeć w lesie
rano@ Dwie drogi; pojechałem tą mniej uczęszczaną -@ Reszta wzięła się z
tego, że to ją wybrałem.

Objawienie

Budujemy sobie na uboczu@ Z przekomarzań i kpin tajny szałas,@ Ale serce
omal nie wyskoczy:@ Żeby ktoś z nas z naszą prawdą znalazł!

Żal aż bierze, gdy takie warownie@ Po (umownie rzecz biorąc) minucie@
Runą: w końcu znów mówimy dosłownie,@ Gdy potrzebne nam czyjeś współczucie.

Tak ze wszystkim: od dziecięcej zabawy@ W chowanego aż do Boga w
błękicie,@ Kto się schował nazbyt dobrze, ten wyjawi -@ Odezwawszy się -
swoje ukrycie.

---------------------------

Edward Estlin Cummings

Edward Estlin Cummings (1894-1962); studiował w Harvard Universety grekę
i języki nowożytne; powieściopisarz, poeta, eseista, czołowa postać
artystycznej awangardy swego kraju; poeta miłości piszący pod patronatem
Apollinaire'a.

Te z różanych krzewów

te z różanych krzewów prababki mojej matki białe@ róże są najmniej jak
tylko można prawdopodobnymi różami@ jej nieprawdopodobnego świata i
zapewne@ również niemożliwego naszego@ - są może w niebiosach Boga@ poezje
(prababka mojej matki wie o tym dobrze)@ najczystszej poezji i blaski
najczulszego blasku@ odrobinę jednak mniej wiarygodne@ niż (czy nawet On
Wszechmocny mógłby się smucić@ kiedy zakwitały) te róże które są naprawdę@
snami róż -@ "i kto" zapytałem jedyną "jeśli nie On Sam@ mógł wymyśleć te
tchnienia tak żarliwie niewinne@ miłosiernej słodyczy?"@ - "nikt"
powiedziała@ "chyba że to uśmiech kogoś" (i uśmiechnęła się)@ "kto Sam jest
dla Siebie białą różyczką dziecka"

Artur Międzyrzecki

Dzięki Ci Boże

za ten cudowny...

Dzięki Ci Boże za ten cudowny@ dzień: za dusze drzew w zielonym skoku@ i
za prawdziwie niebieski sen nieba; za wszystko@ co jest naturalne jest
nieskończone jest czystym tak

(umarłem i znowu dzisiaj żyję,@ to urodzinowy dzień słońca; to
urodzinowy@ dzień życia i miłości, skrzydeł: i tej wielkości@ radosnej
ziemi w stawaniu się bez końca)

czy mógłby ktoś kto doznaje dotyka słyszy widzi@ oddycha - wydobyty z
samego nie@ z zupełnie nic - zadowolić się tym co ludzkie@ wątpić o Tobie
niewyobrażalnym

(budzą się teraz uszy moich uszu@ przejrzały oczy moich oczu)

Artur Międzyrzecki

Jeśli są w ogóle

jakieś nieba...

jeśli są w ogóle jakieś nieba moja matka będzie (sama dla siebie) miała@
jedno z nich. Nie będzie to niebo usłane bratkami ani@ delikatne niebo
konwaliowe lecz@ będzie to niebo z czarno_czerwonych róż

mój ojciec będzie (głęboki jak róża@ wysoki jak róża)

stać obok mojej

(kołysząc się nad nią@ w milczeniu)@ z oczyma które naprawdę są płatkami
i nic

nie widzą z twarzą poety która jest@ naprawdę kwiatem a nie twarzą z@
dłońmi@ które szepczą@ Oto moja ukochana moja

(nagle w blasku słońca@ skłoni się,@ & cały ogród się skłoni)

Stanisław Barańczak

---------------------------

Vachel Lindsay

Vachel Lindsay (1879-1931) - studiował w Hiram College, chicagowskim
Artystycznym Institute i nowojorskiej School of Art; wędrował przez
florydę, Georgię, śpiewając swoje wiersze i ballady,, stając się bardem
pokrzywdzonych; spopularyzował folklor murzyński wśród białych poetów.

Gołąb nowego śniegu

Daję ci śnieżny dom@ I na nim chorągiew wiatru,@ Daję ci szpaler@
Zaśnieżonych krzewów,@ Gołębia śniegu ci daję@ I proszę byś go kochała.

Śnieżny gołąb zlatuje@ Ku oknu śnieżnego domu,@ Jest duchem@ I nie rzuca
cienia.@ Jego krzyk jest głosem miłości@ Od łąki, od zaśnieżonej@ Łąki,
gdzie stąpał w blasku,@ Promiennej łąki anielskiej.

Artur Międzyrzecki

Do Złotowłosej

z Luizjany

Gdyby gwiazda zamiast słońca miała wschodzić,@ Byłabyś wschodem słońca.@
Gdyby gwiazda zastąpić miała księżyc,@ Byłabyś wschodem księżyca.@ Gdyby
twarz objawić się miała w kwiatach@ Zamiast gałęzi jabłoni,@ Byłabyś
wiosną.@ Gdyby twoje serce było tak czyste@ Jak twoje młode oczy,@ Byłabyś
moją miłością.

Artur Międzyrzecki

Czemu głosowałem

na socjalistów

Niesprawiedliwy - bić się chce za sprawiedliwość.@ Życie miałem niegodne,
lecz wybieram godność.@ Ja, sam nieczuły, chciałbym, żeby świat był czuły.@
Ja, ślepiec, krzyk podnoszę przeciw swej ślepocie.

Człowiek, dziwaczne zwierzę, pieści swoje mrzonki,@ Zmaga się z
człowieczeństwem o swój słodki zbytek.@ Choćby pozostał taki, niechaj dobre
prawa@ Panują i powszechna chęć życia w harmonii.

Głosujmy przeciw naszej człowieczej naturze,@ Znad wszystkich urn
wyborczych przyzywając Boga,@ Żeby dał nam porzucić grzeszność
zatwardziałą@ I uczynił z nas mędrców z odmienioną twarzą.

Artur Międzyrzecki

---------------------------

Edgar Lee Masters

Edgar Lee Masters (1869-1950) - autor wielu tomów, dramatów, esejów;
studiował prawo w Chicago, biorąc udział w ówczesnym ruchu poetyckim.

Milczenie

Poznałem milczenie gwiazd i milczenie morza,@ Milczenie miasta, które
odpoczywa,@ Milczenie między kobietą i mężczyzną@ I milczenie chorego,@
Kiedy błądzi wzrokiem po pokoju.@ I pytam was: czy to, co w głębi,
potrzebuje języka?@ Zwierzę żyjące na swobodzie skarży się jękiem,@ Kiedy
śmierć wydziera mu małe,@ Nam rzeczywistość odbiera mowę,@ Stajemy się
niemi.

Ciekawsi chłopak pyta starego żołnierza@ Siedzącego przed sklepem
spożywczym:@ "Gdzie stracił pan nogę?"@ Żołnierz milczy.@ Myśl jego ulatuje
daleko,@ Nie ma odwagi zatrzymać się w Gettysburgu.@ Wraca żartobliwa.@
Więc żołnierz odpowiada: "Niedźwiedź mi ją odgryzł".@ Chłopiec się dziwi a
stary żołnierz@ W milczącej zadumie słyszy raz jeszcze@ Strzały karabinowe,
huk armat,@ Krzyki mordowanego.@ Widzi siebie leżącego na ziemi@ I lekarzy
szpitalnych, i lancety@ I długie dni spędzone w łóżku.@ Gdyby umiał opisać
to wszystko,@ Byłby artystą.@ Ale gdyby był artystą, znalazłyby się rany
głębsze,@ Których nie umiałby opisać.

Jest milczenie wielkiej nienawiści,@ Milczenie wielkiej miłości@ I
milczenie rozgoryczonej przyjaźni.@ Jest milczenie duchowego przełomu,@
Przez które cudownie udręczona dusza@ Przechodzi w dziedzinę wyższego
życia@ Śledząc widzenia,@ Których nie da się wypowiedzieć słowami.

Jest milczenie klęski@ I milczenie niesprawiedliwie ukaranego,@ Jest
milczenie konającego, którego ręka@ Chwyta nagle twoją rękę,@ I milczenie
między ojcem i synem,@ Kiedy ojciec nie może wytłumaczyć się ze swojego
życia,@ Mimo że milczenie jego będzie źle zrozumiane.

Jest milczenie między mężem i żoną@ I milczenie tych, którym się nie
powiodło.@ Jest wielkie milczenie@ Otaczające uciśnione narody i podbitych
wodzów@ I milczenie Lincolna@ Zamyślonego nad swoim ubogim dzieciństwem.@
Jest milczenie Napoleona@ Po Waterloo,@ I milczenie Jeanne d'Arc,@ Która
woła wśród płomieni "Błogosławiony niech będzie Jezus"@ Objawiając w tych
słowach cały swój ból, całą nadzieję.@ Jest milczenie późnego wieku@ Zbyt
pełnego mądrości, by język mógł je wypowiedzieć@ W słowach zrozumiałych dla
tych, którzy nie przeżyli jeszcze@ Pełnego kręgu życia.

...

Jeśli my, którzy żyjemy, nie potrafimy mówić@ O swoich wewnętrznych
doświadczeniach,@ Dlaczego dziwimy się, że nieżywi@ Nie mówią nam o
śmierci?@ Ich milczenie stawać się będzie bardziej zrozumiałe@ W miarę, jak
będziemy się ku nim zbliżać.

Julia Hartwig

Petit, Poeta

Ziarenka w suchym strąku, tik, tik, tik,@ tik, tik, tik, jak skłócone
drobiny -@ nikłe jamby, które mocny podmuch budzi -@ a z których sosny
uczynią symfonię.@ Triolety, wilanele, rondele i ronda,@ ballady nużące
wciąż niezmienną myślą:@ przepadły róże i niegdysiejsze śniegi;@ a czym
jest miłość? - to róża, co więdnie.@ Życie wokół mnie, tutaj, w
miasteczku:@ tragedie i komedie, prawda i heroizm,@ męstwo i wytrwałość,
odwaga i klęska -@ wszystko w tych krosnach, ach, jakie ich wzory!@ Polany,
leśne łąki, strumienie i rzeki -@ całe me życie byłem na to ślepy.@
Triolety, wilanele, rondele i ronda,@ ziarenka w suchym strąku, tik, tik,
tik,@ tik, tik, tik, jakże nikłe jamby,@ skoro Homer i Whitman huczeli
wśród sosen?

Michał Sprusiński



---------------------------

Marianne Moore

Marianne Moore (1887-1972); poetka, uczyła scenografii w indiańskiej
szkole, pracowała jako bibliotekarka; redaktor miesięcznika "The Dial",
nazywała swe utwory "kompozycyjnymi hybrydami"; osobisty dla wyrazistych
obrazów, wypowiedzi na stronie, filozoficznych dygresji, ironii, "cytatów z
życia i mowy".

Twarz

"Nie jestem zdradliwa, nieczuła, zazdrosna, zabobonna,@ wyniosła,
jadowita albo też całkiem ohydna".@ Studiując jej wyraz każdego dnia,

w desperackim porywie@ i nie powodowana żadną ostatecznością,@
najchętniej rozbiłabym lustro.

Choć zamiłowanie do porządku, żarliwość i bezpośrednia prostota@ ze
znamieniem dociekliwości są jedynymi zaletami, jakich się po niej
oczekuje,@ to przecież pewne twarze, bodaj kilka, choćby jedna z nich,@
utrwalona w pamięci,@ jest mi niezbędnie potrzebna@ dla radości umysłu i
oczu.

Julia Hartwig

Nieoględne ogrodnictwo

Jeżeli żółty kolor oznacza niewierność,@ jestem niewierna.@ Nie
zniosłabym niechęci żółtej róży,@ skoro książki mówią, że żółte przynosi
nieszczęście,@ białe wróży pomyślność.@ Ale twoje niezwykłe opanowanie@ i
skłonność do życia z dala od ludzkich oczu@ na pewno potrafią złagodzić
każdą obrazę@ i nie będą pobłażać zuchwalstwu.

Julia Hartwig

Czym są lata?

Czym jest nasza niewinność@ a czym nasza wina? Wszyscy są nadzy,@ nikt
nie jest bezpieczny.@ Skąd płynie męstwo: rzecz bez odpowiedzi,@ harda
wątpliwość -@ co niema krzyczy, głucha nasłuchuje -@ na przekór
nieszczęściu i śmierci@ dodaje męstwa innym i w klęsce swej sprawia,

że duch krzepnie? Widzi do głębi@ i szczęśliwy ten,@ kto przystał na
śmiertelność@ i w więzieniu własnym@ wznosi się ponad siebie,@ jak morze,
co szamocąc się w otchłani,@ chce być wolne, choć być nim nie może,@ w
swoich porażkach@ odnajduje ciągłość.

Ten, kto czuje mocno,@ żyje jak trzeba. Niczym ptak,@ rośnie, kiedy
śpiewa,@ prostuje się. Chociaż uwięziony,@ mocnym śpiewem głosi,@ że sytym
być to rzecz pozioma,@ czysta jest radość.@ To jest śmiertelność.@ To jest
wieczność.

Julia Hartwig

Bohater

Idziemy za tym, co lubimy.@ Tam, gdzie grunt jest kwaśny,@ gdzie wysoko
wybujała zieleń zdziczałej fasoli@ i kryją się zęby żmii, albo gdzie wiatr@
niesie "głosy, co przerażają dzieci"@ z zapuszczonej kępy cisów, wśród
których@ śpią i czuwają półszlachetne kocie oczy sowy@ i "nastawione ostro
uszy", i tak@ dalej - miłość się nie urodzi.

Nie lubimy niektórych rzeczy i bohater@ także nie lubi: mylących
nagrobków@ i niepewności; chodzenia@ tam, dokąd nie chcemy iść;@ cierpienia
bez słowa; przystawiania i nasłuchiwania,@ gdzie coś się ukrywa. Bohater
wzdryga się,@ kiedy to wylatuje na bezszelestnych skrzydłach@ patrząc
dwojgiem żółtych oczu i tłucze się wokół,

wydając urywany dźwięk podobny do parowego gwizdka, na przemian@ niski i
wysoki basowo_falsetowy świergot,@ od którego cierpnie skóra.@ Umierający
Jakub zapytał@ Józefa: Kim oni są? i pobłogosławił obydwu synów,@ ale
gorejącej młodszego, ku strapieniu Józefa. Z kolei@ Józef stał się czyimś
utrapieniem,@ i Cincinnatus; i Regulus; i niektórzy nasi bliźni,@ choćby
nabożni byli

jak Pielgrzym, co musi iść powoli,@ by odnaleźć swój rytm; zmęczony, ale
pełen nadziei -@ a nadzieja nie jest nadzieją,@ dopóki nie znikną wszelkie
przesłanki nadziei;@ wyrozumiale spoglądający@ na ludzkie pomyłki@ z
uczuciem matki -@ kobiety albo kota. Obok groty@ dostojny Murzyn w surducie
odpowiada@ śmiałej dziewczynie włóczącej się po świecie,@ która wypytuje
towarzyszącego jej mężczyznę,@ co jest to, a co tamto i gdzie pochowana
jest Marta:@ "Generał Washington leży tam,

jego małżonka tu"; mówi@ jak na scenie, nie widząc jej;@ z poczuciem
ludzkiej godności@ i w poszanowaniu tajemnicy, nieruchomy@ jak cień
wierzby.

Mojżesz nie mógłby być wnukiem Faraona.@ Nie to, co jadam,@ jest moim
pokarmem - mówi bohater.@ Puszcza się w drogę nie po to, żeby zwiedzić
świat,@ lecz by obejrzeć kryształ górski -@ niezwykłego El Greca@ jarzącego
się wewnętrznym światłem -@ i nie pożąda niczego, czemu pozwolił odejść.
Właśnie po tym@ możesz poznać bohatera.

Julia Hartwig

---------------------------

Theodore Roethke

Theodore Roethke (1908-1963); poeta, studiował na Uniwersytecie Michigan
w Ann Arbor i na Harvard University; wykładał literaturę angielską w
Stanach Zjednoczonych, Anglii, Irlandii, cierpiał na schizofremię, uznał ją
za źródło swej twórczości; zakres gatunków jest rozległy: od prostych
dziecięcych rymów i poezji dowcipnego nonsensu poprzez pieśni miłosnę i
wilenellę, po medytację.

W ciemny czas

W ciemny czas wzrok powraca, oko znów postrzega,@ Własny cień napotykam w
coraz głębszym mroku;@ Własne echo rozróżniam w echach lasu wokół -@ Ja,
korona stworzenia, plączę u stóp drzewa.@ Żyję pomiędzy czaplą a czyżem;
pomiędzy@ Szczytem orłów i kozic a jaskinią węży.

Czym jest szaleństwo, jeśli nie godnością, z którą@ Dusza nie godzi się
na świat, na sytuację?@ Pożar dnia! Wiem, jak czyste są czyste rozpacze,@
Mój cień bywał przyparty do spotniałych murów.@ Ta skalna okolica - czy w
niej jaskiń cienie,@ Czy kręta ścieżka? Krawędź - oto moje mienie.

Morze odpowiedniości, w nieprzerwanym sztormie!@ Po brzegi pełna ptaków
noc, księżyc chropawy,@ Północ, powracająca w biały dzień! Do prawdy@ O
sobie człowiek dąży długo i opornie -@ Poprzez konanie "ja" pod suchym
okiem nocy,@ Przez blask nieziemski z wszystkich ziemskich form bijący.

Mrok, mrok jest w moim świetle, a głębsze żądz mroki.@ Dusza, jak mucha
wściekła od upału, jeszcze@ Bzyczy u szyby, trąca szkło. Który ja jestem@
Mną? Upadły, podźwigam się z kałuży trwogi.@ Myśl wnika w siebie. Bóg w
myśl: Pojedynczość z wolna@ Staje się pojednaniem, w rwącym wietrze wolna.

Stanisław Barańczak

Przebudzenie

Błądziłem@ W pełnym polu; słońce@ Wyszło za próg;@ Lato było pomyślne.

To tu! To tutaj!@ Błyskało gardło strzyżyka;@ Dla kwiatów@ Kwiaty
śpiewały.

Śpiewały@ Kamienie małe,@ Podskakiwały kwiaty@ Jak koźlątka.

Poruszył się zjeżony@ Rząd stokrotek;@ Nie byłem sam@ Pod jabłoniami.

Daleko w lesie@ Westchnąło pisklę;@ Zapasy wczesne@ Wyzwoliła rosa.

Szedłem nad rzekę@ Płynącą po kamieniach;@ Uszy moje poznały@ Radość
poranną.

Wszystkie prądy@ Wszystkich strumieni@ Śpiewały w moich żyłach@ Tego
dnia.

Artur Międzyrzecki

Elegia dla Jane

(Mojej studentki

zrzuconej przez konia)

Pamiętam jej loki na karku, miękkie i wilgotne jak pędy rośliny@ I jej
szybkie spojrzenie, i ukośny uśmiech młodego szczupaczka,@ A kiedy już
udało się nakłonić ją do mówienia, jak lekko padały słowa z jej ust,@ I
kołysała się lekko, zachwycona własnymi myślami,@ Szczęśliwy strzyżyk z
ogonkiem na wietrze,@ Jej śpiew wprawiał w drżenie gałązki drzew,@ Cień
śpiewał z nią do wtóru;@ Liście szeleszcząc obracały się do pocałunku@ I
ziemia śpiewała w jasnych dolinach pod krzewami róż.

Ach, kiedy była smutna, rzucała się w tak czyste głębie,@ Że nie mógłby
jej odnaleźć nawet własny ojciec:@ Roztrącała najprzejrzystszą wodę.

Mój wróbelku, nie ma cię tutaj,@ Oczekującej jak paproć, co rzuca
kolczasty cień.@ I nie pocieszają mnie mokre płyty kamienne@ Ani mchy
zranione ostatnimi promieniami.

Tak chciałbym wyrwać cię z tego snu,@ Moje okaleczone dziecko, moja
trzepotliwa gołąbko,@ Nad tym wilgotnym grobem mówię ci słowa miłości,@ Bez
żadnych praw do tego,@ Ani twój ojciec, ani twój kochanek.

Julia Hartwig

Rozmyślania nad Rzeką Ostryg

I.

Nad niską, oblepioną skorupiakami ścianą skał w kolorze słonia@ Zbliża
się ku mnie pierwsze, niemal bezgłośne falowanie przypływu,@ Biegnąc wzdłuż
wąskich bruzd wybrzeża i pokładów martwych muszli małży;@ Potem pojawia się
strumyk wody za mną, skradając się coraz bliżej@ I pełen życia, z małymi
prążkowanymi rybkami i młodymi krabami@ wypełzającymi i wpełzającymi do
wody.

Żadnych odgłosów z zatoki. Nic gwałtownego.@ nawet mewy zachowują się
spokojnie na odległych skałach,@ Siedzą cicho w pogłębiającym się świetle,

Zaniechawszy kociego miauczenia@ I dziecinnych kwileń.

Na koniec jeden długi ruch pomarszczonej,@ Czarnoniebieskiej wody, od
miejsca gdzie siedzę,@ Wywołuję niemal falę nad przegrodą małych kamyków,@
Rozchlapując się lekko o zatopiony pień.@ Zanurzam stopy w słonej pianie
uciekającej od brzegu,@ Potem cofam się wyżej, na skałę urwiska.

Wiatr słabnie, lekki teraz jak ćma odbijająca się skrzydłem o kamień,@
Podmuch zmierzchu, lekki jak oddech dziecka,@ Nie poruszający liści, nie
marszczący wody.

Rosa ożywa na trawach wydm.@ Trzeszczy wymoczone w słonej wodzie zwęglone
drzewo;@ Ptak rybojad kręci się na swojej żerdzi (to martwe drzewo w ujściu
rzeki),@ Jego skrzydła chwytają ostatnie błyski odbitego słońca.

Ii.

Jaźń trwa dalej, uparcie jak umierająca gwiazda,@ Senna i zatrwożona.
Twarz śmierci wyłania się na nowo@ Między nieśmiałymi zwierzętami - przy
jeleniu liżącym sól,@ Przy łani, która wygiąwszy grzbiet przecina szosę
jednym skokiem,@ Przy młodym wężu prostującym się między zielonymi liśćmi w
oczekiwaniu na muchę,@ Przy kolibrze wirującym od kwiatu pigwy do powoju -@
Z nim chciałbym pozostać.@ I z wodą: fale snujące naprzód bezustannie,@
Fale, to znów ławice piasku, pokłady wodorostów, kawały dryfującego
drzewa,@ Gnane krzyżującymi się wiatrami, szarpane krętymi wirami
podwodnymi,@ Kiedy szumiący przypływ sunie między krawędziami głazów@ I
języki wody pełzną bez pośpiechu.

Iii.

O tej godzinie,@ W tym pierwszym raju poznania,@ Ciało obiera stan
równowagi z duchem,@ Osiąga na chwilę beztroskę brodźca,@ Pewność kolibra,
zręczność zimorodka.

Przenoszę się na moją skałę i myślę@ O pierwszych drżeniach strugi w
Michigan, gdy nadchodzi kwiecień,@ Małej rzeczki biegnącej wzdłuż
kamiennych brzegów,@ I o tej nie grubszej niż przegub ręki kaskadzie
bijącej z rozpadliny skalnej,@ Gdy jej pył wodny świeci wczesnym rankiem
podwójną tęczą,@ Tak niewielką, że można by ją objąć wyciągnąwszy ramiona,@
Albo w Tittabawasee, w porze między zimą i wiosną,@ Kiedy lód topnieje
wzdłuż brzegów wczesnym popołudniem@ I środkowy przepust zaczyna trzeszczeć
i wzdychać pod naporem z dołu,@ Lód spiętrza się wysoko, zanurzając na
powrót, pękając nocą,@ I tęsknię za wybuchem dynamitu,@ Za nagłym
wsysającym rykiem, gdy przepust rozluźnia stłoczone resztki gałęzi i
patyków -@ Kłębowisko cynowych puszek, wiader, zniszczonych gniazd
ptasich,@ z dziecinnym bucikiem podróżującym na kłodzie -@ Kiedy spiętrzony
lód odrywa się od poobijanych pali@ I cała rzeka zaczyna ruszać naprzód,
wstrząsając mostami.

Iv.

Teraz, w tym blędnącym świetle,@ Żyje we mnie jeszcze rytm poranka;@ W
kołysce tego, co mnie otacza,@ Zapadam w półsen ukojony kołysanką@
Rozpryskujących się fal@ I nawoływaniem brodźca.

Woda to mój wybór i przeznaczenie@ I duch bieży bezustannie@ W ślad za
niknącą to znów wyłaniającą się falą,@ Bieży z nieustraszonym ptactwem
morskim -@ Jakże wdzięcznie znoszącym niebezpieczeństwo!

kiedy wschodzi księżyc,@ Wszystko jest migotaniem,@ Wszystko jest
blaskiem.

---------------------------

Gertrude Stein

Gertrude Stein (1874-1946); autorka powieści, opowiadań, esejów i
wierszy; w 1903"r. wyjechała do Francji; właścicielka legendarnego salonu,
gdzie spotykali się wybitni pisarze i malarze; głosiła pryzmat
konkretności, intensywności przeżycia, autentyczności doświadczenia.

Jestem róża

Jestem Róża mam niebieskie oczy@ Jestem Róża nie znam cię z imienia@
Jestem Róża i kiedy zaśpiewam@ Jestem Róża nie do podrobienia

Artur Międzyrzecki

Nim zwiędły

kwiaty przyjaźni,

zwiędła przyjaźń

Xviii

Kiedy śpię śpię i nic mi się nie śni ponieważ jestem właśnie@ tym czym
się wydaję kiedy jestem w łóżku i śpię.

Xxii

Lubi być z nią więc mówi że lubi być z nią tak mówi.

Xxix

Kocham moją miłość całym m@ Bo jest właśnie taka@ Kocham siebie całym a i
b@ Bo jestem przy tym@ Królem@ Kocham moją miłość całym a@ Bo jest królową@
Kocham moją miłość i kocham a bo a jest czymś najlepszym@ Pomyśl i zostań
królem@ Pomyśl dobrze i jeszcze pomyśl@ Kocham moją miłość suknią i
kapeluszem@ Kocham moją miłość nie dlatego albo tamtego@ Kocham moją miłość
bo jest moją ukochaną@ Kocham ją całym m bo jest moją miłością przy mnie@
Dziękuję że jesteś obok@ Nikomu nic do tego@ Dziękuję że jesteś tu@ Bo nie
jesteś tam@ I ze mną i beze mnie jakakolwiek jestem a bez niej ona może się
spóźnić@ I wtedy jak i wszystko dokoła myślimy i widzimy że pora nam
płakać@ Jej i mnie.

Julia Hartwig

---------------------------

William Carlos Williams

William Carlos Williams (1883-1963); prozaik i dramatopisarz, poeta;
apologeta języka bezpośredniego i wyzbytego wielosłowia, poetyckiej
ekspresji i leksyki jako najściślej amerykańskiej, nie stronił od dosadnych
określeń.

Dżungla

...

to nie ciężka nieruchomość@ drzew, duszny@ interior pni@ splątanych z
grubą jak pięść@ winoroślą, to nie muchy, gady@ i wiecznie trwożliwe małpy@
wrzeszczące i uganiające się@ po gałęziach -@ ale@ nieśmiała, ciemna,
wilgotnooka@ dziewczyna, która czeka@ by zaprowadzić cię@ na górę, sir.

Julia Hartwig

Sielanka

Małe wróbelki@ skaczą niewinnie@ po chodniku@ kłócą się@ wysokimi głosami

o to@ co je obchodzi.@ My zaś, którzy jesteśmy mądrzejsi,@ miotamy się

tu i tam@ i nikt z nas naprawdę nie wie@ czy myślimy dobrze@ czy źle.@
Tymczasem@ stary człowiek zbierający@ psie odchody@ idzie wzdłuż rynsztoka@
nie odrywając oczu od ziemi@ i jego krok@ jest bardziej dostojny@ niż krok
księdza episkopalnego@ kiedy w niedzielę@ zbliża się do ambony.@ Takie
rzeczy@ zdumiewają mnie niewymownie.

Julia Hartwig

Portret damy

Twoje uda to jabłonie@ których kwiat dotyka nieba.@ Którego nieba? Nieba@
na którym Watteau zawiesił pantofelek@ damy. Twoje kolana@ są południowym
wietrzykiem lub@ podmuchem śniegu. Ale jakim@ człowiekiem był Fragonard?@ -
jakby to mogło wyjaśnić@ cokolwiek. O, tak, pod@ twoimi kolanami, ponieważ
melodia@ tak właśnie płynie, trwa@ jeden z tych białych letnich dni,@
wysoka trawa twoich kostek@ błyska nad brzegiem -@ Nad jakim brzegiem? -@
piasek przylgnął mi do warg -@ Nad jakim brzegiem?@ Może to płatki. Skąd@
mogę wiedzieć?@ Nad jakim brzegiem? Nad jakim?@ Powiedziałem - ptaki z
drzewa jabłoni.

Julia Hartwig

Wiersz

Cały jest@ w dźwięku. Piosenka.@ Nie zawsze piosenka. Powinien by@ Być
piosenką - złożoną@ ze szczegółów, goryczki,@ lotu osy - czymś@
natychmiastowym, nożyczkami@ rozwartymi, oczami@ zbudzonej - ruchem@
odśrodkowym, centrycznym.

Artur Międzyrzecki

To są właśnie...

...te przygnębiające i ciemne tygodnie,@ kiedy jałowość natury@ dorównuje
niedorzeczność ludzi.

Rok zanurza się głęboko@ w noc, a serce zapada@ głębiej od nocy

w przewiane pustkowie, gdzie nie ma@ słońca i gwiazd, i osobliwe@
światło, jakby światło myśli,

zapala ciemny@ ogień, wiruje@ w chłodzie, wyjawia

nieświadomym przybyszom@ odsłaniające się dziedziny@ samotności - nawet
zjawa

łaknie uścisku - otchłań,@ rozpacz (razem@ skowyczą i jęczą) pośród

błyskawic i łoskotu wojny;@ domy, gdzie zimno mieszkań@ jest nie do
wyobrażenia,

tłumy nieobecnych, których@ kochaliśmy, puste łóżka, wilgotne@ kanapy,
opuszczone krzesła -

Niech wezmą je dokądś, poza świadomość, niech im pozwolą@ zakorzenić się
i rozrosnąć,@ nie bacząc na zawistne

oczy i uszy - tylko dla siebie. Wszyscy@ przychodzą drążyć te podziemne
złoża.@ Czy to cena dostępu do najsłodszej

muzyki? Źródło poezji, która mówi@ na widok zatrzymanego zegara:@ czyżby
zatrzymał się zegar,

co wczoraj szedł tak dzielnie?@ i słucha szmeru wody@ w jeziorze
skamieniałym.

---------------------------

+

Literatura francuska

Guillaume Apollinaire

Guillaume Apollinaire (1880-1918) - syn arystokratki polskiej i
włoskiego oficera; obywatel Francji; walczył w czasie I wojny światowej i
umarł od odniesionej na froncie rany głowy; przywódca awangardy
kubistycznej; 1913""Kubiści, rozważania estetyczne"; w 1919 nowatorski tom
pt. "Alkohole"; stworzył podstawy dwudziestowiecznej sztuki kreacyjnej;

Vitam impendere amori

Miłość umarła w twych ramionach@ Pomnij na pierwsze jej spotkanie@ Gdy
zechcesz wróci odrodzona@ I znów ci wyjdzie na spotkanie

Wiosna minęła jeszcze jedna@ Tyle mi dała czułych wspomnień@ Zamierająca
poro żegnaj@ Jak dawniej czuła wrócisz do mnie

*

Ile miłości w zmierzch uwiędły@ Potyka się i traci ducha@ Z dala od cieni
które zbiegły@ Pamięć o tobie śni w łańcuchach

O ręce w przypomnienia matni@ I jak na stosie gorejące@ Gdzie feniks
żagwi się ostatni@ Całą swą czerń unosząc w słońce

Łańcuch ogniwo po ogniwie@ Pęka i wyzwolone z kajdan@ Umyka drwiąc
wspomnienie żywe@ Gdy znów u kolan twoich padam

*

Ciążącej mojej tajemnicy@ Nie znasz i orszak ciągnie obok@ Nie
pozbędziemy się goryczy@ Że nie jesteśmy w zmowie z sobą

Porywa różę prąd na rzece@ Maski zniknęły już za nami@ Pulsuje we mnie
jak dzwoneczek@ Serce tajemnic nie wyznanych

*

Kiedy ogrody w zmierzchu toną@ One historie snują swoje@ Przed nocą która
im z ironią@ Rozrzuca czarnych włosów zwoje

O dzieci małe dzieci małe@ Już uleciały wasze skrzydła@ Wzbraniasz się
różo i bez chwały@ Woń ci zwietrzeje niedościgła

Chwila już krąży nam zawrotnie@ Skradania kwiatów piór warkoczy@ Zrywajmy
wodotrysku krople@ Miłości róż w ogrodzie nocy

*

Schodziłaś w wodę tak przejrzystą@ I zatonąłem w twym spojrzeniu@ Szedł
żołnierz i patrząca za nim@ Odwraca się i gałąź łamie

Wody cię nocny prąd porywa@ Płomień me serce odwrócone@ Szylkretem mieni
się grzebienia@ Który twą falę rozpromienia

*

Girlando moja porzucona@ Spłowiałe lata mej młodości@ Zbliża się pora
przeznaczona@ Pogardy i podejrzliwości

Pejzaż po płótnach swoich toczy@ Krwi nieprawdziwej strugi zwodne@ Pod
drzewem gwiazd zakwitających@ Błazen jedynym jest przechodniem

Prószy swe pyły zimny płomień@ Na dekoracje na twe skronie@ Strzał z
rewolweru krzyk i echa@ Portret z ciemności się uśmiecha

Błysło pod ramą szkło rozpękłe@ Melodia nie do określenia@ Między myślami
drży i dźwiękiem@ Jutrzejszym dniem i snem wspomnienia

Girlando moja porzucona@ Spłowiałe lata mej młodości@ Zbliża się pora
przeznaczona@ Żalów dojrzałych i mądrości

Znak

Władcy Znaku Jesieni jestem przypisany@ Owoce tylko wielbię nie znoszę
kwitnienia@ Każdego z pocałunków żałuję rozdanych@ Niby orzech co wiatrom
wyjawia cierpienia

Jesienie moje wieczne o duszy sezony@ Dłonie kochanek dawnych ziemię wam
ścieliły@ Doścignął mnie fatalny mój cień poślubiony@ W ostatni lot
wieczorny gołębie się wzbiły

Cyganka

Cyganka losy nam wróżyła@ Rozłąka nocy naznaczone@ Kiedy rzekliśmy żegnaj
do niej@ Nadzieja z głębin zaświeciła

Miłość jak niedźwiedź oswojony@ Tańczyła ciężko i łaskawie@ Ściszało się
żebraków Ave@ I zimorodek piórka ronił

Wierzymy zguby swojej pewni@ Że miłość w drodze napotkamy@ I wpół objęci
rozmyślamy@ O tej cygańskiej przepowiedni

* * *

Dusza jest smutna wraca zima@ Serce nie umie nić wyrazić@ Może niczego
nigdzie nie ma@ Zima miłości grób wymarzły@ I jedna tylko rozpacz niema

Więc czemu moje serce dzwoni@ Z samej głębiny zasmucenia?@ Czekasz mnie z
sercem swym na dłoni@ I nie wiesz że się w błękit zmieniam@ I że cię
spotkam przemieniony

Jestem błękitnym snu żołnierzem@ Porzuć rozsądek myśląc o mnie@ Marzenie
co do końca zmierza@ Roztapia się na nieboskłonie@ Cofając się spod twoich
wejrzeń

Ty którą kocham bez pamięci@ Gdy ku jutrzence wznoszę oczy@ Kocham jak
długo słońce świeci@ I wielbię z zapadnięciem nocy

Gdyby przyszło mi zginąć

Gdyby przyszło mi zginąć gdzieś na naszych liniach@ Zapłakałabyś po mnie
moja Lou jedyna@ I gasłyby wspomnienia jak tłumi swe ognie@ Pocisk który
wybucha gdzieś na naszych liniach@ Piękny pocisk do kwiatów mimozy podobny

Rozprysłyby się wspomnień odłamki w przestrzeni@ I cały świat dokoła
krwią by moją broczył@ Gwiazda błędna powierzchnie gór mórz i zieleni@
Słońca dojrzewające cudownie w przestrzeni@ Jak dojrzewają złote z Baratier
owoce

Blask miniony co w rzeczach się wszystkich odnowi@ Barwić będę koniuszki
twych piersi różowych@ Twe usta i krwawiące włosów twoich sploty@ Nigdy nie
postarzały wdzięk się twój odnowi@ O wiecznie młodniejąca na wieczne zaloty

Purpurowe tryśnięcie krwi mojej na ziemię@ Jasność słońca pomnoży o
błyski nieznane@ Mocniejsza będzie miłość co zstąpi na ziemię@ I w twym
ciele rozwartym mocniejszy kochanek

Lou gdy zginę blednący cień pamięci o mnie@ Przez chwilę wspomnij czasem
szaleństwo ogromne@ Młodości i miłości w cudownej malignie@ Moja krew to
wzruszenia źródło nie ostygłe@ I niech ci los przepiękna szczęście da
niepłonne

Miłości ma jedyna szaleństwo ogromne@ Lecz długo krwawy los się toczy@ O
tej godzinie przeczuć drżących@ Udział pod zimnym niebem nocy

30 stycznia 1915, Nimes

---------------------------

Louis Aragon

Aragon Lauis (1897-1982) - poeta i prozaik; założyciel czasopisma
"Literature"; związał się z ruchem dadaistycznym; współtwórca i teoretyk
surrealizmu; debiut 1920""Ogień radości", 1925""Ruch wiekuisty; powieści:
"Panorama"(1921), "Wieśniak paryski" (1926); w 1927"związał się z partią
komunistyczną, zerwał z surrealizmem; w 1937r. "Hurra Ural!" na cześć
rewolucji październikowej; w czasie wojny brał udział w ruchu oporu;

Mężczyzna przechodzi

pod oknem i śpiewa

Dla wolności byliśmy stworzeni@ Stworzeni dla losów szczęśliwych@ Jak
szyba dla szronów jesieni@ Nieszpory dla żalów tkliwych@ Alkohol dla
oszołomienia@ Maj dla miłości żarliwych@ Dla wolności byliśmy stworzeni@
Stworzeni dla losów szczęśliwych

Ty w ramionach niosłeś marzenia@ I krwi szkarłaty gwałtowne@ W porze
pierwiosnków kwitnienia@ Gdy płakać jest nawet cudownie@ Piosenki słałeś
jak westchnienia@ Z Diabłem i Panem Bogiem w zmowie@ Ty w ramionach niosłeś
marzenia@ I krwi szkarłaty gwałtowne

Moja czuła szalona bezsenna@ Ty co ognia miałaś piękności@ We włosach
złoto nie do kupienia@ A w ustach wodę miłości@ Coś uczyniła z warg swych
czerwienią@ Z pocałunkami na dni żałości@ Moja czuła szalona bezsenna@ Ty
co ognia miałaś piękności

Mija czas mija czas nie żartując@ Z pętlami sznura krąży obok@ Kochanków
którzy się całują@ Nie widząc go pomiędzy sobą@ Przechodzi oczy im
piętnując@ I czoła im szyderczo żłobiąc@ Mija czas mija czas nie żartując@
Z pętlami sznura krąży obok

Co się dało ach nazbyt to mało@ Zagarnąłem w młodości imię@ Tym którym
lepiej się udało@ Stawkę mą oddam jeślim winien@ Czy trzeba by nas to
bolało@ Spadł cios i zimorodek ginie@ Co się dało ach nazbyt to mało@
Zagarnąłem w młodości imię

Czy można całym złem nazywać@ Serce po które wiek już sięga@ Ach to nie
miłość się zużywa@ Kiedy rozkosze mówią żegnaj@ Na prośbę co spojrzeniem
wzywa@ Nigdy się słońce nie sprzysięga@ Czy można całym złem nazywać@ Serce
po które wiek już sięga

A jeśliśmy nie winni sami@ Pokażcie kto tej grze przewodzi@ Kto skradł
nam to co z nieba mamy@ Wziął to co z nieba łask pochodzi@ Mnie albo was ta
wina plami@ Panowie ktoś tu tęgo szkodzi@ A jeśliśmy nie winni sami@
Pokażcie kto tej grze przewodzi

Dla wolności byliśmy stworzeni@ Stworzeni dla losów szczęśliwych@ Świat
jest po to by żyć na tej ziemi@ Cała reszta to cyrk osobliwy@ Wasze prawa
bublie anatemy@ Obłęd który obłędem się żywi@ Dla wolności byliśmy
stworzeni@ Stworzeni dla losów szczęśliwych

Piosenka opuszczonego

zwierciadła

Gdzie jesteś stąpająca we mnie@ Płonąca we mnie błyskiem nagłym@ I gdzie
twej dłoni poruszenie@ Kiedy nakładasz róż na wargi

Gdzie jesteś mój kapryśny skarbie@ Ulotne szczęście mojej nocy@ Królowo o
włosach z paproci@ Źrenico o deszczowej barwie

Czekam na chwilę gdy przechodzisz@ Jak ziemia wiosny czekająca@ I jak
jeziora woda śpiąca@ Czeka na wiosła swoich łodzi

W mojej przepastnej ciemnej głębi@ Daję ci skryte me spojrzenia@ Ach
bliżej bliżej podejdź żeby@ Zagarnąć obszar mego cienia

Jak armia wejdź do mej krainy@ W pola i wzgórza mych przestrzeni@ Bierz
gmachy lasy sól mej ziemi@ Marzenia moje zmierzchy dymy

Pokaż mi jaka jesteś piękna@ Nie mniej od spisku i zabójstwa@ Bardziej
niż o mówiące usta@ Niż lud co buntu się nie lęka

Niż dzikich ptaków bezszelestne@ Przeloty czujne nad mokradłem@ Ach gdy
się moich zrzekasz pragnień@ Do własnych dążysz unicestwień

Przybliż się twarzą do mej twarzy@ Zwróć oczy w oczy swoje bliskie@ Oddaj
mi nieba chmury wszystkie@ Wróć mnie do wzroku i miraży

z "Elzy"

* * *

Chcę ci wyznać tajemnicę Czas jest tobą@ Czas jest kobietą Jest osobą@
Pochlebioną gdy się pada na kolana@ U jej stóp czas jak suknia rozpinana@
Czas jak nie kończąca się włosów fala@ Rozczesywana bez końca@ Czas jak
lustro co się w oddechu rozjaśnia i zmąca@ O świcie kiedy się budzę czas
jak ty śpiąca czas jak ty@ Jak nóż przebijający mi gardło Ach czy nazwę
nareszcie@ Tę udrękę czasu który nie odpływa tę udrękę@ Czasu zatrzymanego
jak krew w naczyniu krwionośnym@ To gorsze niż pragnienie nigdy nie
spełnione niż nienasycenie@ Oczy kiedy przechodzisz przez pokój i drżę z
obawy@ By nie prysło urzeczenie@ To jeszcze gorsze niż przeczuwać cię obcą@
W ucieczce@ Z myślami gdzie indziej z innym już stuleciem w duszy@ Mój Boże
jakie ciężkie są słowa I tak być musi@ Moja miłość ponad rozkoszami miłości
nieprzystępna dziś dla zagrożeń@ Bijąca w mojej skroni mój pulsujący
zegarze@ Kiedy wstrzymujesz oddech duszę się@ W moim tętnie waha się i
przystaje twój krok@ Chcę ci wyznać tajemnicę Każde słowo@ Na mych wargach
jest nędzarką która żebrze@ Utrapieniem dla twych dłoni czymś co gaśnie pod
twym wzrokiem@ Więc powtarzam że cię kocham bo mnie zwodzi@ Kryształ frazy
nie dość jasny by zawisnąć na twej szyi@ Wybacz mowę pospolitą Ona jest@
Czystą wodą która przykro syczy w ogniu

Chcę ci wyznać tajemnicę Nie potrafię@ Opowiedzieć ci o czasie który
ciebie przypomina@ I o tobie nie potrafię ja jedynie tak udaję@ Jak ci
którzy bardzo długo stoją na peronie dworca@ I machają jeszcze dłonią choć
pociągi odjechały@ Aż im słabnie przegub ręki pod ciężarem nowej łzy

Chcę ci wyznać tajemnicę Ja się boję@ Ciebie tego co wieczorem każe
podejść ci do okien@ Twoich gestów i słów jakich nie wymawia się zazwyczaj@
Powolnego i szybkiego czasu boję się i ciebie@ Chcę ci wyznać tajemnicę
Zamknij drzwi@ Łatwiej umrzeć jest niż kochać i dlatego@ Życie moje znieść
umiałem@ Moja miłości

* * *

Nie chcą mi uwierzyć Na próżno@ Piszę moją krwią strunami moich żył moimi
rymami@ W nocy nie umieją już mówić dawną mową wioseł@ Nad wielką wodą@
Mówić ciemnym dialektem mężczyzn i kobiet@ Mówić jak ktoś inny do innej z
dłońmi w dłoniach@ Jak bełkocące szczęście@ Jak usta które zgubiły
wszystkie słowa niepodobne do pocałunku@ Jak jęk niedowierzania@ Jak odmowa
na zbytek łaski@ O doskonałe słowa poza słowami@ Wyniosły śpiewie osnowo
krzyku@ Nadchodzi chwila gdy dźwięk dosięga nadzwyczajnych tonacji@ Ucho
nie chwyta już muzyki tak wysokiej@ Ale nie chcą nie chcą mi uwierzyć Na
próżno@ Mówię miesiącami wiosny i akordami organów@ Mówię wszystkimi
sylabami nieba@ Z niezwykłą orkiestrą rzeczy zwyczajnych@ I banalnością
głuchych aleksandrynów@ Na próżno mówię barbarzyńskimi instrumentami@ Na
próżno mówię pięścią zniewoloną@ Na próżno mówię tak jak podpala się las
państwowy@ Na próżno mówię tak jak wypowiada się wojnę@ Jak piekło wybucha
z połykacza ognia@ Nie chcą mi uwierzyć Być może stworzyli sobie@ Mój obraz
na swoje podobieństwo@ Ubierają mnie w swoje zapasowe ubrania@ Chodzą ze
mną na spacer i cytują nawet moje wiersze@ W taki sposób by oddały mi
usługę@ Albo stały się ich uroczą piosenką@ Jestem po trosze ich handlową
transakcją@ Zanim stanę się ich ulicą@ Jestem w słownikach@ I w
podręcznikach szkolnych@ Skandal jest mi wzbroniony

Na próżno krzyczę że cię uwielbiam@ Że jestem twoim kochankiem jedynie

---------------------------

Andre Frenaud

Nienawistnie

miłości moja, poezjo

Jak wąż który płynie w głębi rzek@ Jak szpada która uderza powracająca
bez słowa@ Jak brzemienna kobieta we wzburzeniu@ Jak spękana fasola która
wybucha@ nad przeczesaną ziemią@ Jak na murze który trawią głody
salamandry@ samotny ogień w próżni przeciętej jej błyskiem@ Jak wiatr
toczony przez noc@ Przyćmiony jak świetlik@ Rozpromieniona jak długo
wygasła gwiazda@ która nagle odzyskuje światło@ nienawistnie miłości moja,
poezjo

6 kwietnia 1945

Wyschnięcie rany

Poległym

Księżyc chropawy wygładzał świat wybujały,@ księżyc majaczeń głuchy jest
na westchnienie.

Słońce się lęka spłukanych źródeł oczu,@ słońce się sprawdza w
odrętwiałości zemdlonych.

Ogień sobie pohulał po włosach i udach,@ ogień sobie zapobiegł i opuścił
popioły.

Ziemia wyszorowała wszystko co na niej lśniło,@ ziemia jest wystrojona i
zalotnie się śmieje.

Woda wełnista niosła plamy gorących smarów,@ woda przegląda się,
błyszczy, nie czerwienieje już, krąży.

Wiatr nad polami zwietrzył że sprawa była nieczysta,@ dmucha, rozrzuca
ziarna, wiatr nie pamięta imion.

Stara pamięć

Jean Bazaine'owi

Z czołem wspartym o kamień@ tysiąclecie rozpamiętuję@ młodziutką Francję
rozłożoną na wzgórzach@ jej gęstą polewkę z chleba i studnie śpiącej wody@
uprawy wdzierające się w głębokie lasy@ pierwsze winobrania i nowych
wtajemniczonych@ zadziwione światło księżycowej pełni@ pierwszy błysk
poranny siedziby i zabudowań@ szpalery grusz i stawy rybne pod ręką@ czujki
kruków i przerażone ich głosy@ ogień ulatujący od zwyciężonej dziewicy@
śnieg na przebijających cierniach@ domyślne świty i zbrukane zachody@
wielkie słońce zapalające zieleń gór@ delikatność wygładzonego drewna@
abdykacje i honor@ starożytną śmierć@ cierpienie codzienne@ gorzką miłość@
pobladłe szczęście@ ciebie mnie tyle co nic

19-20"stycznia 1957

Si l'amour fut

Czyś była mą miłością czy jedynym wzlotem,@ imieniem które słowo nadało
pragnieniu?@ Czy istniałeś, ty, inny? Czy naprawdę było@ pod cienistymi
jabłoniami domu@ to długie ciało wyciągnięte tyle lat?

Czy błękit był prawdziwą odrobiną czasu?@ Czym nie wymyślił luki w
nieprzejrzystym?@ Czy przyszłaś do mnie, ty która odeszłaś?@ Czy byłem
ogniem rozbłysłym, niknącym?

Wszystko tak jest dalekie. Nieobecność parzy jak lód.@ Już się zwęgliły
gałęzie pamięci.@ Zatrzymany tu jestem do samego końca@ ze swym
wspomnieniem co kształt utraciło.

Jeśli snem jest miłość wieczna@ i tak jej nie opuszczę@ trwający w
opuszczeniu i związany.@ Pustynia ostateczna, duma zapadła w głąb.@ Kiedy
powrócisz z odmienioną twarzą@ nie poznam cię, tracę wzrok, nic już nie ma.

Było wczoraj. Przemieszane błękitem i drżące,@ sterowane zmieniającym się
spojrzeniem.@ Błyszczały włosy w gwałtownym nieładzie@ układające się wokół
mnie, tak myślałem.

Czas przesypywał się w podziemnej trawie.@ Dni przebiegały w światłach
gniewu i śmiechu.@ Było wczoraj.@ Zanim wszystko runęło, trwała miłość,@
żywe słowo i ludzka rzecz śmiertelna.

Moja miłość która drżała w niepewności nocy,@ moja miłość którą oko burzy
poręczyło@ i która się zapadła.

Patrycja

Muszę nazwać cię martwą by ośmielić się marzyć o tobie@ Patrycjo
zestroiłem cię z moim szaleństwem@ mała dziewczynka stworzona by zachwycać@
odnalazła cię tu w zniknieniu

Twoja mowa składała się z uśmiechów i pocałunków@ czule upewniona w
swojej czystej sile@ Objawienie niepomnego na nic szczęścia@ milczenie
doskonalące wybuch wyobrażonego słowa@ powój zielony we włosach kolano
dziecka@ lotna krew barwiąca dokładną różę

Tańczyłaś rzucałaś uroki Przeczuwałem już@ zbliżającą się w twoich oczach
gdzie czuwa wesołość@ okrutną wojownicę wyłaniającą się z niewinnego
uśmiechu

Nie to nie pożądanie było ale oszołomienie@ w obliczu formy nie do
zastąpienia która zawsze@ jest mi wzbroniona... Ach bądź szczęśliwa@ mała
łowczyni na dziecięcym skraju swego biegu!@ I niech cię Bóg ma w swojej
opiece niewstrzymana i nieuchwytna@ Patrycjo

---------------------------

+

Literatura nowohebrajska

Jehuda Amichaj

Jehuda Amichaj (1924, Wuerzburg); poeta, językoznawca, autor wierszy,
powieści i opowiadań przetłumaczonych na wiele języka ("Dzisiaj i ongiś",
"Na odległość dwóch nadziei")

Joreh: Deszcz Jesienny

Widziałem, że jest piękna. Odgadłem, że jest dumna.@ Sprzedawszy mi w
pośpiechu ciastko bakaliowe,@ z nastałym ciężarem w oczach@ odwróciła się
znowu ku morzu.

Kiedy horyzont zapowiedział nawałnicę@ błyskami, które szyły siną chmurę,

ona patrzyła tam dalej,@ stała drżąc z bólu, na pewno z bólu, nie z
lęku,@ plecami do mnie.

Jej ciało, okryte półprzezroczystą@ jeszcze letnią suknią,@ dawało znaki
chmurom -@ pytając je czy odpowiadając?@ Wstrząsnęła, otrząsnęła się kilka
razy@ jak silny pies, zerwany ze snu.

Co wiem jeszcze? W zamkniętym pokoju@ wśród czuwających przyjaciół@
przesiedziała potem cały wieczór,@ żeby słuchać, jak deszcz listopadowy,
joreh,@ dobija się chmarami do okna@ i żeby słuchać głosu zmarłego
człowieka@ z magnetofonu.

Taśma kręciła się odwrotnie@ do kierunku czasu.

Piękno

Piękno tej kobiety jest podobne@ do snu współczesnego architekta:@ umiar
śmiałości, wzlot delikatnych linii@ jak z magazynu mód dla aniołów.

Lecz kobieta zapomina i kobieta traci!@ A wszystko, co zapomina i co
traci,@ to właśnie manuskrypt jej życia@ pozostawiony mnie do nauki
czytania:@ teraz, kiedy umiem czytać@ i unoszę głowę,@ ona odeszła.

Twoje Życie

i Śmierć, Ojcze

Twoje życie i śmierć, ojcze,@ osiadły na moich ramionach.@ Przyniesie nam
wody do picia@ moja dobra, wszechdomyślna żona.

Proszę cię, ojcze, wypijmy@ za przeszłość moich kwiatów, dawnych
pragnień,@ które twoją bywały nadzieją,@ a ja dzisiaj nie mam żadnej.

Szerokie twoje usta, ojcze,@ śpiewały, lecz ja nie słuchałem.@ Gadało
drzewo przepowiednie,@ nie wierzyłem, że staną się ciałem.

Chłód twój ostrożny, ojcze,@ w mojej krwi przesuwa się jeszcze.@ Kiedyś
byłeś stróżem moich kroków,@ teraz strzegę śmiertelnych twych resztek.

---------------------------

Abraham Ben Jicchak

Abraham Ben Jicchak (1883-1950); studiował na uniwersytetach w Wiedniu,
Berlinie; wydrukował za życia 11"utworów, w jego wierszach pobrzmiewają
biblijne echa przeplecione ze współczesnymi motywami.

Szczęśliwi, którzy sieją

Szczęśliwi, którzy sieją, ale nie zbierają,@ ponieważ wędrują daleko.

Szczęśliwi są ci, zacnego serca,@ których młodość chwalebna@ dni wypełnia
światłem,@ gdy oni sami@ zdejmują z ubrań ozdoby@ rozchodząc się po swoich
drogach.

Szczęśliwi są dumni, lecz nie pyszni,@ których duma przelała się poza
brzegi duszy@ po to, żeby stać się bielą pokory,@ kiedy tęcza strzeliła z
dolin@ i rozpięła się na chmurach.@ Szczęśliwi, którzy wiedzą, że ich serce
woła puszczy,@ a milczenie kwitnie na ich wargach.

Są szczęśliwi,@ albowiem zgromadzą się w sercu świata@ owinięci w szaty
zapomnienia,@ a ich trwanie@ będzie nieskończonym darem (Słowo tamid, użyte
w oryginale, oznacza@ również ofiarę) bez słów.

Czyj to świt?

Czyj to świt kogut obwieścił?@ A ciemność powtórzyła@ jego zachłystującą
się fanfarę.@ Twoja słabiutka ręka@ osłoniła zawczasu oczy przed potęgą
słońca -@ lecz ono nie wzeszło.@ I usta, i ręka - jednako kłamały.

---------------------------

Chaim Nachman Bialik

Chain Nachman Bialik (1873-1934); poeta; redaktor i wydawca antologii
hebrajskiej "Księgi przypowieści" oraz wyboru średniowiecznej poezji
hebrajskiej; twórczość niezbyt obfita, zawiera klasycyzujące, opisowe
poematy.

Przed zachodem

Ściemnia się. Podejdź do okna, pochyl się nade mną,@ rękami otocz moją
szyję.@ Dotknijmy się czołami, uświęćmy tę codzieność,@ która wspólnym
światem w nas żyje.

Mocno, mocno złączeni podnieśmy teraz oczy@ na groźną, przed nocą
wspaniałość.@ Teraz zwolnijmy z uwięzi wyobraźnie gończe,@ by w świateł
bezdnie wirowały

i w zachwycie wzbijały się ponad wszelkie byty,@ poza skał roziskrzonych
linie.@ Kiedy już przepadły - z ptasim szelestem od szczytów@ strudzone
płyną na spoczynek.

Lecz w tym nasza niedola, w tych przepastnie odległych,@ zaledwie
pomyślanych sferach.@ Obcy jesteśmy, wrodzy dla obcych i dla krewnych,@ co
chwila piekło się rozwiera.

Czyż ponosimy winę, prawdziwą i niesławną,@ że do wsyp złocistych i
dumnych@ tęsknimy jak do ojczyzny, utraconej dawno,@ skąd blada, drżąca
płynie łuna?

Zagubione, szukające czegoś zgubionego@ dwie rośliny w bezkresie
piasków.@ Ponad nimi jest bezgwiezdne, oniemiałe niebo.@ Czy kiedyś
doczekają brzasku?

Moja dusza zatonęła

Moja dusza zatonęła w pyle@ pod ciężarem twojej miłości.@ Stałem się wart
tyle co miedziak@ w pustym dzbanie brzęczący głośno (Odniesienie do
tamuldczynej maksymy:@ "moneta w pustym naczyniu wydaje głośny dźwięk:
kisz-kisz".

Czemu właśnie mój dom nawiedziłaś?@ Czym obraził ciebie zbytkiem siły?@
Ani ze mnie prorok, ni poeta.@ Jestem drwalem, co wypruwać musi żyły.

Drwal to znaczy człowiek od siekiery,@ a robotę dostaje z przypadku.@
Minął dzień, ręka jego bezwładna,@ tępy topór leży na pniaku.

Pracę dają mi ledwie do jutra.@ Któż to zamknął nas w tym samym kole?@
Słów brakuje mi, zła dla nich chwila,@ ale i twój śpiew byłby nie w porę.

Jak więc uniesiemy nasze twarze?@ Jak przyjmiemy dzień nadchodzący?@
Niechaj każde bierze pod własnego życia,@ własne serce, ciążące bez końca.

1923

Był letni wieczór

Niewinne, dobre córy Lilith@ kręcą się w srebrnej przędzy, kiedy wschodzi
nów,@ i tkają stroje, tu, w tej chwili,@ jednakie dla mędrca i dla pastucha
krów.

Był wtedy letni wieczór. Domy@ opustoszały, wypełnił się ludźmi park.@
Ktoś ciemny, wciąż czegoś spragniony@ pomknął do małych swych grzechów,
niepomny kar.

U kresu już był cierpliwości.@ "Prędzej, prędzej niech sypną głupie kroki
gwiazd.@ A dziewko, tutaj pójdź, w ciemności!"@ Chciał księżyc ściągnąć i
stłuc w pijany ów czas.

Lampiony! Sztuczność. O, w to graj mi.@ Cały park w nutkach kleistych.
Graj, skrzypku, graj!@ Migają pomiędzy drzewami@ ogon woalki, białego
fartucha skraj.

Mrugają gwiazdy jak rajfurki.@ Czegóż to chcą? Domaga się złota ich
wzrok?@ Duch nizin wniknął dziś w podwórka,@ zgęszczony park, ulicy cień i
każdy krok.

Od środka rzeki i z balkonów,@ zza płotów, z pólek zduszony pomyka
śmiech.@ Spływają na okna zasłony,@ gdy świeczki gasną, ciemna podnosi się
krew.

Czuj, jak wydala ciało wonie!@ Bulgoce świat, co zanurzony w pianie
żądz,@ wymknął się dziś z człowieczych dłoni,@ toczy się gdzieś i przewala
wśród czarnych słońc.

...

Niewinne, dobre córy Lilith@ kręcą się w srebrnej przędzy, kiedy wschodzi
nów,@ i tkają stroje, tu, w tej chwili,@ jednakie dla mędrca i dla pastucha
krów.

---------------------------

T. Carmi

T. Carmi (1925. N. Y.); studia w Oxfordzie; wykład na uniwersytecie w
Stanfort, N. Yorku; przełożył na hebrajski wiele sztuk Szekspira; debiut
książkowy w 1951"- "Niedorzeczność i marzenie. 2"- i tom: "Nie ma czarnych
kwiatów"

Małe Słowa

1

Kiedyś wielki ocean kołysał się między nami,@ a ja rozumiałem dobrze,
całym sobą,@ że twoje nocne odpływy i przypływy@ były tak naturalnie
bezsilne wobec oddali księżyca.

Dzisiaj pomiędzy nami zastygła wąska uliczka.@ I spójrz, nie umiem się
pogodzić,@ że twoja duma, którą co dzień przywdziewasz,@ jest taj sztucznie
bezsilna wobec oddaleń czasy.

2

Nie znosiłem szelestu wiatru w winnicy@ i płaczu dzieci w cieniu małych
domów,@ i nocy szumiącej głucho aż do kresu gwiazd -@ bo nie stałem się
jeszcze głuchy na twe kroki.

3

Te godziny przy tobie jak podstępne węże.@ Odpływ mojej nadziei -
zgasłego prawie księżyca.@ Te małe słowa, które drgają, drżą, przechodzą w
deszcz.@ I uderzenia mojego serca -@ mnie samego.

4

Słyszę tylko własną krew@ odpychaną do swoich źródeł,@ która potyka się,
cofa, przybiera,@ ścieśniona bez wyjścia.@ W końcu powraca do swych
wodorostów@ i do jednej gałązki bzu,@ która będzie unosić się@ biała,
jedwabista, nie skalana@ na milczącym stawie.

Warunek

Najpierw zaśpiewam, potem może przemówię,@ czyli wrócę do słów, które
powiedziałem.@ Tak jak człowiek, który ćwiczy twarz po sennym odrętwieniu.

Powtórzę swoje milczenie,@ kiedy księżyc chudnie i zacicha w którejś
kwadrze.@ Okręcę dokoła głowy płacz-ptakiem,@ tak jak chłopak niby-mieczem
wywija na Purim (Święto na pamiątkę ocalenia@ Żydów od klęski, jaką gotował
im Haman, wysoki urzędnik perski. Święto@ wesołości - maski i przebierańcy
na ulicach, wzajemne ofiarowywanie sobie@ darów).

Będę pląsał, sunął tańcem wokół twoich rąk zamkniętych@ niczym lampa w
ruchu, która obrzydliwie kopci.

Tak, ja wrócę. Będę milczeć, płakać i śpiewać.@ Najpierw popróbuję
śpiewu.@ Owinę słowa w papierowe torebki@ jak owoce granatu.

A potem, potem może zacznę mówić.

---------------------------

Lea Goldberg

Lea Golberg (1911-1970) ur. w Królewcu, studiowała w Bonn; kierowała
wydziałem literatury porównawczej na Uniwersytecie Hebrajskim; wierna
tradycji sonetu w poezji hebrajskiej; jej wiersze są przejrzyste,
ograniczające się w tematach i słownictwie do rzeczy najważniejszych
("Kwitnienie", "Błyskawica o świcie").

Wiersze O Synu Marnotrawnym

1. Na drodze

Na drodze zagadnął go kamień rozstajny:@ czy to ty naprawdę? Twój chłód
ociężały@ i chwiejny prowadzi cię na pojednanie@ z bliskimi, o których
dawno zapomniałeś?

Pytało go potem na drodze źdźbło trawy:@ jak z twarzą tak bardzo pooraną,
powiedz,@ przybędziesz do swoich? Przestraszą się zjawy@ i mogą cię przyjąć
jak zimni wrogowie.

Patrzały, zjeżywszy się, słupy milowe,@ dawnego już w nim nie poznając
człowieka,@ na ciało zużyte, ramiona i głowę.@ Jak między kolcami szedł
wśród nich z daleka.

Zatrzymało go wreszcie źródło przydrożne:@ twoje wargi są z pragnienia
jedną raną!@ Uklęknął wolno, twarz do źródła przyłożył,@ wpierw zlizał z
niej sól, była łzami zalana.

2. Dom rodzinny

"Nie pamiętam go", powiedziała siostra.@ "Któż to taki?", pyta młodszy
brat z trwogą.@ "Przebaczyłam ci", szepce narzeczona.@ "Ja nie przebaczam",
w ojca głosie srogość.@ I tylko matka milczy koło okna.@ Wie, co jej syna
mogło w życiu spotkać.

"Burza nadciąga", powiedziała siostra.@ "Zerwał się wiatr zachodni", brat
powiada.@ "Drzwi są zamknięte", mówi narzeczona.@ Ojciec: "Możemy
spodziewać się gradu."@ A matka stoi, jak stała, bez słowa:@ "Boże, ile
zła, gdzie przed nim się schować?"

"Jest nas pięcioro", powiedziała siostra.@ Brat przypomniał: "Zasiądźmy
do posiłku."@ Po chwili narzeczona: "Podano do stołu."@ "Dobry nasz stół",
rzekł ojciec i zamilknął.@ Matka wzięła nóż, szeptała coś chwilę@ i na pięć
części chleb podzieliła.

Siostra wyjmuje oliwkę z bochenka,@ brat umoczył kęs chleba w ciemnym
winie,@ cicho usługuje im narzeczona,@ a ojcu gorzko, chociaż wszyscy przy
nim.@ Matka wyniosła z izby miski próżne@ i drzwi otwarła na oścież przed
burzą.

3. Skrucha

Winny, ciągle winny, z nieczystymi rękami@ i sercem jak dalekim jeszcze
od pokuty!@ upada na podłogę, którą sobą plami,@ rozciąga się w bezruchu
jak łańcuchem skuty.

"Oddałem się przekupstwu siedemdziesiąt razy@ i siedemdziesiąt razy
zbeszcześciłem Pana.@ Firmament był mi świadkiem, białym światłem prażył,@
by każdy widział jasno, żem grzeszył i kłamał.

Wielkie niebo, firmament jest mi ciągle świadkiem,@ że występek wrósł w
skórę, wniknął w moje ciało,@ ale już się nie sycę swym własnym upadkiem,@
dzisiaj pierwsza się we mnie obudziła żałość."

Jego siostra, z głową opuszczoną, nie płacząc,@ stała w progu, młoda, już
ugięta przez brzemię.@ W narzeczonej nadzieja walczyła z rozpaczą.@
Zaciskała ręce z ciemnym lękiem w spojrzeniu.

A brat, jego brat tkwił w głębi izby i patrzał@ nieruchomo na brata - i
nie chciał się zbliżyć.@ Obca postać tam leży. Skąd i co oznacza?@ Dlaczego
białe wargi tak mocno zagryza?

Wtedy matka podniosła oczy przejaśnione:@ "Ile win jest w człowieku, któż
łatwo rozsądzi?@ Odłóżmy to pytanie, błagam was, na stronę.@ Oto syn nasz
powrócił do rodzinnej łodzi.

To prawda, ojciec nigdy cię nie uniewinni,@ w jego sercu, wiem dobrze,
łaska nie zagości.@ Ale zbliż się do niego, przyjmij dar jedyny:@ niczym
cię nieobdarzy prócz gniewu z miłości."

---------------------------

Natan Jonatan

Natan Jonatan (1923); debiut w 1941"r; przybył do Palestyny w 1925"r.;
"Ku świeżym łąkom, "Wiersze wzdłuż brzegu", "Do tej chwili"

A kiedy kłamstwo...

Dla Cefiry

A kiedy kłamstwo uniesie znów skrzydła,@ staną się z nami najzwyklejsze
dziwa:@ w czysty i drżący od chłodu poranek@ spłyniemy rzeką od lodów
wezbraną@ tam, gdzie już wschodzi młoda, pierwsza trawa@ i pąk się własną
strojnością napawa.@ Lecz pieśń zbyteczna! Sam spokój oddali@ fałsze, co
płynął daleko wierzchem fali.@ O, w tej dolinie nic nas nie omami,@ wśród
gór, przywartych do siebie plecami.

A mosty? Mostki niektóre zostaną,@ żebyśmy jadło dostali co rano@ i wieść
najrzadsza z wieści zawitała,@ od której mięknie nawet lita skała.@ Reszta
niech mostów całkiem się zawali@ pod młotem górskich zwalistych kowali,@
niech tylko jeden brzeg nam pozostanie@ z ptakiem, co brodzi w niebieskawej
pianie,@ wszystko mu jedno, dokąd wiatr go zniesie@ i czego dotknie
wytężoną piersią.@ Kłamstwo ma skrzydła, więc ptak zbył się lotek,@ lecz
lotem znosi nam okruchy złote,@ które za chwilę będą szarym żwirem@ jak my
- bezpańskie, nieważne, niczyje.

Bo nasza prawda nie chce żadnych pytań,@ nie dba i na nic się innym nie
przyda.@ Uciekła z ziemi, która jej obrzydła,@ gdzie kłamstwo miało
najwspanialsze skrzydła.

Rady dla Dulcynei

Gdybyś zobaczyła, jak on wychudł,@ ujrzała strzępki szarej brody,
rozszerzone źrenice@ i ptaki wygłodniałe, które wiosną@ rwą na świat
oślepłe z jego gniazda.@ I koszmary nocne, które orzą jego serce,@
wyszarpują bezwiedne jęki.@ Jedna tylko łyżka zupy z twojej ręki@ zamiast
wszystkich pańskich fantazji, mała chwila uwagi dla jego smutku -@ i on
powróci, przejdzie Gwadalkwiwir, wszystkie rzeki!@ Teraz możesz bez obaw
igrać z jego snami,@ nasłuchiwać stukotu kopyt niosących rycerzy@ po
spękanych kamieniach Hiszpanii.@ Ale miej choć jedną łzę dla żeber
Rosynanta,@ tak niewiele trzeba im obu kłamiących uczuć,@ nic prawie.

Nie słucha pani? Wiedziałem.

---------------------------

Tania Ruebner

Tania Raubner (1924, Bratysława); tłumacz literatury niemieckiej na
hebrajski i odwrotnie, lektor uniwersytecki, twórczość oryginalna skąpa
(obszerny tom "Ogień w kamieniu")

Wiosna czyli jak gdyby

Kwiaty są duże, jak gdyby@ można było w ich środku zamieszkać,@
przezroczyste są chmury, tak jakby@ do serca wniknęła pociecha.

Motyle mkną w górę, jak gdyby@ nigdy nie widziały światła,@ moje ciało,
twoje ciało, tak jakby@ wspólna krew płynęła w nich wartko.

I ptaki płomienieją, jak gdyby@ niebo stało się sobą nareszcie.@ Pąki
śmiechu pękają, tak jakby@ wiosna była w świecie i mieście.

---------------------------

Rina Szani

Rina Szani (1937, Palestyna); studiowała literaturę romańską i filozofię
w Jerozolimie; debiut w 1960"r. zbiorem poezji "Wiersze"; pracuje jako
nauczycielka w Tetah Tikwa.

Węzełki

Daleko stąd, stamtąd i skądkolwiek@ w milczeniu o wielokrotnych echach@
próbuję utkać twój obraz@ z jednego morza i niepoliczonych nocy.

Tam gdzie drwa rąbią@ i wióry lecą@ i w pienistych zapadach potoków@
próbuję złożyć twoje ciało@ z czego?@ ledwie z dymu i wiatru.@ Na więcej
mnie nie stać.

*

Wszystkie żaglowce płynące w tę stronę@ zatonęły.@ Są tylko twoje kroki@
które uderzają@ uderzają@ uderzają o moje skronie.

Radość

Schowana wśród dachów,@ szemrząc jak nocna uliczka,@ posuwa się chwilami
na koniuszkach palców,@ czasem przybiera kształt oboju,@ czasem zgina się w
łuk jak mała fala pod bryzą.

Ale wnętrza pokojów są dla niej zamknięte,@ tylko otwierane na moment
drzwi@ bawią się głosami.

Jedno i wielokrotne

Tysiąc twarzy@ ma twoja twarz@ a jedna z nich zawsze@ spada nocą@ w obie
moje ręce.

Tysiąc mostów@ ma twoje milczenie@ a jeden z nich zawsze@ zmazuje noc z
moich oczu.

Wygnanie

Czy byłby to powrót@ czy odejście -@ ta noc nie będzie rozbita@ na dwoje@
ani jabłko rozcięte na kawałki.@ Ten sam wąż okręci się@ dokoła dwóch szyi.

I dopiero o świcie@ w pocie naszych czół@ wydrzemy z siebie gniew@ i z
niedoli naszej@ urodzi się przebaczenie.

---------------------------

Ben Zion Tomer

Ben Zion Tomer (1928, Biłgoraj); 1943"r. przybył do Palestyny; studiował
na Uniwersytecie Hebrajskim w Jerozolimie i Europie; zbiory poezji "Rzeka
powrotu", "Na równiku"; sztuka teatralna "Dzieci cienia".

Don Kichot

Zmordowany fantazmami i szarżami@ Don Kichot ocknął się tego dnia@ i
spojrzał w lustro:@ zamienili się głowami z Sancho Pansą.@ Siwy osioł stał
przy schodkach. Dosiadł go.@ Długie nogi wlokły się traktem bezwładnie.@
Jechał, jechał. Ciągle jechał.@ Nieogarnione królestwo głuszy i żaru.@
trawiło go aż do czubka czaszki.@ Oczy całe w kolcach. Lecz przymknął je z
wolna.@ Po raz pierwszy od lat zmógł go biały sen.@ Nie było echa niczyjego
głosu.@ Jechał, jechał w półuśpieniu.@ Oto w blasku otwartego okna ujrzał
twarz Dulcynei,@ a wtedy zakrył swoją. Słońce zamierało. Wstawał wieczór.@
Ruszyły na niego cienie połyskujące ostrzami.@ Dawny płomień rozgrzał jego
serce: zapragnął szarży na@ wiatraki,@ lecz głowa Sancha go powstrzymała:@
"Daj spokój, bez głupstw, przyjacielu!@ Za późno na śmieszność."@ Zapach
siana pobudził osła.@ Opadła powoli ręka z batem.@ Jechały dalej w
milczeniu: głowa Sancha i serce Don Kichota.

Kiedy

A więc kiedy znowu ty i ja?@ Jeszcze się kręcę dookoła osi,@ lecz z nóg
mnie zbija codzienna ofiara -@ tak jakby chodziło o dług chleba -@ ofiara
podawania własnym ustom@ kaleczących okruszyn kłamstwa.@ Boję się spotkać
na mieście siebie nieżywego.@ Boję się pójść nad morze i znaleźć je suchym.

A więc kiedy, kiedy znowu ty i ja?@ Wokół mnie podrygują figury woskowe.@
Patrz! Ja sam się chwieję w oknie wystawowym@ z uśmiechem głuchego na
wszystko manekina.

Gną się, pękają od wewnątrz kolumny dumy:@ czy po to, by w ludzi
przenieść trochę siły?

Skończone. A więc kiedy znowu ty i ja?

---------------------------

Paul Celan

Urodzony w roku 1920"w Czerniowcach na Bukowinie, zmarł w 1970 w Paryżu.
Studiował medycynę w Tours, a następnie romanistykę w Czerniowcach. W
czasie wojny przebywał w gettcie, a po ucieczce stamtąd w obozie pracy. Po
wyzwoleniu pracował w Bukareszcie jako tłumacz i lektor wydawnictwa. W 1947
przeniósł się do Wiednia, a w 1958 do Paryża, gdzie mieszkał aż do śmierci
i z czasem został docentem w Ecole Normale. Pierwszy swój tom poezji Der
Sand aus den Urnen wydał w 1948. Był jednym z najwybitniejszych niemieckich
poetów pokolenia powojennego. Oprócz twórczości oryginalnej wiele tłumaczył
poetów rosyjskich (Jesienin, Błok, Mandelsztam) i francuskich (Rimbaud,
Valery).

Liczenie migdałów

Policz migdały,@ policz, co było gorzkie i ciebie wzmacniało,@ dolicz
mnie do nich.

Szukałem twego oka, gdy je otwarłaś@ i nikt nie spoglądał na ciebie,@
przędłem tajemną nić,@ po której twoja wymyślona rosa@ uciekła do dzbanów@
strzeżonych sentencją, która@ nie dotarła do żadnego serca.

Tam dopiero wkroczyłaś całkowicie w imię,@ które do ciebie należy,@
weszłaś nogą w siebie,@ kołysały się młoty w więźbie dzwonów twego
milczenia.@ To, co podsłuchałaś, dotarło do ciebie,@ a umarłe objęło także
i ciebie ramieniem -@ poszliście samotrzeć poprzez wieczór.

Uczyń mnie gorzkim,@ zalicz mnie do migdałów.

Tymoteusz Karpowicz

* * *

Żelazne buty chrzęszczą w drzewie wiśni,@ Z chełmów pieni się dla ciebie
lato,@ Czarna kukułka ostrogą@ Rytuje swój obraz na bramie nieba.

Z odkrytą głową sterczy jeździec z listowia.@ Na tarczy zmierzcha twój
uśmiech,@ Przygwożdżony do stalowej chusty wroga.@ Zwiastowano mu ogród
marzycieli,@ A on trzyma włócznię w pogotowiu,@ Żeby po niej wspięła się
róża...

Najbardziej podobny do ciebie nadchodzi boso powietrzem,@ Z żelaznymi
butami przytroczonymi do wątłych rąk,@ Przesypia on bitwę i lato.@ Za niego
krwawi wiśnia.

Tymoteusz Karpowicz

Dzbany

Przy długich stołach czasu@ Ucztują boże dzbany.@ Żłopią do dna oczy
widzących i oczy ślepców,@ Serca panujących cieni,@ Zapadły policzek
wieczoru.@ Są to najpotężniejszi bibosze:@ Podnoszą pustkę do ust jak
pełnię,@ Nie wylewając za kołnierz jak ja albo ty.

Tymoteusz Karpowicz

* * *

W postaci odyńca@ stąpa twój sen przez lasy na krawędzi wieczoru.

Błyszcząco białe@ są jego szable@ jak lód, który przełamał.

Gorzki orzech@ wygrzebuję spod liści,@ które cień jego oderwał od drzew,@
orzech,@ czarny jak serce, które twoja noga@ dopchnęła do miejsca, gdzie
przyszedłeś.

Nadziewa na kły@ i wypełnia las@ chrząkającym jestestwem,@ potem
zastępuje@ w dół na wybrzeże,@ gdzie morze@ urządza najczarniejszą ucztę@
na ostrych skałach:@ być może@ że owoc taki jak jego@ wprawi w zachwyt
świętujące oko,@ co wypłakało aż takie kamienie.

Leon Szwed

Corona

Jesień zjada mi z ręki swój liść,@ jesteśmy przyjaciółmi.@ Wyłuskujemy
czas z orzechów i uczymy go chodzić:@ czas wraca z powrotem do skorupki.

W lustrze jest niedziela,@ we śnie się śpi,@ ustami mówi się prawdę.

Moje oko zstępuje do płci ukochanej:@ spoglądamy na siebie,@ szeptamy
sobie o ciemnych rzeczach,@ kochamy się jak mak i pamięć,@ jak wino w
muszlach,@ jak morze w krwawym promieniu księżyca.

Stoimy obejmując się w oknie,@ patrzą na nas z ulicy:@ czas już, by o tym
wiedzieli!@ Czas, by kamień zdecydował się zakwitnąć,@ by niepokój wbił się
w serce.@ Jest czas, by nastał czas.

Najwyższy czas.

Leon Szwed

* * *

Zmiennym kluczem@ Otwieram dom, w którym śnieg@ zawiewa zapomnianym.@
Zależnie od krwi@ wytryskującej z twego okna,

ust i uszu -@ zmienia się klucz.

Zmienia się klucz, zmienia się słowo,@ któremu wolno ujeżdżać śnieżynki.@
Zależnie od wiatru,@ który cię odtrąca,@ zasklepia się śnieg@ wokół słowa.

Tymoteusz Karpowicz

Białe i lekkie

Wydmozakosy nie do zliczenia.@ W wiatrocieniu tysiąckrotnie - ty.@ Ty i
ramię,@ którym zrosłem się tobą nago,@ nie do odnalezienia.

Promienie zgarniające nas na niebie.@ Stwierdza nas pozór, ból i imię.

Białe,@ co nas porusza,@ bez wagi,@ co wymieniamy.@ Białe i lekkie@ do
wędrowania.

Odległości bliskie księżycowi jak my. Budują.@ Stawiają rafy, gdzie
wędrujące@ załamuje się,@ budują dalej -@ z piany świetlnej i dymiącej
fali.

To, co wędruje, pozdrawia rafę.@ Przywołuje skinieniem czoła,@ które nam
wypożyczono,@ by się odzwierciedlić.

Czoła.@ Przetaczamy się z nimi.@ Całe wybrzeża czół.

Czy śpiesz?

Śpij.

Młyn wodny pracuje@ jasny jak lód i niesłyszalny@ w naszych oczach.

Tymoteusz Karpowicz

---------------------------

Theodor Daubler

Urodzony w roku 1876 w Treście, zmarł w 1934 w St. Blasien (Schwarzwald).
Syn kupca, w młodości wiele podróżował, dłuższy czas przebywał we Włoszech,
Francji, Grecji i na Bliskim Wschodzie. W 1898 zaczął pisać wielki
kosmologiczny epos Das Nordlicht, którego pierwszą wersję wydał w 1910. W
roku 1915 wydał zbiór wierszy lirycznych Der Sternhelle Weg, stając się
jednym z czołowych poetów ekspresjonizmu. Twórczość jego wyróżnia się
wizjonerstwem i odkrywczością słowną.

Milion słowików kląska

Gwiazdy. Błękitne. W kosmosie skąpane.@ Płonąca pieśń gwiazd. Wirowanie
planet.@ Milion słowików kląska.@ Zapowiedź rozbłyskuje w czujnych
gałązkach.@ Miriady rzęs się iskrzą, żarzą oczy.@ Kiełkujące szczęście
zielonej uczty nocy@ Pyszniącym się połyskiem kwitnie.@ A chłodne dreszcze
mkną w przedziwnej gonitwie.@ Milion słowików kląska.@ Czy to przyjazny
upiór nieprzytomnie pląsa?@ Zabiegać chcę o jego względy na gwarnym
bankiecie.@ Najmniejsze skinienie w me przeczucie się wkarbuje.@ Kto wie,
kiedy moje marzycielstwo zaświeci?@ Upiory to delikatne zwierzęta, które
czują@ I węszą błyskawicznie aksamit skłonności.@ Wznoszą się, snują, lecą
za mną w pościg.@ I urzekają w nieuchwytnej fascynacji.@ Nie chciałbym
cichego mrowia światła stracić.@ A z łagodności wnet odwieczne rządy@
Wyruszą z owadami w krzakach i gałązkach.@ Milion słowików kląska.@ Przez
całą noc napominają nas pokrewne głosy,@ Złudzenie księżyca do uczty aż się
prosi.@ Lecz noc zbyt ciepła w oddychającej wygodzie,@ Miriady iskier w rui
poszukują się w locie,@ Fruwają pragnąc defiladzie sprostać.@ Upiór
przedwiośnia szwenda się w zaroślach.@ Wędruje las liściasty na siebie
oczekując,@ By wirującym walcem stare prawa ująć.@ Noc śmieje się, Wielki
Wóz odważa się, a Waga@ Z odwagą waży i na szale chwyta.@ Błyskają miriady
odrzuconych w tańcu pytań.@ Milion słowików kląska.

Leon Szwed

Wrażenie

Wieczór już tureckie łoże mi rozpala.@ Półksiężyc też w całej powadze tli
się rudy.@ Czyżby egipska kapłanka mnie oczarowała?@ Nagi olbrzym wznosi
się nad nami chudy.

Wzlatują sny, by ckliwie się rozpłynąć.@ Po pocałunek żądza się na
księżyc wdrapie.@ Można sprowadzić sobie z gwiazdy cycki babie.@ Do słońca
heros na żarzących stopach człapie.

Nagi olbrzym to Murzyn upiorny i kościsty.@ Być może wnet gwiaździstą
flagę wzwyż podrzuci.@ Wiatr się od gór oderwał porywisty.@ Sen siwieje w
kurzu jak dręczyciel ludzi.

Murzyn to niewolnik, co do mego snu należy.@ Wilki trosk go łapią, gryzą
postać nagą,@ Co tarza się wśród matni żądz lubieżnych.@ Lecz mile
rozkwitają już marzenia senne z agaw.

Leon Szwed

Drzewo

Wiatr przemykając kłania się tysiącom mokrych liści,@ A każdy liść
skinieniem wita nowy podmuch -@ I leśny walc rozkręca się w gałęziach
zamaszyście.

Dziki wiatr podstępnie w moje pieśni się przemienia@ I mrowi skrzydełkami
pszczół dokoła@ Instynktu, wspominającego żar kwitnienia.

A ja, najśmiertelniejszy, mam odwagę agitować,@ W gałązkach ledwie się
wykluwa moje prapoznanie,@ A rozum brzęczy dookoła jak pszczołami w
słowach.

Wiatr, nadstawiając ucha, delikatnie naprzód sunie,@ Jak echo ze snu
podsłuchuje szum swój w drzewie,@ Słuchajcie: morza goniąc się spiętrzają w
szumie!

Ziemia drzewem przedłużona chce się w drzewie oszołomić!@ A co się we
śnie zdarza, jest już snem osobnym.@ Sny lubią podsłuchiwać nas i za
dalszym snem gonić!

Zakorzeń się we mnie, śnie o drzewie nieskończonym!@ W moim spokoju
gnieżdżą się skrzydełka tęsknych pieśni.@ Śpiewajcie ciszę od korzeni po
korony.

Korzenie się oddają glebie z rezygnacją.@ Jakże głęboka cisza i korzenne
zasypianie!@ Lecz w koronie drzewo znowu niebu północ zwraca.

Za wiatrem idzie, tym się staje, co go uczyniło drzewem.@ Strąca miłość,
w szukające przeznaczenie ją rozwiewa.@ Ubiega się o siebie, działa głębią
snu pradrzewa.

O, drzewo, wiem, jak gąszczem się usidlam nierozumnie.@ Jesteś miłością i
szaleństwem przepełnione dumnie!@ Ty kochasz to, co ja przez ciebie w sobie
szumię.

I słyszę tylko "ty", gdzie ja powinienem zawołać.@ Ciemność spokoju zna
"ty" wszystkich rzeczy!@ Dlatego świat jest pełen błogich snów dokoła.

O, słońce, słuchaj, jak w koronie śpiewam:@ Wyniosła północ stroi się w
morderczy rozum,@ Lecz gleba dla motyli gwiazd dostarcza złoto w drzewach.

O, arogancjo istnień, rzeczy w szatach rozumu,@ Jedno skinienie nieba was
rozplącze i uprości.@ Opadają sidła w nowy pożar wątpliwości.

Węże hazardu wstają i do losów świata rosną!@ Pralasy świecą sprzyjająco
pomyślności świata:@ Bo drzewo wierzy! A szczyt burzy to potwierdza głośno!

Drzewo okorzenia się wokół spokoju osi.@ Chroni gniazda i przysłania jaźń
bolesną zwierząt,@ A każdy liść to symbol ziemskiej wielkiej cierpliwości.

Działajcie więc, aby najmniejszy znak nam się objawił!@ Bo zwierzęta to
więcej niż lamentowanie wiatru.@ Nie mylą się, krzątają pilnie wokół swojej
sprawy.

Rozplączcie się! Bo w najdrobniejszym tkwi sens świata!@ I nadsłuchujcie
w swoim drzewie świtu wolnego morza.@ O, wielkie słońce, jak dokładnie
dzień osiada!@ Drzewo wysokością godność istoty swej odsłania.@ A nad nim
zachwycone dziecię gwiazdy@ Nasłuchuje z pasją wysiłku powstawania.

Ileż padło już bezbronnych i płaczących saren!@ O, dziecię gwiazdy,
uchroń i zachowaj łzy ich duszy@ I w obcowaniu łagodnymi wobec nich nas
uczyń!

Nieśmiałość istot, co ideą naszą jest nadrzędną,@ Była liściem i
zwierzęciem, które na śmierć zaszczuto:@ I cały kraj w płomieniach staje
jak grzywa obłędu.

W imieniu zrozpaczonych, świecie, bądźże przerażony!@ Ukrywaj, ziemio,
każdą śmierć w modlitwach światła@ I w imię drzewa nie zwlekaj! Bo to
"teraz" płonie!

...

1918

Leon Szwed

Zakochana rzeka

Jakże się upodbniamy nie będąc natrętni.@ Jak przychylnie przylegasz do
pola z kwiatami.@ Musimy dotrzeć do naszej leśnej poufności,@ A tu mi lekko
i wesoło słońce wpada na myśl.

Nie mogę wyjść, obojgu nam się tu podoba.@ Krząta się stadi kaczek w moim
chłodzie@ I raki czuję: jak ciepłe życie klamry@ Trzymają mnie przy brzegu,
gdzie słonecznie w wodzie.

O, rzeko, powinnaś zalać błękitem me odbicie,@ Staremu drzewu bardzo na
oddechu mym zależy.@ Radość źródeł podpatruje mnie oczkami rybek -@ W
łabędzia jak w najlepszy sen mój wierzę.

Przepiórki, z naszego zbliżenia królestwo się rodzi@ I rozpoznaję siebie
wzdłuż strumyka uroczyście,@ Krok szemrzący wiatru nigdy nie zanika w
wodzie -@ I w sarnie drżę o siebie, o dzięcioła i o liście.

1915

Leon Szwed

Niemy przyjaciel

Uczłowieczona gwiazdo, wszystkimi ruchami wód@ Żądając i wzbraniając się
ku księżycowi pędzisz.@ Tęsknotę do księżyca możemy tylko przeczuć,@ Choć
wiemy, że żadne widmo nas nie oszczędzi.

Zdarzenia, których nie wyśniło żadne marzenie,@ Wypływają z głębi przez
nas kształtowanej@ I przymilając wznoszą się do lekkiego księżyca.@
Pokolenia zaczynają ciałem krew przenosić@ I prą do gwiazdy, która śmiercią
się zaczęła.

Wybiegamy marzeniami za ciepłem schroniska,@ Gdzie nasze wejście się
okaże mroźne i skostniałe.@ Odpływającym śluzem sennego drzemania
podpływając,@ Zjawia się srebrna dzianina umierania;@ Księżyc sieje blade
zarodniki śmierci,@ A jego litość już kiełkuje w każdym jaju.

Uczłowieczona gwiazdo, do twojego przyjaciela@ Tęskni szczerze
najszczęśliwsze dziecko słońca.@ Co niespodzianie nagle wykiełkowało za
dnia,@ We wnętrzu jednak pozostaje księżycowo łagodzące.

Księżyc przed śmiercią swą uronił słowo, które@ Słyszeli wszyscy, lecz
nikt nie pamięta o nim.@ Na księżyc w górę! Jego usta są zamknięte.@ Na
srebrny glob, co już sylaby srebrnej nie uroni.

1917

Bernard Antochewicz

Świerk

Łagodniejące noce dzienne sprawy świerka@ Odważnie ożywiają w lesie
godność przeznaczenia.@ Żadna gałązka w jego władaniu nie wątpi,@ Noc cała
bez oddechu trwa i się nie zmienia.

Pod jego wszystkimi gałęziami zawisły gwiazdy.@ Stromość drzewa dopiero
dźwignęła niebo w górę.@ Jakże niewyraźnie napierają gwiazdozbiory!@ W
zdumieniu zieleń przenika kosmiczną strukturę.

Swoją przestrzenną tajemnicą świerk obdarza@ Kwiaty i nasze oczy
królewsko i z wysoka,@ Istnienie jego spełnia się w światłości
gwiazdozbiorów,@ Świerk wie świadomie z nami, że nam przynosi pokój.

Do czego dąży wiatr kosmiczny w igłach aksamitnych!@ Świerk ustępuje
użyczając nam wytchnienia łaskawie.@ Drzewo, które spięło sobą wszystkie
gwiazdy,@ Pozostaje wielkie i jak dobry gość nas błogosławi.

1915

Bernard Antochewicz



Krajobraz

Czerwone wiatraki na ośnieżonych brzegach.@ Zielone fale niosą krę
zamiast żółtej piany.@ Czarne ptaki, heroldowie zła, zwiastuny nieszczęść,@
Posępnie dumają nad pokracznymi gałęziami.

Jakaż masa zwierząt kłębi się w tym drzewie.@ Lecz moich mrocznych godzin
jest o wiele więcej.@ Ptaki mojej troski mają wieczne zmartwienia,@
Wypatrując horyzonty przez srebrzące się gałęzie.

Nie wiem, czy ten obraz nie jest sennym majaczeniem.@ Bo przecież wznoszę
sam to nagie drzewo pracowicie.@ Lecz obce ptaki przyleciały nie wezwane.@
I nie znam dali, która powołała je do życia.

Nagle rozkręcają się koło mych wiatraków.@ Przez chwilę tylko huczy burza
i szturmuje brzegi.@ I teraz czuję w sobie skrzydła obcych ptaków.@ Choć
ciągle pełznie w dal plamisty robak rzeki.

Leon Szwed

Kamienne modlitwy

Pokorni święci to białe sny z marmuru -@ Na dalekich mostach stoją w
cichej rezygnacji.@ Pianę zagłuszają ostatnie modlitwy świata,@ Wokół
których węsząc krążą o kulach żebracy.

Potem elektryzują się przelotniej niż jaskółki@ Na widok łodzi z krzykiem
dzieci i milczeniem kobiet.@ Wieczór wślizguje się na szminkach i na
maściach.@ I wszystko już widzimy jak niedawną przypowieść.

Żar do oczu i do ust podkrada się wciąż bliżej.@ Ludzie milkną i starzeją
się jak płomienie nocą.@ Cóż mówią na mostach pokraczni jasnowidze?@
Wiadomo, że dusze ze śpiewu się wywodzą.

Biedni święci to białe sny z marmuru.@ Jasność pierwszych świateł ich
mosty już otula.@ Mruczenie najżarliwszych modlitw zagłuszyło pianę.@
Wsparci na duchu nadchodzą żebracy o kulach.

Leon Szwed

Samotnie

Wołam! Lecz bez echa wszystkie moje głosy.@ To stary pusty las, zupełnie
obcy dźwiękom.@ Oddycham, ale nic się nie porusza w ciemności.@ Żyję, bo
słucham jeszcze, gniewam się i lękam.

Czy to nie las? A tylko sny, co się rozrosły?@ Czy jesień, co w milczeniu
rządy swe ustala?@ To jednak las był, pełen dawnej praprzemocy.@ A potem
pożar, który go podpalał.

Wspominać mogę tylko, żyć dawnymi obrazami.@ Mój las był martwy. I do
obcych drzew szeptałem.@ A w moim wnętrzu źródło tryska i pulsuje.

Patrzę w mój sen, w to widmo leśne i zdrętwiałe.@ Milczenie moje też nie
jest bez granic.@ Bo w żadnym lesie jego echa nie znajduję.

Leon Szwed



---------------------------

Gunter Eich

Urodzony w roku 1907 w Lebus nad Odrą, zmarł w 1973 w Langgries
(Bawaria). Studiował prawo i języki orientalne w Lipsku, Paryżu i Berlinie.
Od 1932 zajął się wyłącznie twórczością literacką, mieszkając kolejno w
Berlinie, Dreźnie i Paryżu. W czasie wojny wcielony do Wermachtu, w r. 1946
powrócił z niewoli amerykańskiej. Oprócz liryki stanowiącej kontynuację
szkoły liryków natury uprawiał dramaturgię radiową i telewizyjną.
Debiutował tomem Gedichte w 1930. Był mężem pisarki Ilse Aichinger.

Wspomnienie

o sobie samym

Żeby każda minuta była tylko teraźniejszością.@ Zawsze z poprzedniego
wdechu i myśli pozostaje@ jakiś nieznany ból pozbawiony już sensu@ i
wspomnienie nie sięga już tak daleko, by wiedzieć,@ kiedy to obce życie
istniało,@ którego grymasy jeszcze stoją@ w środku pokoju jak ruchy
powietrza.

O, moje drugie ciało! W chwili śmierci@ skamieniały wszystkie rzeczy.
Jakże spotkam teraz@ twoje ulice i twój krajobraz,@ w których zawsze jest
jesień, bo przeszłość@ wywiewa się z nich jak brązowe liście i wiatr.

Zapominam o tobie zupełnie.@ Imię twoje znają zwierzęta w lesie,@ a głos
twój dla mnie przebrzmiał.@ Czasami słyszę@ noc wielkimi kroplami wiejącą w
okno.@ Może to ono?

Kazimierz Karkowski

Koniec pewnego lata

Któż mógłby żyć

bez pociechy drzew!

Jak dobrze, że uczestniczą w naszym umieraniu.@ Plon brzoskwiń już
zebrany, zabarwiają się śliwki,@ a pod łukiem mostu szumi czas.

Zwierzam moją rozpacz przelotowi ptaków,@ co spokojnie odmierza swoją
część wieczności.@ Szlak przelotu@ odzwierciedla się w listowiu ciemnym
nakazem,@ ruch skrzydeł zabarwia owoce.

Trzeba zachować cierpliwość. Wkrótce@ odpieczętujemy pismo ptaków,@
czując pod językiem posmak grosza.

Kazimierz Karkowski

Fragment

Słowo jedyne! Ciągle go szukam,@ co jak Sezam otworzy wrota góry,@ słowem
przez rzeczy przemienione w szkło@ patrzę w niewidzialne -

Słowa były daremne. O, sylaby duszy, próbo@ bezsilna, nie mogąca nazwać
lotu gołębia,@ gdy stało się jasne,@ że różę zabarwia inna konieczność,@ w
takim naginaniu@ góry się nie ugięły.

Wciąż jeszcze niemota, trwająca męczarnia łkania,@ straszliwie zdławiona
w obawie uduszenia,@ z wysadzonymi oczami bełkocze@ mowa kreta, skrzeczenie
sroki.

O, słowo jedyne, niepodobne do innych,@ a jednak powszechne,@ słyszę
ciebie w barwach, podsłuchuję w kształcie liści,@ jak leżysz mi na języku!@
Ty, które znałem, z którego korzystałem,@ które jest tak blisko w
dźwięczeniu ucha -@ niepojęte, nieuchwytne@ nigdy!

Słowo, któreś było na początku,@ tak pewnie jak Bóg i tak
niedosłyszalne,@ jakże mam przyjąć twoją bezlitosną@ sprzeczność,
niewysłowienie@ twojej istoty, o, słowo -

1949

Kazimierz Karkowski

Krzewy malin

Las poza myślami,@ krople deszczu na nich@ i jesień, co każe im żółknąć -

ach, wypowiedzieć krzewy malin,@ szeptać tobie jagody do ucha@ czerwone,
co spadły na mech.

Franz Fuhmann

Franz Fuhmann (1922); poeta, prozaik, tłumacz; debiutował tomami wierszy
"Gefuhle der Klage", "Trauer", "Ratlosigteit" (1942).

W mądrych bajkach

W mądrych bajkach zawsze@ z niedoli wyrasta szczęście,@ a z cudu
rzeczywistość. Bohater@ zawsze się boi.

Ten, który nie zna lęku,@ jest nieszczęśliwy: czuje, że brak mu@ cząstki
człowieczeństwa i wyrusza@ w świat, by poznać strach.

Zawsze drobne rzeczy są ważne.@ Wrzodami pokryte źrebię umie mówić.@
Zardzewiały lecz potrafi zabić smoka.@ Kromka chleba, w której jest miłość
matki,@ Obdarzę wiedźmę dobrym sercem.

"Jestem głodny!"@ "Jeśli chcemy gotować, musisz narąbać drew!"@ "Nie
potrafię!"@ "Więc naucz się tego!"@ Ale najmłodszy brat dostanie
czarodziejski stoliczek@ dlatego, że jest najmłodszym bratem.@ W mądrych
bajkach zawsze@ podróż wiedzie na dno, na początku@ na dnie jest ciemno.
Bohater@ maca rękami. Potem widzi@ małe światełko. Rusza, u celu@ światełko
jest wielkie jak jasny dzień,@ a w jasnym świetle stoi zamek smoka@ z
zaczarowaną królewną...

"Gdzie u diabła znalazłeś ten skarb?"@ "Zaraz za domem" - odpowiada
biedny brat.@ Nisko skłaniam głowę przed mądrością narodu,@ której
zawdzięczamy, że w bajkach@ króluje dialektyka.

Bernard Antochewicz

---------------------------

Stefan George

Urodzony 12"lipca 1868 we wsi Budesheim koło Bingen (Nadrenia), zmarł
4"grudnia 1933 w Minusio opodal Locarno w Szwajcarii. Obok Rilkego
Mallarme', Verhaeren), angielskich (Swinburne, Rossetti). Ważniejsze zbiory
jego wierszy to: Algabal (1892), Die Bucher der Hirten und Preisgedichte
(1895), Das Jahr der Seele (1897), Der Teppich des Lebens und die Leider
von Traum und Tod (1899), Der Siebente Ring (1907), Der Stern des Bundes
(1914), Huldigungen (1931).

Pieśń krasnoludka

1

Dziędzieją malutkie skowronki.@ Malutkie kwiaty jak dzwonki@ Kołyszą się
dźwięcząc powabnia.

Na skraju błękitnych lasów@ Malutkie jagniątka się pasą:@ Ich wełna
świeci jedwabnie.

Gromadka dzieci wesoła@ Śpiewa i tańczy dokoła -@ Czy już krasnoludka
zawołać?

3

Tobie dam zamek, tobie dam złoto.@ Skarbiec pełen błyszczących klejnotów!

Tobie dam włócznię i miecza blaski -@ Pięknych kobiet przychylność i
łaski.

A tobie nie dam bogactw doczesnych.@ Tobie jednemu dam miłość i pieśni.

Leon Szwed

* * *

Lilio doliny!@ Pani co zarośla róż ochraniasz!@ Spraw żebym się cieszył@
Odrodził się i śpieszył@ Na twój pełen łaski dzień koronowania.

Matko światła.@ Najłagodniejsza wśród kobiet.@ Okaż swoją dobroć@
Młodzieńcowi który stokroć@ Mchem i liśćmi obraz twój oplatał.

Pani dobrej rady!@ Jeśli z ufnością odwagą@ Jeśli pełen skromności@ Twoją
moc będę głosić:@ Czy dasz mi o co od dawna błagam?

Leon Szwed

* * *

Nie będziesz już podróży głośnych chwalił@ Gdy wir przewrotny dno twej
łodzi drąży@ I nagła przepaść spiętrza ostre skały@ A wokół szczytu orzeł
niebios krąży.

Na tych zwyczajnych prostych polach ucz się@ Powiewu wiosny który chłodem
dmucha@ I świeżych pojęć co łagodzą duszność.@ W dziecinne ich jąkanie w
szept się wsłuchaj!

Tu znajdziesz tajemnicę pism runicznych@ Na zboczach gór i w srogiej
sztuce lini@ Nie tylko w morzu murów ścian antycznych.@ Nie wabią tak
laguny ani pini

Ni wielkość ruin Rzymu chwały ogrom@ Jak cierpki zapach dębu i winogron@
I blask twych fal zielona życia wodo@ Co strzeże skarbu mojego narodu!

1895

Leon Szwed

Burza

Błędne ogniki rozpiechrzając się pogasły.@ Nagły grom zaczyna młócić
wybujałe zboże.@ Piorun rozczepia suchy pień i straszy@ Legowisko dzika
gniazdo sępa w borze.

Okrutny król galopem z zamku chmur wyruszył@ Na koniu o uprzęży złotej z
dużą świtą@ I goni za niewierną żoną co harcuje w burzy@ Na łup wydana
wyuzdanym poplecznikom.

Już prawie złapał ją i pięścią się odgraża@ Ona wymyka się z podstępnym
chichotaniem.@ Aż związał ją... Zaciąga klamrę swego pasa@ Przerzuca w
poprzek konia mocno gnotąc ramię.

Złapana szczerzy białe zęby w złości@ Potrząsa głową włosy wichrzą się na
czole.@ Jej nagie uda siecze deszcz ukośny@ A zimne piersi z rezygnacją
oczekują na niewolę.

Leon Szwed

Przyjaciel łanów

Krótko przed świtem widzisz go, jak kroczy@ Z błyszczącym sierpem po
zwichrzonych grzędach.@ Na polu waży w ręce ciężkie kłosy@ I żółte ziarno
sprawdza w mocnych zębach.

Potem znów widzisz go w winnicy z tyką.@ Gałęzie słabsze wiąże tam do
mocnych.@ Zielonych twardych winnych gron dotyka@ Łamiąc nadmierne wąsy
bujnych roślin.

Przed przyszłą burzą młodą jabłoń bada@ Czy sprosta sile wiatru i
obłoków.@ Przy ulubieńcu mocny palik wsadza@ I pierwszy owoc wita z dumą w
oku.

Podlewa grunt z żółtej skorupy dyni@ Wyrywa chwasty broniąc go przed
szkodą.@ Pod jego stopą krzewią się rośliny@ I bujnie przekraczają płot
ogrodu.

1895

Leon Szwed

Krajobraz pierwotny

Z ciemności świerków wzbił się w błękit orzeł@ W nieśmiałym świetle
chłeocą płytką wodę@ Dwa wilki. Przyczajone stoją w borze@ Chroniąc
troskliwie swe potomstwo młode.

Gładką podściółką a lasu wyszło stado@ Płochliwych łań. Napiło się i
poszło@ Z powrotem w leśną noc. Lecz jedna pada@ I czeka na śmierć kryjąc
się w zaroślach.

Tu tłusta trawa kośby nie widziała@ I pnie leżały. Ślady silnych ramion.@
Przy nich zmarszczona bruzda rozszerzała@ Swój płodny zapach w świeżym
kiełkowaniu.

W białego słońca ostrym blasku lśniła@ Rozwarta rola rada nowym trudom.@
Praojciec kopał pramatka doiła@ Cierpliwie żywiąc los całego ludu.

1895

Leon Szwed

Uczeń

Macie rozkosze których ja nie pragnę.@ Bo we mnie miłość tętni memu
Panu.@ Wy znacie tylko słodką ja wznioślejszą.@ Ja żyję dla wzniosłego
Pana.

Bardziej niż pracy dla waszego bractwa@ Jestem oddany pracy memu Panu.@ I
tu się liczę. Bo mój Pan łagodny.@ Ja służę łagodnemu Panu.

Pochodnia

Wręczyłem ci pochodnię w biegu@ Którą przyniosłem z daleka:@ Uskrzydlony
moim rozpędem@ Następnemu jej płomień przekaż.

Opuść mnie biegnij z nim razem@ Aż ujmie ją mocniej w dłoni@ I w krótkiej
lecz wiernej eskorcie@ Pochodnia mu jaśniej zapłonie.

Daj mu co ja tobie dałem@ By wieść została przesłana@ Niech od życia
zapali się życie@ Bo reszta nie jest nam dana.

1931

Leon Szwed

---------------------------

Karl Krolow

Urodzony w roku 1915 w Hanowerze, zmarł w 1975. Studiował filologię,
filozofię i historię sztuki w Getyndze i Wrocławiu. Debiutował tomem poezji
Hochgelobtes, gutes Leben w r. 1943. Przekładał liryków francuskich i
hiszpańskich. Członek Grupy 47. Jego wczesne utwory wykazują wpływ liryki
natury Loerkego i Lehmanna, później pojawiają się w nich elementy
surrealizmu i filozoficznej refleksji. Jeden z najwybitniejszych
współczesnych poetów niemieckich.

Machina świata

Klepsydry, atrybuty@ niewidocznej machiny świata,@ Zjawiska, które
działają@ z wolna i poetycko,@ odczuwa się proces historii@ jak coś, co
przecieka przez palce, gdy wesoło trwa strzelanie@ do już nieprzydatnych
ludzi.@ Z rozkoszą przeszłość@ przetwarzamy w przyszłość.@ Winno się
nauczać@ botaniki snów,@ by ciągnąć z niej korzyść@ dla utopii, która@ nie
szczędzi okrucieństwa.@ Ostatnia karta nigdy@ nie jest przegrana. Już
jutro@ będziemy wiedzieć więcej.

Tymoteusz Karpowicz

Lato jako Polifem

Śpiący Polifem -@ w ramionach naręcze jarzyn@ i sen o Galatei,@ która
igra figlami@ i wodą morską@ dla jego widzącego oka.

Uniwersum owoców.

Staw kołysze się@ jak kryształowa waza,@ w której uwięziono@ balon
powietrza.

Z labiryntów@ wołania zagubionych.@ Ciało ma w sobie za mało żelaza@ i
ustępuje.@ Czepia się życia@ które je utrwala.

Kazimierz Karkowski

Sen

Kiedy śpię,@ starzeje się zabawka,@ którą dziecko trzyma w ręku,@ miłość
zmienia barwę@ między dwoma oddechami.@ Nóż w futrynie drzwi@ nadaremnie
czeka,@ by ktoś z przechodniów@ wbił mi go w pierś.@ Zabójcy teraz także@
śnią pod kapeluszami.@ Czas ciczy. Czas snu.@ Słychać tętno tych, którzy@
usiłują być niewidzialni.@ Mądrość nie powiedzianych słów@ wzbiera i
rośnie.@ Przezorniej teraz kwitną@ rośliny.@ Nie ma już oczu,@ które by je
podziwiały.

Kazimierz Karkowski

---------------------------

+

Literatura niemiecka

Rainer Maria Rilke

Urodzony 4 grudnia 1875"w Pradze, zmarł 29"grudnia 1926"w Valmont koło
Montreux w Szwajcarii. Uczył się początkowo w szkole wojskowej, później
handlowej, wreszcie w latach 1895-97"studiował historię sztuki i literaturę
w Pradze i Monachium. Odbył podróż do Rosji, długie lata przebywał w
Paryżu, od 1919 w Szwajcarii. W Rosji poznał Tołstoja, we Francji
przyjaźnił się z Rodinem, którego był sekretarzem. Debiutował lirykami
Leben und Lieder (1894). Dojrzała twórczość rozpoczyna się dopiero krótkim
poematem Pieśń o miłości i śmierci korneta Krzysztofa Rilke (1899),
wielokrotnie u nas tłumaczonym. Ważniejsze jego zbiory wierszy: Księga
obrazów (1902), Księga godzin (1905), Nowe poezje (1907) i ostatnie
tomy: Elegie duinejskie (1923) oraz Sonety do Orfeusza. Najwybitniejszy i
najbardziej znany za granicą poeta niemiecki XX wieku. W swej twórczości
przeszedł długą drogę od impresjonizmu do mistycznej refleksji. Jest
również autorem powieści Pamiętniki Malte Laurida Brigge, pisał studia o
sztuce, tłumaczył poetów francuskich i włoskich.

* * *

Kiedy teraz płacze gdziekolwiek na świecie@ I płacze bez przyczyny@
Płacze nade mną -

Kto nocą teraz śmieje się gdziekolwiek@ I śmieje się bez przyczyny@ Ze
mnie się śmieje -

Kto teraz idzie dokądkolwiek drogami świata@ I idzie bez celu@ Do mnie
idzie -

Kto teraz umiera gdziekolwiek na ziemi@ I umiera sam@ Patrzy na mnie.

Bernard Antochewicz

* * *

I znowu głośniej szumi głębia mego życia@ i toczy się już w poszerzonych
brzegach@ i jestem także w rzeczy samej@ widząc co dotąd było niewidoczne.

Bliższa jest również moja więź z nieznanym,@ jak ptakami wzlatyjącymi z
dębu@ zmysłami sięgam w niebo pełne wiatru@ a uczucia niknął w
zmierzchającym stawie dnia@ jakby stopy na rybach wsparte.

Bernard Antochewicz

Święty Sebastian

Jakby leżąc stoi, całkowicie@ wyprężony wolą i natchnieniem.@ Jak matki
zamyślone, kiedy karmią,@ i spięty w sobie jak spleciony wieniec.

Nadlatują strzały: świszczą, świszczą,@ jakby na wierzch śmigały z jego
lędźwi,@ stalowo drżąc końcami nagich bełtów,@ on się uśmiecha, jakby był
nietknięty.

Raz tylko nadchodzi wielka boleść@ i smutne oczy cierpią wciąż otwarte,@
aż wzrok czemuś błachemu nie zaprzeczy,@ jakby odtrącić chciał z wielką
pogardą@ niszczycieli takiej pięknej rzeczy.

Bernard Antochewicz

Jednorożec

Święty podniósł głowę i modlitwa@ jak hełm do tyłu spadła z jego czoła:@
Bezgłośnie się zbliżało białe zwierzą,@ niewiarygodne jak porwana łania,@
której bezradny wzrok o pomoc woła.

Postument jego nóg z kości słoniowej@ posuwał się w łagodnej równowadze@
i biały blask po skórze biegnąc zmierzał,@ gdzie nad zwierzęcą cichą jasną
głową@ róg sterczał biały jak w księżycu wieża,@ a każdy krok szedł, by ją
wyprostować.

Pysk o różowoszarym puszku lekko@ otwarty był i snop białych promieni@
(bielszy niż wszystko) na zębach się mienił;@ łaknące nozdrza były wciąż
rozdęte,@ a jego wzrok wykraczał poza rzeczy,@ rzutując moc obrazów w głąb
przestrzeni,@ zamykał je w błękitny krąg legendy.

Leon Szwed

Flamingi

Jak w lustrze barw z obrazów Fragonarda@ nie więcej w piórach bieli i
czerwieni@ niż w delikatnym opisie zawarto,@ gdzie ukochana jeszcze się
rumieni@ I wszystko mija, śpieszy się do końca,@ powtarza się bez celu,
rozkręcone.@ Tu czerwień, zieleń, szarość, promyk słońca,@ tam drowny
profil ledwie uchwycony.@ I czasem uśmiech namacalny prawie,@ który
roztrwania się, uszczęśliwiony@ w ślepej zapierającej dech zabawie.

Leon Szwed

Groby Heter

Leżą w długich włosach, o brunatnych,@ głęboko zapadniętych twarzach.
Oczy@ zmrużone jakby od nadmiaru dali.@ Szkielety, usta, kwiaty. W ustach@
gładkie zęby jak podróżne szachy@ z kości słoniowej ustawione w rzędach.@ I
kwiaty, żółte perły, smukłe kości,@ koszule, ręce, wiednące tkaniny@ nad
zwalonym sercem. Ale pośród@ pierścieni, talizmanów i kamieni@
błękitnookich (pamięć po kochankach)@ sterczy jeszcze cicha krypta płci.@ I
perły znów, szeroko rozsypane,@ misy z palonej gliny, których krągłość@
zdobiła ich własny obraz, zielone skorupy@ balsamicznych waz, które jak
kwiaty pachną,@ i kształty małych bożków: ołtarze domowe,@ niebiosa heter z
bogami w zachwycie.@ Pęknięte pasy, płaskie skarabeusze,@ małe figurki
olbrzymiego pokolenia,@ usta, co się śmieją, tancerze i biegacze,@ złote
klamry podobne małym łukom@ do polowania na amulety zwierząt, ptaków@ i
długie igły, zdobny sprzęt domowy,@ okrągła czara o dnie czerwonym,@ na
niej niby nad wejściem czarny napis,@ zapięte nogi poczwórnego zaprzęgu.@
Znów kwiaty, perły, które się stoczyły,@ jasne biodra katarynki@ i wśród
welonów niby mgły opadających@ jak z kokonu wyłażący z buta@ lekki motyl
przegubu nogi.@ Tak leżą nafaszerowane cennymi rzeczami,@ kamieniami,
zabawkami i domowym sprzętem,@ rozbitymi błyskotkami (wszystkim, co
wchłonęły)@ i ciemnieją jak dno rzeki.@ Bo były łożyskami rzek,@ nad nimi w
dal krótkimi bystrymi falami@ (które zmierzały do innego życia)@ padały
ciała wielu młodzieńców@ i potoki mężczyzn także w nich szumiały.@ Niekiedy
wymykali się chłopcy z gór@ dzieciństwa i spoglądając tam nieśmiało,@
bawili się rzeczami na dnie,@ aż rozwiązłość wchłonęła ich uczucie:

I wtedy wypełnili płytką czystą wodą@ całą szerokość tej szerokiej
drogi,@ poganiając wiry na głębokie miejsca;@ i po raz pierwszy
odzwierciedlali brzegi,@ odległe głosy ptaków, a wysoko@ gwiezdne noce
słodkiej krainy@ rosły w otwartą nieskończoność nieba.

Bernard Antochewicz

Przemijanie

Piach przesypuje się między palcami naszych godzin.@ Bezustanne, ciche
zanikanie, istniejące@ już nad dziełem szczęśliwie skończonym.@ A wiatr
życia wciąż przemienia. Oto sterczą kolumny,@ którym kamienne czaszki
rozwiązano.@ Lecz czym jest upadek: czy jest smutniejszy@ niż spadanie
fontanny w wir ustawiczny zabawy,@ strojącej się lśniącym kurzem kropel?@
Zaufajmy przemianom w zębach czasu,@ aby nas umieścił widocznie@ w głowie
swojej wszechwidzącej.

Bernard Antochewicz

* * *

Jak wiatr o zmierzchu przecięty kosą wracających żniwiarzy,@ tak łagodnie
przenika anioła niewinne ostrze cierpienia.@ Dniem i nocą jest towarzyszem
u boku ponurego jeźdźcy@ i kroczy, dokąd kroczą bezimienne uczucia.@ Nad
morzem staje jak wieża zdecydowany trwać w nieskończoność.@ A to, co jest
zaledwie tym domysłem, jest Nim - lekkością istniejącą w twardym wnętrzu,@
by jak boleści kamień łzawica pusta@ otwarła się czystym jak łza ametystom.

Bernard Antochewicz

Śmierć

Oto, śmierć stoi, niebieskawy wywar@ w masywnym kubku spodka
pozbawionym.@ Pozycja to dla kubka osobliwa@ i miejsce: na odwrocie dłoni.@
Wyraźnie widać jeszcze na glazurze@ urwanie uszka. A przy nim ciemnieją@
litery znikające już: Nadzieja.@ Wyblakłe pismo przyprószone kurzem.

Pijący to wpisane przypomnienie@ odczytał przy minionym już śniadaniu.

Cóż to są za istoty, które trzeba@ odstraszyć trucizną i liczyć na nią?

Inaczej czyżby pozostały? Czemu tęsknią@ za takim pełnym przeszkód
pożywieniem?@ Trzeba im rzeczywistość twardą, męską@ wyjmować jak fałszywe
uzębienie.

Potem bełkocą. I seplenią...

...

O gwiazd spadanie nad olśnioną ziemią,@ przejrzane na wskroś dawno kiedyś
z mostu:@ Nie zapominać ich. Pozostać!

1915

Leon Szwed

* * *

Przelewające się nieba roztrownionych gwiazd@ pysznią się nad
zmartwieniem. Zamiast w poduszkę@ płacz w górę. Tu przy płaczącej już,@
przy kończącej się twarzy, zagarniając wszystko,@ rośnie porywający
wszechświat. Kto przerywa@ strumień, gdy tam się przedzierasz?@ Nikt. A
więc będziesz nagle@ mocował się z gwałtownym dążeniem do ciebie@ tamtych
gwiazdozbiorów. Oddychaj.@ Oddychaj ciemnością ziemi i znowu@ spójrz w
górę! Jeszcze raz lekko, bez twarzy,@ głębia z wysoka przylega do ciebie.
Odprężona@ pełna nocy twarz ustępuje miejsce twojej.

Leon Szwed

Przypisane M.

Huśtawko serca. O bezpieczna, kto ciebie uwiązał@ do niewidocznej gałęzi.
Kto popchnął,@ że wniosłaś się ze mną aż do listowia.@ Jakże bliski byłem
wspaniałych owoców.@ Lecz pozostanie@ nie jest celem rozpędu. Tylko być
blisko,@ przy stale nadmiernej wysokości - nagle@ możliwość zbliżenia.
Sąsiedztwa. A potem@ przy miejscu osiągniętym nie do zatrzymania -@ znów
zagubiony już nowy widok.@ I teraz nakazany nawrót@ w drugą stronę, w
ramiona równowagi.@ Na dole - między - zwlekanie, przymus ziemi,@
przejście@ przez zakręt ciężkości, dalej - napina się proca@ obciążona
ciekawością serca,@ pod górę drugiego przeciwieństwa.@ Znów jakże inaczej,
jak różnie! Jak zazdroszczą sobie@ na końcach liny te dwie połowy radości.@
Czy odważę się: ćwierć? I dodaję, choć czuje opór,@ półkole, które huśtawkę
odpycha.@ Nie uczynię go złudzeniem dla siebie, lustrem moich@ ziemskich
rozpędów. Nie zgadłem nic. Niech więc będzie@ inaczej. I z punktu zwrotnego
do punktu@ najodważniejszego rozpędu już przekraczam, zdobywam:@ nadmiary
spadają ze mnie, spełniając półkole,@ napinając je prawie. A moje
rozstanie,@ gdy załamie się przy nim miotająca siła,@ uczyni je szczególnie
mi bliskim.

Leon Szwed

Strofy do uroczystej muzyki

Dokąd sięga, głos człowieka, dokąd,@ gdy w górę leci? Szybują,@ czy
szybują nim niebiosa? Czy też znosi go@ zawsze wiatr przemijający?

Dziś stoję, stoję na wieżach radości,@ dziś, dziś nic nie urazi mnie
śmiertelnie.@ Dziś przywołam jeden z głosów. Dziś jestem@ złotym
świecznikiem głosu.@ Jest wysoki i pięknie wyrósł. Żadna palma@ nie
rozdziela się wyraźniej w górze. I pewnie@ wspina się, jak zawsze@
istniejąc. Tylko w dole@ zmieniają się usta.

Jedni stoją jako śpiewy ludzkości,@ zawsze w równowadze, spoczywają,@ nie
chwiejąc się na wciąż@ Innych, na nich. O, Wysoka@ kolumno wesela,
wzniosła. Dziś ponad moim@ nośnym sercem. Jak, jak@ przerwiesz milczenie@
moich umarłych i moje.

Którzy skoczą ku tobie z innych@ kolumn i łuków w tę stronę -@ Którzy?
Nie wiem. Lecz czuję, że ty@ w górze otrzymujesz nowe sklepienie.

Bernard Antochewicz

* * *

Nocy. O ty w otchłań przesączone@ oblicze obok mego oblicza.@ Ty, mego
zdumionego Patrzenia@ największa Przewago.

Nocy, w moim spojrzeniu drżąca,@ lecz mocna w sobie;@ niewyczerpane
Stwarzanie, trwające@ nad gniazdem ziemi;

pełna młodych gwiazd, miotających ogień@ z umykających krawędzi@ w
bezwdźwięczną przygodę@ między planetami:

jakże w twoim otwartym Istnieniu@ wydaje się, o Przerastająca, małym -@
ale złączony z ziemią@ śmiem istnieć w tobie.

1914

Bernard Antochewicz

* * *

Raz jeszcze doszedł do Wyniesionego,@ który zmagał się na górach swego
serca,@ zapach dolin. I pił ostatni@ oddech jak noc pija wiatry.@ Stał i
pił woń, i pił, i klęknął@ raz jeszcze@ Nad jego kamiennym obszarem@ dolina
niebios bez tchu@ osypała się. Gwiazdy nie zrywają@ pełni, którą ludzkie
ręce niosą,@ przenikają milcząc jak zasłyszenie@ płaczącą twarz.

1914

Bernard Antochewicz

Jesień

Wysokie drzewo patrzenia, które gubi liście:@ teraz trzeba sprostać
Nadmiarowi@ nieba, które przedziera się przez jego gałęzie,@ pełne lat,
zdawało się być głębokie i gęste,@ niemal myślącą o nas przyjazną głową.@ I
teraz całe jego Wnętrze staje się ulicą@ nieba. A niebo nie zna nas.@
Najskrajniejsza Zewnętrzność: że niby lotem ptaka@ rzucamy się poprzez to
Nowootwarte,@ które się nas wypiera prawem przestrzeni,@ obiecującej tylko
ze światłami. Naszego brzegu@ fale uczuć szukają porozumienia@ i pocieszają
się w Przestrzeni jako flagi -@ Lecz o tęsknocie za domem@ myśli głowa
drzewa.

Bernard Antochewicz

* * *

Muzyko, oddechu posągów, może@ ciszo obrazów. Mowo, w której wszystkie@
języki milkną, czasie@ pionowo stojący na drodze serc znikających.@ Uczucia
- do kogo? O, ty uczuć@ przeobrażenie - w co? O, słyszalne krajobrazy.@ Ty,
jakże obca, muzyko. Ty z nas wyrosły@ obszarze serca. Najwewnętrzniejsza
nasza głębino,@ która przerasta nas,@ wznosisz - nieskalane rozstanie:@ gdy
otacza nas to Wewnętrzne@ jako najlepiej ćwiczona dal, jako inna@ strona
powietrza,@ czysta@ ogromna,@ już nie do zamieszkania.

1915

Bernard Antochewicz

Wielka noc

Często podziwiałem ciebie, stałem przed oknem@ zaczętym wczoraj i
podziwiałem. Nowe miasto@ było mi jakby niedostępne, nieufny krajobraz@
ciemniał w głębi, jakbym nie istniał. Najbliższe rzeczy@ nie uczyniły nic,
abym je pojął. Obok latarni@ piął się w górę zaułek: wiedziałem, że był
obcy.@ Po tamtej stronie pokój, przyjazny, jaśniejący lampą,@ i już byłem z
nimi, gdy to odczuli, zamknęli okiennice.@ Gdy tak stałem, zapłakało
dziecko. Zrozumiałem matki@ we wszystkich domach wokół i co jest w ich
mocy;@ pojąłem@ jednocześnie wszystkich płaczów nieukojone przyczyny;@ lub
czyjś głos zaśpiewał i wybiegał daleko@ z oczekiwania, lub kaszel starca w
dole@ pełen wyrzutu jakby ciało jego miało słuszność@ wbrew
najłagodniejszemu światu. Wtedy wybiła godzina -@ ale liczyłem za późno - i
opadając przemknęła obok.@ Jak obcy chłopiec, gdy wreszcie go dopuszczą do
zabawy,@ piłki nie chwyta i nie zna żadnej z gier,@ w które tamci z
łatwością się bawią,@ stoi i odwróciwszy głowę, patrzy dokąd?@ - stałem i
naraz@ pojąłem, że ty się mną zajmujesz, bawisz, dorosła@ nocy, i
podziwiałem ciebie. Gdzie stały@ gniewne wieże, gdzie nieprzychylnym losem@
osaczało mnie miasto i nieodgadnione góry@ osaczało mnie miasto i
nieodgadnione góry@ wystąpiły przeciw mnie, a z najbliższego kręgu@
głodująca obcość owijała przypadkowe pełganie@ moich uczuć - tam, o Wysoka,
nie było hańbą@ dla ciebie, że mnie znałaś. Twój oddech@ płynął nade mną.
Twój na doniosłą dal rozdzielony@ uśmiech przeniknął we mnie.

1914

Bernard Antochewicz

Sonety do Orfeusza

1

Wkroczyło drzewo. O czyste przekroczenie!@ Orfeusz gra! O, wzniosłe
drzewo w uchu!@ I milczał świat. Lecz nawet w przemilczeniu@ Nowy początek
tkwił, zapowiedź ruchu.

Zwierzęta ciszy wychodziły z lasu,@ Oderwanego od legowisk, schronisk:@
Ale nie z przebiegłości, nie ze strachu@ Tak ciche były, skromne, uniżone,

Lecz z zasłuchania. Ryk, beczenie, wycie@ Zbyt marne były. Więc by
uroczyście@ Przyjąć twój śpiew w skupieniu i bezruchu,

Gdyż brak tu było schronu ciemnej żądzy@ Ze skromnym wejściem o dwu
słupach drżących -@ Ty stworzyłeś im świątynię w słuchu.

1992

Leon Szwed

5

Nie wznoście mu pomnika. Niechaj róża@ Każdego roku kwitnie mu na
korzyść.@ Bo to metamorfoza Orfeusza@ W przeróżnych rzeczach. I nie trzeba
tworzyć

---------------------------

Kurt Schwitters

Urodzony w roku 1887"w Hanowerze, zmarł w 1948"w Ambleside (Anglia).
Studiował w Akademii Sztuk Pięknych w Hanowerze i Dreźnie. W 1919"założył
ugrupowanie "Merz", niemiecki wariant dadaizmu. Współpracownik pisma "Der
Sturm". Twórca sławnych kolaży i abstrakcyjnych rzeźb. Od 1935"roku na
emigracji w Norwegii, od 1940"w Londynie. Jeden z czołowych dadaistów
niemieckich. W 1919"wydał tomik Anna Blume, a następnie kilka dalszych
tomików wierszy dadaistycznych (w r. 1924"Sonate in Urlauten).

Do Anny Blume

O, ukochana mych 27"zmysłów, kocham tobie.@ - Ty, ciebie, tobie tobą, ja
ci, ty mi. - My?@ Ale właściwie tu nie o to chodzi.@ Kim jesteś,
niezliczona kobieto?@ Ludzie mówią, byłabyś - niech mówią, oni@ Nie wiedzą,
że kościelna wieża stoi.@ Nosisz kapelusz na stopach, chodzisz na@ rękach,
na rękach spacerujesz.@ Hallo, twoje czerwone suknie przepiłowane@ Wzdłuż
białych fałd. Czerwono@ Kocham cię, Anno Blume, czerwono ciebie kocham!@ -
Ty ciebie tobie ciebie, ja ci, ty mi!

My?@ To należy (przypadkowo) do zimnego żaru.@ Czerwone kwiaty. Czerwona
Anna Blume, jak mówią ludzie?@ Pytanie konkursowe: 1. Anna Blume ma
ptaszka.@ 2. Anna Blume jest czerwona.@ 3. Jakiej barwy jest ptaszek?@
Błękit jest barwą twoich żółtych włosów.@ Czerwone jest gruchanie twego
zielonego ptaka.@ Ty proste dziewczę w sukience na co dzień,@ Kochane
zielone zwierzę, dla ciebie kocham!@ - Ty ci, tobie ja, ja ci, ty mi!@ My?@
To należy przypadkowo już do kufra z żarem.@ Anna Blume. Anna, A-n-n-a,
dawkuję twoje imię.@ Twoje imię kapie jak rozgrzany łów wołowy.@ Czy wiesz
o tym, Anno, czy już o tym wiesz?@ Można ciebie czytać też od tyłu,
najwspanialsza@ Ze wszystkich, jesteś z przodu jak i z tyłu: "a-n-n-a".@
Wołówy łój kapie kroplami muskając moje plecy.@ Anno Blume, ty durne tępe
zwierzę, kocham ciebie.

Kazimierz Karkowski

Burza

Grzmot dudni, grzmot dudni i dudni przez pięć godzin,@ i błyska się, i
błyska, ulice błyszczą w wodzie@ i świeci się, i świeci, i słońce znów
wyrusza,@ czy aby, czy aby nie nadchodzi burza?

Grzmot dudni, grzmot dudni i dudni siedem godzin@ i błyska się, i błyska,
ulice błyszczą w wodzie@ i świeci się, i świeci, i słońce znów wyrusza,@ to
chyba jest, to chyba, to jest na pewno burza.

Leon Szwed

Banały z chińszczyzny

Muszki mają krótkie nóżki.@ (W żartach śpieszymy się powoli.)@ Czerwień
maku jest czerwona.@ Koniec jest początkiem końca.@ Początek końcem jest
początku.@ Banał ozdobą jest mieszcucha.@ Z mieszczaństwa się wywodzi
mieszczuch.@ Dla dwóch słów mądrych starczy jedna głowa.@ Każda baba pod
fartuszkiem coś tam chowa.@ Każdy początek ma swój koniec.@ Świat jest
pełen mądrych ludzi.@ Mądry jest głupi.@ Nie wszystko, co się zwie
ekspresjonizmem,@ Jest ekspresji sztuką.@ Głupi jest mądry.@ Mądry
pozostanie głupi.

Kazimierz Karkowski

Bez słów

Robak wisi na haku wędki.@ Ryba połyka robaka.@ Ryba połyka też haczyk
wędki.@ Wędka wyciąga rybę.@ Teraz ryba wisi na wędce.@ Wędka wyciąga ją na
powietrze.@ Ryba umiera w powietrzu.@ Wędka uśmierca rybę.@ Nowy robak wisi
na haku wędki.@ Nowa ryba połyka nowego robaka.@ I nowe życie powstaje z
rozpadu.

Kazimierz Karkowski

---------------------------

+

Literatura rosyjska

Anna Achmatowa

Anna Achmatowa (właść. Gorienko, 1889-1966) - wybitna indywidualność
poetycka XX wieku, której twórczość wyszła poza ramy jednego programu
literackiego; debiutowała w 1912"r. tomikiem wierszy pt."Wieczór"; 1914 -
"Czotki", "Paciorki różańca", 1917 - "Białe stado", 1940 - "Requiem" -
poemat oratoryjno-ludowy o ofiarach stalinizmu; w Oxfordzie otrzymała
doktorat honoris causa.

z "Elegii północy"

Wszystko pamieci twej na pastwę...

Puszkin

Pierwsza

Prehistoria

Mieszkam teraz gdzie indziej...

Puszkin

Rosja Dostojewskiego. Dysk księżyca@ Dzwonnica przesłoniła do połowy.@ W
szynkowniach tłumy. Kłusem mkną dorożki,@ Czteropiętrowe rosną kamienice@
Przy cerkwi Objawienia, na Grochowej.@ Wszędzie szyldy wekslarzy, szkoły
tańca,@ A obok: "Henriette", "Basile", "Andre"@ I okazałe trumny: "Miłow
starszy".@ A zresztą miasto mało się zmieniło.@ Nie tylko ja, ale i inni
również@ Zauważyli, że czasem potrafi@ Wyglądać jak wyblakła litografia,@
Nie pierwszorzędna, ale przyzwoita,@ Z siedemdziesiątych, zdaje mi się,
lat.

Szczególnie zimą, na krótko przed świtem,@ Albo o zmierzchu, bo wtedy za
bramą@ Ciemnieje prosty i sztywny Litiejny,@ Jeszcze nie pohańbiony
modernizmem,@ A naprzeciwko mieszkają - Niekrasow,@ Sałtyków-Szczedrin...
Obaj już dostali@ Tablice memorialne. Z jakimż lękiem@ Patrzyliby dziś na
nie. Idę dalej.

A w Starej Russie wspaniałe rynsztoki,@ W ogródkach na wpół zmurszałe
altany,@ I szyby w oknach czarne jak przeręble,@ I zda się, że tam się coś
przydarzyło,@ Że lepiej nie zaglądać, idźmy dalej.@ Nie z każdym miejscem
można się dogadać,@ Ażeby swą odkryło tajemnicę@ (A w Optinej już być mi
nie sądzone...)

Spódnice szeleszczące, pledy w kratę,@ Lustra oprawne w orzechowe ramy,@
Urodą Kareniny zaskoczone,@ A w wąskich korytarzach te obicia,@ Które tak
podziwialiśmy w dzieciństwie,@ Tym samym pluszem wyściełane krzesła...@
Wszystko jest byle jaką zbieraniną...@ Dziwni ojcowie i dzieci. Majątki@
Pozostawiane. W Badenie - ruletka.

Kobieta z przezroczystymi oczami@ (Tak bardzo błękitnymi, że natychmiast@
Morze się przypomina na ich widok!),@ O wymyślnym imieniu, z białą dłonią,@
Obdarzona dobrocią, którą w spadku@ Podobno po niej, jak mówią, przejęłam
-@ Zbędne dziedzictwo w mym okrutnym życiu...

Kraj cały w dreszczach, a katorżnik z Omska@ Wszystko zrozumiał i
wszystko przekreślił.@ Oto za chwilę on wszystko przemiesza@ I sam ponad
chaosem przedstworzenia@ Uniesie się jak duch. Już bije północ.@ Pióro
wciąż skrzypi, a wiele z tych stronic@ Na wskroś przesiąkło Siemionowskim
placem.

W takich to czasach przyszło nam się zrodzić@ I nieodmylnie odmierzywszy
czas,@ By nie pominąć niczego z widowisk@ Dziwnych, pożegnalismy się z
niebytem.

1945

Druga

Więc to jest właśnie ów jesienny pejzaż,@ Którego tak się bałam całe
życie:@ Niebo -jak gdyby gorejąca otchłań,@ Odgłosy miasta - jak z tamtego
świata@ Docierające i obce na wieki.@ Jak gdyby wszystko to, z czym w głębi
duszy@ Walczyłam całe życie, obdarzone@ Odrębnym życiem, wcieliło się
naraz@ W te ślepe mury i w ten czarny ogród...@ Właśnie w tej chwili za
moimi plecami@ Mój dawny dom jeszcze mnie przymrużonym@ I bardzo
nieżyczliwym śledził okiem,@ Owym na zawsze pamiętnym mi okiem.@ Piętnaście
lat zdawało się udawać@ Całych piętnaście granitowych wieków.@ Lecz i ja
sama byłam jak z granitu:@ A teraz błagaj, miotaj się, nazywaj@ Morską
królewną. Wszystko jedno. Po co?...@ Po co mi było siebie przekonywać,@ Ze
wszystko to zdarzyło się już nieraz,@ I nie mnie jednej tylko - innym także
-@ I nawet coś gorszego. - Nie - lepszego,@ A głos mój - i to właśnie było
tym,@ Co najstraszniejsze - rozległ się z ciemności:@ "Przed piętnastoma
laty jaką pieśnią@ Witałaś tamten dzień, kiedy niebiosa@ I chóry gwiazd, i
chóry wód błagałaś,@ By uroczyste święciły spotkanie@ Z tym, od którego
sama dziś odeszłaś...@ Tak więc wygląda twe srebrne wesele:@ Sproś gości,
pysznij się i głoś zwycięstwo!"

1943

Trzecia

Mnie jak rzece@ Surowa epoka zmieniła bieg.@ Zamieniono mi życie. Innym
nurtem@ Obok innego życia popłynęło@ I oto nawet nie znam swoich brzegów.

A ileż to widowisk opuściłam,@ Nie przy mnie unosiła się kurtyna@ I
opadała. Iluż to przyjaciół@ Nigdy, ni razu w życiu nie spotkałam,@ I ileż
to zarysów obcych miast@ W mych oczach mogłoby wywołać łzy,@ A ja znam na
tym świecie jedno miasto@ I we śnie po omacku je odnajdę.@ I iluż to nie
napisałam wierszy,@ Chór ich tajemny wokół mnie się błąka@ I może jeszcze
przyjdzie taka chwila,@ Gdy mnie zadusi...@ Wszystkie początki znam i
zakończenia,@ Życie po końcu życia i coś jeszcze,@ Czego wspominać teraz
nie należy.@ I jakaś obca kobieta zajęła@ Jedynie mnie przysługujące
miejsce,@ Nosi moje najbardziej własne imię,@ Mnie zostawiając przezwisko,
z którego@ Zrobiłam chyba wszystko, co możliwe.@ Niestety, nie we własnym
legnę grobie.

...

Lecz jeślibym spojrzała skądeś z zewnątrz@ Na me dzisiejsze, terażniejsze
życie,@ To chyba wreszcie poznałabym zawiść...

Leningrad, 1945

Czwarta

Wszystkie wspomnienia mają trzy epoki.@ Pierwsza z nich jest jakby
wczorajszym dniem.@ Dusza pod stropem ich błogosławionym,@ A ciało w cieniu
ich zaznaje szczęścia.@ Jeszcze nie zamarł śmiech i płyną łzy,@ Atramentowa
nie jest starta plama -@ I pocałunek - jak pieczęć na sercu,@ Jedyny,
pożegnalny, wciąż pamiętny...@ ale to wszystko trwa bardzo niedługo,@ Nad
głową już nie strop, a gdzieś daleko@ Na zagłuchym przedmieściu dom
samotny,@ Gdzie zimą zimno, a latem gorąco,@ Gdzie są pająki, kurz wszystko
pokrywa,@ Murszeją listy pełne słów żarliwych,@ Gdzie się cichaczem
zmieniają portrety,@ Gdzie ludzie chodzą jak gdyby na groby,@ A po powrocie
myją ręce mydłem@ I otrząsają przypadkową łezkę@ Z powiek znużonych - i
ciężko wzdychają...@ Lecz bije zegar, wiosna zastępuje@ Poprzednią wiosnę,
różowieje niebo@ I kiedyś się zmieniają nazwy miast,@ Zaczyna braknąć już
świadków wydarzeń,@ Nie ma z kim płakać, nie ma z kim wspominać.@ I już
odchodzą z wolna od nas cienie,@ Które przestaliśmy dawno przyzywać@ I
których powrót byłby dla nas straszny.@ Zbudzeni raz, widzimy, żeśmy drogę@
Do samotnego domu zapomnieli,@ I swoim wstydem i gniewem się dławiąc@
Biegniemy tam, lecz (jak to zwykle bywa)@ Tam wszystko inne: ludzie,
rzeczy, mury,@ A nas nikt nie zna - my jesteśmy obcy.@ Trafiliśmy gdzie
indziej... Miły Boże!@ I oto gorycz największa przychodzi:@ Zdajemy sobie
sprawę, że nie można@ Zawrzeć w granicach życia tej przeszłości@ I że jest
dla nas tak nieomal obca,@ Jak sąsiadowi w tym samym mieszkaniu,@ Że nie
poznalibyśmy już umarłych,@ A ci, z którymi Pan Bóg nas rozłączył,@
Świetnie obeszli się bez nas - i nawet@ Wszystko wyszło na lepsze...

1953

Wieczorem

Muzyka brzmiała w tym ogrodzie@ Boleścią tak nie wysłowioną.@ I morza
ostry zapach wionął@ Od ostryg na półmisku w lodzie.

Rzekł: "Jestem zawsze wierny tobie!"@ I lekko dotknął mej sukienki.@ Jak
te dotknięcia jego ręki@ Są do uścisków niepodobne.

Tak ptaki głaszcze się lub koty,@ Tak patrzy się na woltyżerki.@ I
drwiące świecą się iskierki@ Pod rzęs osłoną jasnozłotych.@ A rozpaczliwych
skrzypiec głosy@ Dochodzą poprzez dym rozwiany:@ "Błogosławże szczęśliwe
losy@ Za pierwsze sam na sam z kochanym".

1913, marzec

* * *

Ty przyszedłeś pocieszyć mnie, miły,@ Taki tkliwy i łagodny taki...@
Unieść się z poduszki nie mam siły,@ A na oknach wszędzie gęste kraty.

Ty myślałeś, że martwą zastaniesz@ I przyniosłeś wianuszek na czoło.@ Jak
boleśnie uśmiechem mnie ranisz,@ Drwiący, dobrotliwy, niewesoły.

Co mi teraz ta śmiertelna trwoga!@ Jeśli ze mną pobędziesz choć trochę,@
Przebaczenie wymodlę u Boga@ Tobie i tym wszystkim, których kochasz.

1913, maj, Petersburg

* * *

Czyż dla nas świeżość słów, uczucie młode@ Utracić - to nie tak, jak dla
malarza - wzrok,@ Lub dla aktora - głos, swobodny krok,@ Albo dla pięknej
kobiety - urodę?@ Ale nie próbuj dla siebie zachować@ Daru, co przez@
niebiosa ci zesłany,@ Bo sami wiemy - każdy z nas skazany,@ Ażeby trwonić,
a nie ciułać słowa.

Idź sam i ślepym wzrok przywracaj, iżbyś@ Mógł poznać w ciężkie
zwątpienia godziny@ Twych uczniów nienawistne drwiny@ I obojętność ciżby.

* * *

Nie tajemnice, nie cierpienia@ I nie zrządzenie Opatrzności -@ Te
spotkania sprawiały wrażenie@ Pojedynku miłości.

Już od rana w przeczuciu męki,@ Zanim przyszedłeś jeszcze,@ Odczuwałam w
rękach ugiętych@ Lekko kłujące dreszcze.

I suchymi palcami mięłam@ Rąbek barwnej serwety.@ Ja już chyba wtedy
pojęłam@ Jak mała jest ta planeta.

1915

* * *

Wszystko zrabowane, zaprzedane,@ Skrzydło czarnej śmierci powiało,@
Wszystko głodną tęsknotą zżerane -@ Więc dlaczego tak nam pojaśniało?

W dzień powiewy wieją wiśniowe@ Z niezwykłego lasu pod miastem,@ Nocą
gwiazdozbiory błyszczą nowe@ W głębi niebios lipcowych, jasnych.

I ta dziwność się zbliża do domów,@ Choć są nędzne i rozwalone -@ To nie
znane nikomu, nikomu,@ Lecz od dawna przez nas upragnione.

---------------------------

Andrzej Bieły

Andrzej Bieły (właść. Borys N. Bugajew, 1880-1934) - poeta,
powieściopisarz, krytyk; reprezentant drugiej fali symbolistów rosyjskich;
w licznych artykułach dał podstawy teoretyczne nowej sztuki; debiutował
tomikiem "Złoto w lazurze" (1940r.); inne tomy: "Popiół", "Urna", "Królewna
i rycerze"; w 1913-14"r. powstała powieść pt."Petersburg"

Słowa moje

Słowa moje - perłowe wodomioty@ wśród księżycowych snów bez celu
rozpienione -@ kapryśne ptaka loty,@ mgłami zaobłoczone.

Marzenia me - złudzenia roztęsknione,@ lodowiec zórz płonących wszystkich
łez zamarłych -@ to olbrzym jest szalony,@ co świstem ściga karły.

Miłość moja - to dzwon wezwania smutny,@ zadźwięczy i odleci w inne
strony -@ to miły sen ułudny,@ kiedyś już śniony.

maj 1901

Sieriebrianyj Kołodieź

Noc

Sergiuszowi Krieczetowowi

Choćby westchnienie ludzkiej mowy,@ Choćby koguta nagłe pianie:@ Równiny
leżą uciskane@ Nocy ciężarem bezechowym.

Paszcza rozwarła się nade mną@ Niebytem ślepym, bez marzenia.@ Ona do
duszy moc swą niemą@ Przelewa groźną strugą cienia.

Jej dno prorocze ponad zamęt@ Gwiazdozbiorami mi wyznaczy@ Drogę przez
wichrów bladą plamę.@ Zwierz przemknie w lęku i rozpaczy

Swym szczeciniastym rdzawym garbem.@ A przed nim cień między wzgórzami@
Na śniegu niebieskawą farbę@ Roni trwożnymi mknąc skokami.

To stromo się ze zbocza zwali,@ To znów się pod chojarem skuli.@ Zapłacze
pies w zimowej dali,@ Do sani się przed wilkiem tuli.

Jak zabobonny strach jest silny,@ I noc, i smutne te przestrzenie,@
Lodowe pryskające płyty -@ Nieba surowe ustrojenie.

styczeń 1907

Paryż

Nie na sąd

lub osądzenie...

Bezcennych dni nieocenioną stratę@ Jakże opłakać mam i jak mam przeżyć?

Lecz zrywa się w przestworzu górny wiater.@ Wiem wszystko.Wszystko
przemilczę. Bo wierzę.

Dusza: a w duszy wiosną wiosna bywa.@ Tak, wiosną wiosna - i czym wiosnę
zmierzę?

Gdy ona przyjdzie - jak mam się odzywać?@ Przemilczę - nie odezwę
się...Nie wierzę.

W moich ostatnich latach nie krzywdź mnie.@ Choć minę, w wiekach krzywdę
mą odmierzę.

Przemilczę. I nie powiem - nie i nie.@ Sąd mój surowy. Jak mam rzec: "Nie
wierzę"?

W górnym przestworzu płyną wieki, lata.@ Wagę twych losów uniosłem - i
wierzę.

Bezcennych dni nieocenioną stratę@ Jakże opłakać mam i jak mam przeżyć?

1907

Moskwa

* * *

Śnieg - w czarności opadłe miąższe łzawiejące,@ Krzew -jak dymkiem pąkami
młodymi owiany.@ Jak to upojnie człapać kaloszami w błocie -@ I zgwizdnąć
się z wiosennym wietrzykiem porannym.

Wieki całe - nie lata - w rozciągliwym mgnieniu.@ Zachwyty - w piersi, co
rozszerzona powietrzem...@ Wśród poszarzeń miękkiego, watłego zmętnienia@
Spadają na nas nagłym posrebrzeniem deszcze.

Wdarła się i chlusnęła - w mąt, w ciemność tumanu -@ Rzeka - wezbrana
piennie, szeroko, bez końca.@ Mgnienie - a zniebieścieje w rozlew oceanu@ I
jak ptak zaświegoce... I nastanie -@ - słońce!

1926

Moskwa

Strach

Czekam - by słowo twe przyjąć z płomieni.@ Czekam - znaku...Lecz strach
-@ - Lecz Duch@ Przytłaczający -

Jak złodziej,@ Jak nikczemnik -

W górach@ Pełznący.

Kosmaty proch mamrocze coć na chmurze -@ Ku górze miota poszarpane lądy
-@ - Zwala...

Niby niewolnik@ W norze -

Z chmur lotnych żmija smagnie mnie okrutna,@ Próżno uderzy igłą ognia -@
- W serce.

Smutna@ Jest dusza moja@ Aż do śmierci.

1901,1931

---------------------------

Aleksander Błok

Aleksander Błok (1880-1921) - rosyjski symbolista liryk i dramaturg;
1-wszy zbiór poezji w 1904r. pt "Wiersze o Przepięknej Pani", inne: 1915"r.
"Wiersze o Rosji", 1918 - "Dwunastu", 1919 - "Jambry", 1922 (wydanie
pośmiertne) "Odwet"; we wczesnych utworach dominuje nastrój kontenplacji
mistycznej, po 1905 r. przewaga motywów narodowych;

* * *

Światło chwiało się w oknie,@ A w półmroku dalekim@ Pode drzwiami
samotnie@ Szeptał z nocą arlekin.

Była mgłami owiana@ Biało-czerwona szata.@ Na górze - tuż za ścianą -@
Błazeńska maskarada.

Tam twarze ukrywali@ W kłamstwa barwne odcienie,@ Lecz w dłoniach
poznawali@ Nieuniknione drżenie.

On - swym drewnianym mieczem@ Kreślił jakieś imiona.@ Ona - dziwnością
rzeczy@ Przejęta, zachwycona.

Nie wierząc zachwyceniu,@ Samotny - choć z ciemnością -@ W zamyślonym
podcieniu@ Arlekin śmiał się głośno.

6"sierpnia 1902

* * *

Razem błądzimy po tej ziemi -@ Ty - anioł we śnie nieprześnionym,@ Ja -
marny, nie wtajemniczony,@ Ukryty pod skrzydłami twemi.

Ślepiec drugiego wiedzie ślepca,@ Lecz coraz gęściej lecą strzały,@ A ja
ramieniem odrętwiałym@ Osłaniam kochające serca.

Gdy anioł-łabędź w dół się kłoni,@ Cóż pocznę w jego skrzydłach, niemy?@
Strzała odnajdzie i dogoni,@ Przygwoździ do rodzonej ziemi.

Lecz bądźmy razem. Łabędź śpiący@ I ja - upadły, lecąc za nim@ Niby dym
wonny, kadzidlany,@ Do pierwobytu się wznoszący.

17"października 1905

z cyklu "Jesienna miłość"



3

Jak dobrze twe chłodne ramiona@ Przytulić, gdy dmie zawierucha:@ Ty
sądzisz - pieszczota to czuła,@ Ja wiem - to jest zachwyt i bunt.

I oczy jak świece ci płoną@ Ponocne, i chciwie cię słucham -@ Jak
straszna się bajka wysnuła@ I miedza śród gwiezdnych drży łun...

O, wtedy, promiennym wieczorem@ Ty, wierna ciemnemu rajdowi,@ Na zawsze z
urokiem niezmiennym@ Już jaśnieć mi będziesz śród gwiazd.

I wiem - zimny wiatr dmie z uporem,@ I wierzę - nic jesień nie powie!@
Nie wyda przed nikim płaszcz ciemny,@ Że w ucztach spędziliśmy czas!...

I mkniemy w jesienne głębiny,@ Słuchamy: grzmią trąby nieznane,@ Mierzymy
na nocnej tej drodze@ Wyziębłe wyżyny mych skarg...

Minęły triumfu godziny -@ A wargi, już tobą pijane,@ W przedśmiertelnej
całując cię trwodze,@ Przylgnęły do chłodnych twych warg.

3"pażdziernika 1907

* * *

O męstwie, bohaterstwie i o sławie@ Zapominałem na żałosnej ziemi,@ Gdy
na mym stole w zwyczajnej oprawie@ Twój wizerunek świetliście się mienił.

Lecz przyszła chwila - ty dom opuściłaś.@ Cisnąłem w noc umiłowany
pierścień.@ Innemu losy swoje zawierzyłaś,@ I twarz najmilszą zapomniałem
wreszcie.

Leciały dni w przeklętym roju wrażeń...@ Targały życiem moim
namiętności...@ I przypomniałem ciebie przed ołtarzem,@ Wzywałem ciebie jak
własnej młodości...

Wzywałem ciebie, lecz tyś nie wróciła,@ Łzy przelewałem, ale nadaremno.@
Tyś się błękitnym płaszczem otuliła,@ Odeszłaś z domu w dżdżystej nocy
ciemność.

Ty miła, tkliwa, nawet wiedzieć nie śmiem,@ Gdzie dla swej dumy znalazłaś
schronienie...@ Śpię twardo, widzę płaszcz błękitny we śnie,@ W którym
odeszłaś w dżdżystej nocy cienie...

Już mi nie marzyć o czułości, sławie,@ Młodość minęła, z nią wszystko
pospołu!@ Twój wizerunek w zwyczajnej oprawie@ Własną mą ręką zabrałem ze
stołu.

30"grudnia 1908

z cyklu "Jamby"

* * *

O, jak szaleńczo pragnę żyć!@ Unieśmiertelnić - istność rzeczy,@ To, co
bez twarzy - uczłowieczyć,@ W ciało i krew zamienić myśli,

Niech życia sen okrutny gniecie,@ Niechaj utracę dech w tym śnie,@ Wesoły
chłopak kiedyś przecie@ W przyszłości może wspomni mnie:

Darujmy mu ponurość - czy to@ Ukryty motor jego sił?@ Dziecięciem dobra,
światła, świtu,@ Triumfem on wolności był.

5"lutego 1914

* * *

Jam Hamlet. Krew się w żyłach ścina,@ Kiedy przewrotność splata sieci.@ A
w sercu - miłość, ta jedyna,@ Ta pierwsza - do najmilszej w świecie.

Chłód życia już, Ofelio miła,@ W daleką uniósł cię krainę,@ Zatruta
klinga mnie przeszyła@ I, książę, w kraju własnym ginę.

6"lutego 1914

* * *

Ogniem i mrozem ścina trwoga -@ Tak życie minie. Pomnij, miła,@ Że się
spotkamy z woli Boga@ W czas odkupienia - u mogiły.

Wierzę, że nowy wiek nadejdzie@ W każdym nieszczęsnym pokoleniu.@ Nie
darmo je rozsławia wszędzie@ Śmiertelnie znieważony geniusz.

I znieważeni, jak on, wszyscy@ Są w sercach swoich, sercach śpiewnych.@
Święty miecz wojny wszystkim błyszczy@ W nieuniknionych chmurach gniewnych.

Choć dzień daleki - przykazanie@ Dla młodych mamy jedno: gniewem@ Pogarda
rośnie i dojrzewa,@ A źrzałość gniewu - to powstanie.

Zgrywajcie życie niby fanty.@ Poetów serca wciąż na straży,@ W ich
niepokoju - moc się waży;@ Podobnie czarne śpią brylanty

Snem niepojętym i nieznanym,@ W bezruchu śpią zaczarowanym@ Do dnia, aż w
łonie gór głębokiem@ Kilof zadzwoni o opokę.

1910 - 6"lutego 1914

---------------------------

Josif Brodski

Josif Brodski (1940) - w 1972r. opuścił Rosję; 1-wsze zbiory noszą datę
1958 r.; samouk, zdobył jednak gruntowną wiedzę filozoficzną, historyczną i
literacką; ceniony wykładowca amerykańskiej uczelni; w 1987r. otrzymał
Nagrodę Nobla w dziedzinie literatury;

* * *

Tym tylko byłem, czego@ ty dotykałaś dłonią,@ nad czym w noc - głuchą,
wronią -@ pochylałaś się, strzegąc.

Tym tylko byłem, co@ rozróżniałaś tam, w dole:@ w licach zatartych, w
czole@ rysy nawykła ciąć.

Tyś to trącała przecież@ zmysł, by drżał, by nie usnął,@ mnie małżowinę
uszną@ lepiąc w gorącym szepcie.

Tyś to w wilgotną głąb@ krtani, w łuki podniebień,@ kiedy wzywałem
ciebie,@ giętki wkładała głos.

Ślepy byłem, lecz szłaś -@ przesłonięta i jawna -@ wzrok wszczepiając mi
z nagła.@ Tak zostawia się ślad.

I tak światy się stwarza,@ a stworzone - od nowa@ zaczynają wirować@ i
darami obdarzać.

Tak, to blaskiem, to mgłą@ spowity, ziąbem, ogniem,@ wśród przestworzy
samotnie@ krąży zbłąkany glob.

1981

Motyl

1

Mam rzec, że jesteś martwy?@ Lecz żyłeś tylko@ dobę; smutne, motylku,@ są
Stwórcy żarty!@ Słowo "żyć" pusto brzmi,@ gdy kilka godzin@ dzieli śmierć
od narodzin,@ i trudno mi@ w jednej daty granice,@ w ten dzień niedługi@
wtłoczyć jedno i drugie -@ i śmierć, i życie.

2

Bo dni są dla nas, żywych,@ niczym. I tyle:@ niczym. Dni nie przyszpili@
wzrok, by się żywić@ ich barwą: one mkną@ na swym tle białym@ niewidzialne,
bez ciała,@ ulotne. Są@ jak ty: powiem inaczej -@ dzień, pomniejszony@ do
trwania twej agonii,@ czyż wiele znaczy?

3

Mam rzec, że ciebie wcale@ nie ma? Lecz barwy@ z twych skrzydeł się nie
starły:@ istnieją dalej,@ jak istniały. Kto im@ wciąż podpowiada,@ jak mają
się nakładać?@ A ja, ze swym@ gliniastym, ciężkim słowem,@ z mową
bezbarwną,@ jak mam dorównać farbom@ palety owej?

4

Na twych rozwartych skrzydłach@ rzęsy, źrenice -@ dziewice pięknolice,@
ptaki, straszydła?@ Czyja na tobie twarz@ sportretowana@ w przelocie? W
cętkach, w plamach,@ jakimi trwasz@ martwymi naturami@ pośród żywiołów?

Co w tobie tkwi: ryb połów?@ stół z owocami?

5

Może jesteś pejzażem?@ Może przez lupę@ dostrzegę w tobie grupę@ nimf,
pląsy, plażę?@ Czy jasno tam jak w dzień?@ czy mroki nocne@ panują? Jakie
słońce@ rozjaśni cień,@ gdy nad pejzażem wstanie?@ Jakie w nim chmury?@ I
jakiej jest natury@ odwzorowaniem?

6

Myślę, żeś jest zarazem@ i tym i owym:@ gwiazdą, głębiną, głową,@ rzeczą
i pejzażem.@ Jakiż to złotnik siadł@ i, brwi nie chmurząc,@ w tobie jak w
miniaturze@ wyrył ten świat,@ gdzie wszystko oszałamia,@ zwodzi i przeczy,@
gdzie tyś jest - myśl o rzeczy,@ a my - rzecz sama?

7

Powiedz, czemu ten deseń@ dostał się tobie@ na jedną tylko dobę,@ skoro
trwa przestrzeń.@ odbita w rtęci wód@ wiecznie i wiernie@ Tak krótki jest
twój termin,@ że skrzydeł cud@ daremny jest: tak rzadko@ trzepoczesz w
dłoni,@ lub umykasz pogoni@ zbieracza z siatką.

8

Nie powiesz mi niczego;@ lecz nie z przyczyny@ bojażni ani winy,@ i nie
dlatego,@ żeś martwy i żeś motyl.@ żywe czy zmarłe,@ każde stworzenie
marne@ na znak wspólnoty@ głos ma od Boga dla@ brzmienia, znaczenia:@ dla
przedłużenia mgnienia,@ minuty, dnia,

9

Tobie - nikt nie wypłacił@ owej zaliczki.@ Lecz po cóż na nią liczyć?@ I
z jakiej racji@ masz się znaleźć w rejestrze@ dłużników nieba?@ Nie smuć
się: widać trzeba,@ abyś był jeszcze@ niemy, słaby i wczesny@ (ciężar słów
- męczy):@ bardziej niż czas bezdźwięczny@ i bezcielesny.

10

Zbyt śmiertelny, by bać się,@ lekki, nieczuły,@ wzlatujesz nad kopułę

klombu, tak właśnie,@ jakby ci uciec przyszło@ z zaduchu więzień,@ gdzie
tkwią "było" i " będzie",@ przeszłość i przyszłość;@ i kiedy lecisz w dal,@
nad kwiaty polne,@ jest tak, jak gdybyś formę@ powietrzu dał.

11

Tak właśnie pióro czyni,@ mknąc po otwartych@ równinkach śnieżnej karty@
nie wiedząc, czyli@ z zapisywanych stron@ sens czy nonsens powstaje -@ ono
się tylko zdaje@ na mądrą dłoń,@ dłoń, w której palcach nieme@ słowo
pulsuje,@ nie pył z kwiatów zdejmując,@ lecz z ramion brzemię.

12

Takie piękno, z tak bliską@ śmiercią złączone,@ orze czoło zmęczoną@
bruzda domysłu:@ trudno dowieść jaskrawiej,@ że - przyjacielu -@ świat
stworzono bez celu,@ a jeśli nawet,@ to cel nie w nas jest, bracie@
Entomologu,@ ale w światła i mroku@ wiecznym kieracie.

13

Pożegnać cię już, skoro@ giniesz z dniem razem?@ Są ludzie, których
rozum@ pokrywa porost@ zapomnienia; lecz czy@ winni są sami?@ Wszak mają za
plecami@ nie miękkich dni@ małżeńską pościel, i nie@ mrok snu bez rojeń,@ i
nie przeszłość - lecz twoje@ skrzydła jedynie!

14

Tyś jest bardziej niż Niczym.@ A raczej: jesteś@ widoczniejszy i przez
to@ bliższy. Lecz wliczam@ cię do Nicości krewnych.@ Twoja śmierć wczesna@
ją właśnie ucieleśnia;@ dlatego pewnie@ jesteś w zamęcie dnia@ godzien choć
słowa,@ ty - przejrzysta przesłona,@ co dzieli "Nic" od " Ja"

1972



---------------------------

Maria Cwietajewa

Maria Cwietajewa (1892-1941) - poetka; w 1912"opuściła Rosję; przebywała
w Berlinie, Pradze i Paryżu; na emigracji osamotniona i w ciężkich
warunkach materialnych (w l. 1928-39, nie wydano ani jednej książki); w
1939 powrót do ZSRR; po wybuchu wojny ewakuowana do Czystopola i Jełabugi,
gdzie popełniła samobójstwo; debiut w 1910r. "Wieczorny album" 1912
"Latarnia Czarnoksięska", 1922 "Wiorsty", "Rozłąka", poematy: Poemat góry
(1925-6), Poemat kresu (1926), Poemat schodów (1928), Poemat powietrza
(1930);

Miłość

Jatagan? Płomień?@ Skromniej - nie tak krzykliwie!

Ból znajomy jak oczom - dłonie,@ Jak wargom -@ Dziecka własnego imię.

1"grudnia 1924

z "Wierszy do Błoka"

1

Twoje imię - ptaszyna w rękach,@ Twoje imię - zimno sopelka,@ Jedno
jedyne ust poruszenie,@ Twoje imię - sylaba, drgnienie,@ Schwytana w locie
piłeczka,@ W ustach srebrny dźwięk dzwoneczka.

Kamień rzucony na dno strumienia@ Pluszcząc zapłacze twoim imieniem.@ W
lekkim tętencie kopyt po nocy@ Rozgłośnie imię twoje się toczy.@ Wypowie
nam je u skroni@ Dźwięczny szczęk broni.

Twoje imię - ach, tak nie można! -@ Twoje imię - pocałunek ostrożny@ W
lekki chłód nieruchomych powiek,@ Twoje imię - pocałunek śniegowy.@
Błękitny łyk, lodowy, źródlany.@ Z twoim imieniem - sen nieprzespany.

15"kwietnia 1916

z cyklu "Bezsenność"

4

Po bezsennej nocy słabnie ciało,@ Miłe staje się i nie swoje - cudze.@ W
powolnych żyłach jeszcze ćmiące strzały -@ I niby anioł uśmiecham się do
ludzi.

Po bezsennej nocy słabną ręce,@ Wróg czy przyjaciel - jakże obojętni.@ I
nagle pachnie na mrozie Florencją,@ I tęcza w przypadkowym dźwięku tętni.

Czule jaśnieją wargi, cień mocniej się złoci@ Wkoło zapadłych oczu. To
noc tak rozświeca@ Owo święte oblicze - i od ciemnej nocy@ Jedno
ciemniejsze tylko - to nasza źrenica.

19"lipca 1916

Ucieczka

Pod firankami deszczu@ Obojętnego unikając wzroku@ - O, jutro moje! -
ciebie jeszcze@ Wypatruję - tak jak pociągu

Wypatruje bombardujący@ Z wybuchu wstrząsem żywym@ W dłoni... (Nie od
tych morderstw@ Uciekamy nurzając się w grzywę

Deszczu!) Nie strach przed pomstą,@ Nie... - Lecz obłoki! lecz dzwony!@
To Jutro pędem, ostro@ Przebiega wzdłuż peronu,

Co zginął... Litościwy Boże!@ Mój Boże! O dymny skraj lasu -@ Jak o
ścianę... (Czy to podnóżek@ Pod nogami - albo zawczasu

Ni rąk, ni nóg?) Wiorstwowym osprzętem@ Słupa... Latarnie z
majaczenia...@ Nie miłość, ni uczucie namiętne,@ Jesteś pociągiem, którym
jadę bez wątpienia

W Nieśmiertelność...

14"października 1923

---------------------------

Mikołaj Gumiłow

Mikołaj Gumiłow (1886-1921) - teoretyk i czołowy przedstawiciel
akmeizmu; w pierwszych próbach pióra zebranych w "Drodze konkwistadorów"
(1905) i "Romantycznych kwiatach" (1908) ujawnia się zależność od
symbolizmu; zbiorki: "Obce niebo" (1912), i "Kołczasz" (1916) realizują
zasady polityki akmeistów; wiele podróżował (motywy afrykańskie w
twórczości); w 1921r. aresztowany i rozstrzelany za udział w spisku
kontrrewolucyjnym;

Szósty zmysł

Wyborne wino, gdy w nas zakochane,@ Dobry jest chleb, co w piecu dla nas
rośnie,@ Kobieta, której ciało miłowane@ Udręczy najpierw, pojąc nas
miłosnie.

Lecz cóż uczynić mamy z zorzą bladą@ Nad stygnącymi w chłodzie
niebosami,@ Gdzie ponadziemski spokój, cisza włada,@ Z nieśmiertelnymi cóż
czynić wierszami?

Ni zjeść, ni wypić, ani pocałować,@ A mgnienie biegnie dalej
niewstrzymanie,@ Załamujemy dłonie, lecz od nowa@ Na przemijanie jesteśmy
skazani.

Jak chłopiec, który odbiegł swej zabawy,@ Dziewczęcą kąpiel podglądając
skrycie,@ Miłosnej jeszcze nieświadomy sprawy,@ Wyczuwa już pragnienie
tajemnicze;

Jak niegdyś pośród skrzypów wybujałych@ W bezsile swej ryczały zagubione@
Oślizłe gady, kiedy odczuwały@ Na grzbiecie skrzydła jeszcze nie zrodzone;

Tak wiek za wiekiem - Panie, zaliż dnieje?@ Skalpelem sztuki i przyrody
ścisłym@ Tknięty duch krzyczy, ciało nasze mdleje,@ By zrodzić narząd dla
szóstego zmysłu.

Słoniątko

Miłość moja do ciebie - to słoniątko,@ Zrodzone gdzieś w Berlinie czy w
Paryżu,@ Stopami z waty miękko tupoczące@ W pokojach właściciela menażerii.

Nie dawaj, proszę, mu francuskich bułek,@ Nie dawaj, proszę, kapuścianych
liści,@ Cząsteczkę tylko przełknie mandarynki,@ Mały kawałek cukru lub
cukierek.

O, nie płacz, miła ma, że w ciasnej klatce@ On pośmiewiskiem stanie się
gawiedzi,@ Te mu w nos będą puszczali dym z cygar@ Subiekci pod chichoty
midinetek.

I nie myśl, miła, że nadejdzie chwila,@ Gdy, oszalały, zerwie swoje pęta@
I przez ulice runie, i że będzie,@ Niby autobus, gniótł wyjacych ludzi.

Nie, niechaj przyśni ci się on nad ranem@ W miedzianych blachach, w
piórach, w złotogłowiu,@ Jak tamten, Majestatyczny, co ongi@ Niósł do
drżącego Rzymu Hannibala.

Derwisz pijany

Śród cyprysów słowik śpiewa, nad jeziorem księżyc wisi,@ Kamień czarny,
kamień biały, wielem wina wypił dzisiaj.@ Zaśpiewała mi butelka głośniej
niźli serca drgnienie:@ Promień twarzy przyjaciela - to mój świat,@ a
reszta - cieniem!

Nie od dziś i nie od wczoraj jest podczaszy mym wybranym,@ Nie od
wczoraj, nie od dzisiaj już od rana jam pijany.@ I przechadzam się,
wychwalam, żem zwycięstwa poznał cene:@ Promień twarzy przyjaciela - to mój
świat,@ a reszta - cieniem!

Jam włóczęga i wisielec, i straceniec oszalały,@ O tym, czegom się
nauczył, już na zawsze zapomniałem,@ Dla uśmiechu różanego, dla melodii
jednej brzmienia:@ Promień twarzy przyjaciela - to mój świat,@ a reszta -
cieniem!

Oto błądzę po mogiłach, co przyjaciół mych zawarły,@ Czyż nie wolno mi
doprawdy już o miłość spytać zmarłych?@ Z jamy grobu tajemnicę czerep głosi
martwym tchnieniem:@ Promeń twarzy przyjaciela - to mój świat,@ a reszta -
cieniem!

W jeziorowym dymie strugi pod księżycem się kołyszą,@ Na cyprysach, na
wysokich już słowiki zmilkły w ciszę,@ Tylko jeden zaczął śpiewać tak
donośnie, tak z natchnieniem:@ Promień twarzy przyjaciela - to mój świat,@
a reszta - cieniem!

Las

W lesie owym, gdzie białawą korą pnie@ Niespodzianie przedzierały się
przez mgłę,

Za korzeniem korzeń z ziemi poprzez liść,@ Jak mieszkańcy mogił, zeschłą
wznosił kiść.

Pod całunem płomienistych liści lwy,@ Wielkoludy przebywały, karzeł zły,

I rybacy widywali, niesie wieść,@ Sześciu palców ludzkiej dłoni śladów
sześć.

Nigdy tutaj nie zabłądził Francji par,@ Ni rycerzy Okrągłego Stołu gwar,

Nie wykopał tu pieczary cichy mnich@ I rozbójnik się nie gnieżdził w
krzakach tych.

Raz jedyny stąd wieczorem w burzy czas@ Szła kobieta z kocią głową, tylko
raz.

Lecz w koronie srebrnolitej, ciężkiej szła@ I wzdychała i jęczała aż do
dnia,

I skonała cichą śmiercią przede dniem,@ Zanim zdążył wyspowiadać ją cure.

To się działo, to się działo za tych lat,@ Z których teraz nie pozostał
nawet ślad,

To się działo, to się działo w kraju tym,@ Kędy już nie wiodą nawet twoje
sny.

Wymyśliłem to, gdym patrzał się na twe@ Kosy, sploty płomieniste, żmije
dwie,

I na oczy zielonawe, pełne łask,@ Jak turkusów perskich chorych martwy
blask.

Może być, że las ów - duszą twą,@ Może być, ów las - miłością mą,

Lub też, kiedy przyjdzie śmierci czas,@ Nasze kroki obrócimy w tamten
las.

Wybór

Ten, co wieżę buduje, spadnie,@ Będzie straszny lot niewściągnięty,@ W
studni świata całego na dnie@ Swe szaleństwo skryje przeklęty.

Ten, co burzy, będzie zgnieciony,@ Przywalony płyt odłamkami,@ Przez
Wszechwidzącego opuszczony,@ O swej męce krzyknie ze łzami.

Ten, co uszedł do nocnych pieczar@ Czy nad tonie rzeki drzemiące,@ Spotka
wzrok pantery krwiożerczej,@ Przerażeniem źrenice tchnące.

Nie uciekniesz przed dolą krwawą,@ Przeznaczoną mieszkańcom ziemi.@ Ale
milcz: niezrównane to prawo@ Śmierć wybierać sobie samemu.

---------------------------

Osip Mandelsztam

Osip Mandelsztam (1891-1938) - debiutował w grupie akmeistów; stworzył
podstawy dwudziestowiecznego klasycyzmu; tomy: "Trista"(1922), "Druga
księga"(1923); pisał również recenzje i eseje "Słowo i kultura";

* * *

Może to u szaleństwa już granic,@ Może sprawa twego sumienia:@ Węzeł
życia, w którymśmy poznani,@ W którym rozwiązani do istnienia.

Tak kryształów sobór znad życia@ Pracowity promień-pajączek,@
Rozrzuciwszy wzdłóż brzegów, z ukrycia@ W jedną wiązkę na nowo łączy.

Czystych linii wiązanki, w jedno@ Pozbierane przez cienki promień,@
Kiedyś razem zbiorą się, zbiegną,@ Niby goście z otwartym czołem.

Ale tu, nie w niebie, na ziemi,@ Jak do domu brzmiącego dźwiękami,@ Byle
ich nie przestraszyć, nie zranić -@ Dobrze będzie, gdy dożyjemy.

Wybacz, proszę, co mówię ci teraz,@ Powtórz mi litera za literą.

Woroneż, 15"marca 1937

* * *

Jestem w lwiej jamie, w twierdzy osadzony@ I coraz niżej, coraz niżej
sięgam@ Przy dźwięków tych ulewie drożdżopłodnej -@ Od lwa silniejszej i od
Pięcioksięgu.

O jakże się przybliża twe wzywanie -@ Aż do przykazań rodu. A pierwotnie
-@ To pereł oceanowych nizanie@ I Tahitanek koszyki łagodne.

O, kontynencie śpiewu, który karze,@ Nadejdź niziną ciemności krzyczącą!@
Wszystkich cór naszych pierwotno-słodkie twarze@ Niewarte twego - pramatki
- paznokcia.

Czas mój na razie nie ma jeszcze granic,@ Towarzyszyłem zachwytom
wszechświata -@ Jak przytłumione na organach granie@ Wokoło głosu kobiecego
wzlata.

Woroneż, 12"lutego 1937

* * *

Albo pierwszego dźwięku na świetnym zebraniu,@ Który wzdłuż lasu smyczka
w głąb wyrusza,

I spływa wstecz, jeszcze leniwy, mierząc@ To miarą włókien, to znów miarą
lnu@ I spływa smółką - sam sobie nie wierząc -@ Z niczego, z nici, z
ciemności, ze snu -

Spływa do czułej maski, dopiero zrobionej,@ I do palców gipsowych, co
pióra się boją,@ Do powiększonych warg, czułości utwierdzonej,@ Do
gruboziarnistego dobra i spokoju.

Moskwa, styczeń 1934

* * *

Kłują mnie rzęsy. W piersi łza gorzka się burzy,@ Czuję bez strachu, że
musi, że musi być burza.@ Ktoś dziwny nagli, bym coś zapomniał czym prędzej
-@ Duszno, a jednak śmiertelnie chcę żyć w tej nędzy.

Z nary powstając na głos, co na mnie zawołał,@ Dziko się jeszcze, sennie
rozglądam dokoła -@ Tak człowiek w pasiaku szorstką pieśń wyśpiewuje,@ Gdy
nad więzieniem zorzy się pas ukazuje.

Moskwa, marzec 1931

* * *

Znowu bezsenność. Homer. I żagle napięte.@ Ten ciąg żurawi, to ogromne
stado,@ Które się wzniosło kiedyś nad Helladą:@ Ja do połowy przeczytałem
spis okrętów.

Niby żurawi klin w obce rubieże -@ Ponad głowami królów boska chmura
pienna -@ Dokąd, dokąd płyniecie? Gdyby nie Helena,@ Cóż dla was sama
Troja, o achajscy męże?

Wszystko żyje miłością - i Homer, i morza.@ Kogóż mam słuchać? Oto Homer
zamilkł@ I morze czarne szumi proroczo falami,@ I z ciężkim hukiem wzbiera
do wezgłowia łoża.

1915

---------------------------

Bułat Okudżawa

Bułat Okudżawa (1924); debiut w 1956 r. pt."Liryka", współczesny
trubadur potrafiący umiejętnie wypowiedzieć fabułki balladowe i myśl
doskonale muzycznie i wyśpiewać;

Zamek nadziei

Siedem dni tygodnia

I

Pierwszy dzień - największy dzień!@ Wszystko piękne - dnia pierwszego@ i
na wszystkim@ następnego@ dnia się kładzie krótki cień.

Ii

Drugi dzień - dzień spojrzeń jasnych,@ łowów dzień, odkrycia świata...@
Przekleństw nic nie zapowiada@ ani - niebios, ani - własnych.

Rzeczy mają sens bezsporny,@ jest bezsporne słów znaczenie@ i niesforny
głos przekory@ lekkomyślny jest jak szczenię.

Iii

Trzeci dzień - dzień szczęsnych godzin,@ cud nie do wypowiedzenia,@ gdy w
powodzi powodzenia@ tak powodzi się@ nad podziw.

Nikt na ucho ci nie szepcze@ słów przestrogi czy pogróżki...@ I zły los -
gdy obok drepcze -@ ma gliniane krótkie nóżki.

Łowy wróżą łatwą zdobycz,@ nie znasz troski ni kłopotów@ i kolejna kropla
potu@ boskiej ma ambrozji słodycz.

Iv

Czwarty dzień. Wzrok wbity w ścianę,@ osowiały i leniwy...@ Jakoś
przygasł nasz myśliwy,@ jakieś w oku ma wahanie.

Jakieś mu się plączą słowa@ o istnieniu@ niezgłębionym...@ Pot jest coraz
bardziej słony,@ coraz wstrzemięźliwsza mowa.

Ciesz się snem, pogodna łani!@ Ciesz się życiem, ptaku w niebie!@
Zatopnieliśmy w dumaniu@ o dobroci, prawdzie, chlebie...

Rozłupano łuk na drzazgi,@ strzelba wisi gdzieś bezczynna.@ Co zdawało
się drobiazgiem -@ główną staje się przyczyną.

V

Piąty dzień. Znów na rozstaje@ po roztopach zima wraca.@ Już po łowach! -
praca, praca...@ Z potu tylko sól zostaje.

Nie okupił życia tanio...@ Czym się przejął? Rzeczą którą?@ Wczoraj
diabła miał za skórą,@ refleksyjny dziś jak anioł...

Czyżby w nagłym objawieniu,@ lata własne licząc skrzętnie,@ dostrzegł
naraz w dniu powszednim@ więcej sensu niż zbawieniu?

Czyżby zgadł, że sadząc w pędzie,@ raz na czele, raz na przedzie -@ jak
nikogo nie dopędził,@ tak niczego nie wyprzedził?

Wszystko w końcu się sumuje -@ pnie się kto czy upadł nisko,@ znów się
pnie czy rezygnuje -@ w końcu się sumuje wszystko.

Vi

Szósty dzień. Od dawien dawna@ z drzwi tajemnych spadła kłódka:@ droga
tam - nad wyraz krótka;@ rzecz bolesna i zabawna.

Wszystko sprawdza się tu niczym@ pożegnalny krzyż na drogę.@ Chwila - i
po tajemnicy,@ no i dobrze, dzięki Bogu.

Wyruszymy bez gadania.@ bez biletu (ujdzie płazem!)@ i obejdzie się tym
razem@ bez walizek pakowania.

Wyruszymy bez bagaży,@ nie za wolno, nie za prędko,@ byle jak - i uśmiech
twarzy@ będzie nam@ jak trzcinka w ręku...

Niech się głupcy bawią w sądy:@ czy nadejdą chwile w dziejach,@ kiedy
dusz zetlałe lonty@ buchną ogniem@ lub od frontu@ zakołacze w drzwi
nadzieja!

Lżyj czy chwal! przeklinaj! módl się! -@ wczoraj, jutro, dziś pojutrze!
-@ nie skrojono nic na miarę:@ życie@ dłuższe jest nad wiarę,@ ale od
miłości@ krótsze.

Vii

Siódmy dzień. Wyjściowy dzień.@ Wolna droga. Masz wychodne!@ Bram
przechodnich czeka sień...@ Pożegnajmy się - przechodnie!

Andrzej Mandalian

Walc

Na arbackim podwórku słychać krzyki i śmiech,@ zwilgotniały już jezdnie
wokoło.@ Płaczcie, dzieci!@ Umiera marcowy śnieg,@ urządzimy mu@ pochówek
wesoły.

Będą w ciemnych komórkach łyżwy wasze rdzewiały@ I sterczały z kątów
narty jak piki...@ Płaczcie, dzieci!@ Już wkrótce zza rzeki białej@
przyskoczą dziarskie pasikoniki.

I obdarzą was sobą. Będzie ich cała masa.@ Będą was obskakiwać na
wszystkich spacerach.@ Płaczcie, dzieci!@ Już śnieg marcowy dogasa,@
niechaj więc pochowany będzie niby generał.

Fotografie przyjaciół

Pieniądze się zużywają,@ o słowach się zapomina@ trawa mnie się i wygina,

tylko twarze pozostają@ i znajome, bliskie oczy...@ Płaczą czy się
uśmiechają -@ żaden głos z nimi nie łączy.

Leją się z tych fotografii@ oceany biografii,@ a życie w nich
umieszczone@ do dna z naszym jest splecione.

I nie łzy, i nie udręki@ mogą tutaj być widoczne,@ nie zawiści, klęski
mroczne@ pokazują nam te scenki,@ nic tu z próżnej ciekawości,@ nic z
współczucia bezradnego...

Świat po prostu - nic innego,@ życie - żadnych cudowności.

Kochamy ich, szanujemy,@ za ich fart pijemy wódkę...

Modlitwa

Dopóki nam Ziemia kręci się, dopóki jest tak czy siak.@ Panie, ofiaruj
każdemu z nas, czego mu w życiu brak:@ mędrca obdaruj głową, tchórzowi dać
konia chciej,@ sypnij grosza szczęściarzom...@ I mnie w opiece swej miej.

Dopóki Ziemia obraca się, o Panie nasz, na Twój znak@ tym, którzy pragną
władzy, niech władza ta pójdzie w smak,@ daj szczodrobliwym odetchnąć, raz
niech zapłacą mniej,@ daj Kainowi skruchę...@ I mnie w opiece swej miej.

Ja wiem, że Ty wszystko możesz, ja wierzę w Twą moc i gest,@ jak wierzy
zabity żołnierz, że w siódmym niebie jest,@ jak zmysł każdy chłonie z wiarą
Twój ledwie słyszalny głos,@ jak wszyscy wierzymy w Ciebie, nie wiedząc, co
niesie los.

Panie zielonooki, mój Boże jedyny, spraw -@ dopóki nam Ziemia toczy się,
zdumiona obrotem spraw,@ dopóki czasu i prochu wciąż jeszcze wystarcza jej
-@ daj każdemu po trochu...@ I mnie w opiece swej miej.

Andrzej Mandalian

---------------------------

Borys Pasternak

Borys Pasternak (1890-1960) - ros. poeta, powieściopisarz; debiut w 1912
w piśmie zbliżonym do futurystów "Centryguga"; późniejsza poezja wypływa z
konfrontacji poeta-świat; zbiorki: "Bliźniak w chmurach"(1914) "Życie -
moja siostra" (1922) "Tematy i warjacje" (1932) "Powtórne narodziny"
(1932) "Przestwór ziemski" (1945) powieści: "Doktor Żywago" (1956);
laureat Nagrody Nobla (nie przyjął jej) w 1958 r.

* * *

We wszystkich rzeczach dotrzeć muszę@ Do ich istoty,@ W szukaniu dróg, w
rozterce duszy,@ W treści roboty.

Do sedna czasu ubiegłego,@ Do jego rdzenia,@ Do przyczyn, sensu
najgłębszego,@ Aż do korzenia.

Przez cały czas chwytajc nici@ Losów i zdarzeń,@ Odkrywać, kochać, żyć i
myśleć,@ Doznawać wrażeń.

O, gdybym tylko mógł najprościej@ I w słowach pierwszych@ O
właściwościach namiętności@ Złożyć pięć wierszy.

O grzechach i o wykroczeniach,@ Lękach, pogoniach,@ O mimowolnych
zaskoczeniach,@ Łakociach i dłoniach.

Wszystkie jej prawa bym ustalił@ I jej zasady,@ Wszystkich jej imion
inicjały@ Powtarzać radbym.

Wiersze jak ogród bym zakładał.@ Drżąc każdym nerwem,@ Kwitłyby lipy w
nich jak w sadach@ Rzędem, bez przerwy.

Do wierszy wniósłbym mięty wonie@ I wonie róży,@ Turzyce, sianokosy,
błonie,@ Łoskoty burzy.

Podobnie niegdyś Szopen robił:@ Prawdziwe cuda@ Folwarków, parków, gajów,
mogił@ W jego etiudach.

I jest w zwycięstwie osiągniętym@ Męka, gra żywa-@ Jak w łuku mocno
naciągniętym@ Sztywna cięciwa.



* * *

Kochać - niekiedy to Golgota,@ Lecz bez powikłań piękno twoje.@ Poznać
urody twej istotę@ To tajemnicę życia pojąć.

O wiośnie słychać słów szelesty,@ I prawd, i nowych odkryć szmery.@ Ty z
rodu tych aksjomów jesteś.@ Twój sens jest jak powietrze szczery.

Łatwo się zbudzić, wzrok odzyskać,@ Z serca słów zbędnych strząsnąć
śmierci@ I od tej pory być już czystym.@ To bardzo proste - w gruncie
rzeczy.

Hamlet

Ucichł gwar. Ja stanąłem na scenie@ I oparłszy się o drzwi, z daleka@
Usiłuję wyłowić w przestrzeni@ Odgłos tego, co w życiu mnie czeka.

We mnie godzą ciemnosci nocne@ I lornetki wprost skierowane.@ Jeśli tylko
możesz, Abba Ojcze,@ Przenieś kielich ten ode mnie, Panie.

Miły jest mi uparty Twój zamysł@ I się zgadzam zagrać w tej roli,@ Lecz
się toczy akcja innej dramy@ I tym razem, proszę, mnie zwolnij.

Bo następstwo scen ustalone,@ Kres tej drogi niezmiennie pewny.@ Jestem
sam. W obłudzie wszystko tonie.@ Przeżyć życie - to nie pole przebyć.

Szczęście

Ulewę wieczorną ogrody@ Wchłonęły. A wniosek stąd taki:@ Że szczęście tak
samo nas podda@ Udręce, jak chmurne orszaki.

Tak szczęście gwałtowne na pewno@ Wygląda twarz w twarz - rzeczywiste,@
Jak ulic po przejściu ulewy@ Zwycięstwo tysiąclistne.

Tam pokój zawarto. Jak Kain,@ Wtłoczony tam ciepłem przedmieści,@ Już
grzmot zapomniany, wyśmiany@ I czci pozbawiony przez liście.

Przez wyż. Kropli czkawką. I jeszcze@ Tym bardziej wyraźną, że przy tym@
Nie zliczyć zagajów: bo deszcze@ Rozlały się w deszcz jednolity.

Po liściach na płask. W oceanie@ Roztopu pączkowia. I na dnie@ Szumnego
adorowania@ Niebiosów wyznawców przykładnych.

Gąszcz krzewów nie został wyżęty.@ Krzywodziób kochliwy tak szczodrze@
Nie pryska ziarnami o pręty,@ Jak gwiazd rozsypiskiem - wiciodrzew.

Określenie poezji

To są - stromo spiętrzone poświsty,@ To jest - bryłek szczękanie
lodowych,@ To jest - noc, która lodem tnie liście,@ To - słowików-rywali
rozmowy.

To - groch słodki, zielony, zdziczały,@ To są - w strąkach szlochania
wszechświata,@ To - z pulpitów i z fletów Figaro@ Ponad grządką się gradem
rozpadał.

To, co noc znaleźć chciała tak bardzo@ W kąpieliska podbrzeżach i
toniach,@ Aby gwiazdę złowioną do sadza@ W dygocących i mokrych nieść
dłoniach.

Duszność - płyciej niż deski pod wodą.@ Olchą padło sklepienie
niebiosów.@ W głos by gwiazdom przystało chichotać,@ Ba, lecz wszechświat
to miejsce bez głosu.

Nasza burza

Jak kapłan, bzy spaliła burza,@ W oczy i w chmury dym nawiała.@ Spróbuj
zwichnięty mrówki staw@ Złożyć, nastawić drgnieniem warg.

Szczęk wiader w skos strącony w górze.@ O, co za chciwość: nieba mało?@
Sto serc bijących w rowie drży.@ Grom jak ofiarnik spalił bzy.

Łąka - w emalii. Sto serc z dreszczem,@ Jeśliby zziębło - lazur zdrapie.@
Lecz nawet zięba się nie kusi@ Brylantów rauszu strząsnąć z duszy.

Przy stągwiach burzę piją jeszcze@ Ze słodkich obfitości czapek,@ Krwawa,
burzliwa koniczyna@ W bryzgach malarzy bordo płynie.

Komary lgną do malin w sadach.@ Jednak z swą trąbką malaryjną@ Akurat tu
się, potwór, wdarł,@ Gdzie jest różowszy lata czar?!

Przez bluzę napuściwszy jadu,@ Czerwoną frunąć baleriną?@ Tam łobuzerskie
żądło wbić,@ Gdzie krew jest niby mokry liść!

O, uwierz mojej grze, jest szczera,@ Uwierz dudniejącej w ślad migrenie!@
Gniew dnia w ten sposób musi gorzeć@ Jak dziczka w czereśniowej korze.

Już uwierzyłaś? Teraz, teraz@ przybliż swą twarz, a w rozświetleniu@
Twego świętego lata - pomnij! -@ W pożar rozpalę ją ogromny.

Nie będę już przed tobą skrywał:@ Wargi swe chowasz w śnieg jaśminu,@
Czuję na moich ten sam śnieg,@ Na moich taje on we śnie.

Gdzie podziać moją radość żywą?@ W wierszach, w podziałkach na ośminie?@
Już dość ich popękanych warg@ Od jadów zapisanych kart.

One są z alfabetem w wojnie,@ Ich żar na twojej twarzy płonie.



przy współpracy

Wandy Grodzieńskiej

---------------------------

Włodzimierz Wysocki

Włodzimierz Wysocki (1938-1980); poeta-pieśniarz, aktor teatralny i
filmowy; autor powieści "Życie bez snu", dzienników, zapisków z podróży i
listów do przyjaciół.

Piosenki i Wiersze

Piosenka liryczna

Tu jodeł ramiona na wietrze wciąż drżą,@ Trwożliwie szczebioczą tu
ptaki,@ Baśniowy matecznik to wieczny twój dom -@ Wydostać się stąd nie
potrafisz.

Cóż, czeremcha samotna z żałości niech schnie,@ Niech jak deszcze bzu
opadają,@ Wszystko jedno - natychmiast zabieram stąd cię@ Do pałacu, gdzie
flety nam grają!

Twój las czarnoksiężnik na zawsze chciał skryć@ Przede mną, zatopić w
przestrzeni,@ By nikt ci nie dowiódł, że można też żyć@ Szczęśliwie poza
tym schronieniem.

Cóż, rosa na liściach przed świtem niech schnie@ I niech księżyc z
chmurami trwa w sporze,@ Wszystko jedno - natychmiast zabieram stąd cię,@
Upatrzyłem już domek nad morzem.

O której godzinie, którego dnia chcesz@ Ostrożnie wyjść mi na spotkanie,@
Gdy wreszcie mógł będę na rękach cię nieść@ Do miejsca, gdzie ze mną
zostaniesz?

Porwę cię, jeśli wolisz, lecz sygnał mi daj,@ Sił już brak - inni krócej
czekają.@ Przecież nawet w szałasie możemy mieć raj@ Jeśli pałac i domek
ktoś zajął.

Bogusław Wróblewski

W górach

Tu każdy swój szczyt odnajdzie wśród chmur,@ kamienne potoki spływają tu
z gór,@ tu krok nieostrożny i już lecisz w przepaść jak głaz@ i można
niejeden obejść próg,@ lecz nam się zachciewa trudnych dróg@ jak marszu w
pierwszej lini w wojny czas...

Kto z losem tu mógł za bary się brać@ ten wie, co jest wart, ten wie, na
co go stać,@ bo choćbyś tam w dole odwagi miał w sobie za stu,@ na dole tam
nie znajdziesz, nie,@ przez całe szczęśliwe życie swe@ ni jednej dziesiątej
tych trudów, tych cudów, co tu!

Wśród kwiatów i wstąg nie będą cię nieść,@ z gładkości drwi nagrobnych
rzeźb@ ten kamień, co spokój wieczysty być może ci da@ i tylko znicz, co
świt, co świt@ zapłonie dla ciebie w słońcu szczyt,@ któregoś nie zdobył i
który zwycięsko wciąż trwa.

I niech mówią i niech kraczą niech,@ świat w marszu pożegnać mniejszy
grzech,@ niż sadłem się w miękkim piernacie zadławić wśród snu,@ a znajdą
się i tak i tak@ ci, którzy twój podemną szlak@ i dojdą do celu i piersiach
nie zabraknie tchu.

A wisząc u pionowych ścian@ na traf szczęśliwy nie licz tam,@ prezentów
od losu nie zyskasz tu ty, ni twój druh,@ licz tylko na swe ręce dwie,@ na
dłoń przyjaciela i módl się@ by była łaskawa wam lina wiążąca was dwóch.

I stopnie rób i wytęż wzrok@ i cofać się nie próbuj nawet o krok,@ a w
chwili zwycięstwa, gdy serce rozśpiewa się zbyt,@ zachłyśnij się radością
swą@ nim zaczniesz zazdrościć temu, co@ zaczyna marsz i niezdobyty przed
sobą szczyt...

Wojciech Młynarski

Pożegnanie z górami

W hałas miast, w ulic nurt, w pisk klaksonów i kół -@ powracamy, choć tam
próżno szukać nam miejsca.@ Opuszczamy już szczyt, opuszczamy się w dół,@
zostawiając wśród gór swoje serca.

Refren: Więc uciszcie swarliwe swe chóry -@ nikt przekonać nie będzie
mnie mógł -@ wszak od gór lepsze są tylko góry,@ te, na których nie stawiał
jam stóp,@ te, na których nie stawiał jam stóp.

Kto w nieszczęściu by chciał bez oparcia sam być?@ któż wbrew sercu by
chciał od szczęśliwej zbiec chwili?@ Lecz schodzimy i my, zostawiając nasz
szczyt,@ cóż bogowie też przecież na ziemię schodzili.

Refren: Więc uciszcie...

Tyle słów, tyle snów, tyle pieśni wciąż w nas@ budzą góry i chcą, abyśmy
zostali,@ lecz schodzimy, na rok lub na zawsze, gdy czas,@ byśmy znów,
byśmy znów, byśmy znów powracali.

Refren: Więc uciszcie swarliwe swe chóry -@ nikt przekonać nie będzie
mnie mógł -@ wszak od gór lepsze są tylko góry,@ te, na których nie stawiał
jam stóp,@ te, na których nie stawiał jam stóp.

Bohdan Zadura

Rozstrzelanie

górskiego echa

Na cichej przełęczy, gdzie wiatrom nie wadzą już skały,@ gdzie taka jest
grań, że wspiąć na nią nie zdołał się nikt,@ wśród gór sobie echo wesołe
wysoko mieszkało@ i głos wydawało na krzyk, człowieczy każdy krzyk.

Samotność straszliwa gdy tak się zaciśnie na gardle,@ że ledwie zdławiony
się w przepaść osunie twój głos,@ wołanie o pomoc wnet echo podniesie
upadłe@ i wzmocni, doniesie do uszu przyjaciół twych wprost.

To widać nie ludzie, szaleju, blekotu popiwszy,@ by słychać nie było
tupotu, chrapania ich już,@ zjawili się żywy ten wąwóz na zawsze uciszyć@ i
echo związali, i knebel wepchnęli do ust.

Przez całą noc trwała mordercza zabawa wśród śmiechów@ i echo milczące z
nich każdy pod obcas swój brał.@ Pod świt rozwalili to górskie, to górskie
echo@ i łzy wytrysnęły jak żwir spośród zranionych skał.

Bohdan Zadura

Prawda i blaga

Prawda subtelna wytwornie ubrana chodziła -@ Każdy, wesoły choć goły,
miał przykład z niej brać;@ Blaga prostacka tę prawdę do siebie zwabiła:@
"Zostań, odpocznij, wszak możesz wygodnie tu spać".

Kiedy już prawda naiwna na dobre usnęła,@ Śniła rozkosznie i miękko
wtuliła się w koc,@ Blaga brutalnie z niej całe okrycie ściągnęła -@
Grzejąc jej ciepłem swe ciało spędziła tę noc.

Przed świtem blaga z tapczanu podniosła się nago,@ Baba jak baba -
obrazek to stary jak świat,@ Nie ma różnicy za grosz między prawdą a
blagą,@ Gdy, oczywiście, zupełnie pozbawić je szat.

Zręcznie wyplotła jej z włosów wstążeczki błyszczące,@ Suknię zmierzyła
na oko, wciągnęła dessous,@ Wzięła jej dowód, zegarek, zgarnęła pieniądze,@
Szpetnie zaklęła, splunęła, uciekła co tchu.

Rano, gdy prawda z letargu ocknęła się wreszcie,@ Naga i sadzą pokryta,
zmarznięta na kość,@ Wstyd ją ogarnął i lęk: jak pokaże się w mieście?@ Czy
w tej okropnej postaci rozpozna ją ktoś?

Śmiała się jednak, gdy w pierś jej kamienie ciskali:@ "Wszystko to blaga,
choć teraz ubrana jak ja".@ Dwaj urzędnicy rozwlekły protokół spisali,@ W
którym z godności ją chcieli obedrzeć do cna.

Długi protokół się kończył obłudną tyradą,@ Z palca wyssanych zarzutów
stawiano w nim moc,@ "Taka łachudra ma czelność nazywać się prawdą,@ A
nawet ciuchy w rynsztoku straciła przez noc".

Choć naga prawda na Boga się klęła - wciąż słabła,@ Długo musiała się
tułać i żebrać jak dziad.@ Blaga tymczasem już gdzieś konia z rzędem
ukradła,@ Na którym dumnie przemierza do dziś cały świat.

Mówią, że ktoś uparcie o prawdę wojuje,@ Lecz w jego mowach nie widać tej
prawdy ni krzty.

Bogusław Wróblewski

Na ten chłód...

Na ten chłód, na ten ziąb@ co tak goni nas gdzieś?@ Co tak ciągnie wciąż
dalej i w głąb?@ Trzeba ruszać, pal sześć!@ Na ten chłód, na ten ziąb...

Dziwna rzecz, dziwna rzecz,@ od topoli i brzóz@ odchodzimy na Północ, hen
precz.@ Czy tam cieplej, gdzie mróz?@ Dziwna rzecz, dziwna rzecz...

Ciepły mieliśmy kąt,@ lecz ruszyliśmy w świat.@ Pewno jakiś w nas samych
tkwi błąd?@ Bo tak zawsze - pod wiatr,@ bo tak zawsze - pod prąd

Do powrotu ten sam@ naraz wzywa nas głos,@ co na oślep gnać w dal kazał
nam.@ Gdzie ów szczęsny jest los?@ Może tu? Może tam?

Ziemowit Fedecki
11)
21)
31)
41.
l1.1.1.1.1.1
rI.A.1.a




Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Syrokomla wybór poezji
Ryl Wybór prozy różnych autorów
Stachura Edward Wybor poezji
4 Leopold Staff Wybór poezji wstęp BN oprac M Jastrun
Kazimierz Wierzyński Wybór poezji
Ryl Małgorzta opracowania[3] Ryl Wybór satyr
Los ludu i idee patriotyczne w poezji Konopnickiej
Trendy w światowej produkcji i obrocie narkotykami
Pajewski I wojna światowa
Ironia w poezji
III wojna światowa

więcej podobnych podstron