jezyk polski, ogniem i mieczem-recenzja filmu, HOFFMAN SIENKIEWICZEM SŁYNIE


HOFFMAN SIENKIEWICZEM SŁYNIE


10 lat... to ładnie brzmi, taka okrągła data, ale było ich znacznie więcej... Zawsze powtarzam, że w zawodzie reżysera niezbędne są trzy rzeczy: talent, warsztat i odporność psychiczna. Ta ostatnia cecha jest bodaj najważniejsza. Wielu ludzi uważało mnie za maniaka, widziałem wokół siebie uśmiechy politowania, kiedy powtarzałem, że niebawem, że może wkrótce "Ogniem i mieczem" na pewno powstanie. Gdyby nie wsparcie mojej żony Walentyny, pewnie nie przeszedłbym przez to bez szwanku. Odkąd zaczęto likwidować białe plamy w stosunkach polsko-ukraińskich, ówczesny Minister Kultury i Sztuki, prof. Aleksander Krawczuk przyznał nam dotację. Kolejny minister dotację cofnął. Różne były losy tego filmu...

Jerzy Hoffman


I nareszcie po tylu latach doczekaliśmy się ekranizacji "Ogniem i mieczem" wg Henryka Sienkiewicza, pierwszej książkowej a ostatniej filmowej części "Trylogii", co w kraju takim jak Polska nikogo specjalnie nie dziwi. Wydarzenie to, będące dla wielu odrodzeniem się zazwyczaj ledwie utrzymywanej przy życiu rodzimej produkcji filmowej, ma niewątpliwie znaczenie prestiżowe i po okresie naśladowania płytkiego amerykańskiego kina akcji przynosi widzom pożądaną prze nich odmianę. Wkraczamy w XXI wiek wspominając XVII - wieczne porażki i zwycięstwa, rozpamiętujemy czasy naszych przodków i z tęsknotą szukamy w naszym życiu romantycznych sienkiewiczowskich przygód i miłości. Romantycznych - bo jakże inaczej nazwać ten subiektywny pozytywistyczny powrót do źródeł naszej teraźniejszości stojąc u progu nowego tysiąclecia?

W ten oto sposób od 12 lutego mamy niepowtarzalną okazję zasiąść mniej lub bardziej wygodnie w jednym z pobliskich kin i obejrzeć najdroższą polską superprodukcję. I oglądamy. Uradowanym oczom ukazuje się komputerowo animowany płonący miecz na czarnym tle i tak upragniony tytuł: "Ogniem i mieczem". Muszę przyznać, iż jest to najlepiej zrobiona czołówka, jaką kiedykolwiek widziałem w polskim filmie. Chwilę potem głoś narratora wprowadza nas w historyczne realia epoki i akcja rozpoczyna się. W tym momencie ci, którzy oczekiwali adaptacji wiernej z pierwowzorem, zaczną nerwowo wiercić się w fotelach, a następnie co trochę uświadamiać swych siedzących obok przyjaciół, którzy być może jeszcze nie mieli przyjemności przeczytać dzieła, że coś im w tej reżyserskiej wizji nie odpowiada.
Faktycznie, Helena Kurcewiczówna nawet po głębszej analizie na brunetkę nie wygląda, a Rzędzian jest jakby "troszkę" za stary. Co prawda jeszcze widzi i słyszy, ale daleko mu do tych siedemnastu lat. Skończmy jednak z tymi złośliwościami.

Obsada aktorska prezentuje się zachęcająco. W roli Skrzetuskiego reżyser obsadził młodego, dwudziestosiedmioletniego Michała Żebrowskiego, nieznanego do tej pory szerszej publiczności, choć mającego już pewne sukcesy na scenie teatralnej. Izabella Scorupco - słynna dziewczyna agenta 007 - zagrała właśnie Helenę, tutaj blond piękność, która z zachwytem, bądź też ze strachem raz po raz ląduje w silnych ramionach, na przemian: Bohuna i Skrzetuskiego. Niestety, rola pani Izabelli nie wszystkim przypadła do gustu. Nie wiadomo tylko, czy z powodu urody czy nieprzekonywującej gry aktorskiej. Bezspornym pozostaje fakt, że nasza zagraniczna gwiazda nie pasuje do konwencji Sienkiewiczowskiego ujęcia. Filmowym przeciwnikiem Żebrowskiego do ręki pięknej Kurcewiczówny jest Aleksander Domogarow, który wcielił się w postać Bohuna. Niespodziewanie, wbrew wszystkim przewidywaniom, to on dał prawdziwy popis gry aktorskiej. Swą kreacją stworzył człowieka naprawdę ogarniętego żądzami, zaślepionego miłością gwałtownego kochanka, stepowego zabijakę i bohatera kozackiego, okrutnego w swej zawziętości. Oto co znaczy gorący wschodni temperament. Jako jeden z nielicznych oddał plastyczność i obrazowość powieściowego stylu. W porównaniu do niego Skrzetuski wypada co najmniej blado. Jedyne co udało się Michałowi Żebrowskiemu, to odżegnanie się od wizerunku Chrystusa w roli oficera jazdy, jak nazwał bohatera "Ogniem i mieczem" Bolesław Prus w swej niezwykle krytycznej recenzji. Do ról wyróżniających się można również zaliczyć Zagłobę, którego rubaszność i komiczność zarazem oddał Roch Kowalski, czyli Krzysztof Kowalewski. Wespół z trochę "nawiedzonym" Longinusem Podbipiętą (Wiktorem Zborowskim) o niezwykłych, długich i zwisających wąsach, tworzyli interesującą, jakby powiedział Zagłoba, kompaniję. Tak trzymać panowie! Rozczarował mnie, niestety, Zbigniew Zamachowski jako pan Wołodyjowski. Nie wiem, czy chodzi tu o moje wcześniejsze uprzedzenia dotyczące aktora, który w filmie pt. "Szczęśliwego Nowego Jorku" latał nagusieńki po ulicach tegoż miasta, czy też o samą grę aktorską, która mimo usilnych starań pana Zbigniewa i nerwowego podkręcania wąsika, nie była w stanie dorównać kreacji Tadeusza Łomnickiego, niezapomnianego pana Michała, zasłużenie nagrodzonego zresztą na Festiwalu Filmowym w Moskwie za najlepszą rolę męską. Ostatnim aktorem, jaki zrobił na mnie pozytywne wrażenie był Bohdan Stupka, aktor ukraiński, który wcielił się w kontrowersyjną postać Chmielnickiego. Z pewnością osobowość naczelnego atamana kozackiego nie jest w stanie konkurować z ekspresją i charakterem Bohuna, lecz innowacyjność przedstawienia przywódcy powstania antypolskiego jest godna pochwały. Mentalność Henryka Sienkiewicza uczyniła z Chmielnickiego pijaka i hulakę, a gra Stupki z pijaka i hulaki kulturalnego męża stanu i dyplomatę. Stosunki polsko-ukraińskie z pewnością na tym nie ucierpią. Na koniec pewna ciekawostka. Herod babę - Horpynę - zagrała, z powodzeniem ukraińska "Pogodynka" - Rusłana Pysanka. Tak więc nawet prezenter pogody może dostać szansę na sukces pod jednym, małym warunkiem. Musi mieć ukończoną szkołę aktorską, niestety.

Opierając się na przykładzie wielu innych filmów z doborową obsadą aktorską zauważamy, że nie zawsze wszystko to co najlepsze, daje pożądany efekt. Regułę tę potwierdza i ten film, w którym obok postaci zagranych z werwą, pasją i zacięciem, mamy do czynienia z szeregiem ról przeciętnych i ledwie akceptowalnych, umniejszających ogólny wizerunek artystycznego dzieła. Reżyser Hoffman powinien był raczej urządzić kasting i wyłowić spośród tłumu chętnych nowe talenty.

Kompozycja adaptacji filmowej, pełna dynamiki i efektowności, również nie ustrzegła się pewnych niedociągnięć. Oczywiście nie jest możliwe zmieszczenie całej powieści w trzygodzinnej adaptacji. Z tego powodu widz odnosi czasem wrażenie, że ogląda nie do końca spójną i składną ekranizację czegoś, co w zamyśle miało być polski "Przeminęło z wiatrem", a jest jedynie "Przemijaniem". W ten sposób pominięto bitwę po Beresteczkiem, a śladu Anusi Borzobohatej próżno szukać. Ten stan rzeczy ma jednak i zalety. Zdynamizowana akcja ani na chwilę nie pozwala na nudę, a ponadto nie jesteśmy karmieni tzw. "dłużyznami", jakich nie brakowało w "Potopie" czy "Panu Wołodyjowskim". Niezrównane są za to sceny batalistyczne. Żółte Wody, Korsuń i Piławce to najwyższy kunszt jeźdźców, koni i operatorów filmowych. Na dużym ekranie zapiera dech w piersiach. Szkoda tylko, że to Polaków ta pobili. Zawsze to milej oglądać zwycięstwa, nie klęski.

Strona techniczna filmu prezentuje się prawie bez zarzutu. Zdjęcia i montaż wykonano profesjonalnie, co jest zasługą panów Kędzierskiego, Gościka, Suszyńskiego, Bastkowskiego i Grzesiuka. Jedynie można mieć zastrzeżenia do widoku palącej się twierdzy Bar. Dym, który unosi się nad zamkiem, wygląda na amatorsko wmontowany i już na pierwszy rzut oka sztuczny. W szanującym się filmie nie powinno to mieć miejsca. Zadziwiająco dobrze zaś poligon wojskowy w Biedrusku udawał stepy Ukrainy. Momentami widać było niedostatki w krajobrazie, jednak dla przeciętnych widzów, którzy na stepach ukraińskich nigdy nie byli, nie miało to większego znaczenia z prostej przyczyny. Oni najzwyczajniej w świecie nie dostrzegali tych różnic, kamuflowanych dodatkowo przez naszych dzielnych wojaków, pędzących w swych stalowych rumakach i wzniecających tumany kurzu, specjalnie do potrzeb filmu. Całość dopełnia rzewna i melodyczna muzyka Krzesimira Dębskiego, oparta na motywach ludowych. Rewelacyjna ona z pewnością nie jest, ale amatorzy "orłów i sokołów" powinni być zadowoleni.

Ta Hoffmanowska adaptacja XIX - wiecznej, poczytnej powieści Henryka Sienkiewicza, co samo przez się oznacza prawdopodobny sukces, jest udaną polską produkcją końca XX wieku. Niewątpliwie jest też najpopularniejszym filmem, jaki pojawił się u nas na ekranach kin. Po trzech tygodniach projekcji liczba widzów przekroczyła trzy miliony, bijąc na głowę zatapianego już wiele razy "Titanica". Polecam tę ekranizację wszystkim, bez względu na to, czy przeczytali powieść, czy dopiero zamierzają się z nią zapoznać, a jest to dobra sposobność ku temu. Fakt, że "Ogniem i mieczem" nie jest filmem idealnym, gdyż nie istnieją rzeczy idealne. Jest natomiast propozycją godną obejrzenia choćby po to, by przekonać się, czy tak wyobrażaliśmy sobie pierwszą część "Trylogii" w odniesieniu do dwóch pozostałych. Powody, dla których widzowie udają się do kin, są na pewno rozmaite. Panie mogą iść na seanse kierowane chęcią ujrzenia przystojnego Aleksandra Domogarowa lub Michała Żebrowskiego, a panowie by podziwiać zalety Izabelli Scorupco. Niezależnie od pobudek, jakimi się kierujemy, te trzy godziny nie będą czasem straconym. Mnie samemu, po chwili ukontentowania pierwszym interesującym polskim filmem niekomediowym, przyszła do głowy myśl, czy mimo wszystko nie dało się przedstawić tej historii inaczej. Te rozważania zostawiam sobie na później.



Wyszukiwarka