Dean Devlin Roland Emmerich Dzień Niepodleglości 01

background image

Dean Devlin
Roland Emmerlich
Stephen Molstad

Dzień Niepodległości

MORZE SPOKOJU było niesamowicie martwym pustkowiem. Wyglądało niczym milczący
grób o kształcie krateru,
pełen kamieni i pyłu. Na pokrywającym powierzchnię szarym pyle widniały jedynie dwie
pary odcisków stóp. Siady
były tak wyraziste jak w dniu, w którym powstały. Rozchodziły się na odległość piętnastu
kroków we wszystkich
kierunkach, tworząc wzór jakby kwiatu, w środku którego stała platforma ładownika
księżycowego – dziwna,
błyszcząca konstrukcja, wsparta na czterech łapach, stanowiąca plątaninę rur i złotej folii.
Przypominała drabinki dla
olbrzymów z nieziemskiego ogródka jordanowskiego.
Wschodząca nad horyzont Ziemia stanowiła swym błękitem ostry kontrast z bezbarwną,
monotonną okolicą, w
którą wbito sejsmometr zdolny wykryć w odległości osiemdziesięciu kilometrów upadek
meteorytu wielkości
ziarnka grochu. Obok tego urządzenia tkwił chromowany maszt z amerykańską flagą. Okolica
była usłana
najrozmaitszymi śmieciami: nie wykorzystanymi workami na próbki, pojemnikami po
aparaturze naukowej i samą
aparaturą, pamiątkowymi drobiazgami i wszystkim, co astro-nauci z Apollo 11 uznali za
zbędne w powrocie do
domu. Obszar wielkości pola baseballowego przypominał miejsce gwałtownie przerwanego
pikniku, zakończonego
paniczną ucieczką uczestników, którym zabrakło czasu, by się spakować. Przez te wszystkie
lata, jakie minęły od
odlotu, nie poruszyło się tu nic – nawet ziarenko piasku. Armstrong i Aidrin uczynili bardzo
wiele dla ludzkości i
zostawili tonę śmieci dla przyszłych mieszkańców Księżyca.
Stan panującego na lądowisku bezruchu zaczął się powolutku zmie-|riać. Nastąpiło
leciusieńkie drżenie, które przez
wiele godzin przybierało Ba sile, ale było tak słabe, że niewyczuwalne nawet dla tego
niezwykle żutego
sejsmometru. Stale jednak rosło, toteż w końcu urządzenie ożyło zaczęło wysyłać ostrzeżenie.
Ale było niczym
strażnik-niemowa, gdyż uże różnice temperatur występujące na Księżycu w dągu tygodnia
iszczyły nadajnik
radiowy.
Wstrząsy gruntu stały się tak silne, że ze skraju jednego z odcisków osunęło się ziarenko
piasku, a potem
następne i następne. Teren wyraźni zadrżał, powodując zachwianie się masztu z flagą, która
załopotała na ni
istniejącym wietrze, a odciski stóp kolejno zaczęły znikać.

background image

A potem niebo przesłonił poruszający się den. Na pewien cza pogrążył cały krater w mroku,
gdyż zasłonił
Słońce. Im bliżej się zna jdował, tym bardziej drżała powierzchnia. A czymkolwiek by był,
jeg ogrom wyraźnie
dowodził, że nie wysłano go z Ziemi.
SKALISTA RÓWNINA PUSTYNI w Nowym Meksyku jest ta samo bezludna i sprawia
równie niesamowite wrażenie
jak powierzchni Księżyca. Tysiące kilometrów czerwonej pustki i twardych wzgórz z w)
palonej gliny, zamieszkane
wyłącznie przez gryzonie, jaszczurki oraz kilk tysięcy gatunków owadów. Tylko te
stworzenia zaadaptowały się d
tutejszego środowiska.
O pierwszej w nocy 2 lipca było to chyba najcichsze miejsce na cał< planecie. Jedyne ślady
cywilizacji na tym
pustkowiu stanowiły denk nitka asfaltu, od której odbiegała gruntowa droga wijąca się wśró
wzgórz, i częśdowo
ukryta w krzakach drewniana tablica z napisem: NATIONAL AERONAUTICS AND SPACE
ADMINISTRATION, SET Ci, którzy legalnie czy bez przepustki pojechaliby dalej aż na
szcz} najbliższego wzgórza, ujrzeliby dekawy obrazek: długą dolinę, gdzi ustawiono dwa
tuziny anten satelitarnych, o średnicy ponad pięćdziesięd metrów każda.
Wykonano je z precyzyjnie połączonych stalowych el< mentów, pomalowanych na biało. W
nocy były oświetlone
czerwonyn lampkami ostrzegawczymi, umieszczonymi nad ogniskową talerza. Świa ła te
zainstalowano ku
przestrodze nieostrożnych pilotów, dla któryc dolina pełna stalowych konstrukcji mogłaby
stać się śmiertelną
pułapką
Zespół gigantycznych radioteleskopów postawiono z dala od zgiełk i zanieczyszczeń
typowych dla
dwudziestowiecznego świata. Wielomili( nowe dotacje ze strony amerykańskiego rządu
pozwoliły zrealizować t
przedsięwzięde. Astronomowie zdołali bowiem przekonać polityków, i należy zająć się
rozwiązaniem zagadki
niemal równie starej jak ludzkośl Chodziło o znalezienie odpowiedzi na pytanie: „Czy
jesteśmy sami v
wszechświede?”
Potężne czasze zbierają, a towarzysząca im elektronika wzmacni dźwięki emitowane przez
niezliczone gwiazdy,
kwazary i inne dała niebif skie. Dźwięki te nie dość że są słabe, to jeszcze niewyobrażalnie
stan ponieważ fale
radiowe płyną z prędkośdą światła, a to znaczy, iż o Słońca do Ziemi doderają po ledwie
ośmiu minutach, za to od
najbliższa nam gwiazdy dopiero po czterech latach. Większość kosmicznego hałas ów
zbieranego przez dwanaście anten miała miliony lat i posiadała moc nie liczoną w dziesiątych
częściach wata.
Mimo to owe elektroniczne uszy nie były na tyle czułe, iż potrafiły zrekonstruować obrazy
dał zbyt odległych,
, by dało się je dostrzec przez teleskopy optyczne.
Zaś, Pod powoli obracającymi się antenami zbudowano z prefabrykatów na- dom
wyposażony w trzy sypialnie.

background image

Pełnił on funkcję stanowiska na-;go słuchowego, w którym analizowano dane wyłapywane
przez anteny. Poza
sypialniami budynek był wypełniony elektronicznymi cudami, a wśród nich królował potężny
komputer
przetwarzający dane. Proces ten odbywał się automatycznie, co i tak nie zmieniało faktu, że
tak przez cały czas
dyżur pełnił jeden z astronomów. Tak na wszelki nią wypadek.
vy- Obecnym dyżurnym był Richard Yamuro, który zyskał sławę dzięki Ika pracy nad
fenomenem „Czerwonej
zmiany”, związanym z kwazarami. Do Dwa lata potem dostał propozycję przejścia z
Uniwersytetu Bolońskiego
do stacji badawczej realizującej program SETI. Z oferty skorzystał czym iłęj prędzej, mimo
niedogodności
związanych z życiem w Nowym Meksyku. Łka SETI (Search for Extra Terrestial
Intelligence), czyli Poszukiwanie
•ód Pozaziemskiej Inteligencji, jako program naukowy zaistniało w latach sześćdziesiątych
dwudziestego wieku.
Przyczyniła się do tego grupa, jak ich określano, „narwańców”. Fakt, że zespół inicjatorów
stanowili najle-TI psi
uczeni globu, jedynie rzecz przyspieszył. Ich pomysł był stosunkowo prosty, ponieważ
opierał się na wykorzystaniu radia. Przy jego pomocy żyt można łatwo nadawać i odbierać
wiadomości nawet na dużych dystan-Izie sach. Fale radiowe przenikają przez chmury
gazowe, a nawet planety, du toteż mogą pokonywać praktycznie nieskończone przestrzenie
de- wszechświata. A więc najlepszym sposobem nawiązania międzygwiezdnej mi łączności
jest wysłanie sygnału radiowego – jeśli ktoś, gdzieś wśród at- gwiazd chciał się z kimś
skomunikować, to na pewno tak zrobił. W efek-fch cię, po latach przepychanek w kongresie,
SETI otrzymało fundusze na ;ą. Dziesięcioletnie badania nieba nad pomocną półkulą. Pod
nadzorem ku NASA wybudowano instalację w Nowym Meksyku i dwie inne w Aredbo io- w
Puerto Rico i w Lanai na Hawajach.
To Yamuro, jak każdy na dyżurze, umierał z nudów, a miał jeszcze dwie że godziny do
czwartej rano, kiedy to mógł
użyć czaszy do własnych badań. ść. Właśnie z tego powodu nocne dyżury cieszyły się
największą popularno-we śdą.
Tym razem Yamuro spędzał czas na wyimaginowanej grze w golfa (waz z komentarzem
sprawozdawcy sportowego). Papierowy kubek, lia widinowany między elektronikę,
zastępował osiemnasty dołek na polu ie- jPebbłe Beach. Zgodnie z wymyślonym
scenariuszem, zawodnik był od go o siedem metrów i miał ostatni, decydujący strzał.
Naukowiec »amiętał się przy tym tak, że zamiast elektronicznych filtrów oraz ego sprzętu
widział rodzinę w napięciu czekającą na wynik. Na ioment utkwił wzrok w zdjęciu Cada
Sagana (z autografem), co miało
mu pomóc w koncentracji, po czym zdecydowanym uderzeniem kijs posłał piłeczkę ponad
wykładziną.
Piłeczka odbiła się od brzegu kubka i poleciała w bok, a Yamuro pad na podłogę, prawie
słysząc jęk zawodu
kibiców. W rzeczywistości do jeg( uszu docierał dźwięk brzęczyka czerwonego telefonu.
Głupoty natych miast
wywietrzały mu z głowy. Czym prędzej wstał, podniósł słuchawka i uważnie wysłuchał
syntezowanej wiadomości.
Czerwony telefon nie by bowiem podłączony do zewnętrznej linii, lecz do komputera i
odzywał sil niezwykle rzadko

background image

- jedynie wówczas, gdy komputer trafił na sygna mający jakiś logiczny, zamierzony wzór.
Podawał wtedy jego
koordynata i na wszelki wypadek uruchamiał alarm, rozświetlając całą konsolet sterowniczą
pulsującymi
czerwonymi lampkami.
Klnąc pod nosem z wrażenia, Yamuro zapisał dane i nałożywsz; słuchawki, siadł przy
konsolecie. Nic.
Zgodnie z regulaminem powinien zaalarmować pozostałych nauko wców. Biorąc jednak pod
uwagę porę,
postanowił zaczekać z wstąpienien do „Klubu fałszywego alarmu” i sprawdzić, co też
wywołało reakcji komputera.
Zwykle dźwięki pochodziły z nowego satelity szpiegowskieg< albo były wołaniem o pomoc
któregoś z pilotów.
Wprowadził kod umożliwiający ręczne sterowanie czaszą numer jeden wystukał zapisane
namiary... i
podskoczył: ze zwykłych trzasków i zgrzy tów wyłonił seńę wyraźnych dźwięków
brzmiących prawie jak instrumen
muzyczny. Najbardziej przypominało to odgłos gry na organach kośdel nych proszących się o
strojenie.
Jeden rzut oka na czytnik częstotliwości utwierdził go w przekonaniu że jest to sygnał – tony
oscylowały w
przedziale znanym jako pasm< wodoru. Nadal w stanie lekkiego szoku, ale już bez wahania
sięgnął pi zwykły
telefon i wcisnął pierwszy numer autowybierania.
To, co DZIAŁO SIĘ w pokoju dziesięć minut później, przypomi nało high-tech pijama party.
- Wokół głównego
pulpitu tłoczyli się mnif lub bardziej zaspani astronomowie, w mniej lub bardziej
niekompletnyd strojach. Zaspani
byli raczej mniej niż bardziej, za to stroje były bardzif niż mniej kompletne. Słuchawki
wędrowały z głowy na
głowę, co nikom nie przeszkadzało w koncentracji. Nic więc dziwnego, że nim szefów
projektu Beulah Shore,
zajmująca jeden z wolno stojących domków dotarła na miejsce, wśród jej podwładnych
panowało już przekonani o
nawiązaniu autentycznego kontaktu z obcą cywilizacją.
Beulah usiadła pod plakatem z napisem: WIERZĘ W MAŁE ZIELO NE LUDZIKI (który
własnoręcznie
przykleiła kiedyś do śdany), pode jrzliwie przyjrzała się Yamuro i wzięła od niego słuchawki
z komen tarzem:
- Lepiej, żeby to znowu nie był jakiś ruski satelita! 10
Przez dobrą chwilę słuchała z kamienną twarzą. Już pierwsze takty )owtarzającej się
sekwencji przekonały
szefową, że tym razem faktycznie de było to nic ziemskiego. Uzasadnić tego nie potrafiła, ale
też nie miała lenia
wątpliwości. Jednak jako naukowiec zmusiła się do sceptycyzmu -olejny fałszywy alarm nie
wyszedłby na dobre
ani SETI, ani jej współ-iracownikom.
- Interesujące – przyznała, z miną pokerzysty zdejmując słuchawki -le bez przesadnego
optymizmu, proszę.

background image

Najpierw sprawdzimy trajektorię rodła. Daug, zadzwoń na Aredbo i podaj im koordynaty!
Arecibo było odludną nabrzeżną doliną we wschodniej części Puerto Uco, gdzie jak mawiali
złośliwi, ptaki zawracają. Tam właśnie usytuowało największy na świecie radioteleskop
liczący tysiąc metrów średnicy. ‘zy Usługujący go naukowcy po telefonie z Nowego
Meksyku czym prędzej trzerwali własne badania i przestawili potężną czaszę na podane
paramet-o- y. Wydruk z komputera pojawił się w Nowym Meksyku w rekordowym sm zasie,
ponieważ oba ośrodki pozostawały ze sobą w ciągłej łączności g? Rięki szybkościowym
modemom przesyłającym przez kontynent strumie-de danych w obie strony.
- To musi być błąd! - wykrztusił zaskoczony i nieco przestraszony )oug, spoglądając na
.wychodzącą z
drukarki kartkę.
- Zgodnie z wyliczeniami, od źródła sygnału dzieli nas trzysta (siemdziesiąt pięć tysięcy
kilometrów -
przeczytał Yamuro i dodał coś, czego wszyscy obecni zdawali sobie sprawę: - To znaczy, że
nadają Księżyca.
Beulah Shore podeszła do jedynego w pomieszczeniu okna i patrząc na rebrzysty sierp,
powiedziała dcho:
- Wygląda na to, że możemy mieć gości... Milej by było, gdyby ląjpierw zadzwonili! i-
NAPRZECIWKO BIAŁEGO DOMU, po drugiej strome Potomacu, sj najduje się potężna,
piędoboczna budowla znana jako Pentagon. Mimo ż na dwie godziny przed świtem przebywa
tam ledwie pięć tysięcy iracowników, nie oznacza to, że kompleks jest nieczynny, albo że nic
się v nim nie dzieje. Największe biuro świata, będące siedzibą bizantyjskiej a węcz
biurokracji sił zbrojnych Stanów Zjednoczonych Ameryki Północ-r, ej, jest w praktyce
niewielkim miasteczkiem z garażami, restauracjami e szpitalem (nie wspominając o
fryzjerze).
Dwie godziny przed świtem na części parkingów wrzało jak co dzień, ^)- iy wywożono góry
śmieci, a dostarczano
sterty zapasów, od papieru le- iczynając, na podpaskach kończąc. Nic więc dziwnego, że nikt
nie n- wródł uwagi na
demnego forda na cywilnych numerach, który zgrabnie a z nadmierną prędkośdą podjechał na
najbliższe wolne
miejsce przy ównym wejśdu.- Gdyby ktoś obserwował ów samochód, zdziwiłby się 11
nieco widząc, że wysiada z niego pięciogwiazdkowy generał. Pota wojskowy omal nie
wyważył drzwi wejściowych,
tak mu się spieszyło.
Generał William M. Grey był głównodowodzącym sił kosmicznyc i reprezentantem Space
Command w
połączonym komitecie szefó sztabów. Zaledwie trzy kwadranse wcześniej jeszcze spał sobie
spokojni we własnym
łóżku. Jednak mimo sześćdziesiątki na karku zjawił si w biurze nienagannie ubrany, ogolony i
przytomny jak na
oficei przystało.
Po drodze dołączył do niego oficer dyżurny USS Space Comman( pułkownik Ray CastiUo, i
bez słowa
poprowadził do otwieranej kari magnetyczną windy.
- Kto jeszcze wie? - spytał zwięźle Grey, ledwie zamknęły się za nin drzwi.
- SETI w Nowym Meksyku, bo oni to wykryli. Około drugi odebrali sygnał radiowy, który
próbujemy
zinterpretować, sir. Jak dotą bez rezultatów, mimo iż powtarza się cyklicznie.
- Zawiadomili prasę?

background image

- Na razie nie. Zgodzili się poczekać. Teraz robią dodatkowe testy.
- Wiedzą w ogóle, co to jest? Albo skąd się wzięło?
- Nie, sir. Są tak samo zaskoczeni jak my.
Grey skrzywił się z niesmakiem – powszechnie wiedziano, że dene wuje go brak
zdecydowania, a jeszcze bardziej
bezradność (zwłaszc;
u podkomendnych). Na szczęście jazda windą dobiegła końca i drzi otworzyły się na korytarz
prowadzący do
podziemnej sali. Pomieszczeni zaprojektowane i zbudowane pod koniec lat
siedemdziesiątych, mia owalny kształt.
Wewnątrz znajdowało się sześćdziesiąt konsolet radar wych, wokół których biegło
wyniesione na półtora metra
przejście. Bior pod uwagę wyposażenie, najbardziej rzucała się w oczy panoramiczi mapa
komputerowa,
wbudowana w jedną ze śdan. Z zasady poło\> konsolet działała dwadzieścia cztery godziny.
Śledziła wszystko, co
tyli poruszało się po niebie (z samolotami pasażerskimi włącznie). W dodatl specjalnie w tym
celu umieszczone na
orbitach satelity obserwowa wszelkie znane na świecie silosy rakietowe. Amerykańskie też:
tak i wszelki wypadek.
- Proszę spojrzeć, sir. - CastiUio wskazał na rząd zwykłych monit rów, dostrojonych do stacji
CNN.
Co kilka sekund następowało zakłócenie obrazu, które po chw mijało, by po parunastu
sekundach znów się
pojawić.
- Każdy przekaźnik satelitarny zachowuje się w ten sposób, sir. Na także – wyjaśnił
pułkownik. - Jednak mimo
wszystko udało nam s zrobić to zdjęcie.
Na podświetlonej od spodu szklanej płycie znajdowało się pokaźny rozmiarów przeźrocze
wykonane w
podczerwieni. Przedstawiało ob kształt na tle gwiazd; było jednak tak niewyraźne, że Grey
nie mó
oten dokładniej się w nim rozeznać. Wokół stołu stało kilku specjalistów od 3. interpretacji
zdjęć lotniczych,
spokojnie czekając na opinię generała. Nyd - Wygląda jak gigantyczne gówno – ocenił po
chwili Grey z nie-efo\
smakiem.
Castiiio uśmiechnął się po raz pierwszy od kilku godzin i położył na blade drugą podobiznę
obiektu, faktycznie
przypominającego kupę.
- Oceniamy, że to coś ma około pięciuset pięćdziesięciu kilometrów średnicy i masę mniej
więcej jednej
czwartej Księżyca, sir.
- Ciężka cholera! - westchnął z uznaniem Grey. - Faktycznie duże gówno! Nie jest to
przypadkiem meteor?
Oficerowie spojrzeli na siebie z zaskoczeniem: najwyraźniej głównodowodzący nie został
należycie
przygotowany.
- Z całą pewnością nie, sir – odezwał się wreszcie jeden.
- A skąd ta pewność?

background image

- Bo zwalnia od chwili, w której go zauważono.
Na twarzy generała pojawił się najpierw wyraz zaskoczenia, a po sekundzie zrozumienia. Bez
chwili wahania
podszedł do najbliższego telefonu i wybrał domowy numer sekretarza obrony.
- Tu generał Grey... Co?!... Wiem, że śpi, o tej porze wszyscy normalni ludzie śpią; proszę go
natychmiast
obudzić!
THOMAS WHITMORE, lat czterdzieści osiem, wstawał dość wcześnie. Nadal w piżamie,
leżał w łóżku z okularami na
czubku nosa i przeglądał stos gazet. Duszna noc dała mu się we znaki, chociaż miał [aro
sypialnię z klimatyzacją.
Postanowił, że już nawet nie będzie próbował orą< zasnąć, pomimo że dopiero wybiła
czwarta. Akurat gdy spojrzał
na i zegarek, zadzwonił telefon. Podniósł słuchawkę, nie odrywając wzroku od artykułu na
temat żeglugi
śródlądowej.
- Halo?
- Cześć, przy stój niaczku. - Głos był niewieści i do tego znajomy, toteż odłożył gazetę.
- Proszę, proszę, nie spodziewałem się usłyszeć de przed południem. Mogę d w czymś
pomóc?
- Właśnie się rozbieram. Potowarzyszysz mi, kochanie? Thomas Whitmore uniósł brwi – taka
propozycja nie
trafiała się często. Nawet od własnej żony.
- Tutaj jest czwarta rano – przypomniał. - Zdaje się, że dopiero weszłaś. Sit - Zgadza się –
odparła ponurym
głosem.
- Chyba masz ochotę mnie udusić. Ycł - Zastanawiam się nad tą ewentuamośdą. >bh -
Federalne prawo
dokładnie precyzuje kary za uszkodzenie delesne [óg osoby pełniącej taką funkcję jak moja.
Dlaczego tak późno
wródłaś?
13
- Bo przyjęcie odbywało się w Malibu i zamknęli Padfic Coai Highway z powodu zalania
jezdni wodą. Pewnie
gdzieś na morzu był trzęsienie ziemi i stąd wysokie fale.
- Dobra, co powiedział Howard? - Pani Whitmore na prośbę męż| wyjechała do Los Angeles,
aby przekonać
Howarda Story’ego, jedneg z największych producentów reklam w Hollywood, do wzięcia
udział w kampanii
Whitmore’a.
- Zgodził się.
- Doskonale. Jesteś wspaniała i obiecuję, że nigdy więcej nie poprósz de o coś podobnego.
Dzięki, kochanie.
- Zawsze wiedziałam, kiedy łżesz – poinformowała go rzeczowo. Właśnie teraz też to robisz.
Jedną z cech, które Marilyn Whitmore uwielbiała u swojego mężi była absolutna
nieumiejętność kłamania.
Wyłączyła światło w swoim hotelowym apartamende i wśliznę! Się do łóżka. Nienawidziła
blichtru zachodniego
wybrzeża. Nie pała! Też sympatią do tutejszych mieszkańców zajmujących się produkcj
różnego rodzaju filmów. Na

background image

przyjędach, urządzanych z niezwykłyi przepychem, każdy popisywał się znajomośdami i
próbował wywrze duże
wrażenie na rozmówcy, opowiadając o swoich wielkich przeć! Sięwziędach. Marilyn
zdecydowanie wolała boso i w
dżinsach kred się koło domu.
- Trudno, muszę się przyznać – powiedział skruszonym tonem ma żonek. - Leżę w łóżku koło
ślicznej brunetki!
Była to zresztą święta prawda – obok niego leżała sześdoletnia pod( cha imieniem Patrycja.
- Chyba nie pozwoliłeś jej całą noc oglądać telewizji?!
- Powiedzmy, że część nocy...
- To mama?! - zainteresował się nagle wytrącony ze snu obiel konwersacji.
- Ktoś się właśnie obudził i chce z tobą porozmawiać. - Tom uśmi< chnął do córeczki. -
Kiedy przylatujesz?
- Jutro po lunchu.
- Wspaniale. Zadzwoń z samolotu. Kocham de i oddaję słuchawk zanim zostanie mi brutalnie
wydarta przez to
słodkie stworzenie.
Sięgnął po pilota i włączył telewizor. Trafił na jakąś publicystyczr debatę o polityce, ale
pierwsze, co zauważył,
to cykliczne zakłócenia obraz co kilkanaśde sekund zmieniał się w pionowe pasy, które
zwijały s i znikały. Na
jakość głosu nie miało to jednak żadnego wpływu, tot( wypowiedzi dyskutantów były
wyraźnie słyszalne.
- ...mówiłem podczas kampanii prezydenckiej i powtarzam to teraz perorował łysy jegomość
w szelkach. - Ten
rodzaj przywództwa, jął prezydent zaprezentował podczas wojny w Zatoce, nie ma nic
wspólneg z wymaganiami
polityki wewnętrznej i z umięjętnośdami potrzebnyn 14
ilitykowi, by przetrwać w Waszyngtonie. Jego niedoświadczenie coraz ęściej daje znać o
sobie. Notowania
prezydenta nieustannie spadają.
- Jest pan zupełnie jak zepsuty zegarek: ma pan rację dwa razy lennie – stwierdziła gładko
uczesana kobieta
siedząca obok łysego. -dnak tym razem zgadzam się z panem: administracja ugrzęzła w
gąszczu wnętrznych
układów. Prezydent znalazł się w mętnej wodzie zwanej agmatyką polityczną, w której
republikańskie rekiny czują
się jak siebie w domu.
- Gdzie oni znajdują takich palantów?! - mruknął zdegustowany hitmore, próbując dostroić
telewizor.
Patrycja natomiast odłożyła słuchawkę, znalazła pilota i energicznie dęła się do szukania
programu z kreskówkami.
Kreskówek nie było na dnym, za to zakłócenia występowały na wszystkich.
- Kotku, jest za wcześnie na kreskówki. Musisz jeszcze trochę pospać.
- No dobra – odparła skłonna do negocjacji pociecha. - Ale jak ^lądam telewizję, to mi się
bardziej chce spać.
Dlaczego wszystkie )razki się psują?
- To taki eksperyment: stacje telewizyjne chcą sprawdzić, czy małe dewczynki i tak będą
oglądały nudne programy
nocą, żeby nie mieć siły i zabawę w dzień.

background image

- Tatusiu, to absurdalne – stwierdziła z wyrzutem dziewczynka.
- Absurdalne?! Cóż, może i masz rację. - Whitmore zdołał zapanować id zdziwieniem i
wyłączył odbiornik. - Tak
czy inaczej, kładź się spać.
Zebrał gazety, po czym wyszedł na korytarz.
Na jego widok czytający książkę mężczyzna w ciemnym garniturze sspiesznie skończył
lekturę i wstał.
- Dzień dobry, panie prezydencie.
- Witaj, George. - Whitmore podał mu jedną z gazet. - Chicago ^hite Sox górą!
- Znowu wygrali?
- A jak myślisz?
Żaden z nich nie interesował się zbytnio sportem, ale George po-lodził z Kansas City, a
Whitmore z Chicago i
dwanaście kolejnych wydęstw Soxów stanowiło niezły temat do pogawędek, ponieważ druży-
& ta zdystansowała
Royalsów.
George – ochroniarz pilnujący prezydenta od północy do szóstej ino – uśmiechnął się, udając,
że czyta gazetę. Gdy
Whitmore już się dalii, dyskretnie zawiadomił przez krótkofalówkę resztę zmiany, że czął się
kolejny dzień pracy.
JADALNIA BYŁA MIŁYM pokojem o żółtych ścianach, umeblo-nym antykami zebranymi
za czasów Woodrowa
Wilsona. Na środku, sy długim stole, siedziała o tej porze tylko jedna osoba: młoda kobieta
15
w białej bluzce i demnej spódnicy. Obrazu dopełniały eleganckie pantof i wręcz doskonała
fryzura. Skończyła już
jeść i była pogrążona w lektun sterty gazet, gdy rozległ się męski głos:
- Ranny ptaszek z dębie, Connie!
- Odrażające! - mruknęła, nie unosząc głowy. - Najniższa fom dziennikarstwa rodem z
brukowca gruntującego
śdeki.
Atrakcyjna, kompetentna i zawsze gotowa do walki Constance Spać była rzecznikiem
prasowym prezydenta od
chwili rozpoczęda pierwsz kampanii na polityczne stanowisko. Przez lata współpracy osiągną
z Whitmore’em etap,
w którym dosłownie rozumieli się w pół zdani Miała trzydzieśd parę lat, ale wyglądała
zdecydowanie młodziej. By
jednym z najwidoczniejszych symboli polityki odmładzania rządu, jął lansował prezydent. Za
cel postawiła sobie
obronę szefa przed cori gwałtowniejszymi atakami prasy, a do aktualnego rozdrażnienia prz
czynił się artykuł w
„Tnę Post”.
- W Kongresie leży dwieśde projektów ustaw, a d marnują pierws; strony piątkowego
wydania na osobiste wydeczki – parsknęła.
- Dzień dobry, Connie – powiedział wolno i wyraźnie Whitmoi nalewając sobie kawy.
- Co?!... A! Dzień dobry. Przepraszam, ale mnie trafiło: przez czte dni czepiali się projektu
polityki
energetycznej i zdrowotnej, a ter przeszli do ataków osobistych! Zaraz... o, jest!:
„...występując w ty tygodniu w

background image

Kongresie, Whitmore nie tyle przypominał prezydenta St nów Zjednoczonych, ile sierotę z
opieki społecznej,
błagającą o wsparć Zupełnie jak Oliver z wydągniętą miską...” Albo jestem przeczulona, all to
regularne mieszanie z
błotem.
Prezydent właśnie dostał omlet, toteż chwilę trwało, nim uporał i z zaczętym kęsem. Nie
spieszył się, tym
bardziej że jako nietypowy polit z zasady nie przejmował się prasą. Ponadto, znając Connie,
wiedział, do wieczora
odetnie się autorowi artykułu.
- A nie należało się? - spytał.
- Przepraszam, ale chyba nie rozumiem: co i komu?
- Oliverowi repeta. Uważam to za wysoce pochlebiające porównań
- Ale inni nie. Zresztą nie o to chodzi. Twoi przedwnicy bezustam powtarzają ludziom, że
obecnemu
prezydentowi brak doświadczeń A przedętny człowiek zaczyna im wierzyć. Media informują
go all o braku starć
między prezydentem a Kongresem, czyli że znów doszła i skutku jakaś dcha umowa, albo o
kolejnym napadzie
idealizmu, g upierasz się przy czymś. Moim zdaniem zbyt wiele dchych układów Koniec
wypowiedzi nastąpił dość
nagle. Connie zdała sobie sprawę, prawdopodobnie posunęła się za daleko, mimo iż była
bardzo zaufa
współpracownicą prezydenta, jedyną mówiącą mu po imieniu (na je wyraźne życzenie
zresztą).
Whitmore przełknął kolejny kęs i odparł spokojnie: 16
- Bronienie zasad a chronienie się nimi to dwie różne sprawy. Toleruję mpromisy, jak długo
dzięki nim możemy
osiągnąć coś, na czym nam prawdę zależy. Nie zostałem wybrany tylko po to, by wygłaszać
piękne zamówienia
okolicznościowe.
Connie ugryzła się w język, nie chcąc tłumaczyć, że według niej .ągnięda i kompromisy
raczej się wykluczają.
Odnosiła nieodparte ażenie, że ostatnio Whitmore stracił serce do walki o to, co zawsze ^ażał
za najważniejsze.
Kampanię wygrali pod hasłem: „Nie pytaj, co oj kraj może dla ciebie zrobić, lecz co ty
możesz zrobić dla kraju”.
Szyscy specjaliści uznali, że głoszenie tego sloganu to polityczne samo-jstwo, bo nikt
normalny nie będzie chciał
więcej pracować i mniej z tego eć. Whitmore na swój nieśmiało czarujący sposób dotarł
jednak do lionów, nadając
tym słowom odpowiedni sens, i wygrał w wyborach.
Przez pierwszy rok zapoczątkował też lawinę zmian w ustawodawstwie tyczącym zdrowia,
gospodarki
energetycznej, systemu prawnego oraz brony środowiska. Jednak w ostatnich miesiącach
projekty ustaw knęły w
komisjach, wstrzymywane przez tych, którzy chcieli przy okazji targować ustępstwa dla
swych okręgów, najczęściej
w zupełnie innych rawach. Prezydent, wbrew opiniom swych doradców, zaczął tracić czas
targi z drobnymi politykami, po których po prostu powinien przejść i walec. Zaowocowało to

background image

brakiem efektów, utratą popularności i, co jgorsze, zniechęceniem Whitmore’a. Do tego
ostatniego nie przyznał się prawda ani razu, ale Connie znała go zbyt dobrze, by nie zauważać
warstwiających się symptomów.
- A propos osiągnięć. - Whitmore wskazał jej artykuł w „Orange )unty Register”. - Zostałem
zaliczony do grona
dziesięciu najseksow-ijszych Amerykanów! To się nazywa realny sukces! Oboje parsknęli
śmiechem, co rozładowało napięcie, ale nim zdążyli -ódć do spraw poważniejszych, w
drzwiach pojawił się sekretarz pręży-nta.
- Proszę wybaczyć, sir, dzwoni sekretarz obrony ze sprawą nie der-^cą zwłoki – oznajmił
nerwowo.
Whitmore podszedł do aparatu, na który przełączono rozmowę, (dniósł słuchawkę i po
krótkim pytaniu słuchał
uważnie. Sądząc po jego inie, nie ulegało wątpliwośd, że sprawa faktycznie jest poważna.
Connie doświadczenia
wiedziała, że zaraz cały dzisiejszy rozkład zajęć legnie gruzach.
JEDNĄ Z ZADZIWIAJĄCYCH CECH ludzkośd J rowania cudów. Wokół mogą się dziać
najdziwniejs^^seda^ ród na nie nawet najmniejszej uwagi. //^6
Jedno z takich zjawisk (choć może nie od razu,’ ^alifik i) zwykle miało miejsce latem w
Cliffside Park w
l^wji
V ‘D ^
Dzień Niepodległości
promienie wschodzącego słońca, przypominające światła gigantycznyci reflektorów między
wieżowcami
Manhattanu, mieszały się z mgłą wstają ca znad rzeki Hudson. W ten sposób powstawał
śliczny widok znan z kart
pocztowych i reklam, a całkowicie ignorowany przez tubylców Gromadzący się każdego
ranka w parku mężczyźni
nigdy nie zaszczyci tego wspaniałego zjawiska nawet przelotnym spojrzeniem. W większość
byli to emeryci
rozgrywający zwyczajową partię szachów na kamiennyc stołach w pobliżu Cliffside Drive
albo też zagorzali kibice.
Stosune liczbowy tych ostatnich do tych pierwszych generalnie miał się jak trzy d( jednego, a
gra stanowiła
doskonałą okazję do plotek, pogawędek i wymia ny nowin z gatunku: kto został dziadkiem, a
kto gwałtownie rzuci
palenie. Gdyby nie nowoczesne stroje, z powodzeniem można byłoby ic uznać za Greków
konferujących na agorze.
Jak zwykle największa grupa zebrała się wokół pary mistrzów Davida i Juliusa. Wygląd obu
mężczyzn stanowił
dziwny kontrast. Davi był wysokim i chudym człowiekiem w wieku trzydziestu kilku lat, z
szop czarnych kręconych
włosów. Grał z koncentracją dziecka buduj ąceg domek z kart, zawijając przy tym swe długie
kończyny w dziwaczn
obwarzanek, a czynił to w sposób całkowicie odruchowy. Przy szachac koncentrował się
stale, gdyż Julius był
groźnym przeciwnikiem.
Julius miał sześćdziesiąt osiem lat i zbyt szacowną wagę, by rób wygibasy jak oponent. Do
końca rozgrywki

background image

pozostawał w pozycji, w js kiej zasiadł na początku, a ponieważ nogi miał niezbyt długie –
ledwi sięgały ziemi -
ukazywał światu skarpetki spod zaprasowanych na żyletk i zadartych nogawek. Pod
wiatrówką nosił jedną z dwóch
tuzinów białyt koszul, które dostał pięć lat temu od szwagra, a w zębach nieodmienn trzymał
na wpół wypalone
cygaro.
Grali ze sobą często, zwykle przy licznej widowni. Tego ranka me( zaczął się od
błyskawicznej wymiany
standardowych posunięć. W pev nym momende Julius nie zaczął rajdu wieżą, co
spowodowało wydłużeń procesów
myślowych przeciwnika. Wiedział on z doświadczenia, że każd ruch należało starannie
zaplanować. Znudzony tym
Julius zabrał się d psychologicznego zmiękczania Davida. Przychodziło mu to bez większeg
trudu, gdyż był
urodzonym artystą.
- Długo będziesz się zastanawiał? - spytał wystarczająco głośno, l słyszała widownia. - Do
emerytury tu
doczekam, jak tak dalej pójdzie.
- Myślę – odparł David, nie unosząc głowy.
- Trudno nie zauważyć! Jeśli nad sobą nie popracujesz, to zostanie myśliwym.
David powoli przesunął gońca. Ledwie puścił figurę, Julius zaatak( wał pionkiem.
Błyskawiczny ruch wywołał
autentyczne zaskoczenie. D vid ponownie znieruchomiał, rozważając kolejny manewr.
- Myśl szybciej, z łaski swojej – skomentował Julius, wyciągają z torby styropianowy kubek z
kawą.
;n Widok naczynia dziwnie rozbudził Davida.
I~ - Gdzie masz kubek, który d kupiłem? - spytał z naganą.
^ - Stoi brudny w zlewie. Od wczoraj.
v- - Masz pojęcie, ile czasu to świństwo potrzebuje, żeby się rozłożyć?! - I1 )avid sięgnął po
białe naczynie, ale Julius był szybszy.
A - Słuchaj no, wielbicielu ekosystemu! Po pierwsze: to moja kawa, a po ;n irugie: jak nie
skończysz dumać, to ja się zacznę rozkładać.
Sk z niechętnym mruknięciem David przesunął pionek, by zneutralizo- ^° (vać powstałe na
planszy zagrożenie. Julius włączył do rozgrywki królową, a- łajać przeciwnikowi prawdziwy
powód do głębokiego namysłu.
;1^ - Tak. No więc jeśli się nie mylę, wczoraj ktoś zostawił ci wiadomość ;n la
automatycznej sekretarce – stwierdził z zadowoleniem, popijając ka- »ę. -Jak rozumiem jest
to osoba samotna, po rozwodzie i bezdzietna, ale ~” na atrakcyjny wygląd, dobre
wykształcenie oraz możliwość zrobienia 1(^ ariery. Same zalety.
?^ - Znowu mi to robisz! -jęknął David. G° Regułą było, iż w którymś momencie Julius
poruszał jakiś niewygodny
av mat, utrudniając przeciwnikowi koncentrację na szachach. David raczej Gh de miał
wątpliwości, że Juliusem nie
kierowała złośliwość, lecz troska, co
v niczym jednak nie zmieniało bezpośredniego efektu. Zdeterminowany, 31C Błonił wieżę
gońcem.
}a• - Tak się zastanawiałem, czy oddzwoniłeś – kontynuował Julius, V1G tokując kolejnym
pionem.

background image

- Może jest śliczna i mądra, ale zaprosiła mnie na ludowe tańce! -aął David. - A ja nie cierpię
tańczyć. Poza tym
jestem przekonany, że żenię tych obcisłych kowbojskich spodni powoduje u mężczyzny
ieodwracalne szkody
związane z późniejszą reprodukcją.
- I co z tego? Nie mogłeś do biedaczki choć zadzwonić i chwilę -gadać?! Zwykła uprzejmość
tak nakazuje.
- Tato, mnie to naprawdę me interesuje – stwierdził spokojnie Da-. - Nie zapominaj też, że
nadal jestem żonaty.
Na potwierdzenie pokazał noszoną na palcu obrączkę. I cofnął wieżę. Podziewanie obecność
znajomych stała się
dla Juliusa krępująca, choć nie wiedział dlaczego. Historię nieudanego małżeństwa jego
pociechy ;y doskonale
znali, a ponadto wiedzieli, że Julius nie może zaakcep-tego stanu rzeczy. Widząc, że nie ma
najmniejszych szans,
by .adzeni poszli już sobie, westchnął i, jak miał w zwyczaju, wziął byka J-
Synu, miło mi, że spędzasz ze mną tyle czasu. Rodzina to ważna rzecz, i czterech lat nie
podpisałeś
papierów rozwodowych i to mnie dręczy.
Trzech lat.
Trzy czy dziesięć, niewielka różnica! Chodzi o to, że żyde toczy się |, a twoje postępowanie
jest
zdecydowanie niezdrowe. - Jakby dla
ua wagi swym słowom zbił gońca królową.
19
- Co proszę? Niezdrowe?! I kto to mówi?! Żyjemy w coraz bardz zatrutym środowisku, a ty
kawą, cygarami sam
się dobijasz i... - Przerw mu sygnał pagera. Dawid spojrzał na ekranik. To już trzecia tego rani
wiadomość z firmy.
- Będzie z szósty raz dzisiaj. Starasz się, żeby cię wylali, czy cc A może zdecydowałeś się na
jakąś prawdziwą
pracę?
David pominął milczeniem pytanie ojca, bijąc wieżą pionka pilnując go króla.
- Szach i mat – stwierdził rzeczowo. - Do jutra, tato. Rozplatał się, pocałował zaskoczonego
Juliusa i dosiadł
piętnast biegowego sportowego roweru, na którym jeździł do pracy.
- Jaki szach mat?! - Julius odzyskał głos. - Zaraz, narwańcu! Ma jeszcze... o cholera...
Mógłbyś choć czasami dać
wygrać staremu człowi kowi, niewdzięczniku!
Mimo wszystko w głębi ducha Julius Levinson był dumny, że ni w okolicy nie pokonałby
Davida.
PORANNY KOREK BYŁ w pełnym rozkwicie. Most Jerzego W szyngtona zatkały sznury
trąbiących pojazdów. Auta
stały zderzak w zd rzak i poruszały się w tempie zautomatyzowanego żółwia. Na dodat
dziesięć tysięcy głodnych
mew skrzeczało przeraźliwie powodując hali od którego puchły uszy.
David bez kłopotów przesmyknął się przez korek i wypadł na Riv< side Drive, a po chwili
skręcił w boczną
uliczkę pełną magazynó Zahamował przed ceglanym budynkiem, na którego frondę widnia
stalowe litery (nieco

background image

zapaskudzone przez ptactwo), układające się w nap COMPACT CABLE CORPORATION.
Przed drzwiami maszerował w kółko samotny protestant z transpare tem następującej treści:
Uwolnić częstotliwości! Kompanie kablowe NIE MAJĄ PRĄ W A zad opłat.
- Nadal chcesz nas zamknąć? - zainteresował się David, zsiadaj z roweru.
- Oczywiście. - Czarnoskóry mężczyzna miał około pięćdziesiął i jak zwykle był ubrany w
nienagannie
wyprasowany garnitur 01 gustowny krawat.
Nazywał się King Solomon.
- Nie widziałem de tu kilka miesięcy, stało się coś? Zapytany rozejrzał się podejrzliwie, po
czym odparł
konspiracyjna szeptem:
- Kopałem po bibliotekach i znalazłem tonę materiałów do progi mu. - King prowadził
półgodzinny program w
jednej ze stacji telewiz nych, zawzięcie dyskutując z przedstawidelami konglomeracji
komunii
20
dzit syjnych. Poza tym protestował w różnych częściach miasta, wykładając rws Lażdemu,
kto chciał słuchać, swój
światopogląd, stanowiący mieszankę mk iocjalizmu i anarchii.
- Masz chwilę czasu, Levinson?
Co” - Pewnie. - Przed oczyma Davida przemknął obraz Marty’ego obgryzającego paznokcie,
zdenerwowanego z
powodu jakichś błahych proble-jąa nów technicznych, ale zdecydowanie odsunął tę wizję.
Marty z natury był
listerykiem.
- Głównie chodzi o rozmowy telefoniczne, ale z prawnego punktu isto widzenia obejmuje to
również
telewizyjne kompanie kablowe, bo one
akże używają satelitów komunikacyjnych. Ponieważ wy kontrolujecie te ilac atelity, możecie
naliczyć takim jak ja
astronomiczne ceny za oglądanie iwi( neczu czy dzwonienie do panienki w Amsterdamie. W
1840 roku w Anglii
lyło podobnie z przesyłkami pocztowymi: rząd próbował uregulować |czność, żeby przy
okazji zarobić. Jak ktoś
chciał wysłać list, musiał iść la pocztę, dać go urzędnikowi i zapłacić żądaną kwotę: im dalej
Ust miał tyć wysłany,
tym drożej kosztował. Cała procedura stała się tak droga niewygodna, że ludzie praktycznie
przestali
korespondować. Wtedy en facet, zapomniałem jak się nazywał, doszedł do wniosku, że robotę
etycznie wykonuje się
w dwóch miejscach: na początku, tam gdzie zyjmowano listy, i na końcu, przy ich
doręczaniu. Reszta procesu razem
kosztami była identyczna bez względu na liczbę listów; i tak należało je rzenieść na tę samą
odległość, tymi samymi
sposobami. Gość poszedł do rola i zaproponował mu jedną niewysoką cenę na wszelkie listy,
niezależ-ie od miejsca
przeznaczenia. Król się zgodził i wiesz, co się stało?
- Wszyscy rzucili się do skrzynek pocztowych.
- Doskonale, mon ami\ Ludzie zaczęli przelewać na papier swoje czucia i pomysły, a wtedy
co nastąpiło?

background image

Rewolucja przemysłowa! Dlatego tu właśnie tkwię co dzień. Jak przestaniecie
monopolizować satelity połączenie
wliczycie w koszty własne, to będę mógł często dzwonić do inienki w Amsterdamie, a mój
program obejrzę sobie w
Chinach. [astąpi informatyczna rewolucja! Co ty na to, przyjacielu? Odpowiedzią był kolejny
sygnał pagera. Tak częste wywoływanie ivida nie należało do zwykłych posunięć nawet
Marty’ego. Levinson szał podejrzewać, że tym razem faktycznie mogło się stać coś
poważnego.
- Myślę, że jesteś przekonujący. Produkowałeś się kiedyś w Internecie? Gdy okazało się, że
King nawet nie
ma komputera, podał mu, gdzie
najbliższy publiczny terminal, i skończył rozmowę, gnany lekkim okojem.
^ZA OBROTOWYMI DRZWIAMI był inny świat – marmury i ma-hallu wysokiego na trzy
piętra. Człowiek pracujący
w nowoczesnej gi pilnie strzegł, by nieproszeni goście nie pałętali się po budynku „Compact
Cable”. David, z rowerem na ramieniu, minął recepcję i znała się w centrum sterowania stacji.
Całą południową śdanę pomieszczeń zajmowała bateria monitorów.
Ledwie zamknął za sobą drzwi, już wiedział, że stało się coś m zwykłego. Po pierwsze: w sali
było znacznie
głośniej niż zazwyczi po drugie: wszyscy się gdzieś spieszyli, a po trzecie: nim zdołał odstaw
rower, dopadło go
szalone tornado w postaci znerwicowanego Marty’ei Gilberta.
- Na cholerę komu pager, jak się go nigdy nie włącza? - spyt dramatycznie Marty, jak zwykle
uzbrojony w
puszkę wody minerału i telefon bezprzewodowy.
- Cały czas jest włączony – poinformował go David, spokojnie o stawiając rower. - Po prostu
rię ignorowałem.
- Chcesz powiedzieć, że wiedziałeś o każdej wiadomości i nie raczył się odezwać?! - zawył
Marty, aż mu
wypielęgnowana bródka stanę sztorcem. - A nie przyszło d do głowy, że mogły nastąpić
jakieś poważ]
komplikacje?!
Podobne ataki wściekłości zdarzały się Marty’emu co kilka dni, < czego David dawno się już
przyzwyczaił. Jako
nadzorca niewomikć Marty zrobiłby karierę prawdopodobnie większą, niż jako zarządca jedu
z największych sied
kablowych w Stanach. David jednak należał ( nielicznych opornych jednostek i jak dotąd nie
dał się ani zamęczyć
prac ani znerwicować, jako że w opinii Marty’ego każdy najmniejszy technic ny problem
urastał do rangi katastrofy.
Marty z kolei równocześn nienawidził i uwielbiał Davida, mając pewność, że jest on
najlepszy specjalistą w branży,
jak kraj długi i szeroki. Miał tak ogromną wieds zbyt wielką na zajmowanym przez siebie
stanowisku, że znaleziei
następcy było fizyczną niemożliwośdą, i dlatego też uchodziła mu płaze nonszalancja, z jaką
traktował pracę.
Najwięcej trudu przysparzało śdą nięcie go do firmy i zasadzenie do problemu, potem kłopot
znik błyskawicznie, a
konkurencja mogła tylko bezsilnie się wściekać. Da\ był tajną bronią „Compact Cable”.
Zwierzchnicy narzekali

background image

jedynie i niemożność całkowitego kontrolowania zdolnego podwładnego.
- Co się stało tym razem?
- Nikt nie wie. - Marty uspokoił się solidnym łykiem wody miner nej. - Zaczęło się koło
czwartej rano i od tej
pory wszystkie stacje nada jak w radosnych latach pięćdziesiątych: masa szumu i te cholerne,
pionom zakłócenia.
Cały ranek siedzieliśmy w pokoju przekaźników i nic.
Sfrustrowany Marty dsnął pustą puszkę do kosza, co Davida 2 trzymało dosłownie w pół
kroku.
- Marty, mamy pojemnik na opakowania wtórne i postawiono go i dla jaj, tylko z potrzeby!
Program związany z odpadkami nadającymi się do przetwarzał powstał wyłącznie dzięki
uporowi Davida, który jako ekopolicjant czuli
22
ę w zgodzie ze swym powołaniem. Teraz też sięgnął do kosza i wyjął niego sześć
identycznych aluminiowych
puszek po wodzie mineralnej.
- Krasnoludki to wrzuciły? - spytał oskarżydelsko.
- Możesz mnie zaskarżyć! - prychnął Marty i nim David odzyskał [os, złapał go za ramię i
zaciągnął przez
krótki korytarz do drzwi maczonych: PRZEKAŹNIKI SYGNAŁU.
W pomieszczeniu znajdowało się techniczne serce „Compact Cable”. Fależało przyznać, że
nie wyglądało
atrakcyjnie – setki płaskich pudeł, ieszczących modulatory sygnału, stały na regałach
zajmujących dwie zede
powierzchni. Pod ostatnią śdaną znajdowała się długa konsoleta, Ala pokręteł, suwaków,
przycisków,
przełączników. Powyżej widniało kanaście monitorów oraz wiele map, na których oznaczono
pozyqe itelitów
przekaźnikowych, polaryzację poziomą i pionową transponde-w, a także częstotliwości
kanałów głosowych.
Obrazu całości dopełniał ary plakat czterech hippisów w San Francisco z napisem: „Lepiej
zeżyć chemikalia”. No
i naturalnie kabel. Mile wielożyłowego kabla czyły wszystkie elementy elektroniki w
pomieszczeniu, wijąc się
niczym ado węży po całej sali.
- Dobra, chłopaki, zróbcie trochę miejsca – pisnął Marty, przeds-jąc się przez ostatni rząd
regałów. - Doktor
Levinson zgodził się szczydć nas pokazem swych umiejętnośd.
David zignorował komentarz i podszedł do konsolety, przy której edział zdesperowany
technik. Monitor nad
jego głową nastawiony był na loday Show”, i jak mówił Marty, obraz co kilkanaśde sekund
ustępo-ał miejsca
pionowym pasom.
- Wygląda, że ktoś nam zakłóca sygnał – mruknął, myśląc przez oment o Solomonie
maszerującym na zewnątrz.
- Bez dwóch zdań – zgodził się technik. - Jesteśmy pewni, że to oblem z satelitą.
^al – Próbowaliśde zmienić transponder?
^id – Jeezuu! -jęknął Marty, wspinając się na palce, by zajrzeć im ponad na mionami. -
Pewnie że próbowaliśmy, czy

background image

wyglądamy na idiotów? Lepiej B odpowiadaj na to pytanie! David przydągnął krzesło i
usiadł, a jego nogi zaczęły okręcać się »kół nóg krzesła.
- Daj „Weather Channel” - poledł technikowi.
Na monitorze pojawił się tekst: KŁOPOTY TECHNICZNE, PRO- Ę CZEKAĆ.
- Mogę? - David delikatnie odsunął technika od klawiatury. - Chdał-n wykonać pewien szybki
manewr...
Jego palce mignęły po klawiszach, dostrajając odbiór, a potem do-sowując do niego antenę na
dachu. Przez moment
„Today Show” yskał zwykłą, kryształową jakość, po chwili obraz zmętniał, ale zaraz
odzyskał ostrość.
23
- Jesteś geniuszem – przyznał Marty. - Jak to zrobiłeś?
- Nie tak prędko, Marty – mruknął David, pochylając się nad klawi turą. Nogi splątał w kwiat
lotosu i walił w
klawisze jak oszalały.
Gdy na ekranie pojawił się wykres komputerowy, David nagle ! Wyprostował.
- Masz rację: to na pewno satelita. Ten dobry obraz był transmis z „Rockefeller Plaża”, nie
idącą przez satelitę.
Sygnał, jaki wysyłają, j( czysty.
- A co to za komputerowa sieczka? - zaniepokoił się Marty. - Chyl nie wysyłamy tego
klientom?!
- Odpręż się, bo zaraz pękniesz. Nie wysyłamy. Po prostu przeprow dzam diagnostykę
sygnału. - David uważnie
przyjrzał się ekranowi. Zgodnie z tym, co twierdzi komputer, wysyłany przez nas sygnał je
czysty i nadajemy pełną
mocą. Może satelita się spieprzył... Wyjdę i dach i przestawię antenę na innego satelitę, a ty
dzwoń do „SatCom Fin i
wydzierżaw trochę kanałów. Na pewno dysponują wolnymi.
- Już załatwione. - Marty uśmiechnął się z wyraźną satysfakcją. SatCom, Galaxy i TeleStar
mają te same
zakłócenia co my. Wszys< w mieście je mają.
- Wszyscy? - zdziwił się David. - To znaczy, że cały kraj, nie, cal półkula odbiera zły obraz...
Niemożliwe.
- Właśnie – zgodził się Marty. - A teraz to napraw.
ŁUP!
Miguel siadł wyrwany z głębokiego snu, próbując rozeznać się w rz czywistośd.. Śniło mu
się, że śliczna
dziewczyna o bladej cerze i świecący< oczach uczyła go latać. Gdy w końcu przełamał strach
i zaczął się dóbr
bawić, coś go obudziło...
ŁUBUDU!
Odsunął plastikową roletę i sprawa się wyjaśniła. Grupy siedmi i dziewięcioletnich wojaków
z sąsiedztwa
urządziły sobie w okolicy WOJE Wyglądali jak Żółwie Ninja podczas strzelaniny w
O.K.Corral, a kiedy któr ginął,
ostentacyjnie padał uderzając o tył Winnebago, w której spał Migu<
- Vayanse\ Przestańcie walić w przyczepę, bo jak wyjdę, to ja wa przywalę! - ryknął Miguel i
cała gromada
rozbiegła się z dzikim wrza Idem po Segal Estates, jak bezczelny właściciel nazwał camping.

background image

Jedną połowę asfaltowo-żwirowej powierzchni, gdzie obozowało k kadziesiąt przyczep i
karawaningów
(zwanych też domami na kółkaci zajmowali meksykańscy robotnicy z rodzinami, drugą zaś
biali, któr
„wyemigrowali” na pustynię. Ogrodzony siatką teren leżał przy pc zboża, o kilometr od
autostrady. Miguel wraz z
siostrą, przyrodni bratem i ojczymem mieszkali tu od trzech miesięcy, natomiast w Wi nebago
od prawie roku.
Dwa tygodnie wcześniej Miguel ukończył Taf-Morton Consolidated Bgh School, ale w
ceremonii nie wziął udziału -
innych uczniów prawie ie znał, za to Russella znał aż za dobrze. Wiedział, że ojczym zjawi
sdę na coczystośd i na
pewno narobi mu wstydu. Wieczorem Alicja upiekła isto i zorganizowała małe przyjęcie
tylko dla ich czwórki, a i
tak Russell zdrowej bani wygłosił pijacką przemowę, jaki to też czuje się dumny c żałuje, że
żona nieboszczka nie
może widzieć osiągnięć syna. Efektem i, jak zwykle w takich wypadkach, awantura, którą
Miguel zakończył
lśniędem drzwiami.
Gdy wojownicy za ścianą wreszcie się uspokoili, z przedniej części izu, zwanej „kuchnią”,
dały się słyszeć cichsze,
ale za to częstsze głosy uderzeń. Jedenastoletni Troy usiłował tam oglądać telewizję,
^ponieważ byli sześćdziesiąt
kilometrów na północ od Los Angeles, gnał wzmacniający szedł przez satelitę.
- Co ty wyprawiasz? - zainteresował się Miguel.
- Telewizor się zepsuł. Koszmarny obraz.
- Walenie w obudowę nic nie pomoże. Pewnie nadajnik nawalił. Czekaj, sami naprawią.
Troy nie miał zbyt wiele cierpliwości. Po dwóch minutach, gdy kłócenie powtarzało się tak
jak dotąd, ponownie
przydzwonił odbiorowi. Miguel zrozumiał, że dłużej nie pośpi – i tak była już ósma rano
wypadałoby się rozejrzeć
za jakimś zajęciem. Chłopak z westchnieniem ttał i podszedł do młodszego brata.
- Widzisz? - spytał niepotrzebnie Troy, wskazując na ekran. - Wał-;go?
- Takich urządzeń nie naprawia się młotkiem, już ri mówiłem. Poza l telewizor jest w
porządku, prawdopodobnie
coś zakłóca fale. - Brat wyglądał na przekonanego, więc Miguel zmienił temat. - Wziąłeś
irstwo?
- Potem wezmę.
L; Troy urodził się z chorobą Addisona polegającą na niedoczynnośd nonalnej kory
nadnerczy. Do klasycznych
objawów tej przypadłości sży stopniowo nasilające się uczucie zmęczenia i ogólnego
osłabienia tlące do skrajnej
utraty sił. W przebiegu choroby występują przełomy lenia się symptomów, zapadu
naczyniowego i wreszcie utraty
przyto-Sd. W razie takiego przełomu nawet nieznaczny wysiłek może spowo-ić zgon. Miguel
wiedział o tej chorobie
niemal wszystko, gdyż to lie ona zabiła ich matkę, która nawet nie zdawała sobie sprawy, jak
iżnie jest chora. I
właśnie wtedy wyszło na jaw, że Troy również jest sbdążony. Dlatego codziennie rano
powinien brać hydrocortizon,

background image

ale »agi na cenę lekarstwa rodzina przeważnie pozwalała chłopcu dwa l w tygodniu
ignorować zalecenie lekarza.
Było to dopuszczalne, jeśli ^ przestrzegał odpowiedniej diety i unikał stresów. A śniadanie
jadłeś?
25
- Nie.
- Alicjo, co robią w zlewie te brudne gary? - Pytanie Miguela b) retoryczne. Jasne, że
naczynia czekały, aż
wreszcie ktoś się zmiłuje i pozmywa. Dziewczyna zrobiła śniadanie jedynie dla siebie, nie
troszc2 się o rodzeństwo.
Siedziała w kabinie wozu wyciągnięta na siedzei pasażera i wycinała zdjęcia z magazynu
mody. Słysząc wrzask
Migue rozgłośniła walkmana. Miała czternaście lat. Czuła się znudzona i nieć wartościowana.
Kiedy wiosną
hormony dały znać o sobie, zaczęła malować, nosić obcisłe bawełniane koszulki i skąpe
spodenki. Tak zres;
ubierały się wszystkie dziewczyny w jej nowej szkole.
Miguel już miał solidnie opieprzyć siostrę za jej samolubstwo, kiedy podjeździe zahamowała
czerwona
półdężarówka, wzniecając tumany l rzu. Kierowca jeszcze chwilę rozmawiał z kimś przez
telefon komórko1 i nie
ulegało wątpliwości, że jest wściekły. Nazywał się Lukas Foster. I farmerem, który wynajął
Russela Casse’a do
natychmiastowego oprys pól, nagle zaatakowanych przez jakąś odmianę żarłocznej ćmy.
Należało to uznać za szczęśliwy zbieg okoliczności, gdyż rodził Casse’ów właśnie kończyła
się gotówka.
Farmer kroczył w kierunku wozu, w jednej ręce trzymając głó\» sałaty. Miguel już wiedział,
że właśnie zaczęły
się kłopoty. Otwór boczne drzwi i krzyknął:
- Dzień dobry, Lucas. Co się stało?
- Jest twój stary? - spytał muskularny młody mężczyzna, kipi złością.
Alicja wynurzyła się z wozu i stanęła przed bratem.
- Parę godzin temu wyszedł opryskiwać twoje pola – wyjaśniła.
- To ciekawe, gdzie on się podział, do cholery.
Miguel zaczął tłumaczyć, że wczoraj ojczym miał jakieś problei z maszyną do opryskiwania,
ale Lukas nie dał
mu dokończyć tej bzdun wymyślonej na poczekaniu historyjki.
- A żeby go jasna...! Siedzi gdzieś ze zbiornikami pełnymi tru wartej osiemset dolców, a te
cholerne robaki
zżerają mi ziarno! - wrze czał. Zaraz jednak się opanował. Był zaledwie parę lat starszy od
Migu i głęboko współczuł
chłopakowi, choć w duchu klął się za to, że jedy z sympatii do tej czwórki zaproponował
pracę pijakowi.
- Może musiał zatankować i już się wziął do roboty – powieds Miguel z nadzieją.
- Figa! Rozmawiałem ze swoim ojcem i na niebie nie ma ślą żadnego samolotu. Russell na
pewno dotrze na
miejsce akurat wtedy, f zmieni się kierunek wiatru i wszystko na nic, będziemy musieli odło;
oprysk do jutra, a w tym czasie te pieprzone robaki obeżrą wszystko czysta.
Upokorzony, Miguel najchętniej schowałby się w mysią dziurę i t umarł. Ojczym już nieraz
narobił mu wstydu,

background image

ale podobnego numi
26
szcze nie wykręcił. Miguel nie miał żalu do Lukasa. Farmer naprawdę iał powody do złości.
Odgłosy uderzeń dochodzące z wnętrza wozu świadczyły, że Troy idal usiłuje pięścią
poprawić jakość obrazu.
- Przestań – rzucił Miguel ostrzegawczym tonem.
- Jeśli go nie będzie, jak wrócę na pole, to zadzwonię na lotnisko Antelope Valley i wynajmę
kogoś innego. Nie
mogę czekać cały dzień.
- Dobra, uczciwie stawiasz sprawę. Natychmiast biegnę go szukać. -łapał kluczyki do motoru
i ruszył ku drzwiom.
Kiedy szedł wraz z Lukasem wzdłuż podjazdu, z wozu wyskoczyła Jicja i zawołała:
- Miguel, podrzuć mnie do Circie K Market.
- N i e! - wrzasnął, odwracając się w jej kierunku. - Nigdzie nie jedziesz, dopóki nie zrobisz
małemu śniadania.
Nie czekając na odpowiedź, odpalił swoje stare kawasaki. Jeszcze moment stał na podjeździe,
zastanawiając się,
skąd rozpocząć poszukiwania.
PODWŁADNI GENERAŁA GREYA wyliczyli, że obiekt znierucho-na orbicie parkingowej
około pięciuset kilometrów za
Księżycem, rając go jako tarczy w stosunku do ziemskich satelitów. Z uwagi ak na swą
wielkość nie mógł umknąć
kamer trzech satelitów, którym » Command celowo zmieniło orbity. Dzięki temu manewrowi
dys-wano stałym
obrazem obiektu, gdyż satelity nieustannie transmito-’ sygnał.
- Panie pułkowniku! - zawołał nagle jeden z techników kontrolują-ch obiekt. - Proszę
spojrzeć!
Castiiio podbiegł do stanowiska i utkwił wzrok w monitorze. W rejo-t znajdującym się
bezpośrednio pod obiektem
zachodziły jakieś zmiany. t- Wygląda jakby eksplodował... - zauważył pułkownik. [- Raczej
się dzieli – mruknął
technik.
Id dolnej powierzchni oddzieliły się mniejsze fragmenty i powoli się lały. Po osiągnięciu
określonej odległości
zaczynały manewrować. Po i minutach utworzyły krąg i Castiiio nagle zrozumiał, co
obserwuje. Hmiast też ruszył do
telefonu, by poinformować o tym generała przebywającego w Białym Domu.
IONNIE SPRÓBOWAŁA WYMKNĄĆ SIĘ ze swego gabinetu bo-[ni drzwiami, ale korytarz
był pełen jej podwładnych,
którzy widząc tevą, natychmiast ku niej ruszyli. Każdy miał co najmniej jedną kartkę k pytań
wymagających
natychmiastowej odpowiedzi. Zresztą trudno •ię temu dziwić, gdyż od rana urywały się
telefony. Dzwoniących iy
powinno się łączyć z prezydentem, lecz tym razem pracownicy 27
Białego Domu musieli ich uprzejmie zbywać. A nie jest łatwe, gd; rozmówcą okazuje się
senator, minister zagranicznego rządu lub ambasa dor, nie mówiąc już o szefie sied
telewizyjnej czy koncernów prasowych Tymczasem nikt nie wiedział, co im odpowiadać.
Connie doskonale zdawała sobie z tego sprawę, ale chwilowo nie miał czasu udzielać
jakichkolwiek wyjaśnień -

background image

już była pięć minut spóźnioni na poranną odprawę u prezydenta, co dotąd jej się nie zdarzyło.
Jął zwykle w takich
przypadkach szła do przodu jak taran, uśmiechając si uprzejmie i ignorując wszystkie pytania.
Frank Jeffries,
sekretarz Connie widząc, co się dzieje, po prostu stanął jej na drodze.
- CNN ogłosi, że przeprowadziliśmy próbę atomową w atmosferze jeśli temu oficjalnie nie
zaprzeczymy -
wypalił.
- Jak chcą wyjść na durniów, niech ogłaszają. - Connie wzruszył ramionami.
- NASA przysłała oświadczenie do akceptacji – wtrącił natychmias następny, korzystając z
okazji. - Jest krótkie,
ale wymaga zatwierdzenia
- Nasze oficjalne stanowisko głosi, że nie mamy oficjalnego stanowis ka! -poinformowała
uprzejmie Connie i
korzystając z chwilowego osłupie nią pozostałych, przebiła się do narożnika, gdzie
niespodziewanie skręcił w lewo.
Minęła schody, na których czekała następna grupa żądnych wiedz pracowników, i wsiadła do
windy. Ten antyczny
dźwig pochodził z czasów Franklina Roosevelta i był tak rzadko używany, że większość oso
urzędujących w Białym
Domu nie wiedziała o jego istanieniu.
- Connie, co się, u diabła, dzieje? - wrzasnął Gil Roeder, widzą umykającą rzeczniczkę.
- Chyba nie sądzicie, że gdybym wiedziała, to nadal trzymałabym wa w niepewności? -
odparła niewinnie, w
chwili gdy drzwi właśnie zaczęl się zasuwać.
- Sądzimy! - dobiegł ją przytłumiony, ale zgodny chór.
SPOTKANIE w OWALNYM GABINECIE już się rozpoczęło Oprócz prezydenta brali w
nim udział: przewodniczący
komitetu szefów połączonych sztabów, sekretarz obrony, generał Grey i dyrektor CI^ Albert
Nimziki. Wszystkim
zebranym Whitmore ufał, choć każdem z innych powodów.
- Tylko jeszcze raz przypominam, że nie wiemy, czy to coś zamierz wejść w ziemską
atmosferę. Nie wiadomo
również, czy w ogóle je;
w stanie to zrobić. Niewykluczone, że nie zbliży się bardziej, choćb z obawy przed polem
grawitacyjnym -
zakończył Grey.
- Faktycznie może nas minąć – zgodził się Nimziki. - Ale my musiro być przygotowani na
najgorsze. To nasz
obowiązek. Dlatego też z powc du braku informacji należy założyć, że ma on wrogie zamiary.
Uważan że trzeba
przeprogramować kilka rakiet i wystrzelić je prewencyjnie.
28
dy Nimziki dobiegał sześćdziesiątki. Jego wygląd i zachowanie sprawiły, są- ; zyskał
przezwisko „Stalowa
Szczypawa”. Stanowił swoisty ewenement, A. dyż utrzymał się na stanowisku przez kadencje
czterech kolejnych
rezydentów, z tego dwóch demokratów (Whitmore był tym drugim). iła aczej nie dawał się
lubić, ale kiedy zabierał

background image

głos, mówił sensownie. Jak ina edawno stwierdził „The Post”, od czasów J. Edgara Hoovera
nikt nie mał w swym
ręku tyle władzy co Nimziki, naturalnie nie licząc prezyden-[. Zawsze bardzo interesowała go
polityka, chociaż
potrafił wywołać rażenie, że tak nie jest. Uchodził też, co zrozumiałe, za mistrza w
zakuli-)wych rozgrywkach oraz
w forsowaniu własnej woli. Przedstawiona JTOZ niego propozycja była całkowicie sprzeczna
z przyjętym na począt-
narady stanowiskiem, by spróbować znaleźć rozwiązanie inne niż to, yła óre zakładało, że
„najpierw należy strzelać,
potem pytać”.
- Przy tak małym zasobie informacji nie powinniśmy podejmować ast zyka ataku – sprzeciwił
się Grey. - Po
pierwsze nie wiadomo, czy iia. Łfimy. Po drugie możemy ich sprowokować. Po trzecie z
jednego dużego /is- ttektu,
który może nas minąć, zrobilibyśmy masę mniejszych, a te na >ie- wno spadną na Ziemię.
Rakiety owszem, należy
przeprogramować, ale ;iła żadnym wypadku nie wystrzeliwać...
izy Urwał, gdyż w progu stanęła Connie, zaskoczona liczbą umundurowa-ów di mężczyzn.
Sóh – Jak reagują ludzie?
- spytał ją Whitmore, gestem zapraszając do
odka.
Zą( - Witam panów. - Connie opanowała się i siadła obok Nimzikiego. -isa wymyśla
niestworzone rzeczy, CNN grozi
nadaniem komunikatu, iż sprowadziliśmy reakcję jądrową w atmosferze, ale nikt jak dotąd
nie żal na poważnie
panikować. Na szóstą postanowiłam zwołać konferen-prasową, a do tej pory nie udzielać
żadnych komentarzy.
- Sądzę, że czas skontaktować się z dowództwem NATO i ogłosić gotowości na DEFCON 3 –
zaproponował
Nimziki, co wywołało ‘chmiastowy sprzeciw pozostałych.
Uznano, że byłoby to przedwczesne, a w dodatku mogłoby wywołać ukę w miastach. W
końcu zabrał głos
przewodniczący:
;- Gorsze jest co innego: od czwartego lipca dzielą nas dwa dni wie pięćdziesiąt procent
żołnierzy ma
przepustki, a niemal wszyscy dcy są w stolicy, w związku z niedzielną defiladą. Jedynym
skutecz-sposobem
nakazania im powrotu do baz byłoby użycie radia vizji.
- A to zaalarmowałoby nie tylko naszych obywateli, ale i całą resztę ta – dokończyła Connie.
• Przepraszam, sir. - W drzwiach stanął adiutant Greya. - Właśnie pidowano, że obiekt zajął
stacjonarną orbitę
parkingową po ciemnej lie Księżyca. I W chowanego się bawi, czy co? - zdziwił się
Whitmore.
L 29
- To raczej dobra wiadomość, przynajmniej chwilowo – skomento^ sekretarz obrony.
- Niezupełnie. - Adiutant najwyraźniej jeszcze nie skończył. - Obi< ustalił orbitę o 10.53
naszego czasu,
natomiast o 11.01 zaczęły się od nie odłączać fragmenty. Zaobserwowano ich trzydzieści
sześć. Wszysti mają kształt

background image

spodka i jednakową średnicę, wynoszącą około cztemai kilometrów. Jeśli będą się poruszały
wzdłuż obecnych
trajektorii, to dwadzieścia pięć minut wejdą w atmosferę.
Zapanowała całkowita cisza. Obecni w osłupieniu wpatrywali w młodego oficera, powoli
przetrawiając usłyszane
rewelacje. Oto realii wał się jeden z najstarszych i największych lęków prześladujących Im
kość – Ziemia stała się
obiektem odwiedzin (lub inwazji) obcej, intelige nej rasy.
- Trzydzieści sześć jednostek, możliwe że wrogich, kieruje się Ziemi. - Ciszę przerwał
Nimziki. - Czy nam się to
podoba czy nie, trz( ogłosić DEFCON 3, panie prezydencie. Nawet jeśli wywołamy t panikę,
musimy postawić
wojsko w stan żółtego alarmu. I to natychmia
Tym razem nikt z obecnych nie miał innego zdania.
ROZLEGŁO SIĘ PRZERAŹLIWE buczenie, któremu towarzys ło czerwone migające
światło alarmowe: w ten sposób w
„Comp Cable” ogłaszano przerwę obiadową. David zignorował ten sygnał, po< bnie jak i
pozostałe czynniki
zewnętrzne. Od chwili wejścia do i przekaźników opuśdłją tylko raz, by przynieść dwa
urządzenia wielkc walizki, oraz
swojego laptopa. Wszystko to włączył w obwód, po cz skoncentrował się na ekranie
komputera, gdzie mniej więcej co
dwadzi da sekund powtarzał się graficzny wzór.
- Witaj, geniuszu. - Marty wyjrzał zza rzędu regałów cały w uśn chach. - Przyniosłem coś na
ząb. Wpadłem też
zapytać, jak d led. ] żebym naciskał, ale wiesz, jestem po prostu dekaw.
- Siadaj i odpręż się, stary. - David, tak jak reszta pracowników, przyzwyczajony do kłamstw
i pochlebstw szefa.
Zaskoczony Marty ostrożnie wykonał polecenie. David wyrzudł stąd już dwa razy, gdyż
dłużej jak dziesięć sekund
me mógł powstrzyi wać się od zadawania pytań, które zawsze doprowadzały młodzieńca
szału.
- Mam dla dębie dwie wiadomośd: dobrą i złą. Którą chcesz i pierw usłyszeć? - spytał
promiennie David.
- Złą.
- Jesteś mi winien porządny obiad, a nie jakieś tam tekturowe żar
- A dobra, to że nie dasz się zaprosić?
- Nie! Znalazłem, w czym problem. Marty oniemiał z wrażenia.
Dzięki Bogu! - westchnął odzyskując głos. - A co tak naprawdę się
- W emisję z satelity jest wpleciony dziwny wzór. Pojęcia nie mam, d pochodzi. Niczego
podobnego nie
widziałem. A co ciekawsze, temu
ijemniczemu nadajnikowi jakoś udało się wprowadzić swój sygnał rów- ocześnie do
wszystkich satelitów teletransmisyjnych.
- A niby dlaczego ma to być dobra wiadomość?
- Bo ten sygnał jak każdy posiada własny wzór. Wystarczy odkryć (go częstotliwość, napisać
program i
skalkulować częstotliwość sygnału ygaszającego. W ten sposób zdołamy całkowicie usunąć
obcy sygnał wywołujący
zakłócenia.

background image

- Zaraz, moment. - Marty najwyraźniej się zgubił. - Czy to znaczy, że i efekcie dostaniemy z
powrotem nasz
czysty sygnał?
- Szybko się uczysz.
- I chcesz może jeszcze powiedzieć, ze będziemy jedynymi, którzy to siągną? - spytał
podejrzliwie Marty.
- Tego nie gwarantuję, ale jest wysoce nieprawdopodobne, by ktoś my w tej branży wpadł na
to szybciej niż ja -
przyznał David bez iłszywej skromności. - Podejrzewam, że spokojnie będziesz się mógł
argować z pozycji
monopolisty.
Iz^ - Chyba cię kocham. - Marty’ego dosłownie rozświetlał wewnętrzny »a< łask. - Nasza
tajna broń! Co za cudowny dzień! D<

osi GDY MIGUEL w KOŃCU odnalazł Russella, ten zdążył już zy >ryskać jakąś jedną
czwartą pola pomidorów, liczącego kilka arów.
Ie obotnicy zbierający dojrzałe pomidory zgromadzili się przy samo- •hodach, ponieważ
opryskiwanie uniemożliwiało im pracę. Pole z jednej niyony dochodziło do rzędu
gigantycznych eukaliptusów, rosnących Nyzdłuż drogi. Russell z sobie tylko znanych
powodów zamiast latać ywnolegle do nich, latał prostopadle, w ostatniej chwili
wyprowadzając b»aszynę ostrą świecą i w ten sposób unikając zderzenia. Na pierwszy
•nit oka trudno było stwierdzić, czy jest bardziej pijany, czy szalony.
T Mliguel z doświadczenia wiedział, że rano zwykle oba czynniki pozostają my równowadze.
I <3S Russell latał na dwupłacie jasnoczerwonej barwy. Maszyna została udowana przez
wytwórnię de Haviland
mniej więcej w czasie, gdy dbergh przelatywał nad Atlantykiem. Samolotów tego typu, z
drewna iągmętego
płótnem, w latach dwudziestych używała poczta amerykań-do przewozu
transkontynentalnych przesyłek
ekspresowych. Obecnie doskonale utrzymany dwupłat powinien występować na świątecznych
łkazach
lotniczych, a nie opryskiwać pola. Obciążony jeszcze sprzętem żącym ponad sto kilogramów
ruszał się z
wdziękiem ciężarnej hipo-tamicy.
31
Widząc, że ojczym rozpoczyna kolejny nalot, Miguel zaczął gorą( kowo machać, wrzeszcząc
przy tym ile sił.
Część robotników przyłącz) się do chłopaka, mając nadzieję na koniec przymusowej przerwy.
W o powiedz! Russell
radośnie zakołysał skrzydłami i zabrał się do opr} kiwania.
Przez ostatnie dwa lata staczał się błyskawicznie, całkiem planom zapijając się na śmierć i
tracąc resztki
odpowiedzialności za dzieci. Zaws był nieco szalony, ale gdy matka Miguela zmarła, stan ten
stał się bardz normą
niż wyjątkiem. Co parę dni Russell miał przebłysk świadomoś obiecywał poprawę, w którą
nikt już nie wierzył, a
potem wszystl zaczynało się od początku. W efekcie na Miguelu, jako na najstarszy dążyły
obowiązki głowy domu,
poczynając od zarabiania na utrzymań kończąc na załatwieniu lekarstwa dla Troya. Na
szczęście Miguel l bardzo

background image

odpowiedzialny. Ubocznym, acz nieuniknionym skutkiem tak sytuacji było całkowite
utracenie szacunku dla
ojczyma.
Gdy maszyna wyrwała w górę, Miguel zapuścił motor i ruszył na uk przez pole, zostawiając
za sobą ścieżkę
zmasakrowanych krzaków. 2 trzymał się na środku kolejnego pasa oprysku, gdyż Russell
zaczął j następny nalot,
wypuszczając ze zbiorników trującą mgłę.
RUSSELL ZAUWAŻYŁ SYNA i dosłownie w ostatniej chwili wy czył aparaturę
rozpylającą. Chłopak coś
wykrzykiwał i machał, ale mii iż pilot wychylił się z kabiny, niewiele mógł z tego zrozumieć.
W końcu Russella
dotarło, że ma wylądować, ale zaraz potem dzieciak zac pokazywać coś innego. Coś przed
samolotem...
Russell pojął, o co chodzi, gdy ponownie spojrzał do przodu – n eukaliptusów był tak blisko,
że w żadnym
wypadku pilot me zdążył wznieść się ponad nie na czas.
- Cholera! - mruknął, a potem zadziałały odruchy.
Przechylił maszynę na skrzydło i przemknął między dwoma potężny drzewami, mając po
jakieś trzydzieści
centymetrów luzu z każdej stro płatowca. Zachwycony swoim wyczynem, wrzasnął, aż echo
odbiło się drzew, po
czym wykręcił beczkę na znak zwycięstwa.
MIGUEL OTWORZYŁ OCZY. Nie usłyszał huku eksplozji, w stwierdził, że Russell cały i
zdrowy podchodzi do
lądowania na drod Czym prędzej uruchomił motor i pognał mu na spotkanie.
Zatrzymał się przy samolocie, gdy Russell kończył gramolić się z ka ny na dolne skrzydło.
- Widziałeś? - spytał z dumą. - Ładnie mi poszło, nie? Mimo iż pan Casse przeżył już
pięćdziesiąt jeden wiosen, wyglądał j przerośnięty chłopiec. Szopa blond włosów i okrągła
twarz z pulchna
32
oliczkami potęgowały to wrażenie, chociaż mężczyzna miał ponad metr siemdziesiąt wzrostu,
szerokie bary, a po
ostatniej fazie picia dorobił się ikże brzucha.
- Co ty, do ciężkiej cholery, tu robisz? - Miguel nie był w nastroju do ochwat.
- Zarabiam na chleb i to z dodatkami.
- Gówno zarabiasz: to nie pole Fostera! Powinieneś być po przeciwnej tronie miasta i opylać
zboże, nie pomidory!
Russell podejrzliwie przyjrzał się krzakom i okolicy.
- Jesteś pewien? - spytał nieco niepewnie.
- A niech cię jasna cholera! Foster był przed chwilą na campingu pytał, gdzie się podziewasz.
Facet zrobił d
uprzejmość, a ty spieprzyłeś Dbotę. Jeszcze zażąda, abyś mu zapłacił za to, co wypryskałeś na
te Bogu ucha winne
pomidory!
Russell zszedł ze skrzydła i przez chwilę zastanawiał się nad sytuaq’ą, ieco chwiejąc się przy
tym na nogach. Była
to pierwsza praca, jaką dostał d początku sezonu, a ze wszystkich farmerów w okolicy jedynie
Foster dważył się

background image

zaproponować mu zarobek. Casse spojrzał na syna. Niestety ie potrafił wymyślić żadnego
usprawiedliwienia.
- Wiesz jak trudno znaleźć kogoś, kto nie jest przekonany, że do eszty zgłupiałeś? - spytał
niespodziewanie
spokojnie Miguel. -1 co teraz robimy? Dokąd pojedziemy? Russell nie miał pojęcia.
Cholernie pragnął po raz kolejny złożyć bietnicę poprawy, ale był jeszcze na tyle trzeźwy, by
zdawać sobie prawe, że i tak jej nie dotrzyma, a syn i tak w nią nie uwierzy. Stali /milczeniu,
aż w końcu Miguel odpalił kopniakiem motocykl i odjechał.
Russell wyjął z kieszeni piersiówkę Jacka danielsa i pociągnął solidny ^k. Coś się właśnie
kończyło, a brutalnie
mówiąc kończyła mu się ochota a udawanie, że walczy. Ostatnich parę lat załamało Russella,
a śmierć ony pogłębiła
stan kryzysu psychicznego. Wieść, iż Troy też cierpi na horobę Addisona, była praktycznie
ostatnim gwoździem do
trumny. Xdyby nie dzieciaki, któregoś dnia po prostu wspiąłby się na maksymalny ułap, na
jaki zdobyłby się de
havilland, i pobił rekord świata w lode urkowym. A tak pozostał tylko alkohol...
IBN ASSAD JAMAL przykucnął przy ognisku na pustyni w północ-lym Iraku,
przygotowując poranną kawę. Wraz z
innymi Beduinami ostał osadzony w złożonym z namiotów mieśde, gdyż władze wymusiły a
nomadach zakaz
wędrówek. Jamal obudził się bardzo wcześnie. Do witu pozostała jeszcze godzina, ale stare
nawyki trudno
wykorzenić, toteż ie on jeden był już na nogach.
I Odstawiając naczynie z kawą, będące niegdyś własnośrią dziadka, płyszał krzyk. Moment
później nocną ciszę
przerwały bezładne wrzaski,
- Dzień Niepodległości J J
równie przeraźliwe jak pierwszy. Jamal wstał, odwrócił się i zni ruchomiał – od strony obozu
gnało ku niemu
kilkanaście wykrzyk jących coś postaci. W pierwszej chwili myślał, że zaatakowano oN ale
po paru sekundach
dostrzegł, przed czym udekali jego wsp( ziomkowie.
- Ensha’allah! -jęknął i padł na kolana.
Spory kawał nieba płonął pomarańczowo, a po bokach biało. Woli opadał prosto na nich
niczym płaska skała.
Blask rozświetlał piase nadając mu ognistą barwę.
Jamal wytrzymał na klęczkach ze dwadzieścia sekund, po czym zerw się na nogi i z
wrzaskiem ruszył w ślad za
pozostałymi.
KILKASET KILOMETRÓW na południowy wschód, mniej wię< w centrum Zatoki Perskiej,
atomowy okręt
podwodny USS „Georgi płynął na powierzchni przy pełnym zaciemnieniu. Z zewnątrz oki
wyglądał dcho i
spokojnie, za to w centrum dowodzenia panowało piekl W związku z niezwykłym odczytem
(a raczej jego brakiem)
na radar;
właśnie ogłoszono alarm bojowy, a zdezorientowani operatorzy na prc no próbowali dostroić
odmawiający
współpracy sprzęt.

background image

- I co, poruczniku? - spytał oficera wachtowego kapitan J.C. Ken
- Sir, nie mamy żadnych sygnałów radarowych w obszarze o średni siedemnastu mil –
zameldował oficer i na
potwierdzenie wskazał ekrai na wszystkich widniał czarny okrąg całkowitego zaćmienia
radarowe^ Należało jednak
wykluczyć uszkodzenie urządzenia, ponieważ dem plama przemieszczała się.
- Radar to jedno, sir – zameldował jeden z operatorów – ale czujn podczerwieni całkowide
wysiadły: są tak
przeładowane jakimś źródh energii, że w ogóle nie ma odczytu! Faktycznie, ekran był jedną
plamą jaskrawoczerwonego blasku.
- Panie poruczniku, proszę połączyć się z dowództwem – zdecydov Kem. - Tu się dzieje zbyt
wiele rzeczy naraz!
W OWALNYM GABINECIE tłoczyli się doradcy prezydenta i ć wódcy, a trzydzieśd
telefonów dzwoniło bez przerwy.
Mimo to w j:
mieszczeniu me było hałasu. Siły zbrojne postawiono w stan podv ższonej gotowośd, okręty
podwodne i grupy
uderzeniowe lotniskowe atomowych otrzymały rozkazy wypłynięda i zajęda stanowisk wzdi
wybrzeży, lotnictwo zaś
przygotowywało maszyny do startu. Prezyd( zasiadł za „Resolute”, jak zwano potężne
dębowe biurko, które królo’
Elżbieta I dała w prezende Rooseveltowi. Obecni byli przedstawia dowództwa NATO oraz
attache militarni
ambasady brytyjskiej, rosyjsk i niemieckiej.
34
Ta najpotężniejsza grupa decydentów, jaka kiedykolwiek zebrała się Białym Domu, nie robiła
nic – po prostu
siedziała i czekała na rozwój ydarzeń. Wcześniej wysunięto pomysł wysłania promu z
głowicami iklearnymi, by
profilaktycznie zaatakować ukryty za Księżycem sta-k-bazę. Jednak specjaliści z NASA
sprzeciwili się temu,
podając długą stę powodów, dla których taki atak najprawdopodobniej zakończyłby p
fiaskiem. Zdecydowano więc
poczekać na nowe informacje, a konkret-e na to, co zrobi trzydzieści sześć jednostek
będących już w obrębie emskiej
atmosfery. Przy telefonie łączącym Biały Dom z Pentagonem ażurował, zgodnie z
wcześniejszymi ustaleniami,
generał Grey. Nic więc siwnego, że chwycił słuchawkę, ledwie aparat brzęknął. Wysłuchał
zwięz-j informacji i
rozłączył się. Zapadła martwa cisza.
- Zauważono dwa obiekty nad zachodnim wybrzeżem. Kierują się id Kalifornię – powiadomił
zebranych.
- Proszę wysłać AWACS-a z Moffet Fieid – polecił prezydent. AWACS czekał gotów do
startu w bazie lotniczej w
pobliżu San Jose. Nagle do pomieszczenia wpadła z impetem Connie i oznajmiła pod-
Lscytowana:
- CNN nadaje z Rosji. Mają obraz jednego takiego!
- Włącz! - polecił Whitmore, spoglądając wymownie na Lermontowa. Ktoś otworzył szafkę,
w której znajdował się
telewizor, ktoś inny itawił go na kanał CNN...

background image

Nadawano z Nowomoskowska, przemysłowego miasta położonego zysta kilometrów na
południe od rosyjskiej
stolicy. Reporter stał na skraju erokiego bulwaru biegnącego przez centrum miasta i coś
mówił, przekrzy-ijąc
panujące wokół zamieszanie. Choć dochodziła dopiero szósta rano, ica była zatłoczona
spanikowanymi
mieszkańcami, miotającymi się we szystkie strony. Od czasu do czasu przejeżdżał samochód,
lawirując wśród
eszych i jakimś cudem nie rozjeżdżając nikogo (przynajmniej przed unerą). Wypowiedź
reportera tłumaczył ktoś ze
studia CNN w Atlancie.
- „...ten atmosferyczny fenomen zaobserwowano tutaj, w Nowomos-)wsku, oraz w innych
częściach kraju. Porusza
się zbyt wolno, by można ) było uznać za meteoryt, lecz astronomowie me potrafią wyjaśnić,
czym zmoże on być”.
Kamera podjechała w górę, ukazując niebo z płonącym obiektem. Dy zadziałał teleobiektyw,
wszyscy dostrzegli, że
brzegi opadającego awadła wzniecają ściany płomieni, szorując o powietrze i wypalając zeń
m. Zgromadzeni z
przerażeniem przyglądali się temu wstrząsającemu »ektaklowi. Widok gorejącej chmury
przypominał scenę ze
starego filmu Charitonem Hestonem, w której objawiał się Bóg.
- „Jak widać, mieszkańców opanowała panika – włączył się repor-sr.- Strach ogarnął całe
miasto. Tutejszy
Czerwony Krzyż donosi dużej liczbie rannych. Wiele osób zostało stratowanych, inni odnieśli
prażenia w
wypadkach drogowych. Podobno w Moskwie sytuacja jest 35
jeszcze gorsza, a według obliczeń naukowców właśnie tam zmierza 1 obiekt”.
- Panie prezydencie, AWACS jest o trzy minuty od planowane miejsca spotkania – wtrącił
Grey. - Przełączyłem
pilota na głośnik.
W panującej dszy wyraźnie dał się słyszeć trzask i gwizd, gdy nawią2 no połączenie z
maszyną oddaloną o dwa
tysiące kilometrów.
SAMOLOT LECIAŁ na południe, kilkanaście kilometrów od w brzeża Kalifornii, i jak każdy
samolot tego typu był
wyładowany najn wocześniejszą aparaturą radiowo-elektroniczną. AWACS (Airborne Wa
ning and Control System)
- Powietrzny System Ostrzegania i Kontu mógł śledzić cele na obszarze sześciu tysięcy
kilometrów kwadratowa i
równocześnie sterować pięciuset pociskami lub własnymi samolotami.
Tym razem jednak systemy radarowe i podczerwone, podobnie ja gdzie indziej,
funkcjonowały w sposób
przyprawiający operatorów o z paści nerwowe, o czym dobitnie świadczyły rozmowy
dobiegające z gł< śnika.
- Przedni radar całkowicie nieczynny, w bocznym występują zakłóca nią ponad połowy
odczytu, w radarach
śledzących cele powietrzne bra odczytu na całej przedniej połowie obszaru... - rozległ się głos
pilota.
- Cholera, lecimy na oślep!

background image

- Littie Pitcher, tu kontrola z Fort Ord – włączył się nowy głos. Mamy was na radarze.
Wyszliśde już z chmur?
- Fort Ord, tu Littie Pitcher, nadal siedzimy w mleku. Powtarzali zerowa widzialność, ta
cholerna tropikalna
burza w północnym Meksyk spowodowała, iż pokrywa chmur jest znacznie grubsza, niż
przewidział meteo. Ile
według was zostało do spotkania?
- Littie Pitcher, tu Fort Ord, straciliśmy was! - W głosie kontrolei naziemnego pojawiło się
napięcie. - Właśnie
wlecieliście w obszar żaden nienia radarowego. Może San Diego ma de jeszcze na ekranie.
Przez kilka sekund panowała dsza, po czym rozległ się czyjś głos:
- Littie Pitcher, tu kontrola w San Diego, mamy ten sam problem c w Fort Ord: wledeliśde w
obszar zakłóceń. W
ogóle was nie widzimy.
- Fort Ord, tu Littie Pitcher, chyba wychodzimy z chmur... Kurv mać! Kontrola, siadają
wszystkie przyrządy
pokładowe! Kompas, żyr< kompas i wysokośdomierz dostały szału. Pojęda nie mam, co jest
prz< dziobem. Spróbuję
się jeszcze trochę wznieść nad chmurami, człowit będzie mógł chodaż liczyć na własne oczy!
- Littie Pitcher, tu Ford Ord, rób jak uważasz, tylko nie ryzykuj b potrzeby.
- Nurkuj – mruknął prezydent – albo leć na tej samej wysokośd, a nie wznoś się, do diabła!
Łączność była jednostronna, toteż pilot nie usłyszał słów Whitmore’ 36
- Przejaśnia się! - krzyknął radosnym głosem mężczyzna z AWACS-a. Sekundę później z
głośnika popłynęły trzaski zakłóceń,
przez które dał ę słyszeć jedynie pełen przerażenia okrzyk:
- Jezu, niebo się pali!
A potem była już tylko cisza.
AWACS WYŁONIŁ SIĘ z chmur tuż przed śdaną ognia, powoli puszczając się z nieba. Była
wysoka na siedem, a długa na
trzydzieści ilometrów. Pilot gorączkowo próbował zawrócić, lecz maszyna przy tej sybkośd
potrzebowała miejsca na wykonanie
skrętu o sto osiemdziesiąt opm. A tego właśnie jej zabrakło – uderzyła bokiem o ognistą
ścianę roztrzaskała się niczym żarówka
dśnięta o kowadło.
- PRZYWRÓCIĆ LĄC ZN ość;-warknął Grey do adiutanta, mi-10 iż podobnie jak pozostali
podejrzewał, co się stało.
- Panie prezydencie, zauważono dwa kolejne obiekty nad Atlanty-iem – zameldował
przewodniczący komitetu szefów
połączonych szta-DW. - Jeden kieruje się w stronę Nowego Jorku, drugi tutaj.
- Ile mamy czasu? - zainteresował się sekretarz obrony.
- Mniej niż dziesięć minut.
Słysząc to, Nimziki zerwał się na równe nogi i oświadczył tak głośno, s słyszeli go wszyscy
obecni:
- Panowie, czas przenieść prezydenta i sztab do Kryształowej Góry! Generał Grey skinął
potakująco głową i wydał stosowne
polecenia. F pomieszczeniu zapanował zorganizowany chaos. Wszyscy, których bejmowała
ewakuacja do podziemnego
stanowiska dowodzenia, utwo-sonego na wypadek wojny, wiedzieli, co mają robić. Dlatego
też zamie-anie było zorganizowane.

background image

Chaos natomiast powstał po części stąd, że >zkazy dotyczyły większości obecnych, a po
części stąd, że prezydent nie iszył się zza
biurka.
- Connie, czy należy się spodziewać podobnej paniki jak w Rosji? -)ytał spokojnie.
- Nawet gorszej, choćby z tego powodu, że tam opuszczano zagrożo-y teren głównie na
piechotę, a nasi rodacy wsiądą do
samochodów. Poza fm zaczną uciekać, zanim się dowiedzą, w którą stronę należy to robić.
- Panie prezydencie, tego typu kwestie można przedyskutować w drożę na lotnisko – wtrącił
dyrektor CIA, domyślając się, do
czego zmierza azmowa. - Jako głównodowodzący sił zbrojnych... ; - Nigdzie się nie będę
ewakuował! - przerwał mu gromko
Whitmore, stając.
Nimziki z wrażenia zaniemówił, podobnie jak większość obecnych. Erwszy odzyskał głos
sekretarz obrony:
37
- Musimy zachować ciągłość rządów w przypadku kryzysu. Po powstała Kryształowa Góra i
właśnie w tym celu
opracowano pli ewakuacji!
Kilku obecnych potwierdziło jego słowa i w pomieszczeniu nag zrobiło się gwarno.
- Panowie! Panowie!! - Whitmore dopiero po chwili zdołał uciszyć i( na tyle, by móc
spokojnie mówić dalej. -
Nie zamierzam odwoływi ewakuacji: chcę, by wiceprezydent i połączone dowództwo wraz ze
wszys kimi władzami
cywilnymi przeniosło się do Kryształowej Góry, tak jak zaplanowano. Jeśliby, nie daj Boże,
coś mi się przytrafiło, to
Kryształom Góra przejmie zarządzanie państwem. Rozumiem, że większości z was 1 się nie
podoba, ale pragnę
zapobiec masowej histerii. Muszę być i miejscu i wystąpić publicznie. Obiecuję, że jeśli te
obiekty okażą s wrogie,
natychmiast do was dołączę.
- Wtedy może już być za późno! - mruknął Nimziki, przyglądając s prezydentowi z wyraźną
niechęcią:
strategiczne decyzje podejmował w ostatniej chwili rzadko kiedy okazywały się dobre. Znał
jednak Whi more’a
wystarczająco długo, by wiedzieć, że gdy ten się uprze, trudno je go przekonać do zmiany
stanowiska.
Dyrektor CIA miał jeszcze parę asów w rękawie, ale sytuacja z cal pewnością nie dojrzała do
tego, aby je
wyciągnąć.
- Connie, uruchom łączność awaryjną – polecił Whitmore. - Ja tylko zacznie działać,
wygłoszę orędzie. Będę
zalecał pozostawanie w d( mach. Możesz napisać tekst przemówienia w dwadzieścia minut?
- Spróbuję w dziesięć – odparła, ruszając w stronę drzwi. Zdezorientowani i zdumieni
dowódcy sztabów nawet
nie drgnęl Woleli zostać tu, w tym gmachu, który stał się centrum dowodzenia.
- Dobra, ruszając – rozkazał Withmore. - Chcę, abyście dotarli i miejsce możliwie
najszybciej.
Dowódcy wymienili między sobą spojrzenia, po czym niechętn skierowali się ku wyjściu.
Generał Grey
wydostał się z grupki opus czających pomieszczenie, stanął przed Whitmore’em i rzekł:

background image

- Za pozwoleniem, panie prezydencie. Ja pozostanę z panem. Biorąc pod uwagę fakt, iż Grey
zajmował
stanowisko szefa dowódco sztabów, była to niezwykła, a nawet nieodpowiednia prośba. Jedns
zważywszy na
długotrwałą przyjaźń obu mężczyzn, nie należało jej s dziwić.
- Dzięki. Czułem, że tak zrobisz – powiedział Whitmore, uśmiechaj, się lekko. - A pan, panie
dyrektorze?
- Zgodnie z dyrektywą Narodowej Rady do spraw bezpieczeństw szef CIA zawsze powinien
być do dyspozycji
prezydenta – odparł sztywi zapytany, po czym dodał, starając się, by zabrzmiało to
przyjaźnie: Takie ryzyko mam wliczone w pensję.
^ Mimo starań Nimzikiego jego wypowiedź została odebrana jak zawo-Iowana groźba lub
żądanie.
Chwilową ciszę przerwał Grey, zadając pytanie, które od ponad pdziny dręczyło wszystkich:
- Co będzie, jeśli oni zaatakują?
- Wtedy pozostanie liczyć na cud – odparł ponuro Whitmore.
DRZWI POWOLI UCHYLIŁY SIĘ niczym wrota do dawno zapo-mianego grobowca. Na
korytarz wyszedł David z
nosem w wydruku omputerowym. Wydruk miał szesnaście stron i był w systemie dwój-
owym. Przedstawiał binarny
zapis tajemniczego sygnału zakłócającego. Jializator spektralny o odwróconej okresowośd,
który parę lat temu sstał
skonstruowany przez Davida (i podarowany Marty’emu w prezen-e urodzinowym) wykonał
swoje zadanie. Dzięki
temu jego twórca ysponował dokładnym „portretem” sygnału. Najważniejsze były para-letry
częstotliwości, w jakich
oscylował, oraz dane sygnału wygaszające-3, który należało nadać, by pozbyć się kłopotu. A
to oznaczało, że krotce
rozpoczną transmisję programu bez zakłóceń, a Marty sporo ydśnie z konkurencji za te
informacje.
Dla Davida jednak nie oznaczało to końca problemu. Ledwie iłatwił sprawę wytłumienia
zakłóceń, zajął się
następną – dla mego rywatnie równie ważną. Chciał znaleźć odpowiedź na pytania, skąd
idawano sygnał i w jakim
celu. Był tak pogrążony w rozmyślaniach, ; dotarł do połowy centrum sterowania, nim się
zorientował, że st puste.
Spojrzenie na śdenny zegar upewniło go, że przerwa na mch dawno się skończyła. Dokładnie
rozejrzał się wokół, co
jedynie stwierdziło fakt, że poza Jackiem Feldinem, który płakał do telefonu, e było nikogo.
Bez dwóch zdań, działo się tu coś dziwnego, ale David, pochłonięty igadką sygnału,
całkowicie zignorował to
spostrzeżenie. Już od dwu-istego roku życia, to jest od chwili, gdy po raz pierwszy zetknął się
krzyżówką w „New
York Timesie”, był zapalonym szaradzistą. Kiedy mcentrował się na jakiejś łamigłówce,
reszta świata go nie
interesowa-. Najpierw musiał znaleźć rozwiązanie. Fakt, czy nastąpi to za ivadrans, czy za
tydzień, nie miał
najmniejszego znaczenia. Zagadkę, ką stanowił sygnał, David uznał zaś za o wiele ciekawszą
od tych imiesięcznych

background image

z magazynu Mensa, zwanych „genialnymi”. Przyznać ż należało, że kto jak kto, ale on był
wręcz stworzony do jej
(związania: nie dość, że posiadał praktyczną i teoretyczną wiedzę eoretycznej aż za dużo), to
jeszcze miał
bezproblemowy dostęp do ijnowszego sprzętu łącznościowego, wartego z pięćdziesiąt
milionów alarów. Niewielu
inżynierów-łącznośdowców na świecie mogło się wnać z Davidem.
39
Spokojnie więc zawrócił do sali, z której wyszedł, i siadł do kor putera.
Przeczucie dyktowało mu, by zacząć od pytania, czy sygnał powtan się regularnie.
Odpowiedź brzmiała: nie.
Sygnał staje się coraz krótsz tyle że ograniczanie czasu nadawania postępowało tak wolno,
dla człowieka
niezauważalnie. Nie trąd jednak na sile, co powodu cały czas takie same zakłócenia. Było to
nie lada ciekawostką, b
skoro ktoś wysyłał go celowo, to po co miałby spowodować jeg zniknięcie.
Pełną minutę stracił na obliczenie, kiedy też sygnał zamknie sal z siebie. Wyszło mu, że o
2.32 rano czasu
wschodnioamerykańskiegt Teraz należało dowiedzieć się, skąd nadają sygnał, a to wiązało si
z wyjściem poza cztery
ściany pomieszczenia, w którym pracował. Skór już musiał to zrobić, zdecydował, że przy
okazji poinformuje
Marty’eg o dobrych nowinach.
Biuro Marty’ego wyglądało jak pobojowisko, czemu nie należało si dziwić, bo właściciel
nigdy nie utrzymywał
w nim porządku. Gazet} styropianowe kubki, opakowania po jedzeniu na wynos, nie otwarte
list i puszki z
dietetyczną wodą mineralną – wszystko to poniewierało się p podłodze, meblach i wraz z
wylewającymi się z szuflad
papierami tworzył nader malowniczy obrazek. W pomieszczeniu znajdowało się pięciu męż
czyzn wpatrzonych w
telewizor.
David ledwie zwrócił na nich uwagę. Zauważył natomiast wolny fote i błyskawicznie usiadł
w nim, by nikt go
nie uprzedził. Po godzinad spędzonych na krześle była to zdecydowanie miła odmiana.
Przeciągną się, przerzucił
nogę przez oparcie i dopiero wtedy do niego dotarło, ż w biurze panuje atmosfera pełnego
napięcia wyczekiwania.
Na twarzac zebranych widniało przerażenie.
- Mam dane sygnału – oznajmił. - Bez kłopotu powinniśmy go w) tłumić.
- Co?!... A, tak – mruknął obojętnie Marty. - Doskonale, doskc nale...
- Tyle że jeśli moje obliczenia się zgadzają, a przeważnie tak jest, t sygnał zaniknie sam z
siebie za jakieś siedem
godzin... Marty, czy ty mni słuchasz?
- David! - ocknął się Marty. - Mój Boże! To straszne, nie sądzisz?
- O czym ty gadasz?
- O tym! - Marty odsunął się nieco, wskazując ekran telewizora. Obraz przedstawiał
gigantyczną plamę ognia o
średnicy dwudziest kilometrów, wiszącą nad Melbourne. W pierwszej chwili David sądzi że
doszło do jakiejś

background image

katastrofy ekologicznej z udziałem ozonu. Pota z ust chłopaka padło pytanie, które wcześniej
zadał każdy, kto wszo
do biura:
- Wojna wybuchła?
- Nikt nie wie, co to takiego – odparł jeden z wpatrzonych w ekrarr— ;hników. - Nazywają to
atmosferycznym
fenomenem.
- Pewnie mamy do czynienia ze szczątkami asteroidu – stwierdził my. - Fragmenty spadają na
całą Ziemię.
- Obudź się, chłopie! - parsknął Marty. - Powtarzali tysiąc razy: to ie spada. Porusza się,
owszem, ale znacznie
wolniej niż swobodnie padający meteoryt. Niektóre z tych obiektów zaczęły się
przemieszczać r poziomie. Nie
rozumiecie? Pojawiły się cholerne latające talerze, na-ąpiła pieprzona inwazja! Czy
wyraziłem się jasno?!
David doznał mieszanych uczuć – nie wiedział, czy śmiać się do łez, (zy zmoczyć spodnie ze
strachu. Poważne
miny pozostałych skłamały go lo tego drugiego: najwidoczniej Marty mówił prawdę.
- Zaraz! Momencik. - Odruchowo wstał, czując na całym ciele lodo-yate dreszcze, gdyż w
mózgu zakiełkowała mu
zupełnie nowa koncepcja, tóra tłumaczyłaby...
Marty, widząc nagłą bladość i bezruch młodzieńca, czym prędzej itworzył kolejną puszkę,
podał mu i
równocześnie łagodnym tonem irzekazywał wszystkie zdobyte informacje na temat
obiektywów. Nagle >rzerwał i
wpatrując się w ekran spytał:
- Davidzie, czy to przypadkiem nie jest Connie?! Zgodnie z wymogami łączności alarmowej
każdy program przełączył ię na obraz transmitowany na żywo ze studia sali prasowej
Białego )omu. Na mównicy pojawiła się atrakcyjna, młoda kobieta w jedwab-ej bluzce i
zaczęła odpowiadać na pytania zgromadzonych dzien-ikarzy. Jej widok całkowicie wytrącił
Davida z rozmyślań nad inwa-ją
- patrzył bowiem na Constance Mariannę Spano, swoją byłą lałżonkę.
- „...podkreślam, że zjawisko to nie spowodowało żadnych szkód, oza zakłóceniami sygnałów
radiowych i
telewizyjnych, i jak na razie nic ie wskazuje, aby takie szkody miały nastąpić”.
David słyszał jej głos, ale nie rozróżniał słów. Nie widzieli się od ponad oku, a nie było sensu
ukrywać przed
samym sobą, że nadal ją kochał. Wydawała się nieco starsza, pewniejsza siebie i
zdecydowanie bardziej diegła, lecz
nic więcej się nie zmieniło.
- „Prezydent jest w tej chwili na posiedzeniu sztabu kryzysowego, ale ragnie zapewnić
zarówno wszystkich
obywateli, jak i naszych sprzymie-zeńców, że jesteśmy przygotowani na każdą ewentualność.
Obecnie ajważniejsze
jest, abyście nie ulegali panice”.
- Skoro nie ma powodów do obaw, w jakim celu uruchomiliście waryjny system łączności? -
spytał ktoś.
- „Ponieważ problem zakłóceń dotyczy też dalekodystansowych roz-iów telefonicznych i
łączności radiowej.

background image

Włączając awaryjny system, apewniamy kontakt między ośrodkami władzy i jednostkami
wojskowy-li. To chyba
logiczne w sytuacji kryzysowej, prawda?”
41
•’ J
David znał ją wystarczająco dobrze, by wiedzieć, kiedy łże w żyw oczy. Tym razem, co
przyznał z niejakim
zdziwieniem, mówiła prawda a przynajmniej to, co sama za prawdę uważała. •
- „Cztery obiekty wkrótce pojawią się nad amerykańskimi miastami • ciągnęła Connie. -
Konkretnie nad San
Francisco, Los Angeles, Nowy Jorkiem i Waszyngtonem”.
- Chłopcy, tu w piwnicy jest stary schron przeciwlotniczy. W drzwiach ukazała się głowa Pata
Nolana. Należał
do młodszy< stażem, ale za to bardziej przebojowych pracowników „Compact Cab| le”. -
Zmieścicie się jeszcze,
tylko nie czekajcie za długo, bo zamknienn drzwi. Marty, jakbyś kogoś szukał, przyjdź do
schronu. Cała zmiana tan
siedzi!
Głowa zniknęła, a Jeanie, dotąd wpatrzony w ekran niczym w świę obrazek, zerwał się z
krzesła i wybiegł jak
oparzony.
- To będzie naprawdę śmierdząca sprawa – zawyrokował Marty, gd za tamtym zamknęły się
drzwi. - Bardzo
śmierdząca!
KNAJPA o NAZWIE „Burlie’s” była przygnębiającą i opuszczeń, speluną, leżącą przy
autostradzie. Po przeciwnej
stronie znajdowało si małe lotnisko. Gdyby nie okoliczni pijaczkowie, wpadający na piwo,
loka już dawno by
zbankrutował. Russell Casse siedział na jednym z trzeci stołków barowych, tępo wpatrując się
w drugą już
szklaneczkę whisk z wodą. Czekał na człowieka, który miał przyjść i wręczyć mu dziesi^
tysięcy dolarów gotówką.
Ledwie bowiem wylądował, poszukał Rocky’ego – obleśnego grubas.’ właściciela lotniska.
- Ile mi dasz za samolot? - spytał bez wstępów i ceregieli.
- Dziesięć tysięcy papierów – odparł Rocky, traktując pytanie jak żart; obaj wiedzieli, że za
sprawnego de
havilanda rocznik 1927 można bez trudu dostać siedemdziesiąt pięć tysięcy.
- Zgoda – powiedział miękko Russell i Rocky przestał się uśmiechać. - Ale gotówką i za
godzinę. Czekam w
„Burlie’s” - dodał jeszcze, po czym odwrócił się i wyszedł.
Rocky zaś ruszył biegiem do lincolna (co wyglądało na poły komicznie, na poły obrzydliwie)
i z piskiem opon
pognał do banku.
Od tego czasu minęła prawie godzina. Russell zamówił już trzeciego drinka (nie mając
gotówki na dwa
poprzednie). Był pierwszym klientem, a barman nie należał do rannych ptaszków, dlatego
telewizor został włączony
dopiero w tym momencie, gdy mówiono coś o latających talerzach. Mężczyźni nie mieli więc
pojęcia o tragicznych

background image

wydarzeniach, rozgrywających się w przestworzach wokół Ziemi. Właśnie ktoś wypowiadał
się na temat UFO, gdy
do knajpy weszła trójka mechaników z lotniska.
42
- Patrzcie, kogo tu mamy – zdziwił się największy i najbardziej jjysmarowany. - Słyszałem,
Russ, że dziś rano
opyliłeś me to pole? | Russell zmusił się do uśmiechu, nie odrywając oczu od dńnka.
- Nie śmiać się, chłopaki! - zakomenderował inny mechanik. - To nie fcgo wina. On jeszcze
nie doszedł do siebie
po tym porwaniu. ‘ Tym razem obaj pozostali ryknęli śmiechem, aż kurz opadł z powały. • -
Dajcie człowiekowi pić
w spokoju – zaproponował barman, stawiane na kontuarze trzy piwa.
- A właściwie kto go porwał? - zainteresował się chudy jak tyka nechanik.
- Nie słyszałeś? - zdziwił się prowodyr. - Parę lat temu ufoludki siłą męły Russa na latający
talerz. Tam przebadały
go jak świnkę morską ilbo szczura. Opowiedz im, Casse.
- Innym razem...
- Aha, za mało wypił! Poczekajcie, aż się urżnie, to nie da mu się gęby amknąć, zobaczycie.
Russ, mógłbyś nam
zrobić uprzejmość? - Mechanik pojrzał na zegarek. - Schlaj się, zanim będziemy musieli
wrócić do oboty, dobrze?
Barman wyszedł po coś na zaplecze, Russell zaś dopił drinka i wstał zamiarem opuszczenia
knajpy. Pal sześć
Rocky’ego, miał już dość drwin. ^asse’owi nie udało się jednak dotrzeć do drzwi, gdyż
prowodyr zastąpił m drogę i
spytał konspiracyjnym szeptem:
- Powiedz no prawdę: wydupczyli de na tym talerzu? Ryk śmiechu sprowadził barmana.
Russell przygotował się do mor-obida. Zanim jednak zdążył wybić pytającemu zęby,
neonówki zwisające sufitu zabujały się, a z zewnątrz dobiegł głuchy, narastający pomruk, od
tórego zaczęły drżeć śdany. Butelki i szklanki rozdzwoniły się w bufede, o w takim miejscu
jak Kalifornia mogło oznaczać tylko jedno: trzęsienie iemi.
Nagle zjednoczeni, wybiegli na zewnątrz, ponieważ pozostanie w bu-ynku stwarzało większe
zagrożenie niż
przebywanie na otwartej prze-trzeni. Przystanęli dopiero na zalanym słońcem parkingu – coś
było nie / porządku.
Drżenia oraz dźwięki wydawały się zbyt równomierne. Tak ie wyglądało trzęsienie ziemi, a
każdy z nich przeżył
przynajmniej sdno.
Russell pierwszy spojrzał w górę, ale oślepiony słońcem czym prędzej puśdł wzrok. I wtedy
dostrzegł równą linię
denia zbliżającą się przez ałą szerokość parkingu. Gdy lecący obiekt przesłonił słońce, mogli
mu ię dokładniej
przyjrzeć. Po sekundzie cała trójka mechaników jak jeden aąż ruszyła z dzikim wrzaskiem.
Każdy biegł w inną
stronę. Barman co rawda nie krzyczał, ale za to czym prędzej zrejterował do knajpy.
Russell został sam. Zadskając pięśd, patrzył na statek znajdujący się (koło półtora kilometra
nad ziemią. Z
nienawiśdą przyglądał się zagad-
43

background image

kowemu wzorkowi na dolnej powierzchni maszyny, dokładnie wiedząc, c się dzieje i z czym
ma do czynienia. Był to
zwykły (choć duży) latając talerz, a w środku siedziały te zasrane wymoczki, które
zrujnowały m życie.
Gdy Troy był mały, Russell zajmował się renowacją starych są molotów. Pewnej ciepłej
lipcowej nocy dłużej
niż zwykle siedzii w hangarze, składając silnik. Rozsuwane drzwi były szeroko otwarto Nagle
poczuł się dziwnie
słaby – klucz wypadł mu z dłoni, a dał osunęło się po kadłubie. Leżał na podłodze, niezdolny
do żadneg ruchu. W
pierwszej chwili był pewien, że to atak serca, ale ni go nie bolało. Usłyszał jakiś hałas od
strony wejścia, a gdy
spojrzał dostrzegł wychylającą się zza drzwi jakąś dziwną postać. Miała najwyż< metr
wysokości, dużą głowę i parę
sporych czarnych oczu, nierucho mych jak guziki. Widok tej bladożółtej istoty napełnił go
takiri przerażeniem, że
chciał uciekać, ale jedyne, czym mógł poruszać to były oczy – resztę dała ogarnął paraliż.
Ponownie zerknął ki
drzwiom i panika zaczęła ustępować. Coś mu mówiło (i to dosłownie) że nie ma się czego
bać, bo nie spotka go nic
złego. Wypowiedi ta powtarzała się w umyśle Russa niczym zepsuta płyta i spore czasu
upłynęło, nim zrozumiał, że
to telepatyczna wiadomość przesyłani przez obcych.
Następnie zdał sobie sprawę, że przed nim siedzi stworek, obejmująi pajęczymi kończynami
kolana, a z tuzin
innych kręci się po hangarze Co robili, nie miał pojęda, ale poruszali się nadzwyczaj szybko.
Ten który siedział,
prawdopodobnie cały czas nadawał, gdyż Russell by dziwnie spokojny. Nagle dostrzegł
urządzenie z
piętnastocentymetrow) igłą. W jakiś sposób wiedział, że zamierzano mu wbić ją w czaszka
Wtedy zemdlał.
Gdy się ocknął, zobaczył powierzchnię pustyni błyskawicznie ma lejącą w dole – znajdował
się na statku, który
właśnie startował. Pod łoga zamknęła się niczym powieka. Stwierdził, że jest w niewielkiE
pomieszczeniu, wybitnie
słabo oświetlonym. Śdany dziwnie połyskiwał) Miał dziwne wrażenie, jakby siedział w
czyimś żołądku. Poczuł
doty] licznych małych dłoni. Dopiero wtedy uświadomił sobie, że jest róże brany i leży na
metalowej powierzchni. A
potem zaczęły się badania Obcy używali różnych przyrządów, a to, co robili, bardziej przypo
minało sekcję niż
badania lekarskie. Wykonywane na nim zabiegi m wywoływały bólu, ale były tak
długotrwałe i upokarzające, że
porycza się jak dziecko.
Potem nastąpiła demność.
Znaleziono go następnego popołudnia na parkingu supermarket o sto trzydzieśd pięć
kilometrów od lotniska, na
którym dzierżaw hangar. Cierpiał na dężką amnezję. Nie pamiętał swego nazwiska ar adresu,
a żonę rozpoznał po
tygodniu. Oficjalnie twierdził, że wybrał si

background image

la pustynię na polowanie i stracił orientację w terenie. Po niedługim czasie idkrył, że były to
wspomnienia maskujące
to, co faktycznie mu się >rzydarzyło.
Nigdy w pełni nie doszedł do siebie – przez kilka następnych miesięcy na zmianę popadał w
stany poirytowania
albo przygnębienia. Natomiast cały czas prześladowała go obsesja zrekonstruowania auten-
ycznych zdarzeń.
Poświęcił temu masę czasu, pieniędzy i energii. (Chodził na seanse hipnotyczne,
psychoterapię, spotkania z innymi
porwanymi. Właśnie wtedy nastąpiło też nasilenie się choroby Marii. W nocy żona miewała
potworne bóle mięśni
oraz zawroty głowy, pkropne nudnośri i biegunki. W ciągu dnia zdarzały się jej ataki
nerwowe. W ogóle na wszystko
reagowała pobudliwie. Do tego całkowicie traciła apetyt i chudła w oczach. Zamieniała się w
wynędzniały aeń siebie
samej.
Russell ocknął się z własnych kłopotów, gdy zdał sobie sprawę, jak uważnie Maria jest chora.
Zawiózł ją do Los
Angeles na badania. Jednak 3yło już za późno. Stwierdzono, że to choroba Addisona,
stosunkowo atwa do
wyleczenia, o ile odpowiednio wcześnie zostaje wykryta. Tego samego dnia Maria zmarła
podczas snu.
Spoglądając teraz na latający obiekt, Russell Casse miał tylko jedno jagnienie – dorwać te
wymoczkowate
pokurcze i zabijać jak robactwo.
Talerz leciał na południe z prędkością jakichś trzystu kilometrów na godzinę, ale zanim jego
den zniknął z
parkingu, po Russellu nie pozostało ;am ani śladu.
W DYSTRYKCIE WASZYNGTON tymi, którzy dostrzegli zbliżają-y się talerz, byli turyści
stłoczeni na platformie
obserwacyjnej pomnika rierwszego prezydenta Stanów Zjednoczonych. Widok lecącego
statku yywołał panikę.
Ludzie na łeb na szyję gnali w dół po schodach liczących aęćset pięćdziesiąt pięć stopni.
Tych, którzy mieli
nieszczęście się po-knąć, tratowała pędząca masa. Pierwszą ofiarą okazała się jedenastolet-ria
dziewczynka z Lagos
w Nigerii, której zmiażdżono kręgosłup. Jej )jdec i ona byli ostatnimi opuszczającymi
budowlę. Mężczyzna niósł na
•ękach nieprzytomną córkę. Strażnicy Parku Narodowego zniknęli znacz-lie wcześniej, tak że
nawet nie miał kogo
poprosić o pomoc.
Nigeryjczyk przystanął na moment i spojrzał w dół. Na porośniętym rawą zboczu roiło się od
ludzi, pędzących we
wszystkie strony. Na niebie a Kapitelem pojawił się czarny dysk ciągnący za sobą smugi
dymu. Starając się
przekrzyczeć narastający huk, mężczyzna błagał, aby ktoś wskazał drogę do szpitala. Na
próżno. Nikt się nie
zatrzymał, ani jedna )soba nawet nie zwolniła.
Tysiące zdezorientowanych turystów wybiegły ze Smithsonian i innych nuzeów. Widok
ciemnego dysku,

background image

majestatycznie sunącego po niebie,
45
wywołał kolejną falę paniki. Stada oszalałych ludzi pędziły w różnyc kierunkach, wpadając
na siebie i tratując
słabszych lub bardziej pechi wych. Rozłączanie rodzin i rozdzielanie matek od dzieci było
naturain koleją rzeczy.
Nie wszyscy jednak biegali jak obłąkani – część padła na kolan; zanosząc modły do
wszelkiego autoramentu bogów. Inni stali bez ruch wpatrzeni w niebo, a jeszcze inni leżeli
plackiem, zakrywając głów rękoma. Koniec świata co prawda nie nadszedł, ale ludzie robili,
co mógł żeby próba generalna wypadła jak naj autentyczniej.
Gdy z pobliskich urzędów wylały się rzeki gryzipiórków i sekretarek zapanowało całkowite
pandemonium.
Część pracowników biur dołączył do turystów, część zaś parła na oślep w stronę zejść do
metra.
Oddalony od tego wszystkiego o kilometr mieszkaniec posesji Pennsyl lvania Avenue 1600
(zwanej Białym
Domem) rozmawiał w tym czasi z Jetszenką, prezydentem Rosji.
- Rozumiem – potwierdził Whitmore, a tłumacz szybko przełożył t( na rosyjski. - Będę o
wszystkim informował
na bieżąco. Problem dotycz) zarówno Stanów Zjednoczonych jak i Rosji, więc trzeba
uzgadnia posunięcia.
Whitmore poczekał, aż tłumacz skończy, i odłożył słuchawkę. Dopien wtedy odetchnął z
wyraźną ulgą.
- O co mu chodziło? - spytała Connie, która weszła w trakcie rozmowy
- Pojęcia me mam. Sądzę, że był pijany. Nagle drzwi do pokoju otworzyły się z impetem,
wpuszczając osobis
tego sekretarza prezydenta i kilkoro innych urzędników.
- Już jest! - poinformował zaskoczonego Whitmore’a sekretarz i po gnał na balkon.
Nim prezydent i Grey zdążyli wstać, od progu dobiegło rozpaczliwi wołanie:
- Tatusiu! - Patrycja ze łzami w oczach rzuciła się biegiem w stron ojca.
- Miałaś być na dole – wykrztusił Whitmore, łapiąc córkę, nic zdążyła się odbić od jego nogi.
Dziecko wraz z opiekunkami nie tylko miało być, ale i było na dole Jednak zaniepokojona
nerwowym
zachowaniem dorosłych pociecha miał dość separacji i najzwyczajniej w świecie uciekła.
Metodyczne przeszuki
wanie pomieszczeń, któremu oddała się z determinacją, w końcu uwien czył sukces.
Prostując się Whitmore stwierdził, że wszyscy przebywający z nu współpracownicy nagle
znaleźli się na balkonie.
Stali jak słupy so;
i dziwnie milczeli, toteż z córką w objęciach wyszedł zobaczyć, dlaczegi tak reagują.
Prawie nad nimi znajdowała się ciemna masa olbrzymiego talerza rzucającego cień średnicy
dwudziestu
kilometrów.
R
Whitmore instynktownie przytulił mocniej córkę, chcąc własnymi ramionami osłonić ją przed
przerażającym
widokiem. Connie i pozostali iezwiednie chwytali się jeden drugiego, aby nie stracić
równowagi i dodać iobie
otuchy. Jedynymi osobami, które zachowywały stoicki spokój, byli patrolujący dach agend
Secret Servise.

background image

- Mój Boże, co teraz zrobimy?! - szepnęła Connie.
- Wygłosimy orędzie do narodu -mruknął Whitmore. - To znaczy, ja (wygłoszę. Obecnie w
Stanach jest pewnie
sporo ciężko wystraszonych ludzi.
- Owszem – przytaknęła wymownie. - Właśnie rozmawiasz z jedną Z nich! LATAJĄCE
TALERZE nie przekazywały ludzkości żadnej innej wiadomości poza tą, że właśnie
przybyły.
Znieruchomiały nad największymi miastami świata, takimi jak Pekin, Moskwa, Londyn,
Berlin, Karaczi czy Tel
Awiw. I tkwiły tam nieruchomo.
W Japonii mieszkańcy Jokohamy w miarę spokojnie obserwowali, jak ognista chmura
przystaje na wysokości
dwóch tysięcy metrów, a po chwili wylatuje z niej latający talerz. W spanikowany tłum
zmieniły ich dopiero
rozmiary statku, który na kilkanaście minut pogrążył wielki port w mroku, przelatując na
północ.
Z dachów wieżowców był zresztą widoczny cały czas, gdyż zawisł nad leżącym sześćdziesiąt
kilometrów dalej
Tokio.
Na wielkiej stacji kolejowej w Yokohamie ludzie uspokoili się nieco dopiero wtedy, gdy
latający obiekt przesunął
się dalej znad ich głów. Wszyscy pasażerowie, chwyciwszy bagaże, pobiegli na perony. W
ścisku niecierpliwie
czekali na pociąg, który (mieli nadzieję) wywiezie ich z zagrożonego miasta. Przez szyby z
pleksi dostrzegli
maszerujący ulicą batalion marines, który pochodził z pobliskiej bazy. Chociaż nikt nie
wiedział, dokąd żołnierze
zmierzają, widok zwartych szeregów podziałał zdecydowanie uspokajająco. Ewakuacja ludzi
z peronów przebiegała
już bardzo sprawnie, dlatego ostatecznie obyło się bez ofiar.
Podobne obrazki, mniej lub bardziej dramatyczne, rozgrywały się na całej kuli ziemskiej. Po
zobaczeniu statku
obcych co piąty człowiek próbował wydostać się z aglomeracji. Wtedy jednak, ku swemu
rozczarowaniu i
rozdrażnieniu odkrywał, że mimo całej sied dróg i połączeń kolejowych, jednocześnie może
tego dokonać jedynie
niewielka część chcących wyjechać. A chętnych było sporo, gdyż złowieszczy wygląd
statków od razu przekonał
przeważającą większość mieszkańców Ziemi, że wizyta nie ma przyjaznego charakteru.
Pozostało jednak sporo optymistów, którzy argumentowali, że wyprzedzająca ziemską
technika obcych powinna
odpowiadać również wyż-tzemu stopniowi cywilizacyjnego rozwoju. Zakładali więc, że
przybysze lie rządzą się
prawami walki o byt. Porównywali też obecne położenie 47
ludzi z sytuacją członków niektórych prymitywnych plemion. Otóż znan były wypadki, gdy
odcięci od świata
tubylcy brali samoloty za wysłaa ników bogów, wieszczących koniec świata, co w praktyce
nie okazywał się zgodne
z prawdą. Pesymiści natomiast odpowiadali, że w całyc dziejach ludzkości zetknięcie się
wyżej rozwiniętej

background image

cywilizacji z niż( rozwiniętą zawsze kończyło się zniszczeniem tej ostatniej. Ludzie nigdy ni
podróżowali po to, by
zaspokoić swoją ciekawość. Przyświecały m bardzo konkretne cele, czego najlepszym
dowodem los Indian, Inków
cz] Azteków oraz to, że Afrykę odkryli łowcy niewolników. Tak czy owal zaczęto się modlić,
by obcy
reprezentowali inny typ zachowania woba ludzkości niż to, którym ludzkość kierowała się
przez całą znaną historię
Jeden z ruchomych deni połknął port w Nowym Jorku, pogrążają w mroku Statuę Wolności.
Sunął prosto na
Manhattan. Ulice miasta był^ dziwnie wyludnione. Jedynie na nabrzeżach rzeki Hudson
tłoczyły się tysiąa
przerażonych ludzi. W większości byli to turyśd, choć nie brakowało amatorów mocnych
wrażeń. Przyszli na własne
oczy zobaczyć ponury spektakl, o którym ciągle mówiono w telewizji. Chowano się w
domach, samochodach,
stacjach metra, wszędzie gdzie, jak sądzono, będzie bezpiecznie Niebo nad Bowery i Wali
Street zniknęło, a Manhattan wypełniło basowe pulsowanie, od którego dygotały kości. Piesi
skryli się w bramach taksówki zniknęły z ulic, a wszędzie roiło się od wrzeszczących ludzi.
David biegł pokonując po trzy stopnie naraz, wreszcie dotarł do drzwi otworzył je ramieniem
i wypadł na dach
pokryty antenami satelitarnymi i plątaniną przewodów. Tu, na górze, panował półmrok
podobny do tego jaki
towarzyszy zaćmieniu słońca.
- Cholera! - westchnął z uznaniem, w ostatnim momencie powstrzy mując odruch skulenia
się, by nie zawadzić
głową o przelatującą nad nin masę. Spód stanowiła nieskończenie czamoszara powierzchnia,
poznaczę na występami
o rozmiarach kamienic, ułożonymi w skomplikowany wzór Dolna powierzchnia obiektu,
widziana w miarę z bliska,
przypominał;
David owi powierzchnię Gwiazdy Śmierci z „Gwiezdnych Wojen”.
Spodek znajdował się stosunkowo wysoko, ale rozmiarami znacznii przewyższał wielkość
wyspy, na której był
położony Manhattan, dlateg( wywierał niesamowite wręcz wrażenie. Gdy David znalazł się
na dachu statek akurat
leciał nad wyspą, ale zachodnią częścią jeszcze przykrywa New Jersey, a przeciwległą już
docierał do Long Island.
Młodzienio patrzył, jak sztuczny zmierzch pokrywa Central Park i wtedy pomyślą o ojcu. On
nigdy w żydu nie
opuśd mieszkania: jak go znał, to właśnii zabijał okna i barykadował drzwi, przygotowując
się do nowego oblężeni!
Masady. Na zasadzie rozstrzelonego skojarzenia Davidowi przypomina się poranny mecz
szachowy i nagle go
olśniło.
Wiedział już, kto i po co wysyłał sygnał zakłócający retransmisji satelitarną.
POŁOŻONE w ŚRODKU BASENU Los Angeles, Baldwin Hilis tanowiły dziwną mieszankę
opuszczonych pól
naftowych i posiadłości /artych miliony dolarów. Z wielu domów rozciągał się wspaniały
widok, legający aż do

background image

oceanu i Santa Monica. Tygodniki ilustrowane nazywały m obszar najbardziej ekskluzywną
afro-amerykańską
dzielnicą. Na są-lym szczycie Glen Clover Dńve, pomiędzy dwoma tradycyjnymi, cztero-
ypialnianymi domami,
znajdowała się wąska parcela z bungalowem wybudowanym na szczycie spadzistego zbocza.
Z czerwono-białego
dołku z idealnie zadbanym trawnikiem roztaczał się doskonały widok na ołożoną w dole
metropolię. Czynsz był
zadziwiająco niski, dzięki czemu [doda Murzynka, Jasmine Dubrow, zamieszkała tu dwa lata
temu, po prowadzeniu
się wraz z synem z Alabamy. Wielu znających się na iteresie uważało, że była to jedna z
najkorzystniejszych
lokalizacji wmieście.
Na podjazd przed domkiem podjechał minibus. Kobieta siedząca za ierownicą, „Joey”
Dunbar, uwolniła z pasa
bezpieczeństwa nieletniego asażera i otworzyła drzwi.
- Tu masz klucz, Dylan.
- Dzięki, panno Dunbar. - Dylan miał sześć lat, toteż musiał ześlizgać się z siedzenia, by
stanąć na podjeździe.
Poprawił plecak, spodnie od dresu i odwrócił się.
- Pożegnajcie się z Dylanem! - poleciła panna Dunbar. Trójka dzieci przypięta do tylnego
siedzenia pomachała
posłusznie. ‘onad oparciami przednich foteli nie było widać nawet czubków ich głów, le
Dylan, widząc trzepoczące
dłonie, odmachnął dzieciakom i z rezygna-ją wysłuchał tego samego co w każdy piątek:
- Poczekam, aż wejdziesz do środka. Pozdrów mamę. Do zobaczenia. Uliczką, do której
dochodził podjazd,
przemknął z wyciem silnika portowy model mercedesa. Zezłoszczona Joey sięgnęła po notes,
by pisać numery
rejestracyjne samochodu. Kierowca-półgłówek gnał po rętej drodze dziewięćdziesiątką!
Nagle panna Dunbar
zauważyła inną ziwną rzecz: niemal wszyscy sąsiedzi tkwili na dachach, gapiąc się f niebo
przez lornetka. Jako
osoba z natury ciekawska natychmiast się ainteresowała, czego też wypatrują w
przestworzach.
Nie musiała długo szukać, gdyż statek był duży i znajdował się / niewielkiej odległości.
Przyznać należy także, że
nie uciekła z wrzaskiem głównie dlatego, że stała niczym posąg). Z osłupienia wyrwał ją
dopiero isk opon na
zakręcie i ryk silnika. Kolejny z sąsiadów pognał na łeb, na żyję w dół ulicy. Zanim Dylan
dotarł do drzwi, po
mikrobusie opiekunki ozostały na podjeździe już tylko ślady spalonej gumy.
- Mamo, wstawaj! - Sześcioletnie tornado wpadło do sypialni, z im-etem lądując na łóżku. -
Chodź, zobacz!
- Co? - Jasmine siadła półprzytomna, odruchowo podciągając koc, y zakryć swoje nagie dało.
- Co mam zobaczyć,
kotku?
- Dzień Niepodległości 49
- Latający talerz! - Dylan był wyśmienicie przygotowany na taką okazję przez kreskówki i
doskonale wiedział, co

background image

robić.
Widząc, że matka nie zechce wziąć udziału w akcji, pognał z powrotem do okien od frontu,
zdecydowany
zestrzelić najeźdźców. Bo z kosmosu zawsze przylatują najeźdźcy, nie?!
- Co się stało twojemu psu? - spytał zaspany męski głos, który dochodził z posłania
znajdującego się obok łóżka
Jasmine.
Pytanie było spowodowane dziwnym zachowaniem Boomera. Złoty retriever zaczął krędć się
niespokojnie,
popiskując i warcząc, co mu się naprawdę rzadko zdarzało. Wypadł z sypialni w ślad za
Dylanem, ale wkrótce
wrócił z butem w zębach i tryumfalnie umieścił go na szczyde przykrytego kocem kształtu,
leżącego na łóżku.
Opatulona postać ze stłumionym przekleństwem odrzuciła koc (wraz z butem) i siadła
ziewając.
- Jak znam życie, to właśnie skończyliśmy spać – oznajmił bez fałszywych nadziei Steve.
Steven Hiller liczył sobie dwadzieścia parę lat i wszyscy zgodnie przyznaliby, że jest
przystojny. Mógł się też
pochwalić doskonałą kondycją fizyczną, jak zresztą każdy pilot myśliwca odrzutowego.
Obecnie jednak rzeczą,
której najbardziej potrzebował, był sen. Oboje wrócili do domu tuż przed świtem i, ma się
rozumieć, nie poszli
natychmiast spać.
- Boomer stara się wywrzeć na tobie dobre wrażenie – mruknęła Jasmine w poduszkę.
Steve podejrzliwie popatrzył na plakat z baraszkującymi delfinami, a następnie rozejrzał się
po sypialni.
Pomieszczenie nie całkiem przypominało pobojowisko, ale dokładnie było widać, gdzie w
nocy zaczęli się rozbierać
i co które miało na sobie. Kontemplację przerwało mu pełne dezaprobaty fuknięde psa, który
nie doczekał się
nagrody za przyniesienie buta, więc ostentacyjnie wymaszerował do pokoju, w którym
urzędował Dylan.
Twarz Steve’a rozjaśnił uśmiech. Mężczyzna zaczął już powoli się zadomawiać. Odgłosy
zabawy dochodzące
zza ściany wydawał) mu się miłe. Było to nowe uczucie, o które jeszcze kilka miesięcy temu
by się nie podejrzewał.
No, ale ponad pół roku temu nie znał Jasmine...
Od chwili, gdy spotkali się po raz pierwszy, Steve spędzał u Jasmine wszystkie wolne chwile.
O tym, że jest
zakochany, dowiedział się gdzieś tak ze dwa miesiące temu, kiedy to skródł zwiedzanie B-2
na rzecz randki B-2
wylądowały w bazie lotniczej Korpusu Piechoty Morskiej Stanów Zjednoczonych w El Toro.
Nigdy wcześniej nie
miał okazji obejrzeć supernowoczesnego bombowca strategicznego. Dotąd żadna siła nie ode
rwałaby go od
samolotu nowej generacji: ba! Stanąłby na uszach, by su czymś takim przeledeć, choćby w
roli pasażera. A jednak
przerwa oględziny i pojechał do Jasmine, co stanowiło ostateczny dowód, ż( zmieniły mu się
priorytety.
50

background image

Odkąd dostał skrzydełka pilota, latał dosłownie na wszystkim czego tylko dopadł i z czego
wystarczająco szybko
go nie wygoniono. [Siedział za sterami zabytków techniki z okresu drugiej wojny światowej
jak P-51 Mustang,
różnych maści odrzutowców, a w końcu swego ukochanego F/A-18 Homet, w które była
wyposażona jego
jednostka. Wyrobił sobie nawet licencję pilotażu helikopterów. W przypadku pilota
myśliwskiego bazującego na
lotniskowcu stanowiło to prawdziwą rzadkość. Koledzy po fachu uznawali wiatraki za dobre
do dwóch rzeczy:
wyciągania z morza pilotów, którzy musieli się katapultować, i dowożenia piwa na okręt.
Dywizjon Steve’a co
prawda od kilku miesięcy bazował w El Toro, gdzie miał pozostać jeszcze przez jakiś czas,
ale generalnie, jak
większość jednostek United States Marinę Corps, był dywizjonem pokładowym, stąd też i
zwyczaje częściowo
[zapożyczone z US Navy.
| W wolnych chwilach Steve wsiadał do swego czerwonego mustanga i gnał autostradą 405
do Los Angeles, aby się
zabawić. Wychowany w tym mieście, odwiedzał licznych znajomych i podrywał panienki.
Stanowiły one bowiem
drugi po samolotach obiekt jego nie słabnącego zainteresowania. Na jednej z imprez (na którą
zresztą poszedł za
namową rodziców) poznał Jasmine i odkąd przestał odgrywać rolę Casanowy.
Poszczekiwanie Boomera wyrwało go z rozpamiętywania świetlanej przeszłości, toteż wstał i
udał się do łazienki,
by odzyskać równowagę płynów w organizmie.
Poranne ablucje przerwało mu lekkie drżenie stojących na szklanej ipółce kosmetyków i dche
buczenie
dobiegające zza okna – coś niby |helikopter, tylko jakiś dziwny...
Skończył się myć i wyjrzał przez wąskie okienko; żadnego helikoptera ime zauważył.
Dostrzegł natomiast
sąsiada, który wraz z żoną właśnie wrzucał jakieś toboły na tylne siedzenie rangę rovera.
Chwilę później mieszkańcy
przeciwległego domu ruszyli z piskiem opon, i zjechali do ulicy tyłem.
- Dziwne! - mruknął półgłosem, podejrzliwie przyglądając się własnemu odbiciu.
Przeniósł wzrok na kosmetyki i odniósł wrażenie, że wstrząsy się nasiliły. Czym prędzej
wrócił do sypialni i zajął
się gorączkowym poszukiwaniem pilota.
- Co cię napadło? - zainteresowała się Jasmine.
- Myślę, że mamy trzęsienie ziemi i chcę sprawdzić w telewizji.
- Gdzie Dylan? - Jasmine siadła zupełnie przytomna. - Dylan! Steven znalazł pilota pod
stolikiem, na którym
pyszniła się kolekcja szklanych delfinów rozmaitej wielkości i jakości. Włączył odbiornik.
- „...przez rejony południowe, ale jak dotąd brak meldunków o zniszczeniach czy rannych –
rozległ się głos
spikerki. - Eve Flesher, rzecznik prasowy burmistrza, przed chwilą wygłosiła na stopniach
ratusza oświad-
51
czenie. Wzywała do zachowania spokoju i apelowała, by nie ulegać panice...”

background image

- Cześć, Steve! - Dylan wpadł do sypialni zwabiony nie tyle głosem matki, ile telewizora.
- Cześć, Dylan! Do czego strzelasz od samego rana? Do bandytów?
- Do jakich bandytów?! - Chłopiec przyjrzał mu się z politowaniem. - Do obcych!
- Aa, rozumiem! - Steve i Jasmine wymienili porozumiewawcze spojrzenia.
- Trafiłeś któregoś? - zainteresowała się uprzejmie Jasmine, od dawna zdecydowana nie
tłumić wybujałej
wyobraźni syna.
Dylan spojrzał na obojga wymownie. Doskonale wiedział, że nie traktują go poważnie.
- Uważacie, że zmyślam – oświadczył urażony. - Chodźcie, to wam pokażę!
- Dobra, ruszam na obserwację latającego talerza – zdecydowała Jasmine. - Przy okazji zrobię
kawy. Chcesz?
- Idę z tobą. To może być robota dla marines.
Jako urodzony Kalifomijczyk, Steve nauczył się w dzieciństwie ignorować pomniejsze
wstrząsy. Gdyby zanosiło
się na poważne trzęsienie ziemi, w telewizji zamiast wiadomości do znudzenia powtarzano by
komunikat Cal Tech
nadawany z Pasadeny. Jednak nic na ten temat nie mówiono, więc sytuacja nie mogła być
groźna. Wyłączył
telewizor i z niejakim zdziwieniem stwierdził, że głuche buczenie przybrało na sile.
Nagle w kuchni z trzaskiem posypały się talerze, a Jasmine wrzasnęła, ile sił w płucach. Steve
wypadł z sypialni.
Ujrzał Jasmine przerażoną czymś na zewnątrz i starającą się odciągnąć Dylana od okna.
Zdecydowanym ruchem
otworzył drzwi i wymaszerował na werandę, gotów stawić czoło temu, co przestraszyło jego
ukochaną kobietę.
A raczej tak mu się wydawało.
Latający talerz nasuwał się nad miasto niczym trująca chmura. W zestawieniu z jego
wielkością otaczające Los
Angeles góry, San Gabriel i Santa Monica, wyglądały na niewyrośnięte pagórki. Na taki
widok Steve zdecydowanie
nie był przygotowany. Całe Los Angeles wyglądało jak gigantyczny stadion, nad którym
zasuwano właśnie dach.
- Co... co to jest? - dobiegł z wnętrza wystraszony głos Jasmine. Steve spróbował
odpowiedzieć, ale nie mógł
wydobyć z siebie głosu, Odchrząknął więc i wziął się w garść. Obiekt, chociaż duży i obcy,
był przecież jednostką
latającą, toteż należało jej się uważnie przyjrzeć; niejako z zawodowego punktu widzenia.
Górną powierzchnię stanowiła niska półkula. W przedniej częśd znajdowało się zagłębienie
przypominające
krater o średnicy półtora kilometra. W jego centrum widniała błyszcząca, czarna wieża o
rozmiarach solidnego
wieżowca. Nieregularne kształty znaczące jej cztery boki 52
dziwnie przywodziły na myśl okna przesłonięte pancernymi płytami. Całość miała barwę
głębokiej czerni.
Dolna powierzchnia była generalnie płaska i także czarna, choć gdzieniegdzie prześwitywał
szary kolor.
Przypominała ona idealnie symetryczny kwiat o ośmiu płatkach, każdy długości dziesięciu
kilometrów. Z daleka
miały błękitnawy poblask i wydawały się delikatne jak owadzie skrzydła. Z bliska jednakże
wrażenie to okazywało

background image

się całkowicie błędne. Pojedynczy „płatek” tworzyło osiemnaście solidnych płyt, ułożonych
w nierównych
warstwach, na których stały stłoczone dziwne budowle. Mogły kojarzyć się one z
ładowniami, hangarami pełnymi
urządzeń cumowniczych i magazynami zaopatrzonymi w przeróżne mechanizmy. Wielkość
tych struktur była
imponująca, a przeznaczenie trudne do rozszyfrowania. Całość sprawiała wrażenie jednej
bryły o wielu kanciastych
nierównościach, pokrytych jednakże jednolitą, gładką powłoką. W centrum szarego kwiatu
znajdowała się stalowa
płyta opatrzona prostym, geometrycznym wzorem. Nie był to jednak hieroglif czy inna
ozdóbka, jak początkowo
sądził Steve. Gdy ów środkowy element znalazł się tuż nad głową młodzieńca, wtedy okazało
się, że płyta to zespół
dość skomplikowanych drzwi, których krawędzie z oddali sprawiały wrażenie rysunku.
Generalnie zresztą cały pojazd był pozbawiony jakichkolwiek elementów ozdobnych.
Stanowił idealny okaz
przesadnego funkcjonalizmu, tak jak rzeczna barka zaprojektowana z myślą o konkretnym
zadaniu, a nie o
przeżyciach wizualnych. Obrzydzenie to pierwsze odczucie, jakie wywoływał ów pojazd
(naturalnie jeśli nie liczyć
przytłoczenia ogromem), chociaż trudno byłoby znaleźć uzasadnienie tego wrażenia. Tym
przykrym doznaniom
towarzyszyło przekonanie, że rasa, która zbudowała coś tak odpychającego, nie może być
miła ani przyjaźnie
nastawiona do ludzi. Odnosiło się wrażenie, jakby statek został zbudowany z odpadów
przemysłowych przez kogoś,
kto czuje się w nich jak w domu. Mimo to z jednostki emanował jakiś mroczny magnetyzm,
wywołujący przeświad-
czenie, że w statku tkwi ukryte piękno.
GDY DAVID WRÓCIŁ do środka, siedziba „Compact Cable” była już całkowicie pusta.
Nastawił jeden z monitorów
na CNN, szukając potwierdzenia lub zaprzeczenia swej nowej teorii. Na ekranie pojawił się
fantazyjny napis
(przerywany zakłóceniem): GOŚCIE: KONTAKT CZY KRYZYS.
Po parunastu sekundach litery zastąpił obraz Wolfa Blitzera. Mężczyzna stał w sztucznym
półmroku przed
Pentagonem.
- „Właśnie uzyskaliśmy oficjalne potwierdzenie wieści podawanych iotąd przez CNN –
oświadczył niezbyt pewny
siebie sprawozdawca. -Fakich statków jak unoszący się nade mną jest razem trzydzieści sześć
53
i znajdują się obecnie nad największymi miastami Ziemi. Nikt, z kim rozmawiałem, nie chce
zająć oficjalnego
stanowiska w tej sprawie. Wielu dziwi fakt, że nasz system wczesnego ostrzegania nie
zadziałał. Wszyscy są
całkowicie zaskoczeni tą wizytą”.
Na ekranie pojawiła się komputerowa mapa przedstawiająca lokaliza-: cję trzydziestu sześciu
statków. David pokiwał głową z ponurą satysfakcją – tak przypuszczał, że to zobaczy.

background image

Niespodziewanie usłyszał czyjś głos dochodzący z gabinetu Marty’ego. Zaintrygowany,
poszedł tam sprawdzić,
kto jeszcze został w budynku.
- Tak, wiem, mamo... Uspokój się na chwilę, dobrze? -Marty siedział pod biurkiem i
rozmawiał przez telefon.
Słysząc kroki, podskoczył i solidnie uderzył się w głowę, przy okazji zrzucając z blatu stos
makulatury. -O,
kurczę!... Co, nie... nic mi się nie stało, ktoś właśnie wszedł... Proszę?... Naturalnie, że
człowiek. Pracuje tutaj!
- Każ jej spakować się i wyjechać z miasta – polecił zwięźle David.
- Mamo, poczekaj! - Marty zakrył mikrofon. - Dlaczego? Co się stało?
- Niech natychmiast stąd ucieka! - warknął David.
- Mamo, posłuchaj: weź niezbędne rzeczy, wsiądź do samochodu i pojedź do doci Estery!
Później d wytłumaczę.
Zadzwoń, kiedy dojedziesz. Pa! - Marty odłożył słuchawkę, wygramolił się spod biurka i
spytał:
- Dobra, to może teraz byś mi wyjaśnił, dlaczego właśnie wysłałem osiemdziesiędodwuletnią
staruszkę do
Atlanty?
- Pamiętasz, jak d powiedziałem, że ten sygnał zakłócający sam po pewnym czasie ustanie?
- Przyznam uczdwie, że nie bardzo. Chodzi d o ten ukryty sygnał w retransmisji?
- Właśnie. To odliczanie, Marty.
- Odliczanie? - Głos Marty’ego zdradzał wzrastający niepokój. - Odliczanie czego?
- Wysil szare komórki! To przypomina rozgrywkę szachową: najpierw ustawiasz pionki do
ataku i w
sprzyjającym momende atakujesz strategicznie pozycje przedwnika. A co oni robią?
Rozmieszczają statki nad
najważniejszymi miastami świata i czekają na odpowiednią chwilę. Nadawany sygnał służy
do zsynchronizowania
równoczesnego ataku. Za jakieś sześć godzin zniknie, i odliczanie dojdzie do zera.
- A co wtedy?
- Szach i mat.
Marty przez mniej więcej minutę przyswajał rewelacje, potem zaczai mieć problemy z
oddychaniem. Czym
prędzej otworzył puszkę wód) mineralnej i sięgnął do telefonu.
- Muszę zadzwonić – sapnął. - Brat to raz, terapeuta to dwa, prawnik... a, pieprzyć prawnika!
54
David złapał słuchawkę drugiego aparatu i wybrał jedenastocyfrowy urner, którego rzadko
używał, ale mimo to
znał na pamięć. Podczas gdy sekał na połączenie, na wszystkich monitorach ukazał się ten
sam obraz. Rezydent
Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej podszedł do mów-icy starając się każdym gestem
wyrażać spokój i
pewność siebie. Na iewielkim podium za mównicą znajdowała się grupka osobistości z Nim-
kim i Greyem na czele.
- „Rodacy i obywatele świata! Nadszedł historyczny moment, który [e ma sobie równych w
dziejach ludzkości. Oto
poznaliśmy odpowiedź Ł pytanie tak stare jak ludzkość: nie jesteśmy jedyną rozumną rasą
przestrzeni...”
- Łączę – odezwał się w słuchawce rzeczowy głos telefonistki z cen-ali.

background image

- Mówi David Levinson, mąż Connie Spano. Muszę z mą rozmawiać.
- Przykro mi, ale teraz bierze udział w ważnym spotkaniu. Mogę rzekazać wiadomość.
- Nie! Chcę osobiście mówić z żoną. I to natychmiast! Wiem, że jest yęta: właśnie ją widzę w
telewizji, ale to
naprawdę ważne.
- Proszę poczekać.
David skoncentrował się na obrazie – Connie stała na skraju podium pobliżu drzwi
prowadzących do dalszej części
Białego Domu. Po anmastu sekundach do rzeczniczki prasowej prezydenta podszedł młody
lężczyzna
(najprawdopodobniej ten sam, z którym David przed chwilą )zmawiał), szepnął jej coś do
ucha i oboje dyskretnie
zniknęli ‘ drzwiach. David poczuł ulgę: nie był pewien, czy Connie w ogóle ireaguje na jego
prośbę.
- Czego chcesz? - Głos w słuchawce nie był uprzejmy.
- Posłuchaj, musisz wydostać się z Białego Domu! W miarę moż-wośd z prezydentem, jak nie
to sama. - Niemiły
ton Connie nieco askoczył Davida, dlatego młodzieniec zamilkł na chwilę, me wiedząc, co
alej ma powiedzieć. W
końcu jednak opanował się i dodał: - Uciekajcie miasta!
- Dzięki za troskę, ale jak widzisz, to mamy tu taki mały kryzys. (usze wracać do roboty.
- Cały dzień rozpracowywałem zakłócenie satelitarne i wiem, co znaczą! - ryknął czując, że
Connie zaraz odłoży
słuchawkę. - Oni aatakują!
Przez moment na linii panowała cisza. David początkowo sądził, że igo rozmówczyni
analizuje, co usłyszała,
dopiero po paru sekundach Orientował się, że po prostu zakryła mikrofon, dyskutując z kimś
obok. | - Zaatakują -
powtórzyła po chwili. - Dobrze, i co dalej?
To już całkowicie wyprowadziło Davida z równowagi – starał się tej lotce uratować żyde,
choć na dobrą sprawę
guzik go powinna oblodzić. Nie będzie prosił, aby łaskawie wysłuchała jego ostrzeżeń.
- Właśnie, zaatakują – warknął. - Sygnał jest odliczaniem, gdy ono się skończy, nastąpi atak.
Przez sygnał
rozumiem zakłócenie radiowe i telewizyjne... Wyszedłem na dach i wtedy... Connie?
Rozbrzmiał sygnał przerwanego połączenia. Odłożyła słuchawkę. Zaklął i rzucił swoją na
widełki. Wiedział, że następnego telefonu Connie po prostu nie odbierze, więc nie miał po co
dzwonić. Przyznawał w duchu, że mówił nieco chaotycznie, co mu się zwykle przytrafiało,
gdy był zdenerwowany, ale to jeszcze nie powód, żeby traktować go jak durnia.
- „...wraz ze sztabem kryzysowym pozostaniemy w Białym Domu, próbując nawiązać
łączność i ustalić zasady
porozumiewania się...” -Głos Whitmore’a dotarł do niego i nagle wszystko stało się jasne.
Już wiedział, co trzeba robić.
Spakował laptopa wraz z niezbędnymi dyskietkami, złapał rowel i ruszył ku drzwiom.
- Marty! - krzyknął. - Przestań tracić czas i wynoś się, do diabła z miasta! Marty, odkładając
słuchawkę, wysłuchał końcówki wypowiedzi Whit morę’a:
- „...tak więc nie poddawajcie się panice, a jeśli zdecydujecie się na opuszczenie miast, róbcie
to spokojnie i z
zachowaniem porządku. Dzię kuję!”
ŁUP!

background image

Taksówka jadąca po chodniku wyrżnęła w dostawczy furgon pędząca tą samą drogą, lecz w
przeciwnym
kierunku. David nacisnął na pedał] i slalomem wyminął przeszkodę. Na moście piesi
poruszali się szybciej nii
zmotoryzowani, a prędkość osiągana przez rowerzystę była wręcz oszała miająca.
Zjechał z mostu, cały czas lawirując między autami, i zapuścił ń\ w plątaninę bocznych
uliczek, na szczęście nie
zakorkowanych. Tu jednał także dostrzegł oznaki pospiesznej ewakuacji – w pobliżu domu
ojca oma nie oberwał
materacem wyrzuconym z drugiego piętra, a wymijani! Gorączkowo krzątających się ludzi
przysparzało większych
trudności nii przemieszczanie się między przystopowanymi samochodami. Przewidywa mość
ruchów aut była
znacznie większa.
W końcu dotarł do celu, zsiadł i zaczął się dobijać do zamkniętych m głucho drzwi. Po dobrej
minucie, gdy już
miał ochotę kopniakami usuwał przeszkodę, drzwi otworzyły się nagle. David spojrzał w lufę
sztucera.
- Tato! Tylko spokojnie: to ja!
Julius opuścił broń i ostrożnie wyjrzał. Po kontrolnym omiecenii wzrokiem ulicy czym
prędzej wciągnął syna (i
rower) do środka, a następ nie pozasuwał wszystkie rygle.
56
- Hieny! - warknął. - W telewizji mówili, że już zaczęło się pląd-owame domów. Jak tu
przyjdą, to czeka ich
niespodzianka!
- Tato, nadal masz samochód? - przerwał mu David.
- Tak, a bo co? - Julius przyjrzał się synowi podejrzliwie. - Po co ci amochód, skoro nigdy w
żydu nie zrobiłeś
prawa jazdy?!
- Ale ty zrobiłeś – odpalił spokojnie David – i ty będziesz prowadził.
STEVE SKOŃCZYŁ UPYCHAĆ do torby cywilne rzeczy. Więk-zości z nich nie miał
jeszcze okazji włożyć. Szybkim
ruchem wygładził aundur. Wyraźnie było widać, że chce jak najszybciej dotrzeć do El „oro i
jeśli to okaże się
konieczne, dać nauczkę nieproszonym gościom. Asmine, oparta o ścianę, przyglądała się
temu wszystkiemu,
nerwowo (ogryzając paznokieć.
- Mógłbyś powiedzieć, że nie słyszałeś ogłoszenia – stwierdziła bez viary we własne słowa.
- Marinę tak nie robi – odparł z uśmiechem. - Jestem potrzebny. Iądzę, że tym razem nie
chodzi o głupie
ćwiczenia, ale o coś bardzo »oważnego.
- E, tam... założę się, że przynajmniej połowa tych twoich marines tak się nie zjawi, a potem
będą udawali
głupich.
- Bardzo wątpię! A zresztą, co de napadło? - spytał. W oczach asmine dostrzegł łzy, ale gdy
tylko spróbował objąć
dziewczynę, od-rądła go, strącając przy tym delfina ze stolika.
- Powiem d, co mnie napadło! - wybuchnęła, podbiegając do okna odsłaniając je mocnym
szarpniędem. -

background image

Panicznie się boję tego w górze! [o mnie napadło! Oparła się o śdanę i powoli osunęła się po
drzwiach wbudowanej v nią szafy, aż siadła na podłodze.
- Posłuchaj! - Steve przykucnął, tak aby ich oczy znalazły się la tym samym poziomie. Przy
okazji podniósł i
odstawił na miejsce lelfina. - Wątpię, żeby nasi niespodziewani gośde tłukli się przez iaki
kawał kosmosu tylko po
to, by nas zaatakować. Ale nigdy lic nie wiadomo. To naprawdę historyczna chwila, a moje
umiejętnośd nogą się
okazać potrzebne. I dlatego nie będę się zachowywał jak tchórz! Steve faktycznie tak uważał
– jak dotąd nie napotkał niczego, czego laprawdę by się przestraszył. Zresztą uważał, że lęk
powoduje, iż ludzie nie podejmują żadnego ryzyka, a to z kold nie pozwala im żyć pełnią
syda. Zawsze podziwiał Jasmine za odwagę, z jaką stawiała czoło co-iziennym problemom.
Na swój sposób doskonale sobie ze wszystkim radziła i miała w nosie „co ludzie powiedzą”.
, Ujął jej dłonie. Gdy patrzyli sobie w oczy, po raz kolejny w dągu pstatnich tygodni pojawiło
się nie wypowiedziane
dotąd pytanie: czy chcą
57
być ze sobą na poważnie i na długo. Albo ujmując rzecz inaczej: czy ich dotychczas luźny
związek ma poważną
przyszłość. Steve znał odpowiedź, przynajmniej ze swej strony: miał w kieszeni niewielkie
pudełeczko z wy-
konanym na zamówienie drobiazgiem. Problem polegał na tym, że nosił j( już trzeci tydzień i
bał się wykonać
decydujący ruch. Gdyby bowiem Jasmine przyjęła oświadczyny, oznaczałoby to przekreślenie
marzeń o karierze.
Tkwił więc w zawieszeniu, stosując coś, co umiał robić doskonale -uniki.
- Odprowadź mnie do samochodu – powiedział dcho. Jasmine nie była tchórzem, ale znała
granice własnej
odwagi. Zby często już ją zostawiano, by mogła tak niefrasobliwie jak Steve pod chodzić do
kolejnego tego typu
wydarzenia. Wydawało jej się, a wreszcie uporządkowała sobie żyde i ma perspektywy na
przyszłość a przybyde
tego latającego paskudztwa znów postawiło wszystko m głowie. Doskonale wiedziała, że
powrót Steve’a do El Toro
wcale nil oznaczał, że ją zostawia. Ale równocześnie była to pierwsza sytuacji kryzysowa w
czasie ich znajomośd, a
co zrobił Steve? Od razu spakowa rzeczy.
- Mogę go zabrać? - spytał niespodziewanie, biorąc jednego ze szklą nych delfinów. - Daję
słowo, że oddam
osobiście!
Skinęła potakująco głową, nie mając innego wyjśda, jak mu uwierzyć STEVE ZOSTAWIŁ
NA NOC opuszczony dach mustanga, tote; natychmiast zauważyli siedzącego za kierownicą
Dylana. Steve delikatni wysadził stamtąd chłopca, po czym wziął torbę leżącą na tylnym się
dzeniu.
- Mam tu coś dla dębie – oznajmił podając ją Dylanowi. -Pamiętasz że obiecałem d trochę
sztucznych ogni?
Tylko obiecaj, że będziesz si z mmi obchodził bardzo ostrożnie.
Dylan dobrał się do nich natychmiast i po paru sekundach, z wyrażeń autentycznego szczęścia
na buzi, trzymał
w dłoni garść kolorowyd walców na patykach.

background image

- Jeju, fajerwerki! - powiedział, starając się ukryć rakiety przed wzro kiem matki.
Jasmine posłała Steve’owi spojrzenie pełne dezaprobaty, ale lotnik ni przejął się tym
specjalnie.
- Chdałem je puśdć razem z tobą czwartego lipca, ale jak sai widzisz, sprawy się nieco
skomplikowały. Trzeba
wbić kije w traw i podpalić lonty. Sześć metrów nad ziemią rakiety wybuchną na różn kolory.
Jasmine ledwie go słuchała, rozstrojona widokiem statku, który zni( ruchomiał nad centrum
miasta. Gdy przestał
się poruszać do przodl
niczenie i wstrząsy ustały. Po pewnym czasie spodek zaczął się powoli )bracać. Widząc, jak
bardzo Jasmine się boi,
Steve wreszcie podjął lecyzję. Z kieszeni munduru wyjął małe pudełko i rzekł z namysłem:
- Spakuj to, co najpotrzebniejsze, i wieczorem przyjedź z Dylanem do azy, dobrze?
Zaproszenie całkowicie zaskoczyło Jasmine – nigdy dotąd Steve nawet rie wspominał o takiej
możliwości, a ona nie pytała wiedząc, że ma swoje >owody, by się z nią oficjalnie nie
pokazywać.
- Jesteś pewien, że d to nie zaszkodzi? - spytała z troską.
- No cóż... będę musiał sobie odpuścić inne panienki, ale przeżyję.
- Znów d głupoty w głowie, ty podwórkowy amande – parsknęła. -^an pozwoli, kapitanie, że
w czymś pana
uświadomię: nie jest pan )ynajmniej tak czarujący i uwodzidelski, jak pan sądzi.
- Jestem, a ty nie powtarzaj plotek. - Uśmiechnął się radośnie, uskakując za kierownicę.
- Pyszałek!
- Zrzęda! - Posłał jej całusa i dodał poważnie: - Do zobaczenia yieczorem.
Obserwując we wstecznym lusterku dwie machające postade, zastana-viał się, czy
zaproszenie Jasmine do El Toro
było najrozsądniejszym )osuniędem.
Dziewczyna zaś czuła równocześnie radość i strach, obserwując znika-ący w dole czerwony
sportowy wóz.
Następnie jej wzrok powędrował ku rolno obracającemu się nad miastem dyskowi. Bez słowa
chwyciła dłoń )ylana i
zabrała mu z mej fajerwerki.
- Chwilowo ja to wezmę.
- Mamo, proszę!
JULIUS BYŁ DUMNYM właścicielem płymoutha valianta rocznik 1968. Auto znajdowało
się w całkiem przyzwoitym
stanie, jako se pan Levinson senior trzymał je w garażu, a używał głównie lo cotygodniowych
zakupów. Na
autostradzie jeździł zazwyczaj c oszałamiającą prędkością sześćdziesięciu pięciu kilometrów
na godzinę i nie robiło
mu różnicy, czy jest w mieście, czy poza lim. David natomiast nigdy nie czuł potrzeby
zrobienia prawa jazdy.
Obecnie, z uwagi na wyjątkową sytuację, pruli z zabójczą nręcz prędkośdą osiemdziesięciu
kilometrów na godzinę.
Mijały ich wszystkie samochody (nawet wyładowane po dach ludźmi i bagażami). David
przypuszczał, że
wyprzedziłaby ich także dobrze •ozpędzona krowa. Pasażerowie innych aut ze zdumieniem
oglądali ię za
zabytkowym wehikułem i pewnie zadawali sobie pytanie, Uaczego akurat ci dwaj wyruszyli
na piknik.

background image

59
- Gdzie się tak spieszy durniowi?! - parsknął Julius, gdy obok przeniknął furgon z materacem
na dachu, co
wybitnie osłabiało jego walory aerodynamiczne, ale i tak jechał powyżej stu pięćdziesięciu.
- Tato, nie zwalniaj, dobrze? - przypomniał David, wskazując na prędkościomierz.
Wolałby co prawda wyprzedzać niż być wyprzedzanym, ale znał granice możliwości ojca.
David uznał, że i tak
nie ma na co narzekać, zwłaszcza po tym, w jaki sposób Julius zgodził się na podróż. Zamiast
bowiem spodziewanej
kłótni albo co najmniej półgodzinnego przekonywania, wystarczyło iż wysłuchał wyjaśnień,
spojrzał pierworodnemu
głęboko w oczy i oznajmił:
- Przygotuj kanapki. Wezmę płaszcz i startujemy.
Wyjazd z miasta zabrał im jedynie trzydzieści minut, a to dzięki zdolnościom Davidajako
pilota. Całe żyde
korzystając z taksówek, znał większość skrótów w mieście, dzięki czemu ominęli wszystkie
korki.
Gdy znaleźli się na autostradzie prowadzącej do stolicy, David wsadził nos w komputer,
głównie po to, by nie
denerwować się ową oszałamiającą dla ojca prędkością. W sumie mieli jeszcze sporo czasu.
- Słuchaj no, chcesz się dostać do Białego Domu, tak? - spytał nagle Julius. - A możesz mi
powiedzieć, jak
zamierzasz to osiągnąć? Tam się nie włazi jak do stodoły! A poza tym uważasz, że oni nie
wiedzą o odliczaniu? Tylu
naukowców, wojskowych i nie wpadli na to co ty?
- Ręczę, że nie.
- W takim razie, mądralo, bądź łaskaw wytłumaczyć mi jedno: po co dziesięć lat studiowałeś,
zrobiłeś dyplom z
wyróżnieniem i zdobyłeś wszystkie możliwe nagrody, skoro skończyłeś jako technik w
kablówce?
- Nie wracajmy do tego, dobrze?!
David nie cierpiał dyskusji na ten temat. Zawsze tylko słyszał, że jegc praca w telewizji
kablowej to wynik braku
ambicji. Fakt faktem: marnował tam swoje wrodzone i nabyte umiejętności. Otrzymywał
dziesiątki ofert od
czołowych laboratoriów badawczych z całego kraju, ba: nada takie listy się zdarzały. Mógł
sobie wybrać, co chciał, i
postawić całkien uczciwe warunki finansowe, a nie skorzystał z żadnej propozycji. Wola:
zostać w mieście, które kochał, i mieć niemęczącą pracę, tym bardziej żf z pensji spokojnie
utrzymywał siebie, ojca i żonę (dopóki nie zaczęli pracować dla Whitmore’a, który wówczas
był senatorem). To, co inn myśleli, miał gdzieś, ale zabolało go słyszalne w głosie ojca róż
czarowanie.
- Siedem lat – burknął.
- Jakie znowu siedem lat?!
- Studiowałem siedem lat, nie dziesięć; nie jestem technikiem, tylk( głównym konsultantem
systemu kablowego
w randze inżyniera.
- Czegoś się tak nadął?! - Julius pochylił się nad kierownicą. - Chcia łem ci tylko
przypomnieć, że prezydent ma
masę specjalistów do pomocy

background image

}dyby potrzebowali nie przemęczającego się geniusza, toby po dębie adzwonili. - Znowu
zwalniasz! - mruknął David, rezygnując
z ńposty.
PIERWSZA DAMA NARESZCIE miała cały apartament wyłącznie ;o własnej dyspozycji.
Ochroniarze oraz ludzie ze sztabu dyskretnie
się /ycofali, gdy oznajmiła, że pragnie zadzwonić do męża. Jej osobista ekretarka toczyła na
korytarzu batalię z dziennikarzami,
trzymanymi / bezpiecznej odległości od drzwi przez mundurowych policjantów LAPD.
- Halo?
- Witaj, Tom. Jak sobie dajesz radę? - spytała, gdy po drugiej stronie idezwał się Whitmore.
- Biorąc pod uwagę okoliczności, to nieźle. - Miał zmęczony głos, , była przecież dopiero
jedenasta.
- Gdzie jesteś?
- W sypialni. Korzystając z chwili spokoju, postanowiłem się położyć.
- Doskonały pomysł – pochwaliła. - Jakie nastroje?
- Słuchaj, wysyłam po dębie helikopter do Baltimore. Na dachu lotelu jest lądowisko. Chcę,
byś opuśdła Los Angeles tak
szybko, jak ylko to będzie możliwe. Jeśli om zaatakują...
- Domyślałam się, że tak zrobisz – powiedziała, uśmiechając się ekko. - Oglądałam
konferencję prasową Connie. Jestem dumna
z twojej lecyzji. Problem w tym, że cały efekt diabli wezmą, jeżeli prasa zobaczy, akja stąd
zwiewam.
- Znajdujesz się dokładnie pod środkiem tego latającego talerza -twierdził Whitmore.
Hotel „Baltimore” był oddalony o dwa budynki od First Interstate iuilding, nad którym zawisł
środkowy punkt statku. Wokół,
w zwykle gwarnym centrum miasta, ziało pustką.
- Zgadza się – przyznała. - A przed drzwiami kłębi się z tuzin Iziennikarzy, z którymi walczy
Johanna. Po konferencji prasowej,
bo na •Kwno do niej dojdzie, wyjadę. Obiecuję.
- Mowy nie ma. Doceniam twoje intencje, ale nie wiemy, co oni ilanują. Zaraz...
- Tom, posłuchaj! -przerwała mu stanowczo. - Zdaję sobie sprawę, że lię martwisz, aleja też
mam swoje obowiązki. Wiesz, że
ludzie mnie słuchają.
Z tym musiał się zgodzić – badania opinii publicznej potwierdzały, że Aarilyn jest
najpopularniejszą postadą w całym
dystrykde Waszyngton. Aqueline Kennedy podbiła serca Amerykanów swym urokiem
osobistym, tbecna Pierwsza Dama -
zwyczajnym, ludzkim postępowaniem. Jako ierwsza w historii żon prezydentów, wędrowała
po Białym Domu boso w dżinsach,
nie wygłaszała grzecznośdowych frazesów, tylko mówiła 61
prawdę, choć czasami w bolesny sposób. Politycy nie cierpieli jej serdecz nie, za to naród
szanował i lubił. Teraz
wiedziała, że musi wystąpił i spróbować utrzymać w miarę uporządkowaną ewakuację.
- Niech już będzie po twojemu! - westchnął po długiej dsz; Whitmore. - Ale za
dziewięćdziesiąt minut masz być na dachu. Wylądu je tam helikopter, który przeniesie de do
bazy lotniczej Petersoi w Colorado.
- No, powiedzmy za dwie godziny -poprawiła i zmieniła temat. -Jal tam nasza czarnowłosa
piękność?
- Spotkade się w Paterson. Po południu mieliśmy małe starde uciekła niańkom i wpadła do
Owalnego Gabinetu

background image

akurat wtedy, gd^ w kierunku miasta nadciągał latający talerz.
- I jak zareagowała?
- Jak wszyscy: ogarnęło ją przerażenie. Leży koło mnie. Chcesz żebym ją obudził?
- Nie, niech pośpi. Boję się tego, że będzie ledała bez dębie. Zor ganizuj telefon na pokładzie,
żebym mogła z nią
porozmawiać.
- Naturalnie. Poza tym nie będzie sama: wszyscy pracownicy ewaku uj ą tym helikopterem
dzied. Gdybym się
nie zgodził, pewnie by si( zbuntowali. Poczekaj, ktoś puka... słuchaj, muszę kończyć. Pewnie
ram spotkamy się w
Kryształowej Górze. Wiesz...
- Tak?
- Kocham de.
- Ja dębie też. Bardzo. Do zobaczenia za kilka godzin.
- Pa.
Whitmore odłożył słuchawkę i podszedł do drzwi. W korytarzu czekał Grey i Nimziki.
- Mamy wreszde te informacje. - Grey wręczył mu faks. - Nadal jes trzydzieśd sześć statków,
żadnych nowych
nie zaobserwowano ani w oko licach Księżyca, ani w naszej atmosferze.
- I tak wiszą nad miastami? - upewnił się Whitmore.
- Tak.
Whitmore jeszcze przez chwilę analizował wręczone mu dane – wi dział, że Nimziki chce coś
powiedzieć. I
dyrektor rzeczywiśde przemówi natychmiast, ledwie prezydent oddał oficerowi wydruk.
- Proszę mi wybaczyć, ale to szaleństwo: siedzimy bezczynnie, rezyg nując dobrowolnie z
przewagi, jaką daje
zaskoczenie. Przyszliśmy przekq nać pana o koniecznośd zainicjowania ataku nuklearnego.
Zaskoczony, iż szef CIA użył liczby mnogiej, Whitmore spojrzał pytająco na Grey a.
l
- Generale? ‘
- Z zasady popieram pańskie decyzje, panie prezydende, ale w t^ kwestii jestem skłonny
zgodzić się z opinią
dyrektora. Sądzę, że powinna
ly uderzyć pierwsi. - Jak na Greya była to zaskakująca odpowiedź, tym ardziej że wręcz nie
znosił Nimzikiego.
Whitmore oparł się o drzwi i potarł powieki, zastanawiając się nad rm, co właśnie usłyszał.
- Nie sądzę, byście mieli rację – oznajmił w końcu. - Nie bije się Łjwiększego osiłka w
szkole, jak długo nie ma się
pewności, że ter-)ryzowana klasa dołączy do natarcia.
Nimziki już otworzył usta, aby zaprotestować, ale nic nie powiedział, idząc minę Greya. Dla
generała dyskusja
była skończona: prezydent iecydował, więc po co sobie strzępić język po próżnicy.
- Jakie efekty w nawiązywaniu łączności? - zainteresował się Whit-lore.
- Próbowaliśmy na wszystkich częstotliwościach. Bez rezultatu – po-ifbrmował go Grey. -
Teraz lotnictwo i
naukowcy próbują skonstruować coś do komunikacji wizualnej, co podetkniemy obcym
dosłownie pod os. Będą
musieli zareagować.
- Miejmy nadzieję, że spodoba nam się to, co usłyszymy.

background image

Noc BYŁA CIEPŁA i bezchmurna, ale nikogo nie interesowały wiecące na niebie miliony
gwiazd. Mieszkańców
campingu bez reszty ochłaniały kwestie bezpieczeństwa i przetrwania. Po południu prawie
wszyscy zwinęli swoje
rzeczy i rozjechali się w różnych kierunkach. V tym samym czasie przybywali nowi, głównie
w poobijanych pojaz-
ach i u kresu wytrzymałości, zarówno psychicznej jak i fizycznej. ^aśddelka naturalnie
ustawiła przy wjeździe
szlaban i pobierała opła-f, według własnej opinii nader umiarkowane. Każdy słuchał radia, by
decydować, dokąd
uciekać. Ludzie rozglądali się nerwowo, z trudem achowując spokój. Wyglądali jak gracze w
kasynie czekający na
ogło-zenie reguł nowej gry.
Miguel obserwował te poczynania z góry, a konkretnie z dachu wozu. Wspiął się tam z
turystycznym telewizorem,
mając nadzieję na poprawę dbioru. Po serii eksperymentów z drutem i folią doszedł do
wniosku, że spszego obrazu
nie uzyska. Rozsiadł się więc wygodnie na metalowym łachu i oglądał na zmianę wiadomości
i zamieszanie na
parkingu.
Od czasu konfrontacji przy polu pomidorów Russell me dawał żad-ego znaku żyda. Miguel
uznał to za typowe -
ojczym zawsze znikał, gdy aczynały się kłopoty. Chłopak po raz kolejny spojrzał na statek
wiszą-y ponad miastem.
Blask księżyca oświetlał jego wschodnią krawędź. V dole widniały dągnące się na wiele
kilometrów rzeki świateł
tysięcy [amochodów, cały czas wyjeżdżających z zagrożonego terenu. Część nich kierowało
się ku autostradzie, przy
której był położony parking. Kierowcy gnali ile mocy w silnikach ku bezpieczeństwu, jakie
zdawały
63
się zapewniać Bakersfleid, Fresno, czy miasta jeszcze dalej położone Miguel doskonale
wiedział, że musi wywieźć
rodzinę. Mogli jecha jedynie do Tuscon w Ańzonie, gdzie mieszkał wuj. Resztę rodzin]
Russell tak bardzo obraził, że
lepiej było nie pokazywać się tym ludziom na oczy.
Sprawdzając kanały, trafił na coś, co go zaskoczyło prawie tak samo jak widok latającego
talerza. Na jednej z
lokalnych stacji leciały ciekawostki związane z przybyciem obcych. Chłopcu wpadł w ucho
nieco ironiczny komentarz
spikera z Tele Pompter: (
- „... pilot-opryskiwacz został dziś aresztowany po przelocie nad San . Fernando Valley.
Niejaki Russell Casse
rozrzucał tysiące ulotek ze swegc ł dwupłatowego samolotu”. !
Miguel jęknął, a na ekranie ukazał się skuty kajdankami ojczym f prowadzony na posterunek
policji,
i li
- Lepiej zróbcie coś, ludzie – warknął do kamery aresztowany. - -B Dziesięć lat temu te
cholerne ufóludki mnie

background image

porwały i nikt mi nie uwierzył. •. Badały mnie jak szczura; od lat nas obserwowały. Teraz są
tu po to, żeby nas zabić!
Poirytowani policjanci wciągnęli go do wnętrza budynku, przerywając zaimprowizowany
wywiad, a obraz
ponownie ukazał sprawozdawcę w studio.
- „Ciekawa reakcja, prawda? Pan Russell Casse nie ma stałego meldunku ani zatrudnienia.
Został zatrzymany na
posterunku w Lancas-ter celem złożenia wyjaśnień. Ulotki były napisane ręcznie i powielone
na ksero, a oto ich
treść...”
- Co oglądasz? - rozległo się z tyłu i Miguel natychmiast zmienił kanał, nim na dachu
pojawiła się głowa Troya,
zaniepokojonego przedłużającą się nieobecnością brata.
- Nic ciekawego – odchrząknął Miguel. - Troy, pamiętasz wuja Hektora z Tuscon?
- Pewno. Ma SEGA Saturna CD.
- Nie pojechałbyś do niego?
- Czemu nie, można go odwiedzić.
- To zacznij się pakować! - zdecydował starszy brat, wyłączając odbiornik, w którym właśnie
zaczęto nadawać
apel Pierwszej Damy o zachowanie spokoju.
- A bo co? Zaraz jedziemy? - zdziwił się Troy, widząc, że Miguel opuszcza stanowisko
obserwacyjne.
- Właśnie.
- A tata?
Miguel zeskoczył, miękko lądując na żwirze, i wspiął się na stopień szoferki, by z jej dachu
zdjąć telewizor.
- Słyszałeś, co powiedziałem! - wrzasnął, bo Troy nawet nie drgnął. Pakuj się! 64
Wstawił telewizor do szoferki i ruszył w głąb parkingu na poszukiwanie przyrodniej siostry.
Miał ponure
podejrzenia co do tego, gdzie może ją maleźć. Nie odwrócił się, słysząc głos brata: Przecież
nie wyjedziemy bez taty!
ANDY WSUNĄŁ DŁOŃ pod jej bluzkę.
- To może być nasza ostatnia noc na Ziemi – szepnął. - Nie chcesz chyba umrzeć jako
dziewica?
Próbował obrócić to w żart, ryzykując wszystko w myśl zasady „a nuż de uda”.
Pytanie zdenerwowało Alicję, toteż postanowiła zyskać na czasie. Pocałowała go tak mocno,
aż oparł się o
drzwi kierowcy. Usiadła mu na kolanach, przerwała pocałunek, by nabrać powietrza, i
spojrzała na niego
niewinnie.
- A skąd wiesz, że nadal jestem dziewicą?
Tym razem pytanie zaskoczyło i ośmieliło chłopaka. Coś mu mówiło, że wreszcie po
tygodniach całusów i
obmacywanek będzie ją miał. Alicja nie umiała czytać w myślach, ale do tego, by stwierdzić,
co Andy’emu chodzi
po głowie, niepotrzebne były jakiekolwiek paranormalne talenty.
Życie w karawaningu z trzema innymi osobami to może nie najgorsza odmiana piekła, ale też
nie najlepsza
forma żyda. Piętnastoletnia Alicja za wszelką cenę chciała zmienić swój los, a według niej
jedyny sposób

background image

realizacji zamierzenia polegał na znalezieniu odpowiedniego chłopaka. Ten, z którym się
całowała, nie był co
prawda ani specjalnie przystojny, ani do końca dorosły, ale bardziej zbliżonego do ideału me
znalazłaby w
okolicy. Andy skończył osiemnaście lat i razem z mamuśką, właścicielką parkingu-campingu,
zajmował
imponujących rozmiarów przyczepę. Miał stałą pracę, nową toyotę z zabójczym stereo i w
planach na bliską
przyszłość własne mieszkanie. Lubiła go, co wcale me znaczyło, że chciała się z nim kochać.
Niestety pozwoliła,
by rozmowa posunęła się za daleko. Teraz musiała znaleźć wyjście z sytuacji i to takie, by on
nie wyszedł na
durnia, a ona nie została zmuszona do tego, na co zdecydowanie nie miała ochoty.
Andy natomiast próbował wymyślić jakąś inteligentną odpowiedź na zadane pytanie, a
ponieważ praca
koncepcyjna przysparzała mu trochę l trudności, potrzebował na to czasu. Nie zdążył niczego
powiedzieć, bo
nagle ktoś gwałtownie otworzył z zewnątrz drzwi i oboje tułowiami zawiśli w powietrzu. Nad
nimi stał Miguel i
przyglądał im się z politowaniem obrzydzeniem jednocześnie.
- Co ty wyprawiasz, do cholery?! - Alicja wyplątała się z kończyn oratora, udając złość, a
czując ulgę.
- Jedziemy do Tuscon.
- Już lecę! - warknęła, tym razem autentycznie wściekła.
Dzień Niepodległości 03
Nie tracąc czasu na puste dyskusje, Miguel złapał ją za ramię i mocn( pociągnął do siebie.
Dziewczyna
wylądowała na asfalcie, Andy zaś wyle dał niejako siłą bezwładu. Miguel odruchowo
przygotował się do bójki
Tamten, widząc złowieszcze błyski w oczach brata Alicji, pozostał w pozycji siedzącej,
jedynie klnąc półgłosem na
czym świat stoi.
- Miguelu Casse, jesteś psychopatą! - oświadczyła urażona kilkunastoletnia dama. -Mam
nadzieję, że jak ojciec
się o wszystkim dowie, złoi d skórę tak, że na tyłku nie siądziesz! Nie czekając na reakcję,
ruszyła biegiem i zniknęła w ciemnościach.
ALICJA GŁOŚNO POMSTOWAŁA w środku, a Troy i Migue przy użyciu latarek zabrali się
do odłączania prądu,
wody i szamba Potem wtaszczyli wszystkie elementy wyposażenia, z zasady będące ni
zewnątrz, jak rower, składane
krzesła czy stół turystyczny. Gdy skończyli Miguel wsiadł do szoferki i odpalił silnik. Byli
gotowi do drogi.
Tyle że me od razu ruszyli – w blasku reflektorów przed maską sta bowiem Russell, kiwając
się nieco, ale
ogólnie utrzymując pion. W pierw szym odruchu Miguel miał ochotę go przejechać,
doskonale wiedząc, a skoro
ojczyma wypuścili z aresztu, to ich kłopoty dopiero się zaczęły Jednak me mógł się na to
zdobyć, więc z rezygnacją
czekał na dag dalszy
Radosny i beztroski Russell podszedł do wozu od strony kierowcy.

background image

- Brawo! - pochwalił. - Czytaliśde w moich myślach: wynośmy &\ jak najdalej od tego
latającego paskudztwa.
Nikt, cholera, nie rozumie.. nikt mi me wierzy, ale i tak wyjdzie na moje: te pieprzone
wymoczk zrobią z Los
Angeles rzeźnię. Zobaczysz, Miguel!
Chłopak spojrzał na niego wrogo i po chwili wysiadł.
- Wypuśdli de... - mruknął ni to pytająco, m to twierdząco. Russellowi nawet do głowy nie
przyszło, by czuć się
winnym lul zawstydzonym.
- Masz rację, że mnie wypuśdli! - W jego głosie brzmiała pretensja d( całego świata. - Odkąd
to przestępstwem
jest korzystanie z prawa d( wolnośd wypowiedzi?! Pytam się, co z tą cholerną pierwszą
poprawką? Dobra, dość
rozpamiętywania: jedziemy!
Ruszył w stronę drzwi przy siedzeniu pasażera, ale ledwie panując] nad sobą Miguel zastąpił
mu drogę.
- My jedziemy. Bez dębie!
To w końcu zwródło uwagę Russella.
- O czym ty gadasz? — zdziwił się, mrugając zaskoczony.
- Mamy de dość. - Chłopak starał się mówić spokojnie. - Rzygać m się chce, jak na dębie
patrzę, słucham
pijackich bredni i muszę świecił oczami, bo znowu dałeś dupy! Mamy wystarczającą ilość
gotówki, b] dotrzeć do
Tuscon i trochę pomieszkać z wujem Hectorem.
Russell popatrzył na niego jak na idiotę.
- Jasna cholera! - ryknął, aż pół campingu słyszało. - Nadal jestem twoim ojcem! Nie
zapominaj o tym!
I to była kropla, która przepełniła miarkę – Miguel nie wytrzymał.
- Gówno jesteś, a nie mój ojciec! - wrzasnął równie głośno. - Jesteś zwykłym pijaczyną, który
tylko ożenił się z
moją matką! Opiekowała się tobą, zawsze de kryła, tłumaczyła, a gdy zachorowała, nie
zrobiłeś NIC! Skończone
zero! A teraz wynoś się stąd! Mam już dość świecenia za dębie oczami. Dotąd utrzymywałem
rodzeństwo, to i dalej
mogę. A ty wreszde będziesz musiał się nauczyć sam dbać o swój tyłek! Russell
podświadomie spodziewał się podobnego wybuchu, ale gdy ten wreszde nastąpił, poczuł się
zaskoczony. I głęboko zraniony.
- A Troy? - spytał dcho.
- Przypomniało d się, egoisto? Spróbuj choć raz w życiu pamiętać o tym, co dobre dla niego.
Kto się nim cały
czas opiekuje? Kto organizuje pieniądze na lekarstwo? Zrobiłeś dziedaka, owszem, ale masz
go w dupie! Jak coś się
dzieje, to albo de nie ma, albo jesteś w sztok pijany, a ja muszę się wszystkim zająć. Na
cholerę mi taki ojdec? -
Miguel miał zamiar jeszcze dołożyć parę miłych słów, ale przerwał mu brzęk tłuczonego
szkła.
- Przestań! Nie jestem dzieckiem! - Pełnemu żalu i oburzenia okrzykowi Troya towarzyszył
kolejny brzęk szkła. -
Nie potrzebuję tego gównianego lekarstwa! I nie musisz się mną opiekować! Dam sobie radę,
a od taty się odwal!

background image

Zamiast wykrzyknika po każdym zdaniu na asfalcie lądowała fiolka z lekarstwem.
Miguel skoczył ku bratu, gdy tylko zdał sobie sprawę, co się dzieje, ale w szamotaninie Troy
zdołał upuśdć
ostatnią buteleczkę i rozgnieść ją butem. Miguel z wśdekłośdą złapał małego za włosy i
potrząsnął, aż biedakowi
zęby zadzwoniły.
- Wiesz gówniarzu, ile to kosztowało? I co teraz będzie, jak znów d się pogorszy? No,
mądralo zasrany?! - Złość
Miguela zmieniła się nagle w żal, a potem w uczude bezradnośd.
Próbował. Naprawdę próbował i nic mu nie wyszło. Bez słowa odwródł się i zniknął we
wnętrzu karawaningu.
- Przepraszam... - wykrztusił Troy.
- Chodź, synu. Pora ruszać w drogę – powiedział dcho Russell, podchodząc do szoferki.
DAVID NIEMAL BEZ PRZERWY musiał przypominać sobie, że kierujący samochodem
jest jego ojcem i człowiekiem
w podeszłym wieku, i każdy z tych powodów wymaga, by traktować go z szacunkiem oraz
wykazywać derpliwość.
Było to niezbędne, gdyż Julius, jak nikt na iświede, potrafił doprowadzić Davida do szału w
rekordowo krótkim
czasie. Do wspólnych spotkań w zamkniętym pomieszczeniu czy w ogra- 67
niczonej przestrzeni nie dochodziło nigdy, od momentu gdy David ukończył trzynaście lat.
Wtedy właśnie rodzina
wybrała się w upiorną podrói na Florydę, w odwiedziny do ciotki Sophie. Po tej wyprawie
Davi(i kategorycznie
odmówił udziału w podobnych eskapadach i konsekwent nie dotrzymał słowa.
Problem polegał na tym, że Julius mniej się interesował prowadzenien samochodu i sytuacją
na drodze niż tym, o
czym właśnie mówił. A peroro wał cały czas. Temat nie miał większego znaczenia, jako że od
wyjazdi z Nowego
Jorku zdołał poruszyć już ze dwadzieścia. Bezustannie GO! Analizował, krytykował, zadawał
retoryczne pytania.
Gdy spotykali się dwa razy w tygodniu w parku na szachach, dawah się to wytrzymać. We
wnętrzu jadącego
osiemdziesiąt kilometrów ni godzinę płymoutha, David znajdował się na granicy obłędu.
Przez ostat nie trzydzieści
kilometrów Julius zajmował się omawianiem filmów a konkretnie „Wojny światów”, co w
połączeniu z tym, iż był
zagórza łym zwolennikiem spiskowej teorii dziejów, dawało mieszankę trudną
d( wytrzymania. David zaciskał zęby
i milczał – po pierwsze to on wpadł ni pomysł wspólnego wyjazdu, po drugie – tylko w ten
sposób mógł dotrzei do
Waszyngtonu. Bez względu na możliwości ojca szybciej jechać i tal się me dało. Raz, gdy
tylko przekroczyli setkę,
spod maski zaczęh dochodzić odgłosy świadczące, że szacowny pojazd po prostu może sil
rozlecieć.
David siedział więc dcho, czekał i obserwował samochody mknące p( prowadzącej w
przeciwną stronę części
autostrady. Co chwilę który! Zjeżdżał na pobocze z dymiącym silnikiem albo po kilku
podrygach stawa z powodu

background image

braku benzyny. Do stolicy pozostało około sześćdziesięch kilometrów. Droga była
niesamowicie zapchana -
oczywiście ta wyj aż dowa, bo trasa prowadząca na poradnie, którą oni jechali, świedłi
pustkami. Przed nimi ani
żywego ducha, a we wstecznym lusterki żadnych świateł.
- Pewnie już dotrzemy na miejsce – odezwał się David. - Poza nań nie ma nikogo na szosie.
- Bo wszyscy normalni ludzie właśnie stąd wyjeżdżają! Tylko my, jął te osły, wjeżdżamy!
Łagodny zakręt i podjazd wyprowadziły ich na wzgórze, skąd po ra pierwszy mieli okazję
zobaczyć panoramę dystryktu Columbia. Nagi obaj mężczyźni unieśli głowy i szeroko
otwartymi oczyma przyglądali si niezwykłemu zjawisku. Światła stolicy odbijały się od spodu
latające® talerza, identycznego jak ten, który zostawili nad Nowym Jorkiem. Żadei nie
odezwał się słowem na ten widok, ale gdy zjechali ze wzgórza i zagajnik zasłonił widok,
Julius odchrząknął i powiedział:
- Wiesz, Davidzie, poczułem nieodpartą chęć odwiedzenia Filadelfii Tam ponoć nic nie wisi
ludziom nad
głowami. Może zawrócimy? G ty na to?
68
- Zwolniłeś do pięćdziesięciu – przerwał mu David, któremu nagle zaczęło się bardzo
spieszyć.
Z tylnego siedzenia wziął laptopa, włączył i załadował płytkę do czytnika. Julius teoretycznie
wiedział, co to
takiego płyta kompaktowa, ale nigdy żadnej nie widział.
- Co to za cudactwo? - zainteresował się uprzejmie.
- Na tym, co mam w komputerze i w ręku, są numery z wszystkich książek telefonicznych
tego kraju -
poinformował go David, pokazując drugi CD.
- Naprawdę?! Ależ to drobiazgi.
- Owszem – potwierdził David, dotykając klawiatury.
Julius był pod wrażeniem, choć oczywiście nie przyznał się do tego.
- Niech zgadnę – mruknął obserwując, co pojawia się na ekranie komputera. - Chcesz znaleźć
jej numer telefonu.
- Doskonale, Sherlocku!
- Pytanko: a skąd wiesz, że taka ważna osoba jak Connie będzie w książce telefonicznej?
Chyba nie życzy sobie,
aby takie indywidua jak ty wydzwaniały do niej z byle głupstwem?
- Zawsze podaje numer telefonu komórkowego, na wypadek jakiejś awaryjnej sytuacji. - W
głosie Davida
brzmiała pewność. - Problem polega na odgadnięciu, pod jakim nazwiskiem figuruje.
Czasami używa pseudonimu...
W wozie zapadła cisza, mącona jedynie klekotem klawiatury. Po dwudziestu paru próbach
David zaczął się
wkurzać.
- Zastrzeżony – stwierdził z przekonaniem Julius.
- Figę! Już ja go znajdę... zwykle to jest C. Spano, Connie Spano, Spunky, Spano...
- Spunky. - Julius uśmiechnął się pod nosem. - Podoba mi się.
- To jej miano z college’u.
- A próbowałeś Levinson?
- Tato! Nie przyjęła mojego nazwiska, gdy za mnie wychodziła, to niby dlaczego ma się tak
nazywać, gdy

background image

jesteśmy w separacji?!... No dobra, niech ri będzie: nie patrz na mnie tak, jakbym d zjadł
drugie śniadanie,
spróbuję... - David z rezygnacją wpisał własne nazwisko, a Julius obserwował poszukiwania z
zaciekawieniem.
Niespodziewanie laptop pisnął, potwierdzając znalezienie szukanej informacji.
- Sam sobie odpowiedz „niby dlaczego” - stwierdził z satysfakcją ojciec.
Z przodu, zza zakrętu, błysnęły światła i rozległ się przeraźliwy ryk syreny.
Na wprost nich gnał na sygnale policyjny patrolowiec z migającym kogutem. Co gorsza, za
nim całą szerokością
niewłaściwej części autostrady waliły jeden za drugim samochody. Najwyraźniej
zdesperowana
69
policja postanowiła wszelkimi możliwymi sposobami przyspieszyć ewaku ację
zdeterminowanych mieszkańców
stolicy.
- Oj, mein Gott! -jęknął Julius i pochylił się nad kierownicą. David jako drugi zrozumiał, że
są zbyt blisko, by
mogli zjechał i umknąć niebezpiecznego spotkania. Gdy to do niego dotarło, wrzasną
przeraźliwie. Julius, wytrącony
tym krzykiem z osłupienia, szarpnął kiero wnicę w lewo, pakując się między pojazdy z
pierwszego rzędu, po czyn
natychmiast odbił w prawo. Dwa sedany z kolejnej ławy, widząc nadjeż dżający wóz, skręciły
raptownie i wpadły na
inne wozy jadące obok. Juliu przemknął między poszkodowanymi, mając dosłownie
centymetry wól nego miejsca z
obu stron.
- Zwolnij! - wrzasnął blady jak ściana David.
Ojciec zignorował nakaz syna, lawirując z wprawą kierowcy rajdowe go. Pozostawał
całkowicie obojętny na
dobiegające z tyłu i z bokó^ trzaski, brzęki i łomotnięda, gdy co mniej wytrzymali nerwowo
niż 01 kierowcy odbijali
się od siebie. Wykorzystując każdą lukę, emerytowan (i niedoszły) rajdowiec z piskiem opon
odbił w prawo po raz
ostatni Dwieście metrów za miejscem spotkania z wozem policyjnym wpad w pierwszy zjazd
z autostrady, jaki
znalazł.
Na zwiększonej dawce adrenaliny, z otwartymi ustami, wytrzeszczony mi oczami i
zaciśniętymi pięściami obaj
wpatrywali się tępo przed siebie nie wierząc, że żyją. Julius powoli zatrzymał samochód.
- Dobra jazda, tato! - Głos Davida zdradzał niekłamany podziw. Niespodziewanie ojdec i syn
wybuchnęli
śmiechem. Po solidnej dawce humoru Julius otarł załzawione oczy i dągle mokr czoło.
- Nieźle, co? Nawet lakieru nie zadrapałem. Przez długą chwilę żaden z nich nie myślał o
wiszącym nad miaster
zagrożeniu, z powodu którego właśnie przeżyli niebezpieczną przygodę.
NA DOBRĄ SPRAWĘ Jasmine nie miała pojęda, dlaczego ta naprawdę wyszła na scenę. Do
klubu przyjechała tylko
po pieniądzi Pobyt tu planowała jako piętnastominutową przerwę w drodze do I Toro. No i
naturalnie wlazła na

background image

Mada. Mężczyzna ten, mimo pięćdziesu tki, nadal uchodził za przystojniaka. Ubierał się
elegancko, strzygł dc
kładnie i zachowywał z gracją mafiosa nowej generacji, którym zreszt był. W jego lokalu -
„Seven Veils” - Jasmine
pracowała jako striptizerki Maria naturalnie nic nie obchodziły latające spodki. Show musiał a
odbyć tak jak co
dzień, więc groźbami, prośbami i pochlebstwami skłon dziewczynę do wystąpienia. Może
gdyby rozsądniej myślała,
roześmiałab mu się w nos, słysząc tę jego argumentację,-ale cały dzień wydawał a dziwnie
nierealny, jak z sennego
koszmaru. Poza tym naprawdę niewid osób tego dnia zachowało zwykłą jasność umysłu.
Pojawienie się latających talerzy wprawiło mieszkańców całego globu w stan głębokiego
osłupienia. Jedni
wierzyli, że tajemnicze obiekty zwiastują Apokalipsę, modlili się więc zapamiętale. Inni
oczekiwali między-
galaktycznej współpracy i harmonii, toteż nie robili nic. Większość wyjechała w panice, ale
niektórzy zachowywali
się tak, jakby nic się nie stało. Otwierali sklepy, wykonywali swe codzienne czynności. Były
to jednak tylko pozory
- pojawienie się trzydziestu sześciu statków pozbawiło ludzkość zasad i świat nie wiedział,
jak ma się zachować.
Jasmine najbardziej przekonało jedno: a co będzie, jeśli statki po prostu odlecą, a Steve nie
wróci? Zostanie z
sześcioletnim dzieckiem, bez pracy. Na to nie mogła sobie pozwolić, toteż ostatecznie
spełniła prośbę Maria. Znali
się jeszcze z Alabamy, z czasów przed urodzeniem się Dylana. Tańczyła w jakimś punkowym
klubie w
Nowheresville, zanim ją „odkryto” i sprowadzono do Mobile, gdzie znalazł ją Mario. Gdy
dość dokładnie poznał
historię dziewczyny, przekonał ją, by razem z nim wyjechała na Zachód, gdzie nie tylko
mogła zarobić znacznie
więcej, ale też pozostawić za sobą cały balast przeszłości.
Przyznać należało, że Mario nie próbował się przespać ze swoją podopieczną, co w tej branży
należało do
rzadkości. Znajomość pozostała wyłącznie na płaszczyźnie zawodowej. Jasmine przychodziła
na czas, rozbierała się
i znikała, aby ponownie wyjść na scenę następnego wieczoru. Mario był doskonałym
manipulatorem i gdy czegoś
chciał od Jasmine, zawsze umiał tak zagrać na jej uczuciach i systemie wartości, że stawiał na
swoim. Podobnie
było i tym razem. Mówił o wspólnym zaufaniu i odpowiedzialności za dziecko, jaka na niej
spoczywa.
Rozmyślania i wspomnienia przerwało jej nagłe staccatto werbli i nagrany na taśmę głos
zapowiadający występ:
- „Panowie, rączki na stół! Przygotujcie się na coś naprawdę gorące-igo! Oto przed wami...
Sabrina!”
Wypadła zza kurtyny, stukając pantofelkami na wysokich obcasach, i zaczęła wirować wokół
chromowanego
słupa ustawionego na środku sceny. Dopiero odrzucając pierwszy element stroju –
połyskliwą, jedwabną pelerynkę -

background image

dotarło do niej, że coś jest nie tak.
W następnej sekundzie zrozumiała, co.
Na widowni nie było nikogo – wszystkie stoliki świeciły pustką, ! a kilku gości przy barze
wpatrywało się z
napięciem w telewizor, całkowicie ignorując erotyczny występ. Razem z tymi paroma
mężczyznami siedziało kilka
tancerek. One również oglądały wiadomości.
Jasmine przeżyła najgorszy moment w karierze. Pierwszy raz poczuła się jak konkursowa
idiotka. Gdyby Mario
miał pecha znaleźć się teraz w pobliżu, chyba nie przeżyłby spotkania ze swoją pracownicą.
Nie dość, że zrobił z
niej kretynkę, to jeszcze przez jego fanaberie narażała siebie i dziecko. Powinna przecież
jechać do bezpiecznego
schronienia, czyli
71
wojskowej bazy lotniczej. Jak burza wypadła za kulisy i pognała dd garderoby.
- O czym ja, głupia, myślałam?! - warknęła wściekle, siadając przy swojej toaletce i
zabierając się do ścierania
makijażu.
Przy sąsiednim stoliku z lustrem siedziała szczupła dziewczyna mająca dziewiętnaście, może
dwadzieścia lat.
Większość stałych bywalców łatwo ją zapamiętywała ze względu na wielkie piersi. Tiffany,
tak miała na imię,
wpatrywała się w przenośny telewizor.
- Nie do wiary, co się porobiło! - stwierdziła, zapalając kolejnego papierosa. - Mówiłam d, że
oni tam są, a ty
uważałaś, że mam świra.
Wiadomości, przedstawiane przez parę komentatorów, wciąż były przerywane zakłóceniami.
- „Oto następna historia z działu »To może się zdarzyć jedynie w Kalifornii«. Setki
fanatycznych zwolenników
UFO zebrały się na dachach kilku drapaczy chmur w centrum Los Angeles. Większość z nich
zajęła dach First
Interstate, nad którym zatrzymał się latający talerz. Ich celem, sądząc po odręcznie
wypisanych plakatach, jest
powitanie załogi obcych. Na miejsce wydarzeń przybył helikopterem Grane Compton z News
Cam Copter”.
Na ekranie pokazał się obraz filmowany najwyraźniej z ręki i z helikoptera targanego
turbulencjami. Słup światła
z pokładowego reflektora oświetlał grupę pięćdziesięciu czy sześćdziesięciu osób,
okupujących lądowisko na dachu
wieżowca. Na widok flary fanatycy zaczęli dziko wrzeszczeć i machać rękoma oraz
transparentami, na których
wypisano hasła w stylu;
WEŹCIE MNIE! Albo EKSPERYMENTUJCIE NA MNIE!
- Coś d pokażę. - Tiffany wyjęła z torby i rozłożyła całkiem sporych rozmiarów tekturę.
Na górze widniał napis: WITAMY W POKOJU, a pod spodem tkwiła podobizna czerwonego
ufoludka z
antenkami. Czerwonego, poniewai został namalowany pomadką do ust.
- Ani mi się waż! - oznajmiła stanowczo Jasmine. - Nawet nie myśl o przyłączeniu się do tych
idiotów.

background image

- Jak tylko skończę robotę, zaraz tam wyruszam – przyznała Tif fany. - Może też pojedziesz?
- Popatrz na mnie! - poledła Jasmine, ujmując ją pod brodę. Podobnie jak większość
pracujących tu dziewczyn,
Tiffany była umysłowym i emocjonalnym wrakiem. Akurat ją zniszczyły dwie rzeczy
narkotyki i słabość do
brutalnych mężczyzn. Odkąd się poznały, Jasmin< próbowała wyprowadzić koleżankę na
ludzi i miała całkiem
spory wpłyv na tę dziewczynę.
- Tiffany, nie chcę, żebyś tam jechała. Obiecaj, że tego nie zrobisz, -Para oczu, z wyrazu do
złudzenia
przypominających ślepia szczeniaka spoglądała na Jasmine bez reakcji. - Obiecaj mi!
- Och, dobrze, obiecuję. - Tiffany rzudła za siebie transparent.
72
- Dziękuję. Słuchaj, opuszczam miasto. Ale tylko na weekend. Błagam, żebym po powrocie
nie musiała wyciągać
de z jakiegoś bagna.
Skończyła się ubierać i spojrzała na zegarek. Steve pewnie zachodził w głowę, co się z nimi
dzieje: mieli być
wieczorem, a nie w środku nocy. Ruszyła ku drzwiom prowadzącym do biura Mańa, gdy te
otworzyły się
niespodziewanie. Stanął w nich szef we własnej osobie, cały czerwony ze złości.
- Mogę jeszcze zrozumieć, że w moim gabinecie siedzi jakiś gówniarz i ogląda kreskówki! -
ryknął. - Ale co, do
cholery, robi tutaj ten kundel?! Ile razy mam wam powtarzać, że do klubu nie wprowadza się
żadnych zwierząt?!
Jasmine spokojnie ominęła Maria, wzięła Dylana za rękę i wróciła do garderoby. Boomer
potruchtał za nimi, jak
zwykle merdając ogonem.
- Po pierwsze: nie gówniarz, tylko mój syn – oznajmiła lodowatym tonem. - Po drugie: nie
kundel, tylko rasowy
pies, konkretnie złoty retriever. Po trzecie: spróbuj dziś znaleźć opiekunkę do dziecka. A po
czwarte to się nie drzyj.
- Zaraz! A ty gdzie? - Mario odzyskał głos, widząc, że Jasmine sięga po torebkę. - Miałaś
wystąpić. Jak tego nie
zrobisz, to cię wyleję!
- Przed pustą salą sam sobie możesz kręcić golą dupą! - warknęła rozzłoszczona. - Dłużej nie
dam z siebie robić
kretynki. Czek za zeszły tydzień wyślij mi do domu. Miło się z tobą pracowało. Pa!
KAPITAN STEVEN HILLER musiał przyznać, że tak poważnych min u pilotów 23.
Taktycznego Skrzydła jeszcze nigdy nie widział. Nawet jego podwładni „Black Knights”,
tylko udawali beztroskę. Zresztą czemu się dziwić – nikt dotąd nie atakował równie
ogromnego okrętu o nieznanym uzbrojeniu. A taki rozkaz mógł nadejść w każdej chwili.
Przy szafkach z ekwipunkiem, na których był wymalowany Czarny Rycerz (godło jednostki
znajdujące się zresztą
na wszystkim: podkoszulkach, zapalniczkach, a nawet ramionach lotników) Steven spotkał
swego bocznego i przyj
adela jednocześnie, Jimmy’ego Franklina.
Jimmy siedział z nogami opartymi o szafkę i rękoma założonymi za głowę. Słuchał muzyki z
niewielkiego radia.

background image

- Gdzieś ty się włóczył? - spytał, wcale nie spoglądając w tył: obaj od dawna rozpoznawali
własne kroki. -
Pewnie zaraz mi powiesz, że utknąłeś w korku.
Steve postawił torbę przed swoją szafką i skrzywił się.
- Cały dzień spłaszczacie dupy, udajecie, że jest wam wesoło i czekade na mnie – bardziej
stwierdził niż spytał.
- Jak wiesz, odwołali wszystkich; obojętne: urlop, przepustka czy zwolnienie – poinformował
go Jimmy. - Od
rana obowiązuje żółty alarm, więc ktoś chyba traktuje to serio.
73
- Chyba – mruknął Steve, otwierając szafkę i wyciągając ze skrytki listy.
Wśród stosu korespondencji uwagę zwracała firmowa koperta z nadrukiem NASA. Po chwili
przypatrywania się
błękitnemu logo, wręczył ją Jimmy’emu.
- Otwórz to, dobrze?
- Wcale się nie zdziwię, jak niedługo zaczniesz pluć przez lewe ramię i zawracać na widok
czarnego kota -
mruknął kolega, biorąc jednak kopertę. Wyjąwszy pismo, przeczytał półgłosem: „Kapitan
Hiller, Korpus Piechoty
Morskiej Stanów Zjednoczonych itd., itp. Z przykrością informujemy Pana, że pomimo
doskonałego przebiegu
służby...” No, to jesteśmy w domu. Już d mówiłem, Steve, że możesz się nauczyć latać nawet
na miotle, ale żeby
pilotować prom kosmiczny, musisz jeszcze posiąść umiejętność włazidupstwa i
wazeliniarstwa. Bez tego wybij sobie
z głowy podróże w kosmos.
Była to trzecia tego typu odmowa i Steve miał dość. Gwałtownym szarpnięciem zdarł z
wewnętrznej strony
szafki plakat przedstawiający lądowanie „Columbii” w bazie lotniczej Edwards, zrobił z
niego makulaturę i wyrzucił
do kosza. Teraz na drzwiach wisiało jedynie zdjęcie Jasmine.
- Cóż, udzielę d pierwszej lekcji włazidupstwa, zwanego też całowaniem w tyłek. To bardziej
oficjalna nazwa -
odezwał się Jimmy. -Trzeba pamiętać o właśdwej wysokości, czyli w przypadku generała
należy uklęknąć, wtedy
poziomy są równe. Kapujesz?
Steve powiesił kurtkę i zaczął upychać resztę rzeczy w szafce. Przy tej pracochłonnej
czynnośd (jako że ubrania
zdawały się puchnąć) coś mu wypadło z kieszeni spodni. Jimmy złapał w lode małe
pudełeczko, w jakie jubilerzy
zazwyczaj pakują biżuterię. Zaskoczony, natychmiast je otworzył. Wewnątrz znajdował się
zaręczynowy pier-
śdonek z diamentami w kształde wyskakującego z wody delfina. Jimmy’emu odebrało mowę
i to bynajmniej nie
dlatego, że właśnie klęczał przed dowódcą.
- Jasmine ma hopla na punkde delfinów – wyjaśnił mu Steve, z lekka zaczerwieniony.
- To ślubny pierśdonek? - upewnił się Jimmy.
- Zaręczynowy.
W ostatnich tygodniach wielokrotnie rozmawiali o dziewczynie i rada Jimmy’ego była
niezmienna: nie wiąż się z

background image

mą, bo to oznacza koniec kariery oraz marzeń.
- Myślałem, że z nią kończysz. - W głosie Jimmy’ego zabrzmiał wyrzut.
W tym momende do pomieszczenia weszło kilku pilotów i oniemiało. Faktycznie, widok był
niesamowity:
porucznik w przyklęku na jedno kolano ofiarujący dowódcy pierśdonek zaręczynowy. Tylko
jedno mogło
74
kojarzyć się z tą sceną. Tym bardziej że obaj zarumienili się jak panienki i natychmiast od
siebie odskoczyli. Steve
zmełł w ustach przekleństwo. Skonfiskował pierścionek, po czym włożył go na wszelki
wypadek nie do kieszeni
munduru, ale kombinezonu, który miał zamiar włożyć.
- Już nie mamy dobrej reputacji – skomentował Jimmy, widząc znikających i dziwnie cichych
pilotów. - Pamiętaj,
nie schylaj się pod prysznicem po mydło, zwłaszcza w większym towarzystwie.
- Przestań gadać trzy po trzy i dokończ, co zacząłeś – warknął Steve, przebierając się w
kombinezon.
- Więc od dawna powtarzam: d z NASA cholernie uważają na opinię publiczną. Chcą, by
wszyscy astronauci byli
bardziej amerykańscy niż ktokolwiek inny w tym kraju. Ty już masz przechlapane, bo
urodziłeś się czarnuchem, a
jak jeszcze ożenisz się ze striptizerką, to możesz raz na zawsze zapomnieć o NASA. Nigdy
nawet nie obejrzysz z
bliska promu. Taka jest brutalna prawda.
Steve doskonale sobie z tego zdawał sprawę. Fakt, że Jasmine zamelduje się wieczorem na
portierni jako jego
oficjalny gość, sprawi, że o NASA będzie mógł tylko pomarzyć. A tę decyzję już podjął.
POTĘŻNE REFLEKTORY OŚWIETLAJĄCE po zmroku Biały Dom wygaszono ze
względów bezpieczeństwa. Przed
główną bramą, od Pennsylvania Avenue, stały dwa czołgi i pluton marines w bojowym
rynsztunku. Pozostała część
kompanii znacznie dyskretniej obstawiała resztę terenu wokół budowli. Koło bariery zebrały
się setki mieszkańców,
parę tuzinów reporterów i ekip telewizyjnych, a wszędzie kręciło się mnóstwo policji,
zarówno mundurowej jak i po
cywilnemu.
Gdy przez blokadę policyjną przejeżdżała kawalkada samochodów prasowych, Julius włączył
się w nią z takim
spokojem i pewnością siebie, jakby nigdy nic innego nie robił. Widać to właśnie zmyliło
policjantów. Po paru
minutach valiant stanął całkiem blisko Białego Domu, zachowując jednak bezpieczny
dystans. Julius wyłączył silnik
i powiedział spokojnie:
- Dotarliśmy. A teraz ty będziesz się dobijał, czy ja mam to zrobić? David posłał ojcu
spojrzenie, jakie Clint
Eastwood rezerwował dla
własnych szefów, grając inspektora Całłahana. Potem sięgnął po telefon komórkowy i wybrał
numer Connie.
- Zajęte! - ucieszył się. - Pięknie!

background image

- Możesz oświecić starego człowieka, co jest pięknego w tym, że osoba, do której chcesz się
dodzwonić, blokuje
linię? - zainteresował się Julius.
- Owszem – odparł potomek, wprowadzając serię komend do komputera. - Dzięki temu,
korzystając z pewnego
elektronicznego cacka, mogę namierzyć jej dokładną pozycję. Nawet w Białym Domu.
75
- Naprawdę? - W głosie Juliusa brzmiała autentyczna ciekawość.
- Każdy szanujący się technik łączności kablowej potrafi to zrobić dodał David ze złośliwym
uśmieszkiem.
CONNIE STAŁA WŁAŚNIE w jednym z korytarzy i przez telefon załatwiała pilne osobiste
sprawy. Rozmawiała z
Pilar, swoją przyjaciółką i sąsiadką jednocześnie, która szykowała się do wyjazdu do
rodziców mieszkających w
New Jersey. Dziewczyna obiecała wziąć ze sobą kota Connie, Thumpera. Gdy tylko
rzeczniczka się rozłączyła,
telefon natychmiast zadzwonił ponownie.
- Tak? - odezwała się, idąc korytarzem.
- Connie, tym razem wysłuchaj mnie do końca.
Słysząc głos Davida jęknęła w duchu i spytała z rezygnacją:
- Skąd masz ten numer?
- Z książki telefonicznej. Zrób mi przysługę i podejdź do okna; powinnaś być o parę kroków
od niego.
Rozejrzała się, zaskoczona, i faktycznie: jakieś trzy, cztery kroki przed nią znajdowało się
okno. Podeszła,
odsunęła storę i ostrożnie wyjrzała.
- Dobra, co dalej? - spytała niecierpliwie.
Już żadnych wyjaśnień nie musiała słuchać – ledwie skończyła mówić, dostrzegła wysoką
postać, która
wspiąwszy się na dach starego, błękitnego valianta, zaczęła dziko wymachiwać rękami. Miało
to miejsce zaraz za
płotem, ale i tak nie trwało długo – tajniacy błyskawicznie otoczyli wóz i ściągnęli Davida na
dół. Rozbawiona i
poirytowana równocześnie, Connie słuchała przez telefon, jak David im tłumaczy, że
rozmawia z kimś wewnątrz
Białego Domu.
Chwilę potem skontaktowała się z ochroną i zapewniła (wbrew swoim wątpliwościom), że
facet nie jest
lunatykiem ani świrem. Ostatecznie zdecydowała, że porozmawia z Davidem przynajmniej
minutę albo dwie.
SPAWACZ WŁĄCZYŁ PALNIK i na płytę bazy lotniczej Andrews przestały sypać się iskry.
Zdjął maskę i zaczął
zwijać sprzęt -jego udział w operacji zwanej „Wóz powitalny” dobiegł już końca. Sama zaś
akcja była
zorganizowaną na poczekaniu próbą nawiązania łączności z obcymi. Prawdę mówiąc, to
przedsięwzięcie bardziej
wynikało ze sfrustrowania władz bezczynnością oraz z chęci uspokojenia obywateli niż ze
zdrowego rozsądku.
Lądowisko bazy rozświetlały przenośne reflektory, a wokół kręciły się tabuny dziennikarzy z
całego świata.

background image

Żołnierze z wielkim trudem utrzymywali reporterów na dystans od helikoptera.
Ośrodkiem zainteresowania stał się helikopter szturmowy typu McDonnell Douglas AH-64
Apache. (Był długi
na piętnaście metrów, wysoki na pięć i ważył osiem ton). Do podłogi i podwieszek uzbrojenia
76
przyspawano specjalną ramę, do której z kolei przymocowano potężną tablicę świetlną,
zdemontowaną z RFK
Memoriał Stadion, gdzie zawsze grali Redskinsi. Olbrzymia aluminiowa tablica miała trzysta
sześćdziesiąt świateł
programowanych komputerowo, co dawało możliwość wyświetlania na niej dowolnych
wiadomości. Przymocowana
do apache’a wyglądała niczym para olbrzymich skrzydeł.
Czterołopatowe śmigło wirnika głównego zaczęło się obracać przy błyskach fleszy i szumie
kilkunastu kamer, a
dzięki transmisji na żywo miliony ludzi na całym świecie mogły obserwować przebieg całej
operacji.
- „Za mną widzą państwo helikopter szturmowy apache z zamontowaną zsynchronizowaną
tablicą świetlną. -
Reporter CNN przekrzykiwał ryk silników. - Pentagon ma nadzieję, że w ten sposób uda się
nawiązać kontakt z
przybyszami. Rozmawiałem z jednym z naukowców odpowiedzialnych za przygotowanie
wiadomości dla obcych.
Powiedział mi, że jest to wiadomość pokojowa, przekazana językiem matematycznym...”
Pilot wystartował ostrożnie, gdyż maszyna była solidnie obciążona. Helikopter reagował na
stery z wdziękiem zreumatyzowanego hipopotama, ale powoli zwiększył wysokość i kierował
się ku wiszącej nad miastem mrocznej masie. W ślad za nim ruszyła chmara jet rangerów z
ekipami telewizyjnymi, trzymając się jednakże w bezpiecznej odległości.
NAWET w BIAŁYM DOMU niemal każdy siedział przed telewizo-rem, śledząc lot apache’a.
- I jak akcja? - spytał Whitmore, wchodząc do salonu.
- Helikopter jest już w powietrzu – poinformował Grey. - Na miejscu powinien się znaleźć za
jakieś sześć do
dziesięciu minut.
Na zewnątrz dał się słyszeć dchy jeszcze odgłos wirnika nadlatującej maszyny. Kilku
oficerów podeszło do okna,
chcąc na własne oczy obejrzeć, jak ziemski wysłannik zbliży się do wieży wystającej z
przedniej części statku.
Whitmore wraz z pozostałymi obserwował w milczeniu ekran telewizora.
NIE OGOLONY, w SPODNIACH wymiętych od długotrwałego przebywania w
samochodzie, Julius wysiadł z
zabytkowej windy i rozejrzał się z ciekawością. Pierwszy raz w żyriu przekroczył próg
Białego Domu i wcale nie
próbował ukryć wrażenia, jakie to na nim wywierało. David zaś zdawał się w ogóle nie
zauważać, gdzie jest -
tłumaczył coś zawzięcie Connie prowadzącej ich korytarzem.
- Oj! - mruknął z niesmakiem Julius, przeglądając się w lustrze. -Żebym ja wiedział, że
spotkam samego
prezydenta, to ja bym założył krawat, a tak to ja, stary, uczciwy Żyd, wyglądam jak jakiś
szmondak!
77

background image

Słysząc to, Connie podskoczyła, zawróciła na pięde i bezceremonialnie zaciągnęła eks-teśda
do Owalnego
Gabinetu. Dopiero tu odetchnęła, gdyż byli sami. Co prawda Julius mówił typowo po
żydowsku jedynie w chwilach
wielkiego stresu, ale akurat tu i teraz nie powinien tego robić. Widząc reakcję Connie,
otrząsnął się z zauroczenia,
choć i tak mimowolnie próbował dłońmi doprowadzić czuprynę do porządku, j
- Poczekajcie tu. - Zaraz wracam – powiedziała Connie i ruszyła ku drzwiom, ale zanim
wyszła, ostrzegła
Davida: - Doprawdy nie wiem, jak on zareaguje na twój widok.
- Jak to jak? - zdziwił się Julius. - To rozsądny człowiek, więc powinien wysłuchać mego
syna. Niby dlaczego
miałby go nie słuchać?
- Bo ostatnim razem jak się widzieliśmy, dałem mu w mordę-wyjaśnił zwięźle Levinson
junior. Juliusowi mowę
odebrało.
- Pobiłeś prezydenta? - wykrztusił, gdy już ją odzyskał, a potem przeniósł wzrok na Connie. -
Mój syn uderzył
prezydenta?
- Nie, wtedy jeszcze Whitmore nawet nie śnił o prezydenturze -wyjaśniła z ręką na klamce. -
A David był święcie
przekonany, że sypiam z Tomem, co nie miało i nadal me ma nic wspólnego z prawdą! Po
tych słowach wyszła, starannie zamykając za sobą drzwi. Mimo to mogła usłyszeć, co
Levinson senior myśli o niektórych zachowaniach swego potomka. Kilka pierwszych zdań
sprawiło, że uśmiechnęła się złośliwie i z pewną niechęcią udała na poszukiwania
Whitmore’a.
Odnalazła go wpatrzonego w telewizor. Wiedziała, że wiele ryzykuje, ale David ją przekonał,
a sprawa była na
tyle ważna, iż bez wahania podeszła i szeptem poprosiła, by Whitmore wyszedł na moment.
- Zaraz, teraz? - zdziwił się prezydent.
Słysząc to, wszyscy obecni spojrzeli na parę rozmówców. Connie skinęła głową, wiedząc, że
moment jest
maksymalnie niedogodny: apache za jakieś trzy minuty powinien się znaleźć na ustalonej
pozycji strategicznej.
Whitmore jednak miał duże zaufanie do zdrowego rozsądku swego rzecznika prasowego,
toteż bez słowa odwrócił
się i ruszył ku drzwiom.
- Mam nadzieję, że nie odleci pan TERAZ, panie prezydencie? -Nimziki powiedział to tak, by
wszyscy w pokoju
go usłyszeli.
- Jezu! - jęknęła Connie, ledwie znaleźli się na korytarzu. - Jak ty wytrzymujesz z tym
kretynem?
- Jest dyrektorem CIA od lat. Na każdego i na wszystko ma haka -odparł spokojnie. - A to się
przydaje. Słuchaj:
z kim właściwie mam się spotkać?
W odpowiedzi Connie wprowadziła go do Owalnego Gabinetu i spodziewając się, co nastąpi,
zamknęła drzwi.
Na widok Davida Whitmore zamarł.
- Niech cię cholera, Connie! To nie czas na zabawy! W pomieszczeniu zapanowała lodowata
dsza.

background image

78
- Jestem Julius Levinson, panie prezydencie. - Julius zrobił, co mógł, by rozładować napięcie.
Podszedł do
Whitmore’a z wyciągniętą prawicą i dodał: - To zaszczyt móc pana poznać.
- Mówiłem ci, że nie będzie słuchał -jęknął David.
- To potrwa tylko chwilkę – zapewnił Julius.
Zaskoczony i całkowicie zbity z tropu prezydent spojrzał na Connie. Znał ją bardzo dobrze,
więc dziwił się
niepomiernie, że sprowadziła do Białego Domu tego narwańca. I to w takiej chwili. Jednak tę
sprawę zamierzał
wyjaśnić przy bardziej sprzyjającej okazji.
- Wiem, dlaczego są zakłócenia łączności – odezwał się w końcu David, widząc, że Whitmore
szykuje się do
wyjścia. To zatrzymało prezydenta dosłownie w pół kroku.
- Mów dalej.
- Statki obcych są rozmieszczone wokół całej planety, a więc jeśli chce się skoordynować ich
działania, nie da
rady wysłać sygnału z jednego miejsca tak, by dotarł on równocześnie do wszystkich, bo
Ziemia zasłania część
pojazdów. Krzywizna planety uniemożliwia łączność, dlatego trzeba użyć przekaźników,
czyli satelit na orbitach. -
David pomagał sobie, szkicując wszystko na kartce. - Najprościej jest wykorzystać
umieszczone już w tym właśnie
celu ziemskie satelity. Odkryłem, że sygnał wywołujący zakłócenia w retransmisjach z
naszych satelitów komunika-
cyjnych to...
Drzwi pchnięte od zewnątrz otworzyły się nagle, odpychając Connie. W progu stanął
sekretarz prezydenta.
- Przepraszam, panie prezydencie, ale właśnie zaczynają! - oznajmił. Jak dotąd David nie
powiedział niczego
wstrząsającego – kilka godzin temu specjaliści ze Space Command odkryli to samo. Jednak
rewelacje Levinsona
zaintrygowały Whitmore’a, toteż zamiast wyjść, włączył telewizor w gabinecie.
Obraz ukazywał helikopter unoszący się przed dziobem obcego statku. Właśnie zapalono
tablicę, której potężne
lampy zaczęły mrugać, tworząc powtarzający się wzór. Naukowcy z SETI po kilku godzinach
burzliwych dyskusji
opracowali prosty alfabet matematyczny, który, mieli nadzieję, okaże się na tyle uniwersalny i
łatwy, by stać się
wspólnym językiem. Całość była powtarzana co trzy minuty wraz ze słowem POKÓJ w
dziesięciu
najpopularniejszych ziemskich językach. Dla większości widzów (w tym Whitmore’a) znaki
wyświetlane na tablicy
były całkowicie niezrozumiałe.
- Więc komunikują się ze sobą za pomocą naszych satelitów? -Prezydent odwrócił się od
telewizora i spojrzał
pytająco na Davida.
Ten zdążył już uruchomić odpowiedni program w swoim laptopie, więc od razu pokazał na
ekranie odpowiedni
wykres.

background image

- Ta fala jest pomiarem sygnału. Gdy go pierwszy raz znalazłem, trwał około dwudziestu
sekund, teraz trwa nieco
ponad trzy. Mogłoby się
79
wydawać, że źródło emisji słabnie, tracąc moc, ale tak nie jest: źródło nadaje z tą samą mocą,
za to nadający
zmniejsza czas transmisji powoli lecz stale, zmierzając do wygaszenia sygnału. To odliczanie.
Whitmore milczał,
wpatrując się w ekran.
- Tom, oni... - David przypomniał sobie, z kim rozmawia, toteż natychmiast się poprawił: -
Panie prezydencie,
oni wykorzystują nasze satelity przeciwko nam. Odliczanie może oznaczać tylko jedno: atak.
A czasu jest coraz
mniej.
- Kiedy sygnał zniknie?
- Za trzydzieści jeden minut – odparł David, sprawdzając dane naj komputerze.
Whitmore spojrzał na telewizor. Apache przy statku obcych wyglądał! Jak komar. To, co
powiedział David,
logicznie potwierdzało najgorsze obawy. Dotąd wyczekiwanie było rozsądne, teraz, jeśli
David miał rację, należało
zacząć działać. Bez słowa wyszedł z pokoju i pomaszerował do salonu, układając w myślach
posunięcia.
- Generale Grey! Chcę, żeby skoordynował pan działania lokalnych dowódców. Proszę im
powiedzieć, że mają
dwadzieścia pięć minut na ewakuowanie ludzi z miast, nad którymi wiszą statki.
- Ale...
- I niech natychmiast odwołają ten helikopter!
Grey złapał za telefon i przekazał kontroli lotów bazy Andrews polecenie prezydenta.
Nimziki zaś postarał się
wzmocnić swoją pozycję, podkreślając każdym gestem, że Whitmore zaczyna okazywać
oznaki załamania
nerwowego.
- Czy mógłby nam pan wyjaśnić, dlaczego zmienił pan zdanie, panie prezydencie? - spytał z
fałszywą troską.
Whitmore zignorował go całkowicie.
- Rozpoczynamy natychmiastową ewakuację Białego Domu. Za pięć minut chcę mieć na dole
helikopter. Proszę
przyprowadzić moją córkę!
Większość obecnych dosłownie wybiegła z pokoju, by wypełnić nieoczekiwane polecenia.
- Panie prezydencie, mam na linii generała Hardinga – zameldował Grey. - Chce wiedzieć, jak
dalece ma być
uporządkowana ta ewakuacja.
Zanim Whitmore zdążył cokolwiek odpowiedzieć, z głośnika telewizora rozległ się
podniecony głos spikera:
- Odpowiadają!
Nagle w pokoju zamarł wszelki ruch, ucichły rozmowy – wszyscy wpatrywali się w ekran jak
urzeczeni. Z
podstawy wieży wystrzeliła wiązka zielonego światła, gruba może na pięć centymetrów. Gdy
dotknęła oddalonego o

background image

dobre dwa kilometry apache’a, helikopter aż cofnęło. Jaskrawozielone światło, doskonale
widoczne zarówno gołym
okiem jak i na ekranach telewizorów, miało dziwne właściwości, gdyż maszyna z trudem
utrzymywała pozycję.
80
- „Ten promień musi nieść niezłą energię, bo nagle wpadłem w silne turbulencje. - Głos pilota
było słychać z
telewizora. - Nie wiem...”
Resztę słów zagłuszył przeraźliwy zgrzyt, jakby ktoś przeciągnął styropianem po szkle. Para
opancerzonych płyt,
umieszczonych bezpośrednio nad źródłem zielonkawego promienia, zaczęła się rozsuwać.
Przez powstały otwór
wypłynęła rzeka światła. Było ono tak jaskrawe, że tablica świetlna prawie natychmiast stała
się niewidoczna, a obaj
piloci, mimo ciemnych przysłon na kaskach, osłonili oczy dłońmi.
- „Właśnie dostaliśmy rozkaz powrotu do bazy – oznajmił pilot, gdy zgrzyt ustał. -
Wykonują...”
Dokończyć już nie zdążył – słup ciemnozielonego światła wystrzelił z rozświetlonego otworu
w wieży, trafił w
helikopter i roztrzaskał go na kawałki. Tak mogła wyglądać ważka zaatakowana pociskiem
kaliber 22.
Iluminacja zgasła. Z nieba, znów ciemnego i cichego, powoli opadały na ziemię nieliczne,
dymiące szczątki AH-
64.

Z mniej przeraźliwym, ale nadal przejmującym zgrzytem, klapy zamknęły otwór.

Statek ponownie pogrążył się
w bezruchu.
W POKOJU HOTELOWYM rozległ się brzęczyk telefonu. M arilyn Whitmore była zbyt
zszokowana tym, co
zobaczyła w telewizji, by podnieść słuchawkę. Właśnie kończyła się pakować, gdy helikopter
eksplodował. Teraz
pokazywano to w zwolnionym tempie i obraz zatrzymał się na ostatniej klatce, ukazującej
pilota zakrywającego
rękoma głowę tuż przed wybuchem. Pierwsza Dama siadła na łóżku, czując narastające
mdłości. I to nie tyle z
powodu śmierci dwóch lotników, ile z uwagi na konsekwencje, jakie dla świata oznaczała
reakcja przybyszów.
Telefon ożył ponownie. Tym razem odebrał go jeden z agentów. Przedstawił się, przez chwilę
słuchał uważnie,
po czym powiedział:
- Rozumiem... natychmiast... tak, jest tutaj, chce pan rozmawiać z żoną, panie prezydencie?...
Dobrze, rozumiem.
Agent odłożył słuchawkę i zwrócił się do M arilyn:
- Prezydent kazał powtórzyć, że panią kocha, i natychmiast ma pani opuścić miasto. Moi
ludzie zabezpieczyli
schody. Proponuję, abyśmy od razu udali się na dach.
- W takim razie chodźmy. - Marilyn Whitmore doszła już do siebie i ruszyła prężnym,
zdecydowanym krokiem
osoby gotowej na wszystko.
PIERWSZA DAMA z AGENTAMI Secret Service zjawiła się na dachu prawie równocześnie
z wojskowym

background image

helikopterem transportowym typu UH-60A Black Hawk. Co prawda ewakuacja drogą
powietrzną, po wydarzeniu w
stolicy, nie wydawała się jej najbezpieczniejsza, ale to nie 6 – Dzień Niepodległości
81

Marilyn o tym decydowała. Tak czy inaczej to był najszybszy sposób ucieczki z miasta.
Gdy black hawk wystartował, pani Whitmore z zaskoczeniem stwierdziła, że wokół kred się
rój rozmaitych
maszyn, i to nie tylko wojskowych. Reflektorami rozświetlały pobliskie dachy i ewakuowały
stamtąd gromady ludzi.
JASMINE z WESTCHNIENIEM WYSIADŁA na autostradę. Była na pasie szybkiego ruchu
Pasadena Freeway i właśnie
po raz kolejny wszystkie samochody stanęły, a właściwie posuwały się z prędkością dwóch
kilometrów na godzinę.
Na sąsiednim pasie rzeczy miały się nieco lepiej, gdyż kierowcy wyjeżdżający na północ
zaanektowali wjazdową
część autostrady, od wielu godzin pustą. Dlatego też oni poruszali się trochę szybciej. Co
gorsza, z przodu znajdował
się tunel przebity przez strome wzgórze, a pomysł powolnego przemieszczania się pod ziemią
niezbyt przypadł
Jasmine do gustu.
Problem polegał na tym, że niewiele mogła zrobić – nawet gdyby chdała zawródć, to nie
miała jak, ponieważ
stała prawie pierwsza w nie kończącym się korowodzie samochodów. W takim tempie do El
Toro mogła dotrzeć
jutro pod wieczór. Dylan i Boomer zaczynali się nudzić, toteż zrezygnowana wsiadła z
powrotem i włączyła radio.
Postanowiła, że jak tylko wyjadą z tunelu, przebije się na drugą stronę autostrady -obojętne,
czy będą jakieś barierki,
czy nie.
- „...władze zarządziły całkowitą ewakuację Los Angeles. Kierowców ostrzga się, by nie
korzystali z autostrad, o
ile to tylko możliwe. Boczne ulice dają możliwość szybszego wyjechania z miasta” - oznajmił
spiker.
- Teraz mi to mówisz! - jęknęła Jasmine. Dylan wzruszył ramionami, a wóz przed mą
przesunął się o jakieś
dziesięć metrów do przodu.
PREZYDENT WRAZ z BEZPOŚREDNIM sztabem pokonali schody, u których podnóża
czekał sekretarz z Patrycj ą.
Dalej droga była pusta – przez drzwi prowadzące do ogrodu na trawnik i czekających tam
dwóch helikopterów.
Kobiety, mężczyźni, w sumie prawie dwadzieśda osób, wyglądali może nie jak świeżo spod
igły, ale nadal w miarę
przytomnie i przyzwoide, chodaż już mijała doba, odkąd zostali postawieni w stan pełnej
gotowośd. Sprawnie
wsiadali do błęki-tno-białych maszyn oznaczonych wizerunkami prezydenckiej pieczęd na
drzwiach.
- Moja żona wystartowała? - spytał Whitmore, widząc, iż generał Grey rozmawia przez
pokładowy telefon.
82

background image

- Kończą załadunek, lada chwila będą w powietrzu. Connie wsiadła ostatnia i z pewnym
zaskoczeniem patrzyła,
jak wartownik zatrzymuje Davida i Juliusa. W helikopterze pozostało jeszcze parę wolnych
miejsc, więc bez kłopotu
mogliby się zabrać. Prezydent jednak nie zareagował, ponieważ akurat czytał fax z
Departamentu Stanu, ona
natomiast bała się wystąpić o przyjęcie dwóch dodatkowych pasażerów, ponieważ nie
wiedziała, jak taka propozycja
zostanie przyjęta. Choć z drugiej strony, jeśli David miał rację (a o tym była przekonana),
pozostawienie
Levinsonów oznaczałoby wyrok śmierci: przez dziesięć minut me zdołaliby o własnych siłach
opuścić śródmieścia, a
co dopiero miasta.
- Tom... - Dźwięk własnego głosu ją zaskoczył, ale Whitmore uniósł głowę z pytającym
wyrazem twarzy.
Connie bez słowa wskazała na zewnątrz, gdzie mannę zatrzymał Davida i Juliusa. W tym
momencie zasunięto
drzwi kabiny pasażerskiej, a pilot zwiększył obroty silnika. Whitmore bez słowa wstał,
otworzył drzwi i wrzasnął
coś, przekrzykując łoskot wirnika. Wartownik zasalutował przepuszczając Levinsonów,
którzy czym prędzej
podbiegli i wsiedli. Jedno spojrzenie na wyraz twarzy prezydenta wystarczyło, by nawet
Julius zrozumiał, że ma
siąść na pierwszym wolnym fotelu i milczeć. Tak też obaj zrobili. David zajął miejsce obok
Connie i natychmiast
uruchomił laptopa. Spoglądając mu przez ramię, zobaczyła, że na ekranie jest tylko zegar
odliczający czas.
11:07... 11:06... 11:05...
Wystartowali. W dole kończono załadunek drugiej maszyny, a kompania marines powoli
schodziła z perymetru.
Po nich także miały przylecieć helikoptery, podobnie jak po część personelu Białego Domu.
Niestety, dla
wszystkich nie starczyło miejsca, a nikt nie przewidział, że drogi będą aż tak zapchane.
11:01... 11:00... 10:59...
TIFFANY PRZEBYŁA OSTATNI kawałek schód ów jakby niesio-na przez magię i
przyciągana dźwiękami
dobiegającej z góry imprezy. W końcu otworzywszy drzwi przeciwpożarowe, znalazła się na
dachu. Trzy przenośne
miniwieże konkurowały ze sobą, a w rytm momentami zagłuszającej się muzyki tańczyło
kilkaset radosnych i w
większości pijanych osób. Niektórzy odpalali sztuczne ognie, inni wymachiwali
transparentami, jeszcze inni
spokojnie ćpali po kątach. Różnorodność strojów była oszałamiająca – grupa kobiet
występowała w białych obcis-
łych kombinezonach zakończonych rękawiczkami i kapturami przylegającymi do głowy;
jacyś młodzieńcy przebrali
się za władców Galaktyki;
kostiumy rodem z Gwiezdnych wojen przeplatały się ze strojami urodzinowymi. Na środku
dachu grupa rozebranych
hippisów była pogrążona

background image

83
w tańcu podobnym do transu. Przez tłum przewijał się wąż tańczących rumbę. Jeden z
uczestników, mijając Tiffany,
wręczył jej napoczętą butelkę tequili. Dziewczyna nagle poczuła się jak w domu. W końcu
znalazła najbardziej
zwańowane i najprzyjemniejsze miejsce na Ziemi.
Obecni na dachu First Interstate Building wydawali się zupełnie oderwani od przerażającej
rzeczywistości.
Tiffany roześmiała się radośnie i pociągnęła solidny łyk prosto „z gwinta”.
Na dobrą sprawę, bardziej niż impreza zaskoczył dziewczynę widok latającego talerza,
którego środek mieli
dokładnie nad głowami. Szarobłękitne płatki kwiatu na dolnej powierzchni były w
rzeczywistości skupiskiem
zbiorników, doków, rozmaitych występów o wielkości magazynu portowego. To wszystko
wyglądało jak wiszące do
góry nogami miasto. Wpatrując się w nie z podziwem, próbowała sobie wyobrazić, jak też
statek może wyglądać
wewnątrz, ale nie bardzo jej się to udało.
Mocne szarpnięcie za ramię wyrwało Tiffany z rozmyślań – starszy facet z brodą kończył
zwijać skręta i
wskazując na nagich tancerzy, powiedział:
- W ostatnich dniach Trzeciej Rzeszy, gdy wszyscy już wiedzieli, że to koniec i że ich świat
zostanie zniszczony,
Niemcy ponoć wyprawiali takie orgie, że mózg staje. W ten sposób rozładowywali stres.
Tiffany wręczyła mu butelkę i z głośnym śmiechem wpadła w tłum, wyciągając z torby swój
transparent. Na
szczycie First Interstate Building panował tłok – stojący najbliżej krawędzi byli zaledwie o
kilkadziesiąt
centymetrów od przepasa, a dachu nie zabezpieczała żadna bariera.
Nagle z boku wzniósł się policyjny helikopter z megafonem rozkręconym na pełną moc.
- Opuśćcie natychmiast dach! Prezydent Stanów Zjednoczonych zarządził natychmiastową
ewakuację Los
Angeles. Proszę bez paniki przejść do schodów! Reakcja zgromadzonych była łatwa do
przewidzenia – w stronę helikoptera posypały się wyzwiska i przeróżne przedmioty.
Większość obecnych, by tu dotrzeć, i tak musiała przełamać policyjny kordon wokół
budynku, więc szansa na posłuszne zastosowanie się do wezwań innych policjantów równała
się zeru. Najwyraźniej w helikopterze doszli do podobnych wniosków, gdyż maszyna
okrążyła budynek i podleciała w stronę sąsiedniego, na którym znajdowało się trochę mniej,
ale także sporo UFO-fanów.
Wszystkie dźwięki nagle zagłuszył dochodzący z góry niski łoskot przypominający grzmienie
tysiąca bębnów
timpani. Wszyscy zamarli, unosząc głowy i wpatrując się w to, co działo się nad mmi. Dolne
płyty statku otwierały
się powoli – obcy najwyraźniej rozpoczęli przygotowania do kontaktu. Środkowe półtora
kilometra poszycia,
stanowiące centrum kwiecistego wzoru, niespiesznie rozkładało się, odchylając na zewnątrz
84
i w dół poszczególne elementy wrót. Oczom obserwatorów ukazało się )ogrążone w półmroku
wnętrze. W samym

background image

centrum otworu widniało coś, co można by porównać do teleskopowej anteny samochodowej.
Owo coś początkowo
pozostawało nieruchome. Jednak gdy drzwi otwarły się mniej więcej do połowy, zaczęło się
wysuwać. Rozłożone
znacznie bardziej przypominało igłę, tyle że zakończoną podobnym do diamentu kształtem.
Jednocześnie sprawiało
wrażenie tworu biologicznego, nie mechanicznego, i było niesamowicie obrzydliwe.
Drzwi rozsunęły się, tworząc rozwiniętą czarną różę, i znieruchomiały. Hałas ustał, lecz
igłopodobny kształt
wysuwał się dalej, aż jego czubek znalazł się może z sześćdziesiąt metrów ponad
zgromadzonymi na dachu. Dopiero
wtedy także znieruchomiał.
BLACK HAWK z PIERWSZĄ DAMĄ na pokładzie manewrował między wieżowcami z
maksymalną prędkością. Pilot
widział, co przytrafiło się apache’owi, i nie miał najmniejszego zamiaru podzielić jego losu.
Cel lotu leżał na
pomocny wschód, chwilowo jednak kierowali się na poradnie, gdyż był to najszybszy sposób
opuszczenia centrum
miasta.
- Może to jakieś urządzenie obserwacyjne – zauważył ktoś na pokładzie, przyglądając się
temu, co wystawało z
latającego talerza.
Ze szczytu igły zaczęło świecić mlecznozielonkawe światło, całkowicie rozwidniając
śródmieście. Blask był taki
sam jak ten, poprzedzający zagładę helikoptera z tablicą. Jednak mieszkańcy Los Angeles,
pochłonięci ucieczką, nie
obserwowali końca apache’a, dlatego teraz bardziej podziwiali efekt optyczny, niż
zastanawiali się nad jego
znaczeniem. Blask faktycznie sprawiał wrażenie „spokojnego”, jakby sugerował coś miłego,
na przykład przyjazne
współistnienie. Nikt nie wątpił, że oto są świadkami przełomowego momentu, który na
zawsze zmieni historię
ludzkości.
PREZYDENCKI HELIKOPTER ZDĄŻYŁ dotknąć lądowiska ba-zy lotniczej Andrews, gdy
gwałtownie otwarto drzwi i
rozpoczęto ewakuację pasażerów. Agenci Secret Sendce potraktowali teorię Davida nader
poważnie, wychodząc ze
słusznego założenia, że lepiej okazać się durniem niż nieboszczykiem. Krótki kawałek pasa
startowego wszyscy
przemierzyli biegiem, po czym każdy kolejno wspinał się po schodkach prowadzących na
pokład Air Force One.
Silniki boeinga 747 pracowały już, gotowe do startu. Ledwie ostatnia osoba, którą był
zamykający korowód ochro-
niarz, znalazła się na pokładzie odrzutowca, schodnia została odtrącona, a pilot zwolnił
hamulec.
85
Nim wszyscy zapięli pasy, koła oderwały się od nawierzchni. David natychmiast otworzył
klapę laptopa. Na
ekranie migały ostatnie sekundy:
00:25... 00:24... 00:23...

background image

BIAŁY PROMIEŃ NAPROWADZAJĄCY wystrzelił z centrum zielonkawej poświaty,
trafiając w dach First Interstate.
Miłośnicy obcych zaczęli bić się o pierwszeństwo zajęcia tego miejsca, w którym promień
dotknął dachu. Mieli
bowiem nadzieję, że w ten sposób ktoś, jako wybraniec, znajdzie się we wnętrzu latającego
talerza.
Tiffany niestety nie posiadała niezbędnej kondycji, by zostać ambasadorem Ziemi. Wycofała
się więc w pobliże
schodów. Stało tu kilka telewizorów nastawionych na różne stacje, toteż mogła obejrzeć,
gdzie dokładnie trafił biały
promień w różnych miastach:
Paryż – w dach katedry Notre Damę;
Berlin – w dach Reichstagu;
Tokio – w dach Pałacu Cesarskiego;
Nowy Jork – w zieleń Central Parku;
Tel Awiw – w kopułę Wielkiej Synagogi;
Londyn – w kolumnę Nelsona na Trafalgar Square; Moskwa – w gwiazdę na wieży Kremla;
Waszyngton – w szczyt monumentu Waszyngtona.
Oczekiwanie dobiegło kresu.
Promień zwiększył moc i średnicę. Stał się jaskrawym snopem światła, zbyt jasnym, by na
niego patrzeć, toteż
wszyscy w promieniu trzech kilometrów czym prędzej odwracali się od tego oślepiającego
światła. Ci, którzy tego
nie zrobili, stracili wzrok. Potem rozległ się przeraźliwy gwizd przypominający odgłos
dentystycznej wiertarki,
puszczony jeszcze przez potężny wzmacniacz, dlatego osoby najbliżej stojące utraciły także
słuch, gdyż popękały im
bębenki.
I nagle zapanowała cisza.
Na sekundę zgasło również światło, co pozwoliło jeszcze widzącym odwrócić się i otworzyć
oczy. Nagle, z
hukiem, od którego zatrzęsły się budynki, cała igła rozbłysła jarzeniowym blaskiem i słup
olśniewającego światła
uderzył w cel. First Interstate Building eksplodował jakby detonowano w nim kolumnę
trotylu. Potężny gmach
rozsypał się na niezliczoną ilość fragmentów, a żaden z nich nie był większy od karty do gry.
Tiffany nawet nie miała czasu krzyknąć, nim przestała istnieć.
Biały blask nadal wylewał się z wnętrza okrętu, i emitowany przez diamentowo zakończony
miotacz, zmieniał
się w źródło zniszczenia o niewiarygodnej wręcz mocy. Niczym fala uderzeniowa rozchodził
się we wszystkie
strony równocześnie (głównie w płaszczyźnie poziomej). Po paru sekundach ognisty walec,
błyskawicznie
rozszerzający swą objętość,
86
zaczął zmieniać śródmieście najpierw w morze ognia, a potem w ruinę, ^dyż to, co zapłonęło,
zaraz potem
eksplodowało. A w ogniu stało wszystko: samochody, śdany budynków, drzewa w parkach,
asfalt beton na ulicach,

background image

nawet granit pomników czy stal mostów. Było to liczym trąba powietrzna, wybuch atomowy i
powódź (tyle że bez
wody) łączone w jedno i zmiatające z powierzchni ziemi Miasto Aniołów.
Jednak chyba najgorsza w tym wszystkim była stosunkowa powolność, z jaką postępowało
zniszczenie. Wybuch
atomowy zabijał i niszczył natychmiast, śdana ognia natomiast ogarniała miasto z prędkością
mniej ivięcej powodzi,
przez co przyszłe ofiary miały czas nie tylko zrozumieć, ;o je czeka, ale nawet w miarę
dokładnie obejrzeć swój
koniec na przykładzie innych. Ludzie, w naturalnym odruchu, próbowali uciekać, ile fala
światła dopadła każdego.
Ci, którzy umknęli do piwnic lub schronów, najpierw się dusili, a potem gotowali, gdyż
ognista burza wchłaniała
tlen z powietrza, a następnie paliła to, co zostało.
PARA HELIKOPTERÓW ZE SŁUŻBĄ oraz black hawki z kom-sanią marines już
opuszczały Waszyngton, ale niestety
znajdowały się jeszcze zbyt blisko epicentrum. Wraz z Białym Domem, pomnikami Lincolna
i Jeffersona,
kompleksem muzeów Smithsonian zostały zniszczone (a raczej rozerwane) w ciągu kilku
pierwszych sekund ataku.
W następnych kilkunastu sekundach zniknął też Kapitel z większą częścią wzgórza, a zaraz
potem Pentagon.
PODOBNE SCENY ZNISZCZEŃ miały miejsce we wszystkich pozostałych trzydziestu
czterech ziemskich
aglomeracjach, nad którymi zaparkowały latające talerze. Największe miasta ludzkiej
cywilizacji stały się obiektami
systematycznego zniszczenia, a ich mieszkańcy w liczbie kilkuset milionów – ofiarami
planowej eksterminacji na
skalę nieporównywalną z niczym, co wydarzyło się w ciągu dwóch tysięcy lat.
ZEGAR LAPTOPA WYŚWIETLIŁ oo:oa Niebo za Air Force One rozświetlił przeraźliwy
błysk, oznaczający początek
końca stolicy Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. David, podobnie jak pozostali,
złapał się kurczowo fotela i
wbił oczy w sufit, czekając na to, co nieuniknione.
Jedynym, który ani nie klął, ani nie mamrotał modlitw był Julius, spokojnie czekający na
wyroki losu. Boeing piął
się ostro w górę, toteż istniała szansa, że pasażerowie przeżyją, gdyż ognisty walec im dalej
sięgał, tym stawał się
niższy. Gdy dotarł do bazy Andrews, miał trzydzie-ka metrów wysokości, toteż pomimo iż
przegonił jumbo jęta,
znajdował
87
się zdecydowanie poniżej jego pułapu. Zniszczył co prawda lotnisko, al< me naruszył
samolotu,
f
Jednak turbulencja wywołana przez gigantyczny pożar i fala uderzeniowa towarzysząca
zniszczeniu wywołały
dzikie skoki maszyny, którymi piloci w żaden sposób nie mogli zapobiec. W kuchni posypały
si^ji naczynia, a w

background image

kabinie miotało pasażerami niczym na diabelskim młyniec ale Air Force One nie został
uszkodzony i ostatecznie nie
podzielił losu Waszyngtonu.
TUNEL BYŁ DŁUGĄ betonową tubą zbudowaną w latach dwudziestych. Po obu stronach
jezdni znajdowały się
wąskie przejścia, a cc kilkadziesiąt metrów w ścianach umieszczono drewniane drzwi.
Jasmine podobnie jak inni,
bezustannie słuchała wiadomości nadawanych przes radio. Część kierowców wysiadła z aut,
słysząc urzekający opis
zielon kawego blasku. Ponieważ dumie wzięli ze sobą kluczyki i pobiegli d( wylotu, ponad
połowa tunelu została
zablokowana przez puste wozy których właściciele chcieli zobaczyć fenomen na własne oczy.
Od końca tunelu
Jasmine dzieliło z tuzin pojazdów. Mimo iż oparła się łokciem o klakson (co zresztą też robili
inni), nie wywarło to
żadnego wrażenia na miłośnikach pięknych widoków. Wściekła, wyłączyła silnik, by nie
mamo-l wać benzyny.
Głos komentatora zmienił się, gdy mężczyzna opisywał biały promień, potem zaś przeszedł w
histeryczny krzyk,
kiedy w mieście rozszalało si< istne piekło.
- „Boże! To niszczy wszystko! Rozszerza się niczym...” - Były te ostatnie słowa, jakie
dobiegły z głośnika.
Potem zapanowała głucha cisza.
U Jasmine kontrolę przejął instynkt samozachowawczy. Złapała Dyla na i wyniosła go z
samochodu tak szybko,
że ledwie zdołał złapać plecal z drogocennymi sztucznymi ogniami. Pobiegła w stronę wylotu
tunelu oglądając się za
siebie – drugi wylot jaśniał już zbliżającą się falą znisz czenia. Niebo zapłonęło na
pomarańczowobiały kolor.
Otwarti przestrzeń oznaczała śmierć, ale ogarnięci paniką kierowcy i pasażerowi innych
samochodów, nie zważając
na to, gnali na zewnątrz, byle dalej o< betonowych ścian.
Jasmine dopadła najbliższej niszy z drzwiami, które okazały si< zamknięte. Nagle zgasły
wszystkie światła.
Czując, że kończy się jej czas z wściekłością kopnęła drzwi; ponieważ to w żaden sposób nie
poskut kowało, wzięła
rozpęd i wpadła na nie ramieniem. Spróchniałe drewni ustąpiło. Jasmine wylądowała na
betonowej posadzce wraz z
potrzas kanymi deskami. W podłodze tkwiła kratka śdekowa prowadząca d< miejskiego
systemu kanalizacji – jedyna
nadzieja na przeżycie. Dytai natychmiast dołączył do matki, natomiast nigdzie nie było psa.
- BOOMER! - ryknęła w chwili, gdy świetlista śmierć dotarła do tunelu.
Boomer przeskoczył z dachu samochodu przez rozbite drzwi na moment wcześniej, niż wóz
ogarnęły płomienie.
Nie mając już czasu na nic pmego, Jasmine złapała syna i przypadła do kratki ściekowej,
wczepiając s.ię w nią
oburącz i całym ciałem osłaniając Dylana. Chłopiec leżał szczelnie przyciśnięty do wylotu
kanału.
Przez tunel przetoczyło się płomieniste piekło, przed którym osłoniły ich śdany betonowej
komórki, natomiast

background image

gdyby nie kratka prowadząca do kanałów, to albo zostaliby zassani przez prąd powietrza, jaki
towarzyszył burzy
ogniowej, albo by się udusili. Tak mieli czym oddychać czego się trzymać, a chłodny powiew
wydobywający się z systemu kanalizacyjnego w znacznym stopniu złagodził skutki żaru
szalejącego za ścianą.
Pożar i wywołana przezeń wichura ustały równie nagle, jak się saczęły, ponieważ tysiące ton
ziemi i skał,
naruszone szalejącym na zewnątrz kataklizmem, osunęły się, szczelnie blokując oba wyloty
tunelu. 3Rżąc na całym
ciele, Jasmine rozluźniła kurczowo zaciśnięte palce przewróciła się na plecy, by zrobić
synowi trochę miejsca. Nadal
nie wierzyła, że przeżyli, a fakt że i Boomer ocalał, należało zaliczyć do cudów.
Jasmine nie wiedziała, że ona, Dylan i pies byli jedynymi żywymi istotami w całkowicie
zasypanym tunelu.
NAJWIĘKSZĄ LICZBĘ OFIAR odnotowano w Tokio, gdyż lapończycy za wszelką cenę
usiłowali zachować pozory
normalnego żyda me było ani masowej histerii, ani ewakuacji. Panika nastąpiła dopiero rtedy,
gdy system kolejowy
stracił synchronizację. W jednej chwili główne stacje kolejowe zamieniły się w domy
wariatów, i to solidnie
irzepełnione. Ludzie opuszczali miasto na rowerach lub na piechotę.
Śródmieście całkowicie przestało istnieć, a obszar zrównany z ziemią )ył czterokrotnie
większy niż ten, który
został zniszczony przez bomby itomowe w Hiroszimie i Nagasaki. W promieniu trzydziestu
kilometrów )d
epicentrum nie przeżył nikt. Nawet w tak odległych miastach jak okohama i Omiya zginęła
połowa mieszkańców.
MANHATTAN ZNIKNĄŁ- pozostała tylko sama wyspa, pozbawio-a budynków. Jedynie
poskręcane i poczerniałe
fundamenty, z których iły w niebo gejzery płonącego gazu z przerwanych rur, wskazywały,
gdzie szcze do
niedawna stały drapacze chmur. Ocalało ledwie kilkaset osób, tóre schroniły się w
najgłębszych stacjach metra.
89
Południowa część Staten Island i znaczna część New Jersey był) jednym wielkim
rumowiskiem, pełnym trupów,
poparzonych i przygnie donych szczątkami budynków.
ZGINĘLI WSZYSCY LUDZIE znajdujący się blisko któregokol wiek z trzydziestu sześdu
latających talerzy. Dlatego
nikt nie obserwował jak emitery chowają się, a rozchylone klapy zasuwają, ponownie tworząt
hermetyczną bryłę
statku. Niszczydele miast, jak je nazwano, w krótkin czasie były gotowe do wyruszenia nad
następne cele.
- A niech to jasna cholera, wiedziałem! Wiedziałem! Od dziesiędu lal próbowałem ostrzec
przed tymi
skurwielami! - Russell śdszył radio, ni< odrywając wzroku od drogi. - Powiedzde, czy nie tak
było?
Odpowiedziała mu dsza przerywana szlochem Alicji. Dzied był^ wstrząśnięte tym, co
usłyszały i tym, czego się

background image

domyślały. Alicji płakała, a Miguel obejmował ją i wpatrywał się nie widzącym wzrokien w
okno.
- Gdzie Troy? - spytał Russell, spoglądając we wsteczne lusterko.
- Tu jestem -dobiegł słaby głos z łóżka umieszczonego w tyle wozu. -Wiede, chyba nie czuję
się najlepiej...
- A kiedy ostatni raz brałeś lekarstwo? - zainteresował się ojdec.
- Nie pamiętam... Chyba trzy albo cztery dni temu...
- Nieprawda, dałem ci dziś rano – zaprotestował Miguel.
- Ale nie wziąłem – wyjaśniła kupka nieszczęśda. - Myślałem, że ju; go nie potrzebuję...
- Co z nim zrobiłeś?
Chłopiec nie odpowiedział. Wstał i podszedł do okna, blady jął trup. Russell pospiesznie
zjechał na pobocze i
zwolnił. Ledwie wós stanął, Troy wypadł na zewnątrz, a w ślad za nim ruszyła Alicja. P( paru
sekundach z
pobliskich krzaków doszły odgłosy gwałtownyci torsji.
Russell wysiadł i przespacerował się wzdłuż drogi. W końcu odszedł ni tyle daleko, by łyknąć
z piersiówki,
będąc pewnym, że dziedaki tego nil zauważą. Rodzina Casse’ów znajdowała się gdzieś w
połowie Dolin] Śmierd, w
pobliżu granicy Nevady. Noc należała do wyjątkowo pogod nych – na niebie błyszczały
miliony gwiazd. Na szczyde
pobliskiego wzgórza natomiast świedło zdecydowanie coś innego.
- Miguel! - zawołał ojdec półgłosem. - Spojrzyj na to! Niewysokie wzgórze i przylegająca
doń pustynna okolica
zostah zamienione w prowizoryczne obozowisko, na którym parkowały przy czepy,
karawaningi, mikrobusy i
zwykłe samochody osobowe. Tak na ok( mogło tam być około tysiąca osób i niewiele z nich
spało, na a wskazywała
liczba rozświetlonych punktów.
- I co ty na to?
90
- Może ktoś ma jakieś lekarstwa – rzekł z ożywieniem Miguel. -chodźmy spytać.
KIEDY ZACZĄŁ SIĘ KONIEC ŚWIATA, Steve stał w pustej cawiarni, usiłując
telefonicznie skontaktować się z
Jasmine. Próbował yielokrotnie i za każdym razem słyszał automatyczne nagranie:
„Wszystkie linie są chwilowo zajęte, proszę przerwać połączenie i za-izwonić później”.
Z uporem maniaka wyciągał z automatu ćwierćdolarówkę i ponownie aróbował z taki samym
jak uprzednio
rezultatem. I tak nie miał nic epszego do roboty, a bezczynne czekanie tylko działało mu na
nerwy.
- Szlag by de...! - Rozwścieczony, rzucił słuchawkę na widełki, gdy sza rogu wypadł nieco
zziajany Jimmy.
- Rusz się – wrzasnął na widok Steve’a. - Właśnie nadeszły rozkazy!... O co chodzi?
- Nie mogę się dodzwonić ani do rodziców, ani do Jasmine. Umówiliśmy się, że tu
przyjedzie...
Jimmy zwolnił, podchodząc do przyjaciela ostrożnie niczym do znaro-ivionego koma.
- Nie słyszałeś, co się stało? - spytał, kładąc mu dłoń na ramieniu. -Zniszczyli Los Angeles.
Nie ma co się
oszukiwać: oni nie są przyjaźni ani wzbronili. Dysponują naprawdę ciężką artylerią...
Steve wyglądał jakby go piorun strzelił.

background image

- Nie! -jęknął po chwili. - Popieprzyłem sprawę, Jimmy! Dlaczego, kurwa, nie wsadziłem jej
w samochód i nie
przywiozłem ze sobą?!
Pytanie było retoryczne, toteż Jimmy nie odezwał się ani słowem. Steve kopnął najbliżej
stojący automat, aż
zadźwięczała metalowa obudowa, i spytał:
- O czym ja, do jasnej cholery, myślałem? Tym razem Jimmy stracił nad sobą kontrolę. Złapał
Steve’a za ramiona,
przycisnął go do ściany i powiedział wolno:
- Słuchaj no: ona może tu jeszcze dotrzeć. Jeśli miała przyjechać, to pewnie wydostała się z
miasta, zanim nastąpił
atak. O korkach na drogach mówili od rana. I uspokój się wreszcie; teraz musimy wziąć się
do roboty. Zapomniałeś,
za co ci płacą? Za pięć minut jest odprawa w sali 201. Lepiej, żebyś tam był! KWADRANS
PÓŹNIEJ STEVE wszedł do sali odpraw już spokoj-ny i opanowany jak zawsze. Przybyli tu
wszyscy piloci 23. skrzydła, łącznie z rezerwowymi, dla których starczyło samolotów. Razem
trzydziestu czterech mężczyzn.
Odprawę prowadził podpułkownik Watson, Bef wywiadu jednostki. Liczył sobie około
pięćdziesiątki i był doświad-
91
czonym mannę. Zawsze bardzo dbał o przestrzeganie regulaminowych zasad, dlatego dużo
problemów sprawiał mu
duet Hiller – Franklin. Z jednej strony byli to najlepsi piłod skrzydła, z drugiej zaś
niepoprawni dowcipnisie, ciągle
naginający przepisy do swoich gustów. Jak dotąd wiele wybryków uchodziło im na sucho.
Steve zatrzymał się, zaskoczony – Watson nie miał na sobie munduru, ale cywilne ubranie, w
którym wjechał do
bazy. Do tego momentu nikt nie zwrócił na to uwagi, ale Steve nie byłby sobą, gdyby
przepuścił taką okazję.
Wybałuszył oczy, szeroko otworzył usta i potoczył po sali zbara-niałym wzrokiem.
Piłod ryknęli śmiechem.
- Miło, kapitanie Hiller, że znalazł pan czas, by do nas dołączyć! -warknął Watson i Steve
zrozumiał, że skończyły
się żarty, a zaczęły schody.
Z poważną miną czym prędzej siadł na pierwszym wolnym miejscu wśród swoich pilotów.
Watson wrócił do
charakterystyki statku-bazy ukrywającego się za Księżycem, po czym przeszedł do tego, jak
oddzieliły się od pojazdu
niszczydele i które miasta stały się celami ataku. Jakość materiału zdjędowego pozostawiała
wiele do życzenia, gdyż
pochodził on z przefaksowanych przez Space Command fotografii, zrobionych w
podczerwieni.
Gdzieś w połowie tej wypowiedzi Steve zońentował się, iż Jimmy zdążyć już szepnąć
chłopakom o jego
problemach. Podkomendni bowiem dziwnie uważnie przyglądali się swemu dowódcy, który
nie dał nic po sobie
poznać. Steve powoli pochylił się w stronę Jimmy’ego i spytał dcho:
- Boisz się?
- A ty?

background image

- Jak cholera! - Kapitan Hiller wykrzywił twarz, jakby miał się zaraz rozpłakać. - Chyba się
zleję!
Piłod ponownie parsknęli śmiechem.
Watson kończył już odprawę, ponieważ dysponował niewidoma informacjami o przedwniku.
W zwykłych
okolicznośdach zachowanie krztuszących się ze śmiechu pilotów doprowadziłoby go do
szału, tym razem jednak
rozumiał, że Steve próbuje rozładować napięde, i był mu za to wdzięczny. Oczywiśde
podziękował na swój sposób:
- Kapitanie Hiller, czy chdałby pan dodać coś do mojej wypowiedzi? - spytał sarkastycznie.
- Nie, sir! Poza drobiazgiem, sir: chyba najwyższy czas, żebyśmy tym obcym skopali dupę,
sir.
- Owszem – uśmiechnął się Watson. - A więc do roboty! „CZARNI RYCERZE” rozeszli się
do maszyn; mimo że posiadali niewielką wiedzę na temat możliwośd przedwnika, wyglądali
na pewnych siebie. Było to spowodowane specyficznym wychowaniem, jakiemu pod- dał
swych ludzi Korpus Piechoty Morskiej Stanów Zjednoczonych, oraz świadomością faktu, że
nie ma im równych.
Piloci dywizjonu „Black Knights” naturalnie głośno twierdzili, że są najlepsi, ale w
przypadku pilotów myśliwskich
takie przechwałki stanowią raczej zaletę niż wadę.
W przeciwbombowym schronie czekały na nich, otoczone przez mechaników dokonujących
ostatnich przed
lotem oględzin, myśliwce typu McDonnell Douglas/Northop F/A-18 Hornet; najnowsze
nabytki lotnictwa Korpusu
Piechoty Morskiej Stanów Zjednoczonych.
- Pamiętajcie, że my zaczynamy jako pierwsi. Inni będą się uczyli na naszych błędach –
przypomniał Steve. - Jeśli
zrobi się naprawdę gorąco, albo coś nas całkowicie zaskoczy, przegrupowujemy się, nim
zaczniemy ponownie. Nie
dajcie ponieść się emocjom: martwy bohater to głupi bohater! Piloci zaczęli wskakiwać do
swoich myśliwców. Samoloty Steve’a i Jimmy’ego stały obok siebie, gdyż d dwaj tworzyli
parę.
- Jimmy, zabrałeś „taniec zwycięstwa”? - spytał w pewnym momencie Steve.
- Naturalnie, kapitanie – odparł Franklin i wręczył przyjacielowi kubańskie cygaro.
Drugie wsadził w zęby i zapalił. Kurzenie drogich cygar po każdym udanym locie stało się
ich wspólnym
rytuałem. Steve skrzywił się, widząc odstępstwo od tradycji.
- Zgaś je, bo zapeszysz! - warknął, podchodząc do drabinki przystawionej do burty myśliwca.
- Tak, sir! - Jimmy wyprężył się, zadowolony, że Steve wreszcie przestał myśleć o stracie
dziewczyny.
To nie była prawda, on jedynie odsunął smutne myśli od siebie. Teraz czekała go walka z
nieznanym wrogiem.
Żyrie zależało od koncentracji. Na żal i smutek przyjdzie czas później.
ZATOPIONY w MYŚLACH PREZYDENT siedział samotnie przy jednym ze stolików, gdy
Connie dyskretnie przysiadła
w sąsiednim fotelu. Przez długą chwilę żadne się nie odzywało. Wszyscy na pokładzie
znajdowali się w stanie
szoku, tak z powodu utraty bliskich, jak i rozmiarów planowanej eksterminacji. W dągu
ostatniej godziny zginęły

background image

miliony Amerykanów, a prezydent czuł się osobiście odpowiedzialny za ich śmierć. Connie,
znając Whitmore’a tak
długo, słusznie podejrzewała, co go trapi.
- Tom, nic więcej nie mogłeś zrobić – powiedziała richo. - Uratowałeś masę ludzi. Nie
obwiniaj siebie za tę
tragedię. Whitmore nawet nie spojrzał na dziewczynę.
- Powinienem zarządzić ewakuację kilka godzin temu – westchnął dężko. - W czasie wojny w
Zatoce wiedziałem,
jakie należy wydawać
93
rozkazy. Teraz nie jest to takie proste... Ile osób, które dziś zginęły, nie musiało umrzeć,
Connie?
Pierwszy raz popatrzył na nią i zrozumiała, że prezydent potrzebuje jej obecności a nie słów,
toteż siedziała przy
nim w milczeniu, aż zjawił się generał Grey.
- Są jakieś wieści o mojej żonie? - spytał Whitmore, nim oficer zdążył się odezwać.
- Helikopter nie dotarł jeszcze do Nellis i stracono z nim łączność -odparł Grey po
sekundowym wahaniu. -
Przykro mi. Tom. Kazałem kontrolerowi z Nellis wysłać samolot i spróbować namierzyć
sygnał.
Każda z jednostek wchodzących w skład eskadry prezydenckiej, zwanej Air Force One, była
wyposażona w
nadajniki izotopowe emitujące sygnał na zastrzeżonej częstotliwości, co umożliwiało
odszukanie maszyn w
przypadku porwania. Niestety jak dotąd radary nie wyłowiły żadnych tego typu dźwięków.
Niewykluczone, że
sygnał miał zbyt małą moc, by przebić się przez chmury zanieczyszczeń, powstałe przy
zniszczeniu Los Angeles.
Jednak samolot lecący na niewielkiej wysokości powinien go odebrać, chyba że (jak
podejrzewał Grey) helikopter z
Ma-riłyn Whitmore na pokładzie podzielił los milionów mieszkańców Los Angeles.
Sądząc po nagłej bladości Whitmore’a, musiał on dojść do podobnych wniosków. Czuł się,
jakby go ktoś solidnie
uderzył w głowę, ale miał świadomość spoczywających na nim obowiązków. Zniszczenie
czterech miast nie
oznaczało jeszcze końca całych Stanów Zjednoczonych.
- Co jeszcze nowego? - spytał biorąc się w garść.
- Myśliwce wystartowały.
Prezydent bez słowa wstał i wraz z Greyem udał się na tył samolotu. Teraz sytuacja zaczęła
wyglądać znacznie
prościej. Nadszedł czas przystąpienia do wojny. W ogonie boeinga znajdowało się stanowisko
dowodzenia. W
przeciwieństwie do luksusowej reszty kabiny, urządzonej ze smakiem, tu funkcjonalność
przeważała nad estetyką.
Wnętrze było wypełnione elektroniką, przełącznikami klawiatury, ekranami radarowymi i
telewizyjnymi. Na
umieszczoną pośrodku dużą szybę nanoszono znaki odpowiadające bieżącej sytuacji. -
Wszyscy operatorzy nosili
słuchawki.

background image

Nimziki wpatrywał się w szklaną tablicę ukazującą ruchy niszczycieli; jego mina wyrażała
coś pośredniego
między żalem a zdegustowaniem.
Whitmore nie potrafił tego uzasadnić, ale instynktownie czuł, że dyrektor CIA cały czas gra,
próbując każdym
gestem przekonać obecnych na pokładzie o niekompetencji prezydenta od samego początku
kryzysu^ Nimziki robił
wszystko, co tylko podważyłoby wiarę Whitmore’a we własne możliwości, i zaczynało to
przynosić efekty. Choć
prywatnie prezydent pogardzał szefem CIA, zaczynał się coraz częściej zastanawiać.
94
czy ktoś taki jak Nimziki nie podjąłby rozsądniej szych decyzji, gdyż on nigdy nie kierował
się uczuciami, tylko
rozsądkiem. Whitmore tracił wiarę w siebie jako polityka i żołnierza -przerażała go skala
konfliktu i konsekwencje
porażki. Z westchnieniem podszedł do podświetlonej tablicy, by rozeznać się w sytuacji.
- Cała łączność satelitarna, radiowa i telefoniczna z celami ataku ustała. Należy założyć, że
miasta zostały
zniszczone kompletnie, mogły ocaleć dzielnice podmiejskie, ale nic nie wiadomo na pewno –
wyjaśnił Grey. - W
powietrzu jest zbyt dużo dymu i zanieczyszczeń, by sprawdzić sytuację przy użyciu satelitów.
- Gdzie są myśliwce? - spytał Whitmore, zachowując kamienną twarz.
- O cztery minuty od celu – odparł generał po konsultacji z operatorem.
Nimziki siadł przy jednej z konsolet łączności, nałożył słuchawki i wywołał Kryształową
Górą, do której
napływały zbiorcze meldunki z systemu wczesnego ostrzegania NORAD.
BOEING WPADŁ w JAKIEŚ zawirowania powietrzne powodujące niewielkie zmiany w
wysokości lotu, korygowane
przez pilota. Nikt z obecnych w centrum dowodzenia nie zwrócił na to najmniejszej uwagi,
natomiast siedzący w
przedziale pasażerskim David najpierw zbladł, a potem pozieleniał. Dla niego każdy wstrząs
samolotu był niczym
jazda kolejką górską w lunaparku. Na wszelki wypadek miał pod ręką torbę jednorazową
(także z pieczęcią
prezydencką), ale próbował zapanować nad żołądkiem. Connie, siedząca w pobliżu,
rozmawiała z kimś przez telefon
komórkowy, a Julius zajmujący sąsiedni fotel udawał, że wygląda przez okno. W końcu
jednak nie wytrzymał:
- Słuchaj no, młodzieńcze: może byś się w końcu wyrzygał i byłby spokój? - zaproponował z
niesmakiem.
- Tato, bądź cicho! - wykrztusił David.
Julius albo go nie usłyszał, albo miał w tej kwestii swoje zdanie. ! - Przestań przynosić wstyd
rodzinie – oznajmił,
po czym wstał i huknął się pięścią w brzuch. - Popatrz na mnie! Pogoda czy niepogoda, ja
[wszystko wytrzymuję.
Możemy latać w górę, w dół, do tyłu, na boki i nic...
Ruchy samolotu ilustrował wymownymi gestami rąk, od których David nie mógł oderwać
oczu, pocąc się coraz
bardziej.

background image

- Jesteś blady jak mgła na cmentarzu! - dodał Julius i to wykończyło Davida. Złapał torbę, po
czym pognał do
ubikacji.
- No, wreszcie! - sapnął Levinson senior i usiadł. Nadal nie może latać? - spytała Connie,
chowając telefon.
Hodofobia – strach przed podróżami – skwitował mądrze eks-teść.
95
- Przez to całe zamieszanie nie miałam jeszcze okazji podziękować wam obu. - Connie
zaczerwieniła się lekko. -
Uratowaliście masę ludzi. Mnie też.
- Drobiazg, Spanky. - Julius uśmiechnął się złośliwie.
- Spunky – poprawiła go odruchowo. - Dawno nie słyszałam tego przezwiska. David d
powiedział?
Julius rozejrzał się, czy ktoś nie podsłuchuje, i odparł szeptem:
- Jak tylko rozgryzł to zakłócenie, za wszelką cenę chciał się do ciebie dostać. Myślę, że on
nadal de kocha.
- Nasz problem nie polegał na braku miłośd – westchnęła.
- „Ali you need is love” - zanudł. - John Lennon to był niegłupi facet. Zginął od strzału w
plecy. Szkoda...
Connie przytaknęła, ukrywając uśmiech.
CZTERY GODZINY PO ZASYPANIU, Jasmine miała nadzieję, że wreszde znalazła wyjśde.
Uniosła kratkę śdekową i
zeszła do systemu kanalizacyjnego. Na szczęśde pod tunelem biegły rury odprowadzające
nadmiar wody z miasta w
przypadku ulewy, toteż nie śmierdziało specjalnie. Betonowy kanał o płaskim dnie miał
wysokość trzy i pół metra i
naturalnie nie był oświetlony, bo i po co. Grobową dszę przerywały jedynie odgłosy
durkającej wody. W powietrzu
unosił się lekki zapach benzyny. Początkowo Jasmine próbowała przekonać Boomera, by
szedł przodem, ale okazał
się zbyt wielkim tchórzem, więc jej przypadł zaszczyt znajdowania drogi. Śdany były mokre i
pełne oślizłych
niespodzianek. Przeszli jakieś dwieśde, trzysta metrów, gdy usłyszała coś, co dziwnie
przypominało odgłos kroków.
Z sercem w gardle zatrzymała się i wtedy przyszło jej do głowy, że tunele mogą stanowić
doskonałe arterie komuni-
kacyjne dla najeźdźców.
- Posłuchaj! - szepnęła przyklękając i dłonią zasłoniła Dylanowi usta.
Dopiero dochodzący z plecaka syna zapach siarki uświadomił Jasmine, że oprócz sztucznych
ogni są tam także
zapałki. Starając su zachować dszę, rozpięła plecak i wyjęła pudełko. Gdy jaskrawy blask
rozjaśnił wnętrze, okazało
się, że kanał jest pusty; natomiast lekkie pochylenie płomienia świadczyło o ruchu powietrza,
a to oznaczało, ż(
gdzieś niedaleko musi być wyjśde.
Zapałka zgasła, a Jasmine podążyła w kierunku domniemanego ot woru prowadzącego na
zewnątrz. Poruszała
się najdszej jak potrafiła nasłuchując przy okazji odgłosu kroków. A żeby sobie to ułatwić,
wzięli syna na ręce.

background image

Dopiero wówczas poczuła, jak bardzo jest przestraszony Trzymał jednak fason – większość
sześdolatków na jego
miejscu ju;
dawno by ryczała. - Nie sądziłam, że jesteś taki dzielny – pochwaliła synka, tym samym
dodając mu otuchy.
Kilkakrotnie przystawała, wytężając słuch, gdyż wydawało się jej, ż słyszy jeszcze jakieś
kroki oprócz własnych.
Za każdym razem zapalał
96
zapałkę, ale niczego podejrzanego nie dostrzegła. W końcu wyczuła na policzku powiew
powietrza, a w świetle
kolejnej zapałki znalazła jego źródło – niewielką dziurę w ścianie, wysoko ponad podłogą.
Ostrożnie postawiła
Dylana i wsunęła rękę w otwór, podświadomie spodziewając się, że złapie ją coś z innej
galaktyki. Nagle odniosła
wrażenie, że widzi w ciemności ruch. Na szczęście były to jedynie zarysy jej własnej dłoni,
którą badała przestrzeń
na zewnątrz. Z otworu sączyła się słaba poświata.
- Słuchaj, synku, podsadzę cię, a ty mi powiesz, czy coś widzisz, OK? Dylan skinął głową,
toteż zrobiła, jak
zapowiedziała.
- Mamo, światło! - krzyknął, ledwie znalazł się na wysokości otworu. - Jest dzień! PARĘ
MINUT PÓŹNIEJ cała trójka maszerowała ku otwartemu wylotowi węższego kanału, do
którego prowadził otwór. Tym razem Boomer, czując świeże powietrze i widząc słoneczny
blask, zebrał się na odwagę i prowadził.
Zaraz przy wyjściu natknęli się na porwane kable i zgnieciony, dymiący wrak samochodu. A
potem roztoczył się
przed nimi widok świata po Apokalipsie.
W promieniu dwudziestu pięciu kilometrów od epicentrum okolica przypominała Nagasaki
po wybuchu bomby -
większość budynków (zwłaszcza tych przy ulicach biegnących ze wschodu na zachód, gdzie
burza ogniowa
posuwała się szybciej) kończyła się na wysokości kolan. Gdzieniegdzie stały wyższe
fragmenty, cały zaś teren miał
obrzydliwie jednolitą, szarą barwę popiołu. Niebo natomiast było białe, pełne kurzu, pyłu i
popiołu. Nigdzie ani
śladu żyda. Przez moment Jasmine sądziła, że są ostatnimi żywymi ludźmi na planecie...
- Mamo, co się stało? - spytał Dylan dziwnie cicho, kurczowo łapiąc ją za rękę.
Wzięła go w ramiona i równie dcho odpowiedziała:
- Nie wiem, synku.
W górze rozległ się ryk silników odrzutowych – przelatywała duża grupa myśliwców,
kierując się ku latającemu
talerzowi, widocznemu nad tym, co dawniej było Los Angeles.
- Czy tam led Steve? - zainteresował się Dylan.
- Może? Przynajmniej mam taką nadzieję. Na wszelki wypadek pomachaj.
MYŚLIWCE LECIAŁY WZDŁUŻ brzegu Orange County na wyso-kości trzech tysięcy
metrów. Wyrzutnie rakiet na
Seal Beach wyglądały na sprawne. Jednak znajdujący się w głębi lądu obszar, przez który
przetoczył się ognisty

background image

walec, był kompletnie zniszczony. Dalej płonęły mniejsze i większe pożary rozpalone przez
rozrzucone wybuchami
szczątki.
7 – Dzień Niepodległości 97
Na horyzoncie wisiał niszczyciel niczym stalowa chmura nad pierścieniem wzgórz
otaczających Los Angeles. Jego sylwetkę
częściowo zasłaniał trusty dym bijący z resztek rafinerii w Wilmington, toteż hornety
okrążyły ten rejon, lecąc nad morzem.
Zalany ropą brzeg zaścielały martwe ryby i wypalone wraki. Steve przyglądał się temu z
kamienną twarzą – był przekonany o
śmierci Jasmine. Gdyby zdążyła wydostać się poza krąg śmierci, już dawno by się zjawiła w
El Toro. Teraz pozostała mu tylko
zemsta.
- No, panowie, czas podgrzać, co mamy! - polecił podwładnym przez radio jako dowódca
eskadry bojowej.
Wprowadził seńę komend do pokładowego komputera, uaktywniając radary pocisków.
Rakiety typu powietrze-powietrze
stanowiły główną broń w tej wyprawie. F/A-18 miał dziewięć podwieszek bombowych pod
kadłubem i skrzydłami oraz
prowadnice do rakiet na końcach płatów. Jedna z nich była zajęta przez pojemnik FLIR
(Forward Looking Infra Red), czyli
przedni celownik podczerwieni, którego dane wyświetlały się na ekranie HUD (Head Up
Display). Umożliwiało to pilotowi stałe
kontrolowanie parametrów lotu, stanu maszyny i położenia przeciwnika bez konieczności
opuszczania głowy ku monitorom
radaru i komputera. HUD był bowiem przezroczystą płytką umieszczoną nad tablicą
kontrolną i znajdował się na poziomie oczu
pilota. Hornety „Czarnych Rycerzy” miały co prawda eksperymentalnie zainstalowane
celowniki na ruchomych wysięgnikach,
opuszczające się przed oczy pilota, ale były one niepraktyczne, gdyż ograniczały tak pole
widzenia jak i informacje, toteż z nich
nie korzystano. Ponieważ włączały się automatycznie wraz z uruchomieniem FLIR, Steve
wstukał kolejną komendę, zmuszając
hydrauliczne ramię do cofnięcia się, i skupił uwagę na ekranie HUD, delikatnie manewrując,
aż kwadrat obramowania zmienił się
w kółko namiaru radarowego. Celem była podstawa wieży na dziobie niszczyciela.
Każda maszyna miała podwieszone po dwa AMRAAM-y i sześć sidewinderów, także rakiet
powietrze-powietrze, tyle że
naprowadzanych na podczerwień i o mniejszym zasięgu, a co za tym idzie o mniejszej sile
rażenia.
- Panowie, tu generał Grey, głównodowodzący Space Command -rozległ się w słuchawkach
nie znany Steve’owi głos. - W
imieniu prezydenta, Komitetu Połączonych Sztabów i swoim własnym życzę wam udanego
polowania. Otwarcie ognia
pozostawiam uznaniu dowódców jednostek.
Radio umilkło. Od celu dzieliło ich jeszcze piętnaście kilometrów, czyli jakieś trzydzieści
sekund lotu, lecz ogrom statku
nieprzyjaciela sprawił, iż odnosili wrażenie, że są znacznie bliżej. Piloci coraz dokładniej
widzieli detale konstrukcyjne i coraz
mniej pewnie się czuli.

background image

- Tu Knight Leader, piętnaście sekund do strzału – odezwał się Steve. - Uwaga... dziesięć...
pięć... Ognia!
98
Spod kadłubów trzydziestu pięciu hornetów prawie równocześnie wystrzeliło siedemdziesiąt
AMRAAM-ów.
Sekundy później silniki rakk’i ^odpaliły i pociski pomknęły w stronę niszczyciela, a hornety
położyła °fC w ciasny
skręt. Nikt nie sądził, by siedemdziesiąt rakiet średniego kalibru zdołało zniszczyć jednostkę
liczącą dwadzieścia
kilometrów długom • Celem było sprawdzenie poprzez kilkakrotny ostrzał, czym i gdzie rno/
n.^ wyrządzić
najwięcej szkód. Potem należało zawiadomić o tym dow^i/f |wo. Na rozsianych po kraju
lotniskach czekały
dywizjony bombowi ów ii maszyn szturmowych, by zadać właściwe, druzgocące uderzenie.
Pod ominie sytuacja
przedstawiała się na całej Ziemi. Dlatego też Steve w v prowadzając maszynę z zakrętu
bezustannie obserwował’w
lusterku pędzące w stronę niszczyciela rakiety. Nagle o czterysta metrów od cei” wszystkie
pociski eksplodowały.
- Cholera!
- Nie widziałem, żeby z czegokolwiek strzelali – wtrącił Jirnrny. Wyra mię pod wrażeniem. -
Ani z lasera, ani z
innego cuda, a ścierwo nawet me draśnięte!
Faktycznie, gdy dym się rozwiał, wszyscy wyraźnie zobaczyli, -•r> niszczyciel był nietknięty.
- Baza, tu Knight Leader, cel zniszczył wszystkie AMRAAM y. < ‘”t nie został uszkodzony.
Powtarzam: cel nie został uszkodzony Sprór”iir my z bliższej odległości sidewinderami.
S - Knight Leader, zwiększ odległość między maszynami – rozległ się z głos Greya.
L’ • - Tu Knight Leader, tworzymy piątki! - wydał rozkaz Steve. l- Trzydzieści pięć
maszyn rozprysnęło się po
niebie na siedem g”’in e i z różnych stron zbliżyło się do niszczyciela. Siła rażenia małych
sidewin -u ierów była
niewielka, ale duża zwrotność pocisków utrudniała icn 7^ >trzelenie. No i tym razem każdy
homet miał odpalić równocześnie cztei J lc ‘akiety, co w sumie dawało sto czterdzieści
pocisków. Zakładano, że mc u wszystkie części niszczyciela posiadają obronę
przeciwlotniczą, \M^ i ^w e adewinderów powinna trafić.
- Tu Knight Leader: zaczynamy dziesięć kilometrów od celu. SpT av. • - iźcie radary, bo
odpalamy na jednym
kilometrze. Będą mieli trudmr-iS7v f’ orzech do zgryzienia! N i W takiej akcji, przy
szybkości sześciuset kilometrów na gór. ‘ipc w l ogromnym celu znajdującym się na kursie
kolwinym mr mopn’ ny^i
>ozwolić sobie na najmniejszy błąd. Steve doskonale o iyn’, wie’izi. T, aif u irzerież znał
umiejętności swoich
wyborowych pilotów. N,^ j mi-ił -^0 lz vykonania zadanie, przy którym trzydzieści pięć
ismien IH^/KJC h ‘”’ !”
naczyło zbyt wiele.
- Tu Knight Leader: atak!
Le Trzydzieści pięć hornetów zawróciło jak jeden i runęrn zr ^s/.v ^- 5 tron na niszczyciel.
Piloci uważnie
obserwowali cyfry wskażmy •3 ‘d’ •

background image

łość od celu. Sidewindery były odpalane automatycznie. Pokładowe komputery zwalniały
blokady, gdy myśliwce
osiągnęły nakazany dystans. Maszyny należało wyprowadzić z ataku ręcznie. Rakiety
wystartowały prawie
równocześnie, zostawiając za sobą smugi dymu z silników na paliwo stałe. I równocześnie
eksplodowały o trzysta
pięćdziesiąt metrów od celu. Podobnie zresztą jak hornet Zolfeghariego, który zbyt późno
zaczął skręt. Płonące
paliwo z samolotu tego pilota spłynęło po niewidzialnej płaszczyźnie otaczającej niszczyciel.
- Mają pierdolone pole siłowe! - Steve nagle zrozumiał, dlaczego nie powiódł się żaden atak. -
Knight Leader do
wszystkich: nic tu po nas, wracamy do bazy!
Wkrótce okazało się, że to wcale nie będzie proste. Maszyny nabierały wysokości wzdłuż
wieży na dziobie
statku, gdy gwałtownie otwarły się w niej olbrzymie wrota, a z powstałego otworu
wyprysnęło z pół setki
perłowoszarych maszyn, w porównaniu z niszczycielem niewielkich. Wylatywały
pojedynczo, ale nieprzerwanie, i
to w przestrzeń, którą piloci 23 skrzydła musieli przeciąć.
Steve, przelatując przed otworem, dojrzał kolejną jednostkę i w pierwszym momencie
wydawało mu się, że
kolizja jest nieunikniona. Jednak na szczęście pomylił się w swych przypuszczeniach i
przeleciał jakieś sto metrów
od maszyny wroga. Kolejnym trzem pilotom również udało się ominąć zabójczą przeszkodę.
Natomiast czwarty,
nazwiskiem Tubman, nie miał fartu. Jego hornet zderzył się czołowo z myśliwcem obcych,
dokładnie przed
otwartymi wrotami hangaru. Podczas gdy z F/A-18 została jedynie kula ognia,
nieprzyjacielska jednostka wydawała
się nie uszkodzona, choć leciała jakoś dziwnie nierówno i czym prędzej zawróciła do
hangaru.
Przelatując przed otwartymi wrotami, Steve dostrzegł wnętrze pełne maszyn takich jak te
wylatujące. Stały
zaparkowane w gromadach wzdłuż ścian. Był to bez wątpienia hangar, ale swym ogromem i
wyglądem przypominał
gniazdo lub gigantyczne mrowisko. Steve obrócił samolot do góry nogami, by obserwować
poczynania przeciwnika.
Wrogich myśliwców była z setka, ale zamiast poruszać się w jakimś szyku, leciały bezładną
kupą, chwiejąc się z
boku na bok. Z pewnej odległości wyglądały bardziej na stado nietoperzy niż na formację
wojskową. Nagle się
rozdzieliły i ruszyły ku miejscom, w których były myśliwce 23 skrzydła.
- Mayday! Tu Knight Three, mayday! - Słuchawki na krótko wypełnił głos pilota.
Koło kabiny horneta przemknęła smuga światła, gwiżdżąc przy tym przeraźliwie. Po
sekundzie mignęła druga.
- Ki czort? - zaklął ze zdziwieniem Steve, odwracając się, jak dalece pozwoliły pasy i fotel.
Za nim gnał szary myśliwiec obcych, który me wiadomo skąd si^ wziął – najwyraźniej to on
strzelał z działek
laserowych.
100

background image

- Steve, uważaj na ogon! - rozległo się ostrzeżenie Jimmy’ego. -Siedzi na twojej szóstej!
- Widzę go!
Grupa Steve’a, podobnie jak pozostałe, nadal zmierzała ku miejscu spotkania ponad
niszczycielem, a jednostki
obcych poruszały się szybciej i było ich więcej. Skupienie całego skrzydła mogło wzmocnić
jego obronę albo zrobić
z hornetów wyśmienitą strzelnicę. Na taką sytuację nie przygotował kapitana Hillera żaden
kurs czy szkolenie, a
decyzję musiał podjąć szybko. Co gorsza, na samym początku walki kołowej przeciwnik
siedział mu na ogonie, co
dla dobrego myśliwca było sytuacją nie dość że nową, to jeszcze niezwykle denerwującą.
- Knight Leader do wszystkich: pozostać w grupach i trzymać dystans! - polecił. - Uniki
według uznania!
I położył maszynę w ciasny skręt o ułamek sekundy wcześniej, niż kolejna salwa przecięła
miejsce, które przed
chwilą zajmował. Szare myśliwce obcych strzelały skondensowanymi wiązkami światła,
zostawiającymi za sobą
białe smugi pary i wyjącymi przy przelatywaniu przez atmosferę. Cały czas wykonując
drobne manewry, by utrudnić
celowanie, Steve zbliżył się do niszczyciela. Kątem oka dostrzegł dwie eksplozje -dwa
hornety przestały istnieć.
Zawsze powtarzano im na szkoleniu, że o wyniku bitwy powietrznej decyduje kilka
pierwszych sekund. Teraz
kapitan miał dowód na to, że mówiono prawdę: jedna z najlepszych jednostek Korpusu
Piechoty Morskiej Stanów
Zjednoczonych dostawała w dupę, a na dodatek w żaden sposób nie mogła zaszkodzić
przeciwnikowi. Zmuszeni do
odwrotu, automatycznie przeszli na lot w parach, to jest w najmniejszej z możliwych
formacji.
Steve zanurkował, a stalowa płaszczka, jaką przypominał myśliwiec obcych, za nim.
Pamiętając, co stało się z
apache’em, Steve zwiększył szybkość. Wiedział, że w ciągu najbliższych dziesięciu sekund
będzie albo martwy, albo
szczęśliwy.
- Jimmy, gdzie jesteś?
- Tam, gdzie powinienem: za dupą tego skurwiela. Jak przestaniesz się wiercić, to go
załatwię.
Steve ściągnął stery, wychodząc z nurkowania, i tyle, ile się odważył, czyli dwie sekundy,
leciał prosto bez
uników. Zresztą niczego więcej Jimmy nie oczekiwał. W słuchawkach rozbrzmiało:
- Fox Two! - Sidewinder został odpalony.
Steve położył maszynę w ostry skręt i obserwował efekty. Rakieta błyskawicznie dogoniła
myśliwiec i
eksplodowała pięć metrów za nim. Szary kształt bujnął się gwałtownie, opadł i wyrównał kurs
jakby nigdy nic.
- Kurwa, te gnojki też mają pole siłowe! Steve zmienił kurs, chcąc ostrzelać swego
prześladowcę. Nikt nie
wiedział, ile wytrzyma takie pole: mogło puścić przy drugiej czy trzeciej 101
j ikiccic. \V oddali nastąpiły dwie eksplozje znaczące koniec kolejnych bornetów. Gdy Stevf
był iuż na właściwej pozycji,

background image

zauważył, że tym razem 7A ^amoloten’ ^mm\’ego Ipci napastnik. Jimmy, ostry skręt w
prawo! Hornet natychmiast zareagował, a obok przemknęły wiązki laserowego ognia Steve
pocyeknł inoment, aż kwadrat zrnieni się w pulsujące koło o-maczające n^miai, i odpalił
rakietę. Pox Two! Krzyknął przez radio.
Pilot szarego myśliwca spróbował uników, ale gdyby nie pole siłowe, sidewmdei dopadłby go
błyskawicznie. Rakiety
działały wyłącznie jako środek opóźniający, gdyż nawet nie były v <;^me wyrównać sił, nie
mówiąc już o zapewnieniu
zwycięstwa. Całe szczęście, że na bliskie dystanse działało zarówno naprowadzanie radarowe,
jak i to na podczerwień.
Tt’•r^7 \’’^-\ ^Idind „<bp ł- ‘\ ‘S leciały nie napastowane wzdłuż pasa v-/gór/ Hollywood, a
wokół grupy szarych myśliwców
rozprawiały się kolejno z piaktvcznie bezbronnymi hornetami. Coraz więcej płonących <./*
^ąii^yi ooa^.^o na ziemię Sielanka
Timmv’ego i Steve’a skończyła
•-u g(^ z góry M)łvnęh kolejne dwa Tłyśliwce, strzelając ze wszystkiego, • -y D) lY^tono^h
Ni’ bc wo^ó^ hol netów zawrzało od ognia laserowego
- hmpw. Spróbujmy icb pizegonić Fryymai się trochę za mną. ^o ?-) ja/da. nc> m^rp\ ich n^
drugiei1
Steve włączył <iopalac7e. Dwa si(mki P/A-18 zagrały pełną mocą. Maszyny wroga yostaty w
tyle, a hornety pognały na
wschód, ponad FÓ’ irni szybk o dochodząc do maksymałnei prędkości 1,8 macha.
Przedą-/enie v liło pilotów w fotele, ^ krajobraz
w dole tworzył wielobarwną ‘’’’n”eę. Steve zdobył się ia spoji-zenie w lusterko i zdębiał:
obce myśliwce
•ie los. Że n^dal śledzia^ im n^ ogonach, to jeszcze zmniejszyły dzielącą ‘.•h odlf cłosć
L»u^<i!iiaJ4 •id\, Jmuny Dortai gaza;
Ju’- u;.’4gn>c’nśm> i^k:svmałną prędkoŚL’.
To spTawdy ile to pudło wytrzyma! - warknął Steve, przesuwając ‘ ^n^t^i ga7 • ^a
zer”on( pole, / 7^idy zakazane dla
pilotów.
Y .^/^legc’ 7 n’”h wcisnęli w fo’el prasa hydrauliczna, a ponieważ • - i^k •srioi. Le’ / l’ -wżył
‘^ę na dwói h mfb’^ h. Nie wdpd zieli, jak szybko i/- .> ?”d ‘v^^ / <• -^ę^ d^ /^c ^d naprężeń,
a ^^iuorniiska pustynia w dole
• .n,^ ił^ się ^ . /yira pl’ ^/czyznę.
s.^’^ n- din -loś( muszę .. - Głos Jimmv’ego brzmiał słabo, i hor^i-i przyjadcia wyrżnie
zwolnił i /.większy! Wysokość.
Stevr. •.v •-’asie’ ‘vn!ki \<. poblizii n<;/L./vaela zauważył dziwną niechęć •apastpil-ów do
latania hlisl’o ziemi i postanowił to wykorzystać, co iowocowałr bratem ogina Ł icn strony.
Poczynania Jmuny’ego były
••1’oszeiue)” <’u u ir^sar/ę^cir
- Jimmy. Zwolnij, jak musisz, ale nie wznoś się!
- Pryskaj, Steve.
- Przestań pieprzyć: zawsze razem, zapomniałeś?! - Hiller zwolnił, bserwując maszynę
swojego bocznego. - Wyrównaj,
skręcasz w prawo!
W słuchawkach panowała cisza, za to na zewnątrz zawyły pierwsze ilwy laserowego ognia.
Hornet Jimmy’ego był prawie
prostopadle do adiatujących. Pilot najwyraźniej stracił przytomność, gdyż nie reagował ni na
ostrzał, ani na rozpaczliwe wołania

background image

Steve’a kręcącego szaleńcze tliKi. Leciał jakby nigdy nic. Kolejna salwa trafiła w samolot,
zamienia-LC go wraz z pilotem w
ognisty kwiat
Przed atakiem na Jimmy’ego myśliwce obcych rozdzieliły się, gdyż dtegłość między
maszynami uciekinierów była zbyt duża,
by mogły je cutecznie gonić, pozostając razem. Steve, widząc śmierć przyjaciela, dał ełen
dag, włączył dopalacz i pomknął przed
siebie szybciej, niż przewi-zieli konstruktorzy F/A-18. Rozsadzała go taka wściekłość, że
staranowałby wroga, gdyby nie
świadomość, że niczego w ten sposób me zyska. Rzeź kilka minut leciał zupełnie prosto,
ogarnięty złością i rozpaczą. Po aru
minutach przyszło opamiętanie. Zaczął się zastanawiać, jak wyjść ało z tego szamba.
Pojedynczy myśliwiec nadal leciał za nim. Tvle że me bezpośrednio t>łu, lecz nieco z boku.
Nie miał przewagi szybkości, aby
móc uciec;
atomiast walki kołowej za nic by nie wygrał, ponieważ niebo było piornie bezchmurne, a
teren pusty: znajdował się nad Doliną
Śmierci. Na .oryzoncie coś błysnęło i po paru sekundach zmieniło się w miasto. Ikrędł na
północ, kierując się ku aglomeracji. Gdy
pod skrzydłami rzemknęły pierwsze budynki, rozpoznał Las Vegas.
Dziwny odgłos silników wskazywał, że za długo nie wytrzymają akiego traktowania Las
Vegas zostało w tyle, a on nadal leciał
na lółnoc, mijając coś, co wyglądało na niewielką bazę lotniczą z dwoma •asami
przecinającymi się w kształcie litery X,
zbudowanymi na dnie tyschłego jeziora Dostrzegł też dwa obracające się radary, a koło
angaru zamaskowane dężarówki Okohca
wydawała mu się całkiem lieznajoma, a co dekawsze, nie przypominał sobie, aby na północ
od Las i^egas istniała jakakolwiek
baza.
Nagle go olśniło – położył maszynę w ostry skręt w prawo i zwiększył yysokość, przelatując
nad pasmem wzgórz, do których z
jednej strony przylegała baza Sprawdził żyrokompas, skierował się na wschód w mniej niż
dwie minuty odnalazł to, czego szukał
jako jedynej, tajnej B-oni – Wielki Kanion
Bez ostrzeżenia zmniejszył ciąg, wyłączając dopalacze, i zanurkował )omżej krawędzi
największej dziury na Ziemi.
Zaskoczony myśliwiec »bcych minął go i został w górze, a Steve schodził coraz niżej
pomiędzy zerwone skaliste śdany, aż
znalazł się kilkadziesiąt metrów od powierz-fani rzeki Kolorado, która przez miliony lat
wyżłobiła ten cud natury
103
w kamiennej pustyni. Nie leciał długo sam. W ciągu parunastu sekund szary kształt
przypominający płaszczkę znów
siedział mu na ogonie.
- Dobra, dupku, zobaczymy, jaki jesteś dobry! - mruknął Steve i rozpoczął taniec.
Wykonywane przez niego manewry były niebezpieczne, oficjalnie zakazane i praktykowane
przez wszystkich
pilotów myśliwskich świata, choć nie każdy miał do dyspozycji taką trasę jak Wielki Kanion.
Steve zwiększył

background image

szybkość i slalomował między przeszkodami terenowymi, kręcąc wymuszoną akrobację. Miał
w tym doświadczenie
w przeciwieństwie do obcego, który w dodatku leciał na większej maszynie. Gdyby nie pole
siłowe, nieprzyjaciel
roztrzaskałby się w mgnieniu oka. Co chwilę odprys-kiwały odłamki skał, a myśliwcem
trzęsło na boki, ale nadal
utrzymywał się w powietrzu.
Trudno było określić, ile może wytrzymać pole siłowe, natomiast było widać, że obcy szybko
się uczy – im dłużej
leciał naturalnym torem przeszkód, tym rzadziej trafiał w skały. Zdołał nawet kilkakrotnie
strzelić do horneta,
oczywiście niecelnie. Steve zacisnął zęby i skręcił w daśniejszy, boczny kanion.
W niektórych miejscach było tak wąsko, że hornet ledwie się mieścił, ale Steve zwiększał
wysokość, opadał i
wykręcał jak w transie. Nie miał wątpliwości, że jeśli utrzyma duże tempo, to prześladowca
raczej prędzej niż
później spotka się czołowo ze ścianą. Takiego przewężenia pole nie powinno wytrzymać.
Tymczasem na tablicy
zaczęło błyskać światełko oznaczające, że kończy się paliwo.
- A niech de cholera, ty imitacjo Dartha Vadera! - warknął rozeźlony.
I zaczął improwizować, widząc przed sobą pionową ścianę zamykającą Kanion. Zwolnił,
natisnął przycisk
„ZRZUT PALIWA” i za hornetem powstał podwójny ślad rozpylonego JP-5. Po kilku
sekundach, gdy obcy wleciał
w smugi, Steve puścił klawisz i włączył oba dopalacze. Za nim pozostała ściana ognia... przez
którą szary kształt
przebił sif bez uszczerbku.
- Takiś cwany, dupku?! No to zobaczymy, co zrobisz, jak d zgaszą światło! Steve otworzył
spadochron zwykle używany tylko przy lądowaniu i ledwie za hornetem otwarła się biała
czasza, wcisnął klawisz odrzucający ją wraz z linkami. Spadochron z gracją poleciał w tył.
Bezkształtna mateńa owinęła się wokół przodu myśliwca. W słuchawkach rozbrzmią!
Alarmowy sygnał, oznaczający koniec paliwa, ale na to Steve był przygotowany – odłączył
kabel od radia i przewód tlenowy, zacieśnił pas; i skierował dziób samolotu prosto w skalną
śdanę. Myśliwiec obcegc z hukiem otarł się o bok kanionu, zrywając spadochron, i pomknął
ZE F/A-18.
104
Sześćdziesiąt metrów przed ścianą Steve włączył osłonę kabiny i pociągnął za czarno-żółtą
rączkę umieszczoną
między nogami. Sekundę później wykatapultował z fotela, a zaraz potem hornet z głuchym
hukiem eksplodował
zderzając się ze skałą.
Pilot obcego myśliwca zobaczył, co go czeka, i desperacko próbował uniknąć losu
odrzutowca. O trzy metry
przed ścianą skręcił gwałtownie i trafił prosto w głaz, mniej więcej stukrotnie większy od
swej maszyny. W chmurze
kurzu i skalnych odłamków szary kształt odbił się od kamiennej przeszkody, wywinął
koślawego kozła i w nie
kontrolowanym korkociągu łupnął o skaliste dno. Gdy znieruchomiał, a pył opadł, szara
płaszczka bardziej
przypominała zgiętą wpół monetę.

background image

Steve, wolno opadający na spadochronie, wybuchnął histerycznym śmiechem. A jednak tajna
broń okazała się
skuteczna!
Wylądował idealnie i w pełnej zgodzie z przepisami; przetoczył się i zwolnił uprząż
spadochronu. Nie tracąc
czasu na jego zwijanie, w rytm śpiewu wszechobecnych cykad pomaszerował ku
pokonanemu przeciwnikowi. Był
oszołomiony, wściekły i pobudzony, a im bardziej się zbliżał, tym jego złość rosła. Laserowy
myśliwiec z bliska
wyglądał znacznie groźniej niż z powietrza, w trakcie walki. Pokrywało go dwanaście
pancernych płyt, z których
jedna została częściowo oderwana w miejscu zgięcia kadłuba. Pod nią widniały jakieś
mechanizmy, ale wyglądały
one bardziej na mięśnie i ścięgna niż na urządzenia. Otaczała je warstwa lepkiej,
przezroczystej substancji
przypominającej żelatynę.
Kilka ostatnich kroków Steve zrobił ostrożnie, na wszelki wypadek macając powietrze przed
sobą. Nie wyczuwał
jednak niewidocznej bariery siłowej. Dostrzegł natomiast pewnego rodzaju właz, i to
częściowo otwarty. Wdrapał
się więc na skrzydło, podszedł do klapy, po czym mocno szarpnął ją do góry.
Natychmiast odskoczył ze stłumionym okrzykiem – wewnątrz, przy samych drzwiach,
znajdował się obcy, który
najwyraźniej próbował wydostać się na zewnątrz. Na światło słoneczne wyjrzała duża głowa,
przypominająca
muszlę. Ryj, umieszczony pod pustymi oczodołami, rozwidlał się w kilkanaście niedługich
białych macek,
splątanych na kształt korzeni. Gruba kościana szyja wybrzuszała się z przodu, potem
dochodziła do czaszki, której
przednia część była podzielona na dwie połowy głęboką bruzdą. Tył stanowił jednolitą całość.
Generalnie obcy
przypominał nieudany eksperyment skrzyżowania karalucha ze średniowiecznym rycerzem w
pełnej zbroi.
Na widok odrażającego tworu Steve poczuł nowy dopływ adrenaliny i celnym ciosem prosto
w ryj posłał łeb
obcego ku bezpośredniemu spotkaniu z burtą. Z miłym dla ucha trzaskiem oba obiekty
zetknęły się gwałtownie i
przybysz z kosmosu runął nieprzytomny na skrzydło. Steve na wszelki wypadek postał nad
nim chwilę, gotów
pozbawić go świado-
105
mości, gdyby zaczął odzyskiwać przytomność, co jednak nie nastąpiło. W końcu zmęczenie i
napięcie dały o sobie znać. Pilot
siadł ciężko (ale tak by mieć jeńca na oku), po czym wyjął z kieszeni nieco uszkodzone
cygaro. Zapalił je, zaciągnął się mocno i
stwierdził:
- To mogę uznać za bliskie spotkanie’
UCHODŹCY SPĘDZILI NOC w Dolinie Śmierci na omawianiu l strategii na najbliższe dni.
Wyniki debat nie były optymistyczne.

background image

Podsycane całą noc ogniska oświetlały gromadę gotową bronić się przed obcymi czym kto
miał (przeważały dubeltówki i
sztucery). Plany zmieniały się z przyjazdem każdej nowej grupki uciekinierów, ponieważ
dostarczali oni świeżych informacji,
względnie plotek.
Russell z uporem trzymał się swego całkiem mądrego planu, by jechać do Las Vegas po
benzynę i zapasy, a potem ruszać na
równiny Ańzony, z dala od miast. Na szczęście ani razu nie wspomniał o swoich
doświadczeniach z obcymi.
Około południa z pół setki wozów, których właściciele zdecydowali się jechać z Russellem,
było gotowych do drogi. Co
szybsi stali już w kolumnie na szosie, czekając na powolniejszych. Do tych ostatnich należała
rodzina Casse’ów, zaniepokojona
stanem Troya. Kondycja chłopca powoli, ale stale się pogarszała. Nie miał jeszcze konwulsji,
ale już zaczynał się trząść, a na
skórze pojawiły się plamy. Te wyraźne oznaki świadczyły o nadchodzącym przełomie
choroby, więc sytuacja robiła się bardzo
poważna. Co prawda owinęli go w koce i położyli do łóżka, ale taka terapia nie wystarczała.
Aby dziecko nie zapadło w śpiączkę,
niezbędne były lekarstwa: najlepiej hydrocortizon, ewentualnie insulina, ostatecznie też
antybiotyki. Miguel wrócił właśnie z
trzeciej już, równie bezowocnej jak poprzednie wyprawy po leki. Pech chciał, że w całym
obozie nie znalazł się ani jeden
cukrzyk, natomiast hydrocortizon, jaki Miguelowi oferowano (za to w dużych ilościach), był
maścią
Mimo iż na zewnątrz zrobiło się gorąco, Troy, choć przykryty stertą koców, trząsł się z
zimna. Russell siedział przy synku,
ocierając mu krople potu z czoła, Alicja zaś poiła biata przesłodzoną herbatą
- Wiesz, czasami bywasz równie nieznośny jak twoja świętej pamięci matka. Wspaniała
kobieta, ale co do brania lekarstw
bardziej uparta od muła.
- Przykro mi, tato. - Oczy malca wyrażały strach. - Nie powinienem marnować lekarstwa,
przepraszam.
- Nie szkodzi, chłopcze. Znajdziemy nowe, zobaczysz.
- Nie umrę jak mama, prawda?
Russella zamurowało. Zanim zdążył otworzyć usta, aby zaprzeczyć, przypomniał sobie, że
właśnie takiej odpowiedzi udzielił
żonie, krótko przed jej śmiercią.
106
- Nie opowiadaj pieidoł — wyleczyła ojca Alicja. - Pewnie ze w\ zdrowiejesz.
- Wszyscy się pakują, bo ktoś przejeżdżający wrzasnął, że obcy lecą w tę stronę – zameldował
Miguel wchodząc.
- Lepiej też się wynośmy, bez lekarstwa i tak nie możemy tu zostać --powiedziała
dziewczyna.
- Tato, jedźmy – wtrącił Troy. - Nie chcę do latającego talerza!
- Grupa, która jedzie na południe, za twoją radą, chce posuwać się bocznymi drogami, ale
będą mijali szpital w pobliżu Las
Vegas. To tylko parę godzin stąd, więc szybko zabierajmy się wraz z nimi Russell wstał
potakując, gdy rozległo się pukanie. Alicja przeszła obok Miguela i otworzyła drzwi. Za
progiem stał niebrzydki szesnastolatek z rudawą czupryną Trzymał coś w wyciągniętej dłoni.

background image

- Penicylina. - Zabrzmiało to, jakby się przedstawiał.
- Witaj, Penicylino. Jestem Alicja. - Zauważyła go v» nocy podczas narad, ale dotąd nie miała
okazji zamienić z nim cnoć
słuwci.
- Philip. Philip Oster. Ktoś mówił o chorym dziecku. Taki z długimi włosami.
- Mój starszy brat, a choruje młodszy... Przez chwilę stali milcząc i rozumiejąc, że to me jest
am czas, ani miejsce, by się
bliżej poznać
- Moja mama, pielęgniarka, powiedTaała, ze penicylina /bije ^CK^C/: kę – odezwał się w
końcu Philip
- To naprawdę miłe, że chciałeś pomóc. Alcja wzięła od mego buteleczkę z tabletkami i
wyczuła za plecami ojca
Widok me ogolonego Russella, którego bary prawie wypełniła urzwi (zwłaszcza oglądane z
dom) wpłynął na wymowę
młodzieńca
- Chciałbym... to znaczy rodzina chciałaby móc bard/Jej pomoc... Jeśli chcecie, to tego...
wyjeżdżamy za parę minut...
Na te słowa Alicja pokraśniała i czym prędzej wypaliła:
- No IJ JefUleu;^ -azem’ /<a. ^Au^iiii u;>l\ czciła ^:I^^.A a^o, wi^c szybko się poprawiła: -
l o znaczy tez stąd wyjeżdżamy.
- Fajnie. - Chłopiec uśmiechnął się aepło Ten dwupłat, co go wieziecie, on lata? Cierpliwość
Russella dobiegła końca wuhet k] s<eny drzwiowo-b-a konowej.
- Dzięki za lekarstwo, a ceraz wracaj J o -Jebie bu się spoźuisy oznajmił stanowczo.
- Tato’ zd wołała Alicja / wyizutori . ObLuzeniem.
- Nie ma sprawy. - Philip uśmiechnął Me szarmancko. - Pogadamy na następnym postoju.
Zaskoczona galanterią młodzieńca Alicja obserwowała, jak Philip oddala się do nowiutkiego
zestawu campingowego. Gdy
się odwróciła,
10/
stwierdziła, że cała męska część rodziny, łącznie z Troyem, przygląda się jej wyczekująco.
- No co? Starałam się być miła, bo przyniósł lekarstwo.
- Pewnie – odparli chórem.
KWATERA GŁÓWNA NO RAD – North Ameńcan Aerospace De-fence
(Północnoamerykański System Obrony Przeciwlotniczej i
Wczesnego Ostrzegania) – mieśdła się po sąsiedzku z podziemnym stanowiskiem
dowodzenia, przygotowanym dla prezydenta na
wypadek wojny. Kompleks wyryto głęboko pod górą Cheyenne, w pobliżu Colorado Spńngs.
Dlatego też potocznie zwano go
Górą Cheyenne lub Krzysz-tałową Górą. Był tak zaprojektowany, by wytrzymał bezpośrednie
trafienie nuklearne, a
zgromadzonych tam zapasów wystarczyłoby do przeżycia okresu, w którym trwałoby
skażenie okolic. Wyposażony we wszyst-
kie najnowsze osiągnięcia techniki mógł, nawet przy zniszczeniu większości miast i baz na
powierzchni, śledzić ruchy
nieprzyjaciela i koordynować ataki sił własych (tak konwencjonalnych jak i atomowych).
Komputery miały stałe połączenie z
różnymi ośrodkami, w tym także z Air Force One.
Mniej więcej w dwanaście minut po rozpoczęciu masakry 23 skrzydła oraz pozostałych
jednostek myśliwskich nad Nowym

background image

Jorkiem, Los Angeles i San Francisco, łącznościowcy będący na pokładzie Air Force One
zaczęli stopniowo tracić możliwości
koordynacyjne. Jedynym działającym urządzeniem, spośród tych służących do
komunikowania się, był telefon komórkowy.
Najpierw zamilkła łączność radiowa z ocalałymi F/A-18, potem oślepły radary, a w końcu
została przerwana łączność z NORAD
i Kryształową Górą. Powodem mogło być tylko jedno – obcy kolejno niszczyli satelity
przebywające na orbitach
geostacjonarnych, pięćdziesiąt tysięcy metrów nad ziemią. ULR – Uploading Radar (radar
badający niebo) -jaki znajdował się na
pokładzie boeinga, potwierdził to przypuszczenie – satelity znikały jeden za drugim, a
snajpera nie było widać, co eliminowało
hipotezę, że dokonuje tego niszczyciel. Musiały to robić myśliwce, których nikt o takie osiągi
nie podejrzewał.
Satelity cywilne znajdowały się na innych wysokościach i orbitach, lecz zanim obsługi
naziemnych stacji radarowych i
innych systemów łączności globalnej przeprogramowały anteny, same bazy oraz instalacje
stały się obiektem ataku. Mniejsze -
myśliwców, większe – niszczycieli. Ostatnia, niepełna informacja z El Toro donosiła o
ostrzale. Wolno acz systematycznie
latające stanowisko dowodzenia, jakim był Air Force One, traciło kontakt ze światem.
Dyskusja o zmniejszającej się liczbie możliwych posunięć odbyła się przy jednym ze stołów,
a przy drugim siedzieli Julius i
Connie, a więc wszystko doskonale słyszeli.
108
- Nie wiem, jakim cudem, ale chcę mieć łączność z NORAD! - polecił Grey adiutantowi.
- Tak jest, sir! - Tamten strzelił obcasami i zniknął w części wojskowej.
- Jakie wieści z Paterson? - spytał Whitmore, mając na myśli bazę lotniczą Paterson w pobliżu
Colorado Springs,
gdzie za około pół godziny powinni wylądować.
- Na razie istnieje. Ewakuujemy ludzi i sprzęt z instalacji militarnych, lecz straty są duże.
- Cholera! - Whitmore nie krył złości. - Nie tylko wiedzą, gdzie atakować, ale jeszcze robią to
na tyle szybko, by
pozbawić nas wojska! Idą zgodnie z jakimś pieprzonym rozkładem jazdy!
- To faktycznie doskonale przygotowany atak – zgodził się Grey. -Musieli zebrać dokładne
dane i zrozumieć
zasadę działania naszej obrony.
David, nieco mniej zielony (i bez torby z pieczęcią prezydencką) wyszedł z ubikacji. Gdy
usłyszał ostatnie
zdanie, stanął w korytarzu chcąc posłuchać dągu dalszego. To, co dotarło do uszu młodzieńca,
przekroczyło jego
najśmielsze oczekiwania. Głos zabrał Nimziki, choć sądząc po tonie, można by przypuszczać,
że udzielny książę.
- Rozmawiałem, jak panowie wiecie, z przewodniczącym Komitetu Połączonych Sztabów –
zaczął, a każdy jego
gest podkreślał, jak niekompetentny jest prezydent. - Zgodziliśmy się, że istnieje tylko jeden
rozsądny sposób:
musimy ich zaatakować bronią nuklearną i to na pełną skalę, wszystkim co mamy.
Próba skłonienia prezydenta do podjęcia takiej decyzji była nieudana, ale Whitmore’a
zainteresowało, jak daleko

background image

Nimziki się posunie.
- Nad terenem Stanów Zjednoczonych Ameryki? - spytał spokojnie. - Zastanowiliście się nad
konsekwencjami?
Zginą miliony amerykańskich obywateli.
- Szczerze mówiąc, panie prezydencie, spodziewałem się, że pan odrzuci ten pomysł. -
Nimziki uchodził za wzór
spokoju i pewności siebie. - Jeśli jednak nie uderzymy szybko, to niewielu naszych rodaków
zostanie do obrony.
Razem z przewodniczącym...
- Sir! - Adiutant Greya wyprężył się przy stole blady jak ściana.
- Nie teraz! - warknął Nimziki, nie mając do tego najmniejszego prawa.
- Dowództwo NORAD i Kryształowa Góra przestały istnieć, sir! -Adiutant zignorował szefa
CIA, zwracając się
wyłącznie do generała Greya.
- To niemożliwe...
- Jezu: wiceprezydent, system ostrzegania. Komitet Połączonych Sztabów...
- Może został zniszczony system łączności, a nie cały bunkier! W rozmaitych reakcjach jedno
było wspólne:
niedowierzanie.
- Zameldowali o tym piloci z Paterson, sir. Ledwie zdążyli wzlecieć, gdy Góra Cheyenne
znalazła się pod
ostrzałem niszczyciela. Najpierw
109
Jozirzaskali skaty, a potem, po odsłonięciu, cały kompleks. Krótko później baza Paterson
została zaatakowana i
przestała odpowiadać na wezwania radiowe, sir – wyjaśnił adiutant.
- Zdaje się, że właśnie tam mieliśmy lądować – zauważył Whitmore. -Chyba potrzebujemy
nowej lokalizacji,
prawda?
- Musimy wystrzelić rakiety! - Nimziki jakby go w ogóle nie słyszał. -Teraz opóźnienie
będzie bardziej
kosztowne niż czekanie z ewakuacją miast!
Tym razem Nimziki zadał cios poniżej pasa i wszyscy o tym wiedzieli, a Whitmore w
dodatku miał już dość
wymądrzania się dyrektora CIA.
- Opóźnienie czy ewakuacja nie są tematem tej rozmowy! - warknął wstając.
Obaj poczerwienieli ze złości i nie wiadomo, czym by się to skończyło, gdyby całkiem
nieoczekiwanie do
dyskusji nie włączył się nowy uczestnik.
- Żartujesz! - David wypadł zza rogu. - Tylko skończony kretyn zdetonowałby wodorówki
nad własnymi
rodakami!
Connie błyskawicznie ruszyła ku niemu, znając swego eks-męża i wiedząc, że trudno go
wyprowadzić z
równowagi, ale jak się w końcu wkurzy, to niczym pocisk przeciwpancerny rwie na pierwszej
przeszkodzie. A obe-
cnie pobicie Whitmore’a stanowiłoby przestępstwo federalne.
- Davidzie, nie...
- Jak my zaczniemy, reszta świata pójdzie w nasze ślady! Madę pojęcie, jaki nastąpi opad
radioaktywny?! To już

background image

lepiej niech każdy palnie sobie w łeb: osiągniemy ten sam efekt, a nie będziemy się męczyli.
David odsunął Connie, toteż Grey czym prędzej stanął między mm a Whitmore’em. Generał
był gotów
znokautować informatyka, gdyby naszła taka potrzeba.
- Panie Levinson, proszę nie zapominać, że jest pan tu gościem -uświadczył stanowczo.
David nie zwrócił na niego najmniejszej uwagi.
- Nawet nie wiemy, czy eksplozja nuklearna naruszy ich pole siłowe. Lin mozfc zupełnie nie
zaszkodzić, a nas
pozabija! To idiotyzm, po którym J u/ nic nie zostanie!
- Zamknij mordę i siadaj na dupie! Natychmiast! - ryknął Nimziki. David wziął już solidny
zamach, ale zanim
zdążył przyłożyć oponen-iowi, do ogólnej pyskówki włączył się Julius.
- Nie daj sobą pomiatać, chłopcze! Gdyby nie mój syn, gówno z was w-</\-»tkich by zostało!
- Connie podbiegła
do niego, ale tym razem Julius o ,ł ZIJA ydowany powiedzieć, co myśli. - To wasza wina! I
takich jak wy, zadufanych
imbecyli! Nic nie zrobiliście, żeby temu zapobiec, a od dawna udawaliście sobie sprawę, że
taka chwila przyjdzie!
Ty niedorobiony specu od wywiadu: od pół wieku wiedziałeś, że nas zaatakują! I co? Nawet
palcem nie kiwnąłeś! A
jak nie wiedziałeś, to jesteś zwykłym, starym osłem i nie waż się naskakiwać na mego syna!
110
Nagły wybuch Juliusa, starszego pana o pokojowym jak dotąd usposobieniu, zaskoczył
wszystkich, dzięki czemu zamilkli.
Nimzikiego całkowicie zatkało. Whitmore tymczasem uspokoił się, choć z pewnym trudem, i
przejął inicjatywę.
- Panie Levinson, zapewniam, że niewiele więcej mogliśmy zrobić -powiedział spokojnie. -
Można nas oskarżać o wiele
rzeczy, ale biorąc pod uwagę tę kwestię, to zostaliśmy całkowicie zaskoczeni.
- Brednie! Albo pan udaje, albo podwładni nie poinformowali pana, panie prezydencie, że od
tysiąc dziewięćset
pięćdziesiątego któregoś madę latający talerz. Rozbił się w Nowym Meksyku i zabrało go
wojsko albo tajni agenci.
- Jezu! Tato, przestań -jęknął David.
- Zaraz, gdzie to było...? - Julius bynajmniej nie zamierzał zastosować się do prośby syna. -
A, już wiem: w Roswell, w
Nowym Meksyku, tam właśnie się roztrzaskał. Wewnątrz znaleźli trzech obcych. Wszystko
zostało zamknięte w bunkrze... zaraz,
zaraz... o, przypomniało mi się: Rejon 51, tak brzmi nazwa tego laboratorium! Przez prawie
pięćdziesiąt lat wiedzieliście, więc
nie mówcie mi o zaskoczeniu, dobrze?!
Whitmore uśmiechnął się lekko, pierwszy raz od dawna. Od początku kadencji przynajmniej
raz w miesiącu jakiś ufomaniak
pytał go o Rejon 51. W końcu zainteresował się tym i wyszło, że cała sprawa jest kolejną
mistyfikacją zwolenników istnienia
UFO.
- Przykro mi, ale muszę pana rozczarować, panie Levinson. W prasie i telewizji podają
bzdury: wojsko czy rząd USA nie
posiada żadnego rozbitego statku obcych. Rejon 51 istnieje faktycznie, ale to poligon, na
którym testuje się eksperymentalne

background image

rodzaje uzbrojenia. Z UFO nigdy nie miał nic wspólnego. Daję na to słowo, panie Levinson.
Cisza, jaka zapadła po tym oświadczeniu, nie trwała jednak długo. Głos zabrał Nimziki, który
w zdołał już ochłonąć i uznał,
że przyszła pora na wyciągnięcie asa z rękawa:
- Proszę mi wybaczyć, panie prezydencie, ale to nie jest całkiem tak jak pan powiedział!
Wszyscy, całkowicie zaskoczeni, spojrzeń! Na szefa CIA, w niemym osłupieniu czekając na
dag dalszy.
JASMINE i DYLAN WSPIĘLI SIĘ na nasyp, który był jedyną pozostałośdą po autostradzie.
Boomer ganiał, gdzie chdał, acz głównie
trzymał się przy swych właśddelach. Z tego niezłego punktu obserwacyjnego rozdągała się
panorama dawnego Los Angeles.
Śródmieście przestało istnieć – po wieżowcach, muzeach i zabytkach pozostał wypalony
krater. Dalej budynki stały bez okien,
drzwi i częśd śdan. Niektóre z nich jeszcze płonęły, inne jedynie dymiły. Rozglądając się
wokół, Jasmine zrozumiała, ile mieli
szczęścia, że przeżyli. Wokół na wiele kilometrów 111
rozciągała się strefa całkowitego zniszczenia. Wszystkie żywe istoty i całe wyposażenie
wnętrz zostały spalone przez
burzę ogniową, a domy albo zniszczone całkowicie, albo zmienione w ruiny.
Na środku nasypu stała sobie przedpotopowa lodówka o opływowych kształtach. Była co
prawda opalona i nieco
pogięta, za to w uchylonych drzwiach tkwił na jednej z półek nie uszkodzony słoik
musztardy. Przedziwne rzeczy
dzieją się podczas kataklizmów.
Podczas gdy Jasmine zajmowała się lodówką, Dylan przykucnął przy czymś, co później
matka zidentyfikowała
jako poszarpane resztki spalonego psa. Chłopiec na szczęście nie rozpoznał obiektu swych
zainteresowań. Jasmine,
ignorując wszelkie pytania sześciolatka, wzięła go czym prędzej na ręce i ruszyła wzdłuż
wypalonej autostrady w
ślad za myszkującym Boomerem.
Po kwadransie marszu dotarli do miejsca, gdzie zaczął pojawiać się asfalt, najpierw mniej,
potem bardziej
nadający się do użytku. Po dalszych paru minutach natrafili na garaż pojazdów remontowych,
częściowo osłonięty
przez nasyp. Ciężarówki, dźwigi i spychacze zostały starannie zaparkowane na trzydniowe
święta. Choć te stojące
bliżej wjazdu były osmolone, a opony i przewody stopiły się i spłynęły, to głębiej Jasmine
znalazła ośmiokołową,
czerwoną lorę w całkiem dobrym stanie.
Pewien kłopot sprawiło Jasmine odnalezienie kluczyków, ale po krótkich poszukiwaniach
wyciągnęła je zza
przesłony słonecznej. Kazała wsiąść Dylanowi (którego śladem podążył pies) i wolno cofnęła
wóz, jak daleko się
dało. Potem dodała gazu, wybiła boczną ścianę z blachy falistej i wyjechała na zewnątrz.
Po chwili sunęła pozostałością jakiegoś bulwaru, kierując się na, południe. Bezustannie
musiała slalomować
pomiędzy różnymi szczątkami, na wpół spalonym słupami telefonicznymi i wrakami wozów.
Gdy coś tak skutecznie

background image

blokowało drogę, że nie mogła tego ominąć, zatrzymywała ciężarówkę, wchodziła na dach i
szukała wyjścia z
labiryntu.
Po przebrnięciu jakichś sześciu kilometrów Jasmine znalazła pierwszego ocalałego. Przy
drodze spokojnie
siedział sobie mężczyzna około pięćdziesiątki ubrany w pozostałości trzyczęściowego
garnituru. Po liczbie plam
zakrzepłej krwi widać było, że odłamki szkła nieźle go poharatały. Człowiek nie odezwał się
słowem, ale za to
bardzo żwawo wskoczył na pozbawioną burt platformę lory. Jasmine wyruszyła dalej.
Po pół godzinie Jasmine miała sześciu kolejnych pasażerów, czyli tylu, ilu napotkała. Krótko
potem znalazła
pierwszą nazwę ulicy. Stalowa konstrukcja sygnalizacji leżała na ziemi rozbita przez
podmuch, ale przymocowana
do niej niebieska tabliczka ocalała. Po starciu kurzu ukazał się napis: SEPULYEDA BLVD.
Jasmine właśnie rozglądała się wkoło, próbując ustalić, gdzie jest ocean, gdy ktoś wrzasnął:
- Błagajcie o miłosierdzie, grzesznicy!
112
Dziewczyna podskoczyła i spojrzała w stronę źródła głosu. Niedaleko jakiś obszarpaniec stał
na kupie cegieł
powstałej z przedniej ściany kina. Machał nie dopalonym kawałkiem kartonu, na którym
nabazgrał jakiś biblijny
cytat. W drugiej dłoni dzierżył solidny kloc, nieco przypominający krucyfiks. Wnętrze kina
było wymalowane w
sceny z westernów. Na tym tle nawiedzony mężczyzna wyglądał kuriozalnie, ale swą misję
realizował z wielką
powagą.
- Nadszedł koniec! - zawył. - Bóg Wszechmogący przemówił i oto nadszedł koniec!
- Słuchaj no: jadę do El Toro. Jak chcesz, to wsiadaj na lorę -zaproponowała mu Jasmine.
- On przemówił językiem ognia! - Obszarpaniec zignorował propozycję. - Nadszedł czas
skorpiona! Oto koniec
wszechrzeczy!
Po tych słowach odwrócił się twarzą ku wnętrzu kina.
Jasmine wzruszyła ramionami i wsiadła do szoferki – nikogo nie będzie ratowała na siłę. Nie
ujechała jednak
daleko, nawet me do następnej przecznicy, gdy zobaczyła dymiący helikopter. Leżał
przewrócony na zdruzgotanej
płycie parkingu jakiegoś niewielkiego supermarketu. Jasmine zatrzymała wóz i wysiadła, aby
sprawdzić, czy są do
zabrania kolejni niedobitkowie.
Milczący mężczyzna zeskoczył z tyłu lory i oboje podeszli do zielonkawego kształtu.
Dwaj martwi piloci zwisali na pasach – główne zderzenie z ziemią przyjął na siebie dziób
maszyny. Wokół leżało
kilku mężczyzn (część pod helikopterem). Oni także nie żyli. Najwyraźniej wypadli przy
zderzeniu. Natomiast w
przedziale desantowym znajdowała się kobieta w prostej i drogiej niebieskiej sukni. Wokół
nosa i uszu miała ślady
zaschniętej krwi, co świadczyło o poważnych uszkodzeniach wewnętrznych. Jej pierś unosiła
się jednak w

background image

nierównym oddechu. Jasmine wlazła do środka i najost-rożniej jak potrafiła częściowo
wyciągnęła, częściowo
wyniosła ranną. Nieocenioną pomocą okazał się milczący mężczyzna. Gdy już ułożyli ranną
na asfalcie, spojrzeli na
siebie wymownie – była to Marilyn Whit-more, Pierwsza Dama USA.
Tymczasem dołączył do nich Dylan. ; - Mówiłam d, żebyś został w samochodzie! - burknęła
Jasmine.
Zanim chłopiec zdążył się odezwać, usłyszała coś, co ją zmroziło: szczęk przeładowanej
strzelby. Powoli odwróciła się i zobaczyła grubasa w myśliwskiej kurtce, z bronią w ręku
podchodzącego w jej kierunku. Za nim szło dwóch obszarpańców w brudnych plamistych
sortach mundurowych.
Jeden pchał wózek z supermarketu wyładowany artykułami skradzionymi ze zrujnowanego
sklepu. Wyglądali
zupełnie jak trio ścierwojadów żywiących się jeszcze świeżą padliną.
- Zobaczcie, chłopcy, rozwiązał się problem z transportem – stwierdził uzbrojony grubas. -
Ładna bryczka...
Pakowna... kluczyki w stacyjce?
8 – Daeń Niepodległości 113
Pytanie doprowadziło Jasmine do furii, jednak zmusiła się do uśmiechu.
- Jedziemy na południe, jak chcecie, możecie się z nami zabrać, miejsca...
- Zamknij się, czarna małpo! - wrzasnął grubas, unosząc broń. Jego pomocnicy doskoczyli do
ciężarówki – większy zaczął
śdągać
rannych z platformy, mniejszy sprawdzał kabinę, obwąchiwany przez przyjaźnie
nastawionego do świata Boomera.
- Kluczy nie ma – wrzasnął obdartus.
- Dobra! - Grubas odwrócił się do Jasmine. - Zapytam raz grzecznie, a potem rozwalę ci łeb.
Które z was ma te pieprzone
kluczyki do tego pierdolonego auta?!
- Żałujcie za grzechy, nastał bowiem koniec świata! - Szurnięty kaznodzieja najwyraźniej
podążał śladami ciężarówki, gdyż
niespodziewanie zaczął występ na parkingu. - Bóg Wszechmogący oceni wasze uczynki,
grzesznicy.
- Dobra, dobra. Odsuń się pan i nie wrzeszcz. To nie pański interes! -Uwaga grubasa skupiła
się na zawodzącym narwańcu.
Jasmine przyciągnęła syna do siebie, niepostrzeżenie wyciągając mu z plecaka sztuczny
ogień.
- Nie sprzeciwiajcie się woli Boga! - zawył jeszcze głośniej nawiedzony. - Jego słowo jest
wszystkim: nie można mu się
sprzeciwić!
- Gówno prawda! - warknął grubas i pociągnął za spust. Ładunek grubego śrutu wyrwał w
piersiach nieszczęśnika dziurę
wielkości pięści i wyrzucił go w powietrze. Martwy kaznodzieja z łoskotem zwalił się,
rozkrzyżowany, na plecy dobrych pięć
metrów od miejsca, w którym stał. Huk strzału odbił się echem od ruin. W czasie tego
tragicznego zajścia Jasmine zdołała zapalić
zapałkę, ale nie zdążyła odpalić fajerwerku, toteż zdusiła ogień między palcami. Zabójca
wyglądał na równie zaskoczonego jak
wszyscy inni – najwyraźniej był debiutantem. Jego kumple spoglądali na siebie nerwowo.
Grubas swoją niepewność postanowił

background image

zatuszować bezczelnością.
- Dobra, dziwko! - zwrócił się do Jasmine, przeładowując broń. -Lepiej dawaj te kluczyki.
W tym momencie Boomer, którego nikt nie podejrzewałby o wojownicze skłonności, wypadł
z szoferki i warcząc jak
wściekły, ruszył ku terroryście. Ten albo był jeszcze ogłupiały po ostatnim wyczynie, albo po
prostu lubił psy, gdyż nie zastrzelił
szarżującego zwierzęcia od ręki, tylko wrzasnął:
- Uspokój de tę bestię, inaczej przysięgam, że ją zastrzelę! Korzystając z zamieszania,
Jasmine podpaliła lont fajerwerku. Z
papierowej tulei w kierunku grubasa wystrzelił trzymetrowy słup różnokolorowego ognia.
Płonąca siarka przylgnęła mężczyźnie
do twarzy i dłoni, toteż odruchowo uniósł ręce, osłaniając oczy. I upuśdł broń. Jasmine czym
prędzej rzudła sztuczny ogień,
złapała strzelbę i sprawdziła, czy
114
nabój tkwi w komorze. Zadowolona z efektu, wycelowała w grubasa, nim ten skończył
wrzeszczeć. Ze sposobu, w
jaki trzymała broń, widać było, że wie, jak jej użyć.
- Ta dziwka, ty tłusty wszarzu, wychowała się w Alabamie z ojcem, który uwielbiał polować.
Nie miej więc
głupich złudzeń, że nie potrafię strzelać – poinformowała go rzeczowo i nacisnęła spust,
mierząc lekko w bok.
Koło głowy tłuśdocha z wyciem przemknął ładunek grubego śrutu, a Jasmine sprawnie
przeładowała i
wymierzyła broń w opasły brzuch.
- Proponowałabym, żebyście grzecznie wrócili pod kamień, spod którego wypełzliście. I to
zaraz!
Cała trójka wycofała się z zadziwiającą szybkością, klnąc z cicha. Gdy zniknęli za stertą
gruzu, Jasmine i
milczący mężczyzna zanieśli ranną do samochodu.
- Brawo – powiedziała dcho Pierwsza Dama.
W MYŚLIWCU BYŁO TRZECH obcych, ale tylko jeden żywy: ten, którego Steve
znokautował przy włazie. Kapitan
Hiller wyprostował się i potarł bolące ramię. Następnie zawinął swoją ofiarę w spadochron i
używając linek jako
uprzęży, zabrał się do ciągnięcia tobołka przez pustynię.
- To miał być, cholera, wolny weekend! - mruknął. - Szlag was musiał przynieść! Zamiast
wypoczywać, bawię
się w tragarza, ciągnąc takie oślizłe gówno przez skończone zadupie.
Grube, podobne do macek ramiona obcego wysunęły się z jedwabiu i wlokły po piasku.
- Musiałeś się, kurwa, wykopać? - Steve z niesmakiem wykrzywił usta. - A tak w ogóle, to
coś ty sobie
wyobrażał, obsrańcu? Że pozwolimy wam bezkarnie zabijać?! W pomarańczowej mateńi coś
się poruszyło, toteż Steve przyskoczył czym prędzej i kopnął zawartość, aż go noga rozbolała.
Na wszelki wypadek powtórzył zabieg parokrotnie.
- Albo będziesz grzecznie nieprzytomny, albo zrobię z ciebie pieczyste, łajzo galaktyczna! -
krzyknął, nieco
zziajany.
Spocił się co niemiara i doskonale zdawał sobie sprawę, że szybko będzie potrzebował wody.
Obcy dostał

background image

solidną narkozę, więc pilot zostawił go i wspiął się na najbliższe brązowe wzgórze. Podobne
ciągnęły się w
nieskończoność pod jasnobłękitnym niebem. Żar bijący od piasku powodował falowanie
powietrza, dlatego fakt, że
Steve zauważył błysk światła w takich warunkach, należało uznać za czysty przypadek.
Błyskało na szczycie
wzgórza położonego o kilka kilometrów od niego. Rozejrzał się gorączkowo i ledwie tysiąc
metrów przed sobą
zobaczył wstęgę asfaltu. Szybko zeskoczył, złapał spadochron z ładunkiem i pognał w stronę
szosy.
115
Po paru minutach, zdyszany, dotarł do dwupasmowej autostrady i siadł na jej skraju, aby
nieco odpocząć. Z
pewnym podziwem obserwował zbliżający się konwój liczący ponad pół setki przyczep,
karawanin-gów,
mikrobusów i ciężarówek.
- Te, zakuty łeb! Właśnie się zbliża okazja – poinformował nieprzytomnego jeńca i wstał.
Z szerokim uśmiechem wyszedł na środek drogi, machając rękoma -mogli albo stanąć, albo
go przejechać;
ustąpić nie zamierzał.
Na szczęście długa kolumna zwolniła, aż wreszcie stanęła. Steve podszedł do prowadzącego
wozu, który ciągnął
za sobą zabytkowy dwupłat.
- Kapitan Steven Hiller, Korpus Piechoty Morskiej Stanów Zjednoczonych – przedstawił się,
salutując.
- Potrzebujesz transportu? Spytał kudłaty i nie ogolony kierowca. Dwie minuty później pilot
kończył gasić
pragnienie, otoczony przez kilkunastu co ciekawszych uczestników wyprawy. Wyjaśnienia
dotyczące zawartości
spadochronu wywołały właściwą reakcję. Steve poinformował zebranych, że musi się dostać
do bazy lotniczej Nellis
koło Las Vegas, w sprawie żywotnie interesującej wszystkich.
- W radio mówili, że Nellis przestało istnieć po bombardowaniu -wtrącił starszy wiekiem
jegomość z
dubeltówką.
Steve w bezsilnej złości wymierzył przybyszowi z kosmosu solidnego kopa.
- No, cóż... jak nie ma, to nie ma. Przelatując nad Las Vegas widziałem lotnisko koło
wyschniętego jeziora -
przypomniał sobie Steve. - Bardzo chciałbym, aby ktoś mnie tam podwiózł.
Kilku obecnych wyciągnęło mapy, ale mimo iż niektóre z nich były całkiem dokładne, na
żadnej nie znaleźli
tego, o czym mówił pilot. We wskazanym miejscu widniał tylko napis informujący, że jest to
poligon rakietowy i
cywilom wstęp surowo wzbroniony. Co gorsza, w rejonie Las Vegas istniały aż cztery
wyschnięte jeziora.
- Cholera, przecież wiem, co widziałem!
Cała sprawa dla większości była zbyt niesamowita – chcieli uciec od obcych, a nie wozić ich
po okolicy. Kilka
osób zgłosiło gotowość zabrania Steve’a i jeńca, ale nikt nie zamierzał marnować paliwa na
szukanie czegoś, co

background image

mogło być poligonem, lotniskiem czy diabli wiedzą czym. Wtedy właśnie kierowca
pierwszego wozu
niespodziewanie wystąpił na środek i spojrzał na Steve’a.
- To Groom Lakę – oświadczył donośnym głosem. - Poligon Broni Doświadczalnych w
Groom Lakę. Dwa pasy
w kształcie litery X, kilka hangarów, nie pamiętam: trzy, może cnery, przylegające do skalnej
ściany.
- Zgadza się! - krzyknął radośnie Steve. - Skąd to wszystko wiesz? Stojący obok kierowcy
siedemnastoletni
chłopak z długimi włosami odparł szybko – za szybko’ 116
- Mieszkaliśmy w okolicy.
- Nazywam się Russell Casse – powiedział nie ogolony, wyciągając prawicę. - Znam drogę do
tej bazy, bo kiedyś
byłem mechanikiem specjalizującym się w nietypowych samolotach. Jakieś dziesięć lat temu
porwały mnie te małe
skurwiele i zrobię wszystko, żeby pomóc skopać im dupę! Jeśli pozwolisz, chętnie
obejrzałbym tego gnojka?
- Jasne, ale to niezbyt ładny widok.
- Widziałem ich już: wielkie czarne oczy, mała gęba i blada skóra -stwierdził spokojnie
Russell, ruszając w stronę
spadochronu.
Jego syn, Miguel, był mniej entuzjastycznie nastawiony do współpracy z pilotem, ale choć
niechętnie, to jednak
podążył za ojcem. Nagle Russell przystanął jakieś dwadzieścia metrów od zawiniętego
kształtu. Stwierdził, że coś
się tu nie zgadza – długie macki wystające z mateńi nie przypominały niczego, co pamiętał z
porwania.
Steve szarpnięciem odsłonił obcego i reszta ciekawskich odskoczyła z widocznym
obrzydzeniem. Russell
natomiast stał jak wmurowany, wpatrując się w leżące dało, przestraszony z zupełnie innych
powodów. To nie był
blady pokurcz, jak te, które pamiętał sprzed lat. Istniały więc tylko dwie możliwości: albo
wtedy miał do czynienia z
zupełnie innym gatunkiem obcych, albo całe porwanie sobie wymyślił i faktycznie postradał
zmysły. Poczuł, że
kręci mu się w głowie, toteż złapał Miguela za ramię.
- Tato, pamiętaj, że musimy zawieźć Troya do szpitala – przypomniał chłopak.
Russell dłuższą chwilę spoglądał na niego, jakby nie rozumiejąc, po czym odwrócił się i
poszedł w kierunku
samochodu.
- To jedziemy do tego Groom Lakę czy nie? - spytał Steve.
- Chciałbym ci pomóc, ale mam chorego dzieciaka w wozie. Umrze, jeśli w ciągu paru godzin
nie zdobędę dla
niego lekarstwa. Dojazd na poligon zajmie ze dwie godziny, a drogę wytłumaczę dokładnie
temu, kto de weźmie.
- My de zawieziemy – stwierdził wysoki, opalony mężczyzna. - Phi-lip, wyczyść pick-upa i
przenieś wszystko do
karawaningu!
Rudowłosy młodzian spojrzał smętnie na dziewczynę podobną do Miguela i ruszył wypełnić
polecenie ojca.

background image

- Hej, Casse! - Steve podbiegł do Russella. - Twój chłopak potrzebuje lekarstwa, a baza
lotnicza tego
przeznaczenia na pewno ma szpital, i to dobrze zaopatrzony. Sam mówiłeś, że dojazd zajmie
tylko dwie godziny.
- Ty decydujesz. - Russell spojrzał na syna. Miguel zastanowił się chwilę, po czym rzekł:
- No to spróbujmy dotrzeć tam w półtorej godziny.
117
Po DŁUŻSZYM PRZELOCIE nad monotonną pustynią pilot Air Force One, kapitan
Birnham, ogłosił, że po lewej
strome widać cel podróży, czyli poligon Nellis. Niemal wszyscy rzucili się do okrcnek lewej
burty. Baza była
niewielka i średnio zadbana. Na powierzchni Nellis znajdowały się dwa skrzyżowane ze sobą
pasy oraz hangary
(jeden duży, cztery małe). Wszystkie przylegały, choćby jedną ścianą, do zbocza skalistej
góry. Oprócz tego było
tam także pomieszczenie dla wartownika i kilka stanowisk radarowych. W okolicy stało
jeszcze parę baraków oraz
magazynów. To wszystko. Słowem, nic specjalnego.
I tak właśnie z założenia miało to wyglądać.
Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami poczynionymi drogą radiową, boeing wylądował bez
żadnych ceremonii i
natychmiast podkołował do największego hangaru. Wrota rozsunęły się tuż przed
odrzutowcem, i zaraz za nim
zasunęły. Żołnierze dopchnęli schody do drzwi, nim zgasły silniki. Wszyscy pasażerowie
zeszli na ziemię. Wśród
nich był również Nimziki, który podczas lotu, po rewelacjach na temat Rejonu 51, wolał
dyskretnie zniknąć w
wojskowej części maszyny. Jak należało przewidzieć, pozostali ignorowali dyrektora CIA,
starając się jednakże
robić to uprzejmie.
Na dole czekał szef bazy, major Mitchell. Towarzyszyło mu pół setki żołnierzy
prezentujących broń.
- Witamy w Rejonie 51, panie prezydencie! -powiedział major i zasalutował, gdy Whitmore
stanął na betonowej
podłodze.
- Dziękuję, majorze, ale skończmy z formalnościami – odparł prezydent, oddając honory. -
Trochę nam się
spieszy.
- Proszę tędy, panie prezydencie. - Mitchell nie pytał o powód wizyty, bo nawet średnio
inteligentny szympans
wydedukowałby, że prezydent przybył w sprawie latającego talerza.
Co prawda major popełniał właśnie przestępstwo federalne, jako że z obecnych jedynie
Nimziki posiadał
oficjalne uprawnienia do wstępu na teren badań, ale Mitchell miał to gdzieś – słuchał radia i
wiedział, co się stało, tak
z miastami jak i z bazami lotniczymi (o myśliwcach nie wspominając). Dlatego też
poprowadził gości bez wahania.
Trzydziestokilkuletni szef bazy był zbudowany niczym bokser. Poruszał się z gracją
sportowca i szybko wspinał

background image

po stopniach kariery. W Rejonie 51 odpowiadał za wszystko poza badaniami statku. Zawsze
wiedział, kiedy działo
się coś ważnego, i z reguły był przy tym obecny. Zdawał sobie bowiem sprawę, że w nagrodę
za wzorowe
wypełnianie obowiązków teraz może już trafić tylko do Pentagonu. Nie miał żadnych
wątpliwości, że gdyby nastąpił
jakikolwiek przeciek, w wyniku którego jego placówka znalazłaby się w gazetach,
natychmiast zostałby
przeniesiony na Alaskę lub do Idaho, w miejsce skąd ptaki zawracają.
Przywiódł grono przybyszów do ślepego korytarza z zamkniętymi drzwiami po bokach,
wprowadził do jednego
z pomieszczeń i zamknął za sobą drzwi.
118
- Proszę się odsunąć od ścian – polecił, otwierając specjalnym kluczem klapę w ścianie i
naciskając znajdujący
się tam przycisk.
Rozległ się hydrauliczny syk. Podłoga wraz z meblami ruszyła w dół -całe pomieszczenie
okazało się dużą i
doskonale zamaskowaną windą. Na wszystkich, poza Włutmore’em i Nimzikim, zrobiło to
olbrzymie wrażenie. Szef
CIA po prostu już kiedyś odwiedził bazę, toteż wiedział, czego się spodziewać, natomiast
prezydent z każdą chwilą
był coraz bardziej wkurzony.
- Dlaczego, do ciężkiej cholery, nie zostałem poinformowany, co się tu dzieje? - watknął w
końcu, spoglądając
wrogo na dyrektora CIA.
- Krótko rzecz ujmując, chodziło o „wiarygodność zaprzeczania”. Gdyby pan wiedział, nie
robiłby pan tego tak
przekonująco, panie prezydencie. Decyzja, aby prawdy o latającym talerzu nie ujawniać
politykom, została podjęta
bezpośrednio po wydarzeniu. Hoover słusznie twierdził, że ten fakt stanowiłby doskonały
mateńał w przetargach
politycznych, a poza rym politycy zmieniają się często, wojskowi rzadko, a agencje
wywiadowcze nigdy...
- Dość! -- warknął Whitmore. - „Wiarygodność zaprzeczania”, też coś?! Nimziki nie dodał
tylko, iż głównym powodem tak ścisłej tajemnicy, na którą zdecydowały się wojsko, FBI i
CIA, było uzyskanie przewagi nad Związkiem Sowieckim. Stąd ścisły sekret na ćwierć
wieku. Tyle że zimna wojna i Związek Sowiecki przestały istnieć ładnych parę lat temu (już
za kadencji Nimzikiego), a szef CIA nie zrobił absolutnie nic, by zmienić stopień utajnienia.
Powód był prosty – zamierzał ubiegać się o fotel prezydencki i doszedł do wniosku, że
jedynie zyska, utrzymując całą sprawę w tajemnicy.
Podłoga znieruchomiała i znaleźli się na poziomie metalowych drzwi, które prowadziły do
pomieszczenia
przypominającego przygotowalnię chirurgów w nowoczesnym szpitalu. Na hakach wisiały
białe kombinezony,
maski i hermetyczne pakiety z rękawicami chirurgicznymi, a obok stał rząd umywalek i
bramek odkażeniowych. Po
drugiej stronie obszarnej sali znajdowały się przezroczyste drzwi z kompozytu polimerowego,
zdolne wytrzymać

background image

eksplozję pocisku z bazooki. Za nimi było widoczne duże laboratorium. Wewnątrz kręciło się
kilka biało ubranych
postaci.
- To antystatyczne pomieszczenie oczyszczające i dezynfekujące -wyjaśnił z dumą Mitchell. -
Bramki działają
automatycznie, resztę trzeba zrobić ręcznie...
- Nie mamy czasu na zabawy – przerwał mu Whitmore. - Proszę dalej.
Mitchellowi po raz pierwszy od dawna zabrakło słów. Gdyby prezydent wiedział, ile czasu i
pieniędzy
kosztowała dekontaminacja części badawczej, nie nalegałby.
119
- Panie prezydencie, wejście do następnego pomieszczenia wymaga zmiany ubrania i
poddania się...
- Otwórz pan te pieprzone drzwi, i to natychmiast! - przerwał mu obcesowo Whitmore.
Major bez słowa wsunął swój identyfikator do czytnika i drzwi rozsunęły się z dchym
szumem. Grupa licząca
jedenaście osób wmaszero-wała do super tajnego, sterylnego laboratorium. Gdy skręcili za
róg, zrozumieli, że to, co
widzieli do tej pory, stanowiło jedynie drobny fragment potężnego kompleksu naukowego.
Sala miała ponad sto
metrów długości, a środkiem biegło wyniesione na pół metra betonowe przejście.
Naukowców i techników w białych
kombinezonach było nie kilku a kilkudziesięciu. Zajmowali się najrozmaitszymi sprawami:
obsługiwali różne
urządzenia, studiowali wykresy albo siedzieli i gapili się w sufit, czyli „pracowali
koncepcyjnie”. Na widok
nietypowych postaci wszyscy przerwali zajęcia. Mitchell krótko wyjaśniał funkcję
poszczególnych stanowisk, w
miarę jak je mijali. Jakość i nowoczesność sprzętu przekraczała wszelkie pojęcie, dowodząc
dobrej organizacji i
jeszcze lepszego zaplecza finansowego całego przedsięwzięcia.
- Skąd oni na to wzięli pieniądze?! - zdziwił się półgłosem Whitmore. Mówił do Greya, ale
usłyszał go też Julius.
- Jak to skąd? - zdziwił się szczerze. - Przecież nikt nie wierzy, że armia potrzebuje młotka za
dziesięć tysięcy
dolarów albo kubka za trzydzieści, jak to figuruje na fakturach! Częściowo miał rację, ale
większość pieniędzy pochodziła z Kongresu. Tam zatwierdzano niesprawdzalny „ciemny
fundusz”, przeznaczony na tajne operacje wywiadowcze czy militarne, których oficjalnie
nigdy nie było, oraz na badania nad nowymi, doświadczalnymi rodzajami uzbrojenia.
Stalowa rampa na końcu sali prowadziła do grubych, stalowo-tytano-wych drzwi. Rozległ się
dchy warkot
silnika elektrycznego, drzwi uniósł) się, a pod nimi przeszli dwaj naukowcy w białych kitlach.
Jednym by’ doktor
Brackish Okun, dyrektor naukowy Rejonu 51. Liczył sobie czter dzieśd pięć lat i nosił szopę
szpakowatych włosów
do ramion. Niecc niedbałe, swobodne zachowanie Okuna zdradzało jego hippisowską prze
szłość, ale szeroki i
szczery uśmiech, z jakim powitał prezydenta, wygląda niemal dziecięco. Drugi naukowiec
nazywał się Issacs.

background image

Doktor miał dlz odmiany krótko obcięte włosy i starannie utrzymaną bródkę. Sprawiał or
wrażenie człowieka bardzo
zrównoważonego.
- Panie prezydencie, chciałbym przedstawić doktora Okuna, któr; przez ostatnie piętnaście lat
kierował badaniami w tym ośrodku. - Mit chell wskazał potargańca o bladej cerze.
- Jezu, to prawdziwy zaszczyt spotkać pana, panie prezydencie. Okun potrząsnął dłonią
Whitmore’a z
entuzjazmem cechującym każd jego ruch. - Aha, to jest doktor Issacs.
Podczas gdy Whitmore witał się z drugim badaczem, Okun rozejrzał się i oznajmił radośnie:
- Ale w dechę! Jeżeli będziemy się dziwnie zachowywali, proszę nie zwracać na to uwagi, po
prostu niezbyt
często nas wypuszczają.
- Tak, rozumiem — mruknął wymownie Whitmore.
- Nietrudno zgadnąć, że przybyliście obejrzeć „przerośnięty podpłomyk” oznajmił Okun. -
Proszę za mną!
Poprowadził ich do następnego pomieszczenia, kończącego się betonową rampą i stalowymi
drzwiami w grubej,
żelbetonowej ścianie. Issacs przejechał kartą magnetyczną po elektronicznym zamku, wziął
głęboki oddech i
nacisnął czerwony przycisk. Przy wtórze syreny i błyskającego stroboskopu drzwi rozsunęły
się szeroko, tworząc
dalszy dag rampy. Oczom przybyszów ukazało się betonowe pomieszczenie, wysokie na pięć
pięter i szerokie na
jakieś piętnaście metrów. Na stalowych pomostach znajdowali się uzbrojeni wartownicy, ale
wzrok wchodzących
automatycznie skierował się ku myśliwcowi obcych, ustawionemu na specjalnej platformie.
W świetle lamp jego
pancerz błyszczał głębokim granatem. Poza tym stanowił dokładną replikę maszyn, które
niedawno rozgromiły
myśliwce jednostki „Black Knights”. Wrażenie wywierał wręcz niesamowite. Wszyscy stali
w milczeniu z szeroko
otwartymi oczami.
Obiekt generalnie miał kształt typowego latającego talerza, o jakich meldowały tysiące
raportów z całego
świata. Mierzył dwadzieścia metrów średnicy, ale powszechne zdumienie wywoływały detale
konstrukcyjne.
Wzdłuż górnej powierzchni, mniej więcej na środku widniał występ, który naukowcy nazwali
„płetwą”. Zaczynał
się na szczycie statku, wydłużał ku zewnętrznej krawędzi, gdzie osiągał dwa metry
wysokości. Powierzchnia płetwy
była opancerzona, a płyty połączono niezliczonymi mechanicznymi urządzeniami, dziwnie
przypominającymi
ścięgna.
Z przodu maszyny znajdowała się kabina wyposażona w szerokie, płaskie okna, pod którymi
z kadłuba
wyrastała para zakrzywionych ‘i manipulatorów przypominających szczypce gigantycznego
owada. Prezy-,_aent
wraz z ekipą wszedł na zbudowaną przed dziobem platformę obserwacyjną. Wokół statku,
przywodzącego na myśl

background image

eksponat w muzeum prehistorii, kręciło się kilkunastu techników. Robili pomiary, oświetlali
powierzchnię lampami
dającymi błękitny blask i dostrajali urządzenia, i Łojące na przesuwanych wózkach. W
miejscach, gdzie
powierzchnia obiektu miała kontakt z pustym podłożem, były widoczne zygzakowano
ęknięda. Wyglądało na to, że
uszkodzenia (przynajmniej zewnętrzne) ostały dokładnie naprawione.
)r liti
-NIEZŁY, co?- powiedział Okun, unosząc krzaczaste brwi.
- I nigdy żaden rząd nie posiadał latającego talerza! - Konspiracyjny ;ept Juliusa było słychać
wyraźniej od
krzyku.
121
Whitmore wyminął Okuna i wszedł pod myśliwiec, by dotknąć jego powierzchni, na której
widniały wydęte
płytkie linie, układające się w dziwne wzory.
- Co znaczą te symbole? - spytał.
- Nie mamy pojęcia. - Ton głosu sugerował, że naukowiec nigdy się nad tym nie zastanawiał.
W rzeczywistości problem tajemniczych znaków stanowił jego obsesję. Okun załatwił nawet
możliwość zbadania
ich przez jednego z czołowych kryptologów. Doktor D. Jackson spędził nad skopiowanym
wzorem kilka
frustrujących tygodni, nim uznał się za pokonanego.
- Chcecie powiedzieć, że po czterdziestu latach badań mc me wiemy ani o tych istotach, ani o
ich uzbrojeniu? -
spytał podejrzanie łagodnie Whitmore.
- Ależ wiemy o nich całkiem sporo – sprzeciwił się Okun. - Co ciekawsze, najwięcej
istotnych informacji
uzyskaliśmy dopiero niedawno. Nie potrafimy wytworzyć odpowiedniej energii, toteż przez
wiele lat me mogliśmy
zweryfikować teorii z praktyką odnośnie wyposażenia kabiny. Odkąd pokazali się obcy,
większość urządzeń
włączyła się automatycznie, a w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin zdobyliśmy tyle
wiadomości...
- Przy okazji zginęło kilkadziesiąt milionów ludzi! - warknął Whitmore, aż echo odbiło się od
śdan.
W pomieszczeniu zapadła dsza. Prawie każdy z obecnych stracił kogoś bliskiego w którymś
ze zniszczonych
miast, a poza tym wszyscy wiedzieli, jak silne więzi łączyły prezydenta z żoną.
- Doktorze, sądzę, że zdaje pan sobie sprawę z niebezpieczeństwa, jakie nam zagraża. - Grey
postanowił przejąć
inicjatywę. - Co może nam pan powiedzieć o nieprzyjadelu?
- Cóż, zaczynając od rzeczy podstawowych: oni wcale się tak bardzo od nas nie różnią.
Oddychają tlenem i
odpowiadają im mniej więcej te same przedziały temperatur. Prawdopodobnie są to główne
powody ich
zainteresowania naszą planetą.
- A co każe panu przypuszczać, że są właśnie tym zainteresowani? -wtrądł David.
- Zdrowy rozsądek. - Okun wzruszył ramionami. - Każda żywa istota ma instynkt
samozachowawczy. Coś ich

background image

wygnało z własnej planety. Więc teraz podróżują w poszukiwaniu odpowiedniego terytorium
pod uprawy, ponieważ
są hodowcami.
- Co takiego?
- Jak przyjrzeć się pod mikroskopem tym płytom pancernym, przy których stoimy, to
zauważy się nie tylko
cebulki włosów, ale i pory skóry! - Okun z niejakim zdziwieniem stwierdził, że na żadnym ze
słuchaczy nie wywarło
to zamierzonego wrażenia. - Te płyty są pochodzenia organicznego i zostały wyhodowane, a
nie wykute. Nie wiemy,
jak tego dokonali, ale zdaje się, że bioinżyniena i manipulowanie DNA to ich 122
mocne strony. Doktor Issacs uważa, że oprócz dokonywania genetycznych zabiegów hodują
zwierzęta w formach,
aby uzyskały określony rozmiar i kształt. Chińczycy kiedyś krępowali bandażem dziewczęce
stopy, by zahamować
ich rozwój, dlatego dorosłe kobiety miały filigranowe stopki. Badania, jakie
przeprowadziliśmy nieco
zmodyfikowaną wańacją C14, wskazują, że płyta rośnie około osiemdziesięciu naszych lat.
Ten statek liczy sobie
między trzy tysiące a dziewięć tysięcy lat. A tak na marginesie: nie chcielibyście zobaczyć
jego załogi?
Pytaniu towarzyszył złośliwy uśmieszek, natomiast wrażenie, jakie wywarło, było całkowicie
zgodne z
oczekiwaniami.
DONIESIENIA o UFO pojawiającym się nad pustynnymi rejonami południowo-zachodnich
części Stanów
Zjednoczonych nie stanowiły żadnej rewelacji. Jednak prawie wszystkie tego typu relacje
pochodziły od niezbyt
wiarygodnych świadków, którzy najczęściej byli sami podczas bserwacji latających talerzy.
Rzadko trafiały się dobrze udokumentowane opisy przedstawiane przez osoby niewątpliwie
prawdomówne (jak na przykład dokonane przez Jimmy’ego Cartera, gdy zajmował urząd
gubernatora Georgii).
Pewnej nocy jednak, dokładnie czwartego lipca 1947 roku, nastąpiło coś, czego nie dało się
włożyć między bajki,
ani zbyć oficjalnymi acz nieprawdziwymi wyjaśnieniami. Setki osób mieszkających w samym
Ros-well lub w
okolicy tego miasta w Nowym Meksyku twierdziły, iż widziały błyszczący latający talerz o
średnicy około
osiemnastu metrów, przelatujący na północny zachód. Czym prędzej potok świadków zalał
biuro szeryfa, lokalną
radiostację, redakcję gazety oraz połączenia telefoniczne. Praktycznie wszyscy spędzili tę noc
na nogach – głównie w
restauracjach albo na parkingach. Nerwowo obserwowano niebo, wypatrując kolejnych
obiektów. Nikt nie miał
nawet cienia wątpliwości, co widział.
Reakcja była prawie histeryczna, i to niemal w całych Stanach Zjednoczonych. Kilka dni
później wojsko wydało
komunikat, iż odzyskało wrak latającego pojazdu, najprawdopodobniej pozaziemskiego
pochodzenia. Oficjalne

background image

oświadczenie podpisał pułkownik Willi am Blanchard, dowódca 509 Grupy Bombowej
stacjonującej w Roswell
Field. Później został on czterogwiazdkowym generałem i szefem sztabu United States Air
Force.
Ranczer W.W. „Mac” Brazel odnalazł wrak na swym polu w dzień po owej pamiętnej nocy.
To jest najpierw trafił
na dziurę w ziemi i szczątki i napisami, jakich nigdy w życiu nie widział, a gdy poszedł
śladem rozsypanych
elementów, dotarł do latającego talerza. Znalazł też dało, ale rigdy później nie przyznał się, że
w ogóle je widział.
Słusznie stwierdził, że lajlepiej o wszystkim zawiadomić wojsko (zwłaszcza że w pobliżu
było otnisko). Pojechał
więc do miasta i zadzwonił do Roswell Field, odległe- 123
go o sto dwanaście kilometrów. Zanim wrócił, na jego polu już urzędowali lotnicy, a
wieczorem wydano
oświadczenie.
Nazajutrz czym prędzej je zdementowano, a po kilku dniach wizyt składanych przez
delegacje wojskowe (aż
lśniące od złota na kołnierzach) zwołano konferencję prasową. Wtedy właśnie ogłoszono, że
wrak był
doświadczalnym typem nowego balonu meteorologicznego, być może sowieckiej produkcji.
Nikt w to nie wierzył,
ale wojsko uparcie trzymało się tej wersji. Dziennikarzy nie wpuszczono na pole, a wszystko
starannie zebrano, by
poddać dalszym badaniom. Odtąd każdy, kto pytał, napotykał na mur oficjalnego milczenia.
Nazwa Roswell
pozostała jednak w pamięci niedowiarków i miłośników UFO.
Obiekt, który rozbił się w Roswell, był maszyną myśliwsko-zwiadow-czą. Jej statek
macierzysty znajdował się
na skraju atmosfery ziemskiej. Tak jak setki innych jednostek, które wcześniej i później
dokonywały podobnych
lotów, myśliwiec miał poczynić określone obserwacje i zrobić pomiary, a następnie wrócić do
macierzystego
niszczyciela. Wszystko by poszło gładko, gdyby załoga nie zapędziła się zbyt daleko, a
równocześnie niszczyciel nie
znalazł się na granicy odkrycia przez nowe, eksperymentalne odrzutowce. Chcąc uratować
tajemnicę ruszył w stronę
Księżyca, a krzywizna Ziemi odcięła dopływ energii do myśliwca. Zdezorientowany pilot,
zamiast wznieść się
wyżej, zawrócił nisko nad powierzchnią do wyznaczonego sektora. Bateńe myśliwca miały
niewielki zapas mocy,
gdyż jak wszystkie maszyny tej rasy operowały na zasadzie przesyłania energii z większych
jednostek. Gdy
wysiadło pole siłowe, tarcie z atmosferą wywołało świecenie widziane przez ludzi. Krótko
potem energia
wyczerpała się i myśliwiec uderzył w pustynię, odbił się, i parędziesiąt metrów dalej
znieruchomiał tam, gdzie
znalazł go Brazel.
Z trzyosobowej załogi jeden obcy zginął na miejscu. Drugi, najmniej poszkodowany, zdołał
otworzyć

background image

zaklinowany właz i odczołgać się ze trzydzieści pięć metrów od wraku, nim wykończyło go
stado kojotów. To
właśnie jego trupa widział Brazel. Trzeci zaś, ciężko ranny, dotrwał w kabinie do przybycia
wojska. Z pustym czym
prędzej przewieziono go na lotnisko, a potem do super tajnej bazy, noszącej nazwę Rejon 51.
OKUN PODSZEDŁ DO pancernych drzwi i otworzył je specjalnym, trójkątnym kluczem.
Issacs włączył światło i
znaleźli się w pomieszczeniu, pierwotnie będącym salą odpraw z amfiteatralnie ustawionymi
krzesłami. W miarę
upływu lat zmieniła się ona w śmietnisko zbędnego sprzętu naukowego. Na środku podium
stało pięć metalowych,
sięgających sufitu cylindrów, każdy o szerokości półtora metra. Właśnie ku mm obaj
naukowcy prowadzili gości.
- Wszyscy gotowi? - spytał Okun tonem objazdowego iluzjonisty. -Panie i panowie, oto coś,
co od dawna
nazywamy „Paradą wampirów”!
124
Naukowiec najwymźmei chciał powiedzieć więcej, ale miny Whitmo-re’a ‘ Gre\a
uświadorojh mu. Że raczej me powinien tego
robić, toteż zamilkł i nacisnął kombinacje cyf? Na starym, numerycznym zamku w ścianie. Z
westchnieniem hydrauliki metalowe
obudowy cylindrów podjechały w górę, odsłaniając trzy pojemniki z grubego szkła,
wypełnione jakimś nieco JUŻ mętnym
płynem. W ka/dym unosił się trup obcego. Wszystkie były żółtopomarańczowe, ale
znajdowały się w różnych stadiach rozkładu
Bez wątpienia jednak należały do osobników tej samej rasy: miały delikatne ciała i duże
głowy z wielkimi czarnymi oczami.
Goście zareagowali strachem, ciekawością i obrzydzeniem.
- Gdy mój poprzednik, doktor Welles, pierwszy raz zobaczył tych trzech, wyglądali zupełnie
inaczej. Każdy był w
biomechanicznym kombinezonie, częściowo opancerzonym i wyposażonym w masę macek
manipulacyjnych. Gdyby nie kojoty,
medycy mieliby niezłą zagadkę, jak dokonać sekcji. Ten i ten – Okun wskazał na dwa skrajne
pojemniki – dotarli tu już martwi.
Pizejdźmy jednak do konkretów. Osobnicy d mają znacznie wrażliwsze organy zmysłów niż
my, na przykład ich oczy mogą
rejestrować dużo szersze pasmo światła, ponieważ są bez źrenic. W nosie znajdują się organy
słuchu oraz węchu, dzięki czemu,
jak sądzimy, słyszą i czują równocześnie tak zapachy, jak i dźwięki Trudne do wyobrażenia,
prawda?
- Bardzo się staramy. Whitmore był wyjątkowo poważny. - Proszę kontynuować
- Nie mają serca, kiew krąży po ich organizmach dzięki bezustannym ruchom mięśni, ich nos
jest także centrum nerwów
dotykowych. Całkowicie są pozbawieni strun głosowych i przypuszczamy, że porozumiewają
się innymi metodami
- Przecież nie mową znaków! Zniecierpliwił się David.
- Nie, telepatią – odparł Issacs. - Potrafią czytać w umysłach tak swoich, jak i naszych.
- Cóż... - Okun najwyraźniej nie był zachwycony. - Dyskutowaliśmy o tym wielokrotnie i
nadal nie posiadamy niczego, co by

background image

potwierdzało tę teońę. Oprócz telepatii istnieją przecież inne pozazmysłowe sposoby
komunikowania się, więc nie chciałbym
ograniczać naszym gościom pola do .
-- O czym wy, do diabła mówicie?! Zdenerwował się Grey. Issacs, dotąd stojący z boku,
podszedł do środkowego pojemnika
i wyjaśnił:
- Ten o&obmk przeżył osiemnaście dni po katastrofie. Doktor Welles robił co mógł, by go
uratować. Niestety wysiłki
zakończyły się fiaskiem ze względu na brak znajomości obcej fizjologu oraz z uwagi na stan
uszkodzeń. Dziesiątego dnia Welles
zanotował, że istota czytała w jego myślach. Jedenastego, że „rozmawiali” ze sobą, tyle że nie
używając słów, lecz obrazów i
uczuć. Ta wymiana myśli trwała aż do śmierci przybysza |z kosmosu. Z tego, co Welles nam
przekazał, wynikało, że obcy nie
chcieli
125
nikogo skrzywdzić i mieli pokojowe intencje. W notatkach pisał o tym stworze jako o
„przyjacielu” i to stanowiło
główny powód, dla którego nie wszczynaliśmy żadnego alarmu. Po prostu nie
podejrzewaliśmy, że prawda może być
inna.
Jakoś odruchowo wszyscy spojrzeli na prezydenta, czekając na jego reakcję. Ku ogólnemu
zaskoczeniu
Whitmore powiedział:
- Doktorze Okun, nadal zastanawia mnie fakt, że są hodowcami. Wie pan, czym oni się
odżywiają?
- Zaraz! - wtrącił się Julius. - Żeby nie było nieporozumień; sugeruje pan, panie prezydencie,
że oni chcą z nas
zrobić parówki?
- Nie mam pojęcia. Dlatego właśnie chciałbym usłyszeć opinię fachowca. Tak postawiona
kwestia najwyraźniej
zaskoczyła Okuna. Przez dłuższą chwilę panowała cisza, po czym naukowiec odparł:
- Co prawda posiadają usta: tu, pod nosem, ale to wąski otwór bez warg i zębów. Podczas
sekcji odkryto
gruczoły wydzielające coś w rodzaju naszych soków żołądkowych, lecz nie znaleziono treści
żołądka, dlatego nie
sposób określić, czym się odżywiają.
- Kolejne pytanie. - W głosie Whitmore’a pojawiło się napięcie. - Jak skutecznie ich zabić?
- To faktycznie trudne. - Okun podrapał się po głowie. - Problemu nie ma jedynie wtedy, gdy
są pozbawieni
technicznych osłon. Jak widać nie wyróżniają się zbyt dużą tężyzną fizyczną, więc
wystarczyłby porządny dos, aby
pozbyć się takiego przeciwnika. Ale niestety bardzo dokładnie otaczają się różnymi
„cudami”, a technologicznie
stoją na znacznie wyższym poziomie niż my.
Podczas wykładu naukowca David zajął się bliższą obserwacją. Nagle zaskoczył go głos
Whitmore’a:
- Davidzie, poradziłeś sobie z fragmentem ich techniki, i to w rekordowym czasie. Przydałbyś
się, jak sądzę...

background image

- Trudno mi cokolwiek obiecać. Tom. - David nie miał nic przeciwko temu, by być na ty z
prezydentem. - Na ten
sygnał wpadłem nieco przypadkowo.
- Pokaż im, co odkryłeś i w jaki sposób. Doktorze Okun, zastanówcie się nad tym wspólnie.
Mam nadzieję, że
dojdziecie do konstruktywnych wniosków. -Whitmore uśmiechnął się złośliwie. -Zobaczymy,
Davidzie, czy
naprawdę jesteś tak dobry, jak sądzisz! - Niewątpliwie było to wyzwanie.
OSOBOM NIE UPOWAŻNIONYM WSTĘP SUROWO WZBRONIONY’
PRZEKRACZANIE TEJ GRANICY JEST PRZESTĘPSTWEM
FEDERALNYM, ZA KTÓRE GROZI NATYCHMIASTOWE ARESZTOWANIE I TRZY
LATA WIĘZIENIA
Tablice porozstawiano co sto pięćdziesiąt metrów wokół całego terenu, do którego
prowadziła pojedyncza,
asfaltowa droga. Poza tym zaka-
126
zanej strefy pilnowały ukryte kamery i czujniki sejsmiczne. Ostrzeżenia były jak najbardziej
zgodne z prawdą, gdyż praktyka
wykazała, że na maniaków UFO dobre słowo zupełnie nie działa. W każdy zwykły dzień w
pobliżu drogi stałyby dwa jeepy
policji wojskowej, a kilka innych patrolowałoby okolicę. Tyle że takiego dnia jak ten Ziemia
jeszcze nie przeżyła.
Steve z jeńcem w spadochronie i czterech mężczyzn ze sztucerami podróżowali na skrzyni
pick-upa. Na swoje szczęście obcy
nie przejawiał śladów życia, toteż do Groom Lakę dotarł w jednym kawałku.
Bezpośredni teren bazy był otoczony wysokim drucianym płotem, zwieńczonym drutem
kolczastym, a drogę przegradzał
szlaban, przy którym stała wartownia. Na widok konwoju wyszło z niej dwóch uzbrojonych w
M-16 wartowników. Gdy tylko
samochód się zatrzymał, Steve wstał, wiedząc, że postawa szeregowca wobec cywilów jest
zdecydowanie inna niż wobec
kapitana.
- Przykro mi, sir – zameldował bliższy salutując – ale bez przepustki nie mogę pana wpuścić.
- Chcesz przepustkę? To chodź tu! - warknął Steve, a gdy żołnierz wykonał rozkaz, pilot
złapał go za kark i odsłonił część
spadochronu, wskazując łeb obcego.
Wartownik gwałtownie wyszarpnął się z uchwytu i odskoczył na pobocze.
- O, kurwa! - wykrztusił sinoszary. - Wpuść ich! DAVID WYSUNĄŁ GŁOWĘ nad poziom
podłogi i ostrożnie się rozejrzał. Kabina była pogrążona w półmroku i sprawiała
zdecydowanie niemiłe wrażenie: okrągłe ściany, pokryte obcą techniką, bardziej wyglądały
na kryptę niż myśliwiec. Gdyby nie uśmiechnięty i najwyraźniej pewny siebie Okun, David
zreferowałby po drabinie, na której stał.
- Fajnie tu, co? - powitał go naukowiec.
David, mierzący ponad metr dziewięćdziesiąt, z trudem wcisnął się do wnętrza i dotarł do
przedniej części, skąd wyjrzał na
wnętrze betonowego bunkra. Kabina, zgodnie ze słowami Okuna, aż się iskrzyła od
najrozmaitszych świateł, mrugających w
różnym tempie. Nieregularne wybrzuszenia przypominające żyły biegły przez główną tablicę,
na której światełka pulsowały

background image

niczym bijące serce. Zresztą całe wnętrze wyglądało na środek jakiegoś prehistorycznego
stwora, a nie na porządny, komputero-
wo sterowany mechanizm.
- Zasady działania części tych urządzeń poznaliśmy bez większego trudu, jak choćby tego. -
Okun złapał za coś, co kojarzyło
się z żachniętym flakiem. - Oto fragment systemu podtrzymania życia w kabinę. Prowadzi do
tyłu, do systemu filtrów.
Natomiast ten pierdolnik ieruje silnikami: to albo pedał gazu, albo ręczne ustawienie dągu.
- Fotele są oryginalne? - zainteresował się David, siadając w skórza-lym fotelu przykręconym
do podłogi.
127
Nim Okun skończył wyjaśniać, ile trudu kosztowało zainstalowanie ich w miejscu jakichś
oślizłych ni to leżanek,
m to siedzisk, uwagę Davida zwrócił jeden z instrumentów. Był to monitor wykonany z
czegoś przezroczystego, być
może z pomarańczowej muszli. Po ekranie przesuwały się dziwnie znajome wzory
zielonkawego światła. Utkwił w
nie wzrok, przytupując lekko, i ocknął się dopiero wtedy, gdy usłyszał nad uchem:
- Hej tam! Ziemia woła Levinsona!
- Tego... chyba się zamyśliłem. Co mówiłeś?
- Pytałem, co de zaciekawiło.
- To. - David wskazał na ekran, wstał i podszedł do włazu. - Connie, jesteś tam jeszcze?
- Tak – dobiegła nieco stłumiona odpowiedź z dołu.
- A nadal masz mojego laptopa?
- Jasne.
- To podaj mi go. - W tym momencie do Davida dotarło, jak to brzmiało, toteż dodał: -
Proszę.
Connie, słysząc ostatnie słowo, omal nie spadła z drabinki. Dotąd David, rozpuszczony
geniusz, zawsze uważał,
że świat powinien kręcić się wokół niego. Ale jeszcze bardziej zaskoczyła ją twarz eks-męża,
która nagle wynurzyła
się z włazu.
- Czy ktoś d już dziś powiedział, że ładnie wyglądasz? - spytał, odbierając od niej komputer.
- Nie – wykrztusiła z trudem.
- To d mówię. Dzięki, pa.
David wródł na fotel i włączył laptopa.
- W tych wzorach jest coś znajomego... - mruknął. - Jak powiedziałeś: wichajster?
- Nie: pierdolnik. My tu, panie kolego, próbujemy wyrażać się naukowo. - Twarz Okuna nie
drgnęła ani o
milimetr.
- Serdecznie przepraszam pana doktora rehabilitowanego! - David przekrędł komputer i dodał
już całkiem seńo: -
Wzór na tym ekranie powtarza się, podobnie jak ich sygnał odliczania na moim komputerze,
widzisz? Sądzę, że tej
częstotliwośd używają do łącznośd komputerowe między jednostkami.
- Załóżmy, że masz rację. Ale po pierwsze: jaka jest treść tych sygnałów, a po drugie: co nam
to da, że będziemy
wiedzieli. Tak na marginesie: co kończyłeś?
- Zanim połapałem się w tym wszystkim, opracowałem sposób wygaszę nią sygnału poprzez
wysłanie

background image

przesuniętego sygnału. Jak potem się okazało że to odliczanie, nie było już sensu likwidować
sygnału, ale zrobiłem
prób i jeden kanał przestał mieć zakłócenia. Skończyłem MIT*, a co? Ty też?
* MIT (Massachusetts Institute of Technology) – Instytut Technologu w Mas sachusetts.
128
- Cal Tech*. Tak tylko się zastanawiałem. Dobra, mamy dwa problemy: po pierwsze nie
wiemy, co jest treścią
sygnału, może to być muzyka klasyczna albo nowiny z frontu. Po drugie to urządzenie
wygląda na odbiornik; jak
zamierzasz nadać sygnał wygłuszający?
David opadł na fotel, jakby ktoś wypuścił z niego powietrze.
- W tym całym zamieszaniu zapomniałem spakować spektometr fazowy – przyznał
niechętnie.
- Szczęśliwie trafiłeś we właściwe miejsce – Okun uśmiechnął się szeroko. - Nie dość, że tu
jest spektometr, to
jeszcze posiadamy jeden taki cud techniki, bez którego mielibyśmy problemy. Widzisz to? Z
kieszeni wyjął śrubokręt za 1.98 dolara i oznajmił tryumfująco:
- Zdejmiemy klapę i zobaczymy, czy nie da się go przekonać do nadawania!
- Cal Tech, tak? - Twarz Davida pojaśniała. Zaczynał lubić Okuna. Ekran stawiał opór przez
kilkanaście sekund,
a rozwiązanie pierwszego problemu zabrało dwóm radosnym maniakom zaledwie trzy
minuty. Para krokodylków
połączyła żyłopodobne przewody ekranu z lap-topem i wyszło to, co było do przewidzenia:
komputer obcych, mimo
iż zbudowany dawno temu i w innym końcu Wszechświata, także posługiwał się systemem
binarnym. Jakiego
rodzaju wiadomości przysłano, chwilowo nie miało znaczenia dla żadnego z zapaleńców.
Komputer Davida od-
czytywał sygnał jako dag jedynek i zer. Technicy dostarczyli na pokład spektometr, całość
została podłączona, i
David z głupia frant przycisnął klawisz „Enter”.
Przez chwilę nic się nie działo i obaj wymienili między sobą zawiedzione spojrzenia, gdy na
zewnątrz rozległy
się głośne klątwy i okrzyki. Grupa techników siedziała pod myśliwcem, a każda próba
wyjścia dalej niż na półtora
metra od jego skraju kończyła się odbiciem od niewidocznej przegrody.
- Cholera! - W głosie Okuna było słychać uznanie dla samego siebie. - Pole siłowe działa!
Widocznie jak
reperowali ten statek, to musieli coś źle podłączyć.
David usiadł z jękiem – stracili czas na drobną naprawę, a sądzili, że dotrą do głównej centrali
sterowania. W
zasięgu wzroku miał ze czterdzieści różnych pierdolników i żadnych wskazówek, który do
czego służył. Wyłączył
pole siłowe i zgasił laptopa akurat w chwili gdy w hangarze pojawił się nieco zdyszany
Mitchell. Major, widząc
Okuna w środku myśliwca, ryknął:
Przywieźli jednego żywego!
* Cal Tech (California Institute of Technology) – Kalofomijski Instytut Technologii.
9 – Dzień Niepodległości 129

background image

LEDWIE OTWORZYŁY SIĘ DRZWI pokoju-windy, Mitchell ru-szył biegiem, zostawiając
obu naukowców daleko z
tyłu. Issacs kierował kiedyś izbą przyjęć w jednym z bostońskich szpitali, toteż odruchowo
złapał czarną torbę
lekarską umieszczoną w szatni na wypadek jakiegoś nieszczęścia. Wszyscy pognali ku
wejściu do hangaru, gdzie
nieco zdezorientowani wartownicy otaczali grupę cywilów i nosze.
- Osoby cywilne proszone są o odstąpienie od noszy! - krzyknął Mitchell, po paru sekundach
powtarzając
wezwanie przez megafon, który mu wręczono. - Powtarzam: cywile proszeni są o wyjście z
hangaru i poczekanie na
zewnątrz.
Okun przepchnął się do noszy i odsunął jedwab. Widząc znajomy kombinezon biochemiczny,
wyraźnie się
uspokoił.
- Kto znalazł tego typa? - spytał.
- Ja. - Steve wysunął się do przodu. - Kapitan Steven Hiller, US Mannę Corps. Jego maszyna
rozwaliła się na
pustyni.
- A pozostali?
Pytanie zaskoczyło pilota, ale nie wahał się z odpowiedzią:
- Prawdę mówiąc, było jeszcze dwóch, ale zginęli na miejscu. Skąd pan wie, że w jednej
maszynie lata ich kilku?
- Od kiedy jest nieprzytomny? - wtrącił bezceremonialnie Issacs.
- Odkąd mu no... tego... - Steve zdecydował, że lepiej zachować dyskrecję, więc powiedział
tylko: - Ze trzy
godziny.
Na znak Okuna paru żołnierzy złapało za nosze i wprawnie ruszyło w stronę windy. Do tej
pory cywile znaleźli
się już przed hangarem. Wszyscy poza dwoma.
- Panie doktorze! - Russell powtarzał to już z dziesiąty raz, ale jak zwykle bez efektu: cała
ekipa bazy dostała
szału na punkcie kosmicznego wypierdka i na Casse’a nikt nie zwracał uwagi.
Zresztą wyłącznie z tego powodu żołnierze nie wygonili za drzwi ani jego, ani Miguela.
- Trzeba go wyjąć i zanurzyć w roztworze, bo się wysuszy! - stwierdził Okun. - Żyje jeszcze?
Ignorując panujące wokół zamieszanie, Issacs spokojnie przyłożył stetoskop do kombinezonu,
a po krótkim badaniu lakonicznie oznajmił:
- Oddycha.
- Słuchaj no pan! Mój chłopak jest chory i musi natychmiast dostać lekarstwo! - warknął
Russell, gdy szli
korytarzem w kierunku windy.
- Proszę przygotować salę odkażeniową – polecił Okun, jak gdyby w ogóle nie słyszał
Casse’a. - Zaraz się za
niego bierzemy, bo jak wyschnie nic nie poradzimy. - Po tych słowach minął natręta i
nacisnął przycisk.
Podłoga ruszyła w dół, lecz zanim obniżyła się o połowę, stanęła z nagłym szarpnięciem.
Russell miał dość -
puścił alarmowy przycisk stopu, złapał za biały fartuch mężczyznę wyglądającego na lekarza
(którym Issacs
rzeczywiście był) i przypierając go do ściany, wrzasnął: 130

background image

- Mój syn ma chore nerki i jak mu szybko nie dacie lekarstwa, to umrze. Już zapadł w
śpiączkę, więc rusz dupę,
bo wam zamorduję to kosmiczne kurestwo na noszach. Jasne?! Issacs zawisł o ładnych
kilkanaście centymetrów nad podłogą, gdyż Russell uniósł go do poziomu swego wzroku.
Medyk wyczuł też zapach alkoholu z ust napastnika, ale mimo wszystko zachował spokój.
- Mój brat potrzebuje zastrzyku z hydrocortizonu, a w najgorszym razie z insuliny – dodał
długowłosy chłopak,
pierwszy raz w żydu dumny z ojczyma.
- Kora nadnercza, czyli choroba Addisona – mruknął Issacs. - W tej torbie mam
cortecosteroid, więc jak byś tak
pan mnie łaskawie postawił, to mógłbym się tym zająć.
Co prawda nie cieszyła go utrata możliwości wzięcia udziału w najsłynniejszym badaniu w
dziejach Ziemi, ale
Okun potrafił poradzić sobie z początkami, a na resztę powinien już zdążyć. Dzieciak
niczemu nie był winien,
dlatego należało dać mu zastrzyk i mieć spokój.
- 0’Haver i Miller, chodźcie ze mną – polecił. - A pan prowadź do małego! W POBLIŻU
ANAHEIM Jasmine odnalazła nie naruszoną autostradę i skierowała się na południe. Z uwagi
na rannych (głównie Pierwszą Damę) nie jechała szybciej niż pięćdziesiąt kilometrów na
godzinę, by uniknąć wstrząsów. Słońce świeciło pomarańczowo przez warstwę dymu i kurzu,
a okolica wyglądała całkiem zwyczajnie, bez śladu zniszczeń. Niewielki ruch w obu
kierunkach i zbliżający się wieczór działały odprężające. W tej atmosferze Jasmine prawie
udało się zapomnieć, co przeżyła.
Złudzenia skończyły się w chwili, gdy skręciła na wyjazd do El Toro. Co prawda napotkam
wcześniej ludzie
mówili, że baza została zaatakowana, ale Jasmine miała nadzieję, iż ocalał ktoś, kto mógłby
zająć się Marilyn
Whitmore. Zakładała też, że przy odrobinie szczęścia zdoła odnaleźć Steve’a. Jednak im
bliżej bazy była, tym tym
bardziej traciła wiarę – zniszczenia stawały się coraz większe, aż sama jezdnia w końcu
zamieniła się w trasę moto-
crossu. W pewnym momencie Jasmine dostrzegła kilkoro dzieci myszkujących po rumach.
Podjechała bliżej i nie
wysiadając zawołała:
- Wiecie, gdzie jest baza El Toro?
- To jest El Toro! - odkrzyknął jakiś brzdąc. Nie przekonana ruszyła w dalszą drogę – po stu
metrach nagle
stanęła wyłączyła silnik. Z przodu było widać resztki budynku, a na jego potrzaskanym
frontonie napis:
WITAMY W EL TORO -
BAZIE LOTNICZEJ UNITED STATES MARINĘ CORPS. TU STACJONUJE
JEDNOSTKA „BLACK
KNIGHTS”
131
Wysiadła i rozejrzała się wokół: poza tą pokruszoną betonową ścianą nie ocalało praktycznie
nic – całą
powierzchnię wypełniały ruiny i zgliszcza, gdzieniegdzie wystawały fragmenty murów czy
ziały głębsze kratery
wybite w ziemi.
Siadła i rozpłakała się.

background image

STANOWISKO DOWODZENIA zostało umieszczone w betonowym schronie położonym
czterdzieści pięć metrów
pod pustynią Neva-da, czyli w centrum doświadczeń Rejonu 51. Pomieszczenie świetnie
nadawało się na siedzibę
głównego sztabu, ponieważ było bardzo dobrze wyposażone w przeróżne monitory –
dotychczas właśnie stąd
obserwowano próbne loty rakiet i innych doświadczalnych maszyn. W dodatku coraz mniej
nowoczesnej techniki
komunikacyjnej nadal działało, w miarę jak napastnicy niszczyli łączność satelitarną.
Do techników Rejonu dołączyli łącznościowcy z Air Force One. Jeden z nich wpadł na
pomysł, by wykorzystać
CB do zbierania informacji. Jeepy i numery miały ich pod dostatkiem, a amatorów tego typu
łączność nie brakowało
nigdzie na świecie, toteż wkrótce wymontowane z samolotów urządzenia zaczęły dostarczać
aktualne wiadomości.
Niestety, nie napawały optymizmem – zniszczono znaczną część instalacji wojskowych,
głównie lotniczych, i
kolejną partię trzydziestu sześciu miast. Te pierwsze padły ofiarą myśliwców, drugie zaś
niszczycieli, które po
unicestwieniu jednego miasta ruszały nad następne. Nawet tu, pod ziemią, ludzie zaczynali się
bać. Powoli
uświadamiali sobie, że wróg nie zadowoli się wyłącznie sukcesem militarnym, że chodzi mu
o podbój całej planety.
Nimziki też odczuwał strach, choć zdecydowanie bardziej lękał się utraty władzy niż
fizycznej śmierci, ponieważ
niemal całe życie spędził na osiąganiu coraz większej siły politycznej i na coraz
potężniejszym jej wykorzystaniu.
Tymczasem im dłużej trwał atak obcych, tym bardziej jego pozycja słabła. Sytuacja stawała
się więc bardzo
niebezpieczna, zwłaszcza że jak dotąd nie nastąpiły żadne reperkusje zatajenia prawdziwego
zadania Rejonu 51, a
dyrektor CIA doskonale wiedział, że nastąpią.
Do centrum przylegała sala, którą przerobiono na gabinet dowództwa, czyli miejsce gdzie
można było w spokoju
się naradzić.
- Masz jeszcze jakieś asy w rękawie? - Grey powitał wchodzącego do gabinetu dyrektora
CIA.
- Pudło, i dobrze o tym wiesz.
- Może tak, ale też nieźle pamiętam wczorajszą naradę w Białym Domu. Nawet się nie
zająknąłeś o istnieniu
Rejonu 51, dlatego teraz już wolę sprawdzać, czy masz coś do powiedzenia.
- Dałem Whitmore’owi najlepszą radę, jaką znam: uderzenie nuklearne. Gdyby mnie
posłuchał, nie
znaleźlibyśmy się tutaj, bo nie byłoby takiej
132
potrzeby. A jeśli chodzi o Rejon 51, to orientowałem się jedynie, że pół wieku grzebią tu w
jakimś wraku bez
konkretnych efektów.
- Pieprzysz! - warknął Grey, zniżając głos. - Po trzydziestu sześciu wybuchach nie istniałaby
już połowa Ziemi!

background image

A pierdoły, że czegoś nie wiesz, zachowaj dla podwładnych, jeśli jeszcze ich masz! Tak w
ogóle, to kiedy sam
zamierzałeś nas łaskawie poinformować o wszystkim?! Przez ciebie, gnoju, zginęło parę
milionów cywilów, że nie
wspomnę o kilkuset naszych najlepszych pilotach!
- Przestań mnie obrażać i obwiniać o ich śmierć! - parsknął Nim-ziki. - Pilot ma płacone za...
Wejście Whitmore’a przerwało tak ładnie zapowiadającą się awanturę. Prezydent podszedł do
wiszącej na ścianie
mapy, która została uaktualniona zgodnie z ostatnimi meldunkami. Czarnymi kółkami
zaznaczono na mej zniszczone
miasta i bazy.
- Atlanta, Sacramento i Filadelfia – mruknął Whitmore. - Potwierdzone?
- Jezu! -jęknęła Connie, stając za prezydentem.
- Potwierdzone – przyznał Grey. - Bazy wojskowe są trudniejsze do zweryfikowania, ale
wychodzi sensowny
obraz ruchów obcych.
- To znaczy?
- Niszczyciel, który zaatakował Waszyngton, posuwa się wzdłuż wybrzeża Atlantyku w
stronę zatoki. - Grey
podszedł do mapy. -Ten znad Los Angeles robi rajd wzdłuż Zachodniego Wybrzeża, a ten
znad Nowego Jorku
zmierza ku Chicago. Przed ruszeniem niszczyciela wyrąbują korytarze, uderzając w cele
militarne myśliwcami,
których liczba zależy od wielkości namierzonego obiektu. Nie działają na oślep: to nie ulega
najmniejszej
wątpliwości. Przykładowo, niszczyciel znad Paryża najpierw rozniósł kwaterę główną NATO,
a dopiero później
zajął się Amsterdamem. Śledzili nas od lat i doskonale wiedzą jak, kiedy i gdzie zadać nam
najdotkliwsze dosy.
Żebyśmy to wcześniej wiedzieli...!
Ostatniemu zdaniu towarzyszyło wymowne spojrzenie pod adresem Nimziki’ego, będące
mieszaniną pogardy i
wściekłości.
- Jakimi siłami jeszcze dysponujemy? - Whitmore był zły, ale rozładowanie się i tak na razie
by nic nie dało: z
dyrektorem CIA rozliczy się w przyszłości (jeśli naturalnie takowa nastąpi).
- Generalnie pozostało jakieś piętnaście do dwudziestu procent, ale to różnie wygląda w
poszczególnych
rodzajach wojsk: marynarkę mamy prawie nie tkniętą, a lotnictwo niemal całkowicie
zniszczone – odparł Grey. -
Jeszcze jedna sprawa: biorąc pod uwagę tempo, w jakim działają, za mniej więcej trzydzieści
sześć godzin
wszystkie większe miasta świata przestaną istnieć.
Whitmore nalał sobie szklaneczkę wody, wypił połowę i stwierdził rzeczowo: 133
- To się nazywa eksterminacja.
Zanim ktokolwiek w pomieszczeniu zdołał się odezwać, rozległo & pukanie do drzwi. W
progu stanął major
Mitchell.
- Panie prezydencie, przyprowadziłem pilota, z którym chciał pa rozmawiać.
- Proszę go wpuścić!

background image

Steve wszedł w tym samym stroju, w którym wędrował prze pustynię – przepoconym
podkoszulku, lotniczych
butach i dość sfatygo wanych spodniach. Kapitan zwykle miał lekkiego fioła na punkd
swojego wyglądu, toteż
obecna sytuacja była dla niego bardziej ni;
niezręczna.
- Kapitan Steven Hiller melduje się na rozkaz! - oznajmił, prężąc si< niczym struna i salutując
jak na przysiędze.
- Spocznij! - Whitmore uśmiechnął się, oddając honory. - To za szczyt poznać pana,
kapitanie. Spisał się pan dziś
doskonale.
- Dziękuję, panie prezydencie. Starałem się dobrze wypełniać swoj< obowiązki.
- Jaka jednostka?
- „Black Knights” z El Toro. United States Mannę Corps.
- Słyszał pan kiedyś o „Hellcatach” z Fort Bragg? Steve uśmiechnął się lekko. Wiedział, że
podczas wojny w
Zatoce Whitmore dowodził „Hellcatami”, ale w tym miejscu i czasie nie spodziewał się
podobnego pytania.
- Słyszałem, panie prezydencie – przyznał.
- A konkretnie co pan słyszał, kapitanie?
- Że to najlepsza jednostka myśliwska, zaraz po „Black Knights”. Teraz obaj uśmiechnęli się
ze zrozumieniem.
- A gdzie pański jeniec, kapitanie? - Whitmore zmienił temat.
- W izolatce medycznej. Jest przygotowywany do zabiegu – wtrąci] Mitchell. - Lekarze są
dobrej myśli: powinien
przeżyć.
- No cóż, nie widzę w tym powodu do radości, ale zobaczymy, czego się od niego dowiemy –
mruknął kwaśno
Whitmore. - O ile w ogóle się czegoś dowiemy.
Sygnał był wyraźny, toteż wszyscy zaczęli się zbierać, ale nim jeszcze Whitmore opuścił
pomieszczenie, polecił
Greyowi:
- Dopilnuj, by kapitan miał wszystko, czego potrzeba.
- Proszę wybaczyć, sir – zwrócił się Steve do generała, gdy tylkc prezydent zniknął za
drzwiami. - Chciałbym
wrócić do El Toro.
Tutaj nie widział dla siebie zajęcia, a jeśli ktoś z jego ludzi przeżył to był w bazie. Poza tym
istniała możliwość,
że Jasmine jednak tan dotarła...
- Przykro mi, chłopcze. - Mina Greya wskazywała, że faktycznie jesi mu przykro. - Zdaje się,
że nie miałeś
jeszcze okazji się dowiedzieć: dziś w południe El Toro przestało istnieć...
134
Steve stał, nie mogąc wykrztusić słowa, i patrzył jak Grey podąża w ślad za pozostałymi.
POMARAŃCZOWOKRWAWY KSIĘŻYC oświetlał drogę wśród ruin, gdy Jasmine i Dylan
wrócili do obozowiska
rozświetlonego niewielkim ogniem. Godzinę wcześniej wyruszyli na poszukiwania i dotarli
do kafeterii, która
miała podziemny magazynek. Ile zdołali z niego zabrać, tyle nieśli ze sobą, resztę
zamaskowali kartonami i

background image

gruzem. Ponieważ jedzenie było w puszkach, Jasmine zebrała pogięte łyżki oraz noże i po
dotarciu do ogniska
zaczęła otwierać konserwy. Podczas jej nieobecności dowodzenie przejął milczący
mężczyzna. Jasmine z uznaniem
stwierdziła, że tymczasowy zastępca odwalił kawał dobrej roboty: Marilyn leżała pod osłoną
ściany, na posłaniu z
kartonu i ubrań, a zrolowana marynarka służyła Pierwszej Damie za poduszkę. Ognisko było
niewielkie, ale profes-
jonalnie zrobione, a obok piętrzył się zapas drewna na noc.
- Doskonale się pan spisał – pochwaliła Jasmine. - Zaraz będzie kolacja.
Mężczyzna bez słowa odebrał jej nóż i puszki. Najpierw otworzył kompot dla Dylana, który
natychmiast
zabrał się za posiłek. Marilyn próbowała wstać, ale z jękiem opadła na posłanie. Sądząc po
odgłosach w płucach,
żonie prezydenta zaczął zbierać się tam płyn, co powodowało ataki gwałtownego kaszlu.
- Proszę się nie ruszać. - Jasmine pomogła rannej wygodnie się ułożyć. - Rano znajdziemy
pomoc, obiecuję.
Sama w to nie bardzo wierzyła, ale musiała coś mówić, zwłaszcza że Dylan znajdował się w
pobliżu.
- Ma pani ślicznego synka... - zaczęła Pierwsza Dama słabym, ale wyraźnym głosem. - Czy
jego ojciec tu
stacjonował?
- Prawdę mówiąc, nie był jego ojcem, ale miał dużo dobrych chęd 3 ^i całkiem niezłe
referencje... - Jasmine
znów łzy napłynęły do oczu. Ę ; - Czym się pani zajmuje? - Marylin wyczuła nastrój swej
opiekunki,
więc zmieniła temat. E - Jestem tancerką. ; - Klasyczną?
- Egzotyczną -odparła, ciekawa reakcji dystyngowanej rozmówczyni. O - Och...
przepraszam.
, - Nie ma za co. Zajęde dobre jak każde inne, a pieniądze lepsze niż łj gdzie indziej. Ani się
nie wstydzę obecnej
profesji, ani nie jestem z niej •ri dumna. Muszę utrzymać siebie i synka.
‘ - A co z przyszłością? - spytała Marilyn Whitmore. - Co będzie, gdy szaniec się skończy?
Iii Jasmine
uśmiechnęła się ponuro: sama wielokrotnie zadawała sobie to pytanie, ale nadal pozostało ono
bez odpowiedzi.
135
- Przyznam, że nie wiem, ale teraz przyszłość jest chyba dla każdego wielką tajemnicą.
- Mamo, mogę jeszcze? - Dylanowi najwyraźniej nadal dopisywał apetyt, mimo że opróżnił
już jedną puszkę.
- Chodź no tu na chwilkę. - Sześciolatek posłusznie wykonał polecenie, mając nadzieję na
repetę.
- Chcę, żebyś poznał Pierwszą Damę.
- No pięknie! - Pierwsza Dama uśmiechnęła się delikatnie. - A ja byłam pewna, że nikt mnie
nie rozpoznał.
- Cóż, muszę wyznać, że głosowałam na konkurencję pani męża.
DOKTOR OKUN odsunął nieco twarz od obiektywu kamery wideo i powiedział wyraźnie:
- To nagranie zaczyna się o szóstej czterdzieści pięć po południu czwartego lipca. Podmiotem
zabiegu jest obcy,

background image

którego statek przymusowo lądował na pustyni około dziewiątej rano. Jak widać, „pacjent”
wydaje się dość słaby.
Faktycznie. Mierzący dwa i pół metra stwór leżał nieruchomo, przypięty pasami do stołu
operacyjnego. Jedynie
krótkie macki na twarzy słabo drgały; cztery zaś, przypominające płetwy i mające od dwóch
do czterech metrów
długości, bezwładnie przylegały do korpusu.
Sala operacyjna była hermetyczna, ale wyposażona w kilka sporych okien z pancernego szkła.
Wychodziły one
na gradarnię, w jaką zamieniono salę odpraw. W razie potrzeby zabiegowi mogła przyglądać
się większa liczba osób
bez zachowania wymogów antyseptyczności. Całe pomieszczenie zbudowano prawie pół
wieku temu, i prawdę
mówiąc, po sekcji ostatniego z rozbitków mało kto sądził, by miało znaleźć jeszcze podobne
zastosowanie.
Oprócz O’ ona wewnątrz znajdowali się: anestezjolog, doktor Jenny, oraz dwóch
pielęgniarzy, Colin i Patrick.
Jeden manipulował coś przy zbiorniku podłączonym do skomplikowanej aparatury serią
przezroczystych rur, drugi
wręczył Okunowi młotek i dłuto. Przyrządy z wyglądu przypominały narzędzia chirurgiczne,
ale rozmiarami
bardziej by pasowały do stolarni.
- Monitory podłączone? - upewnił się Okun. - Doskonale. W takim razie zaczynamy.
Najpierw musimy wyjąć
obcego z biokombinezonu, by stwierdzić, jakie obrażenia odniósł podczas przymusowego
lądowania. To bowiem, co
widzimy, to jest właśnie kombinezon. Został zrobiony z zabitej i wypatroszonej żywej istoty.
Usunięto zeń organy
wewnętrzne i mózg, pozostawiając muskulaturę oraz kościec, dzięki czemu właściwy obcy
swobodnie się weń
mieści. Tak czaszka jak klatka piersiowa posiadają szew, który umożliwia zakładanie i
zdejmowanie kombinezonu.
Ponieważ nie znamy zasady otwierania tego pancerza, musimy zrobić to na chama.
136
Aha, jeszcze jedno; obcy jest mniejszy, toteż nie istnieje obawa uszkodzenia go podczas tej
fazy zabiegu. Nadal
jednak nie wiemy, w jaki sposób obcy przekazuje polecenia, oraz dlaczego biokombinezon
nie ulega degeneracji czy
procesowi rozkładu. Jeśli wewnątrz znajdziemy zdrowy okaz, być może otrzymamy
odpowiedź na te pytania. Panie i
panowie, do dzieła!
W przeciwieństwie do szefa pozostała trójka najwyraźniej wolała mieć całą tę procedurę jak
najdalej za sobą,
toteż trójka pomocników prawie odetchnęła z ulgą, gdy Okun serią solidnych ciosów rozłupał
czaszkę. Po chwili
uderzeniom poddała się również klatka piersiowa. Obaj pielęgniarze natychmiast zaczęli
rozciągać pękniętą materię.
- O Jezu! -jęknął Patrick, przerywając rozkładanie mięśni na stole. -Śmierdzi jak czysty
amoniak! Musimy
otworzyć drzwi!

background image

Prawie dopadł do zabezpieczonego klawiaturą zamka, gdy Okun wrzasnął przeraźliwie:
- Stój, do cholery! Możemy wypuścić jakiegoś wirusa. Po to są filtry i system wentylacyjny.
Zamiast się miotać,
podkręć go po prostu! Jenny, przygotuj sto jednostek pentotalu sodu, na wypadek gdyby nasz
klient zaczął rozrabiać.
Pentotal sodu, jak wyszło przy pierwszym badaniu, okazał się bardzo skutecznie działającym
na przybyszów
środkiem wspomagającym. Okun zignorował krztuszących się jeszcze współpracowników i
skupił uwagę na obcym.
We wnętrzu kombinezonu właśnie ukazał się szczyt czaszki. Naukowiec rozciął mięśnie
piersi i rozerwał całość tak
dalece, aż ukazała się żarówkopodobna głowa z parą pozbawionych powiek, czarnych oczu.
Skóra miała żółtą barwę
i była pokryta żelatynowatą mazią, być może przewodnikiem impulsów między obcym a
kombinezonem. Gdy lekarz
pochylił się niżej, oczy obcego pozostały nieruchome, ale zadrgał nos, nieco przypominający
dziób. Jedna macka z
części twarzowej powoli owinęła się z siłą niemowlaka wokół palca Okuna, na co ten, prawdę
mówiąc, nie bardzo
zwrócił uwagę. »^
- No! - sapnął z ulgą Colin, wracając do stołu, przy którym już dawało się oddychać. -
Cholera, na Księżyc umieli
polecieć, a ze smrodem człowiek sobie nie potrafi poradzić.
- Uwolnijcie mnie – wyszeptał nagle Okun, nie kierując tej prośby do nikogo konkretnego.
- Słucham? - Patrick zrobił zdziwioną minę. Pozostali spojrzeli pytająco na szefa, który
patrząc w przestrzeń,
spokojnie dodał:
- Dobra, zabierzmy go, ja...
- Doktorze! Dobrze się pan czuje?!
Okun spojrzał na nich zaskoczony i powiedział zwykłym tonem:
- Nic mi nie jest. Chyba ten smród dał mi się we znaki.
- Macki zaczynają przejawiać aktywność – poinformowała Jenny. -Dać mu zastrzyk? 137
- Nie. Zły pomysł. Bez zastrzyk. - Okun ponownie wpatrywał się w śdanę, mówiąc nieco
dziwnie obojętnym, nie
swoim głosem. -Zdjąć pasy.
Pomocnicy byli przyzwyczajeni do ekscentrycznych zachowań szefa, ale w takim stanie
jeszcze go nie oglądali,
toteż żadne się nie ruszyło. Okun tymczasem rozejrzał się uważnie, jakby pierwszy raz był w
pomieszczeniu, po
czym niespodziewanie złapał się wolną ręką za głowę, krzyknął i zatoczył się gwałtownie.
Jenny szturchnęła
Patńcka, wskazując na długą mackę, która uwolniła się z pasów i owinęła wokół nadgarstka
Okuna, tuż ponad
rękawiczką chirurgiczną.
- Teraz! - poleciła.
Patńck przejechał po szyi obcego sporym tamponem nasyconym spirytusem, a Jenny wbiła w
oczyszczone z
żelatyny miejsce igłę i nacisnęła tłok strzykawki. Prawie natychmiast macka trzymająca
Okuna śmignęła nad stołem,

background image

trafiła lekarkę w szyję i posłała ją na drugą stronę sali w fontannie krwi. W następnej
sekundzie zerwała pasy
przytrzymujące tułów, wyrywając je wraz z nitami, i opadła z trzaskiem na szczyt czaszki
Patńcka, który zdążył
zrobić krok ku drzwiom. Nim ciało pielęgniarza z rozłupaną głową dotknęło podłogi, obcy
wstał, a Colin złapał
jedyną broń jaką miał pod ręką, czyli skalpel. Zaczął dziko nim wywijać cofając się, aż
dotknął plecami ściany.
Stopy biokombinezonu zastukały po posadzce, a trzy macki wystrzeliły ku pielęgniarzowi:
dwie unieruchomiły jego
ramiona, a trzecia, zakończona kościaną naroślą, przebiła mu serce. Zalane krwią dało Colina
runęło, przewracając
zbiornik z płynem. Naczynie pękło, a rury łączące je z aparaturą medyczną zostały całkowicie
pozrywane. Jedna z
nich doprowadzała parę pod sporym ciśnieniem, dlatego w ciągu paru sekund sala operacyjna
wypełniła się gęstą
mgłą.
Przez cały ten czas Okun ani się nie poruszył, ani nie jęknął.
Gdy opar mgły przesłonił szyby, zareagowały trzy osoby: major Mitchell i dwaj ochroniarze
prezydenta. Ci
ostatni mieli już w dłoniach broń, więc Mitchell zostawił w spokoju swój pistolet i podszedł
do okna, pod którym
mieścił się intercom.
- Doktorze Okun, słyszy mnie pan? - spytał uruchamiając urządzenie. - Jeśli tak, proszę się
odezwać.
Odpowiedziała mu cisza.
- Panie prezydencie, musimy... - zaczął major, odwracając się do Whitmore’a, ale przerwało
mu głośne łupnięcie
w szybę.
Zakrwawiona głowa doktora Okuna zetknęła się z pancernym szkłem. Macka obcego
przyciskała ofiarę tak
silnie, że nie sposób było określić, czy lekarz żyje czy nie. Z lekko otwartych ust
nieszczęśnika wydobył się głos
niczym ostatnie tchnienie:
- Wypuśś mnie...
- Nie możemy go zostawić... -mruknął Mitchell.
138
- Zostawimy, jak będziemy musieli! - warknął Grey podchodząc. -Okun, słyszy mnie pan?!
Wargi naukowca poruszyły się powoli i już nieco wyraźniej wyartykułowały:
- ...zabiję... puścić mnie... natychmiast!
Grey jako pierwszy zrozumiał, co zaszło – w jakiś sposób obcy kontrolował ciało Okuna,
wykorzystując jego
struny głosowe i aparat mowy do nawiązywania kontaktu. Tymczasem zadziałał zawór
bezpieczeństwa, odcinając
dopływ pary. W sali operacyjnej zaczęło się przejaśniać. Macka trzymająca Okuna była
najdłuższa – reszta dała
kosmity wisiała przy kracie systemu wentylacyjnego, gorączkowo próbując ją rozerwać.
Metalowe pręty okazały się
jednak zbyt solidne, toteż obcy zeskoczył na podłogę, a wewnątrz para znikała szybciej, gdy
przestał blokować

background image

wyciąg.
Po raz pierwszy obserwatorzy mogli w miarę wyraźnie obejrzeć wroga. Stał na środku
pomieszczenia i
najwyraźniej zastanawiał się, co dalej począć. Rozcięty do mostka biokombinezon zwisał
bezwładnie podtrzy-
mywany przez kręgosłup. Jego wszystkie macki zachowały swą sprawność. Z rozdętego
kombinezonu wystawała
jedynie część głowy.
- Uwolnij de mnie! - Głos brzmiał wyraźnie, a wypowiedź była jak najbardziej poprawna
gramatycznie: obcy
uczył się piorunem.
- Najpierw odpowiesz na kilka pytań! - warknął Whitmore, zbliżając się do okna. - Po co tu
przybyliśde? Czego
chcede?
Z głośnym siorbniędem obcy poprawił się w biokombinezonie, nieco wyżej unosząc swe
dało, i także podszedł
do okna.
- Powietrze. Woda. Jedzenie. Słońce – oświadczył przez Okuna.
- Mamy ich pod dostatkiem – przyznał Whitmore, przejmując inicjatywę. - Skąd
przybywade? Gdzie jest wasz
dom?
- Tu! Nasz nowy dom!
- A przedtem? Gdzie byliśde przedtem?
- Wiele światów.
- Mamy dość powietrza, wody i słońca. Możemy się z wami podzielić, jeśli potrafide żyć w
pokoju... Wiesz, co
to jest pokój?... Czy musimy ze sobą walczyć?... Nie, to na nic... Słuchaj: czego chcede?
Czego chcede od ludzi?
Tym razem obcy odpowiedział bez pośrednictwa na wpół martwego lekarza. Być może
niewielka dawka
pentotalu, jaką doktor Jenny zdołała mu wstrzyknąć, zadziałała tak jak na człowieka: jako
serum prawdy, a
niewykluczone, że po prostu miał dość i przestał się maskować. Jakikolwiek byłby powód,
telepatyczny potok
informacji zalał umysł Whitmore’a. Proces przekazywania wiadomości odbywał się szybko,
cicho i bez żadnych
emocji.
W dągu kilkunastu sekund w umyśle prezydenta przewinęły się obrazy wojen i podbojów
kilkunastu planet,
planowej eksterminacji mieszkańców
139
i bezwzględnego grabienia podbitego terenu ze wszystkiego, co tylko dało się wykorzystać.
Obcy byli czymś
porównywalnym jedynie z szarańczą, tyle że działali na kosmiczną skalę i posiadali wysoki
iloraz inteligencji.
Interesowało ich tylko jedno: znaleźć planetę nadającą się do zamieszkania i opanować ją w
dowolny sposób. Fakt,
czy na wybranym obszarze żyją jakieś istoty, me miał żadnego znaczenia: one nie były im do
niczego potrzebne,

background image

choć chętnie korzystali z wiedzy i techniki podbitej rasy. Potem żerowali na tym, co zdobyli,
jak długo starczyło
surowców, energii i miejsca, gdyż rozmnażanie się stanowiło jeden z priorytetów.
Równocześnie przygotowywali
zapasy na drogę i poszukiwali kolejnego żerowiska. Gdy dotychczasowe zostało ogołocone
do cna, cała banda
ładowała się do statku-bazy, zapadała w sen i ruszała w drogę. Po dotarciu do kolejnego celu
dyżurni budzili
pilotów, w drugiej kolejności żołnierzy, i przystępowali do następnej inwazji, jeśli planeta
była zamieszkana. A
najczęściej była. Podbój przebiegał według utartego schematu: najpierw zaskakującym
atakiem z powietrza
niszczono największe skupiska tubylców oraz ich wojsko, potem wysadzano desant,
kontynuując eksterminację.
Niedobitki wykańczano jakby od niechcenia albo wymierały same – obcym zdawało się to
obojętne, byle tylko
tubylcy przestali być widoczni czy dokuczliwi. W ten sposób człowiek traktował karaluchy.
A nikt nigdy me zamierzał negocjować z karaluchami.
Natłok informacji był tak wielki, że Whitmore chwycił się oburącz za głowę, stracił
równowagę i z wrzaskiem
bólu runął na plecy. Korzystając z zamieszania, obcy zaatakował. Najprawdopodobniej z
umysłu Okuna zaczerpnął
informacje o stanie sali, w jakiej przebywał, i zdecydował się sforsować najsłabszy jej
element, czyli stare szyby
pancerne. Wiedział, że drzwi mogły być zablokowane od zewnątrz. Macką zakończoną
kościaną naroślą uderzył z
całych sił w ogniskową szyby. Na środku pojawiło się pęknięcie, które promieniście rozeszło
się ku ramie. Jeszcze
jeden albo dwa razy i będzie wolny...
Grey usłyszał za plecami podejrzany trzask, obejrzał się i dostrzegł pajęczynę pęknięć
pokrywających szybę oraz
mały otworek w jej środku. Nie zwlekając ani sekundy, skoczył w bok i ryknął:
- Zabić go!
U Mitchella i obu agentów Secret Service zadziałały odruchy. Major zdążył kucnąć, gdy
pierwsze pociski kaliber
9 milimetrów uderzyły w szkło – pancerne już tylko z nazwy. Każdy z ochroniarzy był
uzbrojony w standardowy
pistolet automatyczny beretta 92 kaliber 9 mm o pojemności magazynka piętnaście nabojów.
Czterdzieści pięć
pocisków tego kalibru błyskawicznie rozbiło szybę i dokładnie podziurawiło obcego (wraz z
kombinezonem i
doktorem Okunem), a siła ognia posłała go na przeciwległą ścianę. Cała sala została
zakrwawiona i częściowo
zdemolowana. Obcy legł na stercie rozbitej aparatury, Okun osunął się martwy na podłogę w
pobliżu okna. Nim
rozwiał się dym, pistolety zostały ponownie
140
przeładowane, a członkowie ochrony czekali gotowi do oddania kolejnej serii.
Tyle że me było już do kogo strzelać.

background image

Nieco ogłuszony Grey wstał potrząsając głową. Widząc, że wszyscy jak oniemiali stoją przy
leżącym
prezydencie, wrzasnął:
- Odsuńcie się, dajcie człowiekowi odetchnąć! Whitmore powoli usiadł, masując bolące
skronie.
- Kosmiczna szarańcza... - wykrztusił. - Telepaci, cholera... Podróżują z miejsca na miejsce,
zdobywają tereny, a
potem obżerają do cna...
Powoli wstał, opierając się na ramieniu jednego z agentów, i nieco pewniejszym głosem
polecił Greyowi:
- Za kwadrans odbędzie się narada. Spróbuję opowiedzieć wszystko dokładniej, ale obawiam
się, że pozostało
nam tylko jedno: atak nuklearny. Na żadną łaskę z ich strony me ma co liczyć! Proszę zwołać
odpowiednie osoby.
Grey uważnie przyjrzał się prezydentowi, nie kryjąc zdziwienia: jeśli nawet wybuchy, jako
napowietrzne, nie
zniszczą planety, to opad radioaktywny w krótkim czasie zabije wszystko, co żywe na jej
powierzchni i w wodzie.
Przekonany, że Whitmore nie zwariował, Grey zasalutował i oznajmił:
- To zajmie trochę czasu, a teraz proponuję, by pan przeszedł do gabinetu przy centrum, panie
prezydencie!
Mijając dyrektora CIA, generał dostrzegł na jego twarzy pełen zadowolenia uśmieszek.
WSZYSCY BIWAKUJĄCY wokół hangaru uważali Steve’a za prawdziwego bohatera. Poza
tym był on jedynym
wojskowym, z którym mogli pogadać, wartownicy bowiem milczeli jak głazy zgodnie z
rozkazem majora Mitchella.
Dostarczyli żądaną ilość wody, wpuszczali po dwóch do toalet i udawali, że wszystko jest w
porządku. Wieczorem
Steve’owi udało się wyjść na zewnątrz pod pretekstem sprawdzenia stanu zdrowia Troya
Casse’a.
Jednak prawdziwy cel wypadu stanowiły dwa helikoptery transportowe typu UH-1D Huey,
zwane od czasów
Wietnamu „Slickami”. Zanim wszakże dotarł do maszyn, musiał uścisnąć dziesiątki rąk i
odpowiedzieć na wiele
pytań dotyczących zaistniałej sytuacji. Helikoptery stały trzysta metrów od wartowników.
Steve wylatał na
„Slickach” masę godzin, jako że nadal były to najpopularniejsze (choć już nie bojowe)
wiatraki w siłach zbrojnych.
Kapitan Hiller podszedł do najbliższego transportowca, wdrapał się do kabiny, po czym
szybko włączył silnik.
Całość zaskoczyła od pierwszego przełączenia. Oba wirniki – górny i tylny – zaczęły się
zgodnie obracać.
Początkowo zdawało się, że nikt nie zwrócił na to szczególnej 141
uwagi, ale zaraz potem w otwartych drzwiach kabiny pojawiła się lufa M-16 wycelowana w
pierś pilota.
- Wyłaź, i to już! - polecił trzymający broń żołnierz. Chłopak miał z osiemnaście lat. Mimo
bojowego
oporządzenia i broni nie wyglądał na zbyt pewnego siebie, toteż Steve zapiął pasy i oznajmił:
- Kapitan Steven Hiller z United States Marinę Corps. Mówi się do mnie: sir! Pożyczam tę
maszynę na kilka

background image

godzin.
- To jest... nie może pan tego zrobić, sir! Typowe dla oficera zachowanie Steve’a zupełnie
zbiło młodego żoł-
nierza z tropu.
- Lepiej się zdecyduj! - krzyknął Hiller, zwiększając obroty. - Albo mnie zastrzelisz i trafisz
pod sąd, albo
zmiataj stąd, bo startuję!
- Będę miał kłopoty! -jęknął wartownik, opuszczając broń.
- Jak każdy, synu. Wrócę, to wszystko wyjaśnię! - odkrzyknął Steve i widząc nadjeżdżającego
jeepa,
wystartował.
Ledwie helikopter nabrał wysokości, pilot skierował go na zachód.
NA NARADZIE OSTATECZNIE zapadła decyzj a o przystąpieniu do ataku nuklearnego.
Wieść o tym rozniosła się po
budowli w piorunującym tempie, wywołując u wszystkich stan depresji. Nikomu nie
spodobało się takie
rozwiązanie, ale ogólnie uznano, że innego nie ma, więc należy pogodzić się z losem.
Bliska łez Connie szukała spokojnego kąta, by się wypłakać, i przypadkiem przez okna
jednego z biur zobaczyła
Davida. Wędrował tam i z powrotem, perorując zawzięcie. Zaintrygowana, weszła do środka i
stwierdziła, że David
przemawia do na wpół opróżnionej butelki scotcha, którą odkrył w jednej z szuflad.
- Widzę, że już słyszałeś – powiedziała, zamykając za sobą drzwi.
- A, witam serdecznie! - David uniósł butelkę. - Proponuję toast za koniec świata! Popił z
gwinta i wręczył flaszkę Connie.
- Nie podjął łatwo tej decyzji – powiedziała dcho.
- Kochanie, tylko mi nie mów, że nadal wierzysz w Toma.
- To porządny gość.
- Pewnie. - Siadł na obrotowym krześle i zakręcił się mocno. - A ty zostawiłaś dla niego taki
skarb, czyli mnie.
O, pardon; nie dla niego, tylko dla kariery.
- Doskonale wiesz, że nie tylko o to chodziło: nadarzyła mi się życiowa szansa. Jedyna, żeby
nie zmarnować
żyda, żeby zrobić coś ważnego!
- Nie byłem zbyt ambitny jak na twój gust – przyznał z autoironią. -Za dużo ołowiu w dupie,
żeby się wdrapywać
po szczeblach kariery.
- Mogłeś robić, co chdałeś. Dostawałeś mnóstwo ofert: badania, nauka, przemysł. Do wyboru,
do koloru! -
wybuchnęła. - Zmarnować taki talent!
142
- No taak... ten David Levinson, owszem, zdolny, ale wszystko, do czego doszedł, to praca dla
jakiejś sieci kablowej. Co za
wstyd: tyle talentu poszło w błoto. - David całkiem nieźle naśladował znajomy głos. -W nosie
mam wstyd i ludzkie gadanie. A
me przyszło ci do głowy, że po prostu robiłem to, co mi się podobało?
- I nie pragnąłeś dokonać czegoś naprawdę istotnego? Czegoś specjalnego?!
- Sądziłem, że robię „coś naprawdę specjalnego” - powiedział poważnie i wstał.
Connie uświadomiła sobie, że gdy ona mówiła o pracy, David o małżeństwie, i że jej wywód
bardzo go zranił.

background image

- Nie wiem, czy to cokolwiek zmieni, ale nigdy nie przestałam de kochać – powiedziała
miękko.
- Zdaje się, że to nie brak miłości był naszym głównym problemem, co? - wrócił do ironii i
zawartości butelki.
Connie zrozumiała, że się nie dogadają – ona chciała pogodzić się z jedynym mężczyzną,
którego darzyła głębokim uczuciem,
mając nadzieję, że jedno wybaczy drugiemu, nim wszystko się skończy. On natomiast jak
zwykle w przypadku problemów
zamknął się w sobie, by zapomnieć. Z braku zajęda ucieczką stał się litr czteroletniego johny
walkera. Czując pod powiekami łzy,
wyszła, dcho zamykając za sobą drzwi.
GREY ZDOŁAŁ ZORGANIZOWAĆ uderzenie nuklearne szybdej niż się spodziewał, a to
dzięki dowódcom z San Antonio. Z baz
lotniczych otaczających miasto zapobiegliwie rozśrodkowali wszystkie AWACS-y i latające
cysterny. Dwa tuziny AWACS-ów
krążyły nad Stanami Zjednoczonymi i okolicą, przynajmniej częśdowo zastępując satelity
łączno-śdowe i przekaźniki radarowe.
Wróg, zajęty przeprowadzaniem ataków, najwyraźniej nie zwródł uwagi na podejmowane
działania. Jedną z pierwszych
informacji, jakie AWACS-y uzyskały dzięki temu improwizowanemu systemowi, był
pochodzący od Whitmore’a rozkaz o
uderzeniu nuklearnym.
Dla pewnośd zdecydowano, że akcję przeprowadzi lotnictwo, posługując się
niewykrywalnymi dla radaru bombowcami
strategicznymi NOR-THROP B-2. W przedągu kwadransa od potwierdzenia rozkazu i
skoordynowania czasu ataku cztery
maszyny tego typu wystartowały, zachowując całkowitą dszę radiową, by osiągnąć pełne
zaskoczenie.
Ledwie wieść o tym dotarła do prezydenta, pognał on czym prędzej do centrali i od samych
drzwi spytał:
- Ile czasu zostało do odpalenia?
- Około sześdu minut, panie prezydende – poinformował go jeden z radiooperatorów. -
Dokładnie jednak nie wiadomo,
ponieważ obowiązuje dsza w eterze.
143
- Proszę nawiązać łączność ze wszystkimi maszynami! - polecił Whit-more. - Nie chcę żadnej
pomyłki: bombę
ma odpalić samolot, który jest najbliżej celu. Jeśli atak się uda, następne zrobią to samo. Jeśli
nie, niech natychmiast
zawracają.
Operator wystukał kod uaktywniający odbiorniki bombowców, przez co mógł za
pośrednictwem AWACS-ów
sprawdzić ich pozycję. Najbliżej była maszyna mająca za cel niszczyciel nadlatujący na
Houston i ona właśnie
dostała rozkaz ataku.
- Generale Grey, czy są jakieś wieści z innych państw? - spytał Whitmore.
Grey dostał też rozkaz uzgodnienia ataku z wszystkimi posiadaczami bomby atomowej.
Chodziło o to, aby
zapobiec wymianie rakiet po pierwszej eksplozji, co w przypadku braku informacji mogło
nastąpić jako reakcja na

background image

atak.
- Mam potwierdzenia od większości, zgodzili się poczekać. - Mina Greya częściowo wyrażała
zadowolenie, a
częściowo złość: jak każdy żołnierz generał me lubił zmiany rozkazów, ale jako człowieka
cieszyło go odwleczenie
egzekucji. - Obawiam się jednak, że nic już nie uratuje Houston...
- Zgadza się, sir! - zameldował radarzysta. - Niszczyciel zawisł nad miastem, sir! Nikt nie
zareagował – Houston i tak należało uznać za stracone. Teraz mogli tylko czekać na meldunki
od AWACS-a latającego nad Zatoką Meksykańską i ewentualnych obserwatorów z ziemi,
jeśli rozkazy dotarły do nich na czas.
MIESZKAŃCY HOUSTON nie tracili czasu. Miasto było w dziewięćdziesięciu procentach
wyludnione, nim
niszczyciel znalazł się nad jego przedmieściami. Naturalnie nie uniknięto ofiar, ale śmierć
kilku tysięcy
stratowanych czy przejechanych wydawała się niewielką tragedią w porównaniu z
unicestwieniem kilku milionów,
gdyby nie nastąpiła ewakuacja. Podobnie rzecz się miała w Kobe, Chicago, Hanowerze i
innych miastach, ku którym
kierowały się niszczyciele.
Luk bombowy B-2 otworzył się i samosterujący tomahawk z głowicą atomową odłączył się
od bombowca
przypominającego nietoperza. Przez sekundę rakieta leciała obok samolotu, po czym jej silnik
zaskoczył, czujniki
odnalazły punkt, w którym się znajdowała, oraz cel, na jaki została zaprogramowana. Smukły
kształt pomknął ku
pojazdowi obcych.
- Poszła! - oznajmił pilot, zamykając komorę bombową i kładąc maszynę w ciasny skręt, by
znaleźć się jak
najdalej od miejsca eksplozji.
Zgodnie z planem, żeby zminimalizować zniszczenia w mieście, cruise zaatakował od góry,
tak aby główną siłę
wybuchu pochłonął kadłub napastnika.
144
Samego wybuchu nikt na pokładzie AWACS-a nie obserwował, jako że wszyscy cenili swoje
oczy. Przyrządy
poinformowały załogę o eksplozji niemal natychmiast. Po paru sekundach nad miastem
wyrósł potężny grzyb.
Dłuższą chwilę potrwało, nim kurz, dym i zakłócenia zniknęły na tyle, by można było ocenić
skuteczność ataku. W
końcu pilot przerwał milczenie radiowe.
- Tu Observer One, Houston zostało częściowo zniszczone, natomiast cel pozostał nie
uszkodzony. Nadal posuwa
się ku centrum miasta i, prawdę mówiąc, wygląda jakby nic się nie stało...
Nastąpił całkowity szok: ostatnia broń zawiodła. Po nieudanym ataku nuklearnym pozostało
już tylko popełnić
masowe samobójstwo, ale na razie nikt nie był na to psychicznie przygotowany.
- Proszę odwołać pozostałe maszyny. - Głos Whitmore’a przerwał niemal idealną dszę, jaka
zapadła w centrum. -
1 oby nasze dzied nam wybaczyły!

background image

- Inne rakiety mogą mieć więcej szczęścia! - zaprotestował Nimziki. -Jeden z niszczycieli
kieruje się nad
Montreal, zanim tam dotrze, zaatakujemy go kilkoma głowicami! Nie wolno nam się
poddawać!
- Powiedziałem, że atak został odwołany! - powtórzył Whitmore, siadając ciężko w fotelu.
Nie ulegało wątpliwości, że nie powstrzymają napaści, ale z tego, co wiedział od badanego
przybysza, inwazja
ciągnęła się latami, a więc należało przemyśleć strategię oporu. Przede wszystkim trzeba było
znaleźć nową
lokalizację dla broni jądrowej, gdyż położenie dotychczasowych silosów i składów obcy na
pewno znali. Kiedy cała
populacja najeźdźców znajdzie się na Ziemi, powinno pozostać przy życiu wystarczająco
wielu ludzi, by
równocześnie odpalić głowice. Ludzkość i tak czekała zagłada – przy szczęściu jej koniec
będzie także końcem rasy,
która ją wymordowała...
JAŚMIN E OBSERWOWAŁA przygasające ognisko, walcząc z ogar-niającym ją snem.
Wokół czaiło się zbyt wiele
niebezpieczeństw, choć zdawała sobie sprawę, że są one coraz bardziej wytworem jej
wyobraźni niż
rzeczywistością. Obok spał milczący mężczyzna, a jego chrapanie zagłuszało wszelkie inne
odgłosy.
Dlatego też w pierwszej chwili była pewna, że odległy warkot silnika helikoptera, jaki
usłyszała, jest wyłącznie
złudzeniem. Dźwięk jednak narastał, toteż ocknęła się i nasłuchiwała. Maszyna
najprawdopodobniej poszukiwała
Pierwszej Damy, ale dlaczego zapuściłaby się tak daleko od wraku? Jasmine stwierdziła, że
popełniła błąd,
przyjeżdżając do El Toro, lecz ogarnięta paniką po ataku obcych, nie myślała zbyt logicznie...
Samokrytykę
przerwał jej blask reflektorów, który zapłonął na niebie -światło przeszukiwało teren bazy, a
więc może jednak nie
był to taki najgorszy pomysł. Zerwała się na równe nogi, złapała najbardziej rozżarzony
kawał drewna z ogniska, po
czym zaczęła nim rozpaczliwie
10 – Dzień Niepodlegtośd 145
wywijać. Huk silnika oraz łoskot wirnika obudziły pozostałych. Oni także natychmiast wzięli
się do nadawania
wszelkiego rodzaju sygnałów: wymachiwali polanami, wreszcie co sił w piersiach
podskakiwali wysoko.
Chwilę później zalał ich blask pokładowego reflektora i helikopter zniżył się do lądowania.
Gdy osiadł na ziemi
w pobliżu ocalałych uciekinierów, pilot wyłączył rażące światło. Jasmine podbiegła do kabiny
i na moment
całkowicie ją zamurowało. Jednak szok minął równie szybko jak przyszedł. Dziewczyna
wpadła w objęcia Steve’a,
śmiejąc się i płacząc równocześnie.
- Spóźniłeś się! - oznajmiła oskarżycielsko, gdy przestali się całować.
- Wiem, jak lubisz dramatyczne wejścia! - powiedział, przekrzykując hałas silnika.

background image

Razem wyładowali nosze, położyli na nich Marilyn Whitmore i przy pomocy milczącego
mężczyzny wsunęli je
do helikoptera. Ranna dostała ataku kaszlu zakończonego krwotokiem. Steve wątpił, by
dożyła do spotkania z
mężem. Jednak z nikim nie podzielił się swoimi obawami.
- Lecimy do Nevady, zabierasz się z nami? - spytał milczącego pomocnika, ale ten przecząco
pokręcił głową. -
Wolna wola, bracie. Jaś, wskakuj, bo Boomer i Dylanjuż są na pokładzie!
- Naprawdę nie poleci pan z nami? - spytała Jasmine mężczyznę. Zamiast odpowiedzi
wskazał na rannych,
których zebrali po drodze. Bez słowa wręczyła mu kluczyki od ciężarówki i zwięźle
poinformowała, gdzie znaleźć
wejście do podziemnego składziku z puszkami. Na koniec spojrzała mu w oczy i powiedziała
dcho:
- Nazywam się Jasmine Dubrow. A pan? Spojrzał na nią ze smutkiem, jakby nie zrozumiał.
- Jasmine, wsiadaj! - ryknął Steve.
Już bez chwili zwłoki wskoczyła na fotel drugiego pilota i zapięła pasy. Steve wystartował, a
ona nadal obserwowała
malejącą postać przy ognisku.
DOKTOR ISSACS czuł się jak maratończyk, któremu w ostatniej chwili przesunięto metę.
Od trzydziestu godzin
był na nogach. Przy Marilyn Whitmore robił, co mógł, ale wiedział, że jego wysiłek skazany
jest na fiasko. Jednak
cały czas się uśmiechał. Przestał dopiero wtedy, gdy zasnęła.
Wyszedł dcho z pokoju i od razu natknął się na prezydenta. Whitmore z córką na ręku żwawo
maszerował ku
lekarzowi. W ślad za nimi podążała Connie i jeden z agentów ochrony.
- Jak ona się czuje? - spytał Whitmore.
Issacs spojrzał na niego wymownie i zwródł się do dziecka:
- Założę się, że ty jesteś Patrycja Whitmore.
- A skąd wiesz? - Sześdolatkę nadal zaskakiwał fakt, że jest rozpoznawana przez
nieznajomych.
146
- Twoja mama mi powiedziała. Leży w tym pokoju i pragnie cię zobaczyć, ale musisz mi
obiecać, że nie będziesz
jej mocno ściskała, bo jest bardzo chora.
Ledwie Whitmore postawił córkę na nogi, dziewczynka wystartowała, jakby nie docierały do
niej żadne słowa.
- Przykro mi, ale nic nie można zrobić – powiedział cicho Issacs do prezydenta. - Gdyby
natychmiast udzielono
jej fachowej pomocy, to może... ale też me na pewno.
Pat poradziła sobie z drzwiami i była już przy łóżku, gdy ojciec z lekarzem stanęli w progu.
Marilyn zrobiła co
mogła, by objąć córeczkę, a ta, pamiętając o przestrodze lekarza, tylko poklepała mamę po
brzuchu.
- Tak się baliśmy, mamusiu... Nie wiedzieliśmy, gdzie jesteś...
- Moja mała...
Issacs gestem nakazał pielęgniarkom opuścić pokój, by rodzina została sama. Marilyn nie
wyglądała na

background image

umierającą, ale Whitmore nie chciał się oszukiwać. Opinia Issacsa była jednoznaczna.
Podszedł i usiadł obok łóżka.
- Kotku, poczekaj na zewnątrz – powiedział do córki. Po chwili namysłu Patrycja pocałowała
mamę i wyszła na
korytarz,
gdzie czekała Connie. Ledwie za córką zamknęły się drzwi, uśmiech rannej zniknął, a w
oczach pojawiły się łzy.
- Tak się boję, Tom...
- Hej, uszy do góry. - Whitmore delikatnie ujął jej dłoń. - Lekarz mówi, że z tego wyjdziesz.
- Zawsze wiedziałam, kiedy kłamiesz... - wyszeptała, uśmiechając się smutno.
A potem w pokoju zapadła cisza...
GDY ŻONA PRZESTAŁA oddychać, Whitmore wyszedł blady jak trup, z zaczerwienionymi
oczyma. W korytarzu, w
pewnej odległości, stała spora grupka ludzi, ale przeszedł między nimi niczym automat, aż
stanął przed Jasmine.
- Przykro mi — powiedziała, zanim zdążył się odezwać. - Gdybym się pospieszyła...
- Niczego by to nie zmieniło – przerwał jej stanowczo. - Chciałem podziękować za opiekę
nad żoną. Jest pani
bardzo dzielną kobietą. Panu, kapitanie, także dziękuję. Przynajmniej mogłem się z nią
pożegnać.
Steve bez słowa zasalutował.
- Mama śpi? - spytała Patrycja.
Whitmore wziął córeczkę na ręce i zrozumiał, że nie potrafi, przynajmniej na razie,
powiedzieć jej prawdy.
- Tak, kotku – odparł, przytulając dziecko. - Mama śpi...
147
ZANIM CONNIE ODNALAZŁA Juliusa i przekonała go do rozmo-wy z synem, David
zdążył zamienić biuro w
pobojowisko. Gdy Julius wszedł, syn właśnie wywrócił lodówkę i seńą celnych kopnięć
porozrzucał po podłodze
krzesła.
- Davidzie! Co ty robisz, do cholery?! - parsknął Julius. - Natychmiast przestań! David
usłuchał ojca, bo mu się skończyła inwencja, ale wyjaśnił z godnością:
- Jak to, co robię?! Bałagan, me widzisz?!
- Owszem. Trudno nie zauważyć takiego bajziu – odparł Julius. - Ale ja się pytam: dlaczego?!
- A dlaczego nie? I tak będziemy się nurzali w odpadkach, na dodatek świecących. - Dla
dodania wagi temu
stwierdzeniu wysypał zawartość kosza. - Musimy zniszczyć warstwę ozonową i zatruć
powietrze! Może jak
wystarczająco spieprzymy tę planetę, to jej nie zechcą.
David skoncentrował się na kubku po kawie stojącym na skraju biurka. Wziął zamach i
spróbował go skopnąć.
Jak należało oczekiwać, chybił o kilkadziesiąt centymetrów i z łoskotem wylądował na tyłku
w samym środku kupy
śmieci.
- Muszę przyznać, że zrobiłeś niezły początek: ten pokój można oficjalnie uznać za dokładnie
zanieczyszczony -
stwierdził Julius, podziwiając rękodzieło potomka. - Teraz spokojnie mogę dać się zabić tym
Marsjanom, bo jak
przyjdzie rachunek za sprzątanie i renowację biura, to i tak mnie nagła krew zaleje.

background image

David leżał na podłodze, jęcząc i obejmując głowę, co na Juliusie wywarło niewielkie
wrażenie. Z grubsza
oczyścił fragment wykładziny i siadł obok syna. Przez chwilę zastanawiał się nad właściwym
doborem słów.
Podejrzewał bowiem, że powodem desperacji David a jest raczej Connie, niż uderzenie
jądrowe.
- Widzisz – zaczął wolno – każdy kiedyś traci wiarę. Ja na przykład od śmierci twej matki nie
rozmawiałem z
Bogiem.
David przestał zawodzić i podejrzliwie spojrzał na ojca, zaskoczony tą rewelacją.
- Czasami jednak trzeba być wdzięcznym za to, co jeszcze pozostało.
- A niby za co ja mam być wdzięczny? - parsknął David, tracąc zainteresowanie.
- Na przykład za zdrowie... -W tej chwili jedynie to przyszło Juliuso-wi do głowy. - Nadal
jesteś w pełni sił
cielesnych i umysłowych, choć bardziej to pierwsze.
Argument był naciągany; David ponownie zaczął jęczeć, ale Julius złapał go za ramię i
pociągnął do pozycji
pionowej.
- Poszukaj no kurtki. Znajdziemy coś ciepłego do picia. Wiesz, że procenty zawsze źle na
dębie działały: jeszcze
złapiesz grypę albo inną zarazę.
Z pewnym oporem David dał się postawić i nagle zamarł, najwyraźniej myśląc o czymś
intensywnie.
148
- Coś ty powiedział? - spytał nagle ze śladem uśmiechu.
- Właśnie stwierdziłem, że zachowujesz się poniżej wszelkiej krytyki i zaproponowałem,
abyśmy poszukali
twojej kurtki.
- Ale co potem powiedziałeś? - David z natężeniem wpatrywał się w widoczny za oknem
myśliwiec obcych.
- Że się zaziębisz?
- Ojciec! To jest to! Osłabienie obrony!... Tato, jesteś genialny! Julius przyjrzał mu się długo,
starannie i
podejrzliwie, zastanawiając się, czy tej opinii o zdrowiu psychicznym nie wypowiedział aby
w złą godzinę.
SPORO WYSIŁKU kosztowało Juliusa przekonanie Connie, że David wytrzeźwiał, a co
ważniejsze wpadł na
całkiem niezły pomysł. W końcu mu się to udało i Connie poszła do Whitmore’a i poprosiła,
by zajrzał do bunkra, bo
David ma pewną koncepcję walki z obcymi.
Whitmore, zaintrygowany informacją, natychmiast zjawił się na platformie obserwacyjnej.
- Pani Spano, o co tu właściwie chodzi? - spytał zniecierpliwionym tonem Nimziki, mimo iż
dotarł na miejsce
ostatni.
- Naprawdę się nie orientuję – odparła głośno Connie, by cała ekipa mogła ją usłyszeć. -
Wiem tylko, że David
chce zademonstrować wszystkim coś istotnego, a związanego z tym statkiem.
- Więc niech to łaskawie zrobi – parsknął Nimziki. - Mamy ważniejsze rzeczy na głowach.
Connie ugryzła się w język, by nie powiedzieć czegoś niemiłego dyrektorowi, choć dupek
sam się o to prosił.

background image

Milcząc jednak zawzięcie, podeszła do Whitmore’a dyskutującego z Greyem.
- Ten talerz lata w kosmosie? - zainteresował się Dylan siedzący na rękach u Steve’a.
- Lata – zapewnił go pilot.
Z kabiny wygramolił się David. Dał ostatnie instrukcje technikowi, który w niej pozostał, i
żwawym krokiem
ruszył do platformy.
- Co ciekawego odkryłeś? - Tym razem w głosie prezydenta nie było wyzwania. W ciągu
ostatnich dwóch dni
zbyt wiele przeżył, by dalej próbować okazywać swą wyższość. Teraz mówił po prostu jak
przestraszony człowiek.
- Panie i panowie, chłopcy i dziewczęta! - Zaczął niczym świętej pamięci doktor Okun. -
Przygotowałem pewien
mały pokaz.
Z pobliskiego kosza na śmieci wyjął puszkę po jakimś napoju, podszedł do myśliwca i
postawił ją na górnej
powierzchni płata. Następnie wrócił do zgromadzonych i dał sygnał technikowi, który coś w
kabinie przełączył, a
potem uniósł w odpowiedzi kciuk.
- Majorze Mitchell, czy z miejsca, w którym pan stoi, trafi pan w tę puszkę? - spytał David.
149
Mitchell, widząc wzruszenie ramion Whitmore’a, wyjął pistolet i z klasycznej pozycji
strzeleckiej nacisnął spust.
Huknął strzał. Kula zrykoszetowała od pola siłowego, by z głośnym brzękiem odbić się od
metalowej platformy w
górze. Nagle wszyscy stracili entuzjazm do pokazu.
- O cholera! Zupełnie zapomniałem o jednej rzeczy – przyznał Da-vid. - Jak widać, puszka
jest chroniona przez
pole i nic jej nie możemy zrobić.
- O tym już zdążyliśmy się przekonać kosztem trochę większego eksperymentu – warknął
Nimziki. - Może byśmy
tak przeszli do sedna?
- Właśnie to robimy. Otóż, skoro nie da się przebić pola, należy je obejść. Niestety pole
otacza obiekt, tworząc
wokół niego kulę. Proszę o chwilę cierpliwości.
Nie przestając mówić, David podszedł do wózka, na którym stał laptop połączony
przewodami z kabiną, a
konkretnie z urządzeniem sterującym polem siłowym. Wstukał polecenie i spojrzał na
zegarek.
- Teraz, panie majorze, proszę jeszcze raz spróbować. Zwróćcie państwo uwagę, że mój
pomocnik w kabinie nie
poruszył się i z jego punktu widzenia nic się nie zmieniło.
Mitchell niechętnie sięgnął po broń, gdyż kolejny strzał z rykoszetem w betonowym bunkrze
nie był szczytem
jego marzeń.
- Momendk! - Steve podszedł do najbliższego załomu betonu i umieścił tam Dylana.
Większość obecnych również wyszukała sobie kryjówki. Mitchell odczekał, aż wszyscy
znajdą się, gdzie chcą, i
ponownie nacisnął spust. Huknął strzał. Puszka zniknęła ze skrzydła, lądując na posadzce,
kula zaś utkwiła w ścianie
po przeciwnej stronie bunkra.

background image

- Jak pan tego dokonał? - Grey był pod wrażeniem.
- Zaraziłem go. - David uśmiechnął się przy pełnym poparciu rozpromienionego Juliusa. -
Dokładniej mówiąc,
wprowadziłem wirus do komputera sterującego polem. Efekt tych zabiegów widzieliście
przed chwilą.
Obrócił laptopa, prezentując wykres na ekranie. Whitmore skinął głową ze zrozumieniem.
Grey, który zawsze
podejrzliwie traktował komputery mimo dużej z mmi styczności, uważnie przyjrzał się
Davidowi, po czym spytał:
- Chce pan powiedzieć, że zdoła unieszkodliwić wszystkie pola siłowe ich pojazdów?
- Oczywiście. Dokładnie w taki sposób, w jaki oni użyli przeciwko nam własnego systemu
łączności satelitarnej -
przyznał skromnie David. - Jeśli umieszczę wirusa w systemie statku-bazy, zostanie on
przesłany do niszczycieli i
dalej do myśliwców przez ich własny system łączności. Wszystkie pola siłowe zostaną
wyłączone prawie
równocześnie. W dodatku można tak zaprogramować wirus, by nastąpiło to o określonej
przez nas godzinie.
150
- Przykro mi rozwiewać te wspaniałe perspektywy – Nimziki wyprostował się, gdyż na ekran
komputera
spoglądał z góry, zza osłony – ale mam jedno małe pytanko: jak pan zamierza wprowadzić
wirus do systemu statku-
bazy? Wątpię, by korzystali z Internetu.
- Należy po prostu wydostać się tym myśliwcem poza atmosferę i zadekować w bazie –
odparł spokojnie David,
jakby to było naprawdę oczywiste i zrozumiałe dla każdego średnio rozgarniętego osobnika.
Na wspomnienie lotu na Księżyc oczy Steve’a dziwnie rozbłysły. Postawił Dylana na rampie
i dcho zbliżył się do
grupy skupionej przy komputerze. David tymczasem rozwinął jedno ze zdjęć statku-bazy,
jakie dostał od generała
Greya. Ponad siedmiokilometrowy kolos czekał spokojnie za Księżycem, aż niszczyciele
utorują drogę inwazji – tak
przynajmniej donosiły ostatnie informacje, przesłane przez obserwujących go satelitów,
zanim zostały one
zniszczone.
- Tu – wskazał David, dając Whitmore’owi jeden z rogów do potrzymania, jako że fotografia
miała rozmiary
dużego plakatu. - W niszczycielu są to wrota hangaru, a oni we wszystkich przypadkach
posługują się tymi samymi
zasadami konstrukcyjnymi.
- On ma rację – oświadczył Steve, przerywając pełne sceptycyzmu milczenie. - Kiedy
przelatywałem koło nich
nad Los Angeles, wrota były otwarte i widziałem potężny hangar. Myśliwce parkowały w
gronach czy skupiskach
wokół jakiejś kolumny albo wieży, stojącej w samym środku. Przypominało to przekrój
gigantycznej papryki.
- Według doktora Okuna, z którym się zgadzam, ta płetwa na górze jest jakby olbrzymim
interface’em.

background image

Oczywiście oprócz tego służy do zaczepienia maszyny w miejscu dokowania – dodał David. -
Połączenie z
centralnym komputerem statku-bazy mamy więc załatwione automatycznie, wystarczy tylko
zająć pierwsze wolne
miejsce w hangarze na jego pokładzie.
- Jezu! To brzmi jak scenariusz wyjątkowo tandetnej space-opery! -jęknął Nimziki. - Nie dość
że plan jest
idiotyczny, to jeszcze opiera się bardziej na pobożnych życzeniach niż na faktach!
- Ile czasu wirus zdoła utrzymać wyłączone pole? - Grey całkowicie zignorował wypowiedź
szefa CIA.
- Tego akurat nikt nie może przewidzieć – odparł David. - To zależy od sprzętu, systemu i
programisty. Trudno
określić, jak szybko odkryją wirus oraz ile czasu zajmie im zneutralizowanie go, ale na pewno
potrwa to kilka minut.
Wirus jest stosunkowo prosty, bo nie znam wystarczająco ich systemu.
- I myśli pan, że skoordynujemy atak na całym świecie, mając do dyspozycji pięć minut?! -
Nimziki potrząsnął
głową.
- Jest to jedyna realna szansa od początku tego konfliktu, a na szczęście nadal działa łączność
z Azją – zwrócił
mu uwagę Grey. -Pozbawiając najeźdźców tych cholernych osłon, możemy ich załatwić.
151
Nimziki przestał się uśmiechać – ogarnęła go złość; wymysł jakiegoś fanatyka traktowano
poważnie, a jedyny
sensowny plan, jego własny oczywiście, skreślono po zaledwie jednej próbie. Najchętniej
wysłałby na Księżyc całą
tę bandę, a potem nakazał uderzenie jądrowe. A ponieważ nie było to możliwe, zagrzmiał:
- Nie wierzę, żeby ktoś poważnie brał pod uwagę taki nonsens! Nie mamy sił ani środków na
tego typu
kontratak, nie mówiąc już o tym, że wszystko zależy od wraku, który co prawda został
poskładany ale nie
sprawdzony. A na dodatek ciekawe, gdzie znajdziemy pilota – samobójcę umiejącego
obsługiwać sprzęt kosmiczny.
- Hm... wydaje mi się, że ja mógłbym spróbować – stwierdził spokojnie i niespodziewanie
Steve. - Widziałem, do
czego są zdolne te maszyny, a doświadczenie w lataniu mam spore. Za pańskim
pozwoleniem, panie prezydencie,
chciałbym zaryzykować.
- Przecież to składak po kraksie! - wybuchnął Nimziki. - Nawet me wiemy, czy jest zdolny do
lotu!
- Więc się przekonajmy. - David zdążył już zorganizować grupę techników. - Panowie,
zwolnijcie klamry!
Latający talerz przymocowano do betonowego piedestału stalowymi zaciskami, które me były
ruszane od lat, ale
wspólnym wysiłkiem członków ekipy dało się je kolejno otworzyć. Gdy rozbrzmiał ostatni
szczęk zwalnianego
zacisku, dwudziestometrowy myśliwiec uniósł się w górę. Przez chwilę niepewnie
balansował, po czym
znieruchomiał cztery metry ponad posadzką.

background image

- Są jeszcze jakieś wątpliwości? - spytał David, nie czekając, aż pozostali wyjdą ze stanu
osłupienia.
Tym razem nawet Nimziki zapomniał o protestach. Ciszę przerwał dopiero głos Whitmore’a:
- Cóż, to ryzykowny pomysł, ale bez ryzyka nie odnosi się sukcesów. Nagle wszyscy mieli
coś do powiedzenia.
David podszedł do platformy obserwacyjnej i pociągnął Steve’a za nogawkę, przerywając mu
obserwację maszyny.
- Naprawdę myślisz, że potrafisz tym latać? - spytał z rozbrajającym brakiem wiary w
umiejętności pilotażowe
rozmówcy.
- A ty naprawdę uważasz, że potrafisz zrobić to, co naopowiadałeś? -zrewanżował się Steve. -
Dotarcie do celu to
łatwiejsza część zadania.
CONNIE, GREY i WHITMORE szli do centrum, omawiając szcze-góły planu. Koordynacja
ataku stanowiła
najtrudniejszą część całej operacji. Pierwszy raz od czterdziestu ośmiu godzin zaistniała jakaś
nadzieja.
- Stać! - krzyknął ktoś tak rozkazującym tonem, że ochroniarz odruchowo sięgnął po broń.
Jednak jej nie wyjął, widząc spieszącego za prezydentem dyrektora CIA.
152
- Co on znowu wymyślił? - mruknęła Connie. Nimziki stanął przed Whitmore’em, ignorując
pozostałych, i jak
zwykle w sposób maksymalnie złośliwy oświadczył lodowatym głosem:
- Rozumiem, że śmierć żony wytrąciła pana z równowagi, panie prezydencie, ale to me
powód, by popełniać
kolejny błąd! Obiektywna analiza sytuacji z wojskowego punktu widzenia...
Ciągu dalszego nie było, gdyż Whitmore bez uprzedzenia złapał Nimzikiego za klapy i
szczelnie docisnął do
ściany.
- Do tej pory zrobiłem tylko jeden błąd: utrzymałem na rządowej posadzie taką glistę jak pan.
Na szczęście mogę
ten błąd naprawić:
jest pan zwolniony, Nimziki! - warknął Whitmore i puścił go, robiąc jednocześnie krok w tył.
- I jeszcze jedno:
trzymaj się pan z daleka ode mnie, albo każę pana aresztować jako osobę zagrażającą
bezpieczeństwu państwa!
Zaskoczony Nimziki poszukał wzrokiem wsparcia, ale widząc reakcje Greya i Connie, nie
odezwał się słowem.
Whitmore tymczasem zrobił w tył zwrot, jakby nic nie zaszło, i podjął przerwany przez
Nimzikiego temat.
- Chcę, żeby major Mitchell wydał rozkaz sprawdzenia wszystkich samolotów stojących na
terenie bazy i zajął
się znalezieniem do nich pilotów.
- On nie może tego zrobić! - dobiegło z tyłu: najwyraźniej Nimziki odzyskał głos.
- Właśnie zrobił! - odpaliła z niekłamaną satysfakcją Connie, spoglądając przez ramię.
CZTERECH BRYTYJSKICH PILOTÓW w przepoconych kombi-nezonach walczyło z
dokuczliwym upałem panującym
w Arabii Saudyjskiej. Skryli się pod namiotem, który dawał choć odrobinę cienia, i czekając
na rozwój wydarzeń,

background image

raczyli się napojami chłodzącymi. Pozostawanie na pustyni bez picia oznaczało powolną
śmierć, a umierać nikt w
okolicy nie chdał. Przebywali na międzynarodowym lotnisku polowym, gdzie zebrały się
maszyny i dokąd
ściągnięto pilotów rozmaitych nacji. Z czterech Anglików jedynie Reginald Cumming
stacjonował w pobliskim
rejonie i miał pojęcie o Bliskim Wschodzie, toteż został dowódcą grupy. Pozostali po prostu
dostarczali samoloty do
bazy w Khamis Moushait, gdy nastąpił atak. Reg, co ważniejsze, znał trochę arabski i
wiedział, jak rozmawiać z
przedstawicielami okolicznych nacji, by nikogo nie obrazić, o co było wyjątkowo łatwo.
- Gdy przelatywaliśmy koło Malty, słyszeliśmy Amerykanów -odezwał się Thomson. -
Mówili otwartym
tekstem i bez scramblera. Podobno Syria ma nie naruszony dywizjon gdzieś w okolicy Góry
Golan.
153
- Wzgórz Golan – poprawił go Reg. - Gdyby udało się skłonić ich do współpracy, byliby w
idealnej pozycji, by
nas wzmocnić w walce przeciwko tym przeklętym myśliwcom. Ale z nimi trudno się
dogadać: nie lubią gry
zespołowej.
Nagle ktoś na zewnątrz zaczął wrzeszczeć i prawie równocześnie do namiotu wpadł wysoki,
śniady pilot w
kombinezonie z godłem Jordanii. Gdy Thomson zobaczył, że krzyczący mężczyzna jest sam,
spokojnie wstał,
otrzepał się z piasku i schował broń do kabury. Wolał nie stanowić siedzącego celu, więc
ledwie usłyszał wrzaski, na
wszelki wypadek przewrócił się wraz ze składanym krzesłem, na którym siedział, i sięgnął po
pistolet. Reg spokojnie
wysłuchał wrzasków i poczekał, aż Jordańczyk wybiegnie z namiotu.
- Można wiedzieć, o co mu chodziło? - spytał uprzejmie Thomson.
- Odbierają sygnał nadawany alfabetem Morse’a, ale żaden pacan me potrafi go odszyfrować.
- Nie znają Morse’a? To czego ich tu uczą na kursach wstępnych? -zdziwił się Sutton.
- A może to pułapka?
Reg wzruszył ramionami i jako pierwszy opuścił cieniste schronienie. W upalnym słońcu na
dnie wyschniętego
jeziora parkowała setka odrzutowców, ustawionych nierówno i we wszystkich możliwych
kierunkach, by w razie
potrzeby móc jak najszybciej wystartować.
- Nadal nie mogę w to uwierzyć – przyznał Reg. - Siedemdziesiąt pięć lat rozpaczliwych
zabiegów
dyplomatycznych nie dało nic, a w dwadzieścia cztery godziny po tym, jak te skurwysyny nas
zaatakowały, wszyscy
w okolicy tworzą jedną szczęśliwą rodzinkę.
- Może „szczęśliwą” nie jest najtrafniejszym określeniem – mruknął Thomson, nerwowo
odsalutowując grupie
irackich pilotów, palących w cieniu płatów jednej z maszyn. - Tych tu, dla przykładu,
wolałbym nie mieć w rodzime,
zresztą oni też chyba niezbyt nas kochają.
- A co mają powiedzieć Izraelczycy?

background image

Samolotów izraelskich było najwięcej (naturalnie jeśli nie liczyć maszyn gospodarzy).
Izraelskie F-15 stały
wachlarzem i osobno, a piloci na wszelki wypadek trzymali uzi w zasięgu ręki.
- Co się dzieje? - spytał najbliższy, widząc cały zespół brytyj ski w marszu.
- Podobno dostali sygnał Morse’em i nie wiedzą, co z nim zrobić.
- Mogę dołączyć? - Pilot wyrzucił papierosa i przyspieszył kroku.
- A dlaczego by nie? - odparł z uśmiechem Reg, nie zwalniając. Wewnątrz namiotu
saudyjskiego, będącego
stanowiskiem dowodzenia, znajdowała się cała masa elektronicznych urządzeń
łącznościowych, a piloci praktycznie
ze wszystkich krajów arabskich dyskutowali co najmniej w tuzinie języków. Konwersacje
zamarły na widok
wchodzących, a obecność Izraelczyka z uzi niemal sparaliżowała obecnych. Przez długą
chwilę nikt się nie poruszył.
W końcu Reg miał dość.
154
- Latuklaka ya awlad enho nel mohamey betana – stwierdził, co w dowolnym tłumaczeniu
znaczyło:
„Panowie, spokojnie. To tylko nasz adwokat”.
Zebrani wybuchnęli histerycznym śmiechem. Tylko trzej pozostali Anglicy uśmiechali się
uprzejmie, nie mając
pojęcia, o co chodzi.
- Widać, że przyszedł przygotowany: wziął ze sobą nawet pióro na naboje! - dodał jeden z
Arabów, wywołując
kolejny atak śmiechu.
- Ana shaifho gąb mae kommelhaber betae (Specjalnie zrobiony przez Mossad do
podpisywania oficjalnych
pism) – wyjaśnił z kamienną miną Izraelczyk, używając palestyńskiego slangu.
Salwa śmiechu była tak głośna, że zwabiła pilotów spoza namiotu. Jeszcze dłuższą chwilę
mężczyzna rechotał
gromko, nie mogąc się uspokoić.
- Pięknie, a wracając do rzeczy: co z tym sygnałem? - spytał Reg, ocierając oczy.
Jeden z Saudyjczyków podał mu słuchawki. Jednak zamiast krótkich i drugich sygnałów Reg
usłyszał słaby głos
mówiący po angielsku. Wszyscy obecni umilkli, ciekawi treści komunikatu, ale silne
zakłócenia uniemożliwiały
wyłowienie nawet ogólnego sensu.
- Proszę chwilę poczekać, powtórzą wszystko Morse’em – uspokoił Rega pilot Królewskich
Saudyjskich Sił
Powietrznych, widząc zawiedzioną minę Anglika.
Faktycznie: po kilku minutach głos umilkł, a w słuchawkach dało się słyszeć popiskiwanie
sygnałów Morse’a,
nadawanych wolno, by mógł je zrozumieć nawet średnio wprawny operator. Trochę czasu
zajęło Regowi spisanie
całej depeszy i odcyfrowanie własnych gryzmołów, ale w końcu oznajmił:
- Wiadomość od Amerykanów: chcą zorganiować kontratak.
- Najwyższy czas! - przyznał Thomson. - Jaki mają plan?
- Nie ukrywam, że pomysłowy – odparł Reg z uśmiechem, po czym przeszedł do szczegółów.
NA POLOWYM LOTNISKU, na ziemi Franciszka Józefa za osiem-dziesiątym piątym
równoleżnikiem, stały

background image

dwadzieścia cztery MiG-i 29 z Murmańska. Miały zaatakować niszczyciel, który po
zburzeniu Moskwy kierował się
w stronę St. Petersburga. Misję jednak odwołano po doświadczeniach innych ataków. Nim
piloci zdążyli wrócić do
bazy, została ona zniszczona przez myśliwce wroga. Pozostało więc tylko ukryć się na
polowym lotnisku, nie
obsadzonym nawet przez mechaników jako super tajna baza. Od rana siedzieli w ziemiance,
marznąc i czekając przy
radiostacji na rozkazy.
Około dziewiątej wieczorem któryś z pilotów dyżurujących przy odbiorniku i
przeszukujących częstotliwości
trafił na sygnały Morse’a. Na
155
szczęście sekwencję powtarzano kilkakrotnie, toteż zdołano ją w spokoju zapisać, odcyfrować
i przełożyć.
- Amerykanie twierdzą, że mogą wyłączyć pola siłowe na co najmniej pięć minut – oznajmił
kapitan Czenko,
dowódca grupy.
- Maładcy\ - ucieszył się jego zastępca. - Kiedy chcą atakować? W SAPPORO, na północnym
skraju wyspy Hokkaido, znajdują się cywilne nadajniki i odbiorniki, jedne z najsilniejszych
na świecie. Usytuowane na zboczach gór i odległe o półtora tysiąca kilometrów od studia w
Tokio, mogą operować samodzielnie, co po zniszczeniu stolicy było nader istotne. Technicy
jak zwykle punktualnie przyszli do pracy, mając nadzieje, że na coś się przydadzą. I
rzeczywiście, po niedługim czasie odebrali wiadomość z Rejonu 51.
Po wzmocnieniu, retransmitowali komunikat w kilku różnych językach na teren Azji. Do
właściwej treści
dołączyli komunikat, że atak nastąpi o dziewiątej czasu GMT oraz podali informację, że w
akcji wezmą udział
maszyny japońskie. Tych ostatnich było niewiele, jako że lotnictwo nie stanowiło mocnej
strony japońskich sił
zbrojnych, a na dodatek w obronie Tokio poniosło duże straty. Natomiast oprócz kilku
ocalałych F/A-18 zebrano też
samoloty transportowe i rozpoznawcze. Korzystając z doświadczeń sprzed pięćdziesięciu lat,
rozpoczęto
przerabianie ich na jednostki kamikaze. Ochotników do pilotażu zgłosiło się aż nadto.
Po uzgodnieniu szczegółów z rozmaitymi rządami i grupami lotniczymi, plan akcji nadano na
Hawaje. Stamtąd
za pośrednictwem USS Steiner, będącego o trzysta kilometrów od brzegów Oregonu, dotarł
on do AWACS-a nad
San Antonio i w końcu do Rejonu 51.
W centrum łączności powoli ale stale odbierano potwierdzenia z całego świata i starannie
nanoszono nowe
punkty na mapę.
- Jak nam idzie? - zainteresował się Whitmore, wchodząc do pomieszczenia.
- Lepiej niż można było przypuszczać. - W głosie Greya brzmiało uznanie. Generał niemal z
dumą pokazał
prezydentowi mapę z setkami kolorowych pinezek, z których każda oznaczała minimum
dziesięć zdolnych do akcji
maszyn. - Jeszcze nie przyszły potwierdzenia od wszystkich, ale już obecny stan rzeczy
wygląda obiecująco: co

background image

prawda Europa oberwała równie mocno jak my, ale Środkowy Wschód i Azja mają ponad
pięćdziesiąt procent
lotnictwa gotowego do akcji. No i naturalnie są jeszcze amerykańskie lotniskowce.
- A co z naszym lotnictwem w tym rejonie?
- Tu jest znacznie gorzej: praktycznie wszystkie bazy na zachód od Mississippi zostały
zniszczone wraz z
przeważającą większością maszyn. Z Lackhand uratowało się kilkunastu pilotów, którzy jadą
tutaj. Z Oregonu
nadciąga transport uzbrojenia, poza tym...
156
- Poza tym co?
- Okazuje się, że ta baza posiada niezłą kolekcję samolotów, ale nie mamy wystarczająco
dużo pilotów. Nawet
jeśli ci z Lackhand zdążą na czas...
- No to znajdźcie odpowiednich ludzi! - krzyknął Whitmore z wyrzutem, ponieważ uważał, że
gdyby Grey się
nie opieprzał, skompletowana ekipa już dawno czekałaby na start.
MIGUEL WŚLIZNĄŁ SIĘ do caravanu najciszej jak potrafił-światła były już pogaszone, a
nie chciał budzić Troya.
Gdy zamknął za sobą drzwi i zajął się zdejmowaniem butów, z mroku dobiegł donośny głos
Russella:
- Gdzieś się pałętał? I gdzie się szwenda ta twoja siostrunia?! Miguel włączył światło. Russell
siedział w nogach
łóżka, na którym spokojnie spał Troy. Gniewny ton ojczyma zaskoczył Miguela, ponieważ
całe popołudnie, po
skutecznej akcji ratunkowej najmłodszego, ani razu nie podnieśli na siebie głosu.
- Alicja jest z tym chłopakiem od penicyliny. Siedziałem z nimi trochę, fajny gość – wyjaśnił
Miguel i nim
zaczęły się pytania, zmienił temat. - Jak Troy?
Poskutkowało. Russell spojrzał na śpiącego i uśmiechnął się lekko.
- Śpi jak zabity. Popatrz! - Poklepał malca po policzku. - Zero reakcji. Myślę, że wszystko
będzie w porządku.
Ulga, nie?
- Ano – przyznał Miguel. Nagle zachowanie Russella wydało mu się niepokojąco dziwne. -
Słuchaj: odpowiesz
mi szczerze na jedno pytanie?
- Dobra.
- Piłeś?
Russell uśmiechnął się jak pięciolatek przyłapany na kradzieży batoni-ka. Kilka godzin temu
uroczyście
przysiągł, że nie weźmie alkoholu do ust, póki się nie skończy to całe zamieszanie. Prawdę
mówiąc, i tak nie miał
już co pić.
- Zapomniałem o małym zapasiku w samolocie, wiesz... W kabinie de havillanda walało się
więcej butelek Jacka
danielsa, niż
w sklepie monopolowym po trzęsieniu ziemi. Jedną z nich Russell wyjął zza łóżka.
- Poświętujesz razem ze mną?
Miguel bez słowa wciągnął buty i wyszedł trzaskając drzwiami.

background image

- Wracaj! - zawołał prosząco Russell, choć wiedział, że postąpił nieuczciwie. - Nie wściekaj
się, Miguel!
Casse bardzo chciał się wytłumaczyć, więc ruszył za chłopakiem, widząc, że ten zmierza w
stronę zgrupowania
przyczep. Pod stopami wyraźnie czuł ciepłą ziemię, jako że nie tracił czasu na zakładanie
butów. Gdy dotarł do
centrum zaimprowizowanej wioski na kółkach, zobaczył 157
tam duże ognisko i jeepa z megafonem. Jeden z podwładnych Mitchella właśnie mówił coś do
mikrofonu:
- ...kiedy planujemy kontratak. Ponieważ brak nam ludzi, prosimy, by zgłosili się wszyscy z
jakimkolwiek
doświadczeniem w pilotażu. W pierwszej kolejności interesują nas ochotnicy po wojskowym
przeszkoleniu, ale mile
widziany jest każdy, kto potrafi pilotować samolot.
- Hej! Ja! - ryknął Russell, przepychając się przez słuchających. -Latam, to znaczy tego...
jestem pilotem. Mam
też samolot.
Casse entuzjastycznie wskazał butelką miejsce, gdzie parkował de havilland. Część obecnych
parsknęła
śmiechem – w tym stanie Russell nie zdołałby zapanować nad latawcem, a co dopiero mówić
o odrzutowym
myśliwcu.
- Obawiam się, że nie skorzystamy z pańskiej oferty. - Oficer starał się być uprzejmy, ale na
niewiele się to
zdało, bo Russell i tak się wkurzył.
Ruszył w stronę jeepa, nie zauważając, że para żandarmów stojących przy samochodzie na
jego widok dyskretnie
acz stanowczo złapała za pałki.
- Pan nie rozumiesz: ja muszę wziąć w tym udział. Te skurwiele żyde mi zrujnowały i teraz
mam szansę się
zemścić na tych małych... jak by ich tam nie nazwać! - upierał się Russell.
- Zajmijcie się nim! - polecił dcho oficer. - Żartowniś, cholera... Żandarmi z wprawą złapali
Russella pod
ramiona i wyprowadzili w kierunku, z którego nadszedł. Może zrobili to nie najłagodniej, ale
skutecznie i spokojnie,
całkowicie ignorując jego mamrotanie o porwaniu przed laty.
- Teraz, chłopie, to sam sobą nie potrafisz kierować – warknął jeden z żandarmów, wreszcie
puszczając Casse’a. -
Lepiej się wyśpij. Może jak wytrzeźwiejesz, piłod będą jeszcze potrzebni.
Russell spoglądał za nimi do momentu, gdy wmieszali się w tłumek, po czym uniósł butelkę
do ust. Gdy
ostatecznie dotarło do niego, co robi, wypluł alkohol i dsnął bogu ducha winną flaszkę o
ziemię, aż rozprysnęła się
na kawałki.
PROWADZĄCE DO MAGAZYNU obrotowe drzwi były uchylone, toteż zaintrygowana
Connie pchnęła je i weszła do
środka. Wewnątrz znalazła Juliusa, który na jej widok uśmiechnął się niewinnie.
- Wszędzie de szukam – oświadczyła i umilkła, podejrzliwie podąga-jąc nosem. - Paliłeś?!
Julius z pewną ulgą wypuścił z ust kłąb dymu, a zaraz potem wyjął zza pleców dłoń z

background image

cygarem. - Tylko nie mów nic Davidowi, bo znowu mi zacznie wiercić dziurę w brzuchu.
Wiesz, że ma fioła na punkde zdrowego stylu żyda.
Właśnie w trosce o zdrowie (co prawda Davida) wyruszyła na poszukiwania, toteż bez
wstępów przystąpiła do
rzeczy.
158
- Mam nadzieję, że nie pozwolisz mu na ten idiotyczny pomysł?
- A czyja mogę mu czegokolwiek zabronić? To całkiem dorosły chłopak.
- Raczej duże dziecko, sądząc po jego zachowaniu. Przecież on idzie na pewną śmierć! Julius
spojrzał w sufit i wymownie wzruszył ramionami, doskonale zdając sobie sprawę, iż w tej
kwestii nawet nie ma sensu zaczynać dyskusji z Davidem. Zrezygnowana Connie
wymaszerowała na korytarz. Niestety nie znalazła wsparcia, jakiego się spodziewała.
- Nie powinieneś palić w magazynie – rzuciła na pożegnanie.
CONNIE ODNALAZŁA DAVIDA przy latającym talerzu, gdzie wraz ze Steve’em i
generałem Greyem słuchał
technika wyjaśniającego modyfikacje wprowadzone w maszynie. Jedna z wieżyczek
laserowych umieszczonych pod
spodem kadłuba została zniszczona podczas kraksy; odbudowano ją, ale tylko z zewnątrz,
gdyż samego lasera nie udało się zrekonstruować. Teraz do dwumetrowej „płetwy”
montowano cylindryczną wyrzutnię. Równocześnie grupa techników w błękitnych
kombinezonach sprawdzała dwumegatonowy pocisk z głowicą jądrową, spoczywający na
stalowym wózku. Technicy wraz z pociskiem przylecieli przed kilkunastoma minutami z
arsenału broni jądrowych w Arizonie.
- Staraliśmy się zamaskować wszelkie zmiany. Ale jeśli ktoś zacznie się dokładnie
przyglądać, na pewno je
zauważy. Tym bardziej że rakieta będzie wystawała, bo musi.
Technicy za pomocą ręcznego dźwigu podnieśli rakietę z wózka i ostrożnie zabrali się za
załadowanie jej do
wyrzutni.
- Lepiej niech nikt nie kichnie – poinformował spokojnie szef ekipy. -Musieliśmy
zamontować głowicę. Jest co
prawda nie uzbrojona, lecz gdyby tak nam spadła, to już koniec.
- Mała, a z taką mocą! - stwierdził David, nie ukrywając zdziwienia. Pozostali nieco
zaskoczeni popatrzyli na
młodzieńca, natomiast szef ekipy wyjaśnił:
- To jest laserowo sterowany, samonaprowadzający się na cel pocisk o napędzie rakietowym,
z głowicą
termonuklearną o mocy dwóch mega-ton, przyjacielu. Dlatego kapitan Hiller będzie
startował, jakby miał na
pokładzie z tuzin zgniłych jaj.
David, któremu z wrażenia odebrało mowę, spojrzał wybałuszonymi oczami na Steve’a.
- Łatwizna – zapewnił go pilot z uśmiechem. Korzystając z nadal trwającego oniemienia
Davida, technik
spokojnie skończył swój wywód:
- Schowaliśmy wyrzutnię możliwie najgłębiej, ale okablowania w żaden sposób nie dało się
ukryć, więc je
przymocowaliśmy do kadłuba. Stojąc w pewnej odległości, trudno cokolwiek zauważyć.
159
- A to ma być podłączone do tablicy kontrolnej – bardziej stwierdził niż spytał Grey, biorąc z
pobliskiego wózka

background image

czarne pudełko z przełącznikami.
- Standardowy wyrzutnik tomahawków z B-2 – rozpoznał Steve.
- Zgadza się. Jest tylko jedna różnica: zabezpieczenia pocisku są zaprogramowane tak, by nie
eksplodował
bezpośrednio przy uderzeniu. Dzięki temu będziecie mieli dodatkowe trzydzieści sekund na
odwrót.
David poczuł, że musi skupić się na czymś konkretnym, bo inaczej zaraz zacznie wyć pod
wpływem tej
rzeczowej dyskusji o wybuchach termojądrowych.
- Sprawdzę, jak im idzie z radiem – powiedział, po czym szybko ruszył w stronę drabinki
wiodącej do kabiny.
Steve odruchowo spojrzał na zegarek i jęknął:
- Jezu, David, spóźnimy się!
David i Connie jako jedyni wiedzieli, o czym mówi, toteż uspokoili go zwięźle i pilot wypadł
biegiem z bunkra.
Levinson junior ponownie skierował się ku wejściu do kabiny, gdy głos Connie zatrzymał go
w pół kroku:
- Może czegoś nie pojmuję, ale czy przypadkiem trzydzieści sekund to nie za mało, aby uciec
z zasięgu eksplozji
nuklearnej tej mocy?
- Nie – zapewnił technik. - Odpalą, jak będą odlatywać, a kapitan Hiller jest doświadczonym
pilotem.
Na beton przestał się sypać deszcz iskier ze spawarki i operator uniósł maskę, z
zadowoleniem spoglądając na
Davida:
- To najsilniejszy nadajnik UKF, jaki zdołaliśmy znaleźć. Bez kłopotów powinien przekazać
nam sygnał z
Księżyca, że wirus jest załadowany.
- A potem pozostanie tylko czekać i modlić się, żeby zadziałał...
- Dlaczego ty? - Connie nie przestała mieć wątpliwości. - Sam mówiłeś, że wystarczy tylko
nacisnąć guzik, gdy
obie jednostki się połączą, więc może to zrobić każdy, kto ma zielone pojęcie o komputerach i
jest przeszkolony do
tego typu zadania.
- Wątpię, by ktokolwiek był przeszkolony do „tego typu zadania” -odpalił nieco zaskoczony
David. -A jeśli już
ktoś taki istnieje, to właśnie ja nim jestem, bo nikt inny nie zna tak dobrze tego wirusa. A jeśli
coś nie wypali i w
ostatniej chwili zajdzie potrzeba poprawienia czegoś w programie? Kto to zrobi? Nie da się
przewidzieć takich
rzeczy, w razie konieczności należy improwizować, toteż naprawdę muszę tam lecieć. Wiesz,
że zawsze
podejmowałem wiele starań, by ocalić tę planetę. Teraz mam okazję to zrobić.
Pocałował ją w czoło, po czym skierował się do wejścia do kabiny. Connie obserwowała go z
mieszanymi
uczuciami i w końcu mruknęła:
- Właśnie teraz zaczyna być ambitny.
160
Z PYTANIEM: gdzie można by pożyczyć elegancką kreację, Jasmine została odesłana do
doktor Rosenast. Sadząc

background image

po tonie osób, które ją tam skierowały, panią doktor traktowano jako ostatnią deskę ratunku w
przypadkach
ostatecznych. Jasmine i tak nie miała wyjścia, więc odszukała wskazane drzwi i zapukała. Po
dłuższej chwili z
wnętrza pomieszczenia doszły ją stłumione przekleństwa, a po kolejnej drzwi uchyliły się,
ukazując
sześćdziesięcioletnią damę. Pod narzuconym na ramiona białym kitlem miała ciemnozielony
kostium z doskonałego
gatunkowo jedwabiu. Jasmine szczególną uwagę zwróciła na starannie ułożone włosy
jejmości, rumieńce oraz
błękitne oczy schowane za grubymi okularami. Ogólnie zaś pani Rosenast wyglądała jak żona
Świętego Mikołaja. W
tle było widać fragmenty pomieszczenia stanowiącego połączenie biura z laboratorium i
pokojem mieszkalnym.
Doktor Rosenast uchodziła za jednego z najlepszych na świecie inżynierów-elektryków,
czego nikt by się nie
spodziewał, patrząc na tę kobietę.
- Przepraszam, że pani przeszkadzam, ale...
- Już powiedziałam temu kutasowi, że nie jest gotowe! - warknęła jejmość.
By misja się powiodła, należało skonstruować zasilacz, uniemożliwiający podłączenie laptopa
do systemu
energetycznego myśliwca. A do zaplanowanego startu zostało mniej niż pół godziny.
- Dawno już bym to zrobiła, gdyby mi wszyscy, kurwa, nie przeszkadzali i nie...
- Chciałam pożyczyć suknię – wpadła jej w słowo Jasmine. - Coś, w czym można wziąć ślub!
Doktor Rosenast rozejrzała się podejrzliwie, czy aby nie jest w ukrytej kamerze, a następnie
wciągnęła Jasmine do środka, zamknęła drzwi i zaprowadziła do pękającej w szwach szafy.
- Niestety, korzystam ze sprzedaży wysyłkowej, więc wszystko jest cholernie wymiarowe, a
ty masz za duży
biust. Tak czy inaczej zajrzyj do środka. Możesz pożyczyć, co tylko chcesz. Dobra, wracam
do tego zasranego
transformatora! - oświadczyła.
Jak powiedziała tak zrobiła, a Jasmine zajęła się grzebaniem w szafie. Gospodyni miała niezły
gust i słabość do
chińskich ubiorów, porozcinanych do połowy uda. Jednak dziewczynie udało się odkryć
prostą, czerwoną sukienkę
z biało-żółtymi kwiatami. Wyciągnęła ją z pewnym trudem, ucałowała zaskoczoną
właścicielkę w policzek i
wybiegła.
Osiem minut później Jasmine wyszła z damskiej toalety – umyta, umalowana, przypudrowana
i prawie ubrana w
jedwabną suknię, leżącą niczym druga skóra.
- Dylan, zapnij mnie.
Po kilkunastu sekundach nie do końca udanych wysiłków pociecha oznajmiła smętnie:
- Za ciasna!
11 – Daen Niepodległości 161
- Okay. Jest jaka jest, inaczej nie będzie. Idziemy, bo się spóźnimy! Sądząc po spojrzeniach,
jakimi obdarzali ją
napotkam na korytarzu pracownicy, Jasmine doszła do dwóch wniosków: po pierwsze, od
dawna nie widzieli

background image

normalnie ubranej kobiety, po drugie – suknia była za ciasna w biuście. Pannę młodą niezbyt
to zmartwiło, ale z
niejakim uczuciem ulgi minęła ostatni zakręt i weszła do kaplicy.
Wnętrze stanowiło połączenie miejsca kultu i sali wypoczynkowej. Na bilard i stoły do kart
padało przyjemne,
wielobarwne światło sączące się przez witraże oświetlone od tyłu jarzeniówkami. Kapelan
nosił fryzurę a la Einstein
i wchodząc musiał przestawić stół ping-pongowy, czym zresztą me wydawał się w
najmniejszym nawet stopniu
zdziwiony. Uścisnął dłoń Jasmine i jeszcze przez chwilę rozmawiali, aż w drzwiach pojawił
się Steve. Na widok
Jasmine kapitanowi Hillerowi odebrało mowę.
- Niech mnie... - mruknął w końcu. - To się nazywa efekt wizualny! Podszedł do narzeczonej
i pocałował ją w
policzek.
- Spóźniłeś się trzy minuty!
- Znasz mnie: mam słabość...
- Wiem, do dramatycznych wejść. Wolałabym, aby nie weszły d one w krew! Kapelan ustawił
się naprzeciwko państwa młodych, i spytał:
- Kapitanie Hiller, ma pan pierścionek?
- Jasne! - Steve wyjął z kieszeni nieco nadwerężone pudełeczko, a z niego pierścionek w
kształcie delfina.
- Świadkowie?
Właśnie gdy zabrzmiało to pytanie, do środka wpadli David i Connie. Dziewczyna
gorączkowo próbowała
zawiązać drużbie krawat, i to nie zwalniając kroku. Wszelkie wysiłki poszły jednak na marne,
ale krawat był. Zajęli
miejsca po obu stronach młodej pary, kapelan rozejrzał się ostatni raz i oznajmił:
- No to, panie i panowie, jedziemy z tym koksem! Ceremonia na szczęście była krótka, acz
treściwa, ponieważ
połączyła nie tylko Jasmine i Stevena, lecz także (po raz drugi) Connie i Davida.
ZESPÓŁ MECHANIKÓW sprawdzaj ących i naprawiających dziesięć myśliwców F-15
Eagle poruszał się z
szybkością i wprawą ekipy obsługującej wyścig Formuły Pierwszej. Walczyli z czasem, by
uruchomić możliwie
największą liczbę maszyn, stanowiących najgroźniejszą broń wśród latającej zbieraniny, jaka
znajdowała się na
terenie bazy. Przy większości wrzały wytężone prace, a dźwięk mtownic i innych
mechanicznych narzędzi odbijał
się od ścian, mieszając z okrzykami i poleceniami.
Podwładni majora Mitchella dokładnie przeszukali ogromny teren poligonu broni
doświadczalnych Nellis i
zwieźli do głównego hangaru wszystkie maszyny latające wraz z rakietami i inną amunicją.
Jako że
162
poligon istniał od dawna, zebrała się na nim zadziwiająca kolekcja tak standardowych
samolotów, jak i prototypów,
które nie zostały wdrożone do produkcji. Wśród nich znalazł się na przykład prototyp
latającego skrzydła firmy

background image

Nathrop oraz latający talerz pionowego startu i lądowania. Oprócz amerykańskich były też
maszyny zdobyczne i
„pożyczone”, te ostatnie od przyj adół niezbyt chętnych rozstać się z nowoczesnym sprzętem.
Bezwzględnie za
najwartościowsze znalezisko należało uznać dziesięć myśliwców typu Mc Donnell Douglas
F-15 Eagle, stojących w
zapomnieniu w podziemnym hangarze, piętnaście kilometrów na pomoc od Papoose Lakę.
Jak większość
pozostałych i te samoloty rozebrano na częśd potrzebne przy późniejszych projektach – jeden
nie miał radaru,
innemu brakowało częśd panelu sterowania, ale pięć z nich przekołowało o własnych siłach, a
pięć pozostałych
przeciągnięto. Szef mechaników przekonywał, że osiem mc donnellów będzie gotowych na
zaplanowany czas
kontruderzenia.
Około drugiej zjawił się transport uzbrojenia i wzmocnienie w postad dziewiędu maszyn typu
Generał Dynamics
F-l 11. Były co prawda w wersji szkoleniowej, ale technicy stwierdzili, że bez trudu uzbroją
maszyny. Miłą
niespodziankę stanowił fakt, że oprócz dziesiędu instruktorów na pokładzie dynamicsów
przyleciało też dziesiędu
kursantów o sporym doświadczeniu. Czech, Gwatemalczyk i ośmiu Nigeryjczyków –
wszyscy mówili po angielsku i
mieli sporo wylatanych godzin. Atak zastał ich podczas lotu szkoleniowego, toteż zrobili
najrozsądniejszą rzecz, jaką
mogli: wylądowali na pustym w Kalifornii, w pobliżu niewielkiego miasteczka, i czekali na
dalszy rozwój
wypadków. Rozkaz Greya śdągnął pilotów do Rejonu 51.
Większość osób mających wziąć udział w ataku zdawała sobie sprawę z niewielkich szans na
przeżyde. Reszcie
zaś wszelkie złudzenia rozwiał major Mitchell. Rzeczowo wyjaśnił, że obcy me tylko
posiadają przewagę liczebną i
są lepiej uzbrojeni, ale przede wszystkim dysponują większym doświadczeniem, gdyż spruli
na całym świede paręset
nowoczesnych maszyn, pilotowanych przez doskonałych pilotów, i to przy strade zaledwie
jednej własnej.
Przemowę Mitchell zakończył pytaniem, czy ktoś chce się wycofać, bo po starde już nie
będzie to możliwe. Nikt się
nie zgłosił, co wprawiło majora w dobry humor, ponieważ i tak brakowało pilotów.
W otwartych drzwiach hangaru parkował jeep z głośnikami, a piłod albo rozmawiali w
grupkach, albo siedzieli
samotnie, pogrążeni w myślach. Taką sytuację zastał Whitmore, gdy zjawił się na
powierzchni na godzinę przed
zaplanowanym kontratakiem. Towarzyszył mu jedynie generał Grey i agent ochrony.
- Jezu! To wygląda jak ekspozycja w Smithsonian Air and Space Museum! - westchnął,
widząc kolekcję w
hangarze.
- Mitchella faktycznie nieco poniósł entuzjazm – przyznał Grey. -Ale dostał rozkaz, by
śdągnąć wszystko, co
potrafi latać.

background image

- Ile samolotów mamy do dyspozycji?
163
- Jeśli chodzi o liczbę pełnosprawnych maszyn z dobrymi pilotami wojskowymi, to
odpowiedź brzmi:
trzydzieści. Jeśli zaś wziąć pod uwagę wszystko co lata, mając za sterami kogoś, kto tylko
zetknął się w praktyce z
pilotażem, to jest tego sto piętnaście.
Milczenie i strach widoczny na twarzach większości pilotów zaskoczyły Whitmore’a
przyzwyczajonego do
pewności siebie i humoru pilotów liniowych. Wiedział, że powinien wygłosić jakąś krzepiącą
mowę, ale zdawał
sobie sprawę, że improwizacja nigdy nie wychodziła mu najlepiej. Sam poddawał pomysły,
ale ostateczną formę
przemówień zawdzięczał Connie i jej podwładnym.
Idąc wzdłuż rzędów maszyn, napotykał najrozmaitsze reakcje – niektórzy go nie poznawali,
drudzy podchodzili,
by pogawędzić. Jakiś żołnierz siedział w pozycji lotosu i zanosił modły, inny płakał,
wpatrując się w fotografie
rozłożone na betonowej podłodze – najprawdopodobniej przedstawiały bliskich, zabitych w
którymś z miast.
Whitmore poczuł na ramieniu dłoń Greya. Był mu wdzięczny za ten serdeczny gest, gdyż
widok żalu młodzieńca
przywołał wspomnienie Mańlyn.
Z wojskowego punktu widzenia większość pilotów wyglądała zarówno śmiesznie jak i
żałośnie. W kabinie MiG-
a 21 siedział dobiegający sześćdziesiątki mężczyzna, z zacięciem czytając grubaśną instrukcję
obsługi, żywcem
przełożoną z rosyjskiego. Po krótkiej wymianie zdań okazało się, że ostatni raz pilotował
sabre’a w czasie wojny
koreańskiej. A mimo to należał do bardziej doświadczonych pilotów, gdyż pozostali me brali
udziału w walkach i
nie siedzieli za sterami odrzutowca. Dla nich instruktorzy z Kalifornii urządzili błyskawiczne
szkolenie. Tej właśnie
grupie przypadła rola najgorsza ze wszystkich – nie dla każdej maszyny zdołano
zorganizować amunicję czy rakiety,
toteż najsłabsi piloci w bezbronnych maszynach mieli robić za ruchome cele, odwracające
uwagę obcych, by ułatwić
zadanie pozostałym.
W końcu Whitmore dotarł do rzędu F-15, które doskonale znał, jako że na nich wylatał
najwięcej godzin, nim
przesiadł się na F-117 Stealth. Nie ukrywał zaskoczenia, gdy wśród pilotów wyznaczonych
do tych maszyn
zauważył kapitana Bimhama, dowódcę załogi i pierwszego pilota Air Force One. Z jeszcze
większym zdziwieniem
stwierdził, że Birnham i kilku innych uważnie słuchają chudego brodacza w skórzanych
spodniach oraz kurtce
nabijanej ćwiekami. Kurtka miała na plecach nieprzyzwoity malunek i gotycki napis
ŚWINIA, co (zgodnie ze
zwyczajem HelFs Angels) stanowiło pseudonim właściciela. Kiedy prezydent dołączył do
słuchaczy, okazało się, że

background image

rudowłosy mężczyzna zwany „Świnią” jest szefem mechaników z San Diego. Obsługiwał F-
15 Eagle, a podczas
pracy nielegalnie zdołał nabrać doświadczenia w pilotażu tej maszyny. Wolne dni zaś spędzał
w towarzystwie
kolesiów z gangu motocyklowego.
Część pilotów szła w ślad za Whitmore’em ku otwartym wrotom, toteż wieść o pojawieniu się
prezydenta
błyskawicznie dotarła do wioski na
164
kółkach. W wielu wozach rozbłysły światła. Na zewnątrz zaczęło się zbierać coraz więcej
ludzi. Rad nie rad,
Whitmore wdrapał się na jeepa z megafonem i postukał w mikrofon. Urządzenie działało.
- Dzień dobry – powiedział grzecznie.
Na dźwięk jego wzmocnionego głosu zagęściło się nie tylko przed hangarem, ale i wewnątrz.
Część pilotów
przyszła posłuchać, co prezydent ma do powiedzenia. A problem polegał na tym, że
właściwie nie miał mc do
powiedzenia ludziom, których posyłał na rzeź. Mimo to, z powodu braku innego wyjścia,
zaczął mówić starając się,
by wypowiedź brzmiała jak najbardziej „prezydencko”:
- Za mniej niż godzinę ponad setka z was poleci spotkać się z wrogiem. Dołączą do was inni
piloci na całym
świede tak, by równocześnie zaatakować wszystkie niszczyciele, nadal mordujące ludzi i
niszczące miasta. Będzie
to największa bitwa powietrzna w historii ludzkości. Pojęcie „ludzkość” podobnie jak
„człowiek” zyskało nowe
znaczenie i jest to pewnego rodzaju korzyść z ataku obcych. Brutalne natarcie mieszkańców
obcych planet
uświadomiło nam bowiem, jak nieistotne są dzielące nas dotąd różnice. Zrozumieliśmy, że
wszyscy musimy
walczyć o przetrwanie. Partykularne interesy państw już się nie liczą. W przyszłości, o ile
zdołamy pokonać wroga,
nie sposób będzie zapomnieć, że wygrała zjednoczona Ziemia, a nie Stany Zjednoczone,
Rosja czy Chiny. Ironia
losu sprawiła, że dziś jest czwarty lipca, nasze narodowe Święto Niepodległości. Może to
przypadek, iż właśnie ten
dzień będzie datą nowej walki o niepodległość, tym razem nie pojedynczego narodu, ale całej
planety. Tym razem
nie chodzi tu o zlikwidowanie tyranii, lecz o powstrzymanie planowej eksterminacji gatunku
ludzkiego. Za godzinę
stawimy czoło obcemu i okrutnemu wrogowi, potężniejszemu niż cokolwiek, z czym
ludzkość miała dotąd do
czynienia. Nie będę składał fałszywych obietnic: ani ja, ani nikt inny nie może
zagwarantować zwycięstwa, ale
walczyć musimy. Dziś rano zrozumiałem, jakie mam szczęście być tutaj w tych krytycznych
chwilach, w otoczeniu
ludzi takich jak wy. Jesteście patriotami w najprawdziwszym znaczeniu tego słowa: kochacie
swoje domy i
ofiarujecie umiejętności, talenty, a często i życie, by je bronić. Uważam za honor stanąć u
waszego boku i walczyć.

background image

Nie pójdziemy jak bezwolne owce na rzeź. Możemy stracić żyrie, ale się nie poddamy! Jeśli
zginiemy jako rasa, to
przynajmniej z honorem! Natomiast jeżeli zwyciężymy, będzie to najwspanialszy w dziejach
sukces. Czwarty lipca
zostanie uznany jako Dzień Niepodległości, w którym wszystkie narody Ziemi wspólnym
wysiłkiem pokonały
wroga dążącego do likwidacji ludzi. Dziś jest nowy Dzień Niepodległości! Po tych słowach
rozebrzmiała spontaniczna owacja. Rozległy się gwizdy i krzyki. Teraz zgromadzeni w bazie
ludzie poszliby za nim wszędzie. Whitmore zeskoczył z jeepa i (zgodnie z obawami Greya)
ruszył do grupy pilotów F-15. Kapitan Birnham wręczył mu kombinezon oraz hełm. Zanim
generał zdążył się odezwać, Whitmore już zmieniał ubranie.
165
- Tomie Whitmore – warknął Grey, odzyskując głos. - Co ty, do cholery, sobie myślisz?
- Że jestem pilotem myśliwskim, których nam brak. Nie będę prosił innych, by ryzykowali
żyde, skoro sam także
mogę to zrobić. Należę do demokratów, jakbyś nie wiedział! Reszta pilotów parsknęła
śmiechem, co w niczym nie zmieniło podejścia generała:
- Pomyśl, ludzie zareagują szokiem na wieść o śmierci prezydenta Stanów Zjednoczonych!
- Will, to nasza ostatnia szansa. Jeśli nie wrócę, to jutro na pewno nie będzie już miało
żadnego znaczenia, czy
jestem prezydentem czy nie.
Widząc jego determinację, Grey przestał dyskutować. Ochroniarz wzruszył ramionami w
odpowiedzi na jego
pytający wzrok – jak można chronić kogoś, kto chce się zabić. Prywatnie zresztą uważał, ze
prezydent postępuje
słusznie. Gdy Grey odwrócił wzrok ku Whitmore’owi, ten, już przebrany, dyskutował o
czymś ze „Świnią”.
Wściekły ale milczący generał zrobił w tył zwrot i pomaszerował do centrum dowodzenia.
TECHNICY i NAUKOWCY kończyli ostatnie, gorączkowe sprawdzanie sprzętu przed
startem. Do wszystkich
rozpoznanych instrumentów w kabinie przymocowano plakietki z instrukcją obsługi. Może
nie wyglądało to ładnie,
ale powinno spełnić swoje zadanie.
Na zewnątrz tymczasem każdy się zastanawiał, jakie słowa wypowiedzieć na pożegnanie.
Proces wydawał się
niezwykle trudny, biorąc pod uwagę znikome szansę na sukces (i praktyczny ich brak na
przeżycie).
- Kiedy wrócę, odpalimy resztę! - obiecał Steve Dylanowi. Przytulił i ucałował Jasmine, dla
której wyglądało to
niczym ostatnie
pożegnanie, toteż nie chcąc się rozpłakać, zabrała syna i weszła na platformę obserwacyjną.
- Jedna minuta do startu! - ryknął nagle głośnik w ścianie. - Proszę opuścić bezpośrednie
sąsiedztwo statku!
- Psst, David! - Julius dyskretnie odciągnął syna na bok. - Weź na wszelki wypadek! Wręczył
mu kilka ukrywanych pod marynarką papierowych toreb, zorganizowanych z Air Force One.
- Dzięki, tato! - David uśmiechnął się na ich widok. - Ja też mam coś dla ciebie.
Przez moment grzebał w torbie, w której nosił komputer, zanim wyjął z niej jarmułkę i małą,
oprawioną w skórę
książkę. Juliusowi odebrało mowę;
były to ostatnie rzeczy, jakie spodziewałby się znaleźć u własnego dziecka.

background image

- Na wszelki wypadek – dodał szeptem David.
- Jestem z ciebie dumny i chcę, żebyś to wiedział, chłopcze! - oświadczył Julius i tym razem
David został
wprowadzony w stan osłupienia.
166
Uśmiech Connie tak drżał, że lada chwila mógł ustąpić miejsca kaskadzie łez. W ciągu
ostatnich trzydziestu
sześciu godzin mur wzniesiony przez lata nieporozumień stawał się coraz mniejszy. Znów
zaczęli się rozumieć, i to
znacznie lepiej niż kiedykolwiek wcześniej. Było tyle rzeczy do powiedzenia, że zabrakło jej
słów przy pożegnaniu,
które uważała za ostatnie.
- Uważaj na siebie! - Tylko tyle zdołała z siebie wydusić. David skinął głową i ruszył w ślad
za Steve’em ku
drabince, gdy pilot nagle stanął jak wryty i zaczął gorączkowo przetrząsać kieszenie
kombinezonu.
- Cygara... —mruknął nerwowo. - Muszę mieć dwa cygara! Steve niezbyt wierzył w
przesądy, ale względem
cygar robił pewne ustępstwo: ich brak oznaczał porażkę. Akurat co do tego nie miał żadnych
wątpliwości. Julius
złapał go za ramię i podał dwa cygara wyjęte z kieszeni.
- Niech d będzie na zdrowie!
- Zbawco! - Pilot wyraźnie się rozpromienił.
Julius skrywał dchą nadzieję, iż były to prorocze słowa, gdy w milczeniu obserwował, jak
obaj młodzi
śmiałkowie wchodzą do wnętrza zrekonstruowanego myśliwca.
CONNIE, JASMINE i POZOSTALI stłoczyli się w przeszklonym pomieszczeniu,
pomyślanym dawno temu jako
stanowisko dowodzenia bunkra, w którym stał myśliwiec. Od końca lat pięćdziesiątych
pomieszczenia nikt nie
używał, gdyż praktyka wykazała jego zbędność. Obecnie urządzenia sprzed czterdziestu lat
okazały się nie tylko
potrzebne, ale wręcz niezbędne, a na szczęście jeden z techników, imieniem Mitch, zdołał się
w nich połapać, gdy
zdjęto winylowe pokrowce.
Nadsnął kilka przydsków, coś przekrędł i elektryczny silnik umieszczony gdzieś w górze
zaskoczył. W
pomieszczeniu dało się odczuć solidne drżenie. Najpierw poruszyła się jedna część
betonowego dachu. Potem ożyła
druga i po chwili w sufide utworzył się pionowy szyb trzydziesto-metrowej szerokośd, co
przy średnicy talerza
wynoszącej dwadzieśda metrów dawało pilotowi niewiele miejsca na pomyłki. Faktem jest,
że projektand tego
wylotu nie mogli przewidzieć, iż maszyna będzie startowała z podskiem nuklearnym pod
kadłubem.
Gdy drżenie ustało, Mitch uniósł kduk, dając Steve’owi znak, że droga wolna. Technicy zdjęli
kolejno stalowe
klamry i talerz uniósł się cztery metry nad podłogę.
- A teraz najważniejsze! - oznajmił Steve, podając Davidowi cygaro. -Przyda się w
celebrowaniu powrotu do

background image

domu. Tylko nie zgub gdzieś tego i nie zapalaj, dopóki me zobaczymy końca walki.
Nazywam to „tańcem
zwydęstwa”.
167
- Ty też posłuchaj – David schował cygaro i przypiął się do fotela. -Otóż ja niezbyt dobrze
znoszę podróże
samolotem.
Ledwie to powiedział, zwolniono ostatni zaczep. Myśliwiec uniósł się w powietrze, czemu
towarzyszyło lekkie
kołysanie, po czym zawisł na wysokości czterech metrów. Z konsolety rozwinęła się para
segmentowe zbudowanych
sterów, przypominających nogi pająka, i znieruchomiała przed każdym z foteli.
- Zaczyna mi się podobać to pudło – przyznał Steve.
- Mnie by się bardziej podobało, gdybyśmy w jednym kawałku wylecieli z tej budowli. -
David nie mógł przestać
myśleć o głowicy, która znajdowała się niemal dokładnie pod jego nogami.
Steve odszukał przełącznik wznoszenia się i przemieścił maszynę do początków szybu. W
przeciwieństwie do
Davida, kurczowo ściskającego poręcze fotela, był odprężony i zainteresowany jedynie tym,
jak myśliwiec zachowa
się na otwartej przestrzeni.
- Gotów? - spytał z uśmiechem. - No to zaczynamy! Ustawił maszynę dziobem ku szybowi,
po czym ściągnął
wolant. W odpowiedzi myśliwiec przemknął w tył i walnął rufą o ścianę, a raczei o
konstrukcję z plastiku
osłaniającą kanały klimatyzacyjne, które złagodziły uderzenie..
- Oops!
David, który właśnie omal nie dostał zawału, warknął:
- Oops? To wszystko, co masz do powiedzenia? Steve odwrócił przodem jedną z plakietek na
tablicy kontrolnej i
mruknął:
- Spróbujemy raz jeszcze.
Tym razem łagodnie pchnął wolant, kierując nos maszyny ku szybowi. Polecieli do przodu,
co wywołało uczucie
wielkiej ulgi (zwłaszcza u Davida). Steve wiedział, że przed chwilą miał więcej szczęścia niż
rozumu, toteż leciał
delikatnie i wolno. Od czasu do czasu szorował dachem po betonie, ale za to był przekonany,
że nie zrobi tego
głowicą rakiety. Ledwie wylecieli z szybu, pchnął stery i maszyna wyprysnęła w poranne
niebo. Prawie natychmiast
myśliwiec wykręcił beczkę, pętlę, nożyce i co tylko jeszcze mógł.
- Uuububgh! - Odgłos, jaki wydał z siebie David, stanowił mieszankę jęku i charkotu. - Co się
stało? Straciłeś
kontrolę?!
- Ależ nic podobnego! - poinformował go radośnie Steve, wyrównując lot. -Właśnie zyskałem
kontrolę i wiem,
jak się to cudo zachowuje. Cholera, muszę sobie sprawić coś takiego!
- Może lepiej nie powtarzaj tych wygibasów, bo de obrzygam, a z ob-rzyganymi nie gadam. I
to nie jest czcza
groźba! W odpowiedzi Steve zrobił immelmana.

background image

168
WHITMORE OBSERWOWAŁ start myśliwca zza sterów F-l 5, który wraz z grupą
czterdziestu innych maszyn już
wykołował na pas startowy. Piloci siedzieli w otwartych kabinach, słuchając radia i
obserwując ciemny kształt
myśliwca przecinającego w akrobatycznych figurach jaśniejące poranne niebo. Z hangaru
powoli kołowały pozostałe
maszyny, dołączając do grupy na pasie startowym.
Whitmore dociągnął paski hełmu i uruchomił radio.
- Grey, tu Eagle One, słyszysz mnie?
- Czysto i wyraźnie, Eagle One. - Coś w głosie Greya zdradzało, że sytuacja się komplikuje. -
Cel zmienił kurs,
obserwujemy go na radarze.
- Dokąd zmierza? - Whitmore też się zaniepokoił: jeśli niszczyciel odlatywał, to mógł się
znaleźć poza ich
zasięgiem i cały plan wziąłby w łeb.
- Obawiam się, że odkryli nasz mały sekret, gdyż kierują się prosto na nas i to ze sporą
szybkością. Nad bazą
znajdą się za sześćdziesiąt minut.
Whitmore planował trochę wspólnych manewrów, by zgrać w powietrzu tę zbieraninę, ale w
tych
okolicznościach musiał zrezygnować ze swych zamiarów.
- Cóż, nie będzie trzeba ich szukać – oznajmił świadom, iż pozostali go słuchają. - Jak tylko
wszyscy wykołują,
startujemy.
Przełączył radiostację na prywatny kanał uzgodniony z Greyem, i spytał:
- Will, słyszysz mnie?
- Słyszę, Eagle One.
- Ściągaj posiłki, bo będziemy potrzebowali każdej pomocy, jaka się zjawi! DAVID
ZAPADŁ SIĘ w fotel z zamkniętymi oczyma i albo coś mruczał w przerwach między jękami,
albo jego żołądek wygrywał walkę. Steve z westchnieniem wyrównał lot. Myśliwiec
pilotowało się doskonale: był szybki, zwrotny i błyskawicznie reagował na najlżejszy ruch
sterów. Niewątpliwie miał doskonały żyrokompas, bo każdy manewr wykonywał równo i
obojętnie niczym kawał skały.
- Davidzie, żyjesz?
Całkiem zielony na twarzy młodzieniec słabo skinął głową.
Niebo pociemniało najpierw na fiolet, potem na czerń, gdy opuścili ziemską atmosferę. Steve
uśmiechnął się z
zachwytem. Gdy ostatnie warstwy powietrza zostały za nimi, myśliwiec nagle przyspieszył,
ponieważ został
wyeliminowany opór atmosferyczny. Widząc przed sobą Księżyc i niczym nie przesłonięte
gwiazdy, Steve poczuł
się szczęśliwy -realizacja chłopięcych marzeń była równie piękna jak samo marzenie. Na
moment zapomniał, po co
się tu znalazł.
David widoczki miał gdzieś – chwilowo zwalczył narowistość żołądka i podejrzliwie
obserwował przymocowane
nylonowymi pasami do podłogi
169

background image

monitory systemu podtrzymującego żyde. Niespodziewanie jeden z pasów uniósł się jak
macka ośmiornicy. Davida,
pewnego że zaczyna tracić rozum, oblał zimny pot.
- Czujesz? - spytał Steve. - Wyszliśmy z pola grawitacyjnego Ziemi! Chłopie, jesteśmy w
kosmosie!
- Co za wspaniałe przeżycie – burknął David.
Steven nieraz już doświadczył stanu nieważkości, gdyż latał na pokładzie B-52 z przerobioną
komorą bombową.
Samolot pikował z dużej wysokości pod ściśle określonym kątem i przez prawie trzy minuty
w komorze panowała
nieważkość.
Był to jeden z elementów programu przygotowującego astronautów, David zaś nigdy
bezpośrednio nie zetknął
się ze zjawiskiem braku przyciągania ziemskiego, więc miał poważny problem z
opanowaniem żołądka, który
podchodził mu do gardła. Siedział, z uporem wyglądając przez okno. Księżyc wyglądał z
Ziemi niczym sierp,
natomiast stąd był idealnie widoczny jako koło. Podlatywali od ciemnej strony, toteż należeli
do nielicznych osób
mogących obserwować tę część planety. Jednakże zdecydowanie większą uwagę obu
mężczyzn przykuwała czarna
masa stat-ku-bazy wielkości jednej czwartej Księżyca. Oświetlony przez Słońce olbrzymi
pojazd lśnił czernią poza
dwoma potężnymi kłami, wystającymi z dolnej powierzchni.
- No to zaczynamy – rzekł z westchnieniem David. Steve skierował myśliwiec prosto ku
statkowi-bazie. Co
prawda nie mieli prędkościomierza, ale wiedzieli, że poruszają się z wręcz oszałamiającą
szybkością, gdyż od
opuszczenia atmosfery ziemskiej minęło mniej niż pięć minut. Statek dosłownie rósł w
oczach, wypełniając okna
myśliwca.
- Słuchaj no, może byś tak zwolnił? - zaproponował dyplomatycznie David.
- Niezła myśl – mruknął Steve dziwnym tonem.
- Więc zwolnij! - Ponieważ prędkość najwyraźniej nie uległa zmianie, David zapytał: - Co się
stało?
- Myśliwiec przestał reagować na stery. David sprawdził coś w komputerze i odetchnął.
- To było do przewidzenia – oznajmił. - Oni mają promień ściągający, inaczej przecież nigdy
nie zdołaliby
zapanować nad taką liczbą jednostek latających. Promień jest sterowany komputerowo i teraz
po prostu
automatycznie dokujemy.
- Szkoda, że wcześniej mi o tym nie powiedziałeś, mądralo.
- MAMY GO NA WIZJI.
Jeszcze długo przed tym, jak niszczyciel znalazł się w pobliżu Rejonu 51, jego potężna
sylwetka stała się
widoczna nad horyzontem, zwłaszcza dla pilotów lecących na pułapie dziewięciu tysięcy
metrów.
170
Co prawda samoloty nie trzymały formacji i nie wszystkie mogły wznieść się tak wysoko, ale
mimo to znajdowały

background image

się ponad nadlatującym olbrzymem. Prawdę mówiąc, brak formacji okazał się
bezpieczniejszą formą lotu – dwie
maszyny skraksowały przy starcie. Greya doprowadziło to do szewskiej pasji. Myśl, że to
prezydent Stanów Zje-
dnoczonych mógł zginąć w kolizji z którymś z pilotów, omal nie przyprawiła go o atak serca.
By nie pogarszać
sytuacji, Whitmore zrezygnował z praktycznego szkolenia i wraz z lepszymi samolotami
wzniósł się ponad radosną
czeredę, podzieloną na trzy grupy. Te maszyny ochrzczono kryptonimem „Eagle Squadron” i
na nich spoczywał
główny ciężar uderzenia.
- Jak na razie spokój, panowie – poinstruował pozostałych. - Eagle Nest, tu Eagle One, są
jakieś nowiny?
- Tu Eagle Nest: żadnych – odwarknęło radio. - Nie angażujcie się, dopóki nie będziemy mieli
potwierdzenia
dostawy.
Co najmniej tuzin głosów potwierdziło przyjęcie rozkazu.
- I nie gadajcie wszyscy na tej częstotliwości! - warknęły słuchawki głosem Greya.
Generał skrzywił się boleśnie, patrząc na ekran radaru z widocznymi czterema skupiskami
samolotów.
- Najbardziej zwariowany układ, jaki kiedykolwiek widziałem – warknął.
Connie bezceremonialnie złapała Mitchella za ramię i zadała pytanie, które już od pewnego
czasu nie dawało jej
spokoju:
- Co będzie, jak niszczyciel dotrze tu wcześniej, niż David zdąży umieścić wirusa?
- Jesteśmy głęboko pod ziemią, trochę potrwa, nim się do nas dobierze -mruknął oficer,
próbując się
skoncentrować na tym fragmencie bitwy, za który ponosił bezpośrednią odpowiedzialność.
- Nie o nas mi chodzi, tylko o cywilów na zewnątrz! Mitchell doskonale wiedział, co się stało
z Górą Cheyenne, a
w porównaniu z tamtymi bunkrami Rejon 51 leżał praktycznie na powierzchni. Jeżeli
niszczyciel zdąży odpalić ten
śmiercionośny promień, zginą wszyscy. Jedyna różnica polega na tym, że na zewnątrz umrą
natychmiast, a pozostali
za chwilę. Jednakże dla morale i psychiki nie było to całkiem obojętne, czy czeka się na
śmierć na otwartym polu
czy w podziemnym, betonowym laboratorium. Major zawołał więc jednego z podległych mu
oficerów, w krótkich
słowach streścił zadanie do wykonania, i z lekkim uśmiechem obserwował, jak oboje z
Connie wybiegają z Centrum.
STATEK-BAZA PRZYPOMINAŁ matą planetę nadętą na równiku. Połyskująca górna
półkula była chroniona przez
zewnętrzny pancerz zakrywający większość powierzchni, poza kilkunastoma wydęciami, 171
w których widniały fragmenty kopuły. Równą płaszczyznę dolnej połowy przerywała ponad
setka wypukłości o
czterometrowej średnicy. Ponadto znajdowało się tam również trzydzieści sześć takiejże
wielkości pustych otworów,
stanowiących luki po niszczycielach, które właśnie szalały nad Ziemią. Białe kły miały ponad
sto pięćdziesiąt
kilometrów długości i pozostawały nieruchome.

background image

Myśliwiec był przyciągany do jednego z nie osłoniętych błękitnawym pancerzem fragmentów
tak szybko, że w
krótkim czasie widok czarnej masy wypełnił wszystkie okna. Z bliska powierzchnia okazała
się zaskakująco
prymitywna, jakby do konstrukcji użyto gwałtownie wystudzo-nej lawy. Wycięto w niej
potężny trójkątny portal
(którego nie dostrzegły ziemskie satelity), a stamtąd sączyło się jasnobłękitne światło. Przed
wlotem
(przypominającym tunel w skale) kilkadziesiąt myśliwców unosiło się lekko niczym na
łagodnych falach. Wnętrze
tunelu spowijał półmrok, a ściany pokryto rdzawobrunatnymi płytami czegoś, co
przypominało wypaloną ceramikę.
Z rzadka ze ścian wystrzeliwały słupy światła podobne do błyszczących kolumn albo
holograficznych pochodni. Tak
czy inaczej rozjaśniały one mrok na tyle, by zońentować się, jak wygląda otoczenie. Tunel w
kształcie odwróconego
trójkąta krzyżował się z innymi korytarzami oraz z masywnymi konstrukcjami, których kable
podtrzymujące
(niczym olinowanie zatopionego żaglowca) były obrośnięte nieregularnymi,
najprawdopodobniej organicznego
pochodzenia bąblami. Z niewielkich okienek w tych potężnych kablach (czy może rurach)
wydobywało się światło,
co sugerowało, iż wewnątrz panuje jakieś życie. Chociaż myśliwiec Steve’a poruszał się z
prędkością czterystu
pięćdziesięciu kilometrów na godzinę, to ogrom statku sprawiał, iż dwuosobowa załoga
odnosiła wrażenie, że wolno
płynie na dużej głębokości.
Tunel niespodziewanie się skończył i wlecieli do jasno oświetlonego głównego hangaru.
Dzięki oświetleniu
zdawało im się, że dali nura w mleczno-błękitną wodę. Przez dobrych kilkanaście sekund
żaden z nich nie mógł
dostrzec szczegółów potężnego pomieszczenia. Dopiero gdy przed nimi wyłoniła się pierwsza
z masywnych wież,
zorientowali się, że gęstość atmosfery i szczególne oświetlenie ograniczają widoczność do
mniej więcej trzydziestu
kilometrów. Wieże były poprzerastane jakimiś konstrukcjami, a pobudowano je w grupach
tak, że przypominały
świecę, z której na wszystkie strony spłynął wosk. Po ich zewnętrznej strome widniały trasy,
prawdopodobnie do
napraw, a ich szczyty ginęły we mgle, co sprawiało przytłaczające wrażenie.
Gdy zbliżyli się do centrum hangaru, widok się nieco zmienił -przelatywali nad okrągłą
platformą o średnicy
jakichś siedemdziesięciu kilometrów. Na tym ogromnym polu ćwiczyło kilkanaście tysięcy
obcych w
biomechanicznych kombinezonach. Po kolejnym manewrze grupa podchodziła do skraju
płyty, przy której parkował
prostokątny transportowiec, i ładowała się do jego wnętrza. Platforma miała spadziste brzegi,
172
tak że najprawdopodobniej otaczało ją pole siłowe działające jednocześnie jako śluza
powietrzna.

background image

- Co oni kombinują? - spytał nieco wstrząśnięty David.
- Kończą przygotowania do inwazji – oświecił go Steve, także czując, że serce podchodzi mu
do gardła.
Myśliwiec uniósł się ku konstrukcji umieszczonej bezpośrednio ponad platformą. Budowla
przypominała
odwróconą górę – wąską u dołu, rozszerzającą się w kierunku sufitu. Gdy podlecieli bliżej,
stwierdzili, że składa się
ona z tysięcy poziomów, zaopatrzonych w rzędy jasno oświetlonych okien. Między każdymi
dwoma oknami
znajdował się występ, przy którym cumowały dwa lub trzy myśliwce. Dotarli więc do
centralnego stanowiska
sterowniczego, stanowiącego jednocześnie centralę dowodzenia, przynajmniej na skalę
operacyjną. Myśliwce
cumowały tak, jak przewidział Okun: przytwierdzone parą klamer za płetwę na grzbiecie, a
zatem były podłączone
do systemu komputerowego statku-bazy bezpośrednio. Koło każdego z okien wisiała sflaczała
rura z
przezroczystego materiału, kojarząca się ze zużytą prezerwatywą. Najprawdopodobniej
właśnie tymi rękawami
załoga mogła spokojnie dostać się do pojazdów czy też je opuścić.
- To się nie uda – stwierdził nagle Steve, wskazując na przednie okna kabiny. - Zobaczą nas,
zanim
przycumujemy.
Faktycznie, zbliżali się do pary dużych okien. Po ich drugiej stronie dostrzegli kilku obcych i
masę aparatury.
- Uda się – uspokoił go David. - Nasz myśliwiec jest wyposażony w różne udogodnienia. Co
prawda nie ma
przyciemnianych szyb, ale za to posiada coś znacznie praktyczniejszego w użyciu. Proszę
bardzo!
Nacisnął jeden z przycisków na tablicy i wzdłuż wszystkich okien talerza uniosły się pancerne
płyty, w krótkim
czasie odcinając widok tak z wewnątrz, jak i z zewnątrz. Lot w ciemno nie należał do
przyjemności, lecz na
szczęście nie trwał długo: po chwili poczuli, że maszyną solidnie szarpnęło, a kilka sekund
potem myśliwiec
znieruchomiał. Stłumiony stukot oznaczał, że klamry zaczepiły o płetwę. Oświetlenie kabiny
zgasło. Jedynie blask
bijący z ekranu laptopa oraz mrugające na tablicy światełka nieco rozjaśniały wnętrze
pojazdu.
- Robi się upiornie! - mruknął Steve.
David chyba nawet nie usłyszał pilota, skoncentrowany na tym, co pokazywał ekran
komputera. W momencie
zakończenia dokowania wykres ukazujący pole siłowe zmienił się, ostatecznie dowodząc, że
byli w sied. Przełączył
program i na ekranie rozbłysnął napis: NEGOCJUJĘ Z GOSPODARZEM.
Po kilkudziesięciu sekundach komputer bipnął i wyświetlił: POŁĄCZONY Z
GOSPODARZEM.
- Nie wierzę! - krzyknął wyraźnie uradowany Dave. - Jesteśmy w systemie! 173
- I co teraz? - Steve nie znał się na komputerach, bezczynne siedzenie w środku gniazda
obcych zaczynało mu

background image

działać na nerwy.
Nie mając lepszego pomysłu, rozpiął pasy i podszedł do klapy wejściowej, gotów skopać łeb
z tułowia
pierwszemu, który spróbuje wleźć do wnętrza.
- Doskonale – mruknął David. - No to do roboty, mikrobie! Czarne pudełko zamontowane na
zewnątrz kadłuba
zaczęło mrugać kontrolką, wyróżniając myśliwiec z tysięcy innych, parkujących wokół.
- ZAŁADOWALI WIRUSA!- ogłosił radośnie radiooperator. Grey przestał się krzywić, dla
odmiany ukazując
zaskoczoną minę. Prawdę mówiąc, nie przypuszczał, że ten plan się powiedzie. Po paru
sekundach zaskoczenie
zniknęło, zastąpione zwyczajowym marsem:
- Eagle One, tu Eagle Nest – wywołał przez ręczny mikrofon Whit-more’a. - Słyszysz mnie?
- Tu Eagle One, słyszę czysto i wyraźnie.
- Paczka doręczona. Przygotować się do ataku! Choć po reprymendzie Greya pozostali piloci
nie odzywali się na
tej częstotliwości, to teraz jednak wybuchły na niej dzikie wrzaski radości.
- Tu Eagle One, jesteśmy gotowi! - przebił się przez hałas głos Whitmore’a.
NA POWIERZCHNI REJONU 51 nie było żadnych objawów rado-śd, panował tutaj
zorganizowany pośpiech.
Dwunastkami ewakuowano cywilów do podziemnego kompleksu. Wszystko przebiegało
sprawnie, dopóki nad
horyzontem nie pojawił się niszczyciel – wtedy wybuchła panika. Rozpędzony tłum przerwał
linie żołnierzy
pilnujących porządku. Zamieszanie spowodowało całkowity bałagan i stratę cennego czasu.
- Alicjo, nadlatują! - krzyknął Philip, otwierając drzwi.
- Wiem! -warknęła, miotając się po samochodzie i ładując przeróżne rzeczy do toreb.
Troya już wysłała do środka, teraz, objuczona bagażami, ruszyła ku drzwiom.
- Daj, ja poniosę – Philip odebrał jej część pakunków. - Trochę zwariowana ta nasza pierwsza
randka, nie?
Alicja uśmiechnęła się, błyskawicznie przytomniejąc:
- Och, Romeo, dokąd mnie zabierasz? Philip najpierw wysiadł, dyskretnie sprawdzając
położenie niszczyciela, i
dopiero potem odpowiedział:
- Do katakumb!
Wokół na wszystkie strony rozbiegli się spanikowani ludzie, wrzeszcząc i szukając innych.
Alicja spokojnie
ujęła Philipa za rękę i oboje
174
ruszyli spacerkiem w stronę wrót hangaru. Wśród bezładnie miotających się mieszkańców
wioski na kółkach wyglądali nieco
dziwnie, krocząc z takim opanowaniem.
Spokój prysnął, gdy Miguel złapał siostrę za ramię i spytał z półprzytomnym wyrazem
twarzy:
- Widziałaś Russella? Nie mogę go nigdzie znaleźć! KOLEJNY SYGNAŁ z ciemnej strony
Księżyca dotarł na resztkach mocy ziemskiej sieci satelitarnej. Na ekranie podłączonego do
radiostacji monitora pojawił się napis: WIRUS UAKTYWNIONY.
- Niech mnie cholera! - wzruszył się Grey i czym prędzej złapał za mikrofon. - Eagle One, tu
Eagle Nest. Zaczynając!
- Tu Eagle One. Z przyjemnością!

background image

Whitmore leciał na czele formacji utworzonej przez czterdzieści najwspanialszych samolotów
z najlepszymi pilotami i
uzbrojeniem. Po sygnale Greya dał najbliższym znak do ataku, a reszta podążyła ich śladem,
zwiększając szybkość. Whitmore
podgrzał uzbrojenie, składające się z czterech AMRAAM-ów i sześciu sidewinderów.
Naprowadził celownik na podstawę wieży,
wybrał jeden z AMRAAM-ów i odpalił.
Rakieta odczepiła się od wewnętrznego pylona, wystartowała i... w odległości trzystu metrów
od niszczyciela eksplodowała. -
Pole siłowe nadal było aktywne.
- Nie! - rozległ się zawiedziony głos jednego z nowicjuszy. - Nawet zadrapania!
- Eagle One, tu Eagle Nest, natychmiast przerwać walkę! - W głosie Greya wyraźnie brzmiała
rezygnacja. - Rozkazuję wrócić
do bazy!
- Eagle One, odmawiam! - warknął Whitmore. - Wszystkie Eagle utrzymać pozycję!
Znajdowali się trzy kilometry od celu, ale Whitmore nie przerywał lotu na zderzenie.
Ponownie wziął namiar na niszczyciela i odpalił kolejnego AMRAAM-a. Tym razem rakieta
bez szwanku minęła zaklętą dotąd odległość trzystu metrów i zniknęła. Po paru sekundach u
stóp czarnej wieży wykwitł solidny wybuch. Oderwany od niszczyciela kawał wielkości
kamienicy runął ku Ziemi, lecz nim się z nią zetknął, eksplodował.
Centrum dowodzenia jak i fale radiowe wypełniły dzikie wrzaski radości, którym poddał się
nawet generał Grey. Przez
następne trzydzieści sekund jakakolwiek konwersacja radiowa była po prostu niemożliwa.
Whitmore, wiedząc że są zbyt blisko,
by skutecznie zaatakować, zawrócił, łagodnie kładąc maszynę. Wyprowadził myśliwce w
pobliże pierwotnego punktu
rozpoczęcia uderzenia, o kilka kilometrów przed niszczyciel.
- Panowie, tu Eagle One! - ryknął, uciszając pozostałych. - Wracamy i dajemy im łupnia!
Dowódcy eskadr obejmują
prowadzenie.
175
Zgodnie z ustaleniami, najbardziej doświadczeni piloci wysunęli się do przodu, tym samym
rozgarniając na boki
formację, którautworzyła rodzaj niesymetrycznego wachlarza. Mniej doświadczeni ustawili
się za dowódcami i
wszystkie maszyny ruszyły do ataku.
Inne grupy tymczasem dotarły w pobliże niszczyciela, nadlatując z różnych kierunków,
naprowadzane przez
kontrolerów z centrum. Szturm przypuszczono równocześnie. Nie wszystkie wystrzelone
rakiety trafiły w cel, mimo
jego rozmiarów. Przeważająca większość jednakże to zrobiła i potężnym okrętem wstrząsnęły
silne wybuchy. W
niektórych miejscach nastąpiły wtórne eksplozje, w innych wznieciły się pożary, ale
niszczyciel nadal posuwał się
do przodu, czyli nad Rejon 51.
Kilkunastu mniej wprawnych pilotów przeleciało nad niszczycielem, odpalając sidewindery,
harpoony i co tam kto
jeszcze miał na pokładzie, i nagle znalazło się oko w oko z innymi pilotami. Widząc
nadlatujących z przeciwka

background image

towarzyszy, zapomnieli o rakietach. Zaczęli dziwaczne manewry, by uniknąć zderzenia.
Część rakiet,
samonaprowadzających się na źródło ciepła, pogoniła za samolotami, zwiększając
zamieszanie. Wkrótce na
niszczyciel oprócz pocisków sypnęły się płonące szczątki zestrzelonych samolotów, co
wywołało kolejną falę
wybuchów.
A problemy dopiero się zaczęły – obcy rozsunęli wrota czarnej wieży, wypuszczając rój
szarych maszyn, które
wzbiły się w niebo. Straciły zaledwie kilkanaście sekund na utworzenie formacji, po czym
rozdzieliły się na cztery
mniejsze i zaczęły polowanie.
-RUSSELL! - Krzyk Miguela był głośniejszy od ryku silników w górze, ale i tak nie przyniósł
żadnego rezultatu.
Chłopak dotarł aż do końca zaimprowizowanego parkingu, nie znajdując tego, kogo szukał,
gdy w górze rozległ
się huk głośniejszy od innych. Miguel nie znał się co prawda na zasadach prowadzenia wojny
powietrznej, lecz
widok zbieraniny chaotycznie lecącej na kolizyjnych kursach nie napawał go zbytnim
optymizmem. Teraz uniósł
głowę i z zaskoczeniem stwierdził, że niszczyciel został wielokrotnie trafiony. Gdyby nie
konieczność
zlokalizowania Russella, Miguel pewnie zostałby, podziwiając darmowe przedstawienie.
Niestety, musiał podjąć
dalsze poszukiwania. Przypuszczał, że stary zaszył się gdzieś z butelką, urżnął i śpi, nie
wiedząc o bożym świecie.
Kolejny raz nieodpowiedzialność głowy rodu sprawiła, iż na najstarszym z rodzeństwa
zaciążyła odpowiedzialność
za ochronę rodziny. Właśnie Miguel powinien być z tego powodu wściekły na ojczyma, a
jednak bardzo pragnął go
odnaleźć. Z troską myślał, że jeśli Russell nie znajdzie się w podziemnym schronie, nie ma
żadnych szans na
przeżycie.
Jego poszukiwania zakończyły się tyle szybko co gwałtownie, gdy na niebie wykwitły
myśliwce obcych.
Instynktownie rzucił się do ucieczki. Gdy zaryzykował spojrzenie przez ramię, stwierdził, że
kilkunastoosobo-
176
wa grupa również skierowała się ku parkingowi. Widok ten dodał mu skrzydeł, ale i tak nadal
pozostawał w obozie,
gdy pierwsze laserowe salwy zaczęły dzieło niszczenia. Do hangaru nie dotarło jeszcze około
setki osób – część z
nich ukryła się za pojazdami, część zygzakami gnała ku otwartym wrotom. Ci ostatni
wykazali więcej rozsądku,
gdyż myśliwce zajęły się samochodami, z rzadka jedynie ostrzeliwując czterdzieści metrów
przestrzeni przed
hangarem.
Słysząc za plecami serię eksplozji, Miguel uskoczył za jakiegoś pick-upa i rozejrzał się
uważnie. Na czterdziestu

background image

metrach pustej przestrzeni, dzielącej go od wrót hangaru, tu i ówdzie leżały ciała pechowców
trafionych przez lasery.
Większość szczęśliwie dobiegła do celu i była właśnie eskortowana w głąb przez żołnierzy.
Przy wejściu pozostało
ich jedynie paru oraz kobieta w jasnej bluzce, która przez moment wyglądała znajomo.
Machała zresztą wyraźnie ku
niemu, by się ruszył, toteż Miguel, solidnie przestraszony, zmobilizował wszystkie siły i
wystartował do sprintu
żyda. Moment później kolejny promień pokładowego lasera jednego z myśliwców trafił w
bok pick-upa. Wóz
zmienił się w ognistą kulę. Miguel skulił głowę w ramiona i nie zważając na spadające blachy
oraz wybuchy,
skoncentrował się tylko na jednym – by dobiec. Jakoś udało mu się przeskoczyć nad ciałami
poległych poprzedników
i dopaść wrót, które natychmiast zatrzaśnięto. Razem z kobietą w białej bluzce pędem wpadł
do windy, pełnej
rannych i wystraszonych ludzi. Tu dopiero odetchnął. Gdy zjeżdżali już w podziemia,
hangarem wstrząsnęła seria
eksplozji. Stalowe wrota najpierw się wybrzuszyły, a po serii kolejnych trafień zwaliły w
kawałkach do wnętrza,
wybijając ostatnich żołnierzy.
Potem szum mechanizmu windy zagłuszały coraz bardziej stłumione eksplozje na górze.
STEVE DAŁ PEŁNĄ moc silników i tak szarpnął wolantem, że David prawie słyszał trzask
urządzenia wyrwanego z
gniazda. Wolant wytrzymał, a myśliwiec ani drgnął.
- Spróbuj czego innego! - zaproponował. - Najwyższy czas się wynosić!
- Kurwa, a co ja robię?! - ryknął Steve. - Te cholerne klamry są zbyt silne! Zdesperowany,
zaczął przestawiać dźwignie i przełączniki, których naukowcy nie zdołali zidentyfikować.
David zaś zabrał się za laptopa, szukając jakiegoś niekonwencjonalnego sposobu uwolnienia
myśliwca. Steve pierwszy wyczerpał wszelkie możliwości i gdy bez efektu przesunął ostatni
skobel, opadł zrezygnowany na fotel.
- To jest, psia krew, nieuczciwe! - stwierdził z żalem. -Wiedziałem, że nie przeżyjemy, ale
żeby kończyć w tak
durny sposób... Miałem nadzieję na malowniczą walkę z kupą wrogów, a nie tak...
Przynajmniej wpakowaliśmy im
tego wirusa... Co ty, do cholery, wyprawiasz?! Zasłoń te żaluzje.
12 – Dzień Niepodległości 177
- Ja nic nie robię! - David uniósł dłonie. - To system główny. Steve padł plackiem, kryjąc się
za tablicą kontrolną. David zaś,
odruchowo chroniąc komputer, zsunął się z krzesła na podłogę.
- Wyjrzyj, co? - zaproponował, gdy płyty schowały się całkowicie.
- Goście przodem. No dalej, ciekawski naukowcu. Ja tam mogę żyć w nieświadomości.
- Jestem cywilem! Żołnierz natomiast ma obowiązek rozpoznać wrogie pozycje, nie?! Steve
spojrzał na niego krzywo. Z głęboką niechęcią wysunął głowę jedynie do takiego poziomu, by
coś zobaczyć ponad tablicą kontrolną. Dopiero po chwili zarejestrował ujrzany obraz: za
grubą warstwą krystalicznego szkła (na co wskazywała refrakcja) stała grupa obcych,
wpatrując się w niego, a raczej we wnętrze myśliwca.
- Kurwa! - Siadł z plaśnięciem na podłodze, nieco wstrząśnięty. -Cała banda nas podgląda!
- Widzieli de?
- Pewnie.

background image

- Chodzi mi o to, czy mieli okazję dobrze ci się przyjrzeć?
- Jasne, że tak! Jest ich tam dwudziestu albo i trzydziestu!
- Więc po co się jeszcze ukrywamy? - spytał spokojnie David. Odstawił komputer,
przyklęknął i wstał, nerwowo spoglądając
na boki. Za szybą tłoczyło się coraz więcej obcych. Jedynie kwestią czasu było wymyślenie
przez nich desantu mającego na celu
zdobycie myśliwca. Spojrzał na Steve’a i z uśmiechem pełnym rezygnacji poinformował go:
- Szach, mat!
ŚWIATŁA PONOWNIE ZAPŁONĘŁY, gdy zaskoczył generator awaryjny. Podziemnym
schronem wstrząsnęły kolejne
dwusekundowe minitrzęsienia ziemi. Odległe wybuchy zlewały się w jeden ciągły grzmot.
Sytuacja zdecydowanie źle wpłynęła
na samopoczucie cywilów, stłoczonych głównie w części dezynfekcyjnej.
- Juliusie! - Connie odnalazła teścia na podwyższonym przejściu, biegnącym wzdłuż jednej ze
ścian. - Nic d nie jest?
- A co miałoby być? - odparł ze zdumieniem starszy mężczyzna. Samorzutnie mianował się
strażnikiem grupy dzied
chwilowo odłączonych od rodziców. Wśród nich znajdowali się Dylan i Patrycja.
- Każdy się trochę boi tego hałasu – oświadczył głośno – ale wiemy, że wszystko będzie
dobrze, prawda?
- Prawda! - odpowiedział mu zgodny chór dziedęcych głosów. Connie uśmiechnęła się z
podziwem – zamieszanie panowało
gorsze niż w londyńskim metrze w czasie blitzu, a Julius zdołał nie tylko uspokoić, ale prawie
odprężyć grupę malców. Żadne
dziecko nie wrzeszczało, nie histeryzowało i w ogóle nie sprawiało jakichkolwiek kłopotów.
Kolejna seńa wybuchów wstrząsnęła
budowlą.
178
- Trzymajcie się! - zawołała. - Muszę ledeć...
Julius skinął głową, nie spuszczając wzroku z podopiecznych. Wyjął jarmułkę i założył ją z
namaszczeniem.
Kazał brzdącom złapać się za ręce, po czym spytał, czy chcą usłyszeć piosenkę, która na
pewno zagwarantuje im
bezpieczeństwo. Naturalnie chciały, więc Julius śpiewnym hebrajskim zaczął recytować
psalm z Tory. Davidowi bez
dwóch zdań odebrałoby mowę, i to na dłuższy czas. Gdy skończył pierwszy psalm, dostrzegł
stojącego na uboczu
dyrektora CIA. Nimziki przyglądał mu się z niejakim zagubieniem.
- Przyłącz się pan – zachęcił go Julius.
- Nie jestem Żydem.
- I co z tego? Nikt nie jest doskonały!
-MIGUEL, ZNALAZŁEŚ GO?- Czternastoletnia dziewczyna przekrzykiwała panujący gwar,
zwrócona twarzą ku
Connie.
- Nadal szukam! - odwrzasnął młodzieńczy głos. Connie odwróciła się na pięcie. Tuż za nią
stał chłopak z
drugimi włosami, który jako ostatni dobiegł do hangaru.
- Nie ruszaj się stąd! - polecił dziewczynie. - Później tu przyjdę! Alicja skinęła głową,
siadając obok Philipa.

background image

- Nareszcie spotkałam fajnego chłopaka. Jak dzisiaj zginę, to się naprawdę wkurzę! -
oświadczyła niespodziewanie, patrząc Philipowi w oczy.
W odpowiedzi uśmiechnął się szeroko i pocałował Alicję. Connie przepychała się przez
pomieszczenie, a Miguel
podążał za nią
krok w krok.
CHOĆ LATAJĄCE MASZYNY Ziemian zdruzgotały pancerz i część urządzeń, to
niszczyciel nie odniósł poważnych
uszkodzeń – nadal pozostawał w pełni sprawny bojowo i ciągle zmierzał nad cel, czyli Rejon
51. Przez krótką
chwilę ludzie mieli szansę na atak, ale od momentu gdy wystartowały myśliwce obcych,
niszczyciel prawie nie
odniósł dalszych obrażeń.
Większość niedoświadczonych pilotów spanikowała pod wpływem ostrzału, jaki rozpoczęli
obcy, i zbyt szybko
odpaliła rakiety, czyniąc niewspółmiernie małe szkody w stosunku do liczby zmarnowanej
amunicji.
Whitmore, obserwujący to z wysokości pięciu tysięcy metrów, zdawał sobie sprawę, że
dysponują zbyt małą siłą
ognia, by skutecznie uszkodzić niszczyciel. Jego formacja stopniała do ośmiu maszyn – kilka
samolotów zostało
zestrzelonych, reszta rozpierzchła się gdzieś podczas walk. Co prawda zestrzelili ze
dwadzieścia maszyn wroga, ale
nie one były głównym
celem uderzenia. A walka z nimi znacznie zmniejszyła zapasy rakiet – po krótkim
przeliczeniu wyszło, że mają
wszystkiego z dziesięć sztuk. - Należy je dobrze wykorzystać! - mruknął w mikrofon.
CONNIE ZAJRZAŁA DO CENTRALI, sprawdzając, czy nie przyda-łaby się tu na coś. Grey
stał za operatorem,
wpatrując się w trójwymiarowy rysunek niszczyciela, stanowiący efekt komputerowego
przetworzenia danych
radarowych. Ponieważ część anten bazy została już zniszczona, obraz był nieco zamazany, ale
nadal rozpoznawalny.
Ktoś stwierdził, że niszczyciel znajduje się bezpośrednio nad Rejonem 51, ktoś inny pokazał
coś generałowi na
rysunku i Grey natychmiast złapał za mikrofon.
- Uwaga! Tu baza do wszystkich pilotów! Otwierają klapę i zaczynają wysuwać emiter.
Zniszczcie to kurestwo,
bo nie będziecie mieli z kim pogadać!
Oszołomiona i przytłoczona nowiną Connie bez słowa odwróciła się i wyszła. Po drodze
minęła Miguela, który
wśliznął się za nią i został, bardziej zainteresowany zdarzeniami w centrali niż dalszym
szukaniem Russella.
- Tu EAGLE ONE, zrozumiałem. - Głos Whitmore’a brzmiał dziw-nie spokojnie. - Został mi
jeden AMRAAM,
zobaczę co się da zrobić. Panowie, spróbujcie trzymać te szare gówna z dala od mojej dupy!
To ostatnie polecenie skierował do pilotów pozostałych siedmiu maszyn. Whitmore włączył
pełen dag i poprowadził formację w dół, pod niszczyciel, gdzie kłębił się dziki tłum
samolotów i myśliwców. Manewrując, by się z którymś nie zderzyć, uaktywnił celownik i
starannie wymierzył w diamentowy czubek opuszczanego emitera.

background image

Gdy nacisnął spust, odpalając rakietę, coś błysnęło w prawo od niego, wytrącając pocisk z
kursu – sąsiedni F-15
zmienił się w kulę ognia, a AMRAAM stracił namiar i eksplodował w piasku pustyni.
- Cholera jasna! Eagle Two, tu Eagle One, przejmij strzał, spróbuję de osłonić! - poledł
następnemu w kolejce
pilotowi.
- Tu Eagle Two, wykonuję. - Maszyna z lewej objęła prowadzenie. W radiu krzyżowały się
ostrzeżenia i rady,
gdyż najwyraźniej zaatakowali czuły punkt przedwnika. Wokół było aż gęsto od zlatujących
się zewsząd
myśliwców. Na falach radiowych zapanowało tak wielkie zamieszanie, że Eagle Two nawet
nie słyszał ostrzeżeń
Whitmore’a i nie zmienił kursu, gdy do jego ogona przylgnął myśliwiec obcych. Eagle
Twelve, którego pilotował
„Świnia”, wyprzedził pozostałych, znalazł się tuż za napastnikiem i otworzył ogień z
pokładowego vulcana Mól.
Dwudziesto-milimetrowe podski ze zubożonego uranu przerobiły szary kształt na sito, ale
nadeszły zbyt późno.
Eagle Two zmienił się w kulę ognia, zanim pilot zdołał namierzyć cel. Uszkodzony myśliwiec
zawródł, nabierając
wysoko-
180
śd, prawdopodobnie by schronić się w hangarze. Jednak Eagle Twelve powtórzył wszystkie
jego manewry, nie
przerywając ognia, dopóki latający talerz nie eksplodował.
- Dobra robota, Eagle Twelve – pochwalił Whitmore. - A teraz, panowie, czy któryś z was nie
ma jakiegoś
AMRAAM-a?
CONNIE ZNALAZŁA SIĘ w sali operacyjnej bazy, do której nadal znoszono rannych
cywilów. Sala była pełna.
Ludzie z różnymi obrażeniami leżeli na podłodze i siedzieli pod ścianami, a ich jęki wraz z
odgłosami wybuchów na
górze tworzyły piekielną symfonię. A doskonale zdawano sobie sprawę, że jest to dopiero
preludium do katastrofy,
ponieważ przed promieniem niszczyciela nic ich nie zdoła uratować.
- Mogę w czymś pomóc? - spytała Connie, łapiąc za ramię Issacsa. Doktor poruszał się jak
automat, a wyglądał
niczym zombie.
Po chwili wytężonej pracy koncepcyjnej lekarz wskazał na następne pomieszczenie, dokąd
zresztą zmierzał.
Connie poszła za nim i znalazła tam Jasmine myjącą pacjenta trafionego jakimś odłamkiem w
krocze. Nie zwracając
uwagi na krew i detale anatomiczne, dziewczyna mówiła coś uspokajająco do rannego. Na
widok Connie wskazała,
gdzie należy zawiązać opaskę uciskową, by wstrzymać krwawienie. Rzeczniczka prezydenta
sprawnie wykonała
polecenie, a Jasmine dokończyła oczyszczanie rany.
- Całkiem dobrze sobie radzisz – oceniła Connie, starając się ignorować ilość widocznej
wokół krwi. -Jak tak
dalej pójdzie, to będziesz miała drugi zawód.

background image

- Dzięki. - Jasmine ani na chwilę nie oderwała się od pracy. - To mi pomaga nie myśleć o
innych przykrych
rzeczach. Niezły sposób na spędzanie miodowego miesiąca, prawda?
- Faktycznie. Bardzo oryginalny. - Do Connie dopiero w tym momencie dotarło, że Jasmine
mówiła o Stevenie, a
nie o zbliżającym się końcu.
Pacjent, którym się zajmowały, co chwilę unosił głowę i wpatrywał się w swoje dolne partie
dała. Cały czas
szczękał zębami.
- Dobra, teraz ten! - zarządził Issacs, wyglądając z sali operacyjnej. Pielęgniarze przełożyli
rannego na nosze,
mówiąc bez większego przekonania, że będzie dobrze.
KONFERENCJA RADIOWA wykazała, że AMRAAM-ów nikt nie ma, toteż Grey polecił:
- Eagle One. Kierując się do bazy lotniczej Heady w Manitobie. Paliwa powinno wam
wystarczyć.
Zawiadomimy ich zaraz i wyślą eskortę. To będzie jednocześnie pańska nowa siedziba, panie
prezydencie.
Z emitera wystrzelił zielony płomień namierzający. Każdy wiedział, że ostrzał rozpocznie się
za parę sekund.
Whitmore czuł się dziwnie otępiały,
a ostatnią rzeczą, na którą miał ochotę patrzeć, była śmierć córki i przyj adół.
- Eagle One do wszystkich – powiedział niechętnie. - Bierzemy kurs na północ. Zrozumiano?
- Przepraszam za spóźnienie! - ryknęły słuchawki obcym głosem, brzmiącym donośniej niż
warkot silnika.
- Kto mówi?
- Jestem niżej, na godzinie jedenastej.
Whitmore podobnie jak pozostali spojrzał w dół i zobaczył naprawdę niezwykły obrazek:
czerwonego dwupłata
przypominającego samolot barona von Richthofena. Maszynę pilotował jegomość w
skórzanym hełmie. Pod
kadłubem tkwiła rakieta typu Phoenix, przymocowana drutem i sznurkiem.
- Co ty, człowieku, wyrabiasz?
- Nadganiam stracony czas, panie prezydencie – odparł zadowolony z siebie Russell.
Do kadłuba przytroczył największą rakietę, jaką zdołał znaleźć, przez co samolot ruszał się
jak żółw pancerny.
Pocisk jednak się trzymał, a mrugające czerwone oczko w głowicy wskazywało, że jest
uzbrojony. Russell sam nie
bardzo rozumiał, jak zdołał uaktywnić pocisk. Owszem, rąbnął parę razy w miejsca z różnymi
napisami, ale prawdę
mówiąc, nie wierzył w powodzenie. Cóż, okazuje się, że stare sposoby są zawsze najlepsze...
- Jakbyście tak mogli zająć tych skurwieli przez chwilę, to byłoby pięknie – oświadczył
tubalny głos i Whitmore
uniósł wzrok.
Faktycznie z góry spływała kolejna fala myśliwców. Prezydent ściągnął drążek i poprowadził
sześć F-15 na
spotkanie z nadlatującym wrogiem. Odpalono ostatnie sidewindery i powietrze wypełnił
terkot wielo-lufowych
działek pokładowych. Czerwony dwupłat powoli ale stale wspinał się ku diamentowemu
zakończeniu emitera.

background image

- Pilot dwupłata, proszę się zidentyfikować! - zabrzmiało w słuchawkach polecenie generała
Greya.
- Nazywam się Russell Casse. Chciałbym, żebyście mi zrobili uprzejmość...
- Nazwijmy go Eagle Thirteen – zaproponował Whitmore.
- ... powiedzcie moim dzieciakom, że je kocham – dokończył Russell.
- Tato! Nie! - Fale radiowe wypełnił rozpaczliwy wrzask Miguela. Russell uśmiechnął się
lekko – pierwszy raz
chłopak nazwał go tatą.
Nie miał pojęcia, skąd Miguel wziął się przy radiostacji, ale odwrzasnął w nadziei, że chłopak
go usłyszy:
- Ty zawsze lepiej opiekowałeś się rodziną, a to jest coś, co muszę zrobić! - Wyłączył
radiostację, koncentrując
się na pilotażu.
Wznosił się możliwie najszybciej, nie chcąc ryzykować, że przeciążony samolot spadnie i
cały wysiłek diabli
wezmą. Wycelował śmigłem w dia-
182
mentowe zakończenie emitera, a pozostałe maszyny czym prędzej zawróciły. Zielone światło
zgasło nagle, co
oznaczało, iż za chwilę zacznie się ostrzał. Przez dwie sekundy panowała cisza, którą
przerwał okrzyk Russella:
- Hej, dupki, wróciłem!
W dół emitera spłynęło oślepiające światło i równocześnie de havilland z phoenixem uderzył
w diamentową
końcówkę miotacza. Wybuch był średnio efektowny, ale strzał z emitra me nastąpił. W
następnej sekundzie
niszczyciel z zaskakującą prędkością zaczął się wznosić. Jednocześnie wszystkie myśliwce
zawróciły i pognały ile
mocy w silnikach w stronę hangaru.
Ani one, ani niszczyciel nie ulecieli zbyt daleko.
W samym środku śmiercionośnej maszyny coś eksplodowało. Gejzer ognia wybił centrum
kopuły. Najwyraźniej
eksplozja samolotu Russella wywołała reakcję łańcuchową, która rozpoczęła się w siłowni
niszczyciela. Wybuchy
szły bowiem gwiaździście na wszystkie strony dwudziestokilo-metrowej jednostki, niczym
gigantyczne
prześwietlenie ukazując jej konstrukcję. Nie minęło pół minuty, a cały niszczyciel płonął, od
dziobu do rufy
wstrząsany wybuchami. Ale nadal leciał, najprawdopodobniej siłą rozpędu. Po dalszych kilku
sekundach
równocześnie zapadł się w sobie i eksplodował w potężnej kuli ognia. Na pustynię posypały
się rozmaitej wielkości
resztki. Wybuch zniszczył ponad połowę myśliwców, które prawie zdążyły dogonić
macierzystą jednostkę.
Wszystkich w centrum ogarnął szał radości – ludzie rzucali się sobie wzajemnie w ramiona,
płakali, śmiali się, no
i wrzeszczeli – wrzeszczeli jak opętani. Tylko nie Miguel, który dcho i niepostrzeżenie
wymknął się na korytarz.
Grey oprzytomniał pierwszy. Złapał za kołnierz wiwatującego radiooperatora, doprowadził do
radiostacji i

background image

polecił:
- Natychmiast złap pozostałe oddziały i przekaż im sposób na zestrzelenie tego kurestwa!
STEVE NIE MIAŁ najmniejszej ochoty przyglądać się kosmicznym kreaturom, toteż siedział
na podłodze, ukryty za konsoletą kontrolną. Z kieszeni na piersiach wyjął cygaro i szturchnął
Davida, nadal wgapiąją-cego się w obcych.
Oni zresztą również bacznie obserwowali Ziemianina.
- Coś mi się widzi, że nie zostało nam nic innego, jak zapalić i wystrzelić bombę, zanim twoi
adoratorzy zrobią
się namolni – stwierdził rzeczowo.
David oderwał wzrok od okna i obejrzał z namysłem swoje cygaro.
- Zabawne – mruknął. Zawsze myślałem, że zabije mnie zatrucie środowiska... Dobra, jak już
nie mamy innego
wyjścia, to kończymy z fasonem. Strzelaj!
183
Steve siadł w fotelu, starając się nie spoglądać w okno. Otworzył klapkę czarnego pudełka,
wprowadził kod i
poczekał. Wkrótce na ekraniku wyświetliły się dwa słowa: ODPALENIE i REZYGNACJA.
- Miło mi było cię poznać. - Niespodziewanie uścisnął Davidowi dłoń. Mnie również. Poza
tym prawie nam się
udało.
- Prawie, to właściwe określenie. Jesteś gotów?
- lak. Cześć, parszywce! - David pomachał obcym, których zdążył JUŻ w myśli ponazywać. -
Do zobaczenia w
piekle, Ślepawy, Jajowaty i Żabiaty!
~ Myślisz, że spodziewają się tego, co zaraz nastąpi? - spytał Steve, nadal z nie zapalonym
cygarem w zębach.
- Wykluczone!
Steve nacisnął przycisk pod napisem ODPALENIE. Kabiną mocno szarpnęło, gdy ponad
dwumetrowa rakieta
odpaliła silnik tuż za wyrzutnią. Siła wstrząsu strąciła obu mężczyzn na podłogę. Odłamki
wielobarwnie mieniącej
się, kryształowej szyby poleciały wszędzie wokół, a ogień całkowicie wypełnił przestrzeń.
Chwilę potrwało, nim
przejaśniło się na i\le, by David mógł dostrzec, jak przedstawia się sytuacja.
A widok był co najmniej malowniczy i ciekawy – pocisk zmienił szybę ^ grad drobin,
przeleciał przez całe
obserwatorium i utkwił w przeciwległej ścianie, nadal z pracującym silnikiem, z którego
dobywał się słup ognia.
Pomieszczenie zostało zdehermetyzowane, co spowodowało najpierw drgawki, a po paru
sekundach widowiskową,
choć nieco obrzydliwą smieić wrogów. Obcy pękali od wewnątrz, rozsadzam przez krzepnące
płyny ustrojowe. Na
ścianach pojawiły się czerwone plamy, a szczątki dał i krople krwi wylatywały wraz z
uchodzącym ciśnieniem.
Zanim makabryczne przedstawienie dobiegło końca, klamry trzymające dotąd myśliwiec
puściły niespodziewanie.
Maszyna odpłynęła kilka metrów od okna. Coś •v sąsiednim pomieszczeniu eksplodowało i
powietrze,
wydmuchnięte przez kolejne okno, odepchnęło ich tak, że przelecieli obok innego,
zakotwiczonego jeszcze

background image

myśliwca. Zakołysali się w wolnej przestrzeni.
- Puściło! - ucieszył się Steve.
- To niczego nie zmienia. Skończył nam się czas. Steve spojrzał na ekranik czarnej skrzynki,
na którym było
widać, ile sekund zostało do detonacji głowicy: ...22...21...
- Jeszcze nic straconego! - Steve pospiesznie wdrapał się na fotel i zapiął pasy.
David ledwie zdążył zrobić to samo, gdy myśliwiec ożył, obrócił się o sto osiemdziesiąt
stopni i pomknął pełną
szybkością w stronę wylotu. Następny wybuch uwolnił kilka kolejnych maszyn, a parę innych
odpaliło silniki i
ruszyło w pośdg. Steve mógł zrobić tylko jedno: dać pełen dag i modlić się, by zdąłył
wymanewrować nim trafi w
coś, co wyrośnie mu na drodze
184
Ścigające maszyny nie strzelały, dopóki uciekinierzy nie wlecieli do trójkątnego korytarza.
Potem wokół
zapłonęły eksplozje laserowego ognia.
- Drzwi się zamykają! - wrzasnął David.
- Widzę! - warknął Steve.
Wybuchy zostały gdzieś z tyłu wraz za śdfaiącvmi. Widać nie mąiący-mi ochoty zabić się we
własnym statku.
Ściany zlały się w jedną szarą masę, a wylot tunelu malał, w miarę jak zamykały się potrójne
wrota śluzy i
zewnętrzna płyta pancerna. Cyfry na ekraniku nieubłaganie dążyły do zera: ...09...08...
- Za późno! -jęknął David, wpatrzony w niknące za grnoyrai w ‘oia-mi gwiazdy.
Gdy dotarło do niego, ze Steve me zwolni, zamknął oczy i wrzasn u i1 -sił w płucach. Steve
tymczasem postawił
maszynę na skrzydle i przemknął przez otwór, mając wrażenie, że zaraz posypie się snop
iskier wywołany tarciem o
powierzchnię wrót. Jednak tak się nie stało, choć od płyt dzieliło powierzchnię myśliwca
zaledwie kilka
centymetrów.
Ledwie wylecieli w kosmos, Steve skierował się prasie Lu Z-ipmi, dziękując w duchu za to,
że okręt-baza
przynajmniej częściowo wyłonił sii? Zza Księżyca. Dopiero wtedy spojrzał na ekranik:
...Ol...00.
Nagle silnik zamilkł i zrobiło się dziwnie cicho. Poruszali się z prędkością kilku tysięcy
kilometrów na godzinę i
widzieli przed sobą w miarę wyraźny zarys Ameryki Północnej. Tego, co działo się z tyłu,
żaden z nim me miał
najmniejszego zamiaru oglądać. Zresztą i tak niczego nie zdołaliby dojrzeć przez łunę
jaskrawego świata. W
następnej chwili dopadła ich fala uderzeniowa. Niczym dobrze ustawiona deska surfingowa,
myśliwiec pomknął ku
Ziemi na grzbiecie tej fali, a Steve nawet nie próbował ruszyć wolantu.
W H i TM o R E WYHAMOWAŁ i uniósł osłonę kabiny, następnie po-odłączał się od
samolotu, zdjął hełm i
wyskoczył na skrzydło. Obok kończyły parkowanie pozostałe maszyny: sześć z jego jednostki
Eagle’ów i około

background image

trzydziestu z pozostałych formacji. Dotrwali do końca, to jest do chwili, w której szare
myśliwce straciły energię i
runęły na dół. Okazało się bowiem, że jednostki wroga w zdecydowanie znacznej części
czerpią moc ze statku-bazy,
same zaś nie mają jej zbyt wiele.
Ledwie Whitmore stanął na ziemi, wskazał na „Świnię” jako współautora sukcesu.
Rudowłosy mężczyzna
uśmiechnął się i wskazał z kolei na prezydenta. Pilotów powitała wiwatująca grupa żołnierzy
i zaprowadziła ich do
dziury w ziemi, w pobliżu zamienionego w ruinę hangaru głównego. Otwór ukazał się po
odsunięciu drzwi
pancernych, przemyślnie zamaskowanych piaskiem i betonem. Wewnątrz znajdowały się
schody prowadzące do
podziemnego kompleksu, kończącego się w sali dezynfek- cyjnej. Gdy Whitmore dotarł do
długiej części badawczej, stanął oko w oko z kilkuset cywilami, którzy jeszcze parę minut
temu przygotowywali się na śmierć. Na widok prezydenta (jak i wchodzących za nim
pilotów) ludzie zaczęli wznosić dzikie owacje. Nic też dziwnego, że Whitmore miał spore
problemy, by przecisnąć się przez tłum tam, gdzie na betonowym przejściu czekała Patrycja.
Gdy w końcu udało mu się wymknąć z uścisków, podbiegł do córeczki i złapał ją w ramiona.
Miguel obserwował to powitanie bez drgnienia powiek. Nagle poczuł na ramieniu czyjąś
dłoń.
- Ej, braciszku! - Troy znów był sobą. - Wrzeszczymy do dębie od dziesięciu minut!
Ogłuchłeś?!
Alicja z pomocą Philipa przepchnęła się przez wiwatującą czeredę. Wyraz twarzy Miguela
natychmiast
poinformował ją o śmierci Russella. Dziewczyna rozpłakała się, łapiąc brata za szyję.
- Hej, co się stało? - spytał zdziwiony Troy. Miguel bez słowa przyciągnął malca do siebie.
LEDWIE WHITMORE PRZEKROCZYŁ próg centrum, znów trafił w objęcia wiwatujących
ziomków. Nawet zazwyczaj
ponury Grey uściskał go z uśmiechem.
- Cholera, Tom, sprawdzałeś, czy nie dostanę ataku serca?! - spytał generał zamiast
powitania.
- Jak idzie pozostałym? - zagadnął prezydent, ignorując wymówkę przyjaciela.
- Nieźle: mamy osiem potwierdzonych zestrzeleń i kilkanaście możliwych.
- Następny potwierdzony, sir! - krzyknął radiotelegrafista. - Holendrzy, Belgowie i Francuzi
załatwili obcych
nad Holandią!
Owacje przerwało wejście Connie i Jasmine z Dylanem. Rzeczniczka miała wyjątkowo
poważną minę, toteż w
sali zrobiło się nagle dcho.
- Co z naszymi dwoma śmiałkami? - spytał Whitmore. Grey spuśdł wzrok i niechętnie
wyjaśnił:
- Stradliśmy z nimi łączność około pięćdziesiędu minut temu, prawie zaraz po eksplozji
statku-bazy.
Zanim Whitmore zdążył się odezwać, jeden z radarzystów zameldował:
- Coś spada, sir. Sygnatura kontaktu niby jak u myśliwca, ale led szybko i z wysoka! Wszyscy
odruchowo spojrzeli na zielonkawy ekran, przez który przesuwała się seledynowa plamka
obiektu.
186

background image

GODZINĘ PÓŹNIEJ bum vee pełen pasażerów gnał przez pustynię, wzniecając za sobą
tuman kurzu. Za kierownicą
siedział major Mitchell, jadąc jakby brał udział w motocrossie stulecia. Samochód pędził ku
wysokiej kolumnie
czarnego dymu. Radarzyści prowadzili ten dziwny myśliwiec do końca, czyli do twardego
lądowania o mniej więcej
piętnaście kilometrów od bazy. Wszyscy natychmiast się domyślili, czym jest spadający
obiekt, toteż najbardziej
zainteresowani jego losami ruszyli z majorem Mitchellem. Obok niego siedziała Jasmine z
Dylanem na kolanach, a
za nią, trzymając się poprzecznego wspornika, stali: Connie, Whitmore i Grey. Julius,
Patrycja i Boomer zadowolili
się mniej widokową, za to wygodniejszą pozycją (zbliżoną do pół-siedzącęj) w przedziale
ładunkowym. Za nimi
jechał drugi wóz, pełen żołnierzy – tak na wszelki wypadek, jakby się jednak okazało, że to
pomyłka.
Z odległości mniejszej niż pięć kilometrów dostrzegli myśliwiec, który rozbił się na
pojedynczym, ale solidnym
głazie, stanowiącym początek niewysokiego pasma skalistych wzgórz.
Wrak był kompletnie spowity płomieniami.
Gdy podjechali bliżej, dostrzegli dwie postacie wędrujące w ich kierunku. Grey kazał
Mitchellowi zwolnić i
machnął kierowcy ubezpieczającej terenówki, by wysunął się na prowadzenie. Wolno i z
wycelowaną bronią, oba
wozy zbliżyły się ku nie rozpoznanym osobnikom.
- A niech mnie nagły szlag! - mruknął z uznaniem Mitchell, stając pięćdziesiąt metrów od
dwóch mężczyzn,
którzy spokojnie palili cygara.
Steve i David dokonali niemożliwego i przeżyli. To, że wylądowali w Nevadzie, zakrawało w
ogóle na cud.
Młodzieńcy szli niespiesznie, jakby spacerek też mieli wliczony w obowiązki.
Jasmine pierwsza nie wytrzymała. Otworzyła drzwi, postawiła Dylana, i pognała pędem w
stronę Steve’a.
Zatrzymała się dopiero w jego objęciach.
- Żeby mi to było ostatni raz! - oświadczyła drżącym głosem. - Już myślałam, że zrobiłeś ze
mnie wdowę...
- Faktycznie, mieliśmy małe spóźnienie – przyznał z uśmiechem. -Ale za to jakie wejście!
- Znowu zaczynasz?! Myślisz, że mi tym zaimponujesz? Pewnie uważasz, że jak już raz
postawiłeś na swoim, to
zawsze tak będzie, i żyć się z tobą nie da.
- Jest to całkiem prawdopodobne. Nadal chcesz sprawdzić, pani zrzędolińska?
- Pewnie że chcę, ty podwórkowy amancie – odparła i roześmiała się głośno.
Connie i David podeszli do siebie wolniej. Zatrzymali się w niewielkiej odległości, zupełnie
jakby między nimi
zakopano minę. Connie dumna była z Davida, jemu natomiast widok ukochanej sprawił
niekłamaną
187
radość. Jednak żadne nie znało myśli drugiego, więc nie bardzo wiedzieli, jak się zachować.
- I co, zadziałało? - spytał w końcu David, rozglądając się wokół. Te słowa sprowadziły
Connie na ziemię. A już

background image

miała ochotę go pocałować.
- Udało się – odparła, czując na sobie wzrok pozostałych pasażerów. - Kilka minut po
załadowaniu wirusa pole
przestało istnieć i zaczęliśmy go trafiać...
Przerwała, aby wziąć oddech i opowiedzieć Davidowi o ataku przeprowadzonym osobiście
przez Whitmore’a
oraz o śmierci tajemniczego pilota starego dwupłatowca. David jednak nie dał jej dokończyć
zdania:
- Nie o to mi chodziło. - Wskazał najpierw na nią, potem na siebie i powtórzył pytanie: -
Zadziałało?
Uśmiech Connie stał się jaśniejszy od popołudniowego słońca.
- Żebyś wiedział, że tak! - Oboje równocześnie zrobili krok do przodu i znaleźli się w swoich
ramionach.
Kiedy wreszcie cała czwórka podeszła do wozu, Whitmore skinął Davidowi i Steve’owi z
uznaniem.
- Całkiem nieźle wam poszło – stwierdził tonem belfra informującego o troi z plusem.
W następnej chwili uśmiechnął się szeroko i uścisnął obu mężczyznom dłonie.
- Tak, chyba nie najgorzej! A ty – to było pod adresem Davida -okazałeś się lepszy niż
podejrzewałem. Nie
mówiąc o tym, że zdecydowanie odważniejszy. Dziękuję, Davidzie.
- Przepraszam bardzo – wtrącił się Julius siedzący na zderzaku. -Chciałbym wiedzieć, jak to
się stało, że pewien
facet, który ma fioła na punkcie zdrowia, pali jedno z moich cygar? Po tych słowach Julius
posłał synowi złośliwy uśmiech, a David złapał ojca w niedźwiedzi uścisk, unosząc go tak, że
nogi starca zawisły w powietrzu.
- I jeszcze maltretuje własnego rodzica – wychrypiał Levinson senior. David postawił go
ostrożnie i przez dłuższą
chwilę przyglądał mu
się podejrzliwie. Julius w tym czasie doprowadzał włosy i ubranie do porządku.
- Co się tak na mnie patrzysz? - spytał w końcu zniecierpliwionym głosem.
- Zastanawiam się, jak ty to robisz?
- Co? Może byś nie używał skrótów myślowych?
- Dobrze wiesz, co. - David nadal wpatrywał się w ojca. - Najpierw dowiozłeś nas do
Waszyngtonu, potem
dostaliśmy się tutaj, a gdy miałem wszystkiego dość, sprzedałeś mi pomysł z wirusem.
Pewnie zaraz powiesz, że to
były same przypadki, co?
188
Przez moment na twarzy Juliusa pojawił się specyficzny grymas, który natychmiast zginął,
zastąpiony typową
miną lekkiego poirytowania.
- Nie wiem, co przytrafiło się tam w górze, ale śmiem twierdzić, że faktycznie latanie d
szkodzi. Na wyobraźnię!
Obaj uśmiechnęli się porozumiewawczo.
nieopodal nich Steve przyklęknął, by Dylan mógł go uściskać. W tej pozycji zastał pilota
generał Grey.
- No, chłopcze, miałeś udany weekend.
- Tak, sir!
- Zrobiłeś kawał naprawdę dobrej roboty. Wszyscy jesteśmy z ciebie dumni – powiedział
Grey i zasalutował.

background image

Steve i Dylan odsalutowali wyprężeni na baczność, w następnej zaś chwili sześciolatek
wskazał na niebo i spytał:
- A to co?
Wysoko w górze, niczym zwariowany meteoryt, przemknęła pomarań-czowobiała ognista
kula. Zaraz po niej
druga, tym razem jasnożółta i kolejna, a potem następna i następna. Części wraku statku-bazy
dotarły do ziemskiej
atmosfery i jak wielobarwny deszcz meteorytów rozświetlały ciemniejące wieczorne niebo.
- Wiesz, jaki dzisiaj jest dzień? - spytał Steve, unosząc Dylana w ramionach.
- Pewnie. Czwarty lipca!
- Właśnie. Dzień Niepodległości – uśmiechnął się Steve. - A poza tym obiecałem ci sztuczne
ognie, prawda?
W CAŁEJ BITWIE o Rejon 51 straty były stosunkowo niewielkie -zginęło nieco mniej niż
trzysta osób. Pozostałe
trzydzieści pięć walk także zostało zakończone sukcesami. Ludzkość zwyciężyła, płacąc
jednak straszliwą cenę.
Setki milionów mieszkańców Ziemi straciły żyde, a drugie tyle było rannych tak fizycznie,
jak i psychicznie. Ci,
którzy ocaleli, choć odczuwali radość, to jednocześnie z troską i obawą myśleli o przyszłości.
W niektórych rejonach
zniszczenia były tak wielkie, że żywi zazdrośdli martwym.
Ponad sto aglomeracji miejskich i głównych ośrodków przemysłu legło w gruzach. Przestały
istnieć zabytki i
skarby zgromadzone w takich miastach jak Paryż, Bagdad, Rzym, Pekin, Kioto, Nowy Jork.
Największe biblioteki
(łącznie z tajną biblioteką watykańską) i muzea świata zostały unicestwione. Podobny los
spotkał znaczną część
lotnisk, portów i fabryk. System łącznośd satelitarnej przestał działać. Co trzed budynek
mieszkalny zamienił się w
rumowisko, co powodowało, że miliony uchodźców nie miały dachu nad głową. Sytuacja
była szczególnie dężka na
półkuli południowej, gdzie panowała zima. Prawie natychmiast zaczęła się migracja do deplej
szych rejonów, a to z
kold jeszcze bardziej obdążało
189
ekosystem i tak poważnie zatruty efektami konfliktu, porównywalnego z kataklizmem.
Niewątpliwym zyskiem było
nabranie pewności, że nie jesteśmy sami w kosmosie, i wyzbycie się złudzeń co do
przyjaznego nastawienia
obcych. Uświadomiono sobie także, iż w jedności siła i że dotychczasowe konflikty, szarpiące
glob przez dwa
tysiące lat, były bezsensowną grą, z którą należy skończyć. Inaczej ludzkości grozi zagłada
przy najbliższym
spotkaniu z kolejną rasą przybyszów z kosmosu. Rasa ludzka dojrzała i przestała mieć
fantazje wieku dziecięcego.
Logiczną konsekwencją było właściwe przygotowanie się na następną nieproszoną wizytę.
Słowa prezydenta
Whitmore’a okazały się prorocze: Dzień Niepodległości ogłoszono świętem całej
zjednoczonej Ziemi i wszystkich
ludzi.

background image

Zaczęła się budowa nowej cywilizacji (a raczej odbudowa starej, ale w nowej formie). Do
ostatecznego jej
kształtu przyczynili się rozsądni i przewidujący przywódcy, doskonale rozumiejący, że
jedynie wspólne, zgodne
działanie daje szansę przeżycia. Duch rasy ludzkiej, który narodził się po tej tragicznej lekcji
przetrwania był
mocniejszy, rozumniej szy i bardziej zjednoczony niż kiedykolwiek.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Dean Devlin Dzień niepodległości 02 Strefa ciszy
Devlin Dean Dzień Niepodległości 1 Dzień Niepodległości
wiersze na Dzien Niepodleglosci, ▣Notatki
Co to jest Polska - Cz.Janczarski, Dzień niepodległości, godło, flaga itp. Polska i Europa
dzien niepodleglosci napis
dzień chłopca 01.10.2012r, BACHAMAS, Kronika 2012 2013
wiersze na Dzien Niepodleglosci, ▣Notatki
Dzień niepodobny
dzień niepodległości scenariusz
Nicholson Peggy Dzień zakochanych 01 O jeden zakład za dużo
Scenariusz Dzień niepodległosci
Novotny Frantisek Długi dzień Walhalli 01 Miecze i pierścień
dzień niepodległości
Arthur Katherine Dzień zakochanych 01 Posłuchaj swego serca
Święci na każdy dzień -01- Styczeń, Dokumenty Textowe, Religia
Radosna Niepodległości, teksty 01. Pieśń konfederatów barskich (tekst)
Scenariusz przedstawienia z okazji Dnia Babci i Dziadka 19.01.2001, przedszkole, Dzień Babci i Dziad
01 św M Kolbe na Dzień Judaizmu

więcej podobnych podstron