Eichelberger Wojciech Samson Andrzej Dobra miłość Co robic, by nasze dzieci miały udane życie

background image

Wojciech Eicheiberger

Andrzej Samson

w rozmowie Anną Sosnowską

dobra miłość

co robić, by nasze dzieci

miały udane życie

Spis treści

Przykład czy słowo.................................................4
Autorytet czy kontrola............................................24
Jeden głos czy dwa głosy..........................................48
Własna korzyść czy poświęcenie....................................66
Kochać czy wymagać................................................84
Karać czy nagradzać..............................................106
Ciało czy umysł..................................................117
Dar czy dług.....................................................133
Zasada walizki...................................................142

background image

Po co jest nasza książka?

Dla mnie ta książka to przede wszystkim dziesiątki godzin

pasjonujących rozmów z Andrzejem i Wojtkiem. Rozmów, które były nie

tylko spotkaniem z ich wiedzą o wychowywaniu dzieci, ale też

odszyfrowywaniem siebie. Pełnym emocji i zaskoczeń powrotem do

własnych doświadczeń z dzieciństwa. Przy okazji zdałam sobie sprawę,

jak wielu ludzi wokół mnie ma dzieci, a jak niewielu ma z nimi

dobry, serdeczny kontakt. Zastanawiałam się, dlaczego w relacji

rodzice-dzieci „chcieć” tak często nie znaczy „móc”. I czemu tylu

dorosłych, pomimo najlepszych chęci, bezwiednie krzywdzi swoje

dzieci, a potem cierpi z powodu chłodnych relacji i konfliktów w

rodzinie.

Myśląc o tym starałam się, by nasza książka stała się pomocą w byciu

rodzicem, który nie żałuje, nie cierpi, nie krzywdzi. Korzystając z

doświadczeń Andrzeja i Wojtka poszukiwałam więc odpowiedzi na

pytania, co robić, by nasze dzieci miały udane życie i naprawdę nas

kochały. A także jak nie powielać błędów wychowawczych, których sami

doświadczyliśmy w dzieciństwie, i których konsekwencje nosimy w

sobie w dorosłym życiu w postaci kompleksów, lęków i niewiary we

własne możliwości. Nasza książka powstała również po to, by pomóc

rodzicom nie tylko lepiej rozumieć dzieci, ale i siebie. Bo poza

informacjami o dzieciach i dzieciństwie jest tu też sporo wnikliwej

wiedzy o świecie dorosłych.

Polecam ją z pełnym przekonaniem. To książka, którą sama chciałabym

przeczytać.

Anna Sosnowska

background image

O czym jest nasza książka?

Karać czy nagradzać, ufać czy kontrolować, rozmawiać czy pouczać,

kochać czy wymagać? To pytania stawiane sobie przez rodziców od

zawsze i zawsze ważne. W zależności od momentu historycznego,

poziomu ekonomicznego i stanu wiedzy udzielano na nie bardzo różnych

odpowiedzi. Najpierw przez długie wieki lekceważono dzieciństwo i w

ogóle nie poświęcano mu żadnej uwagi. Potem nadszedł czas, gdy w

dziecku widziano głównie wcielenie zła, a proces wychowawczy

rozumiano jako wypędzanie z dziecięcej duszy diabła. W Średniowieczu

z kolei dziecko uznawano za miniaturę dorosłego, dodajmy dla

jasności, że miniaturę nieudaną, więc również nie zaprzątano sobie

nim głowy. Wreszcie nadeszła epoka panowania tzw. czarnej

pedagogiki, czyli kultu twardej ręki, surowości i upokorzeń. I

bardzo długo zimny wychów uważano za najlepszy sposób, by

wyprowadzić dziecko „na ludzi”.

Prawdę mówiąc, smutne dziedzictwo takiego myślenia nadal jest obecne

w wielu rodzinach. Dlatego uznaliśmy, że nadszedł czas, by na

fundamentalne rodzicielskie dylematy udzielić odpowiedzi tu i teraz.

W takim świecie, w jakim żyjemy, i zgodnie z wiedzą, jaką dysponuje

współczesna psychologia i psychoterapia. A także zgodnie z

doświadczeniem, w jakie wyposażyły nas lata pracy terapeutycznej i

osobiste przeżycia rodzicielskie. Zabieramy głos jako kontynuatorzy

głębokiej refleksji wychowawczej, zapoczątkowanej przez Zygmunta

Freuda, który dowiódł, że lekceważone przez wieki dzieciństwo to

fundament dorosłości. Jeśli zostanie on źle uformowany, kuleć będzie

całe dorosłe życie człowieka. Wiele z tego, o czym mówimy w tej

książce, jeszcze na początku XX wieku byłoby uznane za objaw

szaleństwa, a kilka wieków wcześniej — za groźną herezję. Dziś

jednak przyszedł czas na powiedzenie prawdy o tym, czym jest okres

dzieciństwa w życiu człowieka i jaki ma wpływ na całe jego

późniejsze życie. A ma ogromny.

Za wszystko, co zostało tu napisane, bierzemy całkowitą

odpowiedzialność. Pragniemy też podziękować naszym pacjentom,

dorosłym i dzieciom, od których bardzo wiele się nauczyliśmy i wciąż

uczymy.

Wojciech Eichelberger i Andrzej Samson

background image

Rozdział 1

Przykład czy słowo

Anna Sosnowska:

- Co w wychowaniu dziecka odgrywa większą rolę: to, co mówimy, czy

to, co robimy?

Wojciech Eichelberger: Wielu rodziców uważa, że wychowanie zaczyna

się dopiero, gdy dziecko rozumie już, co się do niego mówi. Ale to

przekonanie nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Wychowanie

bowiem zaczyna się dużo, dużo wcześniej. I wbrew potocznemu

myśleniu, rola słowa w kształtowaniu dziecka wcale nie jest

dominująca.

Andrzej Samson: Dziecko od pierwszych dni swojego życia, a wręcz od

chwili przyjścia na świat, nasiąka wszystkim, co widzi, słyszy, co

dostaje do ręki, na co patrzy, a najmniej tym, co się do niego mówi.

Najmniejsze doświadczenie jest dla niego ważniejszą lekcją o życiu,

otaczającym świecie i o nim samym niż jakiekolwiek pouczenie.

WE: Często mówimy: „Muszę się wziąć za wychowanie mojego dziecka”,

mając na myśli jakieś akty intencjonalne albo tłumaczenie dziecku,

jak należy postępować, co jest dobre, a co złe. Tymczasem o wiele

większą siłę oddziaływania ma to, co mu pokazujemy, nie to, co

deklarujemy. Słowo samo w sobie jest tylko informacją, dosyć umowną

zresztą, rozkodowywaną przez mózg. Żeby mogło coś znaczyć, musi być

poparte przeżyciem, powiązane z doświadczeniem. Kiedy dziecko uczy

się słowa „ołówek”, to owszem, słyszy jego brzmienie. Ale dopiero

gdy to coś nazywane przez nas ołówkiem ogląda ze wszystkich stron,

wkłada do buzi, gryzie, maże nim, w jego głowie pojawia się idea

ołówka. I słowo zaczyna naprawdę coś dla niego znaczyć.

- Pierwsze słowa, których zazwyczaj uczą się dzieci, to „mama” i

„tata”. Co możemy zrobić, żeby skojarzenia naszego dziecka związane

z tymi słowami były jak najbardziej pozytywne?

background image

WE: Mądrzy rodzice przede wszystkim powinni zadbać o to, by jak

najbardziej rozszerzyć doświadczenie dziecka związane z tymi

słowami. Dobrze jest np., gdy matka powtarza słowo „mama”, karmiąc

swoje dziecko, przytulając je, kołysząc. Bo właśnie w ten sposób w

umyśle dziecka powstaje bardzo złożony desygnat słowa „mama”, który

będzie odtąd zawierał w sobie wsparcie, miłość, bezpieczeństwo.

Gdybyśmy ograniczyli się tylko do wytłumaczenia dziecku, kto to jest

mama, mówiąc: to ktoś, kto karmi, dotyka i jest ciepły, byłaby to

dla niego czysta abstrakcja. Jeśli słowo „mama” wywołuje w dziecku

dobre emocje, to tylko dlatego, że było wcześniej poparte pozytywnym

doświadczeniem.

- Czy tak samo jest z normami, zasadami? Mądre słowa nie wystarczą,

by ich nauczyć?

AS: Tak samo. Jeśli to, co rodzic głosi, nie jest poparte

przykładem, nie będzie miało wpływu na kształtowanie dziecka albo

będzie miało wpływ przeciwny do zamierzonego. Począwszy od pozornie

banalnej, a bardzo niebezpiecznej sytuacji, którą nazywam treningiem

niewrażliwości. Otóż istnieje przekonanie, że dziecko powinno być

odcięte od kłopotów i złego samopoczucia rodziców, bo „nie należy

obciążać dziecka dorosłymi sprawami”. Stąd, gdy rodzic ma kłopoty

albo źle się czuje, a dziecko chce go pocieszyć, daje mu się do

zrozumienia, że nie ma żadnego problemu: „Nic mi nie jest. Wcale nie

jestem smutny, jestem poważny. Idź się bawić, nie przeszkadzaj”. Z

czasem takie dziecko przyzwyczaja się, że gdy komuś jest źle, to

trzeba to zignorować i iść się bawić. Wszystko świetnie do chwili,

gdy kilka lat później ten sam rodzic zacznie oczekiwać od dziecka

zainteresowania, troski. A dziecko kompletnie nie będzie rozumiało,

czego on od niego chce. Bo w jego doświadczeniu pozostanie już

silnie zakodowana i wytrenowana całkiem inna reakcja: obojętność. I

pretensje do losu o to, że „nasz syn jest nieczułym potworem”, będą

nie tylko spóźnione, ale i skierowane pod niewłaściwy adres.

WE: Nie można nauczyć dziecka współczucia, domagając się go:

„Współczuj mi kochanie, bo jest mi trudno”. Albo tłumacząc, na czym

polega współczucie. Dzieci można nauczyć współczucia tylko w jeden

sposób: pokazując im, co znaczy współczucie i wsparcie, czyli

background image

współczując dziecku, gdy dzieje mu się jakaś krzywda, i wspierając

je, kiedy potrzebuje wsparcia. Tylko wtedy możemy się spodziewać, że

nasze dzieci będą skłonne reagować w podobny sposób, gdy nam

przydarzy się coś przykrego.

- Jak dziecko odbiera sytuację, w której rodzic naucza norm, lecz

sam ich nie przestrzega?

WE: Szybko uczy się zasad i wartości faktycznie wyznawanych przez

rodziców.

- Nawet jeśli rodzic usilnie powtarza, jak być powinno, a narusza

zasady trochę w konspiracji?

WE: Oczywiście. Dzieci są pod tym względem szalenie spostrzegawcze.

Jeśli rodzic odbył z synem przy stole poważną rozmowę o uczciwości,

o tym, że nie wolno oszukiwać i kłamać, a potem syn widzi, jak tata

na parkingu wkłada za szybę kwit z poprzedniego dnia, „bo nikt i tak

się nie zorientuje”, to dzieciak łapie w lot, że zasady zasadami,

ale gdy się wie, jak je z korzyścią dla siebie omijać, to można.

- I za jakiś czas zastosuje tę naukę w rozgrywce z tatą?

AS: Naturalnie. A oburzony tata będzie zachodził w głowę: „Gdzie on

się tego nauczył?! Jak to możliwe, że mój syn kłamie!”.

WE: Jeśli rodzice mają mówić dzieciom rzeczy niespójne z ich własnym

zachowaniem, to lepiej żeby nic nie mówili. Bo gdy zaczynają głosić,

jak być powinno, a ma się to nijak do ich własnego życia, dzieci nie

dość, że bezbłędnie wychwytują dysonans i uczą się hipokryzji, to

jeszcze przestają szanować wygłaszających androny rodziców. A

szacunek raz utracony, trudno ponownie zdobyć.

- Podobnie jak wiarygodność. Rodzic, który kłamie, ale żąda od

dziecka prawdomówności, ma chyba niewielkie szanse na powodzenie?

background image

AS: Zdecydowanie niewielkie. Bardzo demoralizująco działa np. dość

często spotykana sytuacja, gdy rodzice obgadują przy dziecku jakąś

osobę, a potem, również w obecności dziecka, demonstrują wobec tej

osoby fałszywą serdeczność. Do domu ma przyjść powiedzmy ciocia Hela

i dziecko słyszy, jak matka mówi do ojca: „Znowu ta krowa zepsuje

nam całą niedzielę”. Mija trochę czasu, rozlega się dzwonek i mama

rzuca się cioci Heli na szyję z okrzykiem: „Kochana, nareszcie! Tak

długo cię nie widzieliśmy”. Dziecko najpierw patrzy na to

zdezorientowane. Czasem popełnia jeszcze błąd, uświadamiając ciocię

Helę, że mama nazwała ją krową. Ale oczywiście obrywa za to i

następnym razem już wie, że w porządku jest się wtedy, jak co innego

się robi, a co innego mówi. Nic dziwnego, że kilka lat później tacy

rodzice zorientują się, że są okłamywani. Będą mieli do swojego

dziecka pretensje. Niestety o to, czego sami je nauczyli. Bo choć

mówili dziecku, jak być powinno, to jednak dawali przykład czegoś

zupełnie innego. I przykład wziął górę. Jeśli to, co robimy, staje w

opozycji do tego, co deklarujemy, dziecko raczej będzie nas

naśladować, niż słuchać.

- Ale słowa też mają swoją siłę. Mogą czynić wiele dobrego lub

działać jak przekleństwo. Jakie słowa są szczególnie ryzykowne w

relacjach z dziećmi?

WE: Niebezpieczne są słowa deprecjonujące i poniżające. Ich

niszczycielska moc jest tym większa, im bardziej jest spójna z

doświadczeniem. Kiedy między rodzicem i dzieckiem nie ma dobrej

więzi, a pada upokarzające słowo, działa ono jak klątwa. Złe słowa

wypowiedziane przez rodzica potrafią bardzo głęboko zapaść w

nieświadomość dziecka. I potem ranią je przez resztę życia.

Mimochodem sprawdzałem relację gestów do słów na własnych dzieciach.

Przytulałem serdecznie mojego syna, mówiąc do niego jednocześnie:

„Ty wstręciuchu, ty gadzie”. I okazywało się, że mogę spokojnie

używać słów, które w innym kontekście byłyby uznane za raniące i

przykre, bo ze względu na jednoznacznie życzliwy, towarzyszący im

komunikat pozawerbalny odbierane były jako wyraz miłości i

bliskości. Mogłem się tak zachowywać, ponieważ byłem pewien więzi

background image

istniejącej między nami. Miłość wyrażona poza słowami decydowała o

znaczeniu słów.

AS: W Polsce stanowczo zbyt często używamy wobec dzieci słów

wartościujących. Zamiast nich powinniśmy częściej informować je o

odczuciach i emocjach, które wywołują w nas ich działania. Gdy

mówimy do dziecka: „Jesteś zły, nieznośny, okropny!”, to efekt

wychowawczy takiego komunikatu jest opłakany. Wyładowujemy jedynie

swoją złość i informujemy dziecko o braku naszej akceptacji.

Interwencja wychowawcza przyniosłaby dużo lepszy skutek, gdybyśmy

wyjaśnili dziecku, że to, co robi, sprawia nam ból. Powoduje, że

jest nam przykro. Wtedy nauczyłoby się, że wszystko, co robi, odnosi

się do kogoś, wywołuje w ludziach emocje i ma swoje konsekwencje.

- Często używamy ostrych, wartościujących i to w dobrej wierze,

licząc, że to zmobilizuje dzieci do „zrehabilitowania się”.

AS: Negatywne przekazy typu: „Ależ ty jesteś beznadziejna”, „Co z

ciebie za idiota”, „Zachowujesz się jak dziwka”, „Jesteś złym

chłopcem” zapisują się w psychice dziecka jak nagranie na taśmie

magnetofonowej. Posiadanie w głowie takiego negatywnego,

destrukcyjnego scenariusza, wtłoczonego tam przez rodziców,

powoduje, że człowiek nieświadomie zaczyna go w jakiś sposób

realizować. Ciągle mu się w życiu coś nie udaje, pije albo jeszcze

inaczej niszczy siebie.

- Zgodnie ze scenariuszem staje się beznadziejny, zachowuje jak

idiota albo zostaje złym chłopcem...

AS: I nie ma w tym nic dziwnego, biorąc pod uwagę, że przecież przez

bardzo długi i ważny czas naszego życia wszystkiego o sobie

dowiadujemy się wyłącznie od naszych rodziców. Oni odpowiadają

pierwsi na najbardziej fundamentalne dla każdego człowieka pytania:

Kim jestem? Co tutaj robię? Do czego dążę? Jaka jest moja wartość?

Jakie są moje możliwości? Czasem to, co o sobie myślimy przez resztę

życia, zależy od tego, co usłyszeliśmy w dzieciństwie od naszych

rodziców. Jeśli dziecko słyszy od matki lub ojca, że jest

background image

beznadziejne, to wiara w siebie i poczucie własnej wartości nie będą

w przyszłości jego mocną stroną.

WE: Z tego samego powodu jestem przeciwnikiem zdań wyrokujących:

„Będziesz taki, skończysz tak a tak, do tego to ty się nie

nadajesz”. Szczególnie gdy idzie za tym negatywna ocena, a na domiar

złego „przepowiednie” te są jeszcze podawane z dużym

kwantyfikatorem: ty nigdy, ty zawsze. Zamiast: „Jesteś głupi” lub

„Nigdy nie zmądrzejesz” — lepiej powiedzieć: „Robisz głupio, ale

możesz to naprawić”. A „Będziesz nikim” lepiej zastąpić zdaniem:

„Takie zachowanie nie prowadzi do niczego dobrego”. Różnica tylko

pozornie jest niewielka.

- Nie krytykujemy wtedy dziecka, tylko coś, co ono zrobiło i co może

naprawić. Nie negujemy jego wartości, tylko wyrażamy nasz sprzeciw

wobec jakiegoś postępowania.

AS: To, jakiego znaczenia nabierają słowa, czy niszczą, czy

wzmacniają, zależy też od kontekstu. Może nim być na przykład

relacja między rodzicami. Czasem zupełnie neutralne słowo nabiera

pejoratywnego znaczenia, a wtedy należy być bardzo ostrożnym z

używaniem go wobec dziecka. Znam rodzinę, w której ojciec często o

teściowej mówi z pogardą „dama”. I w tym domu „dama” jest synonimem

najwyższej odrazy, szyderstwa. Dla córki tych ludzi to słowo

straciło swój pierwotnie pozytywny sens i ma wyłącznie negatywne

konotacje. Gdyby ojciec powiedział do niej: „Ale z ciebie dama” (a

przecież obiektywnie można by uznać, że jest to jednoznacznie

pozytywny komunikat), dla tej dziewczyny byłoby to raniące. I

znaczyłoby, że jest dla ojca niewiele warta. Należy więc uważać, nie

tylko na to, co się wypowiada, ale co się rzeczywiście do dziecka

mówi, bo treść słowa i jego emocjonalna zawartość nie zawsze się ze

sobą pokrywają.

- Jaką krzywdę mogą wyrządzić dziecku złe słowa wypowiedziane przed

laty, dawno już zapomniane przez rodziców, a wciąż zapisane w

pamięci bądź nieświadomości dziecka?

background image

WE: Ogromne. Duże nasilenie deprecjacji potrafi czasami

przekształcić się w zakodowany w podświadomości komunikat, że dana

dziewczynka czy chłopiec nie jest wystarczająco dobrym egzemplarzem,

by nadawać się do reprodukcji. Ciało potrafi się podporządkować

destrukcyjnej dyrektywie umysłu. I potem nie wiadomo, dlaczego taki

mężczyzna czy kobieta ma np. ogromne problemy z płodnością.

- Niszcząca moc słów może działać nawet wbrew dobrym intencjom

rodziców?

WE: Tak. Wśród moich pacjentek była np. kobieta, którą matka chciała

ustrzec przed zejściem na złą drogę i za najskuteczniejszą metodę

uznała straszenie swojej córki. Powtarzała jej w kółko, gdy tylko

występowała między nimi jakaś różnica zdań: „Jak będziesz postępować

po swojemu, to zostaniesz kurwą!”. Intencje matki były zapewne

dobre. Pragnęła wychować córkę na „porządną kobietę”. Ale w efekcie

dziewczyna popadła w obsesję, że wystarczy jakiś drobiazg, małe

przeciwstawienie się nakazom matki, a bezpowrotnie stoczy się do

rynsztoka. Żeby więc „nie zostać kurwą”, wykastrowała siebie

psychicznie. W jej świadomości nie pozostała najmniejsza myśl ani

pragnienie seksualne, co katastrofalnie wpłynęło na całe jej życie

osobiste. Trzeba było wielu lat terapii, by to odczarować, by mogła

stać się normalną, zdolną do przeżywania swojej seksualności

kobietą.

- Jak taki negatywny komunikat „pracuje” w psychice dziecka, a potem

w psychice dorosłej kobiety?

WE: W psychice dziewczynki, która kiedyś usłyszała od matki czy

ojca, że jeśli będzie niegrzeczna, to zostanie kurwą, mogą zadziałać

dwa mechanizmy, obydwa bardzo destrukcyjne. Albo — jak w przypadku

opisanej przeze mnie pacjentki — zacznie wypierać swoją seksualność,

wstydzić się jej, hamować ją, co w konsekwencji spowoduje ogromne

problemy emocjonalne, nieumiejętność wchodzenia w relacje, a często

skazanie siebie na samotność. Albo spełni złe proroctwo w poczuciu,

że i tak nic nie jest warta.

background image

- Takie komunikaty najczęściej mają tylko odstraszać dzieci od złych

wyborów. Jakie jest prawdopodobieństwo, że staną się samo

spełniającą przepowiednią.

AS: Negatywne, wartościujące komunikaty nigdy nie pozostają obojętne

dla psychiki dziecka. A często wręcz nadają kierunek jego całemu

życiu. Dla dziecka rodzice są wyrocznią. Czy tego chcą, czy nie. I

czy tego chcą, czy nie same dzieci. Nawet rodzice krytykowani i

odrzucani przez dzieci pozostają znaczącymi postaciami w ich życiu.

- Czy w takim razie dobre proroctwa w stylu: „Będziesz kimś”, „Wiem,

że mnie nie zawiedziesz” mogą sprawić, że życie naszego dziecka

stanie się pasmem szczęścia i sukcesów?

AS: Pozytywne przesłanie jest lepsze od negatywnego, ale w ogóle

byłbym ostrożny z wmawianiem dzieciom, co ma się zdarzyć w ich

życiu. Miałem kiedyś takiego klienta wychowywanego przez samotną

matkę, która lokowała w nim ogromne nadzieje. W związku z tym

powtarzała mu od małego i na okrągło: „Ty to będziesz kimś”. Kiedy

poznałem tego człowieka, wykonywał już chyba czterdziesty zawód. Był

plastykiem, rzeźbiarzem, spawaczem, ślusarzem i Bóg wie kim tam

jeszcze. I ciągle zaliczał jakieś nowe kursy doskonalenia

zawodowego. Kiedy zapytałem go, po co to robi, odpowiedział: „Bo ja

wciąż nie wiem, czy już jestem kimś, czy jeszcze nie. Co się gdzieś

zakorzenię, to wydaje mi się, że to jakieś głupie, bezwartościowe,

że powinienem robić coś lepszego, że się marnuję”. Z takim

podejściem do życia ten mężczyzna nie mógł też sobie oczywiście

ułożyć życia osobistego i był straszliwie nieszczęśliwy pod każdym

względem.

WE: Bo przywiązał się do słowa „będziesz”. Gdyby matka powiedziała

mu: „Jesteś kimś”, byłoby zupełnie inaczej.

- Mówiliście o słowach wtłaczanych dzieciom do głowy tak często, że

w końcu stają się scenariuszami określającymi cały dalszy przebieg

ich życia. Czy jakiś jednorazowy komunikat może wywrzeć na psychikę

dziecka podobny wpływ?

background image

WE: Jeśli słowa i zachowania rodziców związane są z jakąś

dramatyczną sytuacją, to tak. Pamiętam dziewczynę, której rodzice

przez długi czas starali się ją mądrze i przyjaźnie wychowywać. Była

już nastolatką, gdy na jakiejś wiejskiej zabawie wypiła za dużo i

ktoś ją zgwałcił. Gdy nad ranem zrozumiała, co zaszło, brudna i

sponiewierana udała się ufnie do rodziców, od lat deklarujących, że

na ich wsparcie może liczyć w każdej sytuacji. I mamy taki obrazek:

Dziewczyna nad ranem wchodzi do domu. Przez chwilę waha się, czy

pójść do swojego pokoju, czy do sypialni rodziców i powiedzieć im,

co zaszło. I wtedy właśnie z pokoju wychodzi ojciec. Patrzy na nią,

w mig domyśla się, co się stało, ale nadal nie mówi nic. Stoją tak

naprzeciwko siebie przez chwilę w całkowitym milczeniu, aż nagle on

się odwraca z obrzydzeniem i bez słowa znika w swojej sypialni.

Kilkusekundowe doświadczenie zdruzgotało tę dziewczynę na długie

lata, mimo że była już prawie dorosłą osobą, a rodzice zawsze dawali

jej wiele wsparcia. Ale w krytycznym momencie ojciec nie stanął na

wysokości zadania, zareagował z jakiegoś chorego aspektu siebie. Coś

się w nim odezwało takiego, że nie był w stanie podbiec do swojej

córki, zatroszczyć się o nią, zapytać co, się stało, przytulić.

Zachował się jak inkwizytor, dając córce do zrozumienia, że

zasługuje tylko na pogardę. Potem długo żyła w przekonaniu, że

zrobiła coś tak strasznego, iż nie zasługuje na jakikolwiek skrawek

szczęścia. Trudno było jej się z tego wygrzebać. Tak wielka jest moc

rodziców.

- Sytuacje, gdy dziecku dzieje się coś złego, a rodzic jeszcze mu

dokłada pod hasłem „A dobrze ci tak, jakbyś mnie słuchał, toby się

nie przydarzyło” nie należą chyba do rzadkości?

AS: Niestety nie. Kiedy chodziłem z moją córką do piaskownicy, to

wielokrotnie obserwowałem różne warianty takiego scenariusza:

Karolek biegnie. Mama krzyczy: „Nie biegnij tak, bo się

przewrócisz”. Karolek biegnie dalej, co jest normalne w jego wieku.

Przewraca się, bo wiadomo, że dziecko musi się czasem przewrócić.

Tymczasem matka dopada do płaczącego Karolka, spuszcza mu lanie i

krzyczy: „A nie mówiłam!”. Dziecko jest zdezorientowane; stała mu

background image

się krzywda i jeszcze je biją. A matka ma złudne poczucie, że oto

dała Karolkowi cenną lekcję życia.

Kiedy tłumaczę rodzicom, żeby w takiej sytuacji podnieśli dziecko i

powiedzieli: „Nic się nie stało, biegnij dalej”, to większości z

nich w pierwszej chwili podobna reakcja w ogóle nie mieści się w

głowie.

- Niektórzy rodzice mają takie wyobrażenie, że ten dobrze wychowuje,

kto nie przeoczy żadnej okazji, w której można by dziecku zwrócić

uwagę.

AS: Wielu dorosłych uważa, że karcenie i pouczanie to dla dziecka

dobrodziejstwo i najlepszy sposób na przekazywanie wiedzy o życiu,

„doskonalenie” charakteru. Tylko że takie nieustanne strofowanie nie

tyle rozwija wiedzę, co zahamowania. Wybitny amerykański psycholog

Erick Berne, twórca analizy transakcyjnej, nazwał taką relację

dziecka wobec dorosłego „I'm not OK, you are OK. (Ja jestem nie w

porządku, ty jesteś w porządku). Co to oznacza? Ustawmy się na

chwilę w pozycji dziecka, któremu wszyscy ciągle mówią: „Źle stoisz,

stój tak jak ja”, „Jak ty wyglądasz, ubierz się tak, jak mówię”,

„Nie wierć się, patrz, jak ja grzecznie siedzę” itp. Czujemy

wdzięczność czy upokorzenie i złość? Poprawianie i strofowanie jest

oczywiście jedną z dróg wychowywania, ale zbytnia jednostajność w

stosowaniu tej metody, jak to ma miejsce w Polsce, jest bardzo

niekorzystna dla wyposażenia psychicznego dziecka.

- Czy chcesz przez to powiedzieć, że gdzie indziej dzieci są mniej

strofowane?

AS: Na przykład w USA zdecydowanie dominuje pedagogika nagród.

Rodzice o wiele chętniej podkreślają mocne strony dziecka niż jego

słabości. W tradycji amerykańskiego wychowania, gdy dziecku coś się

nie udało, mówi się: „Następnym razem ci wyjdzie, na pewno dasz

sobie radę, don't worry”.

WE: Niewątpliwie antycypowanie niepowodzeń własnych dzieci jest dość

powszechną cechą polskich rodziców. Bardzo często słyszy się jak

background image

wygłaszają zdania typu: „To nie dla ciebie”, „Na pewno ci się nie

uda”, „Żeby sobie z tym poradzić, trzeba mieć dobrą pamięć” itp.

- Jakie są rezultaty obu tych podejść?

AS: Amerykanie są o wiele bardziej przebojowi, odporni na

niepowodzenia i otwarci. Wierzą w siebie, są bardziej optymistyczni

i zadowoleni z życia. Dla mnie niesłychane jest to, że w

amerykańskich szkołach dzieci w ogóle nie przejawiają czegoś takiego

jak trema. W przedszkolach i szkołach przygotowują najrozmaitsze

przedstawienia, śpiewają, popisują się na oczach dorosłych i nie ma

mowy o czymś takim jak skrępowanie czy kompleksy. Natomiast polskie

dzieci bardzo nie lubią prezentowania siebie. Jakby ktoś zakodował w

nich informację, że mają się czego wstydzić. Krępują się sytuacji

społecznych, zbytniego eksponowania własnej osoby. U nas dominuje

dyrektywa moralna, która mówi: „Nie chwal się, niech cię inni

chwalą”. Amerykanin mówi: „Jak masz się czym pochwalić, to się

pochwal”. Efekt jest taki, że jak chwalę polskie dziecko, to ono mi

zazwyczaj odpowiada: „Eeeee tam, tak mi się tylko udało”. Podczas

gdy amerykańskie dzieci na podobną pochwałę odpowiadają po prostu:

„Wiem, że fajnie to zrobiłem”.

- Wielu rodziców wiąże pewne nadzieje wychowawcze z wyprawieniem

dziecka do przedszkola. Mam na myśli np. wiarę w to, że małomówny

Jaś jakoś się rozkręci w towarzystwie rówieśników i stanie się mniej

lękliwy, a Kasia, która dostaje napadów złości, złagodnieje, „bo

trzy, cztery lata to jest już wiek, gdy można się zabierać za

wykuwanie charakteru dziecka...”.

WE: Gdy dziecko ma trzy, cztery lata, to możemy być pewni, że już

się bardzo dużo nauczyło. I podstawowa matryca osobowości,

porządkująca całe jego dalsze doświadczenie, została ukształtowana.

Stąd też rozczarowanie wielu rodziców, którzy właśnie w wieku

trzech, czterech lat oddają dziecko do przedszkola z nastawieniem,

że ktoś je tam wychowa. A okazuje się, że dziecko już jest w dużej

mierze wychowane.

background image

- W jak dużej mierze?

WE: Pierwsze trzy lata dziecka to intensywne szukanie odpowiedzi na

pytanie, co tu jest grane. Człowiek nie ma sztywnego programu

rozwojowego, w związku z tym może się dostosować do każdej sytuacji,

pod warunkiem że się jej nauczy. A dziecko potrafi się szybko

nauczyć, jak przeżyć w tym dziwnym otoczeniu, z jakimiś wielkimi

stworzeniami, z których jedno nazywa się „mama”, a drugie „tata”.

Może się nauczyć tego, że jest ważne, kochane, że świat liczy się z

jego potrzebami, więc ma prawo je śmiało wyrażać. Ale może też

przesiąknąć lękiem, doświadczając agresji, odrzucenia, i przez

resztę życia chować się po kątach. Psychiczna matryca, która

kształtuje się w człowieku do trzeciego roku życia, nie jest potem

podatna na modyfikacje. Wyuczone w tym czasie mechanizmy potrafią

działać do końca życia.

- W pewnym sensie wychowanie kończy się więc bardzo wcześnie.

Dziecko przez lata będzie się jeszcze uczyć zasad grzeczności,

języków obcych itp. Ale jeśli chodzi o to, czy będzie nieśmiałe czy

ekspansywne, otwarte na ludzi czy lękliwe, to w wieku trzech lat

kości zostały rzucone?

WE: I to jest jeszcze jeden argument za tym, że najważniejsze w

wychowaniu dziecka jest to, jacy jesteśmy. A więc przykład, jaki mu

dajemy, i relacja, jaką z nim nawiązujemy. W okresie pierwszych

trzech lat dziecko przede wszystkim nas obserwuje, naśladuje i na

podstawie naszego zachowania wnioskuje, co jest grane i jak przeżyć.

Stwarza siebie przez wchłanianie, asymilację psychologicznego

środowiska, w którym wzrasta.

- Czy wobec tego sfrustrowani rodzice mogą wychować zdolne do

szczęścia dzieci?

AS: Z trudem.

background image

WE: A ja myślę, że zdecydowanie nie. Na terapię trafia bardzo wiele

osób, których rodzice byli sfrustrowani swoją sytuacją życiową. Tacy

ludzie są zazwyczaj bardzo krytyczni wobec siebie.

AS: A tym samym wobec innych, często z własnymi dziećmi na czele.

WE: Przy czym bardzo często chcą delegować swoje dziecko do innego,

lepszego świata. Takie dziecko nie ma oparcia w domu. Od

niezadowolonych ze swojego życia rodziców odbiera komunikat: „Ty

musisz być całkiem inny niż my, ty musisz być lepszy. Musisz być

kimś. Musisz zacząć żyć w lepszym świecie”. Jest skazane na

udawanie, przed samym sobą i przed innymi. Musi sobie powiedzieć:

to, w czym wyrosłem, jest nieważne, pozbawione wartości. Taki

człowiek często przez całe życie udaje, że wyrósł w całkiem innym

„ogródku”. Zmienia środowiska i całą energię życiową poświęca na

kamuflaż, ale i tak ciągle ściga go lęk przed zdemaskowaniem i

kompromitacją.

- Wielu ludzi, którzy się wybili, osiągnęli w życiu coś niezwykłego,

przyznaje, że ogromną determinację dało im właśnie pragnienie

wyrwania się z tego, w czym tkwili ich rodzice. Ich siła pochodziła

często z nienawiści do wszystkiego, co z racji urodzenia dał im los.

Czy jeśli antyprzykład jest źródłem sukcesu życiowego, nie należy

uznać tego za happy end?

WE: Ja bym zapytał nie o to, ile osiągnął taki człowiek, ale jak on

się z tym czuje. Miałem pacjenta pochodzącego z bardzo biednej

rodziny chłopskiej, która wypychała go w świat, powtarzając: „Masz

żyć w lepszym świecie”. No więc pojechał w końcu do tego „lepszego

świata” i zaczął udawać kogoś innego, żeby „zostać kimś”. I udawał z

wielkim talentem, zażarcie, bez wytchnienia, a jednocześnie każdą

sytuację, która w najmniejszym stopniu groziła mu kompromitacją,

traktował jak śmiertelne zagrożenie. Najdrobniejsze potknięcie

raniło go do głębi, a jednocześnie wzbudzało potworną agresję. Ten

mężczyzna rzeczywiście wiele w życiu osiągnął. Spełnił wszystkie

marzenia swojego ojca. Ma dużo pieniędzy. Zna sławnych ludzi. Ale

jest człowiekiem głęboko nieszczęśliwym. Ma poczucie, że fruwa

background image

gdzieś w powietrzu, i boi się, że w każdej chwili może spaść. Praca

z nim, bardzo ciężka, polegała na tym, żeby przekonanie, iż jego dom

rodzinny był czymś najgorszym z możliwych, odwrócić. Żeby

zaakceptował, zasymilował swoje korzenie i zrozumiał, że nie ma się

czego wstydzić, bo dzięki temu domowi nauczył się wielu bezcennych

rzeczy.

- Co więc mają zrobić rodzice, którzy chcą, by ich dzieci żyły

lepiej niż oni?

WE: Na pewno nie powinni wpajać dzieciom nienawiści do gleby, na

której rosną, ani jej deprecjonować.

AS: Antyprzykład, czyli wychowywanie na zasadzie: „Patrz na mnie i

ucz się, jak nie powinieneś się zachowywać”, jest kompletnie bez

sensu. Albo prowadzi do wykorzenienia i głęboko narcystycznej

sytuacji, o jakiej opowiedział Wojtek, albo do powielenia tego

modelu, który obowiązywał w domu. Antyprzykład paradoksalnie nasila

identyfikację z negatywnym wzorcem. Bardzo często słyszę od moich

pacjentów: „Całe życie sobie przysięgałam, że będę traktować swoje

dziecko inaczej niż moja matka, a robię dokładnie tak samo.

Świadomie nie chcę, bo na własnej skórze doświadczyłam, jakie to

rodzi skutki, bardzo mi na tym zależy, a mimo to nie mogę wyjść z

tego zaklętego koła. W pierwszym odruchu zachowuję się identycznie”.

I tak właśnie jest. Bo potęga modelowania, czyli wychowywania przez

przykład, jest tak wielka, że polityka wychowawcza pod tytułem:

„Bądź kimś innym niż ja, nie akceptuj tego, co się tu dzieje”, jest

zgubna.

- A jeśli rodzice uważają, że są kiepskim wzorcem dla dziecka, a

jednocześnie brak im siły, by coś zmienić we własnym życiu, to

powinni uczyć dziecko, że ich dom jest dobry?

WE: Nie chodzi o to, żeby wpadać w drugą skrajność i idealizować to,

co nie jest idealne. Ale żeby nie negować tego, co pozytywne.

Rodzice, którzy mobilizują swoje dzieci do pięcia się wysoko w życiu

przez negowanie wartości własnego życia, ranią swoje dziecko w samo

background image

serce. Niszczą naturalną miłość i szacunek, bo jak dziecko ma kochać

coś, co jest pozbawione wartości? Każde dziecko ma potrzebę kochania

swoich rodziców i rodzic naprawdę musi się bardzo postarać, żeby tę

miłość zniszczyć. Zniszczyć, czyli uczynić dziecko obojętnym. To

jest tak trudne, że prawie się nie zdarza. Nawet najgorszym rodzicom

udaje się tylko zamienić miłość w nienawiść.

- Rodzice mogą przekazywać dziecku takie komunikaty nieświadomie.

Niekoniecznie mówiąc wprost: „Moje życie jest do niczego, zwiewaj

stąd, jeśli chcesz żyć lepiej”.

AS: Bez wątpienia. Wielu rodziców mówi np.: „Mój ojciec nie pozwalał

mi się uczyć i przez to jestem w takiej sytuacji, w jakiej jestem.

Ja się muszę męczyć w życiu, ale ty nie. Możesz się uczyć, a nie

chcesz, mimo że ja cię o to proszę. Chcesz harować jak ja za psie

grosze? Robić wszędzie za popychadło?!” itd. Najczęściej to się

odbywa w ten sposób, ale w istocie komunikat jest analogiczny: nie

bądź taki jak ja. Rodzic chce wzbudzić w dziecku ambicje — intencje

znów są w porządku. Ale tak naprawdę neguje siebie, swoją wartość w

oczach dziecka: „Głupi jesteś jeśli nie wybierasz drogi, która

oddali cię od tego co ja sobą reprezentuję”.

WE: W ten sposób rodzice nie uczą dziecka ambicji, tylko

autodewaluacji i autodestrukcji. Paradoks polega na tym, że czego by

tak wychowane dziecko nie osiągnęło w przyszłości, jak wysokiej

pozycji społecznej czy materialnej by nie zdobyło, zawsze będzie

siebie dewaluować. Będzie swoim własnym wrogiem, bezwzględnym i

niestrudzonym. Przez resztę życia będzie odwzorowywało wewnętrzną

strukturę swojego rodzica.

- Dziecko wychowane przez nieakceptujących siebie rodziców z dużym

prawdopodobieństwem znajdzie się w tej samej sytuacji psychicznej

jako dorosły?

WE: Tak. W braku szacunku rodzica do siebie leży cały problem. Bo

gdyby nie rządziły nim tak autodestrukcyjne mechanizmy, jego życie

najprawdopodobniej potoczyłoby się lepiej, nawet w tych samych

background image

trudnych warunkach. Taki rodzic miałby też w sercu więcej miejsca na

ciepłą relację ze swoim dzieckiem. Nie musiałby mu mówić: „Ty ratuj

się, jak nie chcesz żyć w takim syfie jak ja”. Zamiast tego mógłby

je wspierać, mówiąc: „Poradzisz sobie, możesz wiele osiągnąć, jest

ciężko, ale robimy, co możemy, i ty też masz wpływ na to, jak będzie

w przyszłości. Może być lepiej, będziemy cię wspierać, ale to nie

jest tak, że tata i mama oraz ich życie są do niczego”.

AS: Wychowywanie przez antyprzykład zazwyczaj kończy się

zaburzeniami. Np. dorosłe dzieci alkoholików, nawet niepijące,

często prześladuje takie przekleństwo: osiągnąłem to i to, ale kim

ja jestem, skoro pochodzę z dołów... Z takiej pozycji każde życie,

nawet obiektywnie bardzo udane, musi być nieszczęśliwe. Więc jeśli

już zabierasz się do wychowania, rodzicu, to nie posługuj się

antyprzykładem. Pokaż raczej dziecku, jak być powinno. Na tyle, na

ile potrafisz.

- Wychowanie to nie tylko relacja rodzic—dziecko. Dziecko obserwuje

swoich rodziców również w kontakcie z sąsiadem, sklepikarzem, w

tramwaju. Patrzy, porównuje, ocenia i uczy się.

WE: To są często najważniejsze obserwacje. Dzieci patrzą na nas z

niesłychaną uwagą właśnie wtedy, gdy wchodzimy w relacje z innymi

dorosłymi. Z tego uczą się chyba najwięcej. Zachowania wychowawcze

nie są wyłącznie zachowaniami skierowanymi na dzieci. Wszystko, co

rodzic robi, a czego świadkiem jest dziecko, ma oddziaływanie

wychowawcze. Najgorszą rzeczą, jaka może spotkać dziecko, jest

poczucie wstydu za rodzica, myśl: „Boże, jak ona czy on się

zachowuje”. Wszyscy mamy jakiś podstawowy instynkt dotyczący tego,

jak należy się zachowywać, a jak nie. Wszyscy wiemy, kiedy naruszamy

nasz archetypowy kanon wartości. Więc gdyby udało się nam zrobić

tylko tyle, by oszczędzić dzieciom wstydzenia się za nas, to byłoby

już bardzo dużo.

AS: Wychowanie to z całą pewnością nie tylko relacja między

dzieckiem a rodzicami, ale również całokształt wpływu jednej

generacji na drugą. Rodzice są tylko przedstawicielami pokolenia

background image

dorosłych, którzy zajmują się dzieckiem. Rzecz jasna są najbliższymi

dorosłymi, tymi, którzy mają największy wpływ na dziecko, ale nie

wyłączny. Dziecko jest wychowywane przez wielu ludzi, wiele

sytuacji, w tym również przez tzw. ulicę, co strasznie przeraża

rodziców. Ale jeśli ta „zła” ulica jest tylko jednym z wielu

elementów wychowawczej układanki, to na pewno nie zdominuje dobrego

wpływu rodziców. Problem zaczyna się tam, gdzie wpływ rodziców nie

jest dobry albo nie ma go wcale. Wtedy dopiero dziecko wychowują

przypadkowi ludzie i przypadkowe sytuacje. Ulica wychowuje tylko

wtedy, gdy nie wychowują rodzice.

WE: Ulica wbrew pozorom wcale nie musi być synonimem wszystkiego, co

złe. Ostatnio rozmawiałem z człowiekiem, którego rodzice byli

zapatrzonymi w swoją pracę naukowcami. Dziecko przydarzyło im się

późno i nigdy nie uważali go za coś równie wartościowego jak ich

kariera naukowa. Nigdy nie mieli dla syna czasu. Uratowała go

właśnie ulica. Tam nauczył się życia. Jako dzieciak z

inteligenckiego domu nie radził sobie najlepiej w tym środowisku,

często obrywał, ale na podwórku miał przynajmniej jakieś rzeczywiste

relacje, mógł się napatrzeć, nadoświadczać, spróbować swoich sił,

zawalczyć o swoje. I dziś jest facetem, który radzi sobie w życiu.

Ale teraz zaczął się martwić o swojego syna, który jest dzieckiem

wychowywanym w absolutnym luksusie, a nazywając rzecz po imieniu, w

luksusowym osamotnieniu, bo zapracowani rodzice nie mają dla niego

czasu. Tylko że on nie ma podwórka ani kolegów, bo siedzi w

luksusowej willi gdzieś pod Kielcami, najczęściej sam, i próbuje

sobie zastąpić prawdziwe relacje z ludźmi telewizorem, grami

komputerowymi, a ostatnio „Big Brotherem”. Ten chłopak będzie o

wiele gorzej przystosowany do życia niż jego wychowany przez ulicę

ojciec.

- Telewizor i komputer zastępują prawdziwe relacje nie tylko

chłopcom z luksusowych willi.

WE: Tak, okazuje się, że „Big Brother” cieszy się ogromną

popularnością wśród dzieci. I wielu zastępuje podwórko, kolegów.

Dzieciaki mogą się wreszcie napatrzeć na dorosłych. Nie na aktorów,

background image

tylko na „prawdziwków”, którzy siedzą, nudzą się, gadają byle co,

ale wchodzą w jakieś związki ze sobą. I dzieci to chłoną. Więc myślę

sobie, że rodzice nie powinni tak strasznie bać się podwórka. Bo

dzieciom duża liczba doświadczeń społecznych z różnymi ludźmi, w

różnych sytuacjach, środowiskach jest bardzo potrzebna. Rodzice

winni wystrzegać się raczej iluzji, że są najlepszym towarzystwem

dla swojego dziecka, że tylko dzięki ich uwadze i obecności dziecku

nie przydarzy się nic złego.

- Skąd jednak mają czerpać pozytywne wzorce wychowawcze ludzie,

którzy nie wynieśli ich ze swoich domów rodzinnych?

WE: Ciężka sprawa. W terapii często spotykam takich ludzi. Wielu z

nich jest świadomych, że w ich domach wychowanie było bardzo

wadliwe, raniące i nie chcą tego powtarzać w swoim życiu. Ludzie ci

nierzadko mają szerokie horyzonty, wiedzą, jak być powinno, a mimo

to coś im wciąż w życiu nie wychodzi. Patrzą na ludzi wychowanych w

zdrowych domach jak zza szyby, jak na coś dla nich niedostępnego. I

często całe życie dręczy ich żal, że ich to nie spotkało. Jedyna

sytuacja, która potrafi to zmienić, to głęboka, dobra relacja z kimś

z tej innej, lepszej bajki.

AS: Często rodzice sami nie doświadczyli pewnych zachowań

wychowawczych, więc nie przychodzi im do głowy, że można postępować

zupełnie inaczej, niż są przyzwyczajeni, i na dodatek, że to może

być lepsze. Ale ja wtedy odpowiadam, że jednym z rozwiązań jest po

prostu świadomość człowieka. Refleksja nad własnym życiem, własnymi

trudnymi doświadczeniami może być źródłem ważnych postanowień

rodzica o charakterze wychowawczym. Bardzo często tak pracuję z

moimi pacjentami. Rodzic mówi na przykład: „Ja nigdy nie

doświadczyłem od swoich rodziców czułości. I teraz mam ewidentne

kłopoty z tym, żeby być czułym dla mojego dziecka”. A ja tego

rodzica zachęcam, żeby mając świadomość swojego deficytu, zaczął

okazywać dziecku czułość, na początek choćby tylko przez rozum. Bo

nawet taki wykoncypowany gest nie pozostaje bez odpowiedzi i

zapoczątkuje jakiś nowy proces w relacji z dzieckiem. Proces, który

wpłynie również na rodzica.

background image

WE: Dobra rada, tylko bardzo trudna. Jeśli człowiekowi zabrakło

dobrej relacji z rodzicami, to zadanie okazywania czułości dziecku

wiąże się czasem z koniecznością dotknięcia swoich najbardziej

bolesnych uczuć. Trzeba dużo wysiłku i wewnętrznej przestrzeni, żeby

móc dać innym to, czego sami tak mało dostaliśmy. Wielu rodziców

próbuje działać właśnie w oparciu o taki postulat, ale efekt często

jest taki, że brakuje im kontroli nad tym, co postanowili. I

wystawiają dziecku rachunek za swoje zobowiązania i wysiłki. Mówią:

„Mnie moi rodzice nigdy nie pochwalili, ani nie pogłaskali, tylko

lali. Ja tak się staram dla ciebie, a ty co, wciąż jesteś

nieposłuszny, nie okazujesz wdzięczności. Jakbym cię lał, tobyś był

pewnie grzeczny!” itd. Wychowywanie przez wystawianie rachunków za

to, że samemu się czegoś nie miało, a „musi się” to dawać, jest

bardzo niedobre. Rujnuje cały efekt podjętego trudu. Dziecko

dowiaduje się, że uczucia opiekunów wcale nie zostały dane z dobrego

serca, tylko pożyczone, zainwestowane, że wszystko, co od nich

otrzymuje, jest robione pod jakiś program. Wychowanie oczywiście

może być robione pod program — program odejścia od złych wzorców, w

których sami wzrastaliśmy i których nie chcemy fundować naszym

dzieciom. Ale realizacja tego programu i cały związany z nim wysiłek

musi pozostać naszą sprawą. Na pewno nie jest dobre wychowawczo

rozliczanie dziecka z tego, czy wystarczająco dobrze odpłaca nam za

nasze starania.

AS: Przestrzegam rodziców, których namawiam na wprowadzanie

świadomych zmian w relacjach z dziećmi, o takim niebezpieczeństwie.

Pokusa wystawiania dziecku rachunku za swoje wysiłki oraz deficyty z

dzieciństwa jest ogromna. Ale wiem, że można jej nie ulec, choć nie

jest to łatwe. Jednak konsekwencje takiej postawy mogą być bardzo

pozytywne dla całej rodziny. Wielokrotnie obserwowałem, jak reaguje

rodzic, któremu mówię: „Musisz świadomie inaczej traktować swoje

dziecko, niż traktowali cię twoi rodzice, skoro chcesz mu dać coś,

czego sam nie dostałeś”. W takiej sytuacji w człowieku strasznie

nasila się żal, ból i tęsknota za tym, czego sam nie zaznał. A z

tymi uczuciami coś trzeba zrobić. Pierwszy odruch kieruje rodzica

właśnie ku dziecku, ale wtedy, mówię mu: „Możesz zrobić wszystko,

background image

tylko nie to”. I bardzo często taki dorosły, żeby sobie poradzić z

emocjami, zwraca się po czułość, współczucie i wsparcie do innego

dorosłego. Czasem następuje wtedy gwałtowny przełom w stosunkach

rodzinnych, np. polepszenie się relacji między małżonkami. Coś się

dzieje. Ja nie twierdzę, że działanie oparte na świadomości jest

celem samym w sobie, że w sposób wyrozumowany rozwiąże się

emocjonalne problemy narosłe przez lata. Ale świadomy, konsekwentny,

mądrze przeprowadzony akt zapoczątkuje proces, który daje nadzieję,

że coś się zmieni na lepsze. Najgorzej, jak się nic nie robi i

zostaje na poziomie: „Ja nie dostałem, więc ty też nie dostaniesz.

Mnie lali, to i ty musisz oberwać. Koniec, kropka, zamykamy

sklepik”.

background image

Rozdział 2

Autorytet czy kontrola

- Każdy rodzic zapewne marzy, by być dla swojego dziecka

autorytetem. Pytanie tylko, jak to się robi?

AS: Na początek trzeba sobie uzmysłowić, że autorytet rodzicielski

jest bardzo specyficznym autorytetem. Jeśli ma być właściwy, musi

być oparty nie tylko na szacunku, ale i na sympatii. W innych

okolicznościach sympatia nie jest konieczna. Ktoś może być na

przykład autorytetem moralnym czy naukowym, a jednocześnie nudnym

lub oschłym człowiekiem. Podziwiamy go, szanujemy jego niezłomność,

wiedzę i konsekwencję, ale niekoniecznie mamy ochotę zasiąść z nim

przy wspólnym stole czy zwierzyć się mu z problemów osobistych i

poprosić o radę. A autorytet rodzica powinien być oparty właśnie na

silnej więzi i bliskości z dzieckiem. Celem wychowania powinno być

to, by dziecko nie robiło rzeczy niepożądanych nie dlatego, że się

nas boi, ale dlatego, że nas lubi i szanuje.

- Od czego zatem zacząć starania o zdobycie autorytetu w oczach

dziecka?

AS: Na początek wystarczy być...

WE: ...porządnym człowiekiem.

AS: Bo z rodzicami jest tak, że czy tego chcą czy nie, rodzicielski

autorytet jest im dany z chwilą przyjścia dziecka na świat. Każdy

bez wyjątku rodzic wyjściowo jest więc w bardzo korzystnej sytuacji

do tego, by stać się autorytetem. Można powiedzieć, że wraz z

narodzinami potomka dostaje od losu wielki kredyt. I cała sztuka

polega na tym, żeby tego daru nie zaprzepaścić.

- Nie jest to łatwa sztuka, bo wielu rodzicom wbrew ich najlepszym

intencjom się nie udaje.

background image

AS: Ale możliwa do przeprowadzenia. Zasada pierwsza brzmi tak: jeśli

chcesz utrzymać swój autorytet, wzbudzić w dzieciach szacunek i

sympatię, nie posługuj się wobec nich strachem ani siłą.

WE: To oczywiście nie jest proste. Reakcja z pozycji siły często

jest pierwszym i pozornie bardzo skutecznym rozwiązaniem. Ale efekt

uzyskany siłą jest doraźny. Działając z pozycji siły, szybko

roztrwaniamy kredyt rodzicielskiego autorytetu. I za chwilę, żeby

cokolwiek osiągnąć, będziemy musieli eskalować przeróżne formy

nacisku i przemocy.

- Niektórzy rodzice nie wierzą, że posługując się tylko szacunkiem i

sympatią, mogą obronić swój autorytet.

AS: Wielu przede wszystkim nie dopuszcza do siebie myśli, że mogą

swój autorytet stracić.

WE: A kiedy już się to stanie, sięgają po nasilającą się przemoc,

żeby jakoś „ratować sytuację”. Co w praktyce oznacza tyle, że

pogrążają się jeszcze bardziej. Jeśli rodzic nie wierzy, że może być

dla dziecka autorytetem opartym na szacunku i więzi, to już zaczyna

swój autorytet tracić.

Istotą autorytetu jest m.in. to, że nie trzeba go egzekwować. Gdy

dziecko szanuje rodzica, samo sięga po jego autorytet, zadając

pytania, radząc się, oczekując pomocy, korzystając ze wskazówek i

przestrzegając zakazów.

AS: To jest jednak późniejszy etap. Na początku rodzic jest dla

dziecka autorytetem na najbardziej elementarnym poziomie, ponieważ

jest źródłem wszystkiego, co je spotyka. Wszelkiego dobra, ale i

zła. Małe dziecko zaczyna od tego, że poszukuje u rodzica

bezpieczeństwa, wsparcia, zaspokojenia swoich potrzeb

fizjologicznych i psychicznych. I jeśli to dostaje, to automatycznie

buduje się między nim i rodzicem głęboka więź emocjonalna. Dziecko

początkowo obdarowuje rodzica autorytetem wręcz nadnaturalnym. Jest

przekonane o jego wszechmocy i niezniszczalności. Pamiętam na

przykład jak moja córka, gdy ścięto kiedyś wielkie drzewo na naszym

background image

podwórku, przybiegła do mnie zrozpaczona i krzyczała: „Tato, idź tam

szybko i postaw to drzewo”. Jak zacząłem jej tłumaczyć, że nie mogę

tego zrobić, nie chciała mi wierzyć. Z głębokim przekonaniem

powtarzała: „Możesz, tylko nie chcesz!”.

WE: Ale czy w tej wczesnej relacji można mówić, że rodzic jest

autorytetem dla dziecka. Autorytet wymaga świadomego wyboru,

możliwości oceny. Gdy dziecko jest całkowicie zależne od rodzica,

nie zna jeszcze innych dorosłych, trudno mówić o budowaniu czy

traceniu autorytetu. Ten problem pojawia się, gdy dziecko potrafi

już analizować, oceniać, porównywać. Czyli mniej więcej w czasie,

gdy idzie po raz pierwszy do szkoły.

- Tam pojawia się Pan czy Pani, do których rodzice są automatycznie

porównywani. I to pewnie jest dla ich trudne doświadczenie.

WE: Nagle okazuje się, że nie potrafimy wytłumaczyć dziecku lekcji

z fizyki, i zaczynamy się obawiać, że to zburzy nasz autorytet.

- A może zburzyć?

AS: Raczej nie, jeśli rzeczywiście ten autorytet mamy. W autorytecie

wcale nie chodzi o omnipotencję czy nieomylność.

- Co zatem buduje nasz autorytet w oczach dziecka?

AS: Często pytam o to moich nastoletnich, czasem nawet młodszych

rozmówców. Oni na pierwszym miejscu stawiają zgodność czynów ze

słowami. Jeśli zauważają u rodzica rozbieżność między tym, co

deklaruje, a tym, co robi, to szacunek znika natychmiast. Druga

sprawa, o jakiej bardzo często mówią, to lojalność. Dzieci oczekują

od rodziców, że będą po ich stronie bez względu na rozkład racji.

Widzą to tak: rodzic, który kocha, zawsze stanie w mojej obronie,

nawet jeśli nie mam racji, a może zwłaszcza wtedy, gdy jej nie mam,

i przez to jestem w opałach.

- Ale takie postępowanie można uznać za demoralizujące.

background image

AS: A jednak jest w tym coś głębokiego. Bo nie sztuka być z kimś,

kto ma rację. Ale bardzo cenne np. w przyjaźni jest to, gdy ktoś

mówi: „Nie masz racji, ale jesteś w trudnej sytuacji, a ja tak cię

kocham, że przede wszystkim chcę ci pomóc, wesprzeć, nie pozwolę,

żebyś w trudnych chwilach był sam”.

- To jest dyskusyjne. Co innego wspierać przyjaciela w przegranej

sprawie, a co innego przyznawać rację dziecku, które tej racji nie

ma. Dlaczego uważasz, że takie zachowanie jest dobre?

AS: Dzieci rozumują tak: mój rodzic może mi powiedzieć wszystko,

nawet bardzo przykrą prawdę, ale tylko mnie, w cztery oczy, w domu.

Przy obcych powinien stać po mojej stronie, nie dokładać mi, nie

wymierzać publicznie sprawiedliwości, bo wtedy czuję się zdradzony.

Jeśli mam mu ufać, muszę mieć pewność, że nigdy nie przyłączy się do

moich prześladowców.

WE: Nie chodzi o to, by rodzic pobłażał dziecku i bez względu na

okoliczności mówił: „Masz rację, kochanie”, nawet gdy dziecko tej

racji nie ma. Ważne jest, by nie tchórzył wobec ludzi, którzy

krytykują jego dziecko, przypisują mu wady czy złą wolę. Żeby nie

wymiękał przed „większym” autorytetem, żeby nie zakładał, że jeśli

są dwie wersje wydarzeń — dziecka i np. nauczycielki — to na pewno

rację ma nauczycielka. Często nie ma. Zamiast automatycznie dołączyć

się do strofowania i gromienia własnego dziecka, lepiej wziąć je w

obronę, albo chociaż starać się być mądrym sędzią w sprawie i

stosować zasadę domniemanej niewinności. Spokojnie wysłuchać i

zrozumieć wersję dziecka. Nie uznawać go z góry za małego

podejrzanego krętacza, który na pewno znowu nabroił.

AS: Rodzic, który potrafi się tak zachować, automatycznie budzi

szacunek i sympatię swojego dziecka. Patrząc na takiego ojca czy

matkę, dziecko czuje, że jest to ktoś, z kim się trzeba liczyć.

- A jeśli dziecko rzeczywiście robi coś niepożądanego, np. bije

kolegę w szkole i nauczycielka ma do niego słuszne zastrzeżenia. Co

background image

ma zrobić rodzic, jeśli nie przyznać nauczycielce rację, czyli de

facto stanąć po jej stronie?

WE: Nawet w takiej sytuacji nie powinien publicznie karcić dziecka

ani go zawstydzać, np. uspokajając nauczycielkę słowami: „Już ja mu

pokażę, niech no tylko wrócimy do domu!”. O wiele lepiej' byłoby,

gdyby porozmawiał z dzieckiem w cztery oczy, dowiedział się, o co

chodzi, jakie jest źródło problemu. Choć zdaję sobie sprawę, że gdy

do domu dzwoni ojciec innego dziecka i mówi: „Pana syn dokucza

mojemu, przeszkadza mu na lekcjach, zabiera kanapki”, to pokusa, by

natychmiast dorwać swoje dziecko i odreagować, jest bardzo silna.

Cóż prostszego, jak wydrzeć się wtedy na syna: „Co ty wyrabiasz!

Przez ciebie muszę wysłuchiwać jakichś pretensji! Kto cię tego

nauczył!”. Tymczasem ojciec czy matka powinni zachowywać się raczej

jak adwokaci swojego dziecka lub co najmniej jak sprawiedliwi

sędziowie. W trudnej sytuacji rodzic powinien powiedzieć: „Zbadam

sprawę, muszę wysłuchać, co moje dziecko ma na ten temat do

powiedzenia, i potem podejmę decyzję”. Takie zachowania

fantastycznie budują autorytet. Dziecko widzi, że rodzic się nie

boi, że nie można nim manipulować, że jest mądry, że ma swoje

zdanie, a przede wszystkim, że jest życzliwy wobec dziecka. Skoro w

każdym cywilizowanym prawie wobec oskarżonego obowiązuje zasada

domniemania niewinności, dlaczego tak rzadko stosujemy tę słuszną

zasadę wobec naszych dzieci?

AS: Dzieci z wielkim trudem wybaczają rodzicielskie zdrady. Miałem

kiedyś w terapii chłopca, który na każde wspomnienie o ojcu

strasznie się krzywił. W końcu zapytałem, o co chodzi, i usłyszałem

następującą historię. Otóż któregoś dnia do ich domu zapukał

dozorca, znany w okolicy podwórkowy menel-alkoholik, i powiedział

ojcu chłopca: „Pana syn naszczał w klatce schodowej”. Okazało się,

że ten chłopak wcale tego nie zrobił. Ale jego ojciec natychmiast

podjął decyzję. Odwrócił się do swojego syna i ze wściekłością

powiedział: „Na co czekasz, bierz szmatę i posprzątaj”. I wiecie, co

ten chłopak powiedział mi wówczas o swoim ojcu: „Proszę pana, ja go

w tamtej chwili skreśliłem. On się nawet nie zapytał, a przecież ja

bym czegoś takiego nigdy w życiu nie zrobił”. I rzeczywiście, znając

background image

tego chłopaka, zdziwiłbym się, gdyby coś takiego przyszło mu do

głowy. Chłopak miał klasę. Ale jego ojciec poszedł na łatwiznę. Bał

się skonfrontować nawet z marnym autorytetem dozorcy-pijaka i

zdradził swojego syna, który odtąd mówi o swoim ojcu: „Nie szanuję

go i nie lubię”.

- Jak bardzo dla dzieci ważna jest rodzicielska dyskrecja?

AS: To absolutnie jeden z podstawowych warunków, niezbędny do

narodzenia się autorytetu. Dzieci bardzo cenią tych dorosłych,

którzy potrafią uszanować ich tajemnice, ale również ich intymność i

emocje. Nawet te, które dorosłym wydają się śmieszne i naiwne. Dam

taki przykład. Zakochana nastolatka bardzo przeżywała to, że jej

chłopak przestał zwracać na nią uwagę. Czuła się tak nieszczęśliwa,

że w końcu zwierzyła się matce. Opowiadając swoją historię, połykała

łzy. A matka w połowie jej opowieści machnęła lekceważąco ręką i

powiedziała: „Czym ty się w ogóle zajmujesz! Ty się lepiej ucz

geografii, bo masz trójkę”. Niby nic, kilka słów, ale wraz z tym

zdarzeniem szansa na bycie powiernikiem dziecka została zmarnowana.

- Chwila nieuwagi, zniecierpliwienia może nas aż tak wiele

kosztować?

AS: Tak, bo dla tej matki, pewnie zmęczonej po całym dniu pracy, z

mnóstwem kłopotów na głowie, to były jakieś egzaltowane brednie. Ale

dla nastolatki nieszczęśliwa miłość jest śmiertelnie poważnym

problemem. I kiedy ktoś tak bliski jak matka zbagatelizował jej

dramat, poczuła się zdradzona. A rodzicielska zdrada to w oczach

dziecka wielkie przewinienie. Mnie się często zdarza wysłuchiwać

młodych i niedoświadczonych ludzi, którzy wygłaszają różne

górnolotne opinie, np. że życie nie ma sensu albo że jakaś banalna

sytuacja jest sytuacją bez wyjścia. Z mojego punktu widzenia to

naiwność i czasem aż mnie kusi, by ich wyśmiać, powiedzieć coś

złośliwego, protekcjonalnego. Ale wiem, że to oznaczałoby koniec

relacji, koniec szansy na kontakt i zaufanie.

U wielu rodziców zdumiewa mnie też to, że często są głęboko

przekonani o wartości takich zasad, jak lojalność, sprawiedliwość,

background image

poszanowanie intymności, dyskrecja. I nawet kierują się tymi

zasadami w kontaktach z obcymi ludźmi, ale nie stosują ich wobec

swoich dzieci. Tak jakby ich dzieci były trochę mniej ludźmi niż

inni.

- Wiem, jak być powinno, ale co ja się przed swoim dzieckiem będę

wygłupiać...

AS: No właśnie. A druga rzecz, która mnie zdumiewa u niektórych

rodziców, to przekonanie, że jeśli tylko przestaną dziecko

kontrolować, to ono przy pierwszej okazji unurza się w rynsztoku,

stoczy i wytnie jakiś nieziemski numer. Często pytam rodziców: To

wasze dziecko? Tak. Staraliście się być dla niego dobrym wzorem?

Tak. Uczyliście go, jak sobie radzić w życiu? Tak. To jest wasz

„produkt”? Tak. To dlaczego sądzicie, że to, co stworzyliście z całą

miłością i zaangażowaniem, jest takiej kiepskiej jakości? Często,

gdy padają te słowa, widzę jakieś niesłychane zdumienie rodziców,

którzy nagle mówią: „Rzeczywiście, to jest przecież całkiem fajny

chłopak. Jak dotąd nie wyciął nam żadnego numeru”.

WE: To wyraz braku zaufania do siebie samych i do swoich możliwości

wychowawczych. Tacy rodzice gdzieś podświadomie nie wierzą, że to,

co robią, może dać dobry skutek. Rodzice, którzy wciąż podejrzewają

swoje dziecko o najgorsze, zachowują się tak, jakby w gruncie rzeczy

uważali siebie za kiepskich rodziców. Bo skoro są przekonani, że

cały ich heroiczny, długoletni wysiłek polegnie na jednej dyskotece,

gdzie ich dziecko się skurwi, zaćpa, stoczy, to widać wszystkie

swoje dokonania wychowawcze muszą uważać za niewiele warte.

AS: Przekonanie, że dziecko, jeśli tylko nie będzie trzymane na

krótkim pasku, to natychmiast zacznie robić wszystko, co najgorsze,

jest również wyrazem braku szacunku dla dziecka.

- A ta obawa jest zdecydowanie bezpodstawna?

AS: Zdecydowanie. Powiem więcej, im krótszy pasek, tym większa

ochota, żeby się z niego urwać.

background image

WE: Rodzice projektują na dzieci wiele obaw, które mają w stosunku

do siebie. Jeśli sami mają ochotę na imprezie upić się na umór, to

trudno im sobie wyobrazić, że ich dziecko na dyskotece może chcieć

zrobić coś innego.

- Obawy i ograniczenia mogą być jednak podszyte po prostu lękiem o

dziecko. I to w wielu sytuacjach lękiem realistycznym.

WE: Ale jeśli lęk jest realistyczny, to rodzic może się też zachować

realistycznie. Np. zadbać o to, jak dziecko wróci z dyskoteki, dać

mu na taksówkę albo po nie pojechać, pogadać z nim o

niebezpieczeństwach. Jest parę rzeczy, które można zrobić, żeby

wyjście dziecka na dyskotekę uczynić bar-dziej bezpiecznym, zamiast

po prostu go zakazać. Bo zakazywać można tylko do pewnego momentu, a

co potem?

Jednak zachowania realistyczne wymagają czasu i wysiłku, dawania

wsparcia, cierpliwości. Podczas gdy zakaz jest prosty do wykonania:

wystarczy powiedzieć: „Nie i już”, a na dokładkę przerazić jeszcze

dziecko straszliwą wizją świata, żeby więcej nawet nie proponowało

wyjazdu pod namiot czy w góry. Najlepiej, żeby dziecko w ogóle nie

wychodziło z domu bez mamy i taty. Tylko, że kiedyś będzie musiało

nie tylko wyjść, ale żyć bez mamy i taty, i co wtedy?

- Wielu rodziców tak działa i nieświadomie robi dziecku krzywdę.

AS: Z mojego doświadczenia wynika, że wielu rodziców utożsamia

kontrolę z troskliwością. Myślą tak: jeżeli nie kontroluję dziecka,

to znaczy, że się o nie nie troszczę, bo rodzic, który nie

kontroluje, to rodzic, który się nie interesuje. Gdy proponuję takim

ludziom, by dali dziecku więcej wolności, pytają mnie często

oburzeni: „Czyli pan chce, żebym się przestał o nie troszczyć”. I ja

muszę tłumaczyć wtedy, że wręcz przeciwnie: „Proszę się o dziecko

troszczyć jak najbardziej, ale dać mu przy tym więcej swobody. Jedno

drugiego nie wyklucza”.

background image

- Czy autorytet naprawdę wyklucza kontrolę? Można to sobie wyobrazić

w odniesieniu do autorytetu moralnego, ale w relacji rodzic-dziecko

brak kontroli wydaje się zaniedbaniem.

WE: Na ogół ludziom autorytet kojarzy się z kontrolą, więc zawarta w

tytule rozdziału alternatywa „autorytet czy kontrola” może być

zaskoczeniem. Istnieje nawet terminologiczne skojarzenie między

słowami „autorytet” i „autorytarny”. Mówi się o autorytarnej

osobowości, władzy czy systemie. Autorytarnej, czyli sprawującej

władzę poprzez wszechogarniającą kontrolę. Ale autorytaryzm nie ma

nic wspólnego z autorytetem. Jest jego zaprzeczeniem. Osobowość

autorytarna to osobowość władcza i nic ponadto. Władza autorytarna

to władza wymagająca bezwzględnego posłuszeństwa, odmawiająca

obywatelom należnych im, nierzadko podstawowych praw, oparta na sile

i przemocy. Jeśli mówimy, że ktoś jest dla nas autorytetem, to mamy

dla tej osoby nie tylko wiele szacunku, ale uznajemy ją za

mądrzejszą od nas w jakiejś dziedzinie, a wobec tego liczymy się z

jej zdaniem z własnej i nieprzymuszonej woli, bez jakiegokolwiek

przymusu.

- Liczymy się z jej zdaniem, niekoniecznie z jej władzą.

WE: Władza autorytetu jest jedyną władzą, której poddajemy się

dobrowolnie. Możemy oddać autorytetowi jakąś część władzy nad nami,

ale nie dlatego, że ta osoba się tego domaga. Tylko dlatego, że my

sami tego chcemy, wierząc, iż wyjdzie nam to na dobre. Wielu ludziom

autorytet kojarzy się jednak głównie z kontrolowaniem, z władzą, z

czymś, co z jednej strony jest oparte na lęku, a z drugiej na sile.

Każdy rodzic musi wybrać, czy chce wzbudzać w dziecku szacunek czy

lęk. Bo jedno wyklucza drugie. Jeśli chce być dla dziecka

autorytetem, to powinien zapomnieć o kontrolowaniu czy przemocy. Nie

tędy droga.

AS: Człowiek, który jest autorytetem, nie potrzebuje nikogo

kontrolować.

background image

WE: Kontrola pojawia się tam, gdzie było za mało troski. Jest

rozpaczliwym ratowaniem kurczącej się sfery wpływów. Powiedzmy, że

16-letnie dziecko chce pojechać z kolegami w góry. Rodzice, którzy

nigdy nie wyjechali z dzieckiem na górską wycieczkę, nie

opowiedzieli mu o niebezpieczeństwach, nie przeżyli z nim takiej

sytuacji, najchętniej zdecydują: „Nie i już, bo może ci się

przytrafić coś złego”. Zdemonizują niebezpieczeństwo i w imię

chronienia dziecka uciekną się do kontroli. Ale już ci, którzy

kiedyś przebyli z dzieckiem jakąś górską trasę, załatwią to inaczej:

„Dobrze, zgadzamy się na wyjazd. Byłeś z nami, wiesz, jak się trzeba

zachować. Jedź, ale bądź ostrożny. Wierzymy, że sobie poradzisz”.

Kontrola pojawia się tam, gdzie wcześniej zabrakło sensownego

wysiłku prowadzącego do tego, by dziecko się uniezależniało i

dorastało do samodzielności.

- A co myślicie o postawie „ufam, ale kontroluję”, która daje

dzieciom pewną swobodę, lecz dopuszcza takie zachowania, jak

czytanie ich korespondencji, podsłuchiwanie, o czym rozmawiają z

kolegami przez telefon, przeszukiwanie kieszeni „na wszelki

wypadek”?

AS: „Ufam, ale kontroluję” to zgrabnie brzmiący slogan, lecz kryje

się za nim fikcja. Bo albo ufam, albo kontroluję. Jeśli przeszukuję

kieszenie, to udaję, że ufam.

WE: Ten typ utajnionej kontroli jest przez dzieci odbierany jako

brak szacunku i pogwałcenie ich intymności. To bardzo ryzykowna gra.

W wychowaniu sprawdza się zasada: zachowuj się wobec dziecka tak,

jak byś chciał, by zachowywano się wobec ciebie. Czy chciałbyś, by

ktoś czytał twoje listy? Co byś wtedy czuł do osoby, która to robi?

Co pomyślałbyś o kimś, kto przeszukuje ci kieszenie spodni?

AS: Rodzicom, którzy mają wątpliwości co do swojego postępowania,

mówię coś bardzo podobnego: „Jeżeli nie wiesz, czy jakieś zachowanie

jest właściwe, to sprawdź, czy chciałbyś, by było to zachowanie

powszechnie obowiązujące. Czy chciałbyś, by wszyscy czytali cudze

listy? Podsłuchiwali rozmowy telefoniczne? Szperali innym po

background image

kieszeniach?”. Nawiasem mówiąc, takie podejście do sprawy jest

praktycznym zastosowaniem słynnego imperatywu kategorycznego

Immanuela Kanta.

- Spróbuję jednak dopatrzyć się dobrych intencji w takich

zachowaniach. Jeśli rodzic ma np. jakieś podejrzenia, czy dziecko

nie wpadło w złe towarzystwo, narkotyki, i myśli sobie: przeczytam

jego e-maile, przeszukam biurko, jeśli moje obawy się nie

potwierdzą, to nic się nie stanie, a jeśli się potwierdzą, to będę

wiedział, że trzeba reagować...

WE: Jeśli rodzic podejrzewa, że jego dziecko jest uwikłane w coś

takiego jak narkotyki, a on nic o tym nie wie, to znaczy, że już

dużo wcześniej popełnił jakieś poważne błędy. A teraz, z rozpaczy,

musi się odwołać do tak beznadziejnej i nieuczciwej kontroli.

Rodzice niejednokrotnie podejrzewają dzieci o rzeczy, które tak

naprawdę są ich problemami. I stosują tego typu utajnioną kontrolę w

ich mniemaniu asekuracyjnie. Na przykład matki o niezasymilowanej

własnej seksualności mają skłonność do podejrzewania swoich córek o

skłonności do rozpusty. Taka matka ciągle będzie wmawiać córce, że

coś „brzydkiego” jej chodzi po głowie. Wystarczy, że jakiś kolega

wpadnie po zeszyt albo że dziewczyna się do kogoś uśmiechnie. A tak

naprawdę to matce chodzą po głowie różne niespełnione pragnienia,

tylko ona nic nie chce o tym wiedzieć i lokuje swoje obsesje w

córce. A biedna dziewczyna, obciążona takim oskarżeniem, albo odcina

się od własnej seksualności, albo realizując matczyny scenariusz,

staje się ofiarą uwiedzenia. Z ojcami jest zresztą podobnie. Często

projektują swoje własne grzechy, lęki i obsesje na dzieci. Dlatego

wszędzie powtarzam, że każde wewnętrzne ograniczenie, które uda się

nam pokonać, jest prezentem dla dziecka. Pozbywając się własnych

kompleksów i hipokryzji, przestajemy obciążać nimi nasze dzieci.

- A jeśli rodzic posługujący się kontrolą wychował sobie tzw.

grzeczne dziecko: dobre, posłuszne, niesprawiające problemów, i w

związku z tym uważa, że wbrew temu, co gdzieś tam trują psycholodzy,

kontrola świetnie się sprawdza?

background image

WE: Każdy rodzic musi sobie odpowiedzieć na pytanie, czy chce

wychować dziecko grzeczne czy mądre. Bo dziecko, które udało się

spacyfikować kontrolą, które robi to, co mu autorytarny rodzic każe,

i siedzi cicho, w przyszłości na sto procent będzie niemądrym,

nieszczęśliwym dorosłym. W kategoriach freudowskich można

powiedzieć, że będzie miało słabe ego i nadmiernie rozbudowane,

represyjne superego. Inaczej mówiąc, wyrośnie na człowieka o bardzo

niskim poczuciu autonomii, mającego przekonanie, że żyje w imię

nakazów, powinności, strachu. Tego typu dzieci jako dorośli będą

podatni na wszelkiego rodzaju manipulacje. By czuć się bezpiecznie,

będą nieustannie pakować się w sytuacje zbliżone do tej, która

panowała w ich rodzinie. Nie przypadkiem trafi im się autorytarna

żona, mąż czy szef. Ludzie nawykli do bezdyskusyjnego posłuszeństwa

podświadomie szukają sytuacji, w których ktoś będzie ich

kontrolował. Oznacza to również niewielkie zaufanie do siebie i brak

wiary w swoje możliwości. Czy człowiek wyposażony w taki zestaw cech

może czuć się dobrze?

- Czy wychowanie przez kontrolę ma jakieś plusy?

AS: Nie. Choć to zależy, co rozumiemy przez kontrolę. Jeśli coś, co

ja nazywam „pożyczaniem ego”, czyli pożyczaniem naszego dorosłego

doświadczenia mniej doświadczonemu dziecku, to nie ma w tym nic

złego. Co mam na myśli? Np. sytuację, gdy moje dziecko pierwszy raz

leci samolotem, a ja już leciałem 50 razy. Jeśli udało mi się

stworzyć taką relację z dzieckiem, że jestem dla niego autorytetem,

i będzie chciało skorzystać z tego, co wiem o lotniskach, kontroli

paszportowej itp., to bardzo dobrze. Mogę mu dać wiele wskazówek i

mieć nadzieję, że postąpi zgodnie z nimi. W tym sensie, bardzo

umownym, kontroluję jego zachowanie. Ale nie mogę swojej wiedzy

przekazywać mu na zasadzie: „Słuchaj, smarkaczu, bo głupi jesteś,

nigdzie nie byłeś, nic nie wiesz, rób, co ci każę”. Bo jak tylko

zniknie za barierką, to dla zasady zrobi coś nie tak, żeby

odreagować upokorzenie. Taka pełna wyższości i protekcjonalizmu

kontrola jest bardzo zła.

background image

- Możliwości kontrolowania dziecka, w lepszym czy gorszym wydaniu,

na ogół z czasem się redukują. I co wtedy?

AS: Otóż to, co wtedy. Autorytarni rodzice unikają refleksji na ten

temat. Gdy usiłuję im to wyjaśnić, bardzo często pytają mnie: „Czy

ja mam wobec tego pozwolić na to, żeby — i tu wymieniają rzecz,

którą ich nastoletni syn czy córka od jakiegoś czasu robi,

niezależnie od ich pozwoleń bądź zakazów — np. żeby mój 17-letni syn

pił piwo?”. A syn pije piwo na każdej imprezie. „No to niech mi pan

powie, co ja mam z tym zrobić?” - pyta mnie matka. A ja wtedy

odpowiadam: Nic. Ona się unosi: „No jak to, mam na to pozwolić!”. A

ja jej na to: „Nie, niech pani idzie do domu i nie pozwala”. I

często wtedy taka matka wyznaje: „No tak, przecież ja tu dlatego

przyszłam, że jestem bezradna”.

I od pewnej chwili, nie ma co się oszukiwać, tak właśnie jest.

Rodzic niewiele już może. To odkrycie rodzicielskiej bezradności

jest dla dzieci ważnym elementem dorastania. Dzieci, jedne szybciej,

inne później, dochodzą do przekonania, że rodzice w gruncie rzeczy

niewiele mogą, i wtedy średnie znaczenie ma to, czy rodzic zabrania,

czy nie zabrania. Podczas gdy rodzice uparcie tkwią w złudzeniu, że

powinni nadal produkować kolejne zakazy. I, że to będzie najlepsze,

co mogą zrobić.

WE: To ważna sprawa. Rodzice zapominają, że od pewnego momentu, na

całe szczęście zresztą, kontrola rodzicielska jest fikcją. Rodzice,

którzy na siłę chcą przeciągnąć okres sprawowania kontroli,

sterowania życiem dziecka, działają na jego niekorzyść, czyniąc z

niego psychicznego inwalidę. Niszczą szansę dziecka na psychiczną

samodzielność i dojrzałość. To szalenie ważne w procesie

wychowawczym, by w odpowiednim momencie rodzice potrafili abdykować

z tronu rodzicielskiej władzy i powiedzieć dziecku: „Od tej chwili

już nie jestem w stanie odpowiadać za twoje życie. Teraz tylko ty

odpowiadasz za to, co robisz”. Formalnie rzecz biorąc, taka szansa

pojawia się, gdy dziecko kończy 18 lat. Ale dla wielu rodziców

różnica jest tylko taka, że dziecko może już pójść do więzienia.

Jednak na co dzień nadal traktują je jak gówniarza z ograniczoną

odpowiedzialnością. Podczas gdy najlepsze, co mogliby zrobić, to

background image

powiedzieć: „Zrobiłem wszystko, co potrafiłem, najlepiej jak

potrafiłem, żeby cię przygotować do życia. Ufam, że sobie poradzisz,

wierzę w ciebie i trzymam za ciebie kciuki”.

AS: Abdykacja to duże słowo. Ja bym to wyraził tak: dotąd byłem

dyrektorem twojej firmy, teraz będę już tylko doradcą.

- A jeśli rodzic kurczowo trzyma się swojej roli i dorosłe dziecko

wciąż traktuje po prostu jak dziecko?

WE: Przedłużanie ponad miarę rodzicielskiej kontroli rodzi różne

patologie: albo dziecko będzie uciekać, buntować się, walczyć, albo

się podda. Obie alternatywy dla dziecka są kiepskie.

AS: Zgadzam się w całej rozciągłości. Kontrola bez autorytetu jako

metoda wychowawcza ma bardzo krótkie nogi.

WE: Powtórzę raz jeszcze, bo sprawa jest bardzo istotna. Tam, gdzie

jest autorytet, wcale nie potrzeba kontroli. Autorytet, wbrew

powszechnym obawom, to wcale nie jest coś tak niesamowicie trudnego

do zdobycia. Nie trzeba być ideałem ani supermanem, żeby dziecko nas

szanowało i lubiło. Tak naprawdę wystarczy zachowywać się

przyzwoicie.

AS: Rodzicom się wydaje, że muszą „bronić” swojego autorytetu przed

dziećmi, inaczej mówiąc, że dzieci bardzo chętnie przyłapałyby ich

na jakiejś kompromitacji. Tymczasem dzieci wcale nie są

zainteresowane podkopywaniem autorytetu rodzicielskiego.

WE: Wręcz przeciwnie, bronią pozycji rodziców we własnych sercach

tak długo, jak mogą. Czasem nawet wbrew oczywistym faktom.

AS: Dzieci byłyby szczęśliwe, gdyby rodzice mieli u nich autorytet

tak długo, jak tylko można. Wstyd za rodzica jest dla dziecka jednym

z najboleśniejszych doświadczeń. Jeśli rodzice mają przeświadczenie,

że dziecko chętnie przyłapałoby ich na czymś podejrzanym, to

background image

najprawdopodobniej mają w stosunku do samych siebie jakieś obawy i

lęki, które projektują na dzieci.

- Wielu rodziców nosi w sobie przekonanie, że dziecko nie będzie ich

szanowało, dopóki nie pokażą swojej mocy, władzy lub siły.

WE: Podczas gdy — co bywa bardzo wzruszające — dzieci, często, wbrew

wszystkiemu bronią wizerunku rodziców, próbują podnosić ich zalety i

chwalić się nimi.

AS: Do dziś pamiętam pewną rozmowę dwóch pięciolatków, bo słuchając

jej myślałem, że pęknę ze śmiechu. Jeden powiedział tak: „Mój tata

to raz podniósł z pięćset kilo”. Tego drugiego najpierw zatkało, ale

nie chciał przegrać, więc w końcu wydusił z siebie: „A mój, a mój...

to podniósł pensje w całej fabryce”. To była bardzo wzruszająca

scena. Zresztą nie tylko małe dzieci tak się licytują, starsze też.

- A jeśli rodzic myśli sobie: taki ze mnie szarak, nic specjalnego

nie osiągnąłem, jakże ja mogę być autorytetem dla dziecka, czym ja

mu mogę zaimponować?

WE: Chciałbym wybić rodzicom z głowy przekonanie, że aby stać się

dla dziecka autorytetem, trzeba być kimś nadzwyczajnym, rycerzem bez

skazy, nieomylnym mędrcem. Takie myślenie powoduje mnóstwo

nieszczęścia. Wielu rodziców całe życie próbuje przebierać się w

jakieś wydumane, koturnowe postacie i grać role, których nie są w

stanie unieść. Z punktu widzenia dzieci wyglądają sztucznie,

śmiesznie i nieautentycznie. Przyjmują jakieś przemądrzałe pozy,

stroją miny i są tacy „idealni”, tacy „wspaniali”, tacy

„nieskazitelni”. Tylko brakuje w tym wszystkim jakiejś normalnej,

szczerej, autentycznej relacji z dzieckiem. Brakuje prawdy.

- Czyli tego, co najważniejsze.

WE: Znam ojców, którzy misternie planowali rozmowy z synami,

zajmując miejsce za biurkiem, siadając w specjalnym dostojnym

fotelu, przybierając pozę mędrca itp.

background image

- W podobny sposób próbują czasem budować swój autorytet niektórzy

szefowie, zainspirowani lekturą podręczników typu „Jak skutecznie

manipulować ludźmi”.

WE: Tylko że w wykonaniu szefa takie zachowanie jest co najwyżej

żałosne. A w wykonaniu rodzica może być tragiczne w skutkach. W

relacji z dzieckiem nie ma miejsca na socjotechnikę i manipulację.

Między rodzicem a dzieckiem powinna istnieć przede wszystkim relacja

uczuciowa. Wystarczy zachowywać się normalnie i przyzwoicie. Rodzic,

który popełnia błędy, ale potrafi się do nich przyznać, budzi

szacunek dziecka.

AS: Poznałem kiedyś ojca, który w trudnych sytuacjach pisywał listy

do swojego syna, mieszkającego razem z nim w jednym mieszkaniu. Te

listy zaczynały się zazwyczaj od słów: „Drogi synu, pragnę ci

oświadczyć, iż...” itd. Ojciec nosił te listy z pokoju do pokoju,

majestatycznie przekraczał próg pokoju syna, bez słowa wręczał

chłopcu kopertę i wychodził. Ten chłopak po prostu nie wiedział, co

z tym zrobić. Przede wszystkim strasznie się wstydził, że rzecz się

wyda, że koledzy się dowiedzą i będą nabijać się z jego taty.

- Temu ojcu pewnie się wydawało, że jego „święte” słowa, namaszczone

tak podniosłą formą jak list, utrwalą się w pamięci syna, przez co

zyskają należytą uwagę i szacunek.

WE: A tymczasem wywoływało to zażenowanie i wstyd. Czasem znacznie

łatwiej się nadąć, niż po ludzku skonfrontować z jakimś problemem,

porozmawiać i zawrzeć sensowną umowę.

- W jakim wieku można zawierać z dzieckiem partnerskie umowy?

AS: Dziecko przez bardzo długi czas nie jest dla nas partnerem w

takim sensie, w jakim partnerem może być inny dorosły. Natomiast

każde dziecko potrzebuje autonomii, rzecz jasna innej w zależności

od etapu rozwoju. Dawka autonomii potrzebna trzylatkowi jest

stosunkowo niewielka, ale jest. W przypadku trzynastolatka potrzeba

background image

autonomii jest już dużo większa. Każde dziecko powinno dostać taką

dawkę autonomii, jakiej potrzebuje. Ani więcej, ani mniej.

- Co może znaczyć autonomia dla trzylatka?

AS: Na przykład jak trzylatek mówi: „Nie chcę niebieskich rajstopek,

tylko czerwone”, to należy mu dać czerwone. Ta autonomia jest

malusieńka, ale tym większą trzeba zwracać uwagę, by jej nie

pogwałcić.

- By nie przyzwyczajać dziecka, że to, czego ono chce, jest mało

istotne?

AS: Tak. Dla każdego wieku właściwa mu autonomia. Dla mnie to

właśnie oznacza coś, co niektórzy nazywają partnerstwem. Ja tego

terminu nie stosuję, bo uważam, że partnerem nie może być dla nas

ktoś od nas zależny. To jest tylko pozorowanie partnerstwa. Ale

możemy zależną od nas z natury rzeczy osobę szanować i taki szacunek

dziecku się należy od najmłodszych lat.

- Jaka dawka wolności wychodzi dzieciom na zdrowie, a jaka jest dla

nich niebezpieczna czy demoralizująca?

AS: Różna w różnym wieku. To oczywiste. Jeśli przy czterolatku

rodzic mówi: „Muszę posprzątać twój pokój”, to zdarza się, że

dzieciak krzyczy wtedy: „Nie, ja sam!”. I należy mu na to pozwolić,

nawet jeśli z góry wiadomo, że wszystko po nim trzeba będzie

poprawić. Bo oczywiście naiwnością byłoby oczekiwać, że po jego

„porządkach” w pokoju zapanuje ład.

- Ale ważniejsze od porządku jest to, by odnieść się z szacunkiem do

inicjatywy i woli dziecka.

AS: Tak jest. I to są właśnie zdrowe proporcje zaufania i kontroli w

odniesieniu do trzylatka. Ale jeśli swój pokój po-sprząta

czternastolatek, a rodzic ostentacyjnie zacznie poprawiać jego

dzieło, będzie to już poważnym wotum nieufności wobec dziecka i

background image

naruszeniem jego terytorium. Nie mówiąc o tak drastycznych formach

ograniczania ' wolności, jak wspomniane wcześniej „profilaktyczne”

czytanie korespondencji, podsłuchiwanie telefonów czy przeszukiwanie

biurka.

Przesadne ograniczanie wolności dziecka jest prostą drogą do

kompletnej utraty jakiejkolwiek kontroli nad sytuacją. Bo dzieci na

ogół bardzo szybko orientują się, co jest grane, i w tej

szpiegowsko-konspiracyjnej rozgrywce najczęściej okazują się

sprytniejsze od swoich „starych”.

WE: Nadużyciem wobec dziecka jest jednak nie tylko przesadna

kontrola, ale również brak jakiegokolwiek nadzoru i zainteresowania.

AS: Nadmiar wolności, wbrew temu, co można by sądzić, wzbudza w

dzieciach lęk.

WE: Zwłaszcza, że za nadmiarem wolności często nie stoi troska o

rozwinięcie w dziecku samodzielności, tylko zwyczajne wygodnictwo. I

dzieci to instynktownie czują. Taka wolność jest raczej zaniedbaniem

niż autonomią. Zbyt częste powtarzanie: „Rób jak chcesz”, nie

poparte rozmową na temat tego, jak można postąpić i jakie

konsekwencje pociąga za sobą każdy z możliwych wyborów, jest po

prostu olewaniem dziecka. To tak jakby rodzic powiedział dziecku:

„Mam ważniejsze sprawy na głowie, szkoda mi na ciebie czasu, radź

sobie sam”.

AS: Obojętność nie, autonomia tak.

- A jeśli dziecko nadużyje autonomii? Co wtedy? Znam rodziców,

którzy założyli sobie, że będą bardzo partnersko podchodzić do syna,

ustalać z nim zasady, omawiać ich sensowność. I tak było, ale tylko

do pierwszego poważniejszego ich naruszenia. Kiedy raz zawiódł ich

zaufanie, uznali, że te „delikatne” metody się nie sprawdzają, i

radykalnie przeszli na system nakazowo-despotyczny. Jak nie

rozumiałeś, co ci się mówi po dobroci, to teraz porozmawiamy

inaczej. Co myślicie o takim podejściu?

background image

WE: Nie najlepiej.

- Co innego mogliby zrobić rodzice, którzy próbowali traktować

dziecko poważnie, podczas gdy ono ich zawiodło?

WE: Powiedzieć mu o tym.

AS: Czyli zachować się przyzwoicie.

- Co jest nieprzyzwoitego w tym, że po porażce wychowawczej rodzice

chcą zrezygnować z metody, która się ich zdaniem nie sprawdziła?

AS: Dramat wielu rodziców polega na tym, że nie rozumieją

prawidłowości rozwoju dziecka, iż związku z tym nie dają mu prawa do

błędu. Inaczej mówiąc, wyobrażają sobie, że jak powiedzą dziecku,

jak ma być, a jak być nie powinno, to ono nie zechce spróbować na

własnej skórze, jak jest naprawdę. Trudno im zaakceptować fakt, że

dziecko uczy się przede wszystkim na własnym doświadczeniu i ma

prawo również do błędów i eksperymentów. Zdrowe, normalnie

rozwijające się dziecko z całą pewnością od czasu do czasu wytnie

jakiś numer, i o ile mieści się to w normie, nie ma powodu do

tragedii. Ta prawda jest dla rodziców bolesna, powoduje przeróżne

lęki, ale taka jest cena rodzicielstwa. Nie można być rodzicem i nie

odczuwać lęku o dziecko. Rodzicowi nie wolno jednak redukować swoich

lęków poprzez odbieranie dziecku prawa i okazji do zdobywania

własnych doświadczeń.

WE: Poza tym rodzice, którym się tak strasznie nie mieści w

głowie, że ich dzieci mogą popełnić jakiś błąd, zrobić coś

„niewłaściwego”, mają zazwyczaj dziwnie nierealistyczne wyobrażenia

na własny temat. Np. sądzą, że są idealnymi rodzicami, doskonałymi

ludźmi i coś takiego ich nie powinno spotkać. „Mój syn się upił na

prywatce! Niewyobrażalne! Jak on mógł, mając tak wspaniałych

rodziców jak my!”.

- Wtedy pada też często jedno z najsłynniejszych pytań retorycznych

z rodzicielskiego repertuaru: Kto go tego nauczył?!

background image

WE: Zdziwienie i oburzenie rodzica, wyrażane w pytaniu: „Kto cię

tego nauczył?”, kompletnie nie ma sensu. Rodzic może być pewien, że

jeśli jego dziecko przejawia jakaś uciążliwą cechę, to nie

zaszczepił mu jej nikt inny, tylko on sam. Choć bardzo możliwe, że

zrobił to nieświadomie, wbrew własnym intencjom.

- Niektórzy rodzice próbują pokazywać dzieciom, że są kimś, poprzez

relacje z innymi dorosłymi, którzy są od nich zależni. Np. czarują

dzieci tym, że są szefami i rządzą albo że mają mnóstwo pieniędzy i

wobec tego mogą „wszystko”.

AS: To jest prosta droga do demoralizacji, która prędzej czy później

obróci się przeciw takim rodzicom. Jeśli rodzic mówi: „W życiu liczy

się siła i forsa”, to dziecko chętnie przejmie taką hierarchię

wartości, bo ona obiecuje szybką i łatwą gratyfikację. Ale niech

tylko takiemu ojcu powinie się noga, niech straci to swoje wysokie

stanowisko czy pieniądze, to natychmiast znajdzie się w pogardzie u

swojego syna. Bo ojciec kumpla okaże się większym ważniakiem, a on

słabym śmieciem, frajerem.

WE: Bardziej chodzi tu chyba o popularność i atrakcyjność niż

autorytet. Ale tak czy owak, rodzic, który tak postępuje, wpada we

własne sidła.

AS: Istnieją trzy efekciarskie sposoby zdobywania pozycji w grupie.

Pierwszy to siła: kto potrafi przyłożyć, ten w szkole czy na ulicy

cieszy się swoistym respektem. Drugi sposób wiąże się z posiadaniem.

Jeśli Jasio ma fajny rower, na którym wszyscy chcą się przejechać,

to Jasio ma wielu przyjaciół. Ale jak Jasiowi ukradną rower, to

Jasio już przyjaciół nie ma. Trzeci sposób to hucpa, numer. Jak nie

jesteś silny i nie masz pieniędzy, zawsze możesz się rozebrać w

filharmonii i wtargnąć na scenę. Na pewno zostaniesz zauważony.

Będziesz bohaterem dnia. Ale niewątpliwie tego rodzaju sposoby, choć

zapewniają pewien rodzaj wpływu i popularności, nie budują

autorytetu i z reguły są pozbawione perspektyw.

background image

- Co poradzilibyście rodzicom, którzy w oczach dziecka stracili swój

autorytet, ale chcieliby go odzyskać? Czy od jakiegoś momentu może

być na to za późno?

WE: Nigdy nie jest za późno. Choć jeśli rodzic popełniał jakiś błąd

przez lata, to sytuacja jest trudna, i wymaga nadzwyczajnych

środków. Pobożne życzenia i coraz bardziej histeryczne przywoływania

dziecka do porządku niewiele pomogą. Mówiąc „nadzwyczajne środki”,

mam na myśli naprawdę głęboką i szczerą rozmowę lub serię rozmów.

Sposobem na przywrócenie autorytetu w trakcie takiej rozmowy może

być np. wzięcie odpowiedzialności przez rodzica za to, jaki kształt

ma ta konkretna rodzina i za obecne w niej problemy. Dość często

oznacza to przyznanie się przed dzieckiem do błędów, słabości i

własnych ograniczeń.

- Bardzo wielu rodziców boi się jak ognia przyznania do błędu przed

swoim dzieckiem. Taka sytuacja kojarzy im się z kompromitacją, a

więc „wszystko, tylko nie to”.

WE: To jeden z najbardziej absurdalnych lęków. Bo szczere przyznanie

się przed dzieckiem do błędu to sygnał, że traktujemy je uczciwie i

poważnie.

- Czy samo „przepraszam” wystarczy?

WE: Czasem tak, o ile nie dewaluujemy tego słowa i coś ono znaczy.

Jeśli słowo „przepraszam” pada nagminnie i nic z niego nie wynika,

np. ojciec codziennie się upija i codziennie powtarza: „O kurcze,

znowu się upiłem, przepraszam, synu, to się więcej nie powtórzy”, a

nazajutrz wszystko się powtarza, to oczywiście jest to śmiechu

warte. Ale jeśli ten wielokrotnie pijany ojciec któregoś dnia powie:

„Przepraszam za to, co było, kończę z piciem”, i rzeczywiście weźmie

się za leczenie, będzie to wydarzenie budujące jego autorytet w

oczach dziecka, nawet jeśli w przeszłości ten autorytet bywał

wielokrotnie nadszarpnięty. Dzieci są skłonne odpuszczać nasze winy,

jeśli widzą szczere i konsekwentne staranie rodziców o zmianę na

lepsze.

background image

AS: Przyznanie się do winy może niesłychanie wzmocnić autorytet.

Istnieją na to nawet naukowe dowody. W socjologii znany jest tzw.

efekt Kennedy'ego. Wiadomo, że w roku 1961 prezydent John Kennedy

doprowadził do kryzysu kubańskiego i niewiele brakowało, a

wybuchłaby wojna. Sytuacja ta wywołała gwałtowny spadek jego

popularności. Wszystkie wskaźniki poleciały w dół, ludzie mówili z

rozgoryczeniem: „Mamy głupiego prezydenta. Ten facet to

nieporozumienie. On jest kompletnie nieodpowiedzialny. Wdał się w

jakieś karkołomne przepychanki. Chciał zaspokoić swoje ambicje

naszym kosztem” itp. Coś takiego jak autorytet prezydenta w tym

czasie nie istniało. I co w tej sytuacji zrobił Kennedy? Jakiś

miesiąc później wygłosił słynne przemówienie, w którym przyznał się

do błędu. Stanął przed swoim narodem, który miał go za nic, i

powiedział: „Sytuacja mnie przerosła. Kiedy zdałem sobie sprawę,

czym ten konflikt może grozić, kompletnie nie wiedziałem, co

zrobić”. I okazało się, że po tym przemówieniu nastąpił szczyt jego

popularności. To było niewiarygodne. Nigdy przedtem i nigdy potem

Kennedy nie miał już tak wielkiego poparcia społecznego jak w

tamtych dniach. Amerykańscy socjolodzy zinterpretowali to zdarzenie

następująco. Każdy Amerykanin powiedział sobie: „Nasz prezydent to

jest taki sam gość jak ja. Myli się, ale ja też się czasem mylę. Ma

jednak jaja, bo po pierwsze, stara się bronić swoich racji, a po

drugie, jak widzi, że głupio zrobił, to nie boi się przyznać!”.

WE: Ludzie nie cierpią pomników, nie lubią nieomylnych. Słusznie

podejrzewają, że za tym zawsze stoi jakiś fałsz.

AS: A rodzice często starają się być pomnikowi, nieskazitelni. Idą w

zaparte, nawet gdy gołym okiem widać, że coś sknocili.

WE: Niewielu rodziców przyznaje swoim dzieciom tę kategorię

człowieczeństwa, której w uzasadnionym przypadku należy się słowo

„przepraszam”. Jakby „przepraszam” było jakimś autoponiżeniem,

obrazą dla tego, kto wypowiada to słowo.

background image

AS: „A co ja się będę przed gówniarzem tłumaczył! Smarkacza mam

przepraszać? Ma słuchać i koniec!” To jest niezwykle częsta postawa

polskich rodziców wobec dzieci. Tymczasem słowo „przepraszam” daje

szansę, żeby się z dzieckiem zaprzyjaźnić.

- Nie wszyscy rodzice stawiają sobie taki cel. Wielu

„zaprzyjaźnianie się” z dzieckiem uważa za jakieś nowomodne

fanaberie. Wierzycie, że z dzieckiem można się zaprzyjaźnić i że

pomaga to w wychowaniu?

AS: Jestem głęboko przekonany, że przyjaźń z własnym dzieckiem jest

ogromną wartością. Dorastające dziecko tęskni wręcz za tym, by

zaprzyjaźnić się ze swoimi rodzicami, czasem nawet wysyła jakieś

zachęcające sygnały, ale rodzice dość często przeoczają ten moment.

Z własnego dzieciństwa pamiętam, że dziecko rzeczywiście podejmuje

czasem takie próby ratowania sytuacji. Przypomniało mi się, jak w

liceum poszliśmy całą klasą na wagary, żeby obejrzeć w kinie jakiś

moralitet o narkomanii. Moje wcześniejsze doświadczenia sugerowały,

że w takiej sytuacji lepiej wychodzę na ukrywaniu prawdy. Ale coś

mnie skłoniło, żeby tego dnia przetestować szczerą komunikację z

rodzicami. Wróciłam więc z kina prosto do domu, powiedziałam, że nie

byłam w szkole, i niestety, skończyło się źle. Miałam wrażenie, że

mój akt zaufania wobec rodziców został kompletnie niezauważony.

Natomiast nagannosć czynu, jakim są wagary, została tak gwałtownie

napiętnowana, że tamtego dnia przyjęłam wobec nich nową strategię:

szczerość — nigdy więcej.

WE: Ta sytuacja jest przykładem na to, jak utracić szansę na kontakt

i bliskość ze swoim dzieckiem. Można to było załatwić zupełnie

inaczej. Wystarczyło powiedzieć: „Dobrze, że nam o tym mówisz, ale

uciekanie ze szkoły nie jest dobre. Rozumiemy, że czasem taka pokusa

się pojawia, bo np. i nam to się kiedyś zdarzyło, ale nie rób tego w

przyszłości”. Jednak żeby tak się zachować, trzeba pamiętać to, o

czym mówił Andrzej: Przyznawanie się do błędu jest bardzo ważnym

elementem budowania naturalnego autorytetu wobec dziecka. Choć wciąż

pokutuje opinia, rodem jeszcze z okresu tzw. czarnej pedagogiki, że

prawdziwy autorytet nigdy nie popełnia błędów. A nawet jak je

background image

popełnia, to się do nich nie przyznaje, czasem nawet przed samym

sobą. To jest wielka i szkodliwa bzdura.

- W związku z autorytetem przychodzi mi na myśl jeszcze jedna trudna

kwestia. Chcemy czy nie, zapotrzebowanie na autorytet rodzicielski z

wiekiem się zmniejsza. Dorosłe dzieci nie zawsze chcą słuchać

naszych dobrych rad, choćby dlatego, że w wielu sprawach są od nas

lepiej zorientowane. Jak to przeżyć? I jak się z tym pogodzić?

AS: Najlepiej po prostu przyjąć do wiadomości, że tak jest, bo jest.

Taka sytuacja wcale nie jest katastrofą. Nie oznacza też, że rodzic

popełnił jakiś błąd. Można sobie wyobrazić, że autorytet

rodzicielski to towar, którego dziecko z czasem potrzebuje coraz

mniej. Dorosły syn, który założył rodzinę, ma swój dom, zarabia, ma

swoje dorosłe sprawy i orientuje się w nich lepiej od ojca, nie

potrzebuje jego porad. Ale wystarczy, że będzie swojego ojca lubił,

szanował, że pomyśli sobie: „Staruszku, fajnie się z tobą gra w

pokera, pije piwo. Nie jesteś dla mnie wyrocznią, ale kocham cię, bo

jesteś fajnym człowiekiem”.

WE: Prawdziwemu autorytetowi nie zależy, by być traktowanym jak

autorytet. Dlatego rodzic, który ma w oczach swojego dziecka

autorytet, którego dziecko szanuje, nie widzi problemu, gdy

przestaje ono konsultować z nim wszystkie sprawy i staje się

autorytetem samo dla siebie. Końca świata upatrują w tym głównie ci

rodzice, którzy czują, że wzbudzanie szacunku do siebie nie

najlepiej im wychodzi. Prawdziwy autorytet cieszy się, gdy przestaje

być mistrzem i wyrocznią dla swojego dziecka, bo to znaczy, że

dziecko już mocno stoi na własnych nogach, że jest niezależne i

zdolne do kierowania własnym życiem.

background image

Rozdział 3

Jeden głos czy dwa głosy

- Czy sytuacja, w której ojciec i matka tworzą wobec dziecka wspólny

front, mówią jednym głosem, jest wychowawczym ideałem?

WE: Istnieje dość powszechna obawa, że jeśli rodzice nie stworzą

jednolitego frontu, nie będą mówić jednym głosem i nie będą zajmować

identycznego stanowiska, choćby w największych głupotach, to się

skompromitują w oczach dziecka. Otóż jest dokładnie odwrotnie. Jeśli

jeden z rodziców potrafi stanąć po stronie dziecka, gdy uważa, że

druga strona się myli, to taka sytuacja jest bardzo korzystna nie

tylko dla dziecka, lecz także dla całej rodziny.

- Chcesz przez to powiedzieć, że nie widzisz nic złego w tym, że np.

matka w obecności dziecka mówi do ojca: „Nie masz racji, bo to i

tamto, a jeśli podejmiemy taką decyzję, jak ty chcesz, to nie będzie

dobrze”?

WE: Tak, uważam, że to jest dobre i bardzo konstruktywne zachowanie.

- To raczej dość rewolucyjna podpowiedź. W większości domów, jakie

znam, różnica zdań między rodzicami jest uważana za problem, albo co

najmniej fakt nieco kłopotliwy. I istnieje raczej tendencja, żeby

jak najmniej takich różnic ujawniać w obecności dzieci.

WE: Ja w każdym razie taką zasadę przyjąłem w swoim domu. Umówiłem

się z żoną, że jeśli któreś z nas zapędzi się w wychowywaniu dzieci

w jakieś maliny, to drugie mu to otwarcie powie. I to nie wieczorem,

gdy dzieci pójdą spać, tylko wtedy, gdy to się właśnie dzieje. Z

pełnym uzasadnieniem.

- Obawiam się, że jeśli jedno z rodziców ma diametralnie różne

zdanie od drugiego i wyrazi je w obecności dziecka, to w tym

momencie w wielu domach zacznie się po prostu kłótnia między

rodzicami. Zwłaszcza, jeśli sprawa dotyczy samego dziecka. Nie masz

background image

racji. Mam. Nie masz. Mam itd. Co pozytywnego ma z tego wyniknąć dla

dziecka?

WE: Po pierwsze, dziecko widzi, że nie jest tak, iż dwoje

najważniejszych dla niego ludzi postępuje głupio w imię wzajemnej

lojalności. Tylko że najważniejsze jest dla nich jego dobro i ktoś

występuje w obronie tego dobra. Dostrzegając, że rodzice gotowi są

zaryzykować konfrontację między sobą, by znaleźć najlepsze dla niego

rozwiązanie jakiegoś problemu, dziecko czuję się kimś wartościowym,

ważnym. Nabiera w ten sposób przekonania, że jest obiektem

autentycznej troski.

- Ale mimo wszystko każda tego typu wymiana zdań wiąże się ze

zdenerwowaniem, napięciem, nerwową' atmosferą. Czy to nie wywołuje w

dziecku poczucia zagrożenia — rodzice się kłócą, więc coś jest nie

tak?

AS: Diabeł tkwi w szczegółach. Po pierwsze, istnieje taki mit wśród

dorosłych, że jeśli małżeństwo się nie kłóci, nie spiera, to znaczy,

że wszystko jest wspaniale. Z praktyki psychologicznej, posługując

się sformułowaniem księdza Tischnera, wynika, że to jest „gówno

prawda”. Ponieważ im więcej w związku jest polemik, dyskusji,

wymiany argumentów, tym większy obszar życia małżonków wzajemnie ich

interesuje. Wiele małżeństw się ze sobą nie kłóci, bo w ogóle ze

sobą nie rozmawia, a partner i jego opinie po prostu mało obchodzą

drugą stronę. Ci, którzy dużo i blisko ze sobą przebywają na

płaszczyźnie psychicznej, muszą się często spierać. To naturalne.

Oczywiście mam na myśli spór, w którym o coś obu stronom chodzi, a

więc wymianę argumentów, racji, a nie awanturę, w której jeden z

małżonków wyładowuje na drugim swoje frustracje pod byle pretekstem.

Bo to rzeczywiście nie ma żadnego sensu wychowawczego.

- Ale spór między rodzicami to jedno, a spór między rodzicami w

obecności dziecka to jednak coś innego.

AS: To, co mówisz, wyraża przekonanie, że dziecku dzieje się

straszna krzywda, gdy jest świadkiem tego, że rodzice się ze sobą

background image

spierają. A to jest kolejne „gówno prawda”, nawet większe niż

pierwsze. Jedną z najbardziej potrzebnych lekcji życia jest

sytuacja, w której dziecko dowiaduje się, że można się różnić w

jakiejś sprawie, a nawet pokłócić, i kochać się dalej. Spór to nie

jest koniec miłości. Można różnie myśleć na ten sam temat, a mimo to

dalej się lubić, szanować i potrzebować. Można się też kłócić i

godzić. Natomiast dzieciaki „z dziecinnego pokoju”, jak nazywam

maluchy wysyłane gdzieś w kąt, gdy rodzice chcą ze sobą „poważnie”

porozmawiać, nie mają tej wiedzy. I przeżywają dramat za każdym

razem, gdy są świadkiem, że ktoś się kłóci. A nie daj Boże, jeśli

jeszcze wchodzi w spór z nimi. Konflikt jest w doświadczeniu takich

dzieci końcem miłości, przyjaźni, każdej dobrej relacji. Ujawnienie

różnicy zdań oznacza w ich świadomości odrzucenie, grozi utratą

akceptacji. Takie dzieci w przyszłości będą wolały z każdym się

zgodzić, niż bronić swoich racji. Bo spór będzie dla nich jakimś

strasznym tabu, końcem pewnego świata.

WE: Zgadzam się z tym w całej rozciągłości, pod jednym warunkiem, że

spór nie jest poniżaniem, manifestacją pogardy lub przemocy

psychicznej, ani tym bardziej fizycznej. Trzeba to wyraźnie

podkreślić, że pozytywny aspekt ujawnienia różnicy zdań między

rodzicami pojawia się wtedy, gdy spór jest dyskusją, wymianą

argumentów, a nie walką.

AS: Oczywiście. Mówiąc o sporze, nie miałem na myśli awantury,

wyzwisk, rękoczynów czy pogardy, tylko wzajemne przekonywanie siebie

do swoich racji, nawet jeśli następuje przy tym naturalne

uruchomienie emocji z podniesionym głosem, a nawet łzami.

- Nie jestem przekonana. Powiedzmy, że zgodnie z zasadami

cywilizowanego sporu obie strony wymieniają argumenty, ale napięcie

wzrasta i matka nagle zaczyna płakać. Dla dziecka taka scena musi

być raniąca.

AS: Nie musi. Jeśli ojciec w żaden sposób matki nie uraził, to jej

łzy są wyrazem zaangażowania w to, o czym dyskutują, czasem złości

na to, że partner nie rozumie jej punktu widzenia, ale w gruncie

background image

rzeczy nic złego się nie dzieje. Dziecko widzi, że to, o czym

dyskutują rodzice, nie jest im obojętne. I nawet gdy mówią

podniesionymi głosami, jeśli w końcu dochodzą do wspólnego

stanowiska i się godzą, to dziecko jest przeszczęśliwe. A przy tym

uczy się, że można się różnić, śmiało prezentować swoje poglądy,

rzeczowo ich bronić, czasem postawić na swoim, czasem ustąpić, ale

szanować się nawzajem. I to jest bardzo dobra metoda rozwiązywania

problemów. W domu, w którym rodzice są zdolni do takiej rozmowy,

nikt nikomu nie musi przytakiwać ze strachu czy dla świętego

spokoju. Każdy mówi, co uważa za słuszne, ale wysłuchuje też racji

drugiej strony. I jest otwarty na kompromisy.

- A jeśli jedno z rodziców daje dziecku do zrozumienia, że jest tym

bardziej równym, i że w razie czego mogą to i owo załatwić za

plecami drugiego rodzica?

WE: To, co gotów jestem rekomendować, to konstruktywne spory. Jeśli

coś odbywa się niejawnie, za plecami jednego z rodziców, to mamy do

czynienia z manipulacją. A manipulacja zawsze jest destrukcyjna.

AS: Z konstruktywnego sporu należy wykluczyć zarówno pewne rodzaje

prowadzenia sporów, jak i pewne tematy. Rodzice na pewno nie powinni

w obecności dziecka prowadzić sporów dotyczących seksu czy zdrady.

Kolejna sfera zakazana to spory i kontrowersje na temat osób, z

którymi dziecko jest związane. Na przykład kłótnie dotyczące oceny

babci. Dziecko nigdy nie powinno być świadkiem wymiany zdań, w

której ojciec wiesza na babci psy, a matka jej broni, czy na odwrót.

- A czy należy pozwolić, by dzieci wnosiły osobiście swoje argumenty

w dotyczący je spór między rodzicami?

WE: To bardzo ważne, by dzieci czuły, że mogą wyrazić swoje zdanie,

zwłaszcza w sprawach ich dotyczących. Że się z nimi rozmawia, a nie

zbywa na zasadzie: „Milcz, szczeniaku, ja tu rządzę, będzie tak, jak

mówię, i koniec”. Albo: „Nie wtrącaj się, jak mama i tata ze sobą

rozmawiają!”.

background image

AS: Rodzice powinni zdobyć się nie tylko na wysiłek wysłuchania

argumentów dziecka, ale i na uzasadnienie swojego stanowiska, jeśli

podejmują inną decyzję, niż chce dziecko. Jeśli będą blokować

dziecku możliwość wchodzenia w spór z nimi, to ono z czasem

przestanie się w ogóle odzywać. Będzie rozmawiać tylko z kolegami,

bo w rozmowie z rodzicami będzie się czuło nikim. A to jest prosta

droga do utraty kontaktu z dzieckiem. W rezultacie skryje się ono w

swój świat wewnętrzny czy zewnętrzny, o którym matka i ojciec nie

będą nic wiedzieć. Rodzice w Polsce powszechnie skarżą się, że są

odcinani przez swoje dzieci od negatywnych informacji. Dzieci bardzo

wcześnie uczą się, że na pytanie: „Co było w szkole?” odpowiada się:

„Wszystko OK”. A potem okazuje się, że nic nie jest OK albo że dużo

jest nie OK. Ale rodzice o tym nie wiedzą, bo dziecko albo jest

przyzwyczajone, że nie ma prawa głosu w domu, albo ma negatywne

doświadczenia z mówieniem rodzicom trudnej prawdy.

WE: Wiele dzieci wyczuwa słusznie, że rodzice często nie chcą

słyszeć o ich problemach, bo mają „ważniejsze” sprawy na głowie. A

pytanie: „Co słychać?” to czysta formalność. Ale chciałbym jeszcze

wrócić do wychowawczej roli rodzicielskich sporów. Otóż spór na

oczach dziecka ma sens wtedy i tylko wtedy, gdy dziecko jest też

świadkiem pojednania. I gdy różnica zdań ostatecznie prowadzi do

nowego stanu równowagi, co do której obie strony są przekonane. To

nie spory, ale tzw. ciche dni są czymś naprawdę okropnym dla

dziecka.

- Dlaczego?

AS: Bo dziecko nie wie, jak się zachować. Czuje w sobie konflikt

lojalności. Jak się odzywa do mamy, to zastanawia się, czy tata się

o to nie gniewa, i na odwrót.

WE: Ciche dni to nie jest cisza po burzy ani spokój, tylko milcząca

wojna. Ciągnące się nierozładowane napięcia, z których nie wiadomo,

co ma wyniknąć, gdy ludzie w jakiejś wściekłej zaciętości mijają się

bez słowa we własnym domu. Ze sporu można wywnioskować, jaki jest

background image

problem, z milczenia już gorzej. Dziecko nie wie, ani co jest grane,

ani ile ten nienormalny stan będzie trwać.

AS: Nie mogąc sobie poradzić z tak dużym napięciem, dziecko często

podświadomie wpada na pomysł, że zrobi jakiś numer, by rozładować

sytuację i skupić na sobie uwagę. Stawia rodziców w obliczu nowego

problemu, który ma ich- zmusić do przerwania tej izolacji. Ale

niezależnie od tego typu pokus, dziecko uczy się, że konflikt jest

czymś, co oddala, co kończy się wrogością lub zranieniem

emocjonalnym.

WE: Każdy konflikt, który kończy się rozłamem lub izolacją, ma zły

wpływ na dziecko. Szczególnie młodsze dzieci często czują się w

takiej sytuacji winne za konflikt między rodzicami. Podczas gdy spór

zakończony dogadaniem się, pogodzeniem uczy dziecko zarówno

wygrywania, jak i przegrywania, a przede wszystkim tego, co w

relacji z drugim człowiekiem oznacza dobra wola.

- Opisaliście model idealny. Ale gdy w życiu pojawia się konflikt

między rodzicami, zaczynają działać silne emocje, często rodzi się

pokusa, by mieć dziecko po swojej stronie. Co się dzieje z psychiką

dziecka, gdy rodzice przeciągają je na swoją stronę w konflikcie?

AS: Rodzice, którzy każą dziecku wybierać, powodują w jego emocjach

rozdarcie, chaos, czasem wręcz spustoszenie. Dzieci robią wtedy

różne dziwne rzeczy. Np. znam przypadek chłopca, który po każdej

wizycie u rozwiedzionego ojca opowiadał matce jakieś straszliwe

rzeczy o tym, jak mu tam było okropnie i do jakich ekscesów

dochodziło w jego obecności. Historie były tak ekstremalne, że w

końcu matka wniosła do sądu sprawę o odebranie ojcu prawa do widzeń

z synem. I wtedy okazało się, że te wszystkie opowieści były jedynie

wymysłami chłopca. Matka była wściekła. Ale jak myślicie, skąd się

wzięły te dziwne fantazje? Kiedy początkowo chłopiec wracał od ojca

i opowiadał mamie, jak fajnie spędzał z tatą czas, to ona albo

płakała, albo cały dzień była smutna, albo chodziła poirytowana. A

jak tylko zaczął kłamać, oczerniać tego Bogu ducha winnego

background image

człowieka, matka od razu miała dobry humor, wypytywała go o

szczegóły, słuchała z zainteresowaniem.

WE: To się zdarza również w normalnie funkcjonujących rodzinach,

kiedy jedno z rodziców jest przekonane, że zawsze ma rację, a wpływ

partnera na dzieci jest zgubny. Jedno z rodziców jest więc zawsze

„tym mądrym”, a drugie „tym głupszym”, który ma słuchać i nie

podskakiwać. Dla dziecka to kiepski wzorzec. Uczy się tego, że można

kogoś lekceważyć albo pozwalać lekceważyć siebie. Że ludzie dzielą

się na tych, których zdanie bierze się pod uwagę, i na tych, których

się ignoruje.

O wiele lepiej jest wtedy, gdy każdy z rodziców czasem ma rację, a

czasem się myli i potrafi się do tego przyznać. Nawet jeśli

wcześniej się wykłócał i upierał, ale koniec końców umie powiedzieć:

„Dobrze, masz rację, myliłem się, przepraszam”, taka sytuacja ma

ogromną wartość wychowawczą. Ale oczywiście wymaga od rodziców

pewnej klasy.

AS: Przynosi jednak fantastyczne efekty.

- Czy w wychowaniu jest coś takiego jak czas ojca i czas matki,

czyli okresy, gdy rola jednego z rodziców jest wyraźnie ważniejsza i

dominująca?

WE: Na początku oczywiście ważniejsza jest matka i dobrze, żeby była

blisko dziecka, co nie znaczy, że ojciec jest niepotrzebny. Ojciec

nawet w pierwszych miesiącach życia może zastąpić dziecku matkę,

jeśli wymaga tego sytuacja. Naturalnie nie będzie karmić piersią.

Ale zdarza się, że ojcowie świetnie opiekują się nawet bardzo małymi

dziećmi, pod warunkiem że są otwarci na kontakt fizyczny z

niemowlęciem. Jednak w normalnej sytuacji pierwszy rok życia to

przede wszystkim wiodąca rola matki. Ten okres nazywa się „czasem

wielkiej symbiozy”.

AS: Współczesne realia są takie, że obecność mężczyzn w rodzinach

jest coraz mniejsza. To błąd cywilizacyjny. Ojców coraz częściej nie

ma w rodzinie, a matka sama nie może w pełny sposób wychować swojego

background image

dziecka. Oczywiście może je wychować lepiej lub gorzej, ale to nigdy

nie jest optymalny proces, taki jaki mógłby być w pełnej rodzinie.

To niepokojące zjawisko, biorąc pod uwagę fakt, że na świecie jest

już ponad 80 milionów samotnych matek!

- W Polsce jest ich już prawie dwa miliony.

WE: I to jest bardzo zły znak. Zwłaszcza że coraz więcej ludzi

postrzega dziś rodzinę w ten sposób, że matka jest od wychowywania,

a ojciec od zarabiania. Uważa się, że nic wielkiego się nie dzieje,

jeśli mężczyzna jest: w domu nieobecny, o ile tylko nie ma problemów

finansowych. A to nieprawda. Ojciec powinien codziennie poświęcić

dziecku trochę uwagi, nawet gdy jest zmęczony i ma sto spraw na

głowie. Kontakt emocjonalny z obydwojgiem rodziców jest dla dziecka

bardzo ważny.

- To, co powiem, może być krzywdzące dla niektórych ojców, ale

praktyka życiowa wskazuje, że to raczej mężczyźni utrwalają taki

„tradycyjny” podział obowiązków — ja jestem od spraw ważnych, czyli

utrzymania domu, a ty masz się „tylko” zajmować dziećmi, więc nie

zawracaj mi głowy domowymi problemami, bo w porównaniu do ciebie i

tak mam dużo więcej stresów.

WE: Mam nadzieję, że ojciec, który przychodzi do domu po robocie,

żąda zupy i świętego spokoju, bo chce poczytać gazetę, a na domiar

złego uważa jeszcze, że jest panem i władcą, bo przynosi pieniądze,

odchodzi w przeszłość.

- Oby, ale nie jestem taką optymistką. Nie sądzę na przykład, że tak

bardzo odchodzi w przeszłość ojcowska reakcja pod tytułem: „Patrz,

co ten TWÓJ syn robi, jak TY go wychowujesz!”.

AS: Ojców, którzy tak się zachowują, nadal jest mnóstwo, bo niby

dlaczego mieliby nagle zniknąć z powierzchni ziemi, skoro taki

wzorzec mężczyzny i ojca oglądali w swoich domach. A jednocześnie

tacy właśnie mężczyźni przychodzą potem do mnie i skarżą się, że

nikt nie docenia ich wysiłku, że żona jest ciągle niezadowolona,

background image

ciągle ma im coś za złe, a z dziećmi też jakoś nie mogą nawiązać

kontaktu.

WE: Boli ich, że nikt w rodzinie nie okazuje im szacunku, a nie

zauważają, że takim zachowaniem nie zasługują sobie ani na szacunek,

ani na miłość.

AS: Ale ostatnio zaobserwowałem całkiem nową sytuację obyczajową w

polskich rodzinach. Zdumiewająco dużo par rozpada się, bo mężczyzna

traci pozycję społeczną. Na przykład zaczyna zarabiać mniej niż

kobieta. Drugą stroną tego medalu jest z kolei grupa kobiet bardzo

dobrze ustawionych w życiu i samotnych, które nie mogą sobie znaleźć

partnera. Kiedy tracą nadzieję na sensowny związek, czasem wpadają

na pomysł, by urodzić sobie dziecko. I coraz częściej to robią. Znam

kobietę, która tak właśnie postąpiła, kiedy wpadła w depresję.

- I pomogło?

AS: Kobiecie doraźnie pomogło. Ale nie wierzę, że dziecko jako lek

na depresję to dobry pomysł. Zwłaszcza dla dziecka.

- Czy doświadczenie macierzyństwa i ojcostwa czymś się zasadniczo

różnią?

AS: Myślę, że tak. Doświadczenie macierzyństwa jest biologiczne.

Natomiast ojcostwo opiera się na świadomości. Mężczyzna jest ojcem,

bo wie, że jest ojcem tego konkretnego dziecka, albo ma przekonanie,

że nim jest. Mało tego, mężczyzna może w ogóle nic wiedzieć, że jest

ojcem, o ile nie zostanie o tym fakcie poinformowany. W przypadku

kobiety to nie wchodzi w grę.

WE: Przez długi czas w historii ludzkości nie wiedziano nic o tym,

że mężczyzna odgrywa jakąś rolę w pojawieniu się dziecka. Do dzisiaj

w wielu kulturach plemiennych jest tuk, że za ojca dziecka

automatycznie uznaje się, na przykład brata matki albo kogoś innego

wyznaczonego do tej roli przez społeczność. Arbitralnie wybrany do

background image

roli ojca mężczyzna czuje się ojcem i wypełnia wszystkie ojcowskie

powinności.

AS: Matka kocha swoje dziecko tak, jak kocha swoją rękę, ojciec nie.

Miłość ojcowska jest inna, inaczej się rozwija, jest bardziej

warunkowa. Dlatego też mężczyźni inaczej angażują się w opiekę nad

dzieckiem. Pamiętam, że sam w pierwszym okresie ojcostwa głównie się

bałem, że niechcący fizycznie uszkodzę moją córkę. Kiedy żona

powiedziała mi, że mam wykąpać nasze dziecko, to umierałem ze

strachu. Córka cała była jak pół mojego ramienia. Jej mały palec u

ręki był jak pół zapałki. Takie lęki są naturalne, ale trzeba je

przełamywać.

Czasem pozostawienie całego wychowania i opieki nad dzieckiem

kobiecie odbywa się pod łechcącym jej ambicję pretekstem: „A bo ty i

tak wiesz lepiej, jak to zrobić”.

WE: W wielu domach kobiety same narzucają taki podział. One są od

dzieci, bo „wiedzą lepiej, jak to się robi”, a ojciec niech się

trzyma z daleka i nie przeszkadza. Tak traktowani ojcowie z czasem

czują się wobec dzieci niepewnie i trzymają się od nich na dystans.

Który z czasem rośnie. Tracą na tym wszyscy: dzieci, matki i

ojcowie.

- Ta uległość mężczyzn akurat w kwestii odsuwania ich od obowiązków

wychowawczych i domowych jest trochę podejrzana. W wielu innych

sprawach panowie potrafią walczyć o swoją pozycję.

WE: Niektóre feministyczne ideologie głoszą pogląd, że dotychczasowa

wysoka pozycja ojca w rodzinie jest wytworzona wtórnie przez

patriarchalne rozwiązania systemowe. Twierdzą, że w momencie, gdy

kobiety będzie stać na samodzielne wychowywanie dzieci, mężczyźni

staną się zbędni w procesie wychowawczym. Będą potrzebni tylko do

zapłodnienia, w dodatku zaocznego.

- Jakie jest wasze zdanie?

AS: Ja się z tym nie zgadzam

background image

WE: Ja również. Wszystko wskazuje na to, ze obecność ojca jest bardo

ważna. Brak ojca zawsze jakoś wypacza psychikę dziecka. Ono

potrzebuje ojca do zbudowania swojej tożsamości. Każdy człowiek chce

przecież wiedzieć, kto jest jego ojcem, jak się zachowuje, co sobą

reprezentuje. Ale nie chodzi tylko o tożsamość. Ojciec może dziecku

wiele ofiarować, jeśli tylko chce być ojcem.

- Co ojciec powinien robić, żeby być ojcem w pełni tego słowa

znaczeniu?

WE: Przede wszystkim brać odpowiedzialność za rodzinę, nie tylko w

wymiarze materialnym. Ojciec powinien umieć robić wszystko, co robi

matka, z wyjątkiem karmienia piersią, a matka powinna umieć

wszystko, co potrafi ojciec, z wyjątkiem bicia się czy rąbania

drewna. Powinni wzajemnie się wyręczać i uczyć od siebie.

Jeśli dziecko sprawia jakieś problemy, to ojcu nie wolno spychać

winy na matkę. Ojciec i matka są rodzicami w równym stopniu. I

wychowują swoje dzieci bez względu na to, co robią lub czego nie

robią, czy są obecni w domu czy nie, czy się angażują czy nie. Nawet

jeśli ojciec lub matka bezpowrotnie znika z życia dziecka albo

niezbyt się angażuje, to i tak wpływa na swoje dziecko tym

zniknięciem lub brakiem zaangażowania. Jeśli decydujemy się na

dziecko, to powinniśmy pamiętać, że bycie rodzicem jest dożywociem

bez żadnych szans na umorzenie choćby jego części.

- Kto powinien na przykład seksualnie uświadamiać syna, matka czy

ojciec?

WE: Zdecydowanie ojciec.

AS: A córkę matka.

- Jakie inne zadania potrafilibyście tak jednoznacznie przypisać

ojcu bądź matce?

background image

AS: Gdybym miał opisać damsko-męski podział ról, który uważam za

optymalny, to powiedziałbym, że ojciec jest od poznawania świata, a

matka od kochania. I na różnych etapach życia dziecka pojawia się

zwiększone zapotrzebowanie na jedną z tych opcji. Na przykład między

mniej więcej czwartym a piątym rokiem życia dzieci, niezależnie od

płci, lgną do ojców. Właśnie dlatego, że mają wtedy wiele pytań i

jakoś instynktownie szukają tych odpowiedzi u tatusiów. Drugi taki

etap pojawia się między dziesiątym a trzynastym rokiem życia.

Ojcowie są wtedy poszukiwani, idealizowani, ponieważ jest to również

etap intensywnego rozwoju poznawczego dzieci. Bardziej jest to

związane z wewnętrznym rytmem rozwój owym oraz funkcją, jaką ojcu

przypisuje dziecko, niż z tym, co ten ojciec rzeczywiście umie czy

wie. I niezależnie od tego, co umie matka. Znam np. dom, gdzie matka

uprawia strzelanie, czyli bardzo męski sport, ma w domu mnóstwo

broni, a ojciec jest naukowcem, spokojnym domatorem w okularkach. A

mimo to, gdy dziecko osiąga pewien etap rozwoju, matka nie ma z tym

ojcem szans. Ich dzieci wyraźnie domagają się ojca. Ojciec po prostu

odpowiada na inne zapotrzebowanie dzieci niż matka.

WE: Matka jest po to, by uczyć dzieci, co to znaczy być kobietą.

Ojciec jest po to, by uczyć, na czym polega męskość. A wiedza, kim

jest kobieta, a kim mężczyzna, potrzebna jest zarówno synom, jak i

córkom.

- Ojcowie czasem lekceważą swoją rolę w wychowywaniu córek,

pozostawiając większą aktywność w tym względzie matkom. Tymczasem

ojciec w bardzo dużym stopniu determinuje życie córki. W czym to się

przejawia?

WE: Ojciec decyduje o preferencjach córki, jeśli chodzi o mężczyzn.

W przyszłości będzie ona szukać partnerów życiowych albo podobnych

do niego, albo takich, którzy są jego zaprzeczeniem. W jednym i

drugim przypadku ojciec zawsze będzie punktem odniesienia. Ojciec

uczy córkę, czego można oczekiwać od mężczyzny, a czego nie. Jeśli

córka, obserwując swojego ojca, dowie się, że po mężczyźnie można

się spodziewać chamstwa, to w przyszłości prędzej zgodzi się na to,

by ją traktowano po chamsku.

background image

- Jak działa na dziecko układ, w którym na co dzień wychowywane jest

ono nie tylko przez ojca i matkę, ale jeszcze przez dziadków, którzy

chcą mieć dużo do powiedzenia w sprawie wnuczka. I wciąż wiedzą coś

„lepiej” od rodziców dziecka?

AS: Zdecydowanie źle.

WE: Jeśli dochodzi ze strony dziadków do pouczania czy wtrącania

się, to znaczy, że rodzice dziecka wciąż nie odseparowali się od

swoich rodziców i cierpią na brak dojrzałości. Może się to

przejawiać nie tylko w uległości, ale i w ciągłych kłótniach

dorosłego dziecka ze swoim rodzicem. Jeśli tą relacją wciąż rządzą

silne emocje, to znak, że nadal jesteśmy od swoich rodziców

emocjonalnie zależni. Odpowiedzialnością rodziców małego dziecka

jest takie ustawienie relacji w rodzinie, żeby każdy znał swoje

miejsce. Również dziadkowie. Bez względu na uczucia, którymi ich

darzymy, i wszelkie zasługi powinni wiedzieć, że nie mają prawa

ingerować bezpośrednio w proces wychowawczy. Choćby dla dobra

dziecka i swoich wnucząt.

- Oczyma wyobraźni widzę pełne dobrych chęci babcie, które słysząc

to, oburzają się - a co w tym złego, że powiem córce „jak ty ubrałaś

swoje dziecko”, jeśli uważam, że nieodpowiednio je ubrała!

AS: Dziecko, żeby dobrze funkcjonować, potrzebuje jasnej wiedzy, kto

jest kim w jego otoczeniu i kto ma jakie uprawnienia. A babcia,

która wie wszystko najlepiej, często zwraca się w ten sam sposób do

wnuczka i jego matki, czyli swojej córki, i oboje traktuje jak

dzieci. Bo formalnie rzecz biorąc, to są jej dzieci. Ale taki brak

rozróżnienia robi dziecku straszne zamieszanie w głowie: skoro mama

tak samo musi się tłumaczyć i słuchać babci jak ja, to kto tu jest

rodzicem, a kto dzieckiem? Małe dziecko na początku reaguje

zakłopotaniem, zagubieniem. Ale im dziecko starsze, tym sprawniej

uczy się tym układem manipulować. Bardzo skrupulatnie wykorzystuje

te zależności: skarży się babci na ojca, ojcu na babcię, albo mówi,

background image

że babcia ma w jakiejś sprawie określone zdanie, wiedząc, że

niechętny teściowej ojciec natychmiast stanie w opozycji.

- Dziecko uczy się przy okazji, że manipulacja jest o wiele

skuteczniejszym sposobem w relacjach z bliskimi niż szczery kontakt.

AS: Taki jest rezultat. Ale dziecko zachowuje się tak nie dlatego,

że jest złe czy głupie, tylko że jak większość dzieci automatycznie

działa na zasadzie potencjalizacji przyjemności i eliminacji

sytuacji nieprzyjemnych. Dziecięce manipulacje między dorosłymi są

instynktowne i pozaświadome. Zupełnie niewykalkulowane. Często

słyszę od rodziców, że ich dziecko ma zły charakter, bo za ich

plecami coś knuje. A dziecko jest tak naprawdę Bogu ducha winne. To

sytuacja uczy je takiego zachowania, sytuacja tworzona przez

dorosłych.

WE: Dziadkowie są często bardzo zachłanni na wnuki. Próbują je

zagarnąć emocjonalnie. W zdobywaniu względów wnuków często posługują

się metodą dewaluowania rodziców. Rozgrywają niedokończone sprawy ze

swoimi dorosłymi dziećmi w sercach i umysłach wnuków. Rodzice nie

powinni na to pozwalać. Dla ich dziecka oglądanie tego, jak tatuś

czy mamusia nie potrafią sobie emocjonalnie poradzić ze swoimi

rodzicami, jak dają się upokarzać „dla świętego spokoju”, jest

raniące. I podważa rodzicielski autorytet. Dlatego emocjonalne

uniezależnienie się od własnych rodziców uważam za jeden z

podstawowych rodzicielskich obowiązków.

- Dewaluacja może być nie tylko psychiczna, ale bardzo konkretna.

Czasem dziadkowie wykorzystują fakt, że ich dzieci wraz z wnukami

mieszkają u nich. I przy najmniejszym przejawie oporu używają

argumentu typu: „W tym domu obowiązują takie zasady, jak wam się nie

podoba, to drzwi są otwarte”. A ich dorosłych dzieci w danej chwili

nie stać na wyprowadzenie się.

AS: W takim układzie na pewno nie ma mowy o prawidłowym rozwoju

dzieci. I rodzice muszą to sobie bardzo wyraźnie powiedzieć. Więc

jeśli jest jakakolwiek szansa na separację, choćby kosztem

background image

mniejszych wygód, skromniejszego życia, to należy z tej szansy

skorzystać. Bo nawet jeśli utrudni ona rodzicom życie na poziomie

egzystencjalnym, to wyjdzie na dobre wszelkim relacjom w tej

rodzinie, a przede wszystkim dzieciom.

- Jakie jeszcze sytuacje między ojcem i matką zachęcają dzieci do

manipulacji?

WE: Wszystkie, w których między ojcem i matką pojawia się

rywalizacja o uczucia dziecka. Taka rywalizacja wszystkich z góry

skazuje na przegraną — i rodziców, i dziecko. Sytuacje tego typu

pojawiają się wtedy, gdy rodzice są niedojrzali, czują

się niepewni, mają zaburzone poczucie własnej wartości. Rywalizują o

uczucia dzieci, by się podbudować. Obojgu strasznie zależy, żeby być

dla dziecka tą najważniejszą osobą. Tym samym tracą z oczu interes

dziecka, a widzą przede wszystkim własny. Nic dobrego z tego wyjść

nie może. Dziecko szybko się orientuje, że nie chodzi o to, by ono

czuło się kochane, tylko żeby ono wybrało któregoś z rodziców. Czuje

się wtedy z własnymi rodzicami jak z dziećmi, które może łatwo

skrzywdzić. Początkowo kombinuje, co tu zrobić, by oboje byli

zadowoleni. Ale z czasem uczy się, że na tym układzie można robić

dobre interesy.

- Albo ustawia się po stronie jednego z rodziców, najprawdopodobniej

tego jakoś tam silniejszego, który daje mu poczucie bezpieczeństwa.

Ale jako całość taki układ rodzinny rzeczywiście jest raczej

katastrofą.

AS: W niektórych domach bywa też tak jak w dowcipie: „Kto tu rządzi,

do cholery?!” — pyta mąż. I po chwili, napotykając na kamienne

spojrzenie żony, mówi: „No co, zapytać się nie można?”. Zatem ktoś

coś pozoruje, coś tam usiłuje, ale niekonsekwentnie. Dziecko jest

świadkiem domowych przepychanek, nieustannej próby sił. A ponieważ

dzieci są znakomitymi obserwatorami takich sytuacji, natychmiast

wykorzystują wszystkie luki w stosunkach rodzic— rodzic. Jeżeli

między rodzicami nie ma podstawowych ustaleń co do tego, kto w

background image

pewnych sferach za co odpowiada, to dziecko na pewno zacznie to

wykorzystywać.

- Co rozumiesz w tym kontekście przez „wykorzystywanie”?

AS: Wyobraźmy sobie następującą sytuację. Dziecko, które wie, że

ojciec chętnie ustawia się w opozycji do matki „dla zasady”, pyta

matkę, czy może iść na podwórko. Ona mówi, że nie, bo matematyka

czeka. Dziecko idzie więc do ojca i pyta, czy może iść na podwórko,

bo mama powiedziała, że nie. Efekt bardzo często jest zgodny z

oczekiwaniami. Ojciec mówi: „A czemu nie, idź, jak chcesz”. Dziecko

wraca więc do matki i oznajmia, że tata mu pozwolił. I zaczyna się.

Matka rzuca się na ojca: „Czemu jej pozwoliłeś, przecież

matematyka!”. „A co tam, niech się dziecko pobawi!” - ripostuje mąż.

Żona na to: „Jesteś kompletnie nieodpowiedzialny!”. „A ty jesteś nie

do życia!” — krzyczy mąż. Itp. Sprawa dziecka schodzi na plan

dalszy, teraz rodzice dowalają sobie. Dziecko tymczasem idzie na

podwórko, bo jeden rodzic

powiedział „tak”, i to już jest jego problem, żeby sobie poradzić z

tym, który zabronił.

- Ale przecież wyjściowo mamy tu spór, a twierdziliście wcześniej,

że spór przy dziecku jest budujący. Jak ta sytuacja mogłaby się

potoczyć, by miała jakiś pozytywny sens dla dziecka?

WE: Na pewno dziecko nie powinno wyjść na podwórko, zanim spór nie

zostanie rozstrzygnięty i rodzice nie uzgodnią jakiegoś wspólnego

stanowiska.

AS: Poza tym ważne jest, żeby płaszczyzna rodzicielskiego

porozumienia była osiągana w sposób uprzejmy. Nawet silne emocje nie

powinny eliminować szacunku dla drugiej strony. W uczciwym sporze

nie wolno lekceważyć cudzych argumentów ani odpowiadać na nie

deprecjacją, tak jak w cytowanym przeze mnie dialogu.

- Idea nieskończonego uprzejmego dialogu jest bardzo szczytna, ale

weźmy pod uwagę realia: brak czasu, pośpiech, gorsze samo poczucie

background image

rodziców, poirytowanie sprawami pozadomowymi. Czasem trudno stanąć

na wysokości zadania.

AS: Nie chodzi o to, by każdą najdrobniejszą sprawę dyskutować w

nieskończoność. Można się np. podzielić odpowiedzialnością za jakieś

sfery życia. Znam takie domy, gdzie za jakąś dziedzinę odpowiada

matka i jeśli ona mówi „nie”, to ojciec też mówi „nie, skoro mama

tak uważa”, respektując rodzicielską umowę. Ale w innej dziedzinie

decydujące jest zdanie ojca i matka też je szanuje. I jeśli tylko

rodzice się tego trzymają, to dziecko rozumie zasady, które

obowiązują w domu, i im się podporządkowuje.

WE: Ale jeśli dziecko poczuje się niesprawiedliwie potraktowane

przez jednego z rodziców, to powinno wiedzieć, że może przyjść do

drugiego z prośbą o pomoc. To wcale nie musi być manipulacja, jeśli

dziecko powie: „Porozmawiaj o tym z mamą czy tatą, wytłumacz jej, że

nie ma racji, może da się coś zrobić”. I jeśli ojciec idzie do matki

lub na odwrót, żeby się uczciwie wspólnie zastanowić, czy podjęta

decyzja nie krzywdzi dziecka, to jest w porządku.

AS: Taka sytuacja jest nawet szczególnie cenna wychowawczo, o ile

tylko rodzice staną na wysokości zadania i potraktują ją właśnie

jako rozmowę o dobru dziecka, a nie wzajemną rozgrywkę pod hasłem

„kto postawi na swoim”. Bo jeśli dziecko w ogóle jest w stanie

zwrócić się z taką prośbą do rodziców, i ta prośba nie jest

napuszczeniem jednego rodzica na drugiego, to znaczy, że w domu

panuje otwarta komunikacja, wysoki poziom bezpieczeństwa i zaufania.

- W obu wariantach opisanych wcześniej sytuacji rodzice są w

opozycji do siebie, każde z nich wierzy, że racja jest po jego

stronie, więc się spierają. Wyjściowo oba scenariusze są podobne.

Gdzie przebiega subtelna granica, która sprawia, że rozwój jednego z

tych sporów oceniliście pozytywnie, a drugiego nie?

AS: Jeśli dajmy na to dziecko zwraca się do ojca z prośbą: „Mnie się

nie udało przekonać mamy, pomóż mi”. To ojciec w takiej sytuacji

może powiedzieć: „A co ona tam mówi, będzie na odwrót, nie przejmuj

background image

się”. Ale może też zapytać: „No dobra, to jakie są twoje argumenty?

Mogę zostać rzecznikiem twoich interesów, jeśli mnie przekonasz, że

masz rację”. Granica przebiega między tymi dwoma wypowiedziami.

- A jeśli rodzic rozwiązuje sprawę tak, że w obecności partnera mówi

do dziecka: „Ja się nie zgadzam na twoje wyjście na podwórko, ale

nie wiem, co tata na to”?

AS: To jest niedobra sytuacja. Taka matka albo nie bierze

odpowiedzialności za swoją decyzję, albo sugeruje, że jej zdanie

jest mało istotne, albo daje do zrozumienia ojcu: „No, spróbuj tylko

mu pozwolić, to będziesz miał”. Bo jeśli jedno z rodziców mówi: „Ja

się zgadzam, ale zapytaj drugą stronę”, a druga strona mówi: „A ja

nie się zgadzam”, to dziecko staje wobec przykrego konfliktu. Musi

zlekceważyć zdanie jednego z rodziców, a tym samym uczy się, że w

tej rodzinie ktoś się mniej liczy. Jeśli matka nie jest pewna swojej

decyzji, lepiej żeby powiedziała: „Mam wątpliwości, porozmawiajmy z

ojcem”.

WE: Rodzice wcale nie muszą mieć identycznej odpowiedzi na pytania

dziecka. Byłoby dziwne, gdyby dwie indywidualności, dwa światy

zawsze mówiły jednym głosem. Ich dwa głosy mogą, a nawet powinny ze

sobą dyskutować i polemizować w obecności dziecka, ale nigdy nie

powinny ze sobą walczyć.

background image

Rozdział 4

Własna korzyść czy poświęcenie

- Czy z perspektywy waszych gabinetów wielu rodziców pojmuje

wychowywanie dzieci w kategoriach poświęcenia?

AS: U nas bez wątpienia dominuje „poświęceniowy” model

rodzicielstwa, powiedziałbym, że nawet martyrologiczny. Wielu

rodziców czuje się zobowiązanych, by poświęcić wszystkie swoje dobra

na rzecz dziecka. Dość powszechne jest nawet przekonanie, że jeśli

rodzicom bardzo źle się układa, jeśli ich wzajemna relacja jest

toksyczna i raniąca, to i tak powinni ze sobą zostać dla dobra

dziecka. I istnienie takiego chorego układu rodzinnego,

podtrzymywanego przy życiu jakoby ze względu na interes dziecka,

jest często nadrzędne wobec szczęścia, czy w tym wypadku,

nieszczęścia rodziców.

- Podałeś od razu dość skrajny przykład wątpliwej jakości

poświęcenia. Ale to, że rodzic stawia dobro dziecka przed swoim, że

jest skłonny dziecku coś poświęcić, jest przecież wartościową

postawą.

AS: To zależy, jak się pojmuje poświęcenie. Nie zawsze poświęcenie

naprawdę oznacza dobro dziecka. Czasem tylko rodzicowi się tak

wydaje.

- Co masz na myśli?

AS: Matki uczone przez swoje matki takiej postawy, że kobiecie

obdarzonej rodziną nie wypada zadbać o swoje sprawy, zanim nie zadba

wpierw o sprawy dziecka, męża, domu. Ona jest na końcu i wtedy

dopiero jest wspaniałą Matką Polką.

- Co w tym złego, jeśli kobieta czerpie z takiej sytuacji

satysfakcję?

background image

AS: Tylko jest pytanie, co się kryje za tą „satysfakcją”? Kiedyś

trafiła do mnie na terapię rodzina, w której pojawiły się liczne

kłopoty wychowawcze z dziećmi. Ta rodzina, gdy szła w niedzielę do

kościoła, a było to ważne dla nich wyjście, wyglądała tak, że

przodem szedł ojciec z dwoma córkami, elegancko ubrani, a za nimi,

gdzieś tak ze dwa metry dalej, szła matka w starym płaszczu. I ta

kobieta, jak się okazało, była bardzo dumna z tego, że tak

wyśmienicie dba o męża i dzieci. Nie przeszkadzało jej, że haruje na

okrągło i ciągle czuje się wykończona, że wygląda jak służąca tej

rodziny i tak też się zachowuje. A w każdym razie twierdziła, że jej

to nie przeszkadza. Ale skoro wszystko było takie piękne, to

dlaczego w tej konkretnej rodzinie starsza córka miała

niewiarygodnie autodestrukcyjne skłonności, mąż ciągle uciekał z

domu i pił, a młodsza córka była tak nieznośna i sprawiała tyle

kłopotów, jakby chciała tę umęczoną matkę jeszcze bardziej zmęczyć?

- Jaka jest twoja interpretacja?

AS: Otóż takie matki, wbrew temu, co deklarują, gdzieś w głębi są

bardzo niezadowolone ze swojego życia. Cierpią i w związku z tym

wpędzają swoje otoczenie w permanentne poczucie winy. Z jednej

strony heroicznie się poświęcają, z drugiej powtarzają: „Jaka ja

jestem zmęczona, jak mnie wszystko boli, a jeszcze muszę to zrobić,

a potem tamto. Patrzcie, jak ja się dla was poświęcam”. Takie matki

nic sobie nie kupują, „bo mąż i dzieci są ważniejsze”, ale

dostrzegają, że są szare, zaniedbane. I myślą sobie z żalem: „Ta

Iksińska to ma dobrze, może sobie pozwolić na różne przyjemności, a

ja? Ja nic, bo przecież najpierw jest Piotruś, potem Marysia, potem

mąż. I dla mnie już nie starcza”.

Ten model rodzi bardzo niedobre konsekwencje. Takie poświęcenie, po

pierwsze, najczęściej spotyka się z niewdzięcznością. Wszyscy są

poirytowani, mają dość męczeńskiej atmosfery. Najchętniej zwialiby

od tej umęczonej, zaharowanej matki na koniec świata i pooglądali

jakichś zadowolonych z życia ludzi.

WE: Męczeński syndrom sięga jeszcze głębiej. Sama decyzja posiadania

dzieci jest przez wielu rodziców przeżywana jako akt poświęcenia.

background image

Niektórzy rodzice nie biorą odpowiedzialności za to, że po prostu

chcą mieć dziecko, że to jest ich pomysł, który zaspokaja ich ważne

potrzeby. Zachowują się tak, jakby w traktowaniu rodzicielstwa jako

uciążliwego obowiązku czy męczeństwa było coś bardziej szlachetnego.

„Mamy dzieci, bo powinniśmy mieć dzieci”, zamiast „Mamy dzieci, bo

chcieliśmy je mieć”.

- Przyjście dziecka na świat nie zawsze jest wynikiem świadomej

decyzji. Jak wiadomo, zdarzają się też dzieci niechciane.

WE: Ale to powinno pozostać sprawą rodziców. Nawet jeśli zostaliśmy

rodzicami w nie do końca wymarzonych okolicznościach, to nie mamy

prawa odgrywać się za to na dziecku, pokazując, jak potwornie musimy

się teraz przez nie męczyć. Jeśli matka da dziecku odczuć, że nie

przyszło na świat zgodnie z jej wolą albo że skomplikowało jej

życie, to je strasznie skrzywdzi. Taki bagaż może sprawić, że

dziecko będzie miało przechlapane do końca życia.

- To chyba ekstremalna sytuacja?

WE: Niestety nie. Bardzo często słyszę od swoich pacjentów o

matkach, które miały skłonność do wypominania dzieciom tego, że w

ogóle zdecydowały się je mieć. W głowie się nie mieści! Wcale nie

tak rzadko matki opowiadają swoim dzieciom o tym, jak strasznie

cierpiały w czasie porodu albo jak się namęczyły podczas karmienia.

Podkreślając swoje „męczeństwo”, dają sobie prawo, by wystawiać

dziecku za to rachunek. To bardzo niesprawiedliwe.

- No tak, trudno uznać, że dziecko miało jakikolwiek udział w tym,

że się pojawiło na świecie. W żaden sposób nie mogło świadomie

zadecydować, czy chce wejść w taką transakcję.

WE: Ale stawiane jest w sytuacji dłużnika. Wtedy z jednej strony

doświadcza zranienia, a z drugiej zaczyna bronić się przed

wpędzaniem w poczucie winy, myśląc na przykład: „A co mnie to

obchodzi, trzeba było nie mieć dzieci, jak nie chciałaś, a jak masz,

to się teraz męcz”.

background image

AS: Nawet jeśli w końcu dziecko dojrzewa do buntu, to i tak czuje

się okropnie, patrząc na rodziców, którzy nie znajdują żadnej

radości w tym, że ono jest. Wyobraźmy sobie, jak może się czuć

człowiek, który swoje istnienie postrzega jako formę kary dla innej

osoby. Któremu najbliżsi dają do zrozumienia, że został stworzony,

by im obrzydzić życie, że nie jest dla nich żadną wartością, tylko

ciężarem.

WE: Mniej drastyczne od oznajmiania dzieciom, że nie były chciane,

ale równie szkodliwe jest ciągłe żądanie od dziecka wdzięczności.

AS: A dziecko nie zna takiego uczucia. Dla niego to, że matka

zaspokaja jego potrzeby, jest czymś naturalnym. Dziecko jest z

natury przekonane, że matka i ojciec są właśnie od tego, a nie że

robią mu jakąś szczególną łaskę. To, że matka robi mu śniadanie,

kupuje majtki, myje, jest dla dziecka oczywistością. I trudno mu

odmówić racji. Jeśli rodzic zaczyna sugerować coś w rodzaju:

„Popatrz, ile ja dla ciebie robię”, to dziecko najczęściej w ogóle

nie rozumie, o co chodzi.

Dlatego zawsze powtarzam potencjalnym rodzicom. Dziecko to jest

kompletnie nieopłacalna inwestycja, która nigdy się nie zwraca.

Jeśli myślicie o posiadaniu dziecka w takich kategoriach, że

będziecie z tego mieli jakieś wymierne korzyści, to z góry jesteście

skazani na rozczarowanie. 0 dziecku nie można myśleć w kategoriach

inwestycji.

- A im więcej wymuszeń wdzięczności, tym mniej autentycznej

wdzięczności, za to tym większa tendencja do ucieczki i buntu?

WE: Oczywiście. Żądanie wdzięczności nigdy nie wzbudzi wdzięczności.

Im więcej jej żądamy, tym mniej jej dostajemy. Stuprocentowo pewnym

efektem takich zabiegów jest natomiast poczucie winy. A poczuciu

winy zazwyczaj towarzyszy złość.

AS: Zupełnie zrozumiała. Wypominanie dziecku rodzicielskich

poświęceń przypomina sytuację, gdy ktoś do nas przychodzi z wekslem,

background image

którego nigdy nie podpisywaliśmy, i żąda spłaty gigantycznego długu.

Co poczujesz? Przede wszystkim wściekłość, że ktoś cię wrobił. I

wiele dzieci żyje z taką wściekłością. A niewyrażona złość często

zmienia się w autodestrukcję. W skrajnych przypadkach dzieciom

przychodzi na myśl, żeby się usunąć, być jak najmniej zauważalnym,

czy nawet w ogóle zniknąć z życia. I w ten sposób ulżyć mamie.

WE: Wychowywanie dzieci na zasadzie egzekwowania długu daje okropne

efekty. Dzieci same z siebie są zdolne do wdzięczności. Ale tylko

miłość może ją wzbudzić. Nie ma innej możliwości. Ani miłości, ani

wdzięczności nie można zadekretować.

- Ale zdarza się i tak, że rodzice naprawdę się starali, kochali

swoje dziecko, a ono potem gdzieś od nich ucieka.

WE: Jeśli dzieci są niewdzięczne, to znaczy, że rodzice popełnili

gdzieś błąd i powinni doszukać się tego błędu w sobie. Dzieci

kochane kochają i czują wdzięczność, bo wdzięczność jest formą

miłości. Od swoich rodziców uciekają dzieci „używane”. I trudno mieć

do nich pretensje, że się ratują ucieczką.

AS: Takich fundamentalnych pretensji doświadczają nie tylko dzieci

niechciane, ale i te bardzo chciane. Powołane na świat, by załatwić

dorosłym jakiś problem. Na przykład zmniejszyć poczucie bezsensu,

samotności, pustki albo zażegnać kryzys małżeński. Zwłaszcza gdy

okazuje się, że dziecko jest, ale problem też nadal istnieje.

WE: A Bogu ducha winne dziecko „nie stanęło na wysokości zadania”.

AS: Dziecko nie może być lekarstwem na nic. Jeśli myśl o zrobieniu

dziecka rodzi się w chwili kryzysu małżeńskiego albo w poczuciu

pustki, to takie dziecko siłą rzeczy będzie traktowane

instrumentalnie od chwili poczęcia. Rodzice przydzielą mu misję

ponad jego siły.

- Czy taka motywacja często bywa źródłem rodzicielstwa?

background image

AS: Bardzo często i prawie nigdy nic dobrego z tego nie wychodzi.

Dziecko nie ma nic wspólnego z kryzysem małżeńskim. Jego pojawienie

się nie zlikwiduje napięć i tarć między partnerami. To tak, jakby na

przeziębienie ktoś napił się mocnej kawy. Może mu skoczy ciśnienie,

ale gardło nie przestanie boleć.

WE: Dziecko nie jest lekarstwem na nic. Jeśli poczuje, że nie jest

ważne samo w sobie, tylko ma radzić sobie z problemem, który

przerósł dorosłych, to prędzej czy później się zbuntuje. Ale

jednocześnie w psychice takiego dziecka powstanie zapis, że całe

jego istnienie jest o tyle tylko uzasadnione, o ile czemuś służy.

Potem jako dorosły człowiek będzie głęboko przekonane, że nie

zasługuje na bezinteresowne uczucie zachwytu czy miłości, bo w jego

doświadczeniu coś takiego nigdy nie zaistniało. Nie będzie potrafiło

ani przyjąć, ani obdarować innej osoby bezinteresownym uczuciem, bo

nie będzie wiedziało, że coś takiego w ogóle jest możliwe.

AS: Mam przykre wspomnienie z jednej z praktyk zagranicznych. Otóż

kiedyś pewna pani doktor zaprosiła mnie do swojego pięknego domu,

gdzie było mnóstwo urządzonych ze smakiem pokoi, m.in. pokoik dla

dziecka. Jak tam wszedłem, to mnie zamurowało. To był dziecięcy raj:

piękne kolory, zabawki, cudnie to wszystko poukładane, dobrane. I

wtedy ta kobieta powiedziała: „Wie pan, ja się noszę z zamiarem

adopcji i już jestem zapisana, tylko czekam na córeczkę blondynkę”.

I pamiętam, że ten mój zachwyt w jednej chwili zamienił się w grozę.

Myślę, że nawet zwierzę tak potraktowane czułoby się nieszczęśliwe.

Dalmatyńczyk dokupiony do białych foteli w czarne kropki wyłby z

rozpaczy. Ludzie, którzy tak rozumują, powinni kupować sobie lalki,

a nie sprawiać dzieci.

WE: Nie znaczy to, że ludzie powinni mieć dzieci dopiero, gdy

uwolnią się od wszystkich swoich problemów, kompleksów i

neurotycznych potrzeb, bo wtedy prawo do posiadania dzieci mieliby

tylko głęboko oświeceni. My, ludzie, jesteśmy skazani na to, że

dzieci nam do czegoś służą. Dają nam radość, której potrzebujemy,

ciepło, poczucie, że jesteśmy komuś potrzebni. Ale tym bardziej

powinniśmy uważać, by dzieci nie służyły nam do załatwiania jakichś

background image

konkretnych dorosłych problemów, bo to może zniszczyć ich delikatną

psychikę.

AS: Czymś naturalnym natomiast jest oczekiwanie, że dziecko nada

życiu, rodzinie, związkowi kobiety i mężczyzny inny sens

egzystencjalny.

WE: Ale wartość ma to wtedy, gdy ta potrzeba rodzi się z miłości, a

nie z kryzysu czy strachu przed rozpadem związku. Kiedy dwoje ludzi

dochodzi do wniosku, że chcieliby stworzyć coś wspólnego,

przekształcić swoją dwoistość w jedność, to taka motywacja jest

wspaniała. Najlepsza z możliwych. Chcieć mieć dziecko z tą konkretną

kobietą albo z tym konkretnym mężczyzną. Chcieć mieć dziecko z kimś,

a nie po coś. To dobry początek.

- Dobry początek to jednak tylko początek. Ciąg dalszy to planowanie

przyszłości dziecka. I tu czasem rodzi się konflikt między tym, co

rodzice uważają za korzystne dla dziecka, a tym, czego ono chce.

AS: Całkiem naturalne jest to, że jeśli ludzie planują dziecko, to

również projektują jego przyszłość. Zastanawiają się, kim ono

będzie, mają marzenia, tworzą cały projekt. Potem dziecko się rodzi

i musi się jakoś „dopasować” do tego projektu.

Kiedy taki projekt jest wspierający, a kiedy staje się balastem w

życiu dziecka?

WE: Wszystko zależy od tego, ile w takim projekcie będzie przymusu,

a ile zgody na odstępstwa od pierwotnych założeń.

AS: Istnieje ciekawa książka pt. Historia macierzyństwa, gdzie

opisano, jak na przestrzeni wieków małżeństwa arystokratyczne

płodziły dzieci w określonym celu. Taki potomek miał z góry

zaprogramowaną całą resztę życia, włącznie z tym, z kim się ożeni.

Odstępstwo od tych założeń w ogóle nie wchodziło w grę. Ten model

bywa wcielany w życie również dzisiaj, choć już rzadziej i nie na

taką skalę. Ale my mówimy raczej o snuciu planów wobec dziecka,

które są wyrazem troski i zainteresowania. Ja jestem zwolennikiem

background image

takich planów, o ile tylko rodzic nie traktuje ich zbyt serio, zbyt

jednoznacznie. Bo wtedy zaczyna być niedobrze.

WE: Niebezpieczne przywiązanie do swoich projektów rodzicielskich

przejawiają zazwyczaj ludzi niespełnieni. Wtedy nie tyle chodzi o

świetlaną przyszłość dziecka, co raczej o to, by wypełniło ono za

rodziców misję, której sami nie podołali. Kiedy rodzice są w miarę

usatysfakcjonowani swoim życiem, to w ich projektach dotyczących

dziecka nie ma zawziętości. Na pierwszym miejscu stawiają dobro

dziecka, a nie leczenie osobistych frustracji. Dla takich rodziców

plany czynione wobec dzieci nie będą sprawą życia lub śmierci.

Pewnie coś dziecku zasugerują, ale jeśli będzie chciało dokonać

swojego wyboru, pójść własną drogą, nie zrobią z tego dramatu.

AS: Projekty tworzone przez kochających, zadowolonych z życia

rodziców mają charakter otwarty, dopuszczają możliwość zmian i

odchyleń.

WE: Są bardziej propozycją niż dyspozycją.

AS: W naszej kulturze na przykład dość częstym pragnieniem,

zwłaszcza debiutujących ojców, jest pragnienie posiadania syna. W

związku z tym przyszli tatusiowie często marzą, że będą mieli w

rodzinie, powiedzmy, słynnego piłkarza. Ale jeśli rodzi się córka i

te marzenia biorą w łeb, to wcale jej nie odrzucają, tylko

natychmiast modyfikują projekt i układają inny, dla córki.

WE: Najgorzej jest wtedy, gdy rodzice mają poczucie, że nie dostali

w życiu jakiejś szansy. I teraz dają tę „wymarzoną” szansę swojemu

dziecku, wraz z absolutnym obowiązkiem jej wykorzystania.

- To trochę tak, jakby dziecko zamiast przeżyć swoje życie, miało

jeszcze raz przeżyć życie swojego rodzica. Tylko lepiej, niż on to

zrobił.

WE: Dzieci takich rodziców są w poważnym niebezpieczeństwie. To

syndrom dość częsty wśród dzieci sfrustrowanych artystów, sadzanych

background image

w trzecim roku życia przy fortepianie i zmuszanych do

wielogodzinnych ćwiczeń. „Żeby wreszcie wszystkim pokazały, żeby to

nazwisko w końcu wypłynęło”. Miałem na terapii kilkanaścioro

dorosłych dzieci nadambitnych rodziców. Nie dość, że zostały one

obrabowane z dzieciństwa, że od początku żyły w nie swojej bajce, to

w dodatku, gdy dochodziły do jakichś sukcesów w dziedzinie, w której

były tresowane, nie miały z tego żadnej przyjemności. Ich rodzice

owszem, byli dumni. Ale dla dzieci kończyło się to zazwyczaj jakąś

nerwicą, psychozą, narkomanią, załamaniem nerwowym albo przykrymi

objawami somatycznymi. Miałem na terapii pianistkę, której po prostu

ręce odmówiły posłuszeństwa. Pewnego dnia jej podświadomość doszła

do głosu w takiej formie, że dziewczyna dostawała skurczu w dłoniach

na sam widok fortepianu.

AS: Ale chciałbym podkreślić, że tego typu tresura nie ma nic

wspólnego z fantazjowaniem na temat przyszłości dzieci, co jest

jednym ze smaków rodzicielstwa. Jeśli rodzice potrafią czymś dziecko

zaciekawić, jeśli otrzymuje ono zachęty, sugestie, to niewykluczone,

że ku zadowoleniu wszystkich, z nim samym włącznie, za którąś z tych

sugestii pójdzie.

- Ale co innego wyobrażać sobie, jaką piękną będziemy mieli kiedyś

synową, a co innego zagrozić synowi wydziedziczeniem, jeśli jego

kandydatka na żonę nie pochodzi z „dość dobrego” domu.

WE: Rodzice są jak ogrodnicy, którzy kupują nasiona. Tyle że w

przypadku dzieci nie ma takich ładnych torebeczek, gdzie widać, co z

każdego nasionka wyrośnie, i instrukcji, jak się o to nasionko

troszczyć. Wszystko jest wymieszane, wsadza się rękę do worka i

bierze, co popadnie. Gdy rodzice zaczynają hodować swoje nasionko,

to mogą mieć marzenie, by wyrósł z niego dąb. Ale może się okazać,

że zasadzili bratek. I wtedy rodzic, który się uprze przy dębie,

będzie próbował z bratka zrobić dąb. A w rezultacie nie będzie ani

dębu, ani bratka. Wyhoduje jakąś hybrydę, coś bardzo

nieszczęśliwego. I skrzywdzi to nasienie. Mądry rodzic w takiej

sytuacji dowie się, jak hodować bratki, i zrobi wszystko, by jego

bratek był jak najbardziej udany.

background image

AS: Dobry rodzic wspiera dziecko w tym, by zrealizowało w pełni swój

przyrodzony potencjał. Pomaga dziecku wydobyć ten potencjał.

- Sztywne projekty rodzicielskie nie są jednak wcale tylko pomysłem

sfrustrowanych rodziców. Takie presje zdarzają się też w tzw.

rodzinach z tradycjami. Znam pewien rodzinny klan dentystów, w

którym syn zapragnął wybrać się na studia humanistyczne. Jego

rodzice przeciwstawili się temu z ogromną stanowczością. „Jak to,

nie przejmiesz gabinetu?! To co ty chcesz w życiu robić! Chcesz być

nikim?!”.

WE: Mądry rodzic w takiej sytuacji powiedziałby raczej: „Czas

najwyższy, synu, żeby w naszej rodzinie pojawił się jakiś nie-

dentysta. Świat się nie kończy na borowaniu ludziom zębów i robieniu

forsy.

AS: W takich „dynastycznych” rodzinach dzieci często same z siebie

naprawdę chcą iść w ślady rodziców. Nasiąkają od małego atmosferą

środowiska, przejmują uzdolnienia. Wcale nietrudno je namówić do

podążania tymi samymi śladami. I to jest wspaniałe. Ale jeśli jakiś

potomek bardzo nie chce, to odradzałbym kontynuowanie tradycji

rodzinnej pod przymusem. Bo może się skończyć tak jak w przypadku

jednego z moim pacjentów. Otóż zjawił się u mnie pewien potomek

znamienitej lekarskiej rodziny, który niedawno sam skończył

medycynę. On nigdy nie miał najmniejszych wątpliwości, że będzie

lekarzem. Studia skończył z wyróżnieniem i od razu poszedł na staż

na oddział intensywnej terapii. I jak to na takim oddziale, któregoś

dnia karetka przywozi człowieka z ciężkiego wypadku. Wiadomo: kupa

mięsa, krwi i pogruchotanych kości. I ten chłopak opowiada mi o tym

tak: „Proszę pana, jak ja to zobaczyłem, to zwymiotowałem. I w tym

samym momencie zrozumiałem, że ja się nie nadaję na lekarza. Od tego

czasu boję się pacjentów. Zmuszam się na siłę, żeby w ogóle wejść do

szpitala. Wiem, że nie mogę być lekarzem, ale wiem też, że nie mogę

nim nie być, bo już nim jestem”. Wynikiem tej sytuacji była depresja

i chęć ucieczki od znienawidzonego teraz zawodu, z której zwierzył

się rodzicom, też lekarzom. A oni od razu uznali, że to jest problem

background image

farmakologiczny. Zasugerowali, żeby udał się do psychiatry, wziął

odpowiednie leki i się nie wygłupiał.

WE: To bardzo ważny moment w życiu tego człowieka. Jeśli pójdzie za

radą rodziców, weźmie jakieś lekarstwa, to być może te najostrzejsze

lęki mu miną. Ale w ten sposób zaneguje coś podstawowego w sobie.

Odetnie się od swoich uczuć i wątpliwości, zacznie funkcjonować jak

automat. Wielu lekarzy wykonuje swój zawód na tej zasadzie. Żeby w

ogóle jakoś przetrwać w zawodzie, stają się zimni, odcięci od

emocji, traktują ludzi jak przypadki. Nikomu nie wychodzi to na

dobre.

- Nie wiem, czy rodzice tego faceta by się z tobą zgodzili. Ich syn

jest panem doktorem. Zrealizowali swój plan.

WE: Tylko jakim kosztem?

- Ale dla nich to też jest bardzo trudna sytuacja. Jeśli potomek tak

znamienitej rodziny lekarskiej porzuci medycynę, to w środowisku

wybuchnie skandal.

WE: Sytuacja jest trudna, ale rodzice tego człowieka muszą wiedzieć,

co jest dla nich ważniejsze — ich syn czy to, co powie środowisko.

Nie neguję tego, że dentystom często rodzą się dentyści i

fantastycznie jest przekazać synowi czy córce swój dorobek,

doświadczenie, prywatną praktykę. Ale jeśli się akurat nie urodzi

dentysta, to nie ma co robić z tego tragedii. Wielka

odpowiedzialność rodziców polega na tym, by zorientować się, jakie

nasionko wpadło im w ręce w tej kosmicznej loterii, i opiekować się

nim jak najlepiej.

Mit o synu marnotrawnym mówi o dziecku, które dzięki temu, że się

zbuntowało, wybrało swoją drogę i dojrzało, może powrócić do

rodziców i powiedzieć im: „Teraz chcę wam za wszystko podziękować,

bo jestem wolny, silny i mam swoje życie, które cenię”. To jeden z

ważnych aspektów archetypu dobrej relacji rodzic-dziecko.

background image

- Chciałabym jeszcze wrócić do pytania postawionego w tytule

rozdziału: na ile pojawienie się dziecka musi oznaczać dla rodziców

zmianę dotychczasowego stylu życia, w tym poświęcenie

dotychczasowych przyzwyczajeń?

WE: Jestem przeciwnikiem myślenia typu: wszystko, co najlepsze w

życiu, mnie omija, bo teraz muszę wychowywać dziecko. Ale znam też

wiele nieszczęśliwych dzieci rodziców, którzy zamiast wychowywać

swoje potomstwo, dobrze się bawili. Byli tak zajęci zabawą i sobą

nawzajem, że nie zauważyli, iż są rodzicami, Ideał to oczywiście

rodzice, którzy są zadowoleni z życia, ale podejmują jednocześnie

obowiązki, rodzicielskie. Biorą pod uwagę fakt, że urodziło im się

dziecko, ale jest to dla nich fakt pozytywny. Nie coś, co im

przeszkadza żyć pełnią życia, ale coś, co ich zbliża do życia, co

czyni ich życie bogatszym i szczęśliwszym.

AS: Wielu klientów psychoterapii to rzeczywiście ludzie, których

rodzice bardzo dobrze się bawili i nie potrafili przestać. Ale

bardziej rozpowszechnionym problemem wydają mi się rodzice, którzy

mają skłonność do obarczania się poczuciem winy, kiedy robią coś

tylko i wyłącznie dla swojej przyjemności, coś, co nie służy

bezpośrednio dziecku ani domowi. Znam matki, które głupio się czują,

wychodząc na zwykłe pogaduszki z koleżanką, bo mają wtedy takie

myśli: „Marnuję czas, powinnam go spędzić z moim dzieckiem, czegoś

je nauczyć, pobawić się z nim, albo chociaż zrobić pranie”. Albo

mając wybór: pójść do fryzjera czy kupić dziecku kolejne klocki,

mówią: „A co tam moja fryzura” i zaniedbują siebie. A jeśli już

wybierają fryzjera, to czują się, jakby zrobiły coś podejrzanego.

- Uważasz to za istotny problem?

AS: Bardzo istotny. Jeśli matce jest potrzebne coś, co poprawia jej

nastrój, to nie powinna z tego rezygnować na rzecz dziecka. Bo jak

będzie miało sfrustrowaną matkę, która czuje się jak zaniedbany

kocmołuch, to najfajniejsze klocki będą mu na nic. Prędzej czy

później taka matka zacznie okazywać dziecku irytację, narzekać na

zmęczenie, nieświadomie obarczać je za nie winą. A dziecko nie chce

background image

matki rozgoryczonej, zmęczonej, zrezygnowanej. Ten problem wygląda

niewinnie tylko na początku. Znam rodziców, którzy nie mogą sobie

poradzić z tym, że ich kilkuletnie dziecko zupełnie nie respektuje

ich praw i potrzeb. Na przykład przychodzi o każdej porze dnia i

nocy bez pukania do ich sypialni, w soboty i niedziele najchętniej o

szóstej rano. Nie przyjmuje do wiadomości, że oni czegoś mu nie mogą

załatwić. Wpada wtedy w histerię albo gniew. Skąd się to wzięło?

Otóż matka i ojciec wychowywali je dotąd w duchu, że rodzice są

wyłącznie po to, by zaspokajać jego potrzeby, choćby mieli stanąć na

głowie, zrezygnować ze wszystkich ważnych dla siebie rzeczy. I teraz

dla ich dziecka potrzeby rodziców nie są żadną wartością. Oni tak

strasznie zawsze się poświęcali, że sami oduczyli się o siebie dbać

i nie nauczyli tego dziecka. Rodzice muszą przyznać sobie prawo do

egzekwowania swoich potrzeb, bo inaczej wyprodukują małych

terrorystów.

WE: A drugą stroną medalu będzie narzekanie, że oni tyle swoich

potrzeb poświęcili, a dziecko jest takim egoistą. A przecież egoizm

dziecka nie wziął się z powietrza. To rodzice nauczyli je czuć się

pępkiem świata.

AS: W wiele takich błędów idealnie wpasowują się także lekarze.

Rodzice, jak w podanym przeze mnie przykładzie, męczą się np. tym,

że dziecko nie daje im spać, więc pytają swojego pediatrę, co z tym

zrobić. I często dostają prostą diagnozę, na przykład: „Państwa

dziecko jest nadpobudliwe, trzeba mu dać leki uspokajające”. I

rodzice idą w to jak w dym. Proste rozwiązanie problemu. Tylko że

problem tkwi gdzie indziej. W błędzie wychowawczym, a nie w

chorobie. Ludzie sobie nie zdają sprawy, ile małych dzieci w Polsce

bierze leki uspokajające albo środki nasenne z takich powodów. A to

są przerażające liczby!

- Nie wiem, czy się ze mną zgodzicie, ale odnoszę wrażenie, że nasza

polska obyczajowość społeczna, choć stawia dziecko w centrum

zainteresowania, to jednocześnie nie ułatwia rodzicom życia.

background image

WE: Z tego powodu Polska nadal jest w dużej mierze krajem

nieszczęśliwych, umęczonych matek, m.in. dlatego, że brakuje u nas

obyczaju, kultury umożliwiającej matce swobodne wychodzenie z

dzieckiem z domu. W restauracjach nie spotyka się wysokich

stołeczków dla dzieci. W budynkach mieszkalnych, nie mówiąc już o

gmachach użyteczności publicznej, brakuje wygodnych zjazdów dla

wózków. Nawet ze społecznym przyzwoleniem na nosidełka jest wciąż

kłopot. Wiele matek siedzi więc w domach z dziećmi, w poczuciu

odcięcia od świata. Myślę, że zupełnie niepotrzebnie.

Moje dzieci urodziły się w bardzo trudnym okresie stanu wojennego, w

dodatku nie mieliśmy szans na pomoc dziadków, bo albo już nie żyli,

albo byli zbyt chorzy, by zajmować się dziećmi, i paradoksalnie te

trudności okazały się dla naszych dzieci zbawienne. Z braku innego

wyjścia zabieraliśmy je wszędzie ze sobą. Jako niemowlęta chodziły z

nami nawet do kina. Kimały sobie w fotelu, a myśmy zaliczali film.

Nosidełka okazały się nieocenione, bo z wózkiem do wielu miejsc nie

moglibyśmy się dostać. Ale pamiętam częste i natarczywe uwagi

różnych osób, że co z nas za rodzice, skoro zamiast siedzieć z

dziećmi w domu, ciągamy je ze sobą po kinach, muzeach, kawiarniach i

znajomych. A my zabieraliśmy nasze małe dzieci nawet na imprezy i

prywatki. Dogadywaliśmy się z innymi rodzicami, którzy też mieli

dzieci, wyłączaliśmy z imprezy jakiś kąt i dzieciaki się w nim

bawiły. To był doskonały pomysł. Dzieciaki żyły tym, co my. Mogliśmy

to później im tłumaczyć, omawiać. Tworzyła się między nami dobra

więź, coś na kształt przyjaźni.

AS: Ja pamiętam to samo. Grupę młodych rodziców, którzy jednocześnie

fajnie się ze sobą bawili, ale i bardzo dbali o swoje dzieci. Czasem

miałem wręcz poczucie uczestniczenia w stadzie. I to było świetne

uczucie.

WE: Ale w odbiorze tzw. zwykłych ludzi te nasze wypady z dziećmi do

kina czy muzeum były czymś nagannym, budziły oburzenie. Czasem

wyglądało to na zemstę matek, które kiedyś do znudzenia nasiedziały

się z dziećmi w domu i teraz chciałyby, żeby kolejne pokolenia matek

i ojców męczyły się tak jak one. Dzisiaj niestety coraz bardziej

background image

popularny jest taki model: matka siedzi w domu sama z dzieckiem, a

ojciec haruje od rana do nocy.

AS: Żeby zarobić na przepiękny wózek, a może też na przepiękny

samochód i przepiękny dom. Tylko że w międzyczasie wszyscy tak są

tym układem zmęczeni, że nie ma się komu z tych cudów cieszyć.

- Obaj już kilkakrotnie z entuzjazmem wspominaliście o nosidełkach.

U nas jednak zdecydowanie panuje kult wózka. Czy te dwa przedmioty

uosabiają dla was dwa różne podejścia do przeżywania rodzicielstwa?

AS: Coś jest na rzeczy. Nosidełko daje większą mobilność, a tym

samym większą swobodę. Można wszędzie wejść, swobodnie spacerować z

dzieckiem, ruszać się. Podczas mojego ostatniego pobytu w USA

widziałem nawet matki biegające z dziećmi umieszczonymi w specjalnie

skonstruowanych nosidełkach. Dziewczyna z walkmanem na uszach sobie

truchta, dba o figurę, formę, a maluch się rozgląda z zaciekawieniem

po parku i nic złego się nie dzieje. W kulturze amerykańskiej

nosidełka są o wiele bardziej rozpowszechnione niż wózki i myślę, że

to zdrowy objaw. U nas jednak od lat panuje moda na wózki. Im

większy, tym lepszy. Kosztuje to kupę pieniędzy, jest ciężkie,

wielkie, niewygodne, ale za to bardzo szacowne.

WE: Tymczasem dzieci są najszczęśliwsze i najbezpieczniejsze w

nosidełkach. Czują ciepło ciała rodzica, oddech, bicie serca.

AS: Wszystkie kobiety w kulturach plemiennych noszą dzieci przy

sobie w podobny sposób. To jest jak najbardziej zgodne z naturą.

Hinduski nie rozstają się z dzieckiem przez cały pierwszy rok życia,

nosząc je w specjalnych chustach. Dzieci są w nich tak ułożone, że

mają łatwy dostęp do piersi. Matka zajmuje się swoimi sprawami, a

niemowlę, kiedy tylko chce, samo sięga po jedzenie. Hinduscy ojcowie

również noszą dzieci w takich chustach. W Stanach też widuje się na

ulicach wielu ojców z dziećmi w nosidełkach. A w Polsce to rzadkość.

U nas mężczyzna nawet jakby chciał wyjść gdzieś ze swoim małym

dzieckiem, to się wstydzi, bo facet z wózkiem śmiesznie wygląda. A z

nosidełkiem nie ma głupich skojarzeń.

background image

WE: Kultura nosidełek jest wspaniała. To naprawdę cudowne czuć tak

blisko swoje dziecko.

- Ale poza nosidełkami potrzebna jest też zmiana społecznego

nastawienia wobec rodziców z małymi dziećmi.

WE: Bardzo bym chciał, żeby matki w Polsce zrozumiały, że nie tylko

mogą, ale wręcz powinny wychodzić z małymi dziećmi z domu i

najnormalniej uczestniczyć w życiu. Zabierać je na zakupy, do kina,

do kawiarni, do przyjaciół. Do tego rzeczywiście niezbędna jest

społeczna akceptacja tego, że szkrab może się pałętać po restauracji

i nic złego się nie dzieje, że ma prawo rozpłakać się w sklepie i to

nie jest powód do linczu na jego matce.

- Tymczasem z jednej strony mamy politykę prorodzinną, a z drugiej

niezbyt sprzyjające macierzyństwu realia. Poczynając od tego, że nie

wiadomo, kiedy kobieta ma dziś urodzić dziecko, żeby nie czuła się

podejrzana. Pamiętam niezbyt życzliwe podejście do dziewczyn, które

rodziły na studiach. Sformułowanie: „Studia są po to, żeby się

uczyć, a nie rodzić dzieci” padało zarówno z ust wykładowców, jak i

przeróżnych pracowników socjalnych, przyznających stypendia i

akademiki. Teraz z kolei jedna z moich koleżanek, która urodziła

przed trzydziestką, usłyszała od swojej szefowej, w końcu też

kobiety, że „to jest nie w porządku!”. Notabene szefowa powiedziała

jej to, gdy zorientowała się, że kodeks pracy nie pozwala na

wyrzucenie kobiety w ciąży. Pracownice Centrum Promocji Kobiet

mówiły mi z kolei, że młode dziewczyny przy przyjmowaniu do pracy są

coraz częściej nakłaniane do podpisywania podań o zwolnienie, bez

wpisanej daty, na wypadek gdyby zaszły w ciążę. To wbrew prawu, ale

dziewczyny godzą się na to, żeby pracować.

WE: To straszne. Jak tak dalej pójdzie, to kto będzie rodził dzieci?

AS: No właśnie. A ja mam zupełnie inne spostrzeżenia z

amerykańskiego kampusu studenckiego. Chodziłem tam do kawiarenki, w

której pracowały studentki. I zdarzało się, że te, które miały

background image

dzieci, obsługiwały z dziećmi w nosidełkach umieszczonych na

plecach. Ludzie się do tych dzieci uśmiechali, zagadywali. Nikt nie

interweniował u szefa, a szef, jak widać, godził się na taki stan

rzeczy. A więc można i tak, jeśli tylko jest dobra wola.

WE: Mądre firmy, które zatrudniają dużo młodych kobiet w tzw.

okresie rozrodczym, powinny tworzyć na miejscu miniprzedszkola,

gdzie matki mogłyby zostawić dziecko na kilka godzin i ewentualnie

wpaść do niego parę razy w ciągu dnia. Matki nie traciłyby kontaktu

z dziećmi, a firmy miałyby cennych i wdzięcznych pracowników.

Po wojnie rodzice często zabierali do pracy swoje dzieci, bo nie

było gdzie ich zostawiać. Ten problem dotykał wszystkich, więc

ludzie byli bardziej tolerancyjni. Pamiętam, jak sam spędzałem całe

dnie u mojej mamy w pracy. Nie miała co ze mną zrobić, to mnie ze

sobą zabierała. Ja sobie coś rysowałem w kącie i nikt jej z tego

powodu z pracy nie wyrzucał.

- Dziś jest trudniej. Dziecko w miejscu pracy jest mile widziane

raz, jako ciekawostka. Ale matka, która pojawiałaby się ze swoją

pociechą regularnie, raczej miałaby problemy.

WE: Jeśli z wizerunkiem nowoczesnej firmy nie licują plączące się

pod nogami dzieci, to przecież można ten problem rozwiązać za pomocą

wynajętej opiekunki i jakiegoś pomieszczenia. Dla dużej firmy to nie

są żadne koszty.

AS: Widziałem takie rozwiązania w USA. Okazuje się, że tam firmie

opłaca się zatrudnić opiekunkę, by nie tracić doświadczonej,

znającej firmę pracownicy.

- U nas na razie panuje kult zasady, że nie ma ludzi

niezastąpionych. Na miejsce kłopotliwej matki z dzieckiem znajdzie

się prędko niekłopotliwa bezdzietna, która wprawdzie również może

zajść w ciążę, ale i na jej miejsce będzie wielu chętnych. Choćby i

mężczyzn, którzy, jak wiadomo, w ciążę nie zachodzą.

background image

WE: Wiele nas jeszcze dzieli od normalności. System społeczny i

ekonomiczny nie zmieni się z dnia na dzień, ale to, co każdy rodzic

może zrobić, to walczyć z męczeńskim modelem macierzyństwa. M.in. z

takim, który przykuwa matkę do dziecięcego łóżeczka i nakazuje jej

siedzieć z dzieckiem w domu. To oczywiście nie rozwiąże wszystkich

problemów systemowych, ale może dać rodzicom więcej satysfakcji z

posiadania dzieci.

Pamiętam, jacy byliśmy szczęśliwy, gdy wyjechaliśmy nad morze z

naszym pierwszym synem, kiedy tylko skończył trzy miesiące. On też

był wniebowzięty. Został zanurzony symbolicznie w morzu, był z nami

na plaży. A myśmy nie mieli poczucia, że życie się dla nas zamknęło.

Z małym dzieckiem można przecież podróżować. Zwłaszcza teraz, gdy

tyle jest ułatwiających życie wynalazków — szelek, krzesełek,

wygodnych samochodów. Ale gdzieś wciąż funkcjonuje takie

przeświadczenie, że podróżowanie z dziećmi to męczenie dzieci, że

nosidełko to wyraz niedbałości o zdrowie i wygodę dziecka. To są

czyste brednie. Zawsze powtarzam, że dobrzy rodzice to rodzice

zadowoleni z życia.

AS: A ja się pod tym podpisuję obiema rękami, i dodaję — cokolwiek

robisz, matko, aby poprawić swoją kondycję, samopoczucie i

zadowolenie z życia, robisz to też dla swojego dziecka, bo ono

pragnie mieć matkę promienną jak słoneczko, a nie rozdrażnioną jak

zmęczony szympans.

background image

Rozdział 5

Kochać czy wymagać

- Czy stawianie wysokich wymagań zawsze wychodzi dzieciom na dobre?

WE: Odpowiedź na to pytanie zależy od wielu okoliczności. Po

pierwsze, wymagania, które są oczywiście konieczne dla rozwoju

dziecka, spełniają konstruktywną rolę w jego życiu tylko wtedy, gdy

są stawiane w klimacie miłości. Jeśli dziecko nie czuje, że jest

kochane, to wszelkiego rodzaju zadania wymyślane przez rodziców

odbiera jako formę tresury. Po drugie, na różne wymagania jest różny

czas. W pierwszym roku życia nie wolno dziecku stawiać żadnych

wymagań. Nie można wtedy żądać od niego, by było cicho, nie robiło

kupy w majtki, by spało, gdy nam to jest na rękę itd. Niestety

niektórzy rodzice próbują egzekwować to wszystko od

kilkumiesięcznych dzieci. Pierwszy rok, co chciałbym bardzo

podkreślić, to czas najtroskliwszej opieki nad dzieckiem i

odpowiadania najszybciej, jak to tylko możliwe, na wszystkie jego

potrzeby.

AS: Przy okazji chciałbym obalić bardzo szkodliwy mit. Mianowicie

wielu wychowawców i rodziców wierzy, że jak małe dziecko płacze, to

należy je przetrzymać, bo wtedy się zmęczy, wyładuje, uspokoi i

zaśnie. Niektórzy jeszcze dodają, że mu to dobrze zrobi na płuca.

Otóż dziecku na nic nie robi to dobrze, wręcz przeciwnie, robi mu to

bardzo źle na wszystko. Bo w ten sposób dziecko nabywa nawyku

nazywanego syndromem wyuczonej bezradności. Uczy się poprzez własne

doświadczenie, że nie ma wpływu na zmianę sytuacji, że nic nie może,

że nic od niego nie zależy. I to pozostanie mu w psychice na całe

życie! Jest mu źle, więc się buntuje, płacze, sygnalizuje problem i

nic się nie zmienia. To przeżycie zostaje zapisane jako jeden z

pierwszych, fundamentalnych dla psychiki dziecka przekazów. Podczas

gdy najlepsze, co można w tej sytuacji dla dziecka zrobić, to

natychmiast zareagować na wysyłany przez nie sygnał. Jeśli płacze,

background image

nawet w środku nocy, to trzeba do niego iść, przytulić je i

sprawdzić, czego mu brak. Mówię to z najwyższą odpowiedzialnością.

WE: A najlepiej nie iść, tylko mieć dziecko tak blisko, żeby można

było po nie po prostu sięgnąć, leżąc w łóżku.

- Wielu rodziców traktuje osobny pokój dla dziecka jako coś, co uczy

dziecko samodzielności, uniezależnia od rodziców.

WE: Osobny pokój jest dobry, tyle że od drugiego, trzeciego roku

życia. Wcześniej najlepszy wpływ ma bliskość fizyczna, która jest

dla dziecka lekarstwem na lęk, ból i samotność.

AS: Nawet gdy taki maluch cierpi na kolkę, to często przestaje

płakać nie wtedy, kiedy ból definitywnie mija, ale gdy matka go

obejmie. Od razu czuje ulgę, łagodniej znosi dolegliwość, w każdym

razie na tyle, że przestaje płakać.

- Znam przypadek chłopaka, który jako małe dziecko był posądzany o

„naturalną” skłonność do złości. Jego rodzice wymyślili na to taką

receptę, że kiedy zaczynał płakać, to zamykali go samego w pokoju,

aż się kompletnie uciszył. Najczęściej zanim do tego dochodziło,

wydzierał się tak straszliwie, że siniał ze złości. Kilka lat

później zachorował na astmę. Czy może istnieć jakiś związek między

tymi faktami?

WE: Naturalnie. Astma najprawdopodobniej została wywołana właśnie

spazmatycznym płaczem, na który nie było żadnej odpowiedzi. A

ponadto mógł potem czerpać wtórne korzyści z tej astmy. Dzięki niej,

najprawdopodobniej na tym chłopcu zaczęła skupiać się uwaga całej

rodziny.

AS: Wreszcie dorwał się do egzekwowania swoich praw! Wreszcie nie

był zostawiany sam sobie! Tyle że oczywiście robił to nieświadomie i

bez udziału swojej woli.

background image

WE: Takie sytuacje z dzieciństwa są często treścią koszmarów sennych

dorosłych już osób. A to sygnał, że przez długie lata potrafią

niekorzystnie oddziaływać na ich psychikę. Ludzie traktowani w ten

sposób w dzieciństwie śnią jako dorośli, że dzieje im się coś złego,

że krzyczą, ale nie wydobywa się z nich żaden głos i nic nie mogą

zrobić. Albo próbują coś wstrętnego od siebie odsunąć i nie są w

stanie unieść ręki. Przypomina to koszmarne poczucie bycia duchem w

normalnej rzeczywistości, czyli kimś, kto może swoje życie i świat

jedynie biernie obserwować, bezsilnie poddawać się temu, co przynosi

los. To przykre przeżycia. Próbujmy ich swoim dzieciom zaoszczędzić.

AS: Koszmarne sny to tylko produkt uboczny takich doświadczeń. Ich

najgorszym skutkiem jest właśnie pasywna postawa wobec życia, która

rodzi wiele cierpień.

WE: Dlatego najchętniej wydrukowałbym ten fragment tłustym drukiem i

podkreślił:

Przez pierwszy rok życia dziecka nie ma mowy o wymaganiu

jakiejkolwiek dyscypliny ani przystosowywaniu dziecka do reguł życia

społecznego. Niemowlę nie jest istotą, od której można czegokolwiek

wymagać. Trzeba natomiast jak najszybciej zaspokajać jego wszystkie

pogrzeby. Wtedy powstanie człowiek wyposażony w zdrowy rdzeń, zdolny

do rozwoju, z silnym poczuciem bezpieczeństwa, własnej wartości i

autonomii.

Oczywiście zdarzają się sytuacje, w których nie da się natychmiast

zaspokoić każdej potrzeby dziecka. Ale warto przyjąć zasadę, że im

więcej niezwłocznie zaspokojonych potrzeb, tym lepiej.

- Ale niektóre podręczniki wychowywania zalecają coś innego. Np.

karmienie nie wtedy, gdy dziecko płacze, ale o określonych

godzinach, w regularnych odstępach.

WE: A jak dziecko płacze między wyznaczonymi godzinami, to już jego

problem? Takie zalecenia są szkodliwym nieporozumieniem. Każde

dziecko jest inne, ma inne potrzeby, jak więc można twierdzić, że

wszystkie dzieci chcą jeść, powiedzmy, co trzy godziny? Jedno chce

co dwie, a drugie co cztery. I należy te różnice respektować. Małe

background image

dziecko, na które rodzic żywo i życzliwie reaguje, uczy się, że jego

potrzeby mogą być zaspokajane, jeśli wyraźnie je zasygnalizuje. To

pozwala mu uwierzyć, że ma w sobie moc sprawczą, że wiele od niego

zależy, że świat, w którym żyje, jest jego światem, bo go rozumie i

odpowiada na jego potrzeby, że dorasta w przyjaznym środowisku. To

zaprocentuje w przyszłości optymizmem, otwartością, wiarą w swoje

siły. I już we wczesnym okresie zrodzi między dzieckiem i rodzicem

dobrą emocjonalną więź.

AS: Istnieje jeszcze kilka innych szkodliwych mitów dotyczących

relacji z małym dzieckiem. Jeden z nich opiera się na przekonaniu,

że jak dziecko ma sucho i jest najedzone, to powinno spać i być

cicho. A to jest absurd. Dziecko ma swoje bardzo indywidualne okresy

aktywności, czuwania. I ważne jest, by wyczuwać ten rytm, a nie na

siłę usypiać niemowlę „dla jego dobra”. Jak dziecko będzie

potrzebowało snu, to zaśnie. Kolejny mit dotyczy jak najszybszego

stawiania dzieciom przeróżnych wymagań. Jest takie przysłowie:

„Czego Jaś się nie nauczy, tego Janek nie będzie umiał”.

W koślawym rozumieniu tego przesłania niektórzy nadambitni rodzice

zaczynają dzieci bardzo wcześnie uczyć siadania na nocnik, jedzenia

widelcem itp. Dla takich rodziców zmodyfikowałem tamto przysłowie i

w mojej wersji brzmi ono tak: „Czego Jaś się nie nauczy, tego Janek

nauczy się szybciej, łatwiej i mniej boleśnie”.

- Kiedy jest najwłaściwszy czas na uczenie

dziecka np. robienia porządków?

AS: W Polsce to jest wręcz jakaś obsesja. Ledwo dziecko stanie na

nogi, a już go uczą, żeby po sobie sprzątało. Tylko że dla dwu-,

trzylatka pojęcie „porządek” w dorosłym rozumieniu jest

niezrozumiałe. Dla małego dziecka nie ma takiej kategorii jak

porządek, bo każdy stan świata jest dla niego jakiegoś typu

porządkiem. Zanim ukształtuje się jego próg optymalnego porządku,

czyli taki stan, od którego człowiek uznaje, że jego otoczenie

wymaga uporządkowania, to upłynie jeszcze sporo czasu. Dlatego

uparcie powtarzam rodzicom: za dziecko przez pewien czas trzeba

sprzątać. Nawet jeszcze za czterolatka.

background image

- W jakim więc momencie wymaganie od dziecka samodzielnego

sprzątania po sobie ma sens?

AS: Gdy jest już ono w stanie zrozumieć, czemu to służy, czyli gdy

doświadczy chociażby tego, że uporządkowanie rzeczy sprawia, iż

łatwiej można je odnaleźć. Ale żeby mogło to pojąć, musi wpierw

dojrzeć do tzw. rozumowania sekwencyjnego, czyli mieć co najmniej

pięć lat. Ta umiejętność polega na tym, że pięciolatek może przerwać

jakąś czynność, a po jakimś czasie do niej wrócić i ją kontynuować,

czego czterolatek najczęściej jeszcze nie potrafi, a trzylatek z

całą pewnością nie. Jak wyjmiesz niepostrzeżenie trzylatkowi zabawkę

z ręki, to on się rozejrzy, może zaprotestuje, ale za chwilę weźmie

drugą zabawkę i o pierwszej zapomni. A pięciolatek już nie. To są

fakty z psychologii rozwojowej, które warto wziąć pod uwagę, żeby

nie zaprzeczać rzeczywistości.

- Rodzice marzą też często, by ich dziecko jak najszybciej wyrosło z

pieluch. Ma je do tego zmobilizować m.in. sadzanie na nocnik. Kiedy

możemy zacząć to robić bez szkody dla dziecka?

AS: Trening czystości to jest kolejne wariactwo wielu polskich

matek. Niektóre zachowują się tak, jakby ścigały się w konkurencji

„czyje dziecko pierwsze wyjdzie z pieluch”. W związku z tym

spotkałem się już z sadzaniem na nocnik siedmio-, ośmiomiesięcznych

niemowlaków! A są to dzieci, które samodzielnie nie potrafią jeszcze

siedzieć!

WE: Rodzicom trudno to sobie wyobrazić, ale tak małe dziecko sadzane

na nocnik przeżywa tortury bolącego kręgosłupa i wstydu. Przecież

kilkumiesięczny szkrab w ogóle nie potrafi jeszcze kontrolować

swoich zwieraczy. A przedwczesne wymaganie tej umiejętności powoduje

napinanie się całego ciała, by tym wymaganiom sprostać. To napięcie

mięśniowe przechodzi potem w stan chroniczny. Bardzo często

dziewczynki sadzane przedwcześnie na nocnik cierpią przez resztę

życia z powodu nadmiernej kontroli pęcherza, polegającej na stałym

background image

skurczu zwieraczy. Prowadzi to do częstych zapaleń dróg moczowych,

pęcherza, a także chorób narządów rodnych.

AS: Ze strony dziecka wygląda to tak, że otrzymuje ono od rodziców

nierozwiązywalne zadanie i jest na dodatek zmuszane, by mu sprostać.

Rodzice wcale tak łatwo nie ustępują. Są przekonani, że „sukces”

jest tylko kwestią czasu. Z dumą oświadczają: „Ja ją tego nauczę”.

Wierzą, że trzeba sadzać dziecko tak długo, aż to przyniesie jakiś

efekt. I sadzają. Umęczony tym maluch zaczyna w końcu łapać, o co

chodzi, bo nawet kurę można wytresować przy odpowiednio dużej

determinacji, tylko jakim kosztem? Pracowałem niedawno z dorosłą

pacjentką, która właśnie na tle treningu czystości we wczesnym

dzieciństwie miała permanentne uczucie, że się zmoczy. Już jako

dorosła kobieta nie mogła sobie z tym poradzić. Dręczył ją lęk i

wstyd. Strasznie się męczyła. Jej rodzicom pewnie nie przyszło nawet

do głowy, że problemem ich dorosłej córki może być jakiś nocnik

sprzed 30 lat.

- Podobny wyścig odbywa się też w dyscyplinie: czyje dziecko

szybciej stanie na własnych nogach. Co warto wiedzieć, zanim

zaczniemy skłaniać dziecko do chodzenia?

WE: Skłonność rodziców do ścigania się opiera się na założeniu, że

im wcześniej dziecko pokona jakiś próg, tym lepiej rokuje to na

przyszłość. Wszystkie te starania zazwyczaj wynikają z dobrej woli i

troski. Niektórzy rodzice, żeby ich dziecko lepiej rokowało, nie

czekają na to, aż samo usiądzie czy wstanie, tylko strasznie chcą mu

w tym pomóc. Wymyślają przeróżne ćwiczenia, którymi forsują kruche

ciałko niemowlaka, nieprzygotowane jeszcze do takiego wysiłku. W

rezultacie nóżki się krzywią, kręgosłup się wygina, pojawia się

płaskostopie.

- Ale dziecko stoi.

WE: Tylko że ma obciążenia psychiczne i fizyczne, z którymi będzie

się męczyło w przyszłości. Rodzice, choć chcieli dobrze, zrobili

dziecku niedźwiedzią przysługę. Dlatego zawsze radzę wszystkim mamom

background image

i tatom: dajcie waszemu dziecku święty spokój. Wystarczy stworzyć mu

tylko okazję i przestrzeń, by się rozwijało, a ono na pewno z tego

skorzysta najlepiej jak można. W najbardziej odpowiednim dla swoich

możliwości momencie zacznie siadać, chodzić i kontrolować wydalanie

bez stresów i urazów.

AS: Rozwój każdego dziecka jest oparty na ścisłym biologicznym

programie, który w odpowiednim czasie włącza różne potrzeby i

proporcjonalne do nich umiejętności. Dzieci same dorastają do

różnych rzeczy i są w tym bardzo zindywidualizowane. Niektórzy

rodzice uważają, że jak nie będą popędzać dziecka, intensywnie go

stymulować, to ono się zapóźni w rozwoju. Albo że na przykład będzie

nieudolne fizycznie, jeśli oni nie zmuszą go do wstawania. A ono

samo zacznie wstawać w optymalnym dla siebie momencie.

- Z całą pewnością samo zacznie?

WE: Z całą pewnością. Mówimy oczywiście o zdrowych dzieciach. W

przypadku schorzeń czy upośledzeń może być różnie. Ale zdrowe

dziecko w najodpowiedniejszym dla siebie momencie usiądzie i

wstanie. Warto zaufać naturalnemu, indywidualnemu rytmowi rozwoju

dziecka.

AS: Rodzicom, którzy bardzo martwią się o tempo rozwoju swoich

dzieci, mówię: jeśli chcecie mieć sprawne ruchowo dziecko, to nie

wymyślajcie programów treningowych, nie wyznaczajcie, ile metrów ma

waszym zdaniem przemierzyć dziś, a ile jutro, tylko usuńcie poza

jego zasięg przedmioty dla niego niebezpieczne, opróżnijcie półki,

zabezpieczcie schody, parapety i dajcie dziecku święty spokój. Samo

nauczy się biegać, wspinać, skakać.

- Nie zawsze rodzicom zależy, by ich dziecko skakało, biegało i

robiło przy tym wiele hałasu. Niektórzy woleliby mieć tzw. grzeczne

dziecko, czyli niekłopotliwe, ciche, słuchające mamy i taty.

AS: To kolejny mit a propos tego, co jest dla dziecka dobre.

Grzeczne dziecko to sprzeczność sama w sobie. W sytuacji rodzica i

background image

dziecka zawiera się oczywiście pewna sprzeczność interesów. Małe

dziecko chce badać otoczenie, naturalna jest więc dla niego

ruchliwość, dynamiczność, bycie w akcji. Rodzice, jak wiadomo, chcą

mieć głównie święty spokój, umożliwiający im zajęcie się własnymi

sprawami. „Grzeczne dziecko” jest więc przez nich bardzo cenione, bo

daje pożyć, niczego nie chce. Tylko że zbyt częste „bycie grzecznym”

pod wieloma względami jest dla dziecka niekorzystne. Po pierwsze

dlatego, że siedząc cicho w kącie, nie zaspokaja ono swojej potrzeby

eksploracji świata. Ma w związku z tym niedobór bodźców potrzebnych

do optymalnego rozwoju. Po drugie, grzeczne dzieci nie przykuwają

takiej uwagi rodziców jak niegrzeczne. Być grzecznym często oznacza

być zapomnianym. Bo jak dziecko grzecznie bawi się klockami, to

rodzice zajmują się swoimi sprawami. Ale jeśli ten sam dwulatek

wrzaśnie, zrzuci coś, to rodzice już są przy nim, już poświęcają mu

uwagę. A dziecko bardzo potrzebuje czuć, że rodzic zwraca na niego

uwagę. Jeśli małe dziecko jest ciche i grzeczne, to wydaje mi się to

raczej podejrzane niż optymistyczne.

- To dość rewolucyjna informacja.

AS: Chyba tylko dlatego, że uderza w fałszywe przeświadczenia. Warto

uprzytomnić rodzicom, że nie istnieje nic takiego jak grzeczne

dziecko. Jeśli dwulatek całymi godzinami siedzi cicho i nie sprawia

kłopotów, to należy się zaniepokoić, a nie cieszyć, bo to pachnie

zahamowaniami. Istnieje natomiast dziecko umieszczone w bezpiecznej

sytuacji, obdarzone odpowiednią dawką rodzicielskiej uwagi, które

dzięki temu staje się mniej kłopotliwe, niż mogłoby być. Moja dobra

rada jest taka: jeśli chcemy, by nasze dziecko było jak najmniej

kłopotliwe, to powinniśmy zwracać na nie uwagę właśnie wtedy, gdy

przez pięć minut grzecznie układa klocki, a nie tylko wtedy, gdy

szaleje.

- Jakie jest wasze zdanie na temat urządzenia zwanego kojcem?

Dziecko może robić, co chce, chodzić, biegać, a jednocześnie jest

bezpieczne.

background image

AS: Bardzo nie lubię kojców. Wsadza się do niego dziecko w poczuciu,

że cokolwiek tam zrobi, nic mu się nie stanie i można lecieć do

swoich spraw. Dopóki dziecko nie zacznie ryczeć, nikt się nim nie

interesuje. A dla malutkiego dziecka takie opuszczenie jest okropne.

Lata po kojcu tam i z powrotem, jak lampart po klatce, i czuje się

opuszczone.

WE: Kojce są u nas dość popularne, ale ja też nie jestem ich

zwolennikiem. Za to jak dotąd zupełnie nie przyjął się u nas

wynalazek smyczy dla malutkich dzieci, który uważam za bardzo

pożyteczny. Wielokrotnie widziałem to w Holandii. Dziecko w

specjalnej wygodnej uprzęży jest trzymane przez matkę nie za rękę,

co mocno ogranicza jego ruchliwość, tylko na regulowanej

automatycznie smyczy. Efekt jest taki, że matka nie musi biegać za

ruchliwym z natury maluchem, ani, co gorsza, ciągle go pacyfikować,

tylko idzie swoim rytmem, a dziecko szaleje w swoim. Jego

spontaniczna żywotność nie jest ograniczana, ale jednocześnie jego

bezpieczeństwo jest pod stałą kontrolą. Matka w każdej chwili może

zablokować smycz lub ją skrócić.

- Widok malucha na smyczy może wzbudzać negatywne skojarzenia —

dziecko traktowane jak zwierzę. Rodzice, którzy by się na to

odważyli, naraziliby się na przykre komentarze.

WE: Zdaję sobie sprawę, że w Polsce widok dziecka prowadzonego na

smyczy nie byłby tolerowany. Za to spacyfikowane dziecko, które

wbrew swoim potrzebom i rozpierającej go energii drepcze u boku

mamy, trzymane kurczowo za rękę, jest mile widziane. A jak się

wyrywa, to wystarczy je zlać i kazać się uspokoić. Pytanie tylko, o

co nam chodzi? 0 to, by dziecko dobrze się prezentowało czy żeby

dobrze się czuło i prawidłowo rozwijało? Żeby było niekłopotliwe czy

swobodne i radosne?

AS: Ja też jestem pewien, że w Polsce matka z dzieckiem na takiej

smyczy wzbudziłaby zgorszenie. Za to matka lejąca swoje dziecko w

sklepie czy na ulicy z powodu tego, że nie może za nim nadążyć, to

background image

widok ogólnie akceptowany. To jest kompletne postawienie sprawy na

głowie!

WE: Zastanówmy się, kiedy dziecko jest traktowane jak zwierzę. Czy

wtedy, gdy dzięki smyczy może swobodnie się poruszać, będąc

jednocześnie pod kontrolą opiekuna? Czy kiedy jest karane za swoją

naturalną aktywność, realizowanie zwykłej potrzeby ciekawości i

ruchu?

AS: Oczywiście każde urządzenie można źle i dobrze wykorzystać. Ale

jeśli smyczy nie używa się do krępowania dziecka, poniżania go czy

bicia, tylko do zapewniania mu większej swobody, to ten wynalazek

jest genialny. I wielka szkoda, że u nas jest on wciąż jeszcze

zupełnie niedoceniany i praktycznie nieznany. Nie chodzi zresztą o

to, że dziecko ma być na sznurku przez 24 godziny. Bo nie ma. Ale

jest to świetne urządzenie na przykład na spacer. Rodzice idą sobie

swoim krokiem alejką, a szkrab biega na prawo i lewo, skacze i

wszystkim jest dobrze. Na Zachodzie smycz jest słusznie doceniana i

nikt się tego nie wstydzi. Zachęcam rodziców do przełamania

społecznego tabu. Sami będą szczęśliwsi i na pewno szczęśliwsze będą

ich dzieci, które przestaną być na każdym kroku poskramiane i

uspokajane.

- To byłby prawdziwy przewrót.

AS: Mam stuprocentową pewność, że korzystny dla wszystkich. Uważam,

że należy zmienić całą naszą kulturę społeczną związaną z

wychowywaniem dzieci w kierunku większego uwzględniania ich

naturalnych potrzeb. Tu znów się powołam na moje amerykańskie

obserwacje. Otóż tam świat wokół jest dużo bardziej przyjazny

rodzicom niż u nas, w Polsce, choć pozornie to u nas panuje kult

rodzicielstwa i Matki Polki. Tylko jeśli nie daj Boże w polskim

sklepie dziecko zrzuci jakiś słoik, to natychmiast ktoś z obsługi

zruga Matkę Polkę i każe zapłacić za straty. A w USA nie ma o tym

mowy. W analogicznej sytuacji przyjdzie ktoś z obsługi, bez słowa

posprząta i przestawi słoiki. Taki incydent uznawany jest za

niedopatrzenie ze strony sklepu; po prostu nie można ustawiać

background image

tłukących się rzeczy w zasięgu ręki dwulatka. U nas panuje jakaś

schizofrenia społeczna wokół wychowywania dzieci. Z jednej strony

wszyscy kochają dzieci i oddaliby im, co mają najlepszego, ale jak

nie daj Boże dziecko rozpłacze się w sklepie albo w restauracji, to

zewsząd sypią się karcące spojrzenia i uwagi: „Niechże pani wreszcie

je uspokoi! Niech pani coś zrobi z tym dzieckiem!”. I ci biedni,

przerażeni rodzice z napięcia i bezradności zaczynają lać te swoje

dzieci albo ograniczać do minimum wyjścia pomiędzy ludzi. A

właściwie dlaczego?

- No tak, karanie za naturalną spontaniczność nie ma sensu. Ale

ciągle jeszcze myślę o tej smyczy. W pierwszym odruchu sama poczułam

silny opór, choć wasze argumenty zaczęły mnie przekonywać. Ale czy

samo dziecko nie odbiera takiej smyczy jako coś upokarzającego?

WE: Nie, jeśli używa się jej zgodnie z przeznaczeniem. Smyczą nie

wolno dziecka karać. Można jej też używać tylko do pewnego momentu,

gdzieś między pierwszym a drugim rokiem życia, może jeszcze przez

część trzeciego, potem już nie. Trzylatek może uznać smycz za coś,

co ogranicza jego wolność. Poza tym to już jest wiek, gdy dziecko

musi nauczyć się respektowania komend typu: zatrzymaj się, chodź

tutaj itp. Ale te same oczekiwania w przypadku dwulatka nie mają

sensu, są przedwczesne i nierealistyczne.

AS: Tak samo jak oczekiwanie, że kilkulatek usiedzi cicho w jednym

miejscu przez dłuższy czas. To niewykonalne, bo cztero-,

pięcioletnie dziecko nie jest w stanie tak długo skontrolować swojej

potrzeby ruchu.

WE: Małe dziecko nie może nie biegać, nie skakać, nie dotykać, nie

hałasować. Oczywiście jeśli jest bezustannie strofowane, to w końcu

zamrze. Ale zostaje w ten sposób zahamowane na całą resztę życia.

Potem nawet w trakcie długiej i trudnej terapii nie udaje się do

końca „odhamować” takiego człowieka. Jego spontaniczność, naturalna

radość, witalność zostały bardzo wcześnie zduszone.

background image

AS: Jeśli rodzic chce prawidłowo wymagać od swojego dziecka,

powinien nauczyć się prawidłowości jego rozwoju. Dowiedzieć się, co

leży w zakresie możliwości dziecka w danym wieku, a co nie.

WE: Tymczasem wiele podręczników o wychowaniu piszą ludzie, którzy

nie mają pojęcia o naturalnych procesach rozwojowych. Dotyczy to

zwłaszcza książek o odchyleniu medycznym, autorstwa lekarzy i

pielęgniarek, którzy skupiają się nie na tym, co jest najlepsze dla

dziecka, ale jak postępować z dzieckiem, by mieć z nim jak najmniej

kłopotów.

- Jakie jeszcze wymagania są przykładem niezrozumienia możliwości

dziecka?

AS: Choćby te, które biorą się z niewiedzy, ile dziecko w określonym

wieku jest w stanie zrozumieć. Dość częstym obrazkiem są matki,

które tłumaczą swoim maleńkim dzieciom długo i zawile, dlaczego coś

ma być tak, a nie inaczej. Te mamy bardzo się starają, ale nie

wiedzą, że dwuletnie dziecko jest w stanie efektywnie skupić uwagę

przez nie wiece niż 20 sekund. To jest niezaprzeczalny, naukowo

potwierdzony fakt. Po 20 sekundach uwaga dwulatka się rozprasza i

nie ma na to siły. Dlatego dzieci w tym wieku są w stanie pojąć

jedynie krótkie komunikaty w stylu: tego nie, to tak, można, stój. A

matka, która chce wytłumaczyć synkowi, żeby omijał wielkie kałuże i

zaczyna od słów: „Oj, zobacz, jak ubłociłeś buciki, a wiesz, że

potem mamusia musi je czyścić i czyścić, a i tak zostają plamy, więc

następnym razem jak będzie kałuża, to już w nią nie wchodź” itd.

itd., nie ma szans. Już po pierwszym przecinku dziecko zaczyna się

wiercić, patrzy w niebo, nie rozumie, o co jej chodzi i z coraz

większym zniecierpliwieniem czeka, aż matka skończy. Dlatego w

każdym sensownym podręczniku o wychowaniu dzieci powinno być

napisane: „Do małego dziecka mów krótkimi zdaniami, bo tylko wtedy

ma ono szansę cię zrozumieć”.

- A czy tak wychowywane dziecko nie będzie bardziej prymitywne

myślowo, niesprawne werbalnie? Czy będzie zdolne do formułowania

złożonych sądów?

background image

AS: Będzie, tylko w swoim czasie. Pewnego dnia przyjdzie taki

moment, gdy dziecko na prosty komunikat „tak, nie”, odpowie

pytaniem: „A dlaczego nie?”. I to będzie sygnał, że potrzebuje

wyjaśnień, że zaczyna rozumieć bardziej skomplikowane zależności.

Dobrze jest z kolei nie przegapić tego momentu i nie pozostać w tyle

za dzieckiem. Ale do trzeciego roku życia, a często i po trzecim,

dziecko tak nie zapyta. „Dlaczego?” to nie jest jeszcze pytanie z

jego świata.

- Sporo się nazbierało tych chybionych wymagań, a lista pewnie wcale

nie jest zamknięta.

AS: Dołączyłbym do niej jeszcze oczekiwanie, że małe dzieci będą

wobec siebie szarmanckie i kulturalne. Podczas gdy one na ogół się

szarpią, wyrywają sobie rzeczy, popychają się i z punktu widzenia

prawidłowego procesu rozwojowego to jest całkiem zdrowy objaw.

WE: To ważna faza rozwojowa, związana z zaznaczaniem swojego

terytorium i bronieniem go, poznawaniem swojej siły. Dziecko musi

przez to przejść. W swoim czasie jego zaborcze, „niegrzeczne”

zachowania miną. Przyjdzie moment, gdy samo z siebie będzie zabawki

rozdawać. Ale rodzice nieświadomi, że dziecko musi zaliczyć taką

fazę, obawiają się czasem, że jak nie poskromią „egoizmu” małego

Jasia, to wyrośnie im potwór. Wbrew pozorom zachowanie Jasia to nie

jest egoizm, tylko kształtowanie poczucia własnej mocy. I dobrze,

jeśli dziecko nauczy się walczyć o swoje, nabierze przekonania, że

może coś zdobyć, obronić, nagromadzić. Dopiero wtedy, gdy się

przekona, że to potrafi, chętnie podzieli się tym, co nagromadziło.

AS: Ale jeśli przedwcześnie skonfrontujemy dziecko z jakimiś sądami

moralnymi przez duże M, tłumacząc mu, że zabieranie Oli łopatki to

grzech, najpewniej wyprodukujemy w nim jakieś potworne poczucie winy

i zahamujemy jego zdolność do tego, by w przyszłości zawalczyć o

swoje. Zgadzam się, że dobre wychowanie jest dobre, ale na pewno nie

w piaskownicy i nie w wieku dwóch, trzech lat.

background image

- Ofiarami takich pacyfikacji częściej padają chyba małe

dziewczynki. Chłopcy dostają znacznie więcej przyzwolenia na walkę o

swoje niż one.

WE: Tak to wygląda. W psychice tych dziewczynek pozostaje na zawsze

bezradność i pasywność. Jako dorosłe kobiety oddadzą wszystko tylko

dlatego, że ktoś chce wziąć. Nie będą potrafiły obronić siebie.

Pamiętajmy, że tępiąc naturalny dziecięcy instynkt walczenia o

swoje. nie wychowujemy mądrych, moralnych dzieci, tylko dzieci

przerażone, podporządkowane i bezbronne.

- A co z wspomnianymi przez Andrzeja sądami moralnymi przez duże M?

Kiedy przychodzi pora na uczenie dzieci zasad moralnych?

WE: Przedwczesne wymagania natury moralnej mogą przynieść więcej

szkód niż pożytku. Na przykład pomysł, by uczyć przedszkolaki o

grzechu, diable i pieklę, z punktu widzenia zdrowego rozwoju dziecka

jest całkowicie poroniony.

AS: Niestety czasem na tym tle robi się z dziećmi rzeczy

monstrualne. Niedawno sam interweniowałem w przedszkolu, w którym

katechetka powiedziała maluchom o jednym z ich kolegów: „Piotruś ma

złą duszę, opanował go diabeł i musimy się teraz wszyscy za

Piotrusia modlić”. Po tym wydarzeniu czteroletni Piotruś przyszedł

do domu, położył się do łóżka i oznajmił rodzicom, że już nie chce

żyć, bo ma złą duszę.

WE: Ja też miałem już kilka takich przypadków w terapii. Rodzice

zgłaszali się z małymi dziećmi, które nagle zaczynały mieć poczucie,

że noszą w sobie zło, że mieszka w nich diabeł itp. Rodowód tych

urojeń był zawsze bardzo podobny. Jakaś sugestywna opowieść o

smażeniu się w piekle, jakiś wykład o grzechu skierowany do

kilkulatków, których wyobraźnia z jednego słowa potrafi zbudować

cały niepojęty dla dorosłego świat koszmarnych fantazji, myśli i

przeżyć. Całkiem niedawno była u mnie babcia z wnuczką, która

zaczęła przeżywać straszliwy niepokój w związku „z diabłem, który w

nią wszedł”. Okazało się, że jak to się dzieciom i nie tylko

background image

dzieciom często zdarza, kiedyś w złości pomyślała, że nie kocha

swojej mamy i że w ogóle byłoby lepiej, gdyby ta mama gdzieś

zniknęła. Po czym dowiedziała się na religii w przedszkolu, że takie

myśli podpowiada diabeł, który siedzi w człowieku. Resztę sobie już

sama dopowiedziała.

AS: Włos się jeży, gdy się widzi, jak za nauczanie takich maluchów

religii biorą się ludzie, którzy nie mają pojęcia o fazach

rozwojowych małego dziecka, o jego psychice, wyobraźni, o tym, jak

dzieci rozumieją to, co słyszą.

WE: Albo że tak dosłownie odbierają metafory. Niestety w głowach

wielu rodziców pokutuje archaiczne przekonanie, że dziecko jest z

natury złe, więc trzeba je jak najwcześniej umoralnić, bo inaczej

wyrośnie z niego potwór. Im wcześniej zlejemy je za zabieranie

zabawki koledze, im szybciej opowiemy o grzechach i piekle, tym

lepiej. A naprawdę okazuje się, że tym gorzej, bo zainstalujemy w

dziecku więcej lęków i zahamowań.

Jestem przeciwnikiem przedwczesnego wychowania religijnego i z całą

odpowiedzialnością twierdzę, że jeżeli rodzice chcą mieć zdrowe

emocjonalnie dzieci, zdolne przeżywać miłość, współczucie i radość,

to winni chronić swoje potomstwo przed wychowaniem religijnym w

przedszkolach. To absolutnie za wcześnie na odwoływanie się do

szatana, ogni piekielnych, grzechu śmiertelnego i wiecznego

potępienia.

AS: Dzieci są bezzasadnie traumatyzowane moralnie również w

późniejszym wieku. Na przykład zainteresowanie własnym ciałem,

zupełnie normalna, zdrowa i naturalna potrzeba rozwojowa, jest

często interpretowana jako grzech. A już powszechną panikę wśród

rodziców i wychowawców budzą zachowania erotyczne u dzieci. Nie

seksualne, bo seks to jest erotyka we dwoje. W tym sensie dzieci nie

mają życia seksualnego, ale mają życie erotyczne. I nie dlatego, że

są zepsute lub źle wychowane, tylko dlatego, że ich ciało zostało

tak skonstruowane przez naturę. Obrońcom różnych praw naturalnych

można bez cienia wątpliwości powiedzieć, że istnienie erotyki u

dzieci jest prawem naturalnym. Dla małego dziecka doznawanie pewnych

background image

pobudzeń erotycznych jest czymś tak naturalnym, jak odczuwanie zimna

czy smaków. Jest jednym z wielu odczuć zmysłowych, z punktu widzenia

małego dziecka najzupełniej niewinnym.

- No to dochodzimy do straszliwego słowa „masturbacja”. Niby już

dużo o tym zostało powiedziane i napisane, ale u większości rodziców

ten problem chyba nadal wzbudza zakłopotanie. Nie wszyscy rozumieją,

dlaczego ich dziecko TO robi, i jak mają reagować?

AS: Z punktu widzenia fizjologii i psychologii różne formy

dziecięcej masturbacji są czymś normalnym, a nawet pożądanym. Dziwne

byłoby, gdyby dziecko badając swoje ciało omijało tzw. sfery

erogenne. Zwłaszcza że są to sfery wrażliwe. Nie ma w tym nic

grzesznego, wstrętnego ani zboczonego. Jest to fragment poznawanego

przez dziecko ciała, taki sam jak ręka czy nos. Ale przy dotknięciu

„tych” części dziecko naturalnie dokonuje odkrycia, że odczuwa inne

wrażenia, niż gdy łapie się za nos, i że są to wrażenia miłe. Oto

jest cała erotyczna wiedza dziecka.

WE: Natomiast rodzice, którzy odkryją, że ich maleńkie dziecko się

„tam” dotyka, często panikują i straszą dzieciaka, że to obrzydliwe

albo że sprowadzi to na niego jakieś straszliwe choroby. A maleństwo

jest równie przerażone, co skonsternowane. Nie może pojąć, dlaczego

jakiś fragment jego ciała jest inny, zakazany, gorszy. Co z nim jest

nie tak? I to właśnie rodzi chorobliwe zainteresowanie płcią i

nieprzewidywalne reakcje seksualne dzieci.

AS: Nie mówiąc już o sytuacjach, wcale nie rzadkich, gdy rodzice w

celu „umoralnienia” dwulatka, wiążą mu ręce albo biją po przyłapaniu

na „dotykaniu się”. To prosta droga do poważnych problemów

emocjonalnych i zaburzeń seksualnych w przyszłości.

WE: Zwłaszcza że z reguły dzieci, które często się onanizują, są

dziećmi zaniedbanymi emocjonalnie przez opiekunów. Robią sobie

dobrze, bo czują się odrzucone, niedotykane, zalęknione i napięte.

Próbują dostarczyć sobie brakujących im wrażeń i odrobiny komfortu.

background image

AS: Znam chłopca, którego nakryto w przedszkolu na onanizowaniu się

w czasie leżakowania. Trudno w to nawet uwierzyć, ale ten dzieciak

został przez wychowawczynię napiętnowany publicznie przy innych

dzieciach. Na domiar złego pani dyrektor wezwała rodziców i zażądała

usunięcia dziecka „z tak niezdrowymi skłonnościami” z przedszkola,

żeby nie demoralizowało innych. Rodzice przyszli do mnie przerażeni,

że mają w domu zboczeńca. I długo musiałem im tłumaczyć, że nie

mają. Czy niektórym ludziom to się mieści w głowie czy nie,

powiedzmy sobie jasno i wyraźnie: Robią to wszystkie dzieci bez

wyjątku. Tylko większość szybko uczy się robić to w ukryciu. I

uważam, że to jest pozytywne.

- Co mówisz o masturbacji maluchom, którzy mają problemy na tym tle

z dorosłymi albo ze sobą?

AS: Jak trafiają do mnie dzieci przyprowadzane przez rodziców z

posądzeniem o zboczenie, to mówię im tak: „Przypomnij sobie, że

istnieją rzeczy, co do których ludzie umówili się, że nie będą ich

robić przy innych. Na przykład siusianie, robienie kupki. Żeby to

zrobić, szukasz specjalnego miejsca, nie wyciągasz ptaszka w sklepie

i nie siusiasz przy wszystkich. To samo dotyczy dotykania się tam,

gdzie to ci sprawia przyjemność. Po prostu nie rób tego przy innych

ludziach, bo to jest taka czynność, którą się robi w odosobnieniu.

Dorośli nazywają to czynnością intymną”.

- Do dzieci to trafia? Jestem ciekawa, jak reagują na taki wykład i

co z niego wynika?

AS: Otóż często mam od rodziców taką informację zwrotną: „Wie pan,

że po wizycie u pana problem zniknął”. A w rozmowie z dzieckiem

dowiaduję się, że robi to tak samo często jak przedtem, tylko nie

przy ludziach.

I w moim głębokim przekonaniu tak jest dobrze. Bo onanizm dziecięcy

nie jest niczym złym. Wytępienie go, po pierwsze, jest nierealne, a

po drugie, nie wiadomo, czemu miałoby służyć. Ale jednocześnie w

naszej kulturze jest przyjęte, że tego typu czynności intymnych nie

background image

eksponuje się publicznie i trzeba nauczyć dziecko respektowania tej

normy.

WE: Ale dwu-, trzylatki są jeszcze za małe, by to pojąć. Dotykają

swoich narządów intymnych publicznie na takiej samej zasadzie, jak

dłubią publicznie w nosie czy drapią się publicznie po głowie. Ale

jak nagle dostaną za to po łapach albo dowiedzą się od rodziców, że

robią coś obrzydliwego, są tylko przerażone i dalej nie rozumieją,

o co chodzi.

AS: Zwłaszcza że rodzice potrafią reagować na dziecięcy onanizm

bardzo ostro. Agresja fizyczna, manifestacja wstrętu, to są bardzo

częste reakcje.

WE: Im ostrzejsza reakcja, tym większe prawdopodobieństwo, że

rodzicie sami mają problemy z seksualnością i rzutują własne chore

wyobrażenia na niewinne dziecko. Zrozumienie, czym erotyka dziecięca

różni się od dorosłego seksualizmu, jest bardzo ważne, bo chroni

dzieci przed obciążaniem ich naszymi własnymi seksualnymi

problemami. Tak już jest, że przerażeni własną seksualnością dorośli

mają z reguły większą skłonność do potępiania dzieci niż rozumienia.

Dlatego jeśli mamy tendencję do gromienia i oburzania się na

erotyczne zachowania naszych dzieci, to zamiast doszukiwać się w

nich grzesznych intencji, przyjrzyjmy się raczej sobie.

AS: Przykra prawda, ale prawda.

WE: Błąd takich interwencji tkwi już u ich podstaw. W samym

założeniu, że onanizm dziecięcy to zachowanie seksualne. Podczas gdy

jest on związany, oprócz opisanej powyżej potrzeby przynoszenia

sobie ulgi, z poszukiwaniem bezpieczeństwa, ze zwykłą dziecięcą

ciekawością, potrzebą poznawania siebie i swojego ciała. Dzieci nie

czynią rozróżnienia między tym, czym wypada się interesować, a czym

nie. Interesuje je wszystko. Chcą poznać wszystkie tajemnice i

możliwości świata, w którym żyją.

background image

AS: Jeśli rodzicom zależy, by ich dzieci robiły to jak najrzadziej,

to powinni im zafundować jak najwięcej uwagi, stymulacji, bodźców ze

środowiska. I wtedy problem często znika sam. Jeśli dziecko ma do

wyboru zabawę w złodziei i policjantów albo onanizowanie się, to

zawsze wybierze złodziei i policjantów.

- Nieadekwatne wymagania nie kończą się na wieku trzech lat, choć

jest to wiek szczególnie ważny. W jakie pułapki chybionych oczekiwań

i wyobrażeń wpadają najczęściej rodzice starszych dzieci?

AS: W późniejszym wieku problemem bywają na przykład metody

realizowania przeróżnych ambicji edukacyjnych. Wiadomo, że potencjał

i chęć poznawcza małego dziecka, zwłaszcza od piątego roku życia, są

ogromne, więc wykorzystywanie tego czasu na uczenie dziecka języków

czy czegoś innego nie jest niczym złym. Małe dziecko uwielbia się

bawić słowami, uczy się niemal samo z siebie rymowanek, zagadek.

Jeśli więc w te jego naturalnie skłonności wplecie się obcy język,

to świetnie. Ale jeśli każe się mu zakuwać słówka, zapamiętywać

reguły gramatyczne, to ono będzie od tego uciekać i zacznie

traktować naukę jako przymus. I to skojarzenie może mu już zostać.

Zdobywanie wiedzy, również później, nie będzie dla niego żadną

satysfakcją, tylko ponurym obowiązkiem. W tym sensie złe podejście

może wywołać radykalnie odmienny efekt od zamierzonego.

WE: Nie można zabierać dziecku zbyt wiele czasu na naukę. Efektem

takiej przesady są dzieci przestymulowane i przemęczone. Rodzice

fundują im masę różnych zajęć rozwojowych, pozornie te dzieciaki są

w komfortowej sytuacji. Ale naprawdę często stoi za tym to, że

rodzice chcą sobie zdjąć z barków kłopot zajmowania się dzieckiem i

zepchnąć go na specjalistów od grania, malowania czy nauki języków.

Na dodatek często ścigają się w ten sposób z rodzicami innych dzieci

w wyścigu o to, kto jest lepszym rodzicem. Znowu na pierwszym planie

nie stoi interes dziecka, lecz ambicje rodziców.

- Gdzie przebiega granica między dobrymi i złymi sposobami

realizowania rodzicielskich ambicji?

background image

AS: Przy bardzo dużej ilości zajęć rozwijających, kursów i sportów

nie ma czasu na kontakt z dzieckiem, bo ono cały czas ma jakieś

zadania do wykonania. Wtedy wychowanie zastąpione jest edukacją. A

to jest chora sytuacja. Powodem takiego podejścia do wychowania może

być np. poczucie winy rodziców. Zajęci, zapracowani, robiący duże

kariery dorośli miewają poczucie, że niezbyt często poświęcają swoim

dzieciom tyle czasu i uwagi, ile powinni. W związku z tym mają

skłonność do fundowania dzieciom różnych atrakcji „zamiast”. Czują

się bardziej w porządku, bo ich dziecko jest „zaopiekowane”. Znam

taką rodzinę, gdzie ojciec z matką codziennie dowożą dzieci w kilka

miejsc. Tu taekwondo, tam angielski, a gdzieś jeszcze flamenco i

łyżwy. Cała rodzina biega dzień w dzień, mając fałszywe przekonanie,

że jest super. Podczas gdy dzieci już od dłuższego czasu nie mają z

rodzicami kontaktu. A ojciec z matką sami sprowadzili się do roli

taksówkarzy. Wszyscy są zabiegani, nerwowi i nikt nie ma chwili na

spokojny kontakt.

- Mówiliście dotychczas o wymaganiach związanych z ambicjami

rodziców, edukacją, rozwojem dziecka. Ale jest jeszcze inna

kategoria wymagań — dotycząca uczuć, wzajemnych relacji. Tu też

niektóre oczekiwania wobec dzieci mogą być nieadekwatne. Czy np.

dziecko może być powiernikiem swoich opiekunów? Czy rodzic powinien

powierzać dziecku swoje problemy, trudne tajemnice?

WE: To również jest nadmierne wymaganie wobec dziecka. Taką

skłonność często mają porzucone przez partnerów matki, które nie

wytrzymują ciężaru samotności i szukają ulgi w kontakcie z

dzieckiem. Tylko że dziecko, pomimo najlepszych chęci, nie wie, co z

tym zrobić. Problem je przerasta. Czym innym jest powiedzieć

dziecku: „Dzisiaj boli mnie głowa, nie hałasuj tak”, a czym innym

opowiadać mu o swojej samotności, porzuceniu, nieszczęściu, wrednym

ojcu, który zdradził itp.

AS: Sam nie mogę czasem uwierzyć, gdy ze swojej praktyki dowiaduję

się, jak małym dzieciom rodzice, a zwłaszcza matki, potrafią się

zwierzać z ciężkich życiowych problemów.

background image

WE: Niektórym rodzicom wydaje się, że dziecko jest tak małe i

bezrozumne, że nawet jak mu się coś takiego chlapnie, to po

pierwsze, nie wszystko pojmie, a po drugie, szybko zapomni. W

praktyce jest na odwrót. Dziecko wyczuwa emocjonalny klimat takich

zwierzeń, instynktownie rozumie, że to jest coś strasznie poważnego,

trudnego, ale nie ma pojęcia, co dalej z tym począć.

- Czy szantaż emocjonalny, czyli np. mówienie dziecku: „Jak nie

będziesz miał dobrych ocen, to tatuś sobie pójdzie” albo: „Jak mi

nie pomożesz, to przestanę cię kochać” może być narzędziem

egzekwowania rodzicielskich wymagań?

WE: Szantażowanie pozbawieniem miłości, czyli podstawowego uczucia,

które tworzy więź dziecko—rodzic, nigdy nie prowadzi do czegoś

dobrego. Dla dziecka miłość rodziców powinna być aksjomatem.

Cokolwiek by się działo, nawet z winy dziecka, powinno ono wiedzieć,

że nie naruszy to miłości, jaką darzą je rodzice. Nawet gdyby

popełniło zbrodnię, zostało ukarane i trafiło za kratki, powinno

mieć pewność, że rodzice zawsze będą je kochać, z tego prostego

powodu, że jest ich dzieckiem. Jako rodzice powinniśmy robić

wszystko, by dziecko czuło, że nasza miłość jest niepodważalna. A

jeśli ją kwestionujemy, i to w sprawach tak błahych jak stopnie, to

dajemy dziecku do zrozumienia, że nasza miłość jest mało warta, że

trzeba na nią zasługiwać i można ją stracić z byle powodu.

- Takie sformułowania przytrafiają się nawet bardzo kochającym

rodzicom, przez nieuwagę, niefrasobliwość, nieświadomość. Myślę, że

warto im pokazać, jaki niosą ze sobą komunikat.

WE: Niezależnie od intencji, skutki szantażu emocjonalnego w relacji

rodzic—dziecko zawsze są opłakane. Zamiast straszyć, lepiej zachęcać

dziecko pozytywnie, mówiąc np.: „Jak będziesz miał lepsze stopnie,

to sprawisz mi wielką radość”.

- A na ile dopuszczalnym środkiem mobilizującym jest zawstydzanie

dzieci: „Wstydzę się za ciebie, bo masz oceny jak matołek” itp.

background image

WE: Powinniśmy raczej przyjrzeć się temu, czy nasze dzieci nie mają

powodów, by wstydzić się za nas. Jeśli rodzice nie przynoszą wstydu

dzieciom, to zazwyczaj dzieci nie przynoszą wstydu rodzicom.

Szantażowanie wstydem jest chwytem poniżej pasa. Lepiej informować

dzieci, że ich zachowania wzbudzają w nas określone emocje. Ale

pamiętajmy, że obowiązuje tu zasada wzajemności. Jeśli nam wolno

powiedzieć: „Czuję wstyd, gdy tak się zachowujesz”, to powinniśmy

dopuścić ewentualność, że jeśli jakieś nasze zachowanie wzbudzi w

dziecku wstyd czy protest, to ono też będzie nam to mogło oznajmić.

Ilu rodziców stać na to, by zaakceptować taki układ?

AS: Jak wynika z mojego doświadczenia, jednym z najbardziej

skutecznych sposobów motywowania dzieci jest po prostu prośba.

Podczas gdy wielu rodziców uważa, że prośba to jest coś poniżej ich

rodzicielskiej godności, i zaczynają od razu z grubej rury od

nakazów, zakazów i gróźb. Albo od osławionego „jeżeli”, które często

zapowiada szantaż. A przecież na bazie więzi, miłości rodzicielskiej

można normalnie powiedzieć do dziecka: „Mam do ciebie prośbę,

chciałbym, żebyś zrobił to czy tamto, zależy mi na tym, żebyś się

dobrze uczył, chciałbym być z ciebie dumny”. Ci, którzy naprawdę

kiedyś spróbowali tak rozmawiać ze swoimi dziećmi, wiedzą, że to

skutkuje. I to jest właśnie optymalna forma łączenia wymagań z

miłością.

background image

Rozdział 6

Karać czy nagradzać

- Czy można sensownie wychować dziecko, mobilizując je tylko karami

albo tylko nagrodami?

AS: Nie sądzę. Trzeba stosować i to, i to.

- Domyślam się, że cała sztuka to właściwe proporcje i forma. Jak

rozpoznać, kiedy najlepszy efekt wychowawczy osiągniemy surowością,

a kiedy wspaniałomyślnością?

WE: Po pierwsze, zanim ukarzemy dziecko, powinniśmy sobie uczciwie

odpowiedzieć na pytanie, czy powodem tego, co nas oburza, jest

przewinienie dziecka, czy nasze niedopatrzenie. Niestety rodzice

często bezmyślnie karzą dzieci za swoje własne błędy, zdenerwowanie

lub zły nastrój. Po drugie, należy się wystrzegać machinalnego

sięgania po karę, zawsze gdy dziecko robi coś nie po naszej myśli.

Nagradzanie jest trudniejsze od karania, bo wymaga więcej uwagi,

wysiłku, inwencji. Ale z mojego wieloletniego doświadczenia

osobistego i terapeutycznego wynika jednoznacznie, że nagradzanie

daje znacznie lepsze skutki niż karanie.

- Co rozumiesz przez karanie dzieci za nasze własne niedopatrzenia?

WE: Wspominaliśmy już wcześniej o grzecznych dzieciach, które szybko

uczą się, że nie opłaca się być grzecznym, bo wszyscy o nich

zapominają. Zaczynają więc na różne sposoby rzucać się w oczy,

hałasując, psując zabawki. Wtedy są gorliwie karane, aż znowu się

uciszą. Gdyby jednak rodzice od czasu do czasu, gdy dziecko gdzieś

na boku spokojnie układa klocki, podeszli do niego i choćby przez

chwilę się z nim pobawili, to

nie musieliby dzieciaka karać. Obyłoby się bez krzyków, gróźb albo

lania. Efekt mógłby być taki sam. Dziecko byłoby grzeczne, ale nie

dlatego, że się boi, tylko dlatego, że czuje się kochane i ważne.

background image

AS: Tymczasem rodzice, gdy dziecko czymś się cicho bawi, mówią do

siebie najczęściej: „Ty zostaw je teraz w spokoju, bo jak je

wytrącisz z tej zabawy, to zaraz się zacznie”. I w ten sposób

popełniają pierwszy błąd.

WE: Co się dzieje dalej? Maluch ostro pacyfikowany za młodu, bo

rodzice życzyli sobie, by „był grzeczny”, wyrasta na dziecko

zahukane i niepewne siebie. A tu nagle rodzice zaczynają mieć o to

do niego pretensje: „Dlaczego zachowujesz się jak oferma! Czemu nic

nie mówisz!” itp. Okazują mu dezaprobatę za coś, na co dziecko nie

ma wpływu, a co na dodatek jest ich własnym dziełem.

AS: Albo inna sytuacja. W domu nie ma żadnej książki, ojciec z matką

nic nie czytają i nagle mają straszne pretensje do dziecka: „Co to

ma być! Trója z polskiego! Co ty, matołem jesteś?! Dlaczego nie

czytasz lektur! Chcesz zostać analfabetą?!” itd.

WE: Gdy mowa o karaniu dzieci za winy rodziców, to zawsze przytaczam

pewną anegdotę. W piaskownicy chłopiec bije młodszego kolegę

łopatką. Na to przybiega tata, łapie synka, spuszcza mu lanie i

krzyczy: „Ile razy ci mówiłem, że nie można bić słabszych i

młodszych od siebie”. Ten ojciec najprawdopodobniej wrócił do domu z

przekonaniem, że przekazał synowi ważną lekcję. Nie zauważył, że

lejąc go, dał mu zapewne kolejną lekcję tego, iż słabszych bić można

i należy. Prawdopodobnie ten mały już nie raz dostał od ojca i po

prostu oddaje teraz innym dzieciom, tym, które nie są w stanie się

obronić. Tak uczymy dzieci tego, czego sami nie widzimy. Na tej

zasadzie nasze dobre intencje obracają się w swoje przeciwieństwo.

- Wspomnieliście wcześniej, że nagrody dają lepsze skutki niż kary.

Z moich obserwacji wynika, że wzmacnianie pozytywnych zachowań jest

u nas raczej zaniedbaną metodą wychowawczą. Co wy na to?

AS: Zdecydowanie, niestety tak. Podczas gdy wychowanie dzieci jest

właśnie kształtowaniem ich zachowania za pomocą wzmocnień.

Pozytywnych i negatywnych. I nie wiadomo dlaczego o tych pierwszych

background image

tak łatwo zapominamy. W Polsce były prowadzone badania nad stylami

wychowania, stosowaniem tzw. pedagogiki nagród i pedagogiki kar. I

okazało się, że dominujący u nas wzorzec jest zdecydowanie bliższy

pedagogice kar. W polskiej mentalności o wiele bardziej

rozpowszechniona jest wiara, że jeśli wytknie się dziecku błąd, to

jest to korzystniejsze wychowawczo, niż jeżeli podkreśli się u niego

coś dobrego. Zarówno rodzice, jak i szkoła są więc nastawieni na

wytykanie błędów i karanie ich. W polskich rodzinach, a przede

wszystkim w polskiej szkole, pokutuje wciąż umysłowy przesąd, że

dziecko chwalone się demoralizuje, że przewraca mu się w głowie.

WE: Najtrudniej w procesie wychowawczym zachować umiar. Nie

przesadzić w żadną stronę. Przesadny krytycyzm sprawi, że dziecko

będzie niepewne siebie i swoich możliwości. Ale nie możemy też

nadmiernie go chwalić, zwłaszcza gdy nie daje do tego powodów. W

wychowaniu potrzebna jest konstruktywna krytyka i uznanie, czasami

nawet zachwyt, kara i nagroda, ale całą sztuką jest, by były one

realistyczne.

- Kiedy nagroda ma jednoznacznie większy sens niż kara?

AS: Zawsze gdy chcemy dziecko do czegoś zachęcić. Na przykład za cel

stawiamy sobie skłonienie dziecka do mycia zębów i ile razy ono

umyje zęby, tyle razy je chwalimy, uśmiechamy się do niego,

opowiadamy mu bajkę na dobranoc. Dziecko będzie lubiło tę czynność,

bo będzie z nią miało dobre skojarzenia — uśmiechnięty rodzic, miłe

słowa, bajka. A po jakimś czasie samo z siebie przyzwyczai się, że

dzień zaczyna się i kończy myciem zębów.

Ale wyobraźmy sobie tę samą sytuację w innym wariancie. Rodzic mówi

z surową miną: „Masz myć zęby! Jak się okaże, że tego nie robisz, to

porozmawiamy!”. Mycie zębów będzie dla tego dziecka opresją. Kiedy

rodzic będzie w pobliżu, to dziecko ze strachu wyciśnie trochę pasty

i poszoruje zęby dla świętego spokoju. Ale jak tylko nadarzy się

okazja, że rodzic będzie daleko, to o żadnym myciu zębów nie będzie

mowy. I trudno mówić wtedy o sukcesie wychowawczym.

- A w jakich okolicznościach ma sens sięganie po kary?

background image

AS: Na przykład gdy chcemy dziecko oduczyć już istniejących

niekorzystnych zachowań czy nawyków. Ale tu też można stosować

płodozmian. Dobrze jest pamiętać, że w wychowaniu swoją rolę mogą

odegrać zarówno nagrody, jak i kary. W każdej sytuacji, jeśli tylko

są używane sensownie. Wiele zależy od świadomości i wyczucia

rodziców. Niestety, rodzice często stosują kary, które nie mają

szans być skuteczne, z których dla dziecka nie wynika nic oprócz

stresu.

- Co uważasz za kary nieskuteczne?

AS: Zakazy i represje, ponieważ repertuar takich kar jest zazwyczaj

bardzo ograniczony. Poza tym większość zakazów nie jest

konsekwentnie egzekwowana albo może być egzekwowana tylko do pewnego

momentu. A co potem?

- Czym w takim razie jest kara skuteczna?

AS: Kara skuteczna to kara akceptowana przez ukaranego, czyli kara

słuszna i sprawiedliwa.

- „Kara akceptowana przez ukaranego” to brzmi trochę jak pobożne

życzenie. Mógłbyś mnie przekonać, że coś takiego istnieje naprawdę?

AS: Rzadko się zdarza, że dziecko uważa, iż jest ukarane słusznie.

Ale jest to możliwe przede wszystkim wtedy, gdy dziecko darzy

karającego szacunkiem, zaufaniem i miłością. Żeby kara była

skuteczna, musi być wymierzona przez kogoś, kto jest akceptowany.

Ukaranie przez nienawistnego wroga jest zawsze odbierane jako

niesprawiedliwość, odwet lub atak. I ma zerową funkcję wychowawczą.

Może daje rodzicom poczucie, że postąpili słusznie, że „wymierzyli

sprawiedliwość”, ale niczego nie uczy dziecka, wzbudzając w nim

głównie złość.

- Wrócę do mojego poprzedniego pytania. Czy są kary, na które

dziecko może zareagować inaczej niż tylko i wyłącznie złością?

background image

AS: Tak. Pierwsze z nich to tzw. kary naturalne, czyli sytuacje, w

których pozwalamy, by dziecko poniosło naturalne konsekwencje

popełnionego przez siebie czynu. Zniszczyłeś samochodzik — nie masz

samochodziku. Lanie jest już niepotrzebne. Dziecko straciło zabawkę

i jest mu z tym źle. Ma o czym pomyśleć.

Drugi rodzaj kary określiłem kiedyś na własny użytek skrótem nur,

czyli nieustępliwa upierdliwość rodzica. Przykład? Otóż rodzic mówi

do synka: „Teraz, Karolku, pościelisz łóżko”. Karolek mówi nie.

Rodzic powtarza: „Karolku, tak długo będę tu stał, aż pościelisz”.

Karolek oczywiście sprawdzi, czy rzeczywiście będzie się nam chciało

stać, ale jak zobaczy, że mówimy serio, to pościeli łóżko i

zapamięta na przyszłość, że jak coś mówimy, to tak jest, więc lepiej

pościelić łóżko raz-dwa i nie tracić czasu.

- Popatrzmy na realia. Jest siódma rano, rodzic już czuje, że spóźni

się do pracy, korki na mieście, pada deszcz, a on tu ma

przetrzymywać Karolka przy ścieleniu łóżka. Trudno mi to sobie

wyobrazić...

AS: Nie da się mieć ciastka i go zjeść. Nie zawsze można się wyspać

i jeszcze potem powychowywać skutecznie dziecko. Wychowanie w

pośpiechu z reguły jest nic niewarte. Zrywa się Karolka przed ósmą i

krzyczy: „Ubieraj się, ale już, bo tatuś się spóźni na zebranie!”. I

kiedy w takich okolicznościach Karolek włoży dwie nogi w jedną

nogawkę, bo chciał dobrze, ale samodzielne wkładanie spodni średnio

mu na razie wychodzi, to się go pierze i ryczącego ciągnie do

autobusu. Wszyscy są wkurzeni, najbardziej Karolek, a sensu to nie

ma żadnego. Świadome wychowywanie dziecka polega m.in. i na tym,

żeby sobie zarezerwować czas na użycie tej metody. Zaręczam, że

skutecznej.

- Ale nawet w przypadku kar naturalnych czy tego, co określiłeś jako

nur, nie da się wyeliminować złości. Przecież Karolek będzie zły, że

samochodzik nie działa albo że tata stoi w drzwiach jego pokoju i

nie chce wyjść?

background image

AS: Tu nie chodzi o to, by wyeliminować złość dziecka, bo każdy się

wkurza, jak coś idzie nie tak, jakby sobie życzył. Ważne jest to, by

poza złością dziecko naprawdę się czegoś pozytywnego uczyło, a nie

ustępowało nam ze strachu przed krzykiem czy innymi represjami. W

przypadku kar naturalnych dzieci z reguły szybko zaczynają kojarzyć,

co im się opłaca, a co nie. Tak samo jest z przestrzeganiem

konsekwencji. Najczęściej dzieci próbują kiwać nas wtedy, gdy widzą

szanse, że im się to uda, czyli że w końcu nas przechytrzą,

przetrzymają i w rezultacie nie będą musiały czegoś tam zrobić.

Spieszący się rodzic idealnie wpasowuje się w takie oczekiwania. Dla

świętego spokoju w końcu za dziecko pościeli, choć zapowiadał

całkiem co innego.

- A jeśli rodzic do pewnego stopnia trwa przy swoim, ale i trochę

ustępuje, mówiąc na przykład: „No dobra, to popraw prześcieradło i

poduszki, a ja ułożę kołdrę”?

AS: To też raczej uczy dziecko, że stawiając opór, ze swojego punktu

widzenia coś zyskuje. Chociażby to, że będzie mogło zrobić mniej,

niż początkowo wymagał rodzic. Częściowa konsekwencja to też jest

niekonsekwencja. Za to gdy dziecko przekonuje się, że jego gra na

zwłokę i podobne kombinowanie to tylko niepotrzebna strata czasu,

zaczyna inaczej reagować na rodzicielskie prośby, sugestie czy

polecenia. Pamiętam, że dawno temu, właśnie przy nauce ścielenia

łóżka, zastosowałem tę metodę wobec mojej córki. Wcale nie było

łatwo. Na początku z oporem wygładzała tylko kołderkę i chciała się

tym wymigać, zmierzając w kierunku drzwi. Ale tam stałem ja i z

całkowitym spokojem mówiłem: „Nie, nie, najpierw porządnie pościel

łóżko”. Nie podnosiłem głosu, nie wściekałem się. To była siła

spokoju. Po trzech, czterech powtórzeniach tej sytuacji moja córka,

wkurzona, powiedziała mi w końcu: „Tylko już nie stój w tych

drzwiach, zaraz pościelę i sama ci przyjdę powiedzieć, że jest

gotowe”. I tak się stało. Owszem, mnie się wcale nie chciało stać w

tych drzwiach i ona pewnie nie mogła już na mnie patrzeć, ale ta

sytuacja nauczyła ją, że jak chce sobie zaoszczędzić irytacji na

przyszłość, to powinna od razu zrobić to, o co ją proszę.

background image

Dziecko musi mieć świadomość, że jak rodzic powie: „Będzie tak a

tak”, to będzie tak a tak, i nie inaczej. Tymczasem niekonsekwentny

rodzic raz się wkurzy i zrobi piekło, raz zapomni coś wyegzekwować,

bo się spieszy, a potem, jak ma lepszy humor, to zrobi to za dziecko

sam. A ono jest zdezorientowane i w końcu dochodzi do przekonania,

że zawsze jest szansa, by obejść to, czego rodzic żąda. W każdym

razie nie zaszkodzi spróbować. Jest jeszcze gorzej, gdy rodzic ma

nawyk szastania różnymi groźbami, ale jak przychodzi do ich

egzekwowania, to w końcu odpuszcza. Dziecko traktuje wtedy jego

słowa jak uciążliwe trucie, z którym nie ma sensu się liczyć.

- Taka sytuacja przydarza się zwłaszcza rodzicom, którzy mają

skłonność do straszenia dziećmi karami nieproporcjonalnie surowymi

do ich przewin. Zetknęłam się na przykład z sytuacją, gdy ojciec

nastolatki zagroził, że wyrzuci ją z domu, jeśli — tak jak

zapowiadała — przestanie jeść mięso, „bo to jakiś idiotyzm!”.

Oczywiście nie wyrzucił, ale niesmak pozostał.

WE: Uznanie przymierzania się do wegetarianizmu za przewinienie i

tak agresywne potraktowanie dorastającej córki źle świadczy o tym

ojcu. Ale nawet w uzasadnionych przypadkach trzeba bardzo uważać na

to, co się do dziecka mówi. Snucie apokaliptycznych wizji nie ma

sensu, bo co będzie, jeśli ich odstraszająca siła nie zadziała i

okaże się, że to był jedynie kiepski blef? Dlatego, rodzicu, nie

rzucaj słów na wiatr. Ale jeśli już wydałeś polecenie i głęboko

wierzysz w jego słuszność, to wyegzekwuj je.

AS: Chciałbym raz jeszcze wyczulić rodziców też na to, o czym już

wspominaliśmy we wcześniejszych rozdziałach. Mianowicie, by nie

karali dzieci za coś, co im się wprawdzie nie podoba, ale co jest

związane z naturalną fazą rozwojową. Mam na myśli np. zwiększoną

potrzebę ruchową w pewnych okresach życia albo skłonność do bardziej

radykalnego walczenia o swoje, czy wreszcie naturalne

zainteresowanie swoim ciałem.

WE: Nie karajmy też dzieci za to, że nie robią czegoś, do czego

jeszcze nie dorosły.

background image

- Czyli zanim w ogóle zaczniemy karać, zweryfikujmy, czy nasz wyrok

jest sprawiedliwy.

AS: Przede wszystkim nie karajmy pochopnie, po wysłuchaniu na

przykład jednej wersji wydarzeń, która stawia nasze dziecko w złym

świetle. Zadajmy sobie trud wysłuchania również jego wyjaśnień.

Zorientujmy się w sytuacji, zanim ulegniemy ślepej złości. Nie

ulegajmy automatycznie autorytetowi innych dorosłych, przyjmując, że

tylko z powodu wieku i pełnionej funkcji, na pewno zawsze mają

rację. Bo na pewno nie zawsze mają.

WE: To smutne, że tak często rodzice automatycznie dają wiarę temu,

co powie pani z przedszkola, nauczyciel czy dozorca. Że tak łatwo

przychodzi nam zobaczyć w naszych dzieciach złoczyńców, a tak rzadko

przyznajemy im prawo do obrony przed wydaniem wyroku i

wyegzekwowaniem kary.

- Ale załóżmy, że sprawiedliwy proces jednak się odbył. Przewinienie

jest duże, a wyrok niestety niekorzystny dla oskarżonego. Trzeba

sięgnąć po surową karę. W pierwszym odruchu nie raz po prostu ręka

świerzbi. Czy należy za tym odruchem iść?

AS: Nie. Ja jestem zdecydowanie przekonany, że dzieci nie należy bić

nigdy i pod żadnym pozorem. Bicie jest skrajnym upokorzeniem

człowieka bez względu na jego wiek. I nie jest istotne, czy bicie

jest bardzo bolesne, czy tylko symboliczne. Chodzi o sam akt bicia.

Kary cielesne zawsze wywołują upokorzenie i pragnienie odwetu.

Nakręcają spiralę przemocy, która potem musi gdzieś znaleźć ujście.

WE: Całkowicie się z tym zgadzam. Bicie, które ma charakter zimnej

egzekucji w rodzaju: „Kładź się, tata zdejmie pas i teraz się z tobą

policzy”, to okropny sposób karania. Bezmyślny, okrutny i głęboko

raniący. Pamiętam, że i mnie parę razy ręka skoczyła. Na szczęście

na zasadzie odruchu. Stało się to, zanim pomyślałem. Nikomu bym

jednak tego nie zalecał. Mimo że odruchowy klaps i tak jest lepszy

niż zimna, metodyczna egzekucja.

background image

- Czy w jakimś wieku kara jako metoda wychowawcza traci swój sens?

WE: Pewne kary na pewno się dewaluują. Pomijając w ogóle sens

stosowania kar fizycznych, to szczególnie bezsensowne jest fizyczne

karanie np. kilkunastoletniego chłopaka. Niestety, są rodzice,

którzy to robią.

AS: Albo zabraniają siedemnastolatkowi wychodzenia z domu.

WE: Kolejny błąd. Jak będzie chciał wyjść, to i tak wyjdzie. Na tego

typu sankcje w tym wieku jest już za późno. Rodzice, którzy w

relacjach z nastoletnimi dziećmi stawiają na kary, szybko dochodzą

do kresu ich repertuaru, czyli do „wydziedziczam cię!” albo „skoro

tak, to nie jesteś już moim synem!”. Ryzykują albo tragedię, albo

groteskę.

- To jak postąpić wobec nastolatka, który stwarza problemy?

WE: Najgorsza rzecz, jaką mogą zrobić wtedy rodzice, to eskalować

kary albo się na dziecko obrazić. Jeśli dorastające dziecko zdradza

jakieś naprawdę niepokojące objawy, odpowiedzialność rodziców winna

polegać na zorganizowaniu dziecku, a najlepiej całej rodzinie,

profesjonalnej pomocy psychologicznej. Polecam rodzicom udanie się w

takiej sytuacji na terapię. Wtedy dziecko widzi, że ojcu i matce

zależy na dorosłym załatwieniu sprawy. Takie postępowanie bywa

uzdrawiające dla całej rodziny, co najbardziej pomaga dzieciom.

AS: Moja rada dla rodziców jest taka, by zrobili jak najwięcej

dobrego, gdy jeszcze mogą dziecko wychowywać, czyli gdzieś do

piętnastego roku życia. Bo potem to już głównie będą zbierać owoce.

WE: Później dziecko jest już strzałą wypuszczoną z łuku. Nie mamy

nad nią kontroli.

- Od czego zależy to, że jedne nastolatki przechodzą okres buntu

gwałtownie, a inne nie?

background image

AS: To, jak się dziecko zachowuje w okresie dorastania, jest

wynikiem tego, co działo się wcześniej. Wbrew opiniom o

nieuchronności młodzieńczego buntu, wcale nie wszystkie nastolatki

walczą ze swoimi rodzicami. Jeśli w toku swojego rozwoju dziecko w

odpowiednich momentach otrzymywało kolejne dawki autonomii, to nie

ma się specjalnie przeciw czemu buntować. Natomiast kiedy autonomia

dziecka była bardzo ograniczana, to w pewnym momencie będzie musiało

się postawić. A rodzice będą musieli rozpaczliwie kombinować, jak

swoje nieomal dorosłe już dziecko za to nieposłuszeństwo karać.

- Jaki człowiek wyrasta z dziecka wychowywanego głównie przez kary?

WE: Jeśli karanie jest bardzo częste, to ryzykujemy, że wychowamy

człowieka, który będzie cierpiał na syndrom ofiary. Kogoś

zalęknionego, przestraszonego, słabego, niezdolnego się obronić, z

ogromną ilością wypartej agresji, którą rozładowywać będzie na

słabszych i zależnych.

- A ja spotkałam się z przekonaniem, że karanie dzieci wyrabia w

nich odporność na trudne sytuacje, uczy twardości, hartuje

psychicznie.

WE: Kary, a zwłaszcza bicie, uczą jedynie podporządkowania i

agresji. Na pewno nie są źródłem siły wewnętrznej. A poza tym

rodzice nie są od tego, żeby w ten sposób z premedytacją hartować

dziecko. Życie wystarczająco je zahartuje. Rodzice są po to, by

dawać dziecku miłość i wsparcie.

AS: Takie usprawiedliwianie swojej „ciężkiej ręki” czy skłonności do

ciągłego strofowania to jakaś pokrętna racjonalizacja niewydarzonych

rodziców. Ponieważ nie potrafią dać swojemu dziecku poczucia

bliskości i wsparcia, to wmawiają sobie, że biciem, krzykami,

zakazami i pretensjami hartują je, przygotowują do twardego życia.

Albo że poprzez tzw. zimny wychów dziecko wejdzie w życie bez

złudzeń, czyli jako osobnik opancerzony, nieufny, wrogi wobec ludzi

i przekonany, że świat jest zły. A dziecko, które z takim bagażem

background image

wejdzie w życie, na sto procent stanie się nieszczęśliwym i

zgorzkniałym dorosłym. Taki los będzie zawdzięczało swoim surowym

rodzicom.

WE: Nie o to chodzi, by przygotowywać dzieci na „straszne życie”.

Dzieci mają tworzyć swoje życie i najlepiej, jeśli wnoszą w nie swój

dobry potencjał, czyli jakąś dozę wiary, nadziei, miłości,

optymizmu, siły, energii i spokoju. Niezależnie, w jak trudny świat

wkraczają, takie przygotowanie uczyni ich odporniejszymi i

szczęśliwszymi. Lęk, agresja i nieufność nie są dobrym

przygotowaniem do życia. Przystosowywanie do życia w trudnym świecie

powinno polegać na wychowywaniu dobrych, mądrych dzieci, a nie ofiar

i agresorów. Bo wiadomo, że ofiara prędzej czy później znajdzie

swoją ofiarę, kogoś słabszego od siebie. Jeśli nie wśród ludzi, to

wśród zwierząt. Z pewnością odreaguje swój ból i upokorzenie na

swoim dziecku.

background image

Rozdział 7

Ciało czy umysł

- Czy alternatywa zawarta w tytule tego rozdziału w ogóle ma sens?

Przecież dziecko to i ciało i umysł. Ręka, noga, brzuch to ciało, a

szare komórki to umysł. O ciało dbamy, karmiąc je, chroniąc przed

chłodem, a o umysł ucząc dziecko, co znaczy zielony, gorzki, dobry,

nieśmiertelny?

AS: Dziecko to wcale nie ciało i umysł. Towarzysząc małemu dziecku,

bardzo wyraźnie można zaobserwować, że człowiek jest jednią, a

rozgraniczenie między ciałem i umysłem jest niesłychanie umowne,

arbitralne. Choćby dlatego, że u dziecka przez długi czas, właściwie

aż do okresu dorastania, wszelkie objawy napięcia psychicznego

przyjmują postać cielesną. Nazywa się to somatyzacją napięcia.

Dorosły może czuć się spięty, zestresowany, ale często trudno to

dostrzec. U dziecka widać wszystko, bo wszelkie napięcia przechodzą

w bardzo wyraźne objawy cielesne. Zdarza się, że jeśli trzylatek

panicznie boi się pójść do przedszkola, to bez udziału jego woli

pojawia mu się nagle cały zestaw rozmaitych dolegliwości. Dziecko

bez żadnej fizycznej przyczyny wymiotuje, dostaje wysypki albo

gorączki. Znam przypadek, gdy czterolatce z godziny na godzinę

temperatura skoczyła do 39 stopni. Przerażona matka wezwała lekarza,

a zaraz po jego wyjściu, kiedy córka nabrała pewności, że tego dnia

do przedszkola już nie pójdzie, gorączka jej minęła. 0 podobnych

przypadkach słyszałem zresztą wielokrotnie. Matkom często nie mieści

się to w ich schemacie funkcjonowania ciała ludzkiego, ale umysł

potrafi bardzo radykalnie wpływać na to, co dzieje się z ciałem

człowieka. Takie reakcje przytrafiają się jeszcze nawet dzieciom w

wieku szkolnym.

- W pierwszych miesiącach życia niemowlaka opiekujemy się i mamy

kontakt właściwie tylko i wyłącznie z jego ciałem. Co się wtedy

dzieje w jego umyśle?

background image

AS: Cały pierwszy okres opieki nad dzieckiem rzeczywiście jest

skierowany na sferę cielesną. Rodzice troszczą się wtedy przede

wszystkim o dobro i zdrowie ciała, ale natura tak wszystko

urządziła, że jednocześnie jest to troska o psychikę dziecka.

Niemowlak, którego ciało jest dobrze otoczone opieką, ma w zasadzie

zaspokojone wszystkie potrzeby psychiczne. Może z wyjątkiem potrzeby

bliskości.

WE: W pierwszej fazie życia ciało jest podstawowym medium

komunikowania się dziecka z otoczeniem. Odbiornikiem i nadajnikiem.

Wszystkie emocje, których dziecko nie potrafi przecież nazwać,

wyrazić werbalnie, objawiają się w postaci stanów ciała, np. napięć,

gestów, min. W ciele zapisują się wszelkie doświadczenia, a

szczególnie te dotyczące bezpieczeństwa lub zagrożeń, miłości bądź

braku miłości. W ten sposób kształtuje się fundament psychiki

dorosłego człowieka. Poprzez komunikaty z ciała do ciała. Małemu

dziecku nie wystarczy powiedzieć: „Bardzo cię kocham”. Trzeba mu dać

to odczuć, i to bardzo wyraźnie, przytulając je, dotykając, nosząc

przy sobie, karmiąc je, gdy jest głodne, zmieniając mu bez

obrzydzenia pieluchy itp.

- Dla dziecka ma jakieś realne znaczenie to, czy zmieniamy mu

pieluchę z akceptacją czy z lekkim wstrętem?

WE: Kolosalne! Miałem kilku pacjentów, którzy w terapii cofali się

do bardzo wczesnych wspomnień z dzieciństwa. Okazywało się, że

chroniczne napięcie w okolicy krocza, które w dorosłym życiu było

dla tych ludzi źródłem wielu problemów, wiąże się z odruchową

reakcją ich ciała na rodziców, wyciągających spod nich brudne

pieluchy z wyrazem obrzydzenia.

- Chcesz powiedzieć, że ciało tak małych dzieci chłonie sens

zdarzeń, w których bierze udział?

WE: Tak. I czerpie z nich informacje o sobie. Gdy na wstępie

dowiaduje się, że robi coś, co rodziców napawa obrzydzeniem, to taka

informacja automatycznie przekształca się w trwały uraz.

background image

AS: Wiele takich urazów bierze się też z przeświadczenia, że częste

noszenie na rękach opóźni naukę chodzenia, a w konsekwencji rozwój

dziecka. A jest zupełnie inaczej. Naturalnym stanem małego dziecka

jest stan kontaktu z ciałem rodziców, zwłaszcza matki. Dla jego

prawidłowego rozwoju ważne jest odczuwanie takich wrażeń, jak ciepło

ciała rodzica, bicie jego serca, dotyk skóry, zapach. Wbrew różnym

stereotypom, dziecko bardzo potrzebuje noszenia na rękach,

dotykania, głaskania, kołysania. Tego nie można przedawkować.

Tymczasem wielu rodziców uważa, że najbardziej komfortową sytuacją

dla niemowlęcia jest leżenie w łóżku pod pachnącą kołderką. A taki

bezruch jest dla dziecka jednym z najbardziej nienaturalnych stanów.

Spróbujmy sobie uświadomić, że od pierwszych chwil życia w wodach

płodowych ciało dziecka jest w ciągłym ruchu. A po narodzinach nagle

ląduje w szorstkich dla jego skóry ubrankach, prześcieradłach. I

zamiast ciepłych, przyjemnych wód płodowych ma jakieś twarde łóżko.

W tej sytuacji oczekiwanie od niemowlęcia bezruchu i spokojnego

spędzania całych godzin w łóżku jest niezrozumieniem jego potrzeb. U

nas wciąż jednak panuje schemat, że dziecko się karmi, potem ono

beka i natychmiast „trzeba je kłaść do łóżka, bo ono chce spać”.

Rodzice nie wierzą, że jeśli małe dziecko pragnie spać, to bez

problemu zaśnie im na rękach i będzie mu się zasypiało o wiele

lepiej niż w pustym łóżeczku. Dziwią się więc, że czasem wyraźnie

śpiące niemowlę położone do łóżka zaczyna płakać. A gdy biorą je na

ręce, ono się uspokaja, no to znowu je kładą do łóżka i sytuacja się

powtarza. W końcu dziecko jest tak zmęczone, że zasypia w łóżku, ale

przy okazji doświadczyło wyraźnie, że jego komunikat nie został

wysłuchany i zrozumiany. I jest mu z tym źle.

- Czy odpowiedzią na takie niezrozumienie może być jakiś objaw

chorobowy, np. gorączka lub wysypka?

WE: Tak, i to się często zdarza. Rodzice jednak nie mają

świadomości, że coś takiego jest możliwe, więc często biorą emocje

wyrażane przez dziecko różnymi stanami ciała za objawy chorobowe.

Nie rozumieją tego, co dzieje się z ciałem dziecka jako przejawów

jego psychiki, tyl£o dzwonią po lekarza. Podczas gdy winę za płacz,

background image

gorączkę czy wysypkę w równym stopniu może ponosić wirus, jak i to,

że jakaś ważna potrzeba dziecka została nadmiernie sfrustrowana.

- Jakiego typu zdarzenie może być przyczyną takich reakcji? Myślę o

sytuacjach, w których możemy mieć kłopot ze skojarzeniem skutków z

przyczyną.

WE: Na przykład rodzice troskliwie urządzili dziecku pokoik. Jest

śliczny, komfortowy, ale dziecko nie chce w nim spać, ciągle płacze.

Rodzice pozbawieni zmysłu psychologicznego mogą pobiec z tym do

lekarza. Dziecko nie może spać — pewnie coś je boli. I niestety w

takiej sytuacji często dostają jakieś leki. A problem może tkwić w

tym, że dziecko nie chce zostawać samo, pragnie kontaktu z

rodzicami, bo na tym etapie rozwoju potrzebuje jeszcze bliskości, a

nie autonomii. Nie umie tego precyzyjnie wyjaśnić, więc płacze. Ale

niestety nikt go nie rozumie. Podobnie bywa z dziećmi karmionymi na

godziny. Na szczęście od tego systemu już się odchodzi. Ale zdarzało

się, że dziecko nagle zaczynało płakać między jednym sztywno

ustalonym karmieniem a drugim, i rodzina głowiła się, co mu

doskwiera. A ono było po prostu głodne, wbrew wymyślonym przez

lekarzy i opiekunów zasadom.

AS: Dziecko, które się szamocze, krzyczy tak, że aż staje się

czerwone ze złości, to najczęściej dziecko wkurzone tym, że nie może

porozumieć się z otoczeniem, że ci duzi ludzie, którzy robią z nim

różne rzeczy, zupełnie nie rozumieją, co ono im komunikuje. I nawet

nie podejmują wysiłków, żeby zrozumieć.

WE: A emocje typu lęk, protest czy gniew, szczególnie gdy są silnie

tłumione, mogą się manifestować również w postaci bardzo konkretnych

przewlekłych dolegliwości cielesnych.

- Chcesz powiedzieć, że dziecko może zapaść na jakąś jak najbardziej

realną chorobę nie za sprawą bakterii, wirusa czy wad genetycznych,

tylko z powodu niezrozumienia jego psychicznych potrzeb?

background image

WE: Jak najbardziej. Na tym tle mogą pojawić się przewlekłe i

uciążliwe choroby, na przykład wspomniana już astma. To oczywiście

nie jest tak, że dziecko świadomie chce zachorować na astmę. Ale

przy częstym płaczu, na który nikt nie reaguje, bo akurat w domu

wdrażana jest metoda „na przeczekanie”, następuje zmęczenie oskrzeli

i nadmierne napięcie mięśni gładkich (tych niekontrolowanych przez

świadomość) w obrębie całej klatki piersiowej. Z czasem to napięcie

w postaci spazmu astmatycznego zapisuje się w psychice dziecka jako

odruchowa reakcja na zagrożenie czy opuszczenie. I w przyszłości,

jeśli umysł zinterpretuje jakąś sytuację w sposób lękowy, mięśnie

będą blokować oddech. Bo ciało zawsze podąża za umysłem.

AS: Długotrwałe napięcia znoszone przez małe dziecko uruchamiają też

często skłonności, które stają się podłożem chorób

psychodermatologicznych, takich jak łuszczyca, egzema, łysienie

plackowate. Wiadomo o tym stąd, że można uleczyć te choroby metodami

czysto psychologicznymi, usuwając pewne bloki w ciele.

- Czym są bloki w ciele?

AS: To zastarzałe miejsca chronicznych napięć mięśni gładkich. Takie

napięcia powodują m.in., że do pewnych miejsc słabiej dociera krew,

a tym samym są one bardziej narażone na infekcje. Jeśli więc uda

się, nieraz bardzo trudną pracą terapeutyczną, usunąć taki blok,

można sprawić, że dziecku, a nawet osobie dorosłej odrosną włosy.

- W jaki sposób tworzą się takie bloki w ciele?

AS: Powszechnie uważa się, że wielką szkodę psychiczną może

wyrządzić dziecku jednostkowe traumatyczne wydarzenie o silnym

wydźwięku, jak wypadnięcie z wózka, przestraszenie się wielkiego

psa, ognia itp. Czasem takim jednostkowym urazom przypisuje się moc

wywierania negatywnego wpływu na psychikę czy powodowania schorzeń w

późniejszym wieku. W mojej praktyce spotkałem się kiedyś z

wytłumaczeniem, że zez pewnego chłopca został wywołany spotkaniem z

dużym psem, którego ten dzieciak się przestraszył. Z punktu widzenia

psychologii wydaje się to jednak mało prawdopodobne. Jednostkowe

background image

wydarzenie musi być niesłychanie traumatyczne, by realnie utrwaliło

się w psychice. 0 wiele bardziej negatywne skutki rodzi regularny

negatywny bodziec, nawet o mniejszej sile. Na przykład wspomniane

już pozostawianie dziecka płaczącego samemu sobie na zasadzie:

„Niech się wykrzyczy, to będzie lepiej spać”. Takie zachowanie z

całą pewnością wytworzy ogromny i trwały uraz psychiczny, który bez

wątpienia będzie się temu dziecku dawał we znaki również w dorosłym

życiu.

WE: Dużo trudniejsze do wyleczenia są tzw. urazy korozyjne, gdy coś

niedobrego oddziałuje na dziecko przez lata, każdego dnia, kropelka

po kropelce.

- Czy chroniczne choroby gardła też mogą się łączyć z jakimiś

przeżyciami psychicznymi?

WE: Choroby gardła często wiążą się z tłumieniem ekspresji,

zakazywaniem płaczu, zmuszaniem dziecka do siedzenia cicho. Napięte

w sposób chroniczny wokół gardła mięśnie gładkie sprawiają, że ten

obszar ciała staje się z czasem niedożywiony, niedotleniony, słaby,

a więc bardziej podatny na infekcje. Z kolei nadwątlenie danego

organu czy układu przez powtarzające się infekcje osłabia go jeszcze

bardziej i czyni podatnym np. na nowotwory. Tak wygląda, obserwowany

na poziomie ciała, mechanizm obronny, który polega na wypieraniu ze

świadomości nieakceptowanych przez daną osobę emocji i treści.

- Jak działa taki mechanizm?

WE: Różne fragmenty naszego ciała związane są z przeżywaniem różnych

uczuć, emocji. Na przykład nogi mają związek z odczuwaniem wolności,

swobody, oparcia. Miednica z odczuwaniem siły, seksualności,

radości. Serce ze wszystkim, co kojarzy się z miłością, tkliwością.

A gardło to mechanizm ekspresji i okazywania najsilniejszych emocji,

takich jak ból, rozpacz, złość czy rozkosz, wyrażanych krzykiem lub

płaczem.

Jeśli wyrażanie jakichś emocji jest zabronione, uważane przez

otoczenie dziecka za „niestosowne”, to one nie znikają, tylko

background image

zostają stłumione. Nie da się dziecku zakazać odczuwania tego, co

czuje, można jedynie je zmusić do tłamszenia uczuć. Na przykład,

jeśli dziecko jest uczone, że „grzeczna dziewczynka nie powinna się

tak brzydko złościć”, to z czasem, nawet kiedy czuje silną złość,

będzie ją najpierw tłumić, a potem mimowolnie wypierać do

nieświadomości. Żeby tak silne emocje stłumić, trzeba wykonać

ogromną pracę, nie tylko na poziomie umysłu, ale w tym samym czasie

na poziomie ciała, użyć określonych mięśni. Żeby zahamować płacz,

zabroniony w jakichś okolicznościach, trzeba bardzo mocno ścisnąć

gardło, przytrzymać naturalne skurcze przepony. Im gwałtowniejsze

emocje, tym bardziej intensywną pracę musi wykonać ciało. W tej

pracy biorą udział zarówno mięśnie, na które mamy świadomy wpływ,

czyli mięśnie prążkowane, jak i mięśnie gładkie, sterowane

podświadomie, do których potem trudno znaleźć dostęp, by zlikwidować

blok. Nie wystarczy zrozumieć, że oto mamy w gardle blok i że

korzystnie byłoby się go pozbyć, a więc po prostu rozluźniam swoje

mięśnie gładkie i już. Niestety, nie da się tego załatwić świadomą

decyzją ani aktem woli. Trzeba sięgnąć głęboko w podświadomość.

AS: Czasem napięcie tych mięśni jest niezwykle silne. Jedna z moich

pacjentek opowiadała mi, że w czasie operacji lekarze nie mogli się

dostać do jednego z jej organów wewnętrznych ze względu na taki

właśnie blok mięśniowy. Anestezjolog podawał jej kolejne, w pewnym

momencie już końskie dawki środków zwiotczających, które nie

pomagały. A była to właśnie osoba bardzo inwazyjnie traktowana w

dzieciństwie. Jej ciało, żeby bronić się przed nową niechcianą

inwazją, w tym wypadku chirurgiczną, napinało mięśnie gładkie do

granic możliwości, zupełnie bez udziału świadomości tej kobiety.

WE: Jeden z neurofizjologów zauważył niedawno, że ciało jest

mózgiem. I to jest prawda. Przyzwyczailiśmy się myśleć, że tu jest

mózg, a tam ciało — noga, ręka i cała reszta. Ale warto spojrzeć na

ciało jako na część mózgu. Neuron, który mamy w nodze, mamy też w

mózgu. Bo neuron jest jedną komórką, która ma taki wydłużony

kształt. Neuron to po prostu wypustka mózgowa. Na dodatek okazuje

się, że receptory mózgowe mamy we wszystkich częściach i organach

ciała. Między ciałem i mózgiem nie ma więc żadnej różnicy. Pogląd,

background image

że umysł to jedno, a ciało to drugie, jest zupełnie anachronicznym

sposobem widzenia istoty ludzkiej.

- Ale bardzo rozpowszechnionym. Nie wykłada się przecież medycyny w

duchu psychosomatycznym.

WE: Niestety, lekarze w większości przypadków leczą ciało, a nie

człowieka. Widzą podział tam, gdzie on w rzeczywistości nie

istnieje. I wciąż są w tym duchu kształceni.

- Chciałabym jeszcze wrócić do bloków. Ja kie zachowania, poza

lekceważeniem płaczu dziecka, mogą prowadzić do powstawania bloków,

a w konsekwencji do schorzeń?

WE: Wszystkie naruszające integralność cielesną dziecka. Dlatego

szczególnie ważne jest respektowanie miejsc chronionych przez

zwieracze. Do tych miejsc trzeba podchodzić ze szczególnym

szacunkiem. Nie wciskać tam na siłę żadnych przedmiotów, chronić

przed przypadkowymi urazami. Te miejsca to oczy, buzia, odbyt, cewka

moczowa, a u dziewczynek dodatkowo pochwa.

AS: Gwałtem, bardzo źle odbieranym przez ciało dziecka, jest m.in.

wkładanie termometru w pupę. Albo, co robi wiele mam, czyszczenie

buzi dziecka po posiłku w ten sposób, że wkłada mu się palec do ust

i przejeżdża po dziąsłach. Jak ktoś nie wierzy, że to okropne, to

niech sam spróbuje, jakie to uczucie, gdy ktoś wkłada nam do ust

palec i przejeżdża po dziąsłach.

- Ale czasem trzeba zmierzyć dziecku temperaturę albo włożyć

smoczek.

WE: Takie zabiegi trzeba wykonywać, ale zawsze dbajmy o to, by

uzyskać na nie zgodę dziecka. Trzeba wiele czułości i cierpliwości,

by samo rozluźniło mięśnie twarzy, otworzyło buzię czy przestało

kurczowo ściskać pupę. Nie wolno gwałcić przejawów oporu dziecka.

Warto poświęcić czas na negocjacje. Od początku uczymy w ten sposób

dziecko, że ma święte prawo bronić integralności swojego ciała.

background image

Świadomość tego prawa staje się naszym głębokim podświadomym

przekonaniem na resztę życia. Ma to wielki wpływ na to, co się

później z nami dzieje. Dzieci, których zwieracze w niemowlęctwie

były gwałcone, dzieci karmione na siłę, atakowane lewatywami,

termometrami, myte w sposób inwazyjny, nie potrafią w dorosłym życiu

bronić swoich granic i łatwo stają się ofiarami innych.

AS: Najczęstszym skutkiem takich zabiegów wykonywanych na dzieciach

jest to, co później nazywamy syndromem wyuczonej bezradności albo

syndromem ofiary. Takie postępowanie kształtuje osoby bezwolne,

reagujące na większość sytuacji życiowych wycofaniem, lękiem,

psychicznym i fizycznym skuleniem się. Nie są to osoby przebojowe,

pewne siebie, wierzące w siebie i swoją wartość. Mają trudności w

kontaktach z innymi ludźmi. Istnieje cały syndrom takich dzieci,

które są traktowane przez rodziców jak paczka, przedmiot. Są myte,

przenoszone, leczone, ale ich odczuć nikt w tym wszystkim nie bierze

pod uwagę. Ktoś zawsze wie lepiej, czego im trzeba, i w związku z

tym nie musi ich pytać o zdanie.

WE: Tak wychowani ludzie często uciekają z ciała, zupełnie jakby

czuli, że to ciało do nich nie należy. Zwłaszcza wtedy, gdy są w

dużej bliskości z innymi ludźmi. Stąd biorą się kobiety i mężczyźni

bojący się seksu i nie mający z niego żadnej przyjemności. Partnerzy

takich osób skarżą się wtedy na ich psychiczną nieobecność.

- Co to znaczy „ucieczka z ciała”?

AS: Kiedyś spotkałem kobietę, która w dzieciństwie była molestowana

seksualnie przez ojca. Żeby jakoś to przeżyć, przyjęła instynktownie

taką taktykę, że w czasie kazirodczych aktów oddychała coraz płyciej

i coraz wolniej. W pewnym momencie następowało niedotlenienie mózgu,

zawrót głowy i odjazd. W ten sposób ona jakby odłączała się od

swojego ciała, dzięki czemu mniej czuła, co się w nim i z nim

dzieje. I to jest jeden z rodzajów ucieczki z ciała. Później ta

kobieta miała tę samą reakcję we wszystkich kontaktach seksualnych,

nawet z mężczyznami, których kochała. Parę razy zdarzyło się jej

background image

nawet tak bardzo się odtlenić, że dostała ataku tężyczki. To

oczywiście skrajny przykład, ale dobrze ilustrujący ten mechanizm.

- Jak oddziałując na ciało, możemy wzmacniać psychikę dziecka?

WE: Istnieje coś takiego jak świadomość ciała. To bardzo ważne, by

mieć uświadomione ciało. A rodzice mogą w tym albo bardzo pomóc

swoim dzieciom, albo bardzo zaszkodzić. Uświadomienie ciała wpływa

korzystnie na kontakt ze światem, na jakość życia, jasność i

intensywność doznań zmysłowych. Ale również na odporność. Ciało

uświadomione, pozbawione zakazanych, zablokowanych sfer, jest

zdrowsze, bo ma więcej energii. Wysyła też do świadomości

jaśniejsze, szybsze sygnały o zagrożeniu, rodzącej się chorobie,

niebezpiecznym przemęczeniu. W dobrze uświadomionym ciele także na

podświadomym poziomie umysł szybciej uruchamia interwencyjną

strategię i broni się skuteczniej przed wszelkim zagrożeniem.

- Sugerujesz, że system immunologiczny w takim ciele jest

bardziej sprawny?

WE: Tak, bo sprawność systemu immunologicznego w dużej mierze zależy

od szybkości przekazu informacji w obrębie ciała. Im pełniejszy

dostęp do ciała ma mózg, tym jaśniejsze jest jego pojęcie o tym, co

się w organizmie dzieje, a to z kolei pozwala mu skuteczniej go

bronić. Przyrównać to można do antywirusowego programu

komputerowego. Mózg działa w ten sposób, że w każdej chwili

odprężenia, a szczególnie podczas snu, „skanuje” ciało, wszystkie

jego komórki, i jeśli natrafia na alarmujące informacje, uruchamia

strategię interwencyjną. Tak powinno się dziać w dobrze

funkcjonującym układzie.

- Ale w zablokowanym ciele, w którym niektóre partie są odcięte

przez napięcia mięśniowe, dostęp mózgu do nich jest ograniczony, a

one w pewien sposób upośledzone i bardziej bezbronne?

background image

AS: Tak to mniej więcej wygląda. Można nawet zaryzykować

stwierdzenie, że po to m.in. człowiek zapada w sen, by mózg mógł

dokonać takiego remanentu.

WE: Sen to czas, w którym system zajmuje się sam sobą. U dzieci

dzieje się to szczególnie intensywnie.

- Jak rodzi się świadomość ciała? I co rodzice mogą zrobić, żeby

rozwinąć ją u swoich dzieci?

WE: Świadomość ciała u dziecka buduje się przez ciepły, przyjemny i

nacechowany szacunkiem kontakt fizyczny. Najlepiej zacząć jak

najwcześniej, już od niemowlęctwa. Nawet noworodkom można masować

paluszki, stopki, uszka, plecy czy brzuszek.

AS: Dotykanie dziecka przez rodzica, nie mówię oczywiście o tzw.

złym dotyku, nastawionym na relację seksualną, ale o dotyku dobrym,

oznacza właśnie akceptację. Skoro rodzic akceptuje poszczególne

części ciała dziecka, to również ono będzie miało do nich pozytywny

stosunek, a tym samym te obszary nie zostaną odcięte od świadomości.

WE: Ale rodzic, który sam nie akceptuje pewnych obszarów własnego

ciała, nie nauczy zdrowej świadomości ciała swojego dziecka.

Dorosły, dla którego pośladki stanowią obszar tabu, nie pogłaszcze

swojego dziecka po pupie z czułością, akceptacją, tak po prostu.

Będzie to robił w jakimś napięciu albo z niezdrową ekscytacją, albo

wcale tego nie zrobi. Będzie wytwarzał wokół tego szczególną

atmosferę, którą dziecko natychmiast wyczuje i się jej nauczy.

Instynktownie wychwyci, że z jakiegoś powodu tatuś i mamusia

dotykają jego nosa w inny sposób niż pośladków czy podbrzusza.

- Wygląda na to, że dziecko spontanicznie robi wiele rzeczy

zmierzających do rozwinięcia swojej świadomości ciała. Ciągnie się

za ucho, ogląda sobie palce u nóg i rąk.

background image

WE: W ten sposób próbuje zamieszkać w swoim ciele, dowiedzieć się,

do czego ono służy, na co może w związku z nim liczyć, zanim wyruszy

w świat, który będzie poznawać ciałem.

AS: Dążąc do poznania swojego ciała, dziecko będzie oczywiście

dotykać również swoich narządów płciowych. I w związku z tym raz

jeszcze chciałbym zapewnić rodziców, że jest to zachowanie zupełnie

normalne, naturalne i prawidłowe. Dziecko jest istotą zmysłową, a

tym samym obdarzoną wrażliwością erotyczną. Czy to kogoś z dorosłych

oburza, czy nie — tak zostaliśmy stworzeni i bez wątpienia czemuś to

służy. Zaprzeczanie faktom jest ze wszech miar szkodliwe i

kastrujące, przede wszystkim dla dzieci.

Dlatego zachęcam rodziców do tego, by spokojnie i życzliwie

traktowali zainteresowanie dzieci własnym ciałem, włączając w to

sfery erotyczne. Żeby nie klasyfikowali takich zachowań w

kategoriach: wstyd, grzech, brudne myśli, ponieważ to straszliwie

utrudnia funkcjonowanie seksualne ich dzieci w dorosłym życiu, a to

znaczy, że w ogóle zaburza ich przystosowanie do życia. Bo seks jest

sferą tak ważną i rozległą, że jeśli coś w niej jest nie w porządku,

to prawie na pewno w innych dziedzinach też wystąpią problemy i

zaburzenia.

WE: Funkcjonowanie tych zależności można zrozumieć na przykładzie

systemu siedmiu jezior i siedmiu śluz. Ta metafora nawiązuje do

siedmiu centrów energetycznych, rozmieszczonych w ciele człowieka

wzdłuż osi kręgosłupa, zwanych czakrami. Tym pierwszym jeziorem,

pierwszym zbiornikiem energetycznym jest energia przeżycia. Może ją

zaburzyć bardzo silne zagrożenie poczucia bezpieczeństwa, wtedy ten

podstawowy rezerwuar energii zostaje odcięty od całej reszty. Woda

nie płynie dalej do kolejnych jezior.

AS: Dochodzi do tego w sytuacjach ekstremalnych, typu: pijany ojciec

rzuca dzieckiem o ścianę albo w obecności dziecka rzuca o ścianę

matką. To nie dzieje się często, ale jeśli już dochodzi do takich

aktów, to potwornie pustoszą one dziecięcą psychikę. Blokują

najbardziej podstawowy rezerwuar energii życiowej. Takiemu

background image

człowiekowi potem po prostu nie chce się żyć. Zazwyczaj nosi on w

sobie mnóstwo skłonności autodestrukcyjnych.

WE: Drugie w kolejności jezioro, czyli następny rezerwuar, mieści

energię seksualną. Jeśli zostanie zablokowany, to energia również

dalej nie popłynie. Wtedy wszystkie wyższe funkcje związane z

osiąganiem sukcesów w życiu, ze zdobywaniem, z wyższą uczuciowością,

autoakcepta-cją, duchowością zostaną upośledzone. Energia zatrzyma

się na jednym z podstawowych poziomów i zostanie tam uwięziona.

Jakaś jej część popłynie dalej i trochę zasili inne funkcje, ale

będzie to tylko namiastka. Człowiek z zahamowaną energią nie żyje w

pełni, nie może poznać swojej prawdziwej siły, swoich możliwości.

AS: Poza tym, o czym mówisz, warto też przypomnieć, że wszelkie

perwersyjne orientacje seksualne, takie jak pedofilia,

ekshibicjonizm czy fetyszyzm, są właśnie wynikiem fiksacji na

pierwotnym poziomie energii seksualnej. Mają one niesłychaną moc. U

ludzi z tak zablokowaną energią, niezależnie od ich woli, wszystko

jest przesiąknięte i podporządkowane perwersyjnym skłonnościom. I

bardzo rzadko daje się z tym coś zrobić.

WE: To bardzo silne urazy. Zablokowana energia seksualna nie może

się sublimować. Jest zamknięta i staje się siłą destrukcyjną.

- Czy to znaczy, że efektem zbyt gorliwego odwracania uwagi dziecka

od sfery seksualnej może być jego zafiksowanie na tej sferze?

WE: Tak, jeśli na siłę chcemy wychować intelektualnie i duchowo

wysublimowane dziecko, iw związku z tym pacyfikujemy naturalny

rozwój jego seksualności, to efekt z pewnością będzie odwrotny do

zamierzonego. Dlatego fazę autoerotyzmu, która tak często przeraża

rodziców, trzeba uznać za bardzo ważną fazę rozwojową. Nie powinno

się jej zaburzać, bo służy ona dziecku do budowania autonomii.

Dziecko ma święte prawo poznawać swoje ciało w kontakcie ze sobą,

zanim jeszcze jako dorosła osoba wejdzie w pełne życie seksualne.

Także po to, byśmy nie tkwili przez resztę życia w złudzeniu, że

nasze doznania seksualne są uzależnione wyłącznie od innych ludzi,

background image

że źródłem przyjemności z tym związanych jest inny człowiek, a nie

nasze własne ciało.

Instalowanie tej iluzji w umysłach dzieci ma swoje patriarchalne

źródło. Dlatego autoerotyzm jest tępiony szczególnie u dziewczynek.

Ta manipulacja miała na celu produkowanie kobiet zależnych od

mężczyzn — uległych, nieautonomicznych, poddanych ich woli.

- Wszelkie przemiany obyczajowe zaczynają się od rozwoju świadomości

pojedynczych ludzi, a do tego potrzebna jest edukacja. Jak oceniacie

polską politykę edukacyjną w zakresie wychowania seksualnego?

AS: Nie można tego ocenić inaczej jak pozbawianie naszego

społeczeństwa, przede wszystkim młodzieży, uczciwej edukacji

seksualnej, co jest ciężkim błędem, za który kolejne pokolenia

płacić będą pogmatwanym życiem emocjonalnym i osobistymi tragediami.

WE: Scedowanie wychowania seksualnego wyłącznie na rodziców, którzy

sami w większości wyrośli w represyjnej tradycji, pełnej zahamowań,

nieporozumień, fałszywych pojęć i niedopowiedzeń, jest

kontynuowaniem spuścizny ciemnogrodu w najbardziej szkodliwej

postaci. Aktualny stan rzeczy do tego właśnie się sprowadza. Coś

takiego jak wychowanie seksualne w tej chwili nie istnieje. Ze

szkolnego obiegu wycofane zostały sensowne podręczniki, a to, co

proponuje się w zamian, nie uwzględnia podstawowej wiedzy

psychologicznej i seksuologicznej.

AS: Ja widzę sprawę tak. Istnieje wiedza o życiu seksualnym i

wychowanie seksualne, gdzie tę wiedzę można różnie interpretować w

sensie ideologicznym. Uważam, że każdy człowiek ma prawo do wiedzy o

życiu seksualnym i publiczne szkoły powinny zagwarantować mu do tej

wiedzy uczciwy dostęp, ponieważ jest to naturalny aspekt życia

ludzkiego. Natomiast to, co się obecnie odbywa w większości polskich

szkół, jest ideologiczną manipulacją na świadomości młodych,

niedoinformowanych ludzi. Jestem przekonany, że obyczajowi cenzorzy

wiedzy o życiu seksualnym człowieka wyrządzają młodzieży wielką i

trudną do naprawienia w przyszłości krzywdę.

background image

WE: Z wiedzą o życiu seksualnym jest tak samo jak z wiedzą z fizyki.

Można ją wykorzystać do stworzenia bomby atomowej albo elektrowni,

która da ludziom ciepło i światło. Ale to nie znaczy, że powinniśmy

dzieciom wykładać fikcję o nieistniejących prawach fizyki tylko

dlatego, że te, które naprawdę obowiązują, nie są nam ideologicznie

na rękę.

AS: Tymczasem w Polsce doszło do tego, że młodzi ludzie są

pozbawiani elementarnej wiedzy o życiu seksualnym. I niestety, czy

to się komuś mieści w głowie czy nie, prawda o polskich rodzicach

jest taka, że nie posiadają czasem podstawowej wiedzy o

seksualności, o jej kształtowaniu się i przejawach. Zamiast tego

mają wyobrażenia moralne na temat seksualności, ale brak im wiedzy

na poziomie biologicznym i w związku z tym przekazują swoim dzieciom

szkodliwe bzdury.

- Albo nic.

WE: Wychowanie seksualne w Polsce jest dziś najczęściej obciążaniem

dzieci dziedziczną ignorancją.

AS: Wielu czytelnikom może trudno w to uwierzyć, ale ja dostaję masę

listów od rodziców, dorosłych w końcu ludzi, na dodatek obdarzonych

potomstwem, z pytaniami tak elementarnymi, że łapię się za głowę i

zastanawiam, w którym ja stuleciu żyję! Przez wielu dorosłych nawet

użycie słów takich jak „orgazm”, „penis” czy „macica” uważane jest

za „grzeszne”. Niedawno odbyłem rozmowę z kobietą, która ma kilkoro

dzieci. I ku mojemu zaskoczeniu, okazało się, że seks nie sprawia

jej i nigdy nie sprawiał żadnej przyjemności. Co więcej, gdy

wyraziłem zdziwienie i zasugerowałem, że ten stan rzeczy można

zmienić, ona się oburzyła. I oświadczyła mi, że z „tego” przyjemność

to mają tylko kurwy, podczas gdy ona jest porządną kobietą! A

porządna kobieta nie ma mieć przyjemności, bo przyjemność ma mieć

tylko chłop. I tak jest dobrze. Tak ma być.

WE: To jest kolejny przykład na to, że najlepsze, co możemy zrobić

dla swojego dziecka, to pozbyć się własnych ograniczeń i fałszywych

background image

przekonań. Jeśli to zrobimy, będziemy mogli spokojnie zawierzyć

naszej spontaniczności i rodzicielskiemu instynktowi. Na pewno nie

uczynimy dziecku krzywdy.

Jeśli zaś pozostawać będziemy we władzy własnych problemów,

ignorancji i ograniczeń, to wbrew najlepszym chęciom przekażemy je

naszym dzieciom.

background image

Rozdział 8

Dar czy dług

- W jednym z poprzednich rozdziałów powiedzieliście, że źle się

dzieje, jeśli to, co dajemy naszym dzieciom, traktujemy jak

udzielaną im pożyczkę. Czy wobec tego powinniśmy traktować nasze

wysiłki i uczucia kierowane do dzieci jako dar?

WE: Dla mnie to, co rodzic daje dziecku, nie jest darem. Natomiast

dziecko uważam za wielki dar dla rodziców. I nie tylko dlatego, że

dzięki dziecku możemy otworzyć serce i przeżywać radosne, pogodne

chwile. Także dlatego, że będąc rodzicami, możemy przeżywać chwile

trudne, gdy dziecko konfrontuje nas z czymś, co w nas samych jest

jeszcze nieuświadomione, nieuruchomione, niezrealizowane.

Wychowywanie dziecka jest dla rodziców wielką okazją do intensywnego

i głębokiego rozwoju. Choć nie zawsze potrafimy z tej szansy

skorzystać.

- Dziecko zwiększa nasze możliwości?

WE: Zdecydowanie tak. Bo jeśli pojawia się problem, to trzeba coś z

nim zrobić. Zmobilizować się, sięgnąć głębiej, uruchomić możliwości,

o których wcześniej nie wiedzieliśmy. Sam często doświadczałem tego

wymiaru ojcostwa. To były trudne wyzwania, ale dzięki temu, że

świadomie je podjąłem, mogłem doświadczyć zarówno trudnych, jak i

wspaniałych chwil, a także dowiedzieć się wiele o sobie. Odkryłem w

relacji z dziećmi coś niepowtarzalnego i niemożliwego do osiągnięcia

w żadnym innym związku. Pewnie dlatego nie mam poczucia, że moje

dzieci są mi coś winne. Nie wyrzucam im tego, że spędzałem z nimi

czas, który mogłem przeznaczyć dajmy na to — na podróże czy jakieś

przyjemności. Wręcz przeciwnie, mam nadzieję, że to ja nie mam wobec

nich żadnego długu, że dałem im w zamian coś ekwiwalentnego.

- Takie rozumienie rodzicielstwa jest niebywale rzadkie. Najczęściej

rodzice próbują jednak zadłużyć dziecko. Unaocznić mu, ile czasu,

background image

środków i cierpliwości zainwestowali w to, by miało jak najlepiej.

Czy nie mają do tego prawa?

WE: Czy rodzice mają prawo instalować dziecku w głowie nakaz

odczuwania dozgonnej wdzięczności za to, że powołali je do życia?

Przecież ono nie brało udziału w podejmowaniu tej decyzji, nie

zaciągało świadomie długu, więc dlaczego miałoby go spłacać? Postawa

rozrachunkowa nie ma sensu, robi krzywdę i dzieciom, i rodzicom.

Wdzięczność nigdy nie narodziła się na żądanie. Wypominając dzieciom

czas, wysiłek czy pieniądze, które poświęciliśmy na ich wychowanie,

możemy wzbudzić w nich najwyżej poczucie winy. Ale czy naprawdę o to

nam chodzi?

AS: Rodzice szczególnie silnie starają się zadłużyć swoje dzieci,

gdy czują się zagrożeni samotnością. Chcą je w ten sposób dozgonnie

ze sobą związać, zapewnić sobie wyłączność. Sugerują więc, że dług,

jaki dziecko mimowolnie u nich zaciągnęło, jest przeogromny:

powołanie na świat, kilkanaście lat łożenia na utrzymanie, edukację,

liczne stresy itp. Dają mu do zrozumienia, że tak dużego zadłużenia

nigdy nie zdoła spłacić, zawsze więc będzie ich dłużnikiem.

- Czy jest coś złego w tym, że dziecko mimo to stara się spłacić

takie „zadłużenie”?

AS: Tak. Ponieważ dziecko nigdy nie może spłacić takiego długu,

nigdy też nie będzie mogło uwolnić się od zwierzchniej roli rodzica.

Inaczej mówiąc, nigdy nie będzie się mogło od niego psychicznie

uniezależnić. Może mieć tylko tyle wolności, na ile rodzic zechce mu

pozwolić. Jeśli próbuje wybić się na niepodległość, jest

szantażowane poczuciem winy, zarzuca mu się czarną niewdzięczność,

okrucieństwo, egoizm. A z takimi oskarżeniami płynącymi z ust

rodzica trudno sobie dziecku, nawet dorosłemu, poradzić.

WE: Taki rodzic bywa do końca życia wyrzutem sumienia dla swoich

dzieci. Czego by dla niego nie robiły, zawsze daje im do

zrozumienia, że jeszcze coś są mu winne. Dzieci złapane na taki

haczyk czują się odpowiedzialne za samopoczucie i szczęście swoich

background image

rodziców. Jeśli rodzice nie są szczęśliwi, dla dzieci staje się to

dowodem, że nie są wystarczająco dobre dla swojego taty czy mamy.

AS: Mechanizm zadłużania często włączają też w swój arsenał

wychowawczy rodzice niepewni własnej wartości. To, że czynią z

dziecka swojego dozgonnego dłużnika, daje im poczucie ważności. Ten

syndrom przejawiają m.in. rodzice, którzy w natrętny sposób nie mogą

się uwolnić od ciągłego pomagania swoim dzieciom, nawet gdy one już

świetnie same sobie radzą. Wciskają im na siłę niepotrzebne rzeczy

albo zarzucają radami w sprawach, w których ich dzieci doskonale się

orientują. I nie chodzi mi o to, że rodzice nie mają prawa pomagać

swoim dzieciom, bo mają, i fantastycznie, jeśli chcą to robić. Ale

co innego realna pomoc, gdy dzieci naprawdę jej potrzebują, a co

innego wtrącanie się tylko po to, by dać dziecku odczuć, że bez

rodzica nie dałoby sobie rady: „Co ty byś beze mnie zrobił! — mówi

matka do czterdziestoletniego mężczyzny, wciskając mu beret na

głowę”. — Wyszedłbyś bez czapki na mróz i na pewno znowu byłbyś

chory!”.

- Śmiech na sali, ale sytuacja niewesoła.

AS: Niektórzy rodzice zadłużają też swoje dzieci z poczucia winy za

nieudany dom. Ta skłonność pojawia się często u samotnych matek,

które mają poczucie, że nie zapewniły swojemu dziecku ojca,

szczególnie gdy jest to syn. W zamian za to „niedociągnięcie” zawsze

chcą mu dawać więcej, niż inne matki dają swoim dzieciom. Są więc

gotowe być przy nim w każdej sytuacji, rozwiązywać za niego

problemy, z którymi sam dałby sobie radę, usuwać mu wszelkie kłody

spod nóg, czuwać dniem i nocą nad jego bezpieczeństwem. W rezultacie

wychowują psychiczne kaleki, niezdolne do samodzielności, i

rozwalają synom późniejsze życie. A jednocześnie wiążą ich z sobą

właśnie poprzez poczucie zadłużenia. Bo te dzieci przez całe życie

patrzą, jak ich samotne, nieszczęśliwe matki dwoją się i troją, żeby

niczego im nie brakowało, jak bardziej od nich przeżywają każdą

porażkę, stres, jak się „poświęcają” dla ich dobra. I w końcu

zaczynają żyć nie dla siebie, tylko dla tych swoich poświętliwych

matek. Nie myślą w kategoriach „czego ja chcę?”, tylko „co

background image

powinienem zrobić, by nie zranić mojej matki, by nagrodzić jej

wszystko, co dla mnie robiła i robi?”. A to prosta droga do

psychicznego niewolnictwa.

- Dorosłe dzieci szantażowane niewdzięcznością preparują czasem

rzeczywistość na użytek rodziców „dla świętego spokoju”, a za ich

plecami robią swoje. Udają, że w jakiejś kwestii mają inne zdanie,

niż mają, nie wchodzą na pewne „niebezpieczne” tematy itp. Co

myślicie o takiej taktyce?

AS: Moim zdaniem to układ rodem z podstawówki, w którym dzieci

kiwają swoich starych, i nic w tej relacji nie jest autentyczne. Ani

rodzice nie są tu naprawdę szanowani, ani dzieci nie są naprawdę

dorosłe, skoro nie dają sobie prawa do wygłoszenia w obecności ojca

czy matki własnego zdania. Zachowują się tak, jakby zdanie rodziców

z definicji zawsze miało być ważniejsze od tego, co sami sądzą. Może

zabrzmi to radykalnie, ale prawdziwie dorośli stajemy się właśnie

wtedy, kiedy nasi rodzice zaczynają być dla nas nieważni. „Nieważni”

nie w sensie niekochani czy lekceważeni. „Nieważni”, bo przestają

mieć wpływ na decyzje, które podejmujemy, bo przestajemy kierować

naszym życiem w zależności od tego, co na to powie mama czy tata.

Owszem, potrafimy przyjąć ich zdanie jako ekspresję, do której każdy

człowiek ma prawo, ale jednocześnie podążamy swoją drogą. Ona może

być zbieżna z tym, czego życzyliby sobie rodzice, ale nie musi. I to

jest w porządku. Inaczej mówiąc — cokolwiek rodzic mówi czy robi,

nie ma to na moje życie takiego wpływu, którego ja bym nie chciał

czy nie kontrolował.

WE: Stajemy się dorośli, gdy nasi rodzice przestają być naszymi

rodzicami, gdy stają się ludźmi, z którymi możemy stanąć w jednym

kręgu na równoprawnej pozycji. Choć zawsze pozostaną ludźmi, z

którymi wiążą nas szczególne, niepowtarzalne więzi emocjonalne, to

powinni przestać być kimś, od kogo jesteśmy zależni, kto może

wpływać na nasze życie i nasze decyzje wbrew naszej woli. W

indiańskich rytuałach istnieje bardzo piękny obyczaj. Po przejściu

inicjacji przez syna podchodzi do niego ojciec i mówi: „Od tej

chwili nie jestem już twoim ojcem, jestem twoim bratem”. A syn to

background image

potwierdza: „Od tej chwili nie jestem już twoim synem, jestem twoim

bratem”. Podobną formułę w odpowiednim momencie słyszy córka od

matki: „Nie jesteś już moją córką, jesteś moja siostrą”. To piękna

ilustracja rodzicielskiej miłości i dojrzałości, uwolnienia się od

egoistycznej pokusy wiązania dziecka ze sobą na dłużej, niż trzeba,

wbrew temu, co dla niego dobre. Wielu dorosłych słysząc o tym

rytuale, przyznaje, że to jest coś, o czym marzyliby w relacji ze

swoimi rodzicami, że wzbudziłoby to ich szacunek do dojrzałości

rodziców. Dorosłe dzieci tęsknią, by ojciec i matka wreszcie

abdykowali z roli zwierzchników. Twierdzą, że pogłębiłoby to ich

więź z rodzicami. Myślę, że w gruncie rzeczy tęsknią za tym również

rodzice. Od kiedy o tym usłyszałem, sam czekam na moment, w którym z

pełnym przekonaniem będę mógł powiedzieć moim synom: „Teraz już nie

jesteście moimi synami, jesteście moimi braćmi”.

AS: Czegoś takiego bardzo brakuje naszej zachodniej cywilizacji.

- Piękny symbol. Podkreśla więź, a jednocześnie równorzędność.

Dlaczego jednak wielu rodziców tak bardzo boi się równorzędnej

relacji ze swoimi, nawet już dorosłymi dziećmi i za wszelką cenę,

nieraz rozpaczliwie, próbuje utrzymać się na płaszczyźnie ciągłego

udzielania rad, pouczania, strofowania?

WE: U nas ciągle wielką karierę robi sformułowanie: „Zawsze będziesz

moim dzieckiem”. Co ma podkreślać wyjątkowość miłości, którą darzymy

nasze dzieci, ale jednocześnie ustawia dzieci w pozycji wiecznie

niedorosłych, ciągle potrzebujących rodzicielskiej obecności,

słabszych od swoich rodziców.

- Niektórzy rodzice lubią powtarzać swoim dzieciom: „Pamiętaj, nikt

cię nie będzie tak kochał jak ja”. Słowa te odnoszą się często do

realnych lub potencjalnych partnerów ich dzieci. Zdarza się nawet,

że czują się urażeni, jeśli ich dziecko „za bardzo” kocha swojego

męża czy żonę. Znam sytuację, w której w obliczu kryzysu

małżeńskiego ojciec zaczął wypominać córce z satysfakcją: „A nie

mówiłem, on cię wcale nie kochał tak mocno jak ja!”, jakby

background image

triumfując, że ta więź, która przez jakiś czas była konkurencyjna

wobec więzi rodzicielskich, nagle okazała swoją słabość.

WE: Manifestacja zaborczości. Nie wiem, czy można to nazwać

miłością.

AS: Ale konkurowanie z partnerem dziecka to bardzo charakterystyczna

dla polskich rodzin sytuacja. Humorystycznie już nawet

eksploatowanym schematem jest to, że polskie teściowe nie znoszą

swoich synowych albo traktują je jak zło konieczne pod hasłem: „Ty

nigdy nie będziesz dla niego tak dobra jak ja i nigdy nie wygrasz ze

mną konkurencji, bo on wcześniej czy później zobaczy, że ty gorzej

gotujesz, prasujesz” itp.

- A kiedy się okazuje, że synowa naprawdę dobrze gotuje, dba o męża

i trudno się do niej o coś przyczepić, to zamiast się cieszyć,

przeżywają stres, że mogą przegrać w wyścigu o względy syna.

AS: Absurdalna sytuacja. Właściwie śmieszna, gdyby nie to, że bardzo

prawdziwa. Wielu rodziców straszliwie się męczy, usiłując stanąć na

wysokości zadania, które sami sobie wyznaczyli. Często próbują na

przykład udawać wieczną omnipotencję. I albo doznają rozgoryczenia,

gdy ich dorosłe dzieci odmawiają udziału w tym spektaklu, albo

doprowadzają do groteski, gdy dorosły syn dyrektor, który od lat

pracuje, ma własne dzieci, zarządza ludźmi, przyznaje z udawaną

wdzięcznością: „Dziękuję ci, mamo, że mi przypomniałaś o czapce, bo

znów byłbym chory”. Po czym taki facet wychodzi od matki, wsiada do

swojego auta i olewa sprawę czapki. Komedia i gra pozorów.

WE: Niezależnie od tego, jak wiele dobrych chęci rodzicielskich

kryje się za takimi zachowaniami, dla dzieci są one jednoznacznie

szkodliwe. Przedłużająca się nadmiernie zależność od rodziców wpływa

negatywnie na więzi partnerskie. Energia uwikłana w relację z

rodzicami sprawia, że nie możemy zainwestować całej mocy uczuć w

nasz związek partnerski.

background image

AS: W bardzo wielu rodzicach tkwi pazerność na swoje dzieci, która

jest przejawem straszliwego egoizmu pod maską troski. Czasem wygląda

to tak, jakby ci ludzie chcieli zabrać swoje dzieci w podróż do

grobu. Dla wielu dorosłych relacja z dzieckiem bywa protezą ich

dorosłego, niespełnionego życia emocjonalnego. Taką relację

rodzicielską określa się jako relację symbiotyczną. W skrajnych

przypadkach może ona stać się dla dorosłego relacją zastępczą wobec

wszystkich innych typów relacji emocjonalnych, (np. z mężem, żoną

czy własnymi rodzicami). Relacja symbiotyczną w stosunku do dziecka

jest głębokim nadużyciem. Dziecko zaspokaja wtedy nasze neurotyczne

potrzeby, nie jest więc kochane, a używane. Gdyby nie było relacji

symbiotycznej, nie byłoby też takich zjawisk, jak anoreksja

dziecięca, bulimia, nerwica natręctw czy nerwica konwersyjna.

WE: Ile jest takich dorosłych dzieci, które mając po trzydzieści,

czterdzieści lat drepczą u boku swoich starych rodziców i wydaje im

się, że nadal są dziećmi. Dają się strofować, manipulować, tracą

własne życie.

AS: To straszny kanał dla dzieci, ale i dla rodziców. Bo oni zamiast

miłości, wzbudzają utajoną złość. A cała energia, jaką z takim

zacięciem inwestują w poskramianie swoich dzieci, kształtuje

uzależnionych nieudaczników. Gdyby odważyli się spojrzeć szczerze na

tę sytuację, dostrzegliby, że ta niewolnicza relacja rodzi masę

nieszczęść. Dlatego zawsze powtarzam rodzicom: „Jeżeli u progu

dorastania dostrzegasz, że nie możesz pogodzić się z rosnącą

autonomią swojego dziecka, to powinieneś zacząć pracować nad sobą.

Udaj się do terapeuty, ponieważ masz problemy. Ty, a nie twoje

dziecko”.

WE: Taka postawa idzie często w parze z zaniedbaniem własnego życia

przez rodzica, z ograniczaniem kontaktów z innymi dorosłymi ludźmi.

Rodzice, którzy nie mają swojego życia, żyją życiem dziecka. A wtedy

odejście dziecka z domu rzeczywiście jest katastrofą. Bo rodzicowi

jest już trudno dogonić własne życie. Niektórych ta perspektywa tak

czasami przeraża, że przywiązują do siebie dziecko, przedłużając

swoje rodzicielstwo, ile się da.

background image

AS: Tymczasem pozytywne rozwiązanie takiej sytuacji jest często

prostsze, niż sądzą. Na przykład w rodzinie, gdzie przez lata matka

żyje życiem córki, nie zauważając osamotnionego męża, wraz z

odejściem córki rodzi się szansa na uzdrowienie stosunków między

małżonkami. Trzeba tylko z tej szansy skorzystać. Ale często tacy

małżonkowie nie widzą, że mogliby sami dla siebie stanowić szansę.

Jeśli jednak uda się namówić ich na współpracę, często następuje

odrodzenie ich związku i wtedy, w jakiś naturalny sposób, puszczają

też wolno swoje dzieci.

- W czym wobec tego powinien przejawiać się szacunek dla rodziców,

skoro nie w dozgonnej zależności i dyspozycyjności?

WE: Stereotyp, niestety, jest taki: szanować to niczego nie wymagać,

oszczędzać, wykonywać wszelkie polecenia, potakiwać, nie sprzeciwiać

się. Mało kto dostrzega, że takie traktowanie ludzi nie ma w istocie

nic wspólnego z szacunkiem. Jest to lekceważenie, traktowanie

rodziców tak, jakby byli dziećmi. Dlatego ludziom, którzy mają

kłopoty w relacji z rodzicami, mówię zawsze: „Zacznijcie wreszcie od

swoich rodziców czegoś wymagać, traktujcie ich z szacunkiem. Mówcie

im prawdę, mówcie im o tym, co czujecie, co widzicie, co pamiętacie.

Niech oni się z tym skonfrontują, niech mają szansę coś z tym

zrobić”. Ale takie rady z wielkim trudem przebijają się do

świadomości uzależnionych dorosłych dzieci. Wielu z nich czuje

złość, rozczarowanie, wstyd wobec swoich rodziców, ale gra spektakl,

pod tytułem „szanuję swoich rodziców, więc im o niczym ważnym, co

mnie dotyczy, nie mówię”.

AS: Ale jak już niektórzy się na taką odwagę zdobędą, to uczciwa

szczerość potrafi być bardzo uzdrawiająca.

WE: Opór przed uczciwym postawieniem rodzicom trudnych,

przemilczanych dotąd pytań i przed wyrażeniem swoich uczuć wypływa z

lęku przed karą i odrzuceniem. Ale tam, gdzie jest lęk, nie ma mowy

o szacunku. Rodzice, którzy swoją pozycję opierają na wzbudzaniu w

background image

dziecku lęku, powinni zapytać siebie, czy chcą, by dzieci się ich

bały, czy żeby ich szanowały i kochały.

AS: To, o czym mówimy, przypomniało mi o pewnej mojej pacjentce,

której matka na starość popadła w alkoholizm. Ta pacjentka mieszkała

kilkaset kilometrów od domu rodziców, a mimo to ojciec bez przerwy

wzywał ją na pomoc. Potrafił dzwonić do swojej córki po dwadzieścia

razy dziennie, relacjonując, ile matka tego dnia wypiła albo że

właśnie pije itp. Córka niczym innym nie żyła, tylko problemami z

matką. Albo ciągle kursowała między dwoma miastami kompletnie

skatowana, albo interweniowała telefonicznie, dwojąc się i trojąc.

Aż w końcu powiedziałem jej właśnie coś takiego, że przecież ona

zupełnie nie szanuje swojego ojca. Bo po pierwsze, nie mówi mu

szczerze, że już dłużej nie ma siły funkcjonować w ten sposób, a po

drugie, nie traktuje go jak dorosłego faceta, który z pijaną matką

może sobie poradzić równie dobrze jak ona. A skoro jest na miejscu i

jest mężem tej kobiety, zdrowym, sprawnym mężczyzną, to nie ma

przeciwwskazań, żeby się nią zajął, zamiast wyręczać się mieszkającą

na drugim końcu Polski córką. I ona ze straszliwymi oporami, ale w

końcu mu to powiedziała. Oczywiście na początku był dramat, wyrzuty,

łzy. Ale na szczęście ta kobieta nie dała się zaszantażować. I

rezultat był taki, że jej ojciec w końcu zaopiekował się swoją żoną

i zaczął szukać sposobów poradzenia sobie z problemem jej

alkoholizmu na własną rękę. I pamiętam, że parę miesięcy później ta

pacjentka przyjechała do mnie rozpromieniona, mówiąc: „Wie pan co?

Ja nareszcie mam teraz ojca. Zawsze miałam jakiegoś potwora, który

się na mnie wieszał, którego się bałam, przed którym się kryłam. A

teraz mogę z nim poważnie porozmawiać”. I to było wspaniałe.

Szczerość naprawdę spowodowała w tej rodzinie przemianę.

WE: Kiedy dorosłe dzieci pracują nad sobą, to często mogą pomóc

również swoim rodzicom, jeśli rodzice podejmą to ogromne wyzwanie.

Niestety wielu woli się wtedy jeszcze bardziej usztywnić, zamiast

zrzucić z siebie raz na zawsze pancerz autorytaryzmu. Ale jeśli

podejmą to wyzwanie, to mają szansę, by w najgłębszym tego słowa

znaczeniu spotkać się ze swoimi dziećmi, a przy okazji pokonać wiele

własnych problemów.

background image

Rozdział 9

Zasada walizki

- Czasem trudno ustalić związek przyczynowy między naszym

zachowaniem, odnoszeniem się do partnera życiowego oraz innych ludzi

a cechami charakteru dziecka. Ale twierdzicie, że taki związek

istnieje, nawet jeśli nie jest oczywisty. Dlaczego nazwaliście go

zasadą walizki?

WE: Dziecko można porównać do walizki, którą pakujemy latami.

Wszystko, co się w niej znajduje, kiedyś musieliśmy tam włożyć.

Jeśli nasze dziecko postępuje wbrew temu, co mu wpajaliśmy, to

przyjrzyjmy się uczciwie, jaki dawaliśmy mu przykład. Tu z reguły

znajduje się odpowiedź na dręczące wielu rodziców pytanie: „Kto go

tego nauczył?”.

AS: Rodzice często stosują rozmaite strategie, żeby zanegować

istnienie zasady walizki. Stąd na przykład, jeśli dziecko przejawia

jakąś wstydliwą, niewygodną dla nich cechę, sugerują: „On to ma po

wujku Karolu” albo zwalają winę na partnera, mówiąc: „Ma to po

twojej matce”.

Lubimy tworzyć wyobrażenia, że to, co złe, pochodzi z zewnątrz. To

mit, który pozwala zrzucić odpowiedzialność za to, co sami

sknociliśmy, na jakichś „innych”. Kolejny mit pozwalający pozbyć się

rodzicielskiej odpowiedzialności za to, co nam się w naszym dziecku

nie podoba, opiera się na założeniu, że jako rodzice byliśmy

nieskazitelni, ale zadziałał pech. W dzieciństwie opiekunka upuściła

dziecko i dlatego nie chce się uczyć, albo spadło z huśtawki i

dlatego jest takie nieznośne. My nie mamy sobie nic do zarzucenia,

jesteśmy nieskazitelni. Ciekawe tylko, dlaczego większość rodziców

roszczących sobie prawo do nieskazitelności ma poważne problemy ze

swoimi dziećmi.

WE: Jeszcze inny mit chroniący rodziców od odpowiedzialności to mit

choroby: „Moje dziecko jest nieudane, bo jest chore”.

background image

AS: Niedawno miałem taką właśnie sytuację. Przyszli do mnie rodzice

zmartwieni tym, że ich syn kradnie, choć nie ma po temu żadnych

racjonalnych powodów, bo w domu niczego nie brakuje. I długo

przekonywali mnie, że syn robi to, bo jest chory. Z góry założyli,

że cierpi na kleptomanię, i nie mogli dopuścić do siebie myśli, że

oczywiście niechcący, ale to oni uruchomili w tym chłopcu mechanizm

skłaniający go do kradzieży. Łatwiej było im przyjąć do wiadomości,

że z ich dzieckiem coś jest nie w porządku z psychiatrycznego punktu

widzenia, bo to się przecież zdarza nawet w porządnych domach. Tak

jak grypa, nie wiadomo skąd.

WE: Istnieje też mit złego wpływu. „Ja tak się starałam, byłam taką

dobrą matką, ojciec też dawał z siebie wszystko, ale syn dał się

wciągnąć w złe towarzystwo”. Niestety jednak powstaje pytanie, co

takiego działo się w domu, że dziecko dało się wciągnąć w złe

towarzystwo. Bo samo z siebie to się nie wzięło.

AS: Zasada walizki przypomina więc program komputerowy. Uruchamia

się w nim tylko to, co wcześniej zostało wpisane. Nie wszystko musi

zadziałać, ale to, co zadziała, na pewno ktoś wcześniej

zaprogramował. Za kształt programu odpowiedzialni są w stu

procentach programiści. Wszystko, co nasze dziecko reprezentuje,

jest naszym więc udziałem. Jeśli uważamy, że nasz potomek nie jest

udanym dziełem, tym bardziej nie powinniśmy wieszać na nim psów, bo

cierpi za nie swoje grzechy.

- Nigdy nie ma skutku bez przyczyny?

WE: Nigdy. Czasem tylko nie rozumiemy przyczyny, nie potrafimy jej

dostrzec albo nie chcemy jej przeciwdziałać. Ale pamiętajmy, że

nieuchronnie nadejdzie moment, gdy niczego już nie będziemy mogli do

tej walizki włożyć ani wyjąć z niej tego, co zostało kiedyś do niej

nieprzytomnie włożone. Mam na myśli okres dojrzewania, kiedy dziecko

staje się nastolatkiem. Wtedy, jak to określamy w slangu terapeutów,

dziecko zaczyna rodzicom „wypłacać”. Jeśli nawkładaliśmy do walizki

byle co i byle jak, to okres dojrzewania dziecka będzie dla

wszystkich gehenną. Wielu rodziców nie rozumie wtedy, skąd wzięło

background image

się w ich dziecku tyle agresji, pretensji, buntu i co się z nim

dzieje?

- A co się dzieje?

WE: Ujawnia się to, czego naprawdę je nauczyliśmy.

- Ale jak to możliwe, że wpajamy dzieciom coś, czego wcale nie

chcemy im przekazywać?

WE: Stan umysłu dziecka odzwierciedla podświadomość rodziców. Im

mniej świadomi siebie są dorośli, tym bardziej ich dziecko będzie

zachowywać się w sposób dla nich niezrozumiały. Inaczej mówiąc,

dziecko zawsze odzwierciedla to, czego rodzice się w sobie obawiają,

o czym wolą nie wiedzieć, czego wolą nie czuć. Nieświadomie i

odruchowo uczymy dziecko tego, czego sami u siebie nie lubimy i do

czego sami przed sobą wolimy się nie przyznawać?

AS: Można to tak streścić.

- Ale jak to się odbywa w praktyce?

AS: Jeśli w rodzinie istnieje np. wysoki poziom lęku, a tym samym

małe poczucie bezpieczeństwa, ale rodzice nie przyznają się do tych

uczuć nawet przed sobą, to z dużym prawdopodobieństwem wychowają

strachliwe, zalęknione dziecko, nawet jeśli sami będą zachowywać się

agresywnie.

- Mógłbyś to wyjaśnić na jakimś przykładzie?

AS: Proszę bardzo. Kiedyś przyszła do mnie kobieta z takim właśnie

zahukanym dzieckiem i oświadczyła: „Proszę pana, ja i mąż jesteśmy

zaradnymi ludźmi, nikogo się nie boimy, doszliśmy do czegoś w życiu,

jesteśmy przebojowi. A nasz syn zachowuje się tak, jakby nie był

naszym synem. Jest zalękniony, bojaźliwy. Do szkoły pójdzie, nie

odezwie się, w sklepie wcisną mu byle co, a on nie zaprotestuje.

Wychowaliśmy niedołęgę i nie rozumiemy, jak to się stało?”.

background image

- Pomogłeś znaleźć im wytłumaczenie?

AS: Tak. Kiedy zacząłem pracować z tą rodziną i przyjrzałem się jej

bliżej, okazało się, że matka tego chłopca pochodzi z bardzo

biednego, patologicznego środowiska. W dzieciństwie z głodu

wielokrotnie kradła różne rzeczy w wiejskim sklepie. Najczęściej

śledzie, bo stały w beczce blisko drzwi i łatwo było po nie sięgnąć.

Parę razy przyłapano ją na kradzieży, więc potem jak tylko zbliżała

się do sklepu, sprzedawczyni krzyczała: „Ty tu nie masz wstępu!”. I

okazało się, że po latach ta kobieta, mimo że w uczciwy sposób

osiągnęła wysoki status materialny, nadal czuła się oszustką, którą

można obrazić i wyrzucić za drzwi. Za każdym razem, kiedy wchodziła

do sklepu czy urzędu, odruchowo bała się, że znów usłyszy: „Ty tu

nie masz wstępu!”. I chociaż za wszelką cenę starała się wyprzeć ze

świadomości przykre zdarzenia sprzed lat, one z niej emanowały. I

właśnie tym lękiem, poczuciem niskiej wartości i wstydem przez lata

nasiąkał jej syn.

- Nieświadomy przekaz może mieć aż taką siłę oddziaływania? Trudno w

to uwierzyć, trudno to sobie nawet wyobrazić...

WE: Niestety, tak jest. Któregoś dnia pewien ojciec zauważył, że

jego syn z wielkim zaangażowaniem wypisuje coś na marginesach

książek. Myślał, że to notatki, przemyślenia, ale gdy w końcu

sprawdził, co syn tak pilnie notuje, okazało się, że to same

obscenia i ociekające seksem wulgaryzmy. Natychmiast przybiegł do

mojej żony, która była szkolną wychowawczynią syna, z pretensjami

pod tytułem, czego uczą w tej szkole. A gdy żona zaczęła mu

tłumaczyć, że chłopak dorasta i przechodzi jakąś hormonalną burzę,

która najwyraźniej nie znajduje innego ujścia, wykrzyczał oburzony:

„Jaka burza hormonalna?! Jakie potrzeby seksualne?! Proszę pani, u

nas w domu o seksie nawet się nie wspomina!”. Na co moja żona

odpowiedziała mu: „No właśnie. Skoro państwo nie poświęcacie tej

ważnej sferze życia najmniejszej uwagi, syn robi to za was. Wasza

wyparta seksualność doszła do głosu w waszym dziecku”.

background image

- Myślisz, że twoja żona miała rację?

WE: Jestem pewien, że trafnie oceniła sytuację. Wśród przykrych

niespodzianek, które po czasie znajdujemy w walizce z napisem

„dziecko”, najwięcej jest tego, czego się wypieramy i z czym boimy

się skonfrontować.

- Wydaje mi się, że wiele niemiłych niespodzianek bierze się też z

wzajemnego niezrozumienia intencji, z tego, że rodzice i dzieci w

tej samej sytuacji często widzą coś zupełnie innego. I ta

rozbieżność utrwala się przez lata.

AS: To prawda. Choć jedno drugiego nie wyklucza. Czasem dobre

intencje rodziców są nieczytelne dla dzieci właśnie dlatego, że

zaciemniają je komunikaty płynące z nieświadomości. Spróbuję to

wytłumaczyć na konkretnej sytuacji. Kiedyś przyszli do mnie rodzice

zaniepokojeni tym, co dzieje się z ich córką. Dziewczyna nagle z

dobrej i miłej uczennicy zmieniła się w wulgarną, zaczepną i

agresywną nastolatkę. Łamała z premedytacją wszelkie tabu, przy czym

na jej ataki uskarżał się głównie ojciec. Wyznał mi, że zachowanie

córki szczególnie go rani, bo zawsze starał się być wobec niej

delikatny. Do tego stopnia, że z obawy, by jakoś jej nie urazić,

trzymał się od niej na dystans. To mnie zastanowiło.

Poprosiłem o rozmowę ze zbuntowaną córką. I okazało się, że jej

wersja wygląda zupełnie inaczej. Dziewczyna opowiadała głównie o

tym, że ojciec nigdy jej nie zauważał, że zawsze był wobec niej

obojętny. Ich relacja była podręcznikowym przykładem wieloletniego

niezrozumienia.

- Czy można rozwiązać taki narosły przez lata konflikt?

AS: W tym konkretnym przypadku to się udało. Zaaranżowałem spotkanie

ojca i córki w mojej obecności. Najpierw poprosiłem ojca, żeby

opowiedział mi swoją wersję zdarzeń. Córka słuchała, a ojciec mówił:

„Wie pan, gdy mi się urodziła dziewczynka, to szalałem z radości, bo

bardzo chciałem mieć córkę. Ale wkrótce poczułem, że to nie taka

prosta sprawa. Żona mnie strofowała, że źle ją trzymam, że jestem

background image

nie dość delikatny itp. Jak córka zaczęła dorastać, to już w ogóle

nie miałem śmiałości do niej podejść. Chciałem mieć z nią dobry,

serdeczny kontakt, ale nie wiedziałem, jak to się robi, bo w moim

domu nie było za dużo serdeczności. Nie wiem czemu, ale zawsze bałem

się kobiet, odczuwałem wobec nich skrępowanie. Nie wiedziałem więc,

jak mam we właściwy sposób okazać córce miłość”.

Pamiętam, że słuchałem tego faceta i nagle kątem oka spostrzegłem,

że dziewczynie lecą łzy. Po jakimś czasie, ciągle płacząc, przerwała

mu i powiedziała: „Tato, ja też nigdy nie wiedziałam, jak ci

powiedzieć, że cię kocham. Jak przychodziłam do ciebie na kolana, to

się odsuwałeś albo udawałeś, że masz coś ważniejszego do roboty.

Wiesz, jakie to było dla mnie przykre?”. W końcu oboje wybuchnęli

płaczem i zaczęli sobie wyjaśniać trwające latami nieporozumienia. I

wiem, że ta rozmowa była dla nich przełomem.

- Rozmowa jest dobra na wszystko?

AS: O ile jest szczera, uczciwa i uważna, to wiele może uzdrowić. I

to jest mój postulat do rodziców: Pamiętajcie, ktoś musi być

mądrzejszy, ktoś musi zainicjować taki kontakt. Nastolatek tego nie

zrobi, bo nie wpadnie na pomysł, żeby poważnie porozmawiać z

rodzicami. Raczej będzie się wściekał i buntował albo dusił złość w

sobie.

WE: Kiedyś uczestniczyłem w grupie terapeutycznej dla dzieci i

rodziców. To, co tam widziałem, świetnie pokazywało, jak wiele może

zmienić dobra, otwarta rozmowa. Wszyscy uczestnicy tej grupy

siedzieli w jednym kręgu. Kiedy rodzice mieli problem, terapeuta

zapraszał ich na środek. Jeśli ten problem w jakiś sposób dotyczył

dzieci, to zapraszał na środek także dzieci, ale w charakterze

ekspertów. Wyglądało to tak, że rodzic mówił na przykład: „Nie

rozumiem, dlaczego moja córka w określonych sytuacjach staje się

krnąbrna i złośliwa”. Wtedy terapeuta zwracał się do „ekspertów” z

pytaniem: „Czy ktoś z was potrafi to wyjaśnić?”. I dzieciaki

tłumaczyły swoim ojcom i matkom, jak odbierają ich zachowania i

jakie one wywołują w nich emocje. Potem sytuacja się zmieniała.

Dzieci pracowały na środku nad swoimi problemami, a rodzice stawali

background image

się ekspertami. Zasadą wymiany zdań była równość, otwartość i

szacunek. Efektów naprawdę można było pogratulować.

AS: Gdyby jedno z wielu tradycyjnych, sztywnych zebrań odbywających

się w polskich szkołach przekształcono w spotkanie, na którym dzieci

i rodzice zostaliby zachęceni do otwartej, przyjaznej komunikacji,

byłby to milowy krok na drodze do budowania prawdziwego kontaktu

między rodzicami i dziećmi.

WE: Tylko że takie spotkanie musiałby poprowadzić dobry terapeuta.

AS: Początkowo tak, ale szybko dałoby się do tego przygotować

pedagogów. Nie święci garnki lepią.

- To może zapoczątkujecie w szkołach ruch inicjujący taki typ

spotkań?

AS: Bardzo proszę. Gdyby jakaś szkoła zaprosiła mnie do siebie w

takim celu, to poszedłbym z radością. Zresztą już kiedyś uczyłem

nauczycieli porozumiewania się z klasą, stawiania problemów,

rozwiązywania ich, zbierania pomysłów, partnerskiej dyskusji. I

wszędzie, gdzie zaczęto stosować te zasady, z reguły zmniejszała się

liczba problemów wychowawczych.

- Na czym polegają różnice między tradycyjnym podejściem a tym, co

proponujesz?

AS: Weźmy np. często spotykaną w szkołach sytuację — ktoś kogoś

uderzył. Jeśli wychowawca podejdzie do rozwiązania tego problemu w

sposób dojrzały, to nie da uczniowi automatycznie nagany, tylko

usiądzie z całą klasą i powie: „Mamy problem, nie wyjdziemy stąd,

dopóki go nie rozwiążemy. Jakie macie propozycje?”.

Takie podejście z reguły sprawia, że problem zostaje rozwiązany. Nie

odgórnie, przez jakąś „siłę wyższą”, ale w porozumieniu z dziećmi, w

odwołaniu do ich poczucia odpowiedzialności, a nie tylko strachu

przed represjami. W ten sposób można uzyskać więcej niż przez

automatyczne wymierzenie kary.

background image

WE: Tak można postępować z dziećmi, które osiągnęły już pewien wiek

i dojrzałość.

AS: A ja jestem pewien, że nawet z bardzo małymi dziećmi można i

warto tak rozmawiać. Kiedyś pracowałem w ten sposób z grupą

ośmiolatków. Oczywiście, chwilami wyglądało to zabawnie, ale

chwilami bardzo rzeczowo i poważnie. Chodziło o to, że pewien

chłopiec z tej grupy dokuczał innym. Tak bardzo, iż w końcu rodzice

zażądali relegowania go do innej szkoły. Wtedy właśnie zwołałem

zebranie ośmiolatków i powiedziałem im: „Mamy problem. Kuba sprawia

nam wszystkim kłopoty. Dorośli chcą go wyrzucić ze szkoły. Ale może

nie jest to jedyne rozwiązanie, może razem znajdziemy lepsze?”. I

poprosiłem dzieci, by przedstawiły mi swoje pomysły. Pierwszy

brzmiał: „Trzeba uciąć Kubie łeb”, więc naturalnie cała klasa w

śmiech. Ale ja spokojnie wziąłem kredę, zapytałem autora pomysłu o

imię i zapisałem na tablicy: „Pomysł Maćka — uciąć Kubie łeb”.

Jeszcze nie skończyłem pisać, gdy tenże Maciek mówi do mnie: „Niech

pan tego nie zapisuje, przecież ja żartowałem”. A ja mu na to: „No

wiesz, ja nie pytałem o żarty, tylko o pomysł, co zrobić z

problemem, który chcemy tu wszyscy rozwiązać. Jak masz taki pomysł,

żeby uciąć łeb Kubie, to w porządku, rozważymy go”.

Z tą wymianą zdań głupie żarty się skończyły, a zaczęły pojawiać się

całkiem sensowne propozycje. Np. trzech chłopaków zaproponowało, że

będą chodzić za Kubą i jak tylko zacznie robić coś głupiego, to go

powstrzymają. Dyskutowaliśmy więc z dziećmi nad plusami i minusami

m.in. takiego rozwiązania, które notabene stosuje się w leczeniu

alkoholików. Ale najciekawsze było to, że w pewnym momencie wstał

Kuba i powiedział, że sam potrafi się upilnować. Zapytałem go: „No

dobra, to co proponujesz?”. A on na to: „Żeby skończyć zebranie, iść

do domu i zobaczyć za tydzień, czy się poprawiłem”. I coś takiego

się stało, że chłopak rzeczywiście się poprawił. Wtedy i

wielokrotnie później przekonywałem się, że ten styl współpracy z

dziećmi się sprawdza. Dzieci uwielbiają rozwiązywanie problemów w

atmosferze powagi, ale i zabawy. Czują, że są traktowane serio, a

jednocześnie mogą dać wyraz swojej fantazji, poczuciu humoru.

background image

WE: Kolejny nasz postulat kierowany do rodziców powinien zatem

brzmieć: Słuchajcie tego, co wasze dzieci mają wam do powiedzenia,

zwłaszcza gdy dochodzi do trudnych sytuacji.

- Wierzycie, że z dzieckiem można porozmawiać jak z dorosłym również

o tym, „dlaczego nam się nie układa”?

AS: Nie tyle można, ile trzeba. Inaczej w rodzinie nie będzie żadnej

więzi. Albo więź będzie pozorna i wymuszona, co z czasem doprowadzi

do coraz bardziej kuriozalnych i uciążliwych zachowań po obu

stronach. Znam rodzinę, która z powodu kłopotów wychowawczych

wynajęła detektywa do śledzenia córki, żeby dowieść jej w ten

sposób, że wbrew temu, co twierdzi, schodzi na złą drogę. Tylko czy

najistotniejsze w takiej sytuacji jest dowodzenie faktów?

WE: Słuchając tego, przypomniałem sobie spotkanie z pewną

psychoterapeutką z Nowej Zelandii, która opowiedziała mi, jak oni

radzą sobie z konfliktami na linii rodzice-dzieci. W ich metodzie

ważne jest to, że wśród tubylców kobiety wciąż bardzo wcześnie, bo

gdzieś około szesnastego roku życia, wychodzą za mąż i rodzą dzieci.

Zostają więc babciami po trzydziestce, a prababciami po

pięćdziesiątce. Psychoterapeuci mają zatem do dyspozycji kilka

pokoleń i wykorzystują to w terapii rodzinnej. Kiedy przychodzą do

nich rodzice ze sprawiającymi kłopot nastolatkami, terapeuci

czekają, aż zbierze się kilka takich przypadków, i tworzą z nich

kilkunastoosobową grupę. Rodziców sadzają w jednym pokoju, dzieci w

drugim, oddzielonym od pierwszego weneckim lustrem. Rodzice pracują

z terapeutami nad własnym dzieciństwem i swoimi problemami. A

dzieci, za wiedzą rodziców, obserwują to. Okazuje się, że z reguły

bardzo przeżywają problemy swoich ojców i matek. Płaczą nad nimi za

lustrzaną szybą, współczują im, zaczynają rozumieć ich reakcje,

intencje. Czasem widzą w swoich rodzicach samych siebie i swoje

problemy.

Ale to nie koniec. Żeby pomóc rodzicom, terapeuci zapraszają potem

dziadków tych dzieci i sytuacja się powtarza. Tyle że za szybą

siedzą dzieci dziadków, czyli obecni rodzice. Ta metoda rodzi

tolerancję i zrozumienie między pokoleniami i konsoliduje rodziny.

background image

Wychowanie dziecka może być więc okazją do remanentu we własnej

walizce.

WE: Powinno być. Jak już mówiliśmy, zasada jest taka, że im bardziej

rodzice są świadomi siebie i własnych uwarunkowań, tyn lepiej

potrafią się komunikować ze swoimi dziećmi. Najlepszą radą dla

rodziców jest więc rozwijanie świadomości samych siebie. Dlatego

doświadczeni terapeuci kierują rodziców, którzy mają kłopoty

wychowawcze z dziećmi, na ich własną terapię.

AS: Jakimś krokiem we właściwym kierunku jest też lektura książek,

takich jak ta, i uczciwe przyjrzenie się swoim relacjom w rodzinie.

WE: Ale przeczytanie tej książki czy tysiąca innych niewiele da,

jeśli nie pójdzie za tym jakaś zmiana. Dlatego rodziców, których

coś, o czym tu mówiliśmy, poruszyło, zachęcam, by poszli dalej, by

swoje kompetencje rodzicielskie rozwijali poprzez pracę nad sobą.

- Co mogliby zrobić ci, którzy chcieliby z twojej rady skorzystać?

WE: Na pewno pomocny jest udział w warsztatach terapeutycznych i

treningach, gdzie można konfrontować się z własnymi doświadczeniami

oraz doświadczeniem i opinią innych. Chciałbym bardzo wyraźnie

podkreślić, że tego typu propozycje nie są skierowane do ludzi

chorych, ale do ludzi poszukujących. Do tych, którzy chcą wiedzieć

więcej i żyć sensowniej, a przy okazji mniej własnych ograniczeń i

problemów przekazywać swoim dzieciom.

AS: Jeśli chcemy się rozwijać, wystrzegajmy się udawania, że

jesteśmy nieomylni, idealni, nieskazitelni. Bo nikt z nas nie jest

ideałem. A udawanie ideału wyklucza rozwój, a poza wszystkim jest

żałosne.

WE: Oczywiście, dążenie do ideału jest zaletą. Ale przekonanie, że

jest się ideałem, prowadzi najczęściej do utraty kontaktu z

rzeczywistością, a w konsekwencji do wielu nieszczęść. Zamiast

udawać idealnych i nieomylnych, pokażmy naszym dzieciom, że jesteśmy

background image

ludźmi, którzy poszukują, pracują nad sobą, próbują się zmieniać na

lepsze, dostrzegają swoje własne wady i coś z tym robią. Jako

rodzice mamy prawo być po ludzku bezradni i omylni. I to jest w

porządku, o ile tylko potrafimy przyznawać się do błędów i wymawiać

słowo „przepraszam”.

- Z tego, co powiedzieliście w tym rozdziale, wynika, że nawet jeśli

będziemy wychowywać dziecko bardzo uważnie, to i tak czekają nas

niespodzianki.

WE: Biorąc się za pakowanie walizki z napisem „dziecko”, musimy

przyjąć do wiadomości, że nie jesteśmy w stanie skontrolować

wszystkiego, co do tej walizki wkładamy. Twierdzenie, że jest

inaczej, byłoby stawianiem sobie nierealistycznych wymagań. Ważne

jest jednak, abyśmy nie uchylali się od odpowiedzialności za rzeczy,

które w tej walizce nam się nie podobają. Bo wtedy ostatecznie

tracimy szansę, by to, co szkodliwe, z niej usunąć.

AS: Można powiedzieć, że pakowanie walizki odbywa się

niejednokrotnie w ciemnym pokoju. Ale trzymanie się zasad, o których

tu mówiliśmy, na pewno zwiększa prawdopodobieństwo, że znajdzie się

w niej więcej wartościowych rzeczy niż śmieci.

background image

Wojciech Eichelberger i Andrzej Samson

- to pionierzy polskiej psychoterapii. Obaj pracują w tym zawodzie

już od ponad 30 lat. Ukończyli ten sam Uniwersytet Warszawski

(Andrzej uczestniczył w pracy magisterskiej Wojtka, jako jedna z

badanych przez niego osób). Mieli też wspólnego mistrza — Kazimierza

Jankowskiego, jednego z największych autorytetów polskiej

psychiatrii i psychoterapii lat 70-tych. Współtworzyli z nim

pierwsze ośrodki psychoterapeutyczne w Polsce. Ich drogi zawsze się

przeplatały. Dziś spotykają się najczęściej na konferencjach

naukowych i wykładach. Wojtek współpracuje z Laboratorium

Psychoedukacji, Andrzej prowadzi prywatną praktykę oraz szkolenia

dla ludzi profesjonalnie zajmujących się wychowywaniem dzieci. Obaj

są ojcami. Wojtek ma dwóch synów, Andrzej córkę. Choć każdy z nich

wydał już wiele książek, DOBRA MIŁOŚĆ, czyli co robić by nasze

dzieci miały udane życie to pierwsza, którą napisali wspólnie.

Anna Sosnowska

- dziennikarka i romanistka. Pracowała m.in. w „Tygodniku

Powszechnym”, Radiu Wolna Europa, redakcji Filmów Dokumentalnych TVP

SA oraz magazynie Twój STYL.

Ostatnio pisze dla miesięcznika „Marie Claire”. Niedawno ukończyła

roczny Program Edukacji Psychologicznej w zakresie psychoterapii i

pomocy psychologicznej w Krakowskim Instytucie Terapii Gestalt.

Marzy, by jeszcze kiedyś studiować psychologię oraz być rodzicem

szczęśliwych dzieci.


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Co robić by dzieci nas słuchały, wychowanie
Co robic by zdrowym byc
Co robić przy zwiększonej radioaktywności vismaya maitreya pl
Co robić gdy ktoś zachoruje
Co robić
dodatki, wazny egzamin - co robic, 1
co robić w wolnym czasie
Czas pracy bądź jazdy przekroczony co robić
CO ROBIĆ NA ZBIÓRKACH ZASTĘPU
WYPADEK CO ROBIĆ
co robić gdy pojawia sie komunikat niezgodności
CO ROBIĆ NA ZBIÓRKACH ZASTĘPU
Co robić i czego nie robić przy zmianie pracy, Szukam pracy, Szukanie pracy
Co robić kiedy w naszej rodzinie mamy osobę uzależnioną od alkoholu, Alkoholizm, Koalkoholzim - wspó

więcej podobnych podstron