Stefan Żeromski Wierna rzeka

background image

WejdŸ na stronê

http://wolnelektury.pl/

i zobacz, jak wiele mo¿liwoœci daje interaktywna wersja szkolnej biblioteki

internetowej Wolne Lektury.

Ten utwór nie jest chroniony prawem autorskim i znajduje siê w domenie publicznej, co oznacza, ¿e mo¿esz go
swobodnie wykorzystywaæ, publikowaæ i rozpowszechniaæ.

Stefan ¯eromski

Wierna rzeka

Klechda domowa

I

Ocknê³o siê znów zimno targaj¹ce wnêtrznoœci – i cierpienie, co raz wraz jak toporem

rozr¹bywa³o g³owê. W prawem biodrze ból szarpa³ siê nieustannie, niby hak wêdy ¿elaznej,
wyrywany na zewn¹trz. Co chwila ogieñ niepojêty, nieznany zdrowemu cia³u, lata³ po
plecach, a ciemnoœæ pe³na wielobarwnych iskier oœlepia³a oczy. Ranny zawin¹³ siê i zatuli³
w pó³ko¿uszek, który jeszcze za dnia zdar³ by³ z so³data ubitego w zaroœlach na brzegu rzeki.
Nagie nogi i skrwawione biodra wpycha³ g³êbiej w stos trupów, szukaj¹c tych dwu cia³, które
ciep³em brocz¹cych ran rozgrzewa³y go w ci¹gu nocy, a wyciem i jêkiem budzi³y ze snu
œmierci do ³aski ¿ycia. Lecz tamci dwaj ucichli, ostygli i stali siê równie ohydni, jak zagon
skrwawionem okryty œcierniem. Rêce i nogi, poszukuj¹ce ciep³a jeszcze ¿yj¹cych, trafia³y wci¹¿
na obmok³e i œliskie zw³oki.

PodŸwign¹³ g³owê.
Zobaczy³ zmys³em wzroku dokonanie, które by³ prze¿y³ – spostrzeg³ to dzie³o nowe, które

w duchu przecierpia³. Le¿eli w kilkuset, tworz¹c w zmierzchu rannym bia³¹ górê – podobijani,
gdy padli z ran, na rozkaz wodza nieprzyjació³, rodaka i niedawnego spiskowca – obdarci przez
wojsko ze szmat do ostatniego ga³gana – roztrzêsieni na bagnetach – po dziesiêæ razy do ziemi
przybici sztychem oficerskiej szpady, pchniêtej na wskróœ – z g³owami rozwalonymi kul¹ z lufy
przystawionej do czo³a – porozgniatani przez pêdz¹ce ko³a armat Czengierego.

Zrudzia³ daleko przypiaskowy grunt od krwi, co do ostatniej kropli z tych zw³ok wyciek³a.

Zmiêk³y grudy twardej oraniny. Roztaja³ œnieg. Wleczeni w to miejsce ze wszech stron za nogi
zamietli do czysta w³osami szerok¹ niwê. Ugrabili j¹ kostniej¹cymi palcami. Naszeptali w zagony
ostatnich s³ów i pok¹sali je w ostatnim szlochu.

Oniemia³o i zacich³o ma³ogoskie pole. Ostatni ¿ywy ¿o³nierz patrza³ w nie przez mg³ê

pó³œmierci przy brzasku cichego poranka.

Zda³o mu siê – dopiero co sta³y w tym miejscu konie… Jeszcze dudni ziemia, gdy ze

œmiertelnym krzykiem pêdz¹ we trzystu towarzyszy na zdrajcê! Gdzie¿ Ÿrebiec? Gdzie pa³asz?
Gdzie pod stop¹ ¿elazne strzemiê, ostatni towarzysz?

Nie s³ychaæ ju¿ ³oskotu granatów Dobrowolskiego, zasypuj¹cych dolinê. Znik³y flankiery

kozactwa i dragonów, co przez cztery z gór¹ godziny miota³y tyralierski ogieñ. Sk¹d wybucha³y

Szkolna biblioteka internetowa Wolne Lektury tworzona jest dziêki pracy Wolontariuszy oraz wsparciu Ministerstwa
Kultury i Dziedzictwa Narodowego, Fundacji Rozwoju Spo³eczeñstwa Informacyjnego i Fundacji Kronenberga przy Citi
Handlowy. Reprodukcja cyfrowa wykonana przez Bibliotekê Narodow¹ z egzemplarza pochodz¹cego ze zbiorów BN.

Sk³ad automatyczny tekstu zrealizowa³ Marek Ryæko przy u¿yciu systemu X E TEX i fontu Antykwa Pó³tawskiego.

Stefan ¯eromski, Wierna rzeka

1

background image

kêpy i k³êby dymów a b³yska³ ogieñ, wzgórze strome od po³udnia szarzeje w ciszy. W zachodniej
stronie bia³a smuga cmentarnego muru, gniazdo Jeziorañszczyków, jazdy, armatek… A tam,
poœrodku, gdzie sta³a piechota – nie ma nic! Z dubeltówkami, bij¹cymi na sto kroków – u nogi
– stali pod ogniem rotowym nieprzyjaciela, co w nich celowa³, jak do tarczy, z karabinów,
nios¹cych na tysi¹c piêæset metrów. Czekali cierpliwie z wytrwa³oœci¹ Greków – przyjdŸ i weŸ!
– a¿ wróg siê zbli¿y na strza³, a¿ padnie rozkaz – do ataku. Le¿eli teraz zwaleni na jeden stos.
W odleg³oœci k³êbi³y siê i wa³êsa³y nad nizin¹ dymy miasteczka, do przyciesi spalonego przez
wojsko. Raz wraz szeroki p³omieñ jak skinienie chor¹gwi nieub³agania podrywa³ siê ze zgliszcz,
popielisk i dymów – migotliwym blaskiem naigrawa³ w mrokach œmierci i postrzêpionym
jêzykiem mówi³ ku czarnemu niebu. Wtedy rozdzieraj¹cy krzyk ludzki, spomiêdzy czarnych
piecowisk wybuchaj¹cy, dosiêga³ uszu rannego – obojêtny ju¿ dla serca i niezdolny podŸwign¹æ
ramienia. Podobnie jak nad zgliszczami ogieñ zrywa³y siê w cz³owieku czucia, lecz jak on
w czarnym dymie œlepych cierpieñ gas³y.

Puœci³ siê drobny deszcz ze œniegiem. Zawia³a z lasu nad £oœn¹ mokra mg³a. Przeci¹gnê³y

tumany po nagich i stromych wzgórzach, wlok³y siê po nadrzeczu i przez pole. Zwil¿y³y twarz,
jakoby mokra chusta. W tej mgle rannej dawa³ siê widzieæ w³ochaty od œwierków, ciemny las.
Z jednolitego zastêpu drzew ci¹gn¹³ na nagie pole jak gdyby ciep³y podmuch – ³askawy poszum
ga³êzi. Chwia³y siê powolnym ruchem d³ugie, powyci¹gane sp³awy, nisko rozpostarte, obmok³e
wiechy, wo³aj¹c g³uchym g³osem, ¿eby tamtêdy uciekaæ.

Ludzi ¿ywych nie by³o. Nikogo – nigdzie. W pobli¿u le¿a³ zabity cz³owiek, który mia³ na

nogach brudne zgrzebne spodnie. Przekrêciwszy siê przez zagon, ranny pocz¹³ zdzieraæ zeñ tê
odzie¿ i co tchu wci¹gn¹³ j¹ na swe nagie, dygoc¹ce nogi. Szuka³ oczyma na trupach butów,
lecz ani jeden ich nie mia³. Wszystkie zzuto i zrabowano. Nagle we wschodniej stronie, od
Bolmina, rozleg³ siê ³oskot armatniego strza³u. Po nim drugi… trzeci… Ten dŸwiêk obudzi³
¿ycie. Coœ w ca³ym jestestwie drgnê³o i ruszy³o si³y. Bitwa! Do broni! Do szeregu! Pocz¹³
w tamt¹ stronê czo³gaæ siê na czworakach, bruzd¹, co tchu! Lecz ju¿ po kilkunastu poruszeniach
zapad³ na nowo, g³ow¹ miêdzy skiby. Prawa noga wlok³a siê bezw³adnie. W biodrze rwa³ ból.
Zmacawszy to miejsce, inwalida trafi³ du¿ym palcem rêki na g³êbok¹ opuchniêt¹ dziurê, z której
sk¹po, lecz wci¹¿ krew siê s¹czy³a. Na lewe oko nie widzia³. Wyczuwa³ palcami w miejscu
brwi, powieki, ga³ki ocznej i policzkowej koœci wypuk³¹ bulwê, w której ogieñ wci¹¿ drga³,
sypi¹c wielobarwne iskry. Nie by³o ju¿ oka, lecz dziwne i rozœmieszaj¹ce zjawisko wielkiej
naroœli. G³owa zr¹bana szablami w bitwie wys¹czy³a we w³osy du¿o krwi, która zastyg³a
w zlepienia, w sople i utworzy³a na czaszce istn¹ czerwon¹ czapkê. W piersiach, miêdzy ¿ebrami,
w ramionach narywa³y rany od wielokrotnych pchniêæ bagnetu. Ale mocniejsze ni¿ wszelki ból
by³o zimno. ¯elazn¹ garœci¹ chwyta³o za skrwawione w³osy, zapuszcza³o w koœci i miêdzy ¿ebra
szpony, potrz¹saj¹c zr¹bane pó³zw³oki dreszczem bez pardonu. Ono to gna³o naprzód. Powlók³
siê znowu na ba³yku. Raz na dwu rêkach i lewym kolanie, drugi raz na stopie i d³oniach,
gdy bezw³adnie ci¹gnê³a siê prawa noga – czyni¹c z ca³ej figury obraz wielkiej œmiesznoœci
istotnego nieszczêœcia. Tak dowlók³ siê do pierwszych drzew lasu. Chwia³y siê w zimowym
deszczu i we mgle œwierkowe ga³êzie. Spada³ z nich na ziemiê niemowny szum. Ani w nim nie
by³o ¿a³oœci, ani wspó³czucia, ani mi³osierdzia, ani pogardy. D³ugo sp³ywa³ ten zimny szum na
serce pó³umar³e.

Samotnik dŸwign¹³ siê na rêkach i, obj¹wszy pieñ pierwszego w lesie drzewa, stan¹³ na

nogach. Nas³uchiwa³ odg³osów bitwy. Nic nie przerywa³o ciszy. Patrza³ na pobojowisko. Nie
¿a³owa³ ani tych, co w czarnym polu le¿eli, ani siebie, ani dzie³a. Jedyne czucie osiad³o w jego
piersiach, jedyna myœl pod skrwawionymi w³osami: biæ siê. Patrza³ by³, jak ¿o³nierze mordowali
rannych ¿o³nierzy, jak pó³¿ywych odzierali ze szmat… Nie by³o czym zagasiæ ¿ycia, które siê
zmieni³o w hañbê i œmiesznoœæ. Po¿a³owa³ legowiska miêdzy trupami. Pocz¹³ siê prosiæ o œmieræ.
Pad³ na rêce i twarz. Duszê ogarn¹³ mrok…

D³ugo trwa³o bezczucie, bo gdy siê obudzi³, s³oñce by³o wysoko. Z pola dochodzi³ gwar.

Uniós³szy g³owy, zobaczy³ ludzi. Ci¹gnêli zw³oki kêdyœ popod górê. Ktoœ ludziom tym wydawa³
rozkazy. Ranny poczu³ w sobie przeraŸliw¹ trwogê, ¿e go ¿ywcem zakopi¹. Pocz¹³ uciekaæ.
Czo³ga³ siê zaroœlami œwierczyny, wskroœ œniegów na po³y roztaja³ych, po oœlizg³ych ig³ach
sosnowych. Zdrêtwia³e nogi rozgrzewa³y siê od tego ruchu, od pe³zania na kolanie i rêkach.
Œni³o siê w rozbitej g³owie, ¿e las zbiega, zakrywa zielonymi we³niakami, ¿e przed z³ymi oczyma

Stefan ¯eromski, Wierna rzeka

2

background image

zas³ania w³ochatym rañtuchem – ¿e ktoœ niewidzialny a przecie oczywisty chy¿o-chy¿o pokazuje
dr¿¹c¹ rêk¹ tajne dró¿ki miêdzy pniakami, wydeptane przez kwiczo³y, szlaki przetarte stopkami
i ogonami lisów. Kêdyœ, daleko w lesie na tej swojej zawi³ej drodze, w g³uchym ostêpie napotka³
krzywy kostur, uschniêt¹ jedli ga³¹Ÿ, spad³¹ na ziemiê z wysokoœci drzewa. W grubszym swym
koñcu zeschniêty ów sp³aw mia³ sêk, który siê wraz nada³, jako oparcie pod ramiê. D³ugoœæ jego
by³a akuratnie na kulê. Wspar³szy siê na tym kiju, zbieg zaduma³ siê przez krótkie mgnienie
czasu, kto te¿ podrzuci³ przed bezw³adn¹ nog¹ ten kostur na dzikiej drodze. Wszechmog¹cy Bóg,
czyli sam bez¿a³osny los? I rozeœmia³ siê z litoœci ich, mówi¹c z g³êbi swej duszy, która niczego
ju¿ nie chcia³a, ani od Boga, ani od losu, wszystko prze¿ywszy w powstañczych pochodach
i bitwach – ¿e t¹ litoœci¹ ich pogardza i, ¿e ten jej dowód mo¿e odrzuciæ precz! Ale wspomnia³
na braci pobitych, na popieliska Ma³ogoszcza – i przycisn¹³ do boku tê ostatni¹ broñ. Przez ca³e
jestestwo przelecia³ jak gdyby zemœciwy krzyk or³a, a w serce wst¹pi³a zaciek³a moc. Poczu³
w sobie dzik¹, oszala³¹, star¹, od mêki do cna okrutn¹ duszê Czachowskiego. Poszed³ teraz
naprzód wsparty na swej kuli, wielkimi kroki, jak na szczud³ach. Zdawa³o mu siê, ¿e zd¹¿a
w stronê Bolmina, na pomoc braciom. Od ruchów cielesnych bóle w biodrze, plecach i g³owie
stawa³y siê nie do zniesienia, jak ciosy ognistego prêta. W koœciach i ¿y³ach zapala³ siê istny
po¿ar, ogarnia³ g³owê i dymem ciemnym zawleka³ oczy. Bosa stopa w pochodzie swym raz
wraz trafia³a na sêki, korzenie, patyki, kolki i ig³y leœne ukryte w œniegu. Przebita do g³êbi
krwawi³a. Czêstokroæ zmordowane cia³o wali³o siê w œnieg kêdyœ w zagaju podszewki leœnej,
albo na mchu do g³êbi przemok³ym. Objêty nag³ym zimnem cz³owiek zrywa³ siê na nowo i brn¹³
w zmursza³ym œniegu, w kêpach zlodowacia³ych borówek – brodzi³ w d³ugich, nieskoñczonych
smugach leœnej niecieczy, znieruchomia³ej po nizinach. Jak okiem siêgn¹æ, jak uchem zachwyciæ,
las by³ pusty. Tam i sam leœny ptaszek zaæwierka³, sp³oszony szelestem kroków cz³owieczych
– i daleko ucieka³. Nieme woko³o drzewa i nieme nad nimi niebo. Ziemia poroœniêta przeklêt¹
roœlinnoœci¹, drêcz¹c¹ poranione nogi. Krew s¹czy³a siê z ran. Œlady jej zostawa³y na œniegu,
na ga³êziach œwierkowych, na badylach i mchu.

W oczach upadaj¹cego co chwila las ów, dobrotliwy niedawno, wyd³u¿a³ siê, rozszerza³,

otwiera³ coraz dalej – ukazywa³ swe chodniki przedziwne i zapadnie bez wyjœcia, g³êbie g³uche
i krêgi, zachylenia pó³koliste i miêdzydrzewne korytarze bez koñca. Mija³y godziny, a nie
przerzedza³ siê i nie koñczy³ ów las olbrzymi. Tu i owdzie dŸwiga³ siê piaszczysty wzgórek,
stromy i uci¹¿liwy do przebycia, jak tatrzañska prze³êcz. Leœna droga rozciê³a obszary drzewne
na dwie czêœci i sama miêdzy nimi znik³a. Wspieraj¹c siê na swej kuli, zbieg dotar³ do jednego
z wydmuchów. Po³o¿y³ siê na nim i tam postanowi³ spaæ na zawsze. ¯ycie, czy œmieræ sta³y
siê równe i takie same. Tylko ju¿ nie trz¹œæ siê z zimna, nie cierpieæ dziwacznych katuszy i nie
myœleæ! Zapomnia³, w któr¹ stronê brn¹æ dalej. Zmyli³ drogê…

Usn¹³ od razu. Ale by³ to sen potworny, pe³en widm i wrzawy. Las okalaj¹cy zdawa³ siê

drgaæ i stêkaæ. Wszystko w nim kipia³o od ciosów szalonego serca. W g³êbi ziemi, na której
strudzone cia³o spoczê³o, huczy – œni³o siê – grzmot podziemny i po³yskuj¹ pioruny. Jêk boleœci
wyrywa³ siê z g³êbiny i jak miecz na dwoje rozcina³ niebo.

Dreszcz gwa³towny dŸwign¹³ rozbitka znowu i pogna³ dalej. Na nowo zaczê³o siê czo³ganie

z bezw³adn¹ nog¹ z prawej, sêkatym kijem z lewej strony. Sun¹³ na ³okciach i kolanie, trzymaj¹c
pod pach¹ znalezion¹ kulê. Stapiane w b³ocie i wodzie po³y ko¿ucha odra¿aj¹cym zimnem
przejmowa³y brzuch i piersi, a sucha jego na grzbiecie czêœæ potem krwawe rany zalewa³a.
Stopy poprzebijane kolkami rozpuch³y i zakrwawia³y ka¿dy moczar, ka¿d¹ ka³u¿ê. By³o
popo³udniu, bo s³oñce zachyla³o siê za korony drzew. Ostrzejszy ch³ód do³em lasu poci¹ga³.
Ranny szuka³ dogodnego miejsca, ¿eby siê zaszyæ w leœne gêstwiny i doznaæ ochrony od
zimna. Lecz teren wci¹¿ by³ zwilg³y, zaroœniêty zesch³ym szuwarem. Bra³ siê wiêc w bok;
to w jedn¹, to w drug¹ stronê i zabrn¹³ w szarpi¹ce chrusty, w dzikie je¿yny przysypane
œniegiem, w wikle i rokiciny, pe³ne nastawionych kolców, jak pazury czyhaj¹cego szatana.
Ponachylane badyle leœnych malin i dzikie g³ogi szarpa³y twarz i rani³y rêce. Przebija³ siê przez
te ostêpy, przeklinaj¹c sw¹ dolê. Wybrn¹wszy zaœ z tych zaroœli, podniós³ oczy i z g³êbokim
zdumieniem, nagle i niespodziewanie ujrza³ pole – pust¹ przestrzeñ – nizinê ³¹ki… Wyda³o siê,
¿e to Bóg odsun¹³ wreszcie rêk¹ dzikie g³ogi i da³ spojrzeæ w bezdrzewne pustkowie. W dali
ci¹gnê³y siê oœnie¿one wzgórza – pod ostatnim z nich widaæ by³o szereg chat wsi. Dymy nad
nimi b³êkitne na niebie zaró¿owionym… W pewnej odleg³oœci od tej wsi budynki szerokie

Stefan ¯eromski, Wierna rzeka

3

background image

o murowanych s³upach, dwór z czarnym dachem rozsiad³y wœród drzew. Widok ten tak by³
nieprawdopodobny dla powstañca po nieskoñczonoœci jednolitych drzew, ¿e zdawa³ siê byæ
fenomenem snu, z³udzeniem, naigrawaniem z³ego… Domostwa… Ludzie… Dym nad radosnym
ogniem…

Nieszczêœliwy obali³ siê na ziemiê. Le¿¹c, patrza³ bezsilnie na bia³e ob³oki, p³yn¹ce

w Wysokim niebieskim przestworzu – na pochyl¹ ziemiê – na ludzkie osiedla. Ostatnie tak
samo by³y dalekie jak pierwsze. Nic na ziemi i niebie nie chcia³o tej ofiary z ran i z przelanej
krwi. Wszystko jej by³o wrogie. Ta ziemia, na któr¹ upad³a g³owa, by³a g³ucha. Œlepy i niemy
by³ przestwór. Zimny wiatr nadci¹ga³ z dala. Tylko ten daleki dym… B³êkitny, przeœlicznym
zwojem p³yn¹cy coraz wy¿ej, powo³ywa³ jak niepojête a przecie przyjazne skinienie.

Ranny wypocz¹³ – wsta³ i wsparty na kosturze poci¹gn¹³ w kierunku wsi. Miejsce teraz

by³o równe, bez chrustów i kolek. Œnieg za dnia odtaja³y, pokrywaj¹c siê cienkim szkliwem
od wieczornego przymrozka, u³atwia³ drogê. Nogi sunê³y po nim snadniej i bez bólu. To na
czworakach, to na kuli chory przemierzy³ ca³¹ prawie szerokoœæ równiny. S³ysza³ ju¿ dolatuj¹ce
ze wsi szczekanie psów, ryk byd³a i g³osy ludzi. Lecz miêdzy nim i krañcem tego b³onia ukaza³a
siê nieoczekiwana przeszkoda: – rzeka. Ukryta w wysokich, ob³ych brzegach, wys³anych rud¹
muraw¹ – zataczaj¹c siê niezliczonymi pó³kolami, które tworzy³y d³ugi szereg pó³wyspów, rzeka
bieg³a bystrym, czarnym nurtem. Z jednej i drugiej strony u brzegów by³a obmarzniêta, lecz
nigdzie b³ona lodowa nie okry³a ca³kowitej wodnej powierzchni. Powstaniec czo³ga³ siê wzd³u¿
brzegu, szukaj¹c ³awy lub k³adki, po której móg³by siê na drugi brzeg przedostaæ. Nigdzie
czegoœ podobnego nie znalaz³. By³ zaœ tak z si³ wyczerpany, ¿e iœæ dalej, wzd³u¿ zakrêtów,
wij¹cych siê jakby na przekór, jakby dla wyd³u¿enia w nieskoñczonoœæ tego marszu, nie by³o
sposobu. Jak przedtem las, tak obecnie rzeka tworzy³a nieprzebyt¹ zaporê. Linia jej brzegu,
która z drogi czyni³a gzygzak, wij¹c¹ siê wstêgê, by³a dla strudzonego now¹ form¹ natrz¹sania
siê losu. Poranione nogi okr¹¿a³y pó³wyspy, wracaj¹c – zdawa³o siê – w to samo miejsce.
Naœmiewaj¹cy siê diabe³ rzuci³ oto przed te nogi rzekê i puœci³ je w taniec, w pl¹s na prawo
i na lewo, bez koñca i bez celu…

W pewnym tedy miejscu, gdzie woda rozlewa³a siê nieco szerzej, brzeg by³ ³agodniejszy,

a g³êbia p³ytsza – ów polski tancerz przerwa³ swój pl¹s, zsun¹³ siê do wody i pocz¹³ w bród
j¹ przebywaæ. A skoro tylko zanurzy³ siê, dozna³ ulgi szczególnej. Zaczerwieni³a siê woko³o
niego czarna rzeczna woda. Zabulgota³, jak gdyby z g³êbi jêkn¹³, wart jej œrodkowy. Tkliwym
po tysi¹ckroæ chlustaniem, pracowitym myciem woda oczyœci³a ka¿d¹ ranê, a jak matka ustami
wyca³owa³a z niej srogoœæ cierpienia. Wch³onê³a w siebie ta rzeka prastara i wiecznie nowa
szczodr¹ powstañca krew, zliczy³a jej krople, skrzêtnie w siebie zabra³a, pojê³a w g³êbiny,
rozpuœci³a w sobie, wessa³a i dok¹dœ ponios³a – ponios³a… Zbieg op³uka³ w zimnej wodzie
rozpuchniête nogi i, dr¿¹c ze straszliwego zimna, wydosta³ siê na brzeg. Zgrzebne spodnie
przylgnê³y do nóg i nieznoœnie ziêbi³y, lecz je na sobie dla wstydu zachowa³, id¹c o kiju,
w górê, ku wsi. £¹ki siê tam koñczy³y i poczyna³y pola, od nizin odgrodzone. Œrodkiem ornych
niwek ci¹gn¹³ siê wygon w op³otkach. Ten szlak szeroki, pochy³y, zdeptany od kopyt bydlêcych
i zryty w rozmaitych kierunkach œcie¿kami g³êbokimi, pe³en by³ podmarz³ego b³ota. Ranny laz³
ostatkiem si³, trzymaj¹c siê ¿erdzi i wspieraj¹c na kiju. Na tej drodze mozolnej, która mu siê
wydawa³a byæ bez koñca, spotkali go ludzie, id¹cy z cebrami i wiadrami po wodê do rzeki. Byli
to mê¿czyŸni i kobiety, starzy i wyrostki.

Ujrzawszy go, przystanêli i ciekawie mu siê przygl¹dali. Ktoœ z tego t³umu hukn¹³ w kierunku

wsi, ktoœ inny pobieg³ tam z poœpiechem. M³ody powstaniec szed³ dalej, œlizgaj¹c siê bezsilnie
po marzn¹cym b³ocie.

Od strony wsi poczêli nadci¹gaæ ch³opi, gospodarze w sukmanach i ko¿uchach. Jedni z nich

zbli¿ali siê statecznie, inni biegli, coœ miêdzy sob¹ gadaj¹c. Na przedzie tej gromady zstêpuj¹cej
z góry szed³ wieœniak z blach¹ ¿ó³t¹ na piersiach. Ten postêpowa³ œmia³ym krokiem, a stan¹wszy
w pobli¿u, mierzy³ oczyma krwawego przychodnia. Zapyta³:

– Cz³owiek – coœ jest za jeden?
– Widzicie, ¿e jestem ranny… – odpowiedzia³ zapytany.
– A ka¿ ciê to tak poranili?
– W bitwie.
– W bitwie? Toœ ty powstaniec?

Stefan ¯eromski, Wierna rzeka

4

background image

– Powstaniec.
– No, bracie, skoro sam powiadasz, i¿eœ buntownik i ¿eœ w bitce by³, to my ciê w areszt

zajmujemy.

–- Dlaczego?
– Do miasta ciê musimy odstawiæ.
– Wy, mnie?
– Juœci. PójdŸ z nami. Ja tu so³tys.
Czerwony goœæ tej wsi milcza³. To byli w³aœnie ci, dla których wolnoœci z pañskiego domu

poszed³ by³ spaæ w polach, w zimie, na roli – przymieraæ g³odem – jak pies s³uchaæ rozkazu –
biæ siê bez broni – i tak oto z placu boju wracaæ. Podchodzili do niego wszyscy wraz, pó³kolem.

Wtedy rzek³:
– Puœæcie mnie wolno, bo przecie ja za wasz¹ swobodê i za wasze dobro siê bi³em i takie na

sobie mam rany.

– E, takie gadki to my ju¿ s³yszeli… Ty se ta gadaj, a tu jest przykaz. ChodŸ, bracie, z dobrawoli.
– Dok¹d mam iœæ?
– Tera pójdziesz z nami do wsi. A potem, to siê dowiesz.
– Co myœlicie ze mn¹ zrobiæ?
– Na sianie ciê po³o¿ymy, to se ta spoczniesz. Sianem siê wóz wyœciele i do miasta ciê

odstawimy pod wod¹.

– I to wy, mnie?…
– Nie nasze dzie³o. Taki przykaz – i pokój.
Ranny milcza³ i spokojnie patrza³ na nich wszystkich. Zimno go trzês³o. Uœmiechn¹³ siê

smutnie do myœli, ¿e z takim trudem przez las i rzekê brn¹³, a¿eby wreszcie przyjœæ do celu…

Ktoœ w t³umie odezwa³ siê:
– Ij – takiego ta wieŸæ! Sprzê¿aju szkoda. Toæ toto do figury w Borku nie dojedzie i uœwierknie.
– Widzieliœcie, moi ludzie, jak¹ to magierê czerwon¹ ma na ³bie…
– Jakiemuœ ch³opu ukrad³ te czerwon¹ czapkê, panie?
– Bez rzekê przelaz³… Woda mu z ko¿ucha ciecze…
– Ludzie! Boso toto idzie…
– Kajeœ buty zgubi³, te „wolnoœæ”?
– Z daleka to tak idziesz, panie wojskowy?
– Ko¿uch ma jakisi ze znaczkiem.
– Pewnie ukrad³…
So³tys nastawa³, swarz¹c siê ze swoimi, jakby u ca³ej gromady szuka³ potwierdzenia

urzêdowych czynnoœci:

– No, ch³opcy, trza go wi¹zaæ!
– Takiego ta wi¹zaæ…
– Postronka szkoda!
– Ino siê cz³owiek spaprze…
– Zamrze i bez postronka.
– E – puœciæ toto… – ktoœ mrukn¹³ z cicha.
– Bo i prawda – niech ta lezie sk¹d przysz³o.
– Aby do wsi nie sz³o, to wygonem – nie nasze dzie³o.
– Kwardego, co siê bije i ludziom we ³bach m¹ci, wiadomo, odstawiaj. Ale takie ta ciaciastwo

wi¹zaæ…

– Przecie krzeœcijan…
– A juœci! – wrzasn¹³ so³tys – po œladach przyjd¹, zobacz¹, ¿e my go w rêkach mieli i wolno

puœcili… Ty wtedy za mnie zaœwiarczysz, m¹drala, ty bêdziesz nahaje bra³?…

– No, ja ta nie so³tys. Wi¹zaæ, to wi¹zaæ.
– Postronka by trza…
– Skocz ta który, postronek przynieœæ…
– A to niech skoczy który z brzega!
– Rusz siê!
– U mnie postronka nie ma…
– Powrós³em zwi¹zaæ…

Stefan ¯eromski, Wierna rzeka

5

background image

– Bo i pewnie – brzozow¹ witk¹ i tyla…
Osaczony spostrzeg³ wy³om w zmursza³ym p³ocie. Wszed³ w otwór leniwym krokiem,

opieraj¹c siê na swoim kosturze i pocz¹³ przebywaæ zagon po zagonie w ukos pola ku
dworskim zabudowaniom. Tam poszed³, bo przejœcie w tê prowadzi³o stronê. T³um za nim
postêpowa³ be³koc¹c, naradzaj¹c siê i swarz¹c. Ktoœ szed³ z ty³u i nawo³ywa³, ¿eby siê wróci³,
to znowu, ¿eby stan¹³. Lecz ¿e nie stan¹³, a zabudowania folwarczne by³y w pobli¿u, wiêc
zbiegowisko ch³opów, ci¹gn¹ce za powstañcem, coraz mniej natarczywie nalega³o. Œmiech
tylko rozlega³ siê raz wraz pospólny, g³oœny na widok najzabawniejszych pokracznych ruchów
zbiega. Ktoœ z t³umu podj¹³ z ziemi skibê zmarzniêtej ziemi i cisn¹³. Trafi³ w plecy. Ktoœ inny
trafi³ w g³owê i przychyli³ j¹ ni¿ej jeszcze, ku zagonom. Wo³ano nañ rozmaitymi przezwiskami,
lecz z dala i coraz bardziej z daleka.

M³odzieniec dowlók³ siê do ty³ów dworskiej stodo³y i opar³ o murowany s³up plecami.

Widzia³ po przez ognie gor¹czki zawlekaj¹ce mu oczy ch³opów, którzy stali z daleka i grozili mu
piêœciami. Spoczywa³. Wiatr tam nie dolata³. Miejsce to w zachyleniu œcian by³o ciche, suche
i radosne. Nie by³o w sercu smutku, ani ¿alu, ani ¿adnego ziemskiego popio³u.

Tylko ju¿ pragnienie wiecznego snu.
A¿eby nie mieæ w oczach ch³opstwa, które siê nie rozprasza³o i wci¹¿ jeszcze radzi³o na

wygonie, posun¹³ siê wzd³u¿ œcian stodo³y. Gdy siê œciana pod prostym k¹tem za³ama³a,
brn¹³ obok tego za³amania. Wst¹pi³ na gumno. Pusto tam by³o. Nigdzie ani ¿ywej duszy.
Otworem sta³y stajnie. Przychodzieñ zajrza³ we drzwi, lecz nie znalaz³ koni. Œnieg, nawiany
dawniej, klinem le¿a³ we wnêtrzu – ¿³oby i drabinki nad nimi by³y puste. Po drugiej stronie
okólnika folwarcznego czernia³y zwaliska i zgliszcza spalonych obór, spichlerza, czy stodó³.
Nawet drzewa w przyleg³ym ogrodzie by³y zwêglone na po³y i dalekie p³oty osmalone. Znacznie
ni¿ej, poza temi zgliszczami widaæ by³o du¿y, staroœwiecki dwór.

Powstaniec przeszed³ w poprzek dziedziñca i znalaz³ siê u wejœcia do kuchni. Poniewa¿ drzwi

by³y zamkniête i ¿adnego nigdzie nie widaæ ruchu, wiêc nieœmia³o zako³ata³ we drzwi. Nie
otrzymawszy ¿adnej odpowiedzi, po d³ugiem wyczekiwaniu, uj¹³ za wyœlizgan¹, ¿elazn¹ klamkê
i spróbowa³, czy siê nie da otworzyæ. Drzwi ust¹pi³y. Wszed³ do ciemnej sieni, gdzie by³o pe³no
gratów kuchennych, pustych fasek, naczyñ i koszów. Na lewo czernia³y drzwi, spoza których
jakiœ szmer dawa³ siê s³yszeæ. Znowu tedy nacisn¹³ prostack¹ klamkê, otwar³ drzwi i stan¹³
w progu. Owia³o go ciep³o ognia, p³on¹cego pod blach¹ komina. Jak¿e g³êbokie na ten widok
uczu³ wzruszenie! Przed paleniskiem, twarz¹ do p³omienia zwrócony sta³ wysoki, zgarbiony
starzec, bia³y, jak go³¹b, z gêst¹ nad wyraz czupryn¹ – i patrza³ w du¿y ¿eleŸniak, w którym
perkota³a siê rozgotowana kasza. Du¿a kuchnia dworska by³a pusta. W g³êbi sta³o wyrko
z brudnym bar³ogiem. Przyby³y zawo³a³, lecz stary cz³owiek nie obejrza³ siê. Zawo³a³ po wtóre
– i równie¿ na pró¿no. Wtedy wyci¹gn¹wszy kostur z lekka potr¹ci³ go w plecy. Starzec drgn¹³
i obróci³ siê gwa³townie. By³ ju¿ bardzo wiekowy, niemal zgrzybia³y, lecz rozroœniêty w barach,
koœcisty, prêdkich ruchów i, widaæ, mocny. Twarz jego o kolorze ¿ywej rdzawoœci zimowego
jab³ka by³a zbiegowiskiem nieprzeliczonych zmarszczek, które przecina³y j¹ we wszelkich
kierunkach, jak œlady ciêæ tasaka na kucharskiej desce, tworz¹c istne promieniska dooko³a ust
i oczu. Bia³a jak œnieg gêsta i zwarta czupryna nad t¹ twarz¹ zoran¹, pe³n¹ potêgi i wiedzy
o ¿yciu, jaœnia³a w zmierzchu. Wielkie rêce by³y jak narzêdzia zu¿yte i zdarte od pracy. Na
widok przybysza twarz starego sta³a siê sroga i okrutna. Wszystkie zmarszczki zbieg³y siê ku
krzakom brwi i jamom oczu, otaczaj¹c je niby las igie³ naje¿onych.

– Wont! – zakrzykn¹³, tupi¹c na miejscu wielkimi butami. Kolana wy³a¿¹ce dziurami

zgrzebnych portek t³uk³y siê w z³oœci jedno o drugie. Miêdzy koñcami rozche³stanego ko³nierza
ko¿uszyny widaæ by³o szyjê sfa³dowan¹ jak u kondora. Jakieœ wyrazy bulgota³y w tych fa³dach.
Piêœci by³y zaciœniête. Dzikoœæ zionê³a z oczu. Goœæ nie odchodzi³. Chciwie patrza³ na ogieñ.
Wyjœæ z tego ciep³a na srogi wiatr w szmatach mokrych, ziêbi¹cych nogi, brn¹æ znowu po
grudzie na spuchniêtych stopach… Zobaczyæ znowu na drodze swej ch³opsk¹ gromadê…

Uczu³ w sercu szczêœcie wysokie, radosny spokój – us³ysza³ jakoby pieœñ œpiewan¹ doko³a

g³owy. Spostrzeg³, ¿e sp³aci³ ju¿ wszelakie d³ugi, odkupi³ winy nie tylko swoje, lecz jakieœ cudze
i sta³o mu siê dobrze w duszy, jak nigdy jeszcze w ¿yciu. Poprosi³ gestem nie b³agalnym, lecz
jakby skinieniem kupca, czyby nie mo¿na zagrzaæ siê przy ogniu.

– Wont! – powtórzy³ okrutny dziadyga. Powtarzaj¹c raz za razem to s³owo, wlepi³ przecie¿

Stefan ¯eromski, Wierna rzeka

6

background image

w twarz nieznajomego swe ma³e, czarne jak tarki, przenikliwe oczy.

– Dwór przez ciebie spal¹, ty jucho czerwona! Abo to ju¿ stodó³, obór nie popali³y, dyable

zatracony? Wont mi zaraz!

Zbieg, nie mog¹c sprawnie przekroczyæ z powrotem progu, usiad³ na nim w bezsilnoœci swej.

Rêce jego osunê³y siê na ziemiê, kij z nich wypad³.

Stary kucharz zawœci¹gn¹³ na sobie ko¿uch i lew¹ garœci¹ szuka³ czegoœ za pazuch¹.

Mamrota³, wyszczerzaj¹c zêby, wœród których dwu na przedzie brakowa³o. Z nag³a zakrz¹tn¹³
siê. Chwyci³ wymyt¹ miskê i nabrawszy z ¿eleŸniaka warzech¹ rozgotowanej jêczmiennej kaszy,
wrzuci³ w naczynie i poda³ rannemu.

– Na, ze¿eraj i wont mi z miejsca, bo tu za tob¹ po œladach przyñd¹. Dwór spal¹, a mnie

nahajami ubij¹. ¯ywo, rusz siê!

Powstaniec pokaza³ gestem, ¿e nie ma ³y¿ki. Starzec cisn¹³ mu na kolana drewnian¹,

wygryzion¹. Patrza³ spode ³ba, jak poraniony dr¿¹cymi rêkoma niesie do ust war kaszy, jak
³yka go z poœpiechem i niewypowiedzian¹ rozkosz¹ – parz¹c sobie wargi. Wkrótce miska
by³a pusta, kasza niezrównanej dobroci i smakowitoœci wyjedzona do ostatniej drobinki.
Ranny pokaza³ kucharzowi swe nogi – jedn¹ w biodrze rozdêt¹, czarnosin¹, koloru ¿elaza –
drug¹ w stopie po stokroæ przebit¹, napuchniêt¹ i krwaw¹. Dziad ¿u³ wargami z odraz¹, kl¹³
straszliwym s³owem, plu³ i mno¿y³ zniewagi, lecz patrza³ na rany.

Wci¹¿ tak niechêtnie mamrocz¹c, podrepta³ ku swemu pos³aniu na pryczy, wlaz³ pod ni¹

i o¿ogiem wyci¹gn¹³ stamt¹d dwa rude, zestarza³e krypcie – to znaczy zdeptane w b³otach
przyszwy, podeszwy i obcasy od podkutych ch³opskich butów z najtwardszego juchtowego
rzemienia, od których oderzniêto cholewy. Krypcie te by³y zesch³e, twarde, jakby wyrobione
z ¿elaznego surowca. M³ody panicz wdzia³ je na swe stopy i tak z wyci¹gniêtymi nogami,
obutymi teraz w te ¿elazne chodaki, siedzia³ na progu. Kucharz spojrza³ mu w oczy z poprzedni¹
srogoœci¹ i kaza³ natychmiast iœæ precz ze dwora. Gdy tamten ruszyæ siê nie mia³ si³y, chwyci³
go wpó³, podŸwign¹³, wyniós³ do sieni, wypchn¹³ na dziedziniec i drzwi za nim zatrzasn¹³.
Wygnany zawaha³ siê, dok¹d ma iœæ. Na gumno nie chcia³, bo za niem byli ch³opi. Przed
dwór nie œmia³, bo spal¹ z jego powodu. Ale droga sama wiod³a go na dó³, w³aœnie wzd³u¿
dworu. Dom to by³ wielki, murowany, budowla d³uga z dwoma gankami, z wielkim, sczernia³ym
dachem. Przed tymi gankami ci¹gnê³a siê droga kêdyœ w dó³, ku rzece. Tam te¿ poszed³ krwawy
¿o³nierz.

Mija³ co prêdzej ten niegoœcinny dom. Stokroæ gorzej bola³y go nogi w ciê¿kich chodakach,

ciê¿y³ kostur w rêku, ko¿uch moskiewski na grzbiecie – a nade wszystko – nade wszystko ta
hañba nieudŸwigniona, któr¹ na sobie niós³… Min¹³ pierwszy ganek, nie podnosz¹c oczu. Mija³
drugi… Lecz oto ktoœ go z tego ganku okrzykn¹³. Po kilku kamiennych stopniach zesz³a ku niemu
m³oda kobieta i zdumiona jego straszliw¹ postaci¹ stanê³a wpó³ drogi. Wêdrowiec podniós³
na ni¹ oczy i mimo ogrom swego nieszczêœcia, poprzez pó³mg³ê œmierci patrz¹c, zadziwi³ siê
i zachwyci³ jej piêknoœci¹. Uœmiech ¿a³osny, a zarazem szczêœliwy wywin¹³ siê na jego wargi.
Nie mia³ czym i nie wiedzia³ jak uk³oniæ siê tej przeœlicznej osobie, wiêc tylko rêk¹ wykona³
jakiœ znak pozdrowienia. Patrza³a na niego oczyma czarnymi, którym zdumienie, ciekawoœæ
i odrobina ¿alu jeszcze wiêkszej dodawa³y piêknoœci.

– Z bitwy? – wyszepta³a.
Potwierdzi³, mimowolnie uœmiechaj¹c siê do niej.
– Gdzie by³a ta bitwa?
– Pod Ma³ogoszczem.
– To tam Czengiery poci¹gn¹³, co tu ko³o nas wczoraj szed³…
– A tak, lecz i inni…
Zbli¿y³a siê jeszcze o krok, patrz¹c badawczo i uwa¿nie na „po³uszubok” wojskowy.
– Ja jestem powstaniec… – wyt³umaczy³. – A to na pobojowisku œci¹gn¹³em z so³data, bo nas

z odzienia obdarli.

– Jak¿e pan tu doszed³?
– Lasami.
Spojrza³a na jego czerwon¹ g³owê, wybite oko, nogi zlane krwi¹ – i zakrz¹tnê³a siê prêdko,

¿ywo, jednym tchem, a z jakow¹œ szczególn¹ weso³oœci¹ duszy. Chwyci³a go za rêkê, wyci¹gnê³a

Stefan ¯eromski, Wierna rzeka

7

background image

z niej sêkaty kij i rzuci³a go precz za wy³amane szcz¹tki ogrodowego p³otu. Nastêpnie ujê³a
rannego pod rêkê i poprowadzi³a ku stopniom ganku.

– Dwór spal¹… – rzek³ do niej ³agodnie, oci¹gaj¹c siê po niewoli.
– Zobaczymy, jak to tam bêdzie, a teraz marsz, gdzie ka¿¹! – mruknê³a z poœpiechem, dŸwigaj¹c

go na schody.

Z trudem wygramoli³ siê na stopnie i siad³ w ganku na ³awce. Panienka zapali³a latarniê,

która tam sta³a i otworzy³a ciê¿kie drzwi do wewn¹trz, prowadz¹c goœcia za sob¹. Chodaki jego
bezsilnie stuka³y o kamienn¹ posadzkê wielkiej, ciemnej sieni. Znowu po dwu schodkach wst¹pi³
we drzwi du¿ego pokoju i prowadzony za rêkê szed³ z izby do izby. Mieszkanie zalega³ ju¿
zmierzch. Miejsce to w pó³mroku, s³abo rozproszonym przez blask latarni – poprzez wielorakie
ognie gor¹czki wyda³o siê przychodniowi przera¿aj¹ce. Œni³o mu siê, ¿e ju¿ nast¹pi³a œmieræ
i ¿e go do dziwnej usypialni piêkny anio³ wyzwolenia prowadzi. Chcia³ cofn¹æ siê, uchodziæ…
Lecz ma³a, mocna rêka nie popuszcza³a. Min¹³ tak za przewodniczk¹ du¿y, pusty, zimny salon
i wpuszczony zosta³ do niewielkiej, ogrzanej izdebki. Niewiastka posadzi³a rannego na pospolitej
solce, obitej kretonem, i zostawiaj¹c samego szepnê³a, jakby kto pods³uchiwa³:

– Pójdê ja popatrzeæ, czy kto nie widzia³ i wytrê œlady krwi na ganku.
– W kuchni miê widzia³ jakiœ starzec.
– No, ten to swój… To kucharz, Szczepan.
– Widzieli miê ch³opi id¹cego ku dworowi.
– I to jeszcze nie takie straszne. Zreszt¹ – cicho…
Wysz³a z pokoju, unosz¹c ze sob¹ latarniê. Chory opar³ siê o œcianê plecami i teraz dopiero

uczu³ wszystk¹ swoj¹ niemoc. Cierpienia jak gdyby czeka³y na tê chwilê. Rzuci³y siê na
bezw³adnego wszystkie wraz, z ca³¹ swoj¹ bezgraniczn¹ potêg¹. Zawy³ z bólu… Bielmem
przes³oniête oczy widzia³y jasny kwadrat okna, choæ ju¿ wewn¹trz panowa³ mrok, muœlinowe
firanki, sprzêty, lecz myœl nie mog³a poj¹æ tego szczêœcia, ¿e cia³o ranami okryte jest miêdzy
œcianami ludzkiego mieszkania i pod dachem. Jak sen przechodzi³y przez g³owê obrazy bitwy,
ujœcia, lasu, rzeki…

Skrzypnê³y drzwi. Da³y siê s³yszeæ ciche kroki. M³oda gospodyni wesz³a do izby, nios¹c

swoj¹ latarniê. Ze œmiechem postawi³a j¹ na stole i rzek³a:

– Pokradli tu wszystko, nawet lichtarze. Zosta³a tylko ta latarnia. Przy latarni muszê siedzieæ,

jak w oborze. S³ysza³ te¿ pan coœ podobnego? No, ale powyciera³am œlady na ganku. Pan os³ab³?

– Tak, nie mam si³.
– A jakie¿ to pan ma rany?
– Bardzo wiele… Tylko przez chwilê spocznê… Zaraz sobie pójdê.
– Proszê – zaraz pan idzie. I dok¹d¿e siê to pan tak wybiera, jeœli wolno zapytaæ?
– Jest tu mo¿e jaka piwnica, drwalnia albo strych, gdzie bym siê móg³ po³o¿yæ pod dachem.

Ale i okryæ czymœ, jakimœ suknem, bo mi bardzo zimno…

– Zaraz, zaraz…
– Ja ju¿ mogê iœæ, ju¿em odpocz¹³…
– W³aœnie…
Zostawi³a latarniê na stole i dok¹dœ pobieg³a. Nie by³o jej dosyæ d³ugo.
Ranny popad³ w niezwalczony sen, w g³uche, bezduszne drzemanie. DŸwiga³ siê co moment

na skutek przeœwiadczenia, ¿e przecie musi iœæ co tchu, uchodziæ, kryæ siê – lecz nie mia³ si³y,
¿eby skin¹æ rêk¹, poruszyæ g³ow¹. Zapomnia³, jak d³ugo trwa³o to borykanie siê z sennym
os³upieniem. Lecz oto drzwi siê otwar³y i ukaza³ siê stary ów kucharz, który kaszê warzy³,
nios¹c pospo³u z m³od¹ pann¹ baliê pe³n¹ wody. Para unosi³a siê nad t¹ bali¹. PrzydŸwigawszy
naczynie do œrodka pokoiku, ustawili je na ziemi. Stary kucharz mrucza³ g³oœno, spluwa³ i z
wœciek³oœci¹ podrzuca³ ramionami – ale panna nie zwraca³a na te objawy z³ego usposobienia
¿adnej zgo³a uwagi. Musia³ czyniæ, co kaza³a. Poleci³a zaœ przynieœæ myd³o, g¹bkê, kilka
przeœcierade³, rêczników, banda¿e i szarpie. Znosi³ to wszystko po kolei, dopytuj¹c siê o ka¿d¹
rzecz, jak s³uga pani i kln¹c po dostarczeniu ka¿dego szczegó³u najohydniejszymi ch³opskimi
wymys³ami, jak gdyby to on w³aœnie tutaj rozkazywa³. Kobietka krzycza³a mu polecenia do
ucha ze sta³ym odcieniem weso³oœci. Gdy famulus przeniós³ wszystko, co potrzeba, kaza³a mu
iœæ do kuchni i gotowaæ nowy sagan wody, a¿eby zaœ by³a wrz¹ca, jak nale¿y. Mrukn¹wszy coœ
najbardziej obrzydliwego, poszed³ z izdebki. Wtedy œci¹gnê³a z ramion m³odzieñca, który jej

Stefan ¯eromski, Wierna rzeka

8

background image

bezw³adnie lecia³ przez rêce, gruby, cuchn¹cy ko¿uch i wyrzuci³a do sionki. Zzu³a mu twarde
krypcie dokuczliwe jak kajdany i cisnê³a je równie¿ w to samo miejsce. Powstaniec by³ prawie
nagi, bo tylko w mokrych spodniach. Nie bez trudu œci¹gnê³a go z sofki na przeœcierad³o,
rozpostarte w œrodku pokoju, g³owê jego przechyli³a poza obwód balii, do jej wnêtrza, nad
ciep³¹ wodê i poczê³a g¹bk¹ moczyæ zasch³e sople, gruz³y i zacieki w skrwawionych w³osach.
Wy¿yma³a te w³osy ma³ymi rêkoma z wybroczyn, dzieli³a je na w¹skie pasemka, wydobywaj¹c
troskliwie wci¹¿ nowe zwitki, wbite w rany od ciosów pa³asza i bagnetu. Znalaz³szy zaœ
ranê, przemywa³a j¹ pieczo³owicie, suszy³a szarpi¹ i starym p³ótnem. Pozak³adawszy ciêcia
i zranienia, obwi¹za³a ca³¹ g³owê banda¿ami, wprawnie je w krzy¿ motaj¹c. Wkrótce chory mia³
g³owê dobrze opatrzon¹. Lecz po obmyciu g³owy balia by³a pe³na krwi. Pielêgniarka z³o¿y³a
swego pacjenta na ziemi i przywo³a³a kucharza. Gdy nadszed³ gniewny i z³owrogo sapi¹cy,
kaza³a mu, krzycz¹c rozporz¹dzenia do ucha, zabraæ przede wszystkim ko¿uch i krypcie.
Ko¿uch podrzeæ na sztuki i spaliæ. Przynieœæ nowy sagan ciep³ej wody. Skoro przyniós³ wodê,
pos³a³a go po ceber dla zlania zakrwawionej z balii. Musia³ to wszystko prêdko i zwinnie
spe³niaæ, bo siê marszczy³a i tupa³a nog¹. Zakrwawion¹ wodê poniós³ na dwór i wychlusn¹³
w gnojowisko. Panienka sama nala³a czystej wody do balii i zabra³a siê do opatrzenia policzka.
Tu mia³a sprawê stokroæ ciê¿sz¹, ni¿ z ciêtymi ranami na g³owie. Trudno by³o domyœleæ siê,
czy oko jeszcze istnieje, bo pod brwi¹, na po³owie twarzy by³a jednolita czarna bulwa, zaciek³a
wybroczyn¹, id¹c¹ z rany. M³oda lekarka d³ugo w to oko œwieci³a latarni¹ i przy blasku ³ojówki
bada³a sprawê. Przeœliczne jej palce stara³y siê znaleŸæ miejsce zranienia, namacaæ powiekê
i ga³kê oczn¹. Przysz³a do wniosku, ¿e to nie jest rana od kuli, ani nie od ciêcia pa³aszem,
lecz sztych w oko, zadany bagnetem. Ostrze trafi³o na koœæ policzkow¹ i zeœliznê³o siê po niej
w stronê nosa, dr¹c skórê i podwa¿aj¹c oko z orbity. Czy oko by³o ca³e, czy jeszcze istnia³o,
nie mog³a os¹dziæ. Poczê³a p³ukaæ rozdarcie wod¹, wychlustywaæ je i oczyszczaæ g³êbiê rany.
Za³o¿y³a dziurê szarpi¹, zawi¹za³a miejsce banda¿em i przesz³a do pchniêæ bagnetu w ramiona
i miêdzy ¿ebra. By³y to przewa¿nie st³uczenia i nieg³êbokie urazy. Na plecach znalaz³a rany
ciête od pa³asza lecz z³agodzone wskutek tego, ¿e ich gwa³townoœæ powstrzyma³a by³a kurtka
futrzana i koszula. Najciê¿sza i najdrastyczniejsza rana by³a w biodrze. M³oda lekarka musia³a
zapomnieæ o swym panieñstwie i zupe³nie rannego obna¿yæ. Gdy dotyka³a rany w biodrze,
opuchniêtej nadzwyczajnie, powstaniec wy³ z bólu. Znaæ by³o, ¿e to nie ja³owe pchniêcie
bagnetu i nie cios zewnêtrzny, lecz ¿e w g³êbi siedzi kula. Nadaremnie usi³owa³a jamê palcami
zgruntowaæ i na pocisk trafiæ. Kula tkwi³a gdzieœ bardzo g³êboko miêdzy koœciami, ¿y³ami
i œciêgnami, gdy¿ sprawia³a dokuczliwy ból za ka¿dym poruszeniem. Trzeba by³o poprzestaæ
na oczyszczeniu i obwi¹zaniu tej rany. Obmycie nóg, z których powyci¹ga³a drzazgi i kolki,
dokoñczy³o tego opatrunku. Odziawszy chorego w mêsk¹ koszulê, któr¹ w szafach znalaz³a,
opiekunka zawinê³a to zbiorowisko ran w czyste przeœcierad³o i z niema³ym trudem, po
d³ugotrwa³ych zabiegach, jakby siê boryka³a z ciê¿arem Ÿrebca, wci¹gnê³a bezsilnego na swoje
panieñskie ³ó¿ko. Okry³a go dobrze b³êkitn¹, at³asow¹ ko³dr¹, podbit¹ cienkim przeœcierad³em
i poczê³a pilnie wycieraæ krwawe plamy z pod³ogi, zlewaæ czerwon¹ wodê do cebra i wynosiæ
to wszystko przy pomocy kucharza – oraz czyniæ w izdebce wszelaki porz¹dek.

Goœæ jej by³ przytomny. Nie spa³. Spogl¹da³ na przeœliczn¹ kobietê, krz¹taj¹c¹ siê po

mieszkaniu, na jej g³owê nadobn¹ we wszelkiej pozie i z ka¿dej strony, z w³osami kruczej
czarnoœci, rozczesanymi poœrodku i przylegaj¹cymi do skroni – na jej rysy regularne
i niewymownym owiane wdziêkiem – na ró¿ane usteczka, w których radosny œmiech wieczn¹
mia³ goœcinê… Ubrana by³a w sukniê szerok¹ u do³u, wed³ug mody, lecz nie dochodz¹c¹
do rozmiarów krynoliny. Od pracy policzki jej by³y zabarwione i rêce umazane we krwi.
Patrz¹c na tê obc¹, a tak czaruj¹c¹ istotê, która jego istnoœæ najbardziej osobist¹, jego rany
i najohydniejszy brud przemy³a z weso³¹ naturalnoœci¹ i dobr¹ prostot¹, zach³ysn¹³ siê od
szlochów szczêœcia. Szczêœcie zes³a³ mu Bóg po wielkim cierpieniu. Kiedy brn¹³ przez lasy,
wody i z³orzeczy³ – czeka³o nañ w tym domu. On sam, jeden jedyny zosta³ doñ powo³any…

Wspomnia³ na nagie trupy, le¿¹ce stosem miêdzy zagonami – na zw³oki mê¿nych, ci¹gnione

za nogi do do³u pod lasem – i zaton¹³ w Bogu…

Widma i mêczarnie, zjawy straszliwe i g³osy niepojête osaczy³y go ze wszech stron. Nachyla³y

siê nad nim potworne straszyd³a o postaciach drzew, albo spienionych zwierz¹t, które nad g³ow¹
w locie kopyt pêdzi³y. Rêce mia³ ciê¿kie i jak z marmuru. D³onie wisia³y kêdyœ wysoko, niby

Stefan ¯eromski, Wierna rzeka

9

background image

u powa³y zaczepione, to znowu by³y w czuciu tak ma³e, ¿e ich przy sobie odnaleŸæ nie móg³.
Nogi rzuca³o to tu, to tam, niby pnie drzewa w tartaku. G³owa sta³a siê jak rozpalone kowad³o,
w które bij¹ wraz od ucha m³oty kilku si³aczy.

II

Czarodziejsko œwieci³o s³oñce. Ogniste ko³a dr¿a³y na sosnowych deskach, które z wczorajszych

plam wymyte, ju¿ by³y suche. Coœ weseli³o siê i zaœmiewa³o ze szczêœcia, ko³uj¹c na tym miejscu,
gdzie sta³a balia – migoc¹c raz mocniej, to znowu s³abiej. Chory patrza³ na plamy s³oneczne
i napawa³ siê ich widokiem. Wesz³a m³oda gospodyni. Nios³a w rêku miseczkê z jak¹œ dymi¹c¹
potraw¹ i srebrn¹ ³y¿kê. Przypatrywa³a siê bardzo uwa¿nie swemu pacjentowi. Spostrzeg³szy,
¿e nie œpi, uœmiechnê³a siê, jak najweselszy szkolny urwis i wykona³a oczyma zabawny znak
porozumiewawczy. Kiwnê³a mu g³ow¹, mówi¹c :

– No, widzi pan, noc przesz³a, po³udnie przysz³o, a pan nie umar³.
– Naprawdê, nie?
– Ale – no! Przecie pan zaraz bêdzie kaszê jad³, a to chyba dowód!
– Kaszê? Tê sam¹, co wczoraj?
– A tê sam¹.
– O, jak to dobrze!
– A no w³aœnie i ja sobie tak pomyœla³am. Tym bardziej, ¿e my tu ze Szczepanem niczym

innym przyj¹æ pana nie mo¿emy. Wiêc proszê wybaczyæ, bo czym chata bogata – no i tak dalej…
¯eby mieæ choæ szczyptê m¹ki, ¿eby – no, odrobineczkê cukru, mleka… Nic! Kasza i kasza. To
by siê przecie i kurom sprzykrzy³o – nie?

– Na razie to nie. Powstañcom siê nie przykrzy to nawet, czego ju¿ kury dzióbaæ nie chc¹.

¯eby tylko nie by³a tak gor¹ca, jak wczoraj.

– Nie jest wcale gor¹ca. Mogê j¹ zreszt¹ ³atwo ostudziæ, bo dziœ têgi przymrozek. Ale pan

mo¿e kaszy zupe³nie nie lubi?

– Gdzie¿ tam! W partii, mówiê, zawsze kasza, czasem trochê kartofli… Tylko ¿e tamt¹

poparzy³em sobie wczoraj usta.

– A te¿ z pana obola³y cierpiêtnik! Wszystko pokrajane, pok³ute, naszpikowane, poprzestrzelane

– jeszcze i wargi sparzone. Tego tylko brakowa³o…

– Przepraszam pani¹ …
– Nie ma za co. Przyzwyczajenie staje siê drug¹ natur¹. Co zaœ do tej kaszy, to chcia³am

powiedzieæ, ¿e nic nie mamy, tylko ten worek jêczmiennej. I to sekret! Proszê pana – sekret! Jak
to wytropi¹ i odbior¹ nam – no, to g³ód.

– A gdzie¿ pañstwo ten worek trzymacie?
– „Pañstwo”! Nie ¿adne pañstwo, tylko Szczepan, ten stary kucharz, co go pan widzia³. Chowa

go w zapolu, w stodole. Dziurê w sianie wykopa³ na kilka ³okci g³êbok¹ i tam na postronku
worek spuszcza co rano, jak o œwicie na dzieñ dla nas dwojga porcjê wybierze.

– Proszê pani, a gdzie ja jestem? Jak siê te¿ to miejsce nazywa?
– To pan tego nawet nie wie?
– Nie wiem. Ja tu obcy, pierwszy raz…
– To jest dwór w Niezdo³ach. Niezdo³y, taki maj¹tek jednych pañstwa, Rudeckich, moich

krewnych i opiekunów.

– A pani? Przepraszam, ¿e siê tak pytam…
Uœmiechnê³a siê weso³o i najpowabniej, mówi¹c:
– Mnie na imiê Salomea. Ale niech¿e pan sobie nie wyobra¿a, ¿e jestem jaka tutejsza

¿ydówka, bo siê nazywam Brynicka i to z tych Brynickich, co dawniej mieli Mieranowice. To
byli stryjostwo mojego tatki, a pani Rudecka jest moj¹ wujenk¹, wprawdzie nie rodzon¹, zawsze
jednak pokrewieñstwo.

– Ale¿ ja nic podobnego sobie nie wyobra¿am! To jest bardzo ³adne imiê…
– A rzeczywiœcie!… – pokiwa³a g³ow¹ z gorzkim politowaniem. – Wszyscy siê nadziwiæ nie

mog¹, ¿e te¿ takie imiê mo¿na by³o nadaæ cz³owiekowi. Salusia, Salcia – o Bo¿e! – „Salcze”…

– Salce po w³osku oznacza wierzbê. To ³adne drzewo i ³adna nazwa.
– Po w³osku? To pan umie po w³osku?

Stefan ¯eromski, Wierna rzeka

10

background image

– Trochê umiem, ale nie nazbyt du¿o, tyle, ¿eby siê rozmówiæ. Nauczy³em siê, sam nie wiem

kiedy, jakem by³ we W³oszech.

– To pan by³ we W³oszech! Mój Bo¿e!
– Czemu pani tak wzdycha?
– A tak sobie z zazdroœci. Co to musi byæ za przyjemnoœæ byæ we W³oszech, „pod w³oskim

niebem”… Czy to tam jest naprawdê to jakieœ niebo?

– Takie samo…
Ranny przymkn¹³ oczy, bo znów ogarnê³y go szarpi¹ce bóle i p³omienie gor¹czki. Patrza³

w przestwór b³êdnymi oczami. Po pewnym czasie zmocowa³ siê w sobie, oprzytomnia³ i rzek³:

– Pani zupe³nie nie wie, kto jestem, a odst¹pi³a mi pani swego pos³ania…
– Wiem, ¿e pan jest powstaniec.
– Nazywam siê Odrow¹¿, a na imiê mi Józef.
Po chwili doda³:
– Widzi pani – mam po rodzicach tytu³ ksiêcia…
– Ksiêcia? – szepnê³a panna Salomea, przypatruj¹c mu siê na po³y z niedowierzaniem, na po³y

z podziwem. Twarz jej spowa¿nia³a i ruchy sta³y siê bardziej oglêdne. Nie na d³ugo zreszt¹.

– Posiadam znaczny maj¹tek – mówi³ jeszcze – a wczoraj…
– O, wczoraj znaæ by³o pana nie tyle po cholewach, bo przypadkowo by³y oberzniête, ile po

ko¿uszku magnackim… – uœmiechnê³a siê z³oœliwie

Chory przymkn¹³ oczy ze wstydu. Burzy³o siê w nim wszystko. Mówi³ z wolna.
– Postaram siê… niezw³ocznie… skoro tylko… wstaæ i iœæ z powrotem do partii, ¿eby pani nie

nara¿aæ na takie przykroœci…

– Och, z tymi groŸbami!… Lepiej niech wasza ksi¹¿êca moœæ nie rozmawia i le¿y spokojnie.

Powiem otwarcie, ¿e od bardzo dawna, bo od jakich czterech tygodni wyspa³am siê pierwszy
raz tej nocy porz¹dnie pod pañsk¹ opiek¹.

– Co takiego! Pod moj¹ opiek¹?
– No, tak. Trzeba ksiêciu panu wiedzieæ, ¿e w tym caluteñkim domu nie ma nikogo, tylko stary

kucharz, Szczepan, g³uchy, jak pieñ wierzbowy – po w³osku salcze – no i ja, tak¿e „Salcze”.

– A gdzie¿ s¹ wszyscy?
– Gdzie s¹? Nie ma. Poszli! Pana Rudeckiego, mojego krewnego i opiekuna wziêli do wiêzienia,

ju¿ temu dwa miesi¹ce. By³o tu piêciu synów, m³odych Rudeckich. Z tych Julian, Gustaw
i Ksawery poszli zaraz. Tamci z domu, a Gucio – to nawet wprost ze szkó³ w Pu³awach. Dwaj
najm³odsi ch³opcy s¹ na nauce w Krakowie. Julian zgin¹³ w bitwie, gdzieœ w miechowskiem,
a biedny Gucio…

Panna Salome¹ gorzko zap³aka³a. Po chwili wytar³a oczy i mówi³a:
– To samo i Ksawery nie ¿yje. Moja wujenka, a matka tych ch³opców, pojecha³a szukaæ po

obozach. Minê³o ju¿ cztery tygodnie, jak jej nie ma. Jeden ¯yd, karczmarz tutejszy, co koñmi
handluje, a w³aœciwie koniokrad, widzia³ siê z wujenk¹, jak wraca³a sk¹dœ z sandomierskiego.
To znowu by³a wieœæ miêdzy tutejszymi ch³opami, co teraz wy³apuj¹ powstañców, ¿eby ich do
„Cyngiera” odstawiaæ – ¿e siê stara o uwolnienie wujaszka z wiêzienia w Opocznie. Podobno
Ksawerego zw³oki znalaz³a w jakiejœ szopie.

– Sk¹d¿e te wieœci?
– Furman Skowron, co jeŸdzi³ z wujenk¹, opowiada³. Wyjechali czterema koñmi i powozem,

a furman wróci³ sam i piechot¹. Konie wujeneczka sprzeda³a, powóz to samo, bo jej trzeba by³o
pieniêdzy na przep³acanie, ¿eby wuja uwolniæ. Jak ten furman wróci³, to nawet nie zaszed³, ¿eby
powiedzieæ, co siê sta³o, tylko zabra³ siê do swojej wsi. Przez dziesi¹te osoby dowiedzieliœmy
siê od niego.

– I có¿ mówi³?
– Mieli podobno wszyscy pobici koszule d³ugie ze zgrzebnego p³ótna a¿ do stóp, a pod szyj¹

kokardy trójkolorowe jeden w drugiego. I tak przed pochowaniem le¿eli w szopie pokotem.
A Ksawery miêdzy nimi.

– Koszule, kokardy! Có¿ za przepych, có¿ za ³aska! – œmia³ siê Odrow¹¿. Przekrêci³ siê twarz¹

do góry i patrza³ w powa³ê.

Panna Salomea mówi³a dalej:

Stefan ¯eromski, Wierna rzeka

11

background image

– A niech pan sobie wyobrazi, co z Guciem. W jednej bitwie ucieka³ na koniu. Wpad³ w op³otki

pod jak¹œ wsi¹ i by³by uszed³ ca³o, bo mia³ pod sob¹ konia-cudo, kasztana, co siê tu od Ÿrebiêcia
na naszym pastewniku wychowa³. Trzeba nieszczêœcia – cielê wylaz³o sk¹dœ na œrodek drogi
i kasztan siê na nim potkn¹³. Dragoni, co Gucia œcigali, wtedy dopadli. Roznieœli go tam na
pa³aszach, rozr¹bali, rozsiekali, ale tak, ¿e tylko kad³ub bez g³owy i bez r¹k poniós³ koñ w pola.
Milami, podobno, zbiegany nosi³ potem trupa – wreszcie w³óczy³ go po ziemi, gdy cia³o wypad³o
z siod³a, a jedna noga w strzemieniu zosta³a. Och, taki koñ! Któ¿ to móg³ przeczuæ… Wszyscyœmy
go kochali, jeŸdzili na nim, za szczêœcie by³o dosiadaæ go oklep i pod siod³em. ¯eby siê tak podle
potkn¹æ, nie przesadziæ cielêcia, zdradziæ najlepszego panicza! Kochany Gucio! Taki œliczny, taki
weso³y…

Krótko za³ka³a, zaszlocha³a. Odrow¹¿ milcza³, bez wspó³czucia patrz¹c na jej p³acz. Wytar³a

oczy i mówi³a jeszcze:

– Wszystka s³u¿ba rozbieg³a siê z tego domu. Jednej nocy przyszli tu powstañcy pod panem

Jeziorañskim, a zaraz po nich wojsko. Powstañcy siê zabarykadowali w gorzelni, to samo
w spichlerzu, zaczêli stamt¹d oknami i z dymników strzelaæ. Podpali³o wojsko ten spichlerz.
Zajê³a siê gorzelnia od dachu. Spali³o siê wszystko – gorzelnia, spichlerz, obory i stodo³y.
Szczêœcie jeszcze, ¿e wiatr niós³ perzynê na ³¹ki, bo by³a by i druga stodo³a nie ocala³a, ani
stajnia, ani nawet dwór – taki by³ ogieñ. Od tego czasu wszystko z tego domu poucieka³o. Konie
pobrali do ostatniego – Ÿrebiêta ktoœ ukrad³ w nocy. Co tylko by³o w spi¿arni, powstañcy zabrali.
A ju¿ od czasu, jak mój tatko poszed³ do powstania, to my siê tylko ze Szczepanem zostali.

– To pani ma ojca?
– A mam. Mój tatko tu by³ rz¹dc¹ w Niezdo³ach u wujostwa Rudeckich przez ca³e dwadzieœcia

dwa lata, od czasu, jak wróci³ z Sybiru. Bo mój tatko w tamt¹ rewolucjê by³ wachmistrzem
w strzelcach konnych i na Sybirze by³ za to.

– A mamê pani ma jeszcze?
– Moja mama umar³a, jakem mia³a rok, to znaczy temu ju¿ dwadzieœcia dwa lata – nie,

dwadzieœcia jeden…

– O, ujmuje sobie pani lat!…
– A mo¿e sobie mam jeszcze dodawaæ? Wcale nie ujmujê.
Po chwili doda³a ni to z dum¹, ni z pewnym za¿enowaniem, jak siê mówi o sprawach

i szczegó³ach familijnych, które tylko w swoim kó³ku wielkie s¹ i znaczne, a dla obcych nie
egzystuj¹:

– Mój tatko ma tylko szeœæ palców u obu r¹k.
– Czemu?
– A bo mu w bitwie pod D³ugosiod³em kula urwa³a, akurat kiedy trzyma³ karabinek przy

twarzy i celowa³. Tu ma dwa palce urwane i tu dwa. Jak siê myje, to tak œmiesznie…

Pokaza³a, sk³adaj¹c d³onie.
– I tak oto sam¹ jedn¹ ojciec pani¹ zostawi³?
– A tak, bo dla ojczyzny jest najpierwszy obowi¹zek Polaka, a dopiero na drugim miejscu stoi

familia… – wypowiedzia³a z hieratycznym namaszczeniem zdanie m¹dre, ustalone i powszechne.

– Jak¿e te¿ pani daje sobie radê, gdy tu wojska przychodz¹? Czy przychodz¹?
– A ba! Czy przychodz¹? Dobra ta noc, jeœli ich nie ma. A nie ma wojska, to s¹ nasi. Wyjd¹

nasi, to wojsko.

– A pani zawsze sama?
– No, jest przecie Szczepanisko.
– Ten dziadyga?
– Choæ on i dziadyga, ale m¹dry, kuty na cztery nogi, na ka¿d¹ rzecz, na ka¿de wydarzenie

ma swój wybieg ch³opski i sposób jaki nieomylny. Nadto powiem ksiêciu panu, ¿e on siê nie boi.
To jest baæ siê boi, bêdzie siê ca³y trz¹s³, jak galareta z cielêcych nó¿ek, ale nigdy nie ucieknie.
W tej chwili, kiedy trzeba stan¹æ – a on jeden wie, kiedy trzeba – na pewno nie zdradzi i wszystko
weŸmie na siebie. Sto razy go wypêdz¹, to on tam wlezie za drzwi i nas³uchuje, czeka. Tylko ja
g³os podniosê, on przy mnie. Gdyby miê napadli, bêdzie broni³ do ostatniego. On jest pewny.
Zreszt¹ na najgorszy moment mam tu jeszcze jednego obroñcê.

– Gdzie?
– A tu – oœwiadczy³a z uœmiechem, wyci¹gaj¹c z kieszeni szerokiej sukni dwustrza³owy pistolet.

Stefan ¯eromski, Wierna rzeka

12

background image

– Któ¿ go pani da³? – Zapyta³ Odrow¹¿.
– Tatko.
– I tylko tak¹ zostawi³ pani obronê?
– Tatko powiedzia³, ¿eby dopiero w najostatniejszej chwili, je¿eli by kto si³¹ napada³. A przede

wszystkim tatko kaza³ broniæ siê do ostatniej chwili kobiety polskiej godnoœci¹.

– Polskiej kobiety godnoœci¹…
– Myœli ksi¹¿ê, ¿e to nic nie znaczy? Ju¿ tu mia³am nieraz przyk³ad. A powiem jeszcze jeden

sekret, bo to ksiêcia pana uspokoi. Mam tu jedn¹ wspólniczkê. Tylko to trzeba w tajemnicy
trzymaæ, bo bez tego Ÿlebyœmy tu wygl¹dali.

– Zachowam tajemnicê…
– No, to powiem. Jest tu karczma w szczerym polu o jakie æwieræ wiorsty ode dwora, stoi na

krzy¿owych drogach. Siedz¹ w tej karczmie ¯ydy. Dawniej brali wódkê z niezdolskiego dworu,
jak gorzelnia sz³a. Teraz j¹ bior¹ sk¹din¹d, a trudni¹ siê czym mo¿na, a g³ównie przemycaniem
w dalekie strony kradzionych koni. Tak ludzie mówi¹. Ja tam dobrze nie wiem. Nikt zreszt¹ teraz
prawdy nie dojdzie, bo wszystko idzie na karb powstania. Jakieœ konie w karczmie stoj¹, potem
znikaj¹. To niby powstañcy… Jest ich tam du¿o tych ¿ydów w karczmie. Ale miêdzy nimi jest
jedno ¯ydziê, ma chyba ze czternaœcie czy piêtnaœcie lat. Na imiê temu Ryfka. Warto zobaczyæ
przy œwietle dziennym to czupirad³o. Nie my³a siê ju¿ ze cztery lata, w³osy w str¹kach, obdarte,
brudne.

– Niemal jak ja wczoraj…
– Troszeczkê bardziej, tylko ¿e aby nie pokrwawione. Kiedy Siapsia, starszy karczmarz,

trzyma³ w pachcie krowy dworskie, Ryfka przychodzi³a o œwicie do udoju, mleko mierzyæ.
Ja to samo musia³am wstawaæ do krów przed œwitem. Tom sobie z t¹ ¯ydów¹ rozmawia³a
z nudów o ró¿noœciach. Nieraz jej tam co darowa³am. Czasem znowu wypuka³am j¹ z karczmy
w lecie wieczorem i wymyka³yœmy siê obie w noc, we mg³ê, nad rzek¹ w rosach, w niekoszonych
trawach boso polataæ… Ksi¹¿ê pan bêdzie siê gorszy³, ¿e ja siê tak z t¹ ¯ydówk¹ postponowa³am…

– Nie, uchowaj Bo¿e!
– Ja jej znowu do zupe³nej konfidencji nie dopuszcza³am, tylko tak, ¿e to dobre do sekretu,

wierne i jakieœ takie przy mnie jak cieñ przy drzewie. Czasem znowu namówi³yœmy siê na maliny
dzikie i na „dziady”, tu na tê górê, co za Niezdo³ami stoi. Sz³a za mn¹ zawsze i s³ucha³a, co jej
mówiê. Ja tak, to i ona tak, ja odmieniê, to i ona. Co ja lubiê, to i ona. Co mi nie smakuje, to j¹ a¿
wykrzywia. Jakem sobie zaœpiewa³a, to ta za mn¹ to samo, s³owo w s³owo, dŸwiêk w dŸwiêk,
a tak strasznie œmiesznie, ¿e boki zrywaæ. Musia³am sobie usta zatykaæ, ¿eby jej przykroœci
nie robiæ. Czasem to umyœlnie wyœpiewywa³am jakie g³upstwo najwierutniejsze, uk³ada³am
œmieszne piosenki, ¿eby siê ponaucza³a… No, wiêc ta Ryfka zrobi³a siê moj¹ przyjació³k¹. Ale
tak¹ naprawdê. Teraz, jak wojsko noc¹ ci¹gnie, to ¿eby nie wiedzieæ sk¹d i dok¹d sz³o, o karczmê
zawadzi, bo ta karczma stoi na rozstaju goœciñców. Je¿eli zaœ tylko pytaj¹ siê o drogê do dworu
w Niezdo³ach, Ryfka przez tylne drzwi, poprzez ¿ydowskie zakamarki, sionki, przybudówki,
przez œmietniki i gnoje, potem przez dzik¹ górê, przez parów, przez ogród – do mnie. Jeœli id¹ do
dworu powstañcy – stuka do mnie w to okno, w tê szybê – trzy razy. Je¿eli idzie wojsko – cztery
razy. Ja wtedy do kuchni, budzê Szczepana i po ciemku przygotowujemy siê, czekamy. Dopiero
jak zaczn¹ burzyæ siê do drzwi, waliæ kolbami, dobijaæ do okien, Szczepan idzie otwieraæ. Tylko
ju¿ wtedy wiemy przynajmniej, czego siê trzymaæ. Rozumie miê ksi¹¿ê pan?

– Rozumiem, choæ bardzo boli, tu w nodze. Tylko ju¿ o tym tytule ksi¹¿êcym bêdziemy

wiedzieæ raz na zawsze, ¿e by³ i nigdzie nie ucieka, wiêc trudziæ siê ci¹giem wywo³ywaniem
go z niepamiêci nie ma powodu.

– Ksi¹¿ê pan jest taki – jak¿e siê to mówi? Demokrata…
– A no niby.
– Dobrze, bêdziemy mówiæ z prosta. Chodzi o to, ¿e teraz, jak tu pan le¿y, to ta Ryfka jest

dopiero wa¿na. Prawda?

– Och, prawda.
– Bo przecie oni rewizjê robi¹ za ka¿dym razem w ca³ym dworze, mojego ³ó¿ka nie

oszczêdzaj¹c. Trzês¹ wszêdzie. Czasem siê tam który zawstydzi i ka¿e tylko z wierzchu patrzeæ.
A bywaj¹ znowu i tacy, co umyœlnie, z dowcipami zagl¹daj¹ w ka¿d¹ skrytkê.

– Có¿ by tu robiæ, gdy przyjd¹?

Stefan ¯eromski, Wierna rzeka

13

background image

– Po pukaniu Ryfki bêdziemy wiedzieli, kto idzie. A skoro – cztery – Szczepan musi pana braæ

na ramiona i wynosiæ z domu. Myœlê, ¿e do stodo³y…

– Jak¿e to bêdzie uci¹¿liwe!
– Nie tak znowu bardzo. Dziad podo³a. Nawet i ten tytu³ ksi¹¿êcy swoje zrobi, bo siê

Szczepanowi wyt³umaczy, ¿e pan jest naprawdê jaœnie oœwiecony bogacz.

– Bogacz nie bogacz, lecz moja rodzina wynagrodzi go sowicie.
– W³aœnie. Ça ira…
– Pani po w³osku nie umie, ale za to po francusku…
– A umiem, bom siê uczy³a na pensji, u zakonnic, w Ibramowicach. Troszeczkê siê nie

douczy³am, bo mi tatko kaza³ wracaæ do gospodarstwa. Zreszt¹, przyznam siê, ¿em tak znowu
nadzwyczajnie za tymi Ibramowicami nie przepada³a. Ale ja tu rozmawiam i rozmawiam, a pan
jeszcze nic w ustach nie mia³. Przyniosê ja trochê cieplejszej kaszy, bo ta na klajster wystyg³a.
Mo¿e nawet Szczepan kapeczkê mleka u ¿ydów dosta³, ale… koziego… – doda³a z wstydem.

Z tem wysz³a z izby.
Powróciwszy, zasta³a swego goœcia pogr¹¿onego we œnie nag³ym, gor¹czkowym. Zbli¿y³a siê

na palcach i ogl¹da³a banda¿e. Tu i ówdzie krew pozacieka³a przez p³ótno. W ró¿nych miejscach
poduszka i przeœcierad³a by³y splamione. Panience ¿al siê zrobi³o poœcieli, ale i tego dryblasa,
który siê ksiêciem mianowa³, ¿a³owa³a po trosze. ¯al jej by³o, ¿e jego regularne rysy, prosty,
doskonale zarysowany nos, kszta³tna g³owa – tak zosta³y zeszpecone przez rany. Siedzia³a cicho
w k¹cie pokoju, powzdychuj¹c nad t¹ kolej¹ rzeczy, dopóki siê nie ockn¹³. Wówczas zmusi³a
go, ¿eby zjad³ kilka ³y¿ek kaszy, wprawdzie bez zapowiedzianego mleka, ale ciep³ej. Przeprasza³
j¹ wielekroæ za przykroœci, które ponios³a z jego powodu. Oburza³o j¹ powtarzanie ci¹gle tego
samego w kó³ko. ¯eby temu raz kres po³o¿yæ, oœwiadczy³a:

– Ju¿em ksiêciu panu meldowa³a, ¿e dopiero teraz oddycham swobodniej pod jego opiek¹.
– Wolne ¿arty…
– A ³adne ¿arty! ¯eby pan wiedzia³ dok³adnie, co siê tu dzieje po nocach, to by dopiero

zrozumia³, o czym mowa.

– A có¿ siê takiego dzieje?
– Niby to ³atwo wy³uszczyæ wszystko!…
– ¯e te wojska nachodz¹?
– To swoj¹ drog¹… Ale z drugiej strony…
– Có¿ takiego?
– Pan widzia³, jaki tu jest du¿y dom?
– Rzuci³em okiem, ale wczoraj trudno mi by³o cokolwiek dok³adnie zauwa¿yæ.
– Jest tu osiemnaœcie pokojów. Jedne du¿e, drugie ma³e. W tej liczbie trzy salony. Jeden,

najwiêkszy, przez ca³¹ szerokoœæ dworu w tamtej, murowanej czêœci, co na koñcu. I na to
wszystko – ja jedna.

– Boi siê pani?
– Panu ³atwo siê nie baæ jako mê¿czyŸnie. Przy tym nie wie pan wszystkiego…
– A có¿ jeszcze nale¿y wiedzieæ, ¿eby siê baæ nale¿ycie?
– Proszê pana, to jest taka rzecz… – mówi³a przysuwaj¹c swe krzese³ko do ³ó¿ka i zni¿aj¹c

g³os a¿ do szeptu:

– Mieszka³o tu dawniej, po rewolucji dwu braci Rudeckich. Obydwaj gospodarowali na

spó³kê, bo to by³o dziewiêæ folwarków, gorzelnia, tartaki, stadnina, obory – no, s³owem du¿e
gospodarstwo. Starszy brat, co ju¿ nie ¿yje, Dominik, s³u¿y³ dawniej w wojsku. Muszê to panu
powiedzieæ, ¿e on to samo kocha³ siê w wujence, zanim wysz³a za m¹¿ za tego wuja, co ¿yje
i teraz jest w wiêzieniu, za Paw³a.

Nieboszczyk wuj Dominik zarz¹dza³ gorzelni¹, koñmi, m³ynami, lasem, tartakiem, ca³¹

fabryk¹. Wuj Pawe³ rz¹dzi³ folwarkami. Tak tu razem mieszkali. Wuj Dominik zawsze na tamtej
stronie, sam, bo siê z wujem Paw³em ci¹gle sprzeczali o pieni¹dze i o wszystko. Tam u siebie
jada³. Posy³a³o mu siê obiady na drug¹ stronê. Powiada³ raz jednemu panu, to samo z rewolucji,
mój tatko, ¿e wuj Dominik zawsze siê kocha³ w wujence i mia³ wielki ¿al do brata, ¿e go ubieg³.
Podobno z tego zdziwacza³. Nic, tylko konie, psy, charty, ogary. Ci¹gle polowa³, strzela³ do
celu z fuzji i pistoletów. Raz siê pok³ócili z wujem Paw³em o gorzelniê. Wuj Pawe³ udowodni³,
¿e podobno gorzelnia Ÿle idzie i ma³e daje dochody, ¿e folwarki niszczej¹ przez tê gorzelniê.

Stefan ¯eromski, Wierna rzeka

14

background image

Wtedy wuj Dominik gorzelniê skasowa³, zamkn¹³, s³u¿bê rozpêdzi³, a wszystkie kufy, wielkie
beczki, kadzie obite ¿elaznymi obrêczami kaza³ z gorzelni przenieœæ do najwiêkszego salonu
obok swojego pokoju i tam je rzêdem poustawia³. Meble z tego salonu wynieœli, a gorzelniê
zamienili na sk³ady drzewa i desek. Do tej pory wszystkie te kadzie w wielkim salonie stoj¹.
No, a jednego wieczora – niech pan sobie wyobrazi – ten wuj Dominik w ostatnim pokoju za
wielkim salonem, gdzie mieszka³, przywi¹za³ nabit¹ fuzjê do drzwi, usiad³ naprzeciwko lufy
i nog¹ poci¹gn¹³ za cyngiel. Zabi³ siê.

– Dawno to by³o?
– Z dziesiêæ lat temu. Ja wtedy by³am u zakonnic. Mój panie, ale to dopiero pocz¹tek!
– Ta œmieræ?
– A tak. Zrazu nic. Od¿a³owali tego wuja Dominika, nagrobek mu wystawili na cmentarzu

naszego koœcio³a, msze kazali odprawiaæ za jego duszê. A tymczasem…

– Co pani jest? Czego siê pani tak boi?
– A bo on ci¹gle chodzi po domu…
– Co te¿ pani mówi?
– No, mówiê, i wszyscy to samo potwierdz¹. O tym wie caluteñka okolica.
– Œmiejmy siê z tego!…
– Pan siê poœmieje, jak sam us³yszy.
– Có¿ ja mogê us³yszeæ?
– Kto tylko tu by³, wszyscy to samo potwierdzaj¹, co on wyprawia. Niech pan pos³ucha.

Bierze te wielkie kadzie, okute ¿elaznymi obrêczami, podnosi, jak garncowe bary³ki i ciska
spod sufitu na posadzkê. KadŸ odbija siê od pod³ogi, podskakuje raz, drugi, trzeci, czwarty.
S³ychaæ najwyraŸniej: – buch – buch – buch – buch… Potem drug¹ – to samo. Trzeci¹ – to samo.
I tak bêdzie z dziesiêæ, z piêtnaœcie razy powtarza³.

– No, a chodzi³ ktokolwiek patrzeæ, jak te¿ to on robi?
– Ba! Chodzili ze œwiecami, ze s³u¿b¹, ca³ym dworem. Chodzili i z ksiêdzem proboszczem

i z jednym tu œwi¹tobliwym zakonnikiem z miechowskiego. Wszyscy s³yszeli najwyraŸniej, jak
kadzie ciska³, id¹ ze œwiecami ca³¹ gromad¹, wchodz¹ do wielkiego salonu… Kadzie stoj¹ rzêdem,
jedna obok drugiej, jak sta³y. Pajêczyny wisz¹ od jednej do drugiej, pozaci¹gane Bóg wie kiedy,
kurzem grubym przywalone, jak by³y przed laty.

– A no, wiêc widzi pani, ¿e to z³udzenie.
– Z³udzenie! Kto tylko nocuje tutaj, najprzód tak mówi, jak pan teraz, a póŸniej dr¿y ze strachu.

Ksiê¿a œwiêcili kufy.

– A pani s³ysza³a?
– Ja bym nie s³ysza³a! Ze dwadzieœcia razy. Czasem, jak zacznie u¿ywaæ, to caluteñki dom siê

wzdryga. Ale czy¿ to tylko? On chodzi po domu! Wszyscy go widuj¹. W tabaczkowym rajtroku
z rogowymi guzikami, w obcis³ym ubraniu ze strzemi¹czkami. Raz o zmroku przeszed³ ko³o
wujenki tak blisko, ¿e siê tylne rogowe guziki tego rajtroka otar³y o karbowan¹ listwê szafy,
najwyraŸniej, ale najwyraŸniej. Wujenka zemdla³a.

– Chcia³bym wierzyæ, bo to pani mówi, a nie mogê.
– No, to ja panu opowiem najlepsz¹ rzecz. Wujostwo sporo dawali ksiê¿om, ¿eby siê msze

wci¹¿ odprawia³y za spokój duszy wuja Dominika. Ksi¹dz proboszcz, przecie starszy cz³owiek,
œwiat³y kap³an, sam nam to opowiada³, a rêce mu siê trzês³y z przera¿enia. Mówi³ ksi¹dz
proboszcz, ¿e siedzieli jednej nocy z wikarym na probostwie, w du¿ym pokoju i naradzali siê,
jakie msze maj¹ nazajutrz odprawiaæ. A ¿e by³o du¿o wotyw zamówionych, wiêc choæ wypada³a
msza ¿a³obna za wuja Dominika, postanowili j¹ od³o¿yæ na kiedy indziej. I ksi¹dz proboszcz
wyzna³, ¿e obaj z wikarym dopuœcili siê grzechu, bo mówili pomiêdzy sob¹, ¿e tyle siê mszy za
tego samobójcê odprawia, a s¹ przecie i inne dusze pomocy potrzebuj¹ce. Zreszt¹, mówi³ ksi¹dz
proboszcz, pañstwo Rudeccy jakoœ czy przepomnieli, czy zaniedbali z³o¿yæ w tym czasie na tê
mszê. I tak oto naradzali siê proboszcz z wikarym, ¿eby mo¿e nazajutrz mszy za wuja Dominika
nie odprawiaæ, a od³o¿yæ j¹ na póŸniejszy czas. Wikary wzi¹³ pióro i mia³ pisaæ w ksiêdze, za
kogo nabo¿eñstwo odprawiaæ siê bêdzie. ¯ywej duszy w pokoju nie by³o, tylko oni dwaj. Œwieca
siê miêdzy nimi na stole pali³a. Gdy wikary pierwsz¹ literê jakiegoœ nazwiska wypisa³, pad³ na
stó³ z g³oœnym dŸwiêkiem dukat z³oty, jakby zlecia³ z sufitu, zakrêci³ siê, zawirowa³ miêdzy
nimi dwoma i spocz¹³ w blasku œwiecy miêdzy rêkoma tych ksiê¿y. Tak to im po swojemu,

Stefan ¯eromski, Wierna rzeka

15

background image

szyderczo zap³aci³. Mówi³ ksi¹dz proboszcz, ¿e siê obydwaj strasznie przerazili. Odnieœli ten
dukat natychmiast do koœcio³a, z³o¿yli go na o³tarzu jako wotum i krzy¿em le¿eli pod lamp¹,
w nocy, modl¹c siê ¿arliwie o spokój duszy Dominika. Na drugi dzieñ obydwaj odprawili msze
¿a³obne.

– Dziwne rzeczy… A pani w tym czasie, gdy tu sama jedna zosta³a, doœwiadcza jakich

przestrachów w tym domu?

– Nie. Teraz jakoœ przycich³. Nie rzuca beczkami i nie trzaska jak zwykle. Raz tylko, ale tego

nie bêdê mówiæ.

– Nie trzeba. Proszê zapomnieæ…
– Niech pan tylko pomyœli. Tu przychodz¹ wojskowi, rewiduj¹ dom, krzycz¹, ha³asuj¹, strasz¹.

A gdy nareszcie odejd¹ i mo¿na by l¿ej odetchn¹æ, to zostajê sama jedna i poczynam lêkaæ siê
tamtego. Teraz, gdy pan siê zjawi³, ju¿ siê nic a nic nie bojê. To jest bojê siê, ale tylko wojska.
Lecz to przynajmniej z ludŸmi sprawa…

– Z ludŸmi? Doprawdy?
– Mo¿na siê broniæ, nie dawaæ zêbami i pazurami, wreszcie umrzeæ – ale z takim!
– Dzisiaj siê pani nie ba³a?
– Nic a nic! Spa³am jak zabita, choæ ja œpiê bardzo czujnie i jak tylko Ryfka zastuka, natychmiast

us³yszê.

– A gdzie pani œpi?
Panna Salomea zawstydzi³a siê, zaczerwieni³a wszystka, mówi¹c:
– Tu œpiê w drugim pokoju.
– Gdzie?
– W salonie.
– W tamtym zimnym salonie?
– Siennik sobie przyci¹gnê³am pod pañskie drzwi, to ciep³o z pokoju sz³o, no i tak œpiê. Bo,

widzi pan, muszê byæ w pobli¿u okna, ¿eby s³yszeæ, jak Ryfka stuknie w szybê.

III

Przewidywanie bezwzglêdnie niepomyœlnych nastêpstw w razie, gdyby rannego znaleziono

w domu, zmusi³o pannê Salomee do szukania kryjówki dla pupila. Po d³ugich ze Szczepanem
naradach zgodzono siê na pewne zabezpieczenie. Ze spalonych dawniej zabudowañ zosta³a
oprócz stajni fornalskiej na uboczu stoj¹ca stodo³a, pe³na zesz³orocznego siana, które ocala³o
wobec wyniszczenia i rozkradzenia inwentarza. Jedno zapole tej stodo³y pe³ne by³o siana
a¿ po wi¹zania krokwi. Tam Szczepan kry³ swój worek z kasz¹. Tam równie¿ postanowi³
przechowywaæ w nag³ym razie powstañca. W g³êbi zapola, od szczytu poczynaj¹c, wybra³
i wydr¹¿y³ w sianie rodzaj studni na jakie siedem, osiem ³okci g³êbokiej. Poniewa¿ to siano
by³o dobrze w ci¹gu jesieni i zimy ule¿a³e i spodem têgo zbite, studnia owa mia³a œciany twarde
i trzymaj¹ce doskonale liniê jak cembrowina. Na samym jej dnie wyborowa³ nadto dla oddechu
rodzaj leja prowadz¹cego w stronê otwartej œciany zapola. W ruinach gorzelni wynalaz³ dawne,
okute drzwi, które w czasie po¿aru opali³y siê na rogach i mia³y kszta³t eliptyczny. T¹ pokryw¹
– wybrawszy dla niej w sianie odpowiedni¹ do wielkoœci framugê – nakrywa³ studniê niby
wiekiem. Na wierzch drzwi k³ad³ znowu warstwy siana, co zas³ania³o kryjówkê nie do poznania.
Jednoczeœnie pomyœlano o przypuszczalnym ubraniu chorego. Wynaleziono w szafach podró¿ne
futro pana Rudeckiego, grube i d³ugie niedŸwiedzie oraz buty futrzane. Trzymano to pod rêk¹
wraz z dwoma nowymi postronkami znacznej d³ugoœci.

Panna Salomea sypia³a pocz¹tkowo w zimnym salonie przytykaj¹cym do jej dawnej alkowy,

a obecnie legowiska chorego. Ale obawa, ¿eby nie przespaæ ostrzegawczego sygna³u, zmusza³a
j¹ do trzymania otworem drzwi do tej alkowy, gdzie by³o w³aœnie umówione okno. Nadto w owej
nieopalanej sali by³o nieznoœne zimno, co œpi¹cej na sienniku, rozci¹gniêtym na pod³odze,
szczególnie dawa³o siê we znaki. Opalaæ sali nie by³o sposobu, bo Szczepan r¹ba³ ju¿ od
dawna p³oty ogrodu i ca³ego obejœcia, a i tego ledwie starczy³o pod komin w kuchni i do pieca
sypialnej izdebki. Nie by³o tedy rady… Panna Salomea, zwana w rodzinie i przez wszystkich
Mija – musia³a przenieœæ siê na noc do swego dawnego pokoiku, czyli do sypialni ksiêcia. Tu na
sofce, na pó³ tylko rozbieraj¹c siê z sukien, okryta futrem niedŸwiedzim drzema³a przy chorym.
Codziennie, gdy wypada³o iœæ na spoczynek, wstyd j¹ ogniem oblewa³ i lêk o z³e pos¹dzenia

Stefan ¯eromski, Wierna rzeka

16

background image

chwyta³ za gard³o. Trwoga przed zdradzeniem siê z bytnoœci w domu tego cz³owieka zmusza³a
do pominiêcia takich wzglêdów. Gdy trzeci¹ noc na pó³ œpi¹c spêdza³a przy chorym, który
bredzi³ w gor¹czce, jêcza³ i stêka³ – nagle rozleg³y siê cztery uderzenia w okiennicê. PóŸniej
jeszcze raz cztery… Stukanie by³o gwa³towne i szybkie. Panna Mija zerwa³a siê momentalnie na
równe nogi – w skok przebieg³a sionkê, dziel¹c¹ alkowê od kuchni i zbudzi³a kucharza. Stary
natychmiast przydrepta³, mrucz¹c po swojemu. Krzyknê³a mu do ucha, ¿e id¹ i co tchu zabra³a
siê do ubierania Odrow¹¿a. Wci¹gniêto mu na nogi grube dolne ubranie i futrzane buty, odziano
go w szubê niedŸwiedzi¹ – pod kolana i pod pachy zarzucono pêtle z postronków, a mocny
starzec podsadzi³ siê pod ten ciê¿ar, jak pod wór ze zbo¿em. Panna Mija zada³a mu brzemiê
na plecy, otwar³a kluczem wyjœcie z sionki na tylny ogród i zamknê³a drzwi na nowo. Stary
Szczepan brn¹³ w górê po œniegu, sapi¹c i stêkaj¹c pod nadmiernym ciê¿arem. PrzydŸwigawszy
rannego do stodo³y, bocznym, przygotowanym zawczasu wejœciem po pochy³oœci siana w zapolu
w gramoli³ siê na wierzch stosu, wynalaz³ omackiem zapadniê, nakryt¹ drewnianym wiekiem i,
nakazawszy ksiêciu grobowe milczenie, zabra³ siê do dzie³a. Odwali³ wieko, uj¹³ w lew¹ i praw¹
rêkê koñce postronków i pocz¹³ ostro¿nie spuszczaæ rannego w ciemny otwór. Umieœciwszy go
na dnie, przywi¹za³ koñce obydwu sznurów do ocala³ego skobla drzwi, zamkn¹³ otwór i zawlók³,
zatatra³ deskê sianem. Udepta³ to miejsce starannie, zsun¹³ siê chy¿o na dó³, zamkn¹³ na klucz
szopê i prêdko wróci³ do dworu. Po ciemku min¹³ kuchniê, sionkê i stan¹³ w sypialni. Pierwsz¹
jego myœl¹ by³o to, ¿eby przes³aæ ³ó¿ko powstañca. Ju¿ nad tym panna Mija pracowa³a. Poduszka
by³a w wielu miejscach pokrwawiona od ran, które wci¹¿ jeszcze broczy³y i przemacza³y
nieumiejêtnie za³o¿one banda¿e. To samo by³o z ko³dr¹ i materacem. Poœpiesznie zmieniali
obydwoje poszewki i k³adli czyste przeœcierad³a. W³aœnie koñczyli tê czynnoœæ, gdy za œcianami
domu da³ siê s³yszeæ têtent koni, ³oskot licznych, miarowych kroków, a gwar rozmów ze wszech
stron dwór osaczy³. Wnet na obydwu gankach rozleg³y siê uderzenia we drzwi, ko³atanie
kolbami w pozawierane okiennice i krzyki na ca³e gard³o, ¿eby otwieraæ. Szczepan nie od
razu poszed³ spe³niæ ten rozkaz. Wyniós³ przede wszystkim po ciemku skrwawione pow³oczki
oraz przeœcierad³a i ukry³ je w jakichœ niedostêpnych kryjówkach chlebowego pieca, gdzie by
ich sam diabe³ nie odnalaz³. Dopiero gdy ju¿ ³omotanie we wszystkie drzwi i okiennice by³o
tego rodzaju, ¿e grozi³o wyrwaniem ich z zawias, poszed³ na ganek g³ówny i drzwi wejœciowe
otworzy³. Dosta³ tam zaraz odpowiedni poczêstunek. Panna Salomea zapali³a swoj¹ latarniê
i czeka³a w zimnym salonie.

Drzwi siê z trzaskiem otwar³y i wtargnê³a ca³a grupa oficerów w képi na g³owach

obwi¹zanych basz³ykami, w grubych butach i zimowych szynelach, na których po³yskiwa³y
pasy od szabli i ³adunków. Na czele oficerów szed³ ich zwierzchnik, major czy podpu³kownik,
cz³owiek starszy wiekiem, z siwymi w¹sami i bokobrodami. Wkroczywszy do du¿ego pokoju,
oficerowie skierowali siê do panny Salomei i otoczyli j¹ ko³em. Starszy ³aman¹ polszczyzn¹
zapyta³ :

– Kto pani jesteœ?
– Krewna gospodarzy tego dworu.
– A sami gospodarze gdzie s¹?
– Pan Rudecki, mój opiekun, jest w mieœcie podobno w wiêzieniu, a jego ¿ona pojecha³a, ¿eby

siê staraæ o uwolnienie mê¿a.

– A synowie ich gdzie s¹?
– Jedni s¹ w szko³ach…
– Gdzie¿ to? W jakich szko³ach?
– W Krakowie.
– A inni?
– Inni powyje¿d¿ali i nie wiem, gdzie s¹.
– To pani nie wiesz, gdzie oni s¹?
– Nie wiem.
– Panna sama jak siê nazywasz?
– Brynicka Salomea.
– To ojciec pani by³ tu rz¹dc¹ maj¹tku?
– Tak.
– A on gdzie jest?

Stefan ¯eromski, Wierna rzeka

17

background image

– Wyjecha³.
– Dok¹d¿e to „wyjecha³”?
– Nie wiem. Konie tu wszystkie porozkradali, cugowe i fornalskie, to tatko pojecha³ pewnie

szukaæ tych koni. Podobno a¿ pod prusk¹ granicê pognali z³odzieje na tych koniach.

– Pod prusk¹ granicê – proszê… Dawno te¿ tak ju¿ pojecha³ „tatko” tych koni szukaæ?
– Ju¿ dosyæ dawno.
– To jest ile tygodni?
– Nie pamiêtam, cztery czy piêæ…
– Pilnie tych koni skradzionych szuka. No, a my znowu ze swej strony dok³adnie wiemy, ¿e

tatko nie jest tak daleko. Wiemy tak¿e, ¿e pani we dworze powstañca ukrywasz. Kto to jest ten
powstaniec? To ojciec pani?

– Tu we dworze nie ma ¿adnego cz³owieka, oprócz mnie i tego oto starego kucharza,

Szczepana Podkurka.

– Zobaczymy. A ja pannie radzê przyznaæ siê, gdzie ten buntownik jest, miejsce jego kryjówki

dobrowolnie pokazaæ. Ja stary cz³owiek jestem, bez winy karaæ nie lubiê, a znajdê rannego –
i jemu, i pani Ÿle bêdzie! Wtedy ju¿ pob³a¿aæ nie bêdê. Wiêc jak?

– Nie ma tu nigdzie ¿adnego rannego. Proszê szukaæ.
– Panna mnie nie proœ, bo ja sam ka¿ê. A radzê jeszcze raz kryjówkê pokazaæ. Mam wiadomoœæ

pewn¹ i dok³adn¹. Tu wszed³ na gumno parê dni temu cz³owiek poraniony, ca³a wieœ go
widzia³a, a nie wyszed³ st¹d. Gdzie on jest?

– Mo¿e wszed³, bo tu przecie nie ma³o ludzi siê przewija. P³oty porozgradzane, budynki

spalone. Gdzie tu kto mo¿e co wiedzieæ?

– Wiêc panna nie poka¿esz kryjówki?
– Nie poka¿ê, bo nie wiem, gdzie on tam jest. Tu w domu nie ma nikogo.
Major skin¹³ na podoficera stoj¹cego przy drzwiach i do pokoju wnet wesz³o grono ¿o³nierzy

z latarniami. Jedni z nich natychmiast zaczêli spogl¹daæ pod kanapy, do szaf, za piece i na
piece, a inni ruszyli do izb s¹siednich, przesuwaj¹c z miejsc sprzêty, przewracaj¹c graty, stukaj¹c
w œciany i pod³ogi. Dwaj m³odsi oficerowie zwrócili siê do panny Salomei z ¿¹daniem, a¿eby im
otworzono zamkniête na klucz drzwi do wielkiego salonu. M³oda gospodyni kaza³a Szczepanowi
przynieœæ klucz i otworzyæ. Stary poszed³ do s¹siednich izb i tak d³ugo szuka³ owego klucza, ¿e
to wzbudzi³o podejrzenia i rozpali³o po¿¹dliwoœæ. Gdy nareszcie przyszed³ z kluczem, poda³ go
jednemu z oficerów. Ten wrzasn¹³ nañ z okrucieñstwem:

– Kpie jeden, ruszaj otwieraæ!
Starzec nie drgn¹³ nawet. Sta³ na miejscu. Z daleka podaj¹c klucz, mówi³:
– Ja nie bêdê otwiera³ tych drzwi, ani tam nie pójdê.
– Ty! Jak œmiesz! Otwieraj natychmiast!
– Nie otworzê. Sami otwierajcie.
– Dlaczegó¿ to, kochanku, nie chcesz nam tych drzwi otworzyæ? – s³odko zapyta³ major.
– Dlatego, ¿e nie moja rzecz tam chodziæ.
– Czemu?
– To panów pokój…
– Jak to panów?
– Nieboszczyka pana, Panie mu ta œwieæ… Chcecie, to idŸcie, a ja nie pójdê.
– Dlaczego?
– Bo nieboszczyk pan nie lubi, ¿eby mu ta ³aziæ i spokój zam¹caæ… – mrukn¹³ kucharz.
– Co wygadujesz, stary grzybie?
– Prawdê gadam.
– Co to takiego? Czemu on nie chce wejœæ do tamtego pokoju? – zapyta³ major zwracaj¹c siê

do panny Brynickiej.

– Mówi prawdê… – mruknê³a niechêtnie.
– Jak to?
– W tamtych pokojach jeszcze mieszka dawno zmar³y brat pana Rudeckiego, Dominik.
Oficerowie zachichotali. Major spyta³:
– A i pani widzia³a to mo¿e, jak tam mieszka ów zmar³y?

Stefan ¯eromski, Wierna rzeka

18

background image

– Widzieæ nie widzia³am, alem s³ysza³a, jak tam u siebie gospodaruje, chodzi, trzaska,

przerzuca beczki z miejsca na miejsce…

Oficerowie spojrzeli po sobie, porozumiewaj¹c siê oczyma, ¿e tu le¿y wybieg. Któryœ z nich

popchn¹³ Szczepana Podkurka, ¿eby szed³ przodem i œwieci³ latarni¹. Ale kucharz szarpn¹³ siê
i cofn¹³, mówi¹c:

– Niech¿e se te¿ jaœnie pañstwo samo idzie…
– Milcz i – naprzód!
– Przyszliœcie i pójdziecie, a ja tu muszê z nim ostaæ…
– Z kim, durniu?
– Z panem, z Dominikiem.
– Toœ go zna³?
– Ju¿ci, ¿em go zna³, bo to mój pan.
– Przecie ju¿ nie ¿yje!
– Ja nie g³upi jemu siê przeciwiæ…
Przekrêcono klucz w zamku i otwarto drzwi do wielkiego salonu. Drzwi te ust¹pi³y z trudem,

ze zgrzytem i trzaskaniem pokostu, który z pod³ogi przywar³ do powierzchni dolnych listw i na
sta³e zasech³. Z sali wionê³a wilgoæ i zimno pustki. Gdy wzniesiono latarnie i oœwietlono tê
wielk¹ salê, ukaza³y siê oczom oficerów kadzie okute obrêczami, kufy z wielkich klepek, beczki
i bary³ki rzêdem stoj¹ce. Miêdzy nimi wisia³y stare pajêczyny, na których grub¹ warstw¹ kurz
osiad³. Posadzka by³a wywoskowana i lœni¹ca. Po³yskiwa³y z³ocone gzymsy stiuku, a poœrodku
sufitu zamajacza³ wyblak³y plafon. Na jednej ze œcian wisia³ portret mê¿czyzny o rysach
surowych i piêknych, o z³oœliwym uœmiechu. Oprócz tego malowid³a nie by³o tu nic z dawnego
salonu – ani mebli, ani sprzêtów. Kadzie, rzêdem stoj¹ce w tym miejscu, sprawia³y na widzach
wra¿enie dzikoœci i ob³êdu. Oficerowie zbli¿yli siê do nich, zagl¹dali w g³¹b ka¿dej, œwiec¹c
latarniami, czy gdzie powstaniec na dnie siê nie ukrywa. Ale po najszczegó³owszym zbadaniu
przekonali siê, ¿e te wszystkie naczynia s¹ puste. Otwarli tedy jeszcze jedne drzwi, z tego salonu
prowadz¹ce do pokoju, gdzie mieszka³ i odebra³ sobie ¿ycie Dominik Rudecki. Tam oczom
obcych przychodniów przedstawi³ siê widok jeszcze bardziej przykry. By³ to d³ugi i pusty pokój
z zapuszczonymi roletami. Kilka krzese³ wyplatanych sta³o tam i sam. Na ziemi poniewiera³y
siê jakieœ stargane papiery. Szczepan, którego si³¹ do tych izb wprowadzono i wypchniêto
naprzód, a¿eby œwieci³, dr¿a³ na ca³ym ciele, ¿egna³ siê, rzucaj¹c oczyma po k¹tach. Zbadawszy
szczegó³owo pod³ogê, œciany, okna i drzwi, po stwierdzeniu, ¿e nie ma stamt¹d wyjœcia, ani
drzwi ukrytych, oficerowie zabrali siê do odwrotu. Te pokoje sprawi³y na nich niemi³e wra¿enie.
Zimny dreszcz wszystkich oblecia³. Nie mo¿na powiedzieæ, ¿eby siê czegokolwiek lêkali, lecz
poczuli szczególniejszy, odra¿aj¹cy niepokój. Zdawa³o siê w istocie, ¿e w tych dwu salonach,
które od ca³ego szeregu lat by³y na g³ucho zamkniête, ktoœ stoi naprzeciwko przybywaj¹cych
goœci i ze straszliwie szydercz¹ wynios³oœci¹ przyjmuje ich w tych œcianach. Oficerowie z wolna,
¿eby trwogi nie okazywaæ, opuszczali du¿y salon – latarnie wyniesiono – drzwi znowu na klucz
zamkniêto. Wtedy dopiero wszyscy uczuli, ¿e „tamta strona” jest to w istocie miejsce obrzyd³e
i zrozumieli, ¿e tam mieszkaæ nie sposób.

Tym pilniej zaczêto rewidowaæ pokoje zamieszkane, aczkolwiek w danej chwili zupe³nie

puste. Przetrz¹œniêto wszystko, przewrócono na nice – i nie trafiono na nic podejrzanego.
Szczególniej badawczo ogl¹dano pokój panny Salomei. Mebli tam by³o niewiele, wiêc ze
zdwojon¹ uwag¹ rêce ¿o³nierskie rozbiera³y ³ó¿ko i wywraca³y sofkê. Miano ju¿ w braku
jakichkolwiek danych przejœæ do kuchni, spi¿arni, a tak¿e do przyleg³ych bokówek – aliœci jeden
z rewiduj¹cych spostrzeg³ na odwrocie materaca œlady krwi. Da³ o tym znaæ dowódcy i jego
podw³adnym. Starszyzna zesz³a do sypialni i ogl¹da³a z uwag¹ ów materac. Panna Brynicka
sta³a w s¹siedztwie swej poœcieli, otoczona przez oficerów, którzy jej siê przygl¹dali ze œmiechem
i brutaln¹ bezwzglêdnoœci¹. Na zapytanie majora, co znaczy ta krew na materacu – milcza³a.
Twarz jej by³a blada, oczy spuszczone na ziemiê. W zaciœniêciu jej ust, w rozpostarciu siê
królewskich brwi, w opad³ych na oczy powiekach by³o tyle odpychaj¹cej dumy i obojêtnoœci,
¿e to wojskowych podburza³o do zemsty.

– Co znacz¹ te œlady krwi? – nastawa³ major.
Milcza³a.
– Sk¹d siê tu wziê³a krew na tym materacu?

Stefan ¯eromski, Wierna rzeka

19

background image

Milcza³a.
– Czy pani powiesz, co to znaczy?
Milcza³a.
– Co to jest? – krzykn¹³ jeden z oficerów, podsuwaj¹c jej pod oczy zakrwawiony materac.
– To jest œlad krwi – odpowiedzia³a spokojnie.
– Czyjej?
– Mojej.
Powiedziawszy to s³owo mêczeñskie i bohaterskie – zdobywszy siê wobec tych wszystkich

mê¿czyzn nosz¹cych orê¿ na najwy¿sze dziewicze poœwiêcenie, sp³onê³a nagle od po¿aru
wszystkiej krwi, która w jej ¿y³ach pêdzi³a. Zdawa³o siê, ¿e j¹ krew ta zaleje i ¿e j¹ wstyd
udusi. Oficerowie pomrukiwali z chichotem, szturchaj¹c siê i szepc¹c pomiêdzy sob¹ dowcipne
komentarze. Panna Salomea uspokoi³a siê. Cierpliwie s³ucha³a przyciszonych szyderstw,
drwin i kpiarskich pokas³ywañ. W pewnej chwili podnios³a oczy i objê³a ich wszystkich
jednym spojrzeniem bezgranicznej wzgardy. W spojrzeniu tym b³ysnê³a sobie samej wiadoma,
zamkniêta w milczeniu myœl, ¿e wœród nich wszystkich ona jedna, wyœmiana kobieta, jest
w istocie oficerem. Stary major, ojciec licznej rodziny, doros³ych córek, od dawien dawna
w Polsce mieszkaj¹cy, pocz¹³ siê drapaæ po bokobrodach i coœ zagada³ do swych subalternów.
Rewiduj¹cemu podoficerowi rozkaza³:

– No, szukaæ tam dalej! Marsz! Tu nic ciekawego nie ma.
Sam wyszed³ do s¹siedniego pokoju. Tam oficerowie – jedni na kanapie, inni na sofie, a reszta

wprost na dywanie pod³ogi rozci¹gniêci w ubraniach – poci¹gali z manierek.

W drugim skrzydle dworu, w kuchni i spi¿arni, w sk³adach i drwalniach odbywa³a siê rewizja.

Nadszed³ podoficer i zameldowa³, ¿e we dworze nic podejrzanego nie znaleziono. W spi¿arni
nie ma ani kawa³ka chleba, ani szczypty m¹ki. Oficerowie klêli i stêkali.

Panna Salomea pozosta³a w pokoiku sama, w g³êbokim pogr¹¿ona zamyœleniu. Obok niej na

stole p³onê³a latarnia, oœwietlaj¹ca twarz i postaæ. Wojownicy zgromadzeni w salonie patrzeli ze
swych miejsc na pannê Mijê i nie mogli oderwaæ od niej oczu. Pewien chudy, koœcisty blondyn
z d³ugimi w¹sami le¿¹c na dywanie potr¹ci³ nog¹ towarzysza i szepn¹³ z westchnieniem:

– Ale¿ dziewka!
– Krasawica… – zgodzi³ siê tamten.
– Raskrasawica! – dorzuci³ trzeci niepytany.
Po chwili znów rozszerzy³ siê miêdzy nimi szept:
– Ale¿ dziewczyna!
Major, stêkaj¹cy na najszerszej sofie, mrukn¹³ do zachwyconych:
– No, panowie, dajcie no pokój tym szeptom. Spaæ trzeba, nie szeptaæ…
– Spaæ tu trudno…
– Zamkn¹æ oczy i spaæ…
– I oczy zamkn¹æ trudno.
– No, nic z tego, nic z tego.
– My te¿ tylko platonicznie wzdychamy.
– A platonicznie wzdychaæ mo¿na, byle po cichu i ka¿dy na swym pos³aniu… Ja bym siê choæ

z kwadrans rad zdrzemn¹æ.

Oficer jazdy, dragon jak topola, nazwiskiem Wiesnicyn, wszed³ ze dworu z doniesieniem, ¿e

poleci³ pilnie zrewidowaæ stodo³ê, gdzie jest zapole pe³ne siana – oraz, ¿e tam wprowadzone
zosta³y wszystkie konie jego oddzia³u. Raportowa³ nadto, ¿e ¿o³nierze pó³szwadronu dragoñskiego
u³o¿yli siê do snu pokotem na sianie – ¿e warty s¹ daleko porozstawiane i wszystko w porz¹dku.
Major podziêkowa³ jeŸdŸcowi za wype³nienie œcis³e rozporz¹dzeñ, tudzie¿ za raport – przekrêci³
siê na bok i zabra³ do snu. Panna Salomea s³ysza³a ów raport i rozwa¿a³a w myœlach jego sens
i znaczenie. Serce w niej zadr¿a³o i obumar³o. W ciemnym rogu salonu przysiad³ na wolnym
sto³ku wysoki dragoñski oficer, Wiesnicyn. Patrza³ w oœwietlone drzwi pokoju i na stoj¹c¹
w g³êbi dziewczynê. Doœwiadcza³ zarazem szczêœcia i mêczarni. O takiej chwili widzenia
tej istoty marzy³ w szarugi, podczas zimnych pochodów po lasach i ci¹gn¹c zapad³ymi
dro¿ynami. By³a w nim ta twarz, ta postaæ jak czarodziejskie widziad³o, nieprawda marzeñ,
¿¹dza i zemdlenie – rozkosz – pasja – têsknota… Raz j¹ by³ ujrza³, krasawicê, gdy tymi stronami
ci¹gn¹³ jednego z pierwszych dni po wybuchu powstania. Zapamiêta³ od pierwszego spojrzenia,

Stefan ¯eromski, Wierna rzeka

20

background image

zachwyci³ siê raz na zawsze. Coœ w nim rozegra³o siê, jakoby g³os niewiadomej, nies³ychanej
muzyki od wspomnienia tej twarzy. Têskni³ za ni¹ dzieñ i noc. Och, jak¿e straszliwie pragn¹³,
¿eby rozkazy pogna³y go w tê stronê, ¿eby jeszcze choæ raz jeden w ¿yciu iœæ na ten dwór!
Zobaczyæ, popatrzeæ!… Tylko popatrzeæ!… I oto los da³ mu chwilê. Szczêœcie nie tylko pozwoli³o
tu przyjœæ, lecz nadto otwar³o drzwi. Sta³a tam sama jedna, od wszystkich opuszczona. Burza
wœciek³a hucza³a w duszy jeŸdŸca, gdy podparty na rêku patrza³…

Przy drzwiach prowadz¹cych do sionki sta³ ¿o³nierz z karabinem. Panna Salomea nie mog³a

iœæ do kuchni, ¿eby siê ze Szczepanem naradziæ. Usiad³a tedy na ³ó¿ku i, podpar³szy g³owê
na rêkach, czeka³a. Serce jej targa³o siê w piersiach jak dzwon. Zdawa³o siê, ¿e bicie us³ysz¹
œpi¹cy i ¿e ten alarm serca wszystko wyda. Ka¿dy odg³os i ka¿dy szelest by³ zwiastunem
nieszczêœcia. Jak¿e nieskoñczenie d³ugo trwa³y minuty tej nocy! Tymczasem Szczepan,
którego poci¹gniêto, ¿eby pokazywa³ zabudowania, piwnicê w ogrodzie, ruiny gorzelni
i do³y po kopcach kartoflanych, asystowa³ po zbadaniu ca³ego obszaru przy czynnoœciach
przygotowawczych do noclegu ¿o³nierskiego w stodole. Patrza³, jak wprowadzano tam konie,
jak wydzierano dla nich z zapola wielkie pó³kopy siana. Przys³uchiwa³ siê g³uchymi uszyma…
¯o³nierze wdrapywali siê na wierzcho³ek masy siana, a rozpostar³szy na nim szynele, walili
siê spaæ, zarówno w k¹tach, jak nad kryjówk¹ powstañca. Zachodzi³ w g³owê, czy on ¿yje, czy
ju¿ skapia³. W prostackiej szczeroœci i bezwyjœciu uczuæ prosi³ Boga o to drugie. Powinien by
by³ staæ obok panny, gdy¿ by³a sama jedna wœród oficerów, lecz nie móg³ odejœæ, poniewa¿
wachmistrz oddzia³u dragonów nie puszcza³ go na krok od siebie. Szczepan rozmyœla³, co czyniæ,
je¿eli stodo³ê podpal¹ – czy nie ma jakiego œrodka ratunku dla ukrytego „chudziaka”. Gruby,
brodaty wachmistrz kaza³ mu nadrzeæ siana i us³aæ ³o¿e na klepisku stodo³y. Stary kucharz
pracowa³ nas³uchuj¹c, o ile siê to na co zdaæ mog³o przy jego g³êbokiej g³uchocie. Umizga³
siê do wachmistrza, na wszystko siê zgadza³, potakiwa³ i przytwierdza³, œmia³ siê doñ, raz
wraz wystawiaj¹c ku niemu dziurê w górnej szczêce. Wachmistrz pogania³ go i niepob³a¿liwie
szturcha³, ziewaj¹c na ca³¹ stodo³ê. Tote¿ starowina biega³ to tu, to tam, znosi³ nowe wygraby
siana, s³a³ równo, uk³ada³ coœ w rodzaju poduszki pod g³owê, a wci¹¿ niewolniczo przymila³ siê
potentatowi. Gdy ten run¹³ wreszcie w szyneli i w butach na przygotowane legowisko, Szczepan
przycupn¹³ w k¹cie, zwin¹³ siê w k³êbek i niepostrze¿ony czeka³, patrz¹c w grub¹ ciemnoœæ.
Zapomnieli o nim. Rozlega³o siê ze wszech stron chrapanie ¿o³nierzy. Parska³y konie. Starzec
pocz¹³ ostro¿nie i z wolna czo³gaæ siê w górê stosu siana, ku miejscu, gdzie by³a kryjówka.
Czyni³ to umiejêtnie, wymijaj¹c œpi¹cych ¿o³nierzy. Gdy siê znalaz³ na miejscu wiadomym,
gdzie bezpoœrednio nikt nie le¿a³, zagrzeba³ siê w siano i, przy³o¿ywszy ucho do deski, s³ucha³
z ca³ej mocy zmys³u. Nie dochodzi³ go z do³u odg³os, ni szmer. Nic. Szczêk kopyt koñskich na
klepisku, chrupanie siana, chrzêst ¿elastwa, strzemion i trêzli, senny pomruk ludzki – i szum
wewnêtrzny, wieczysty starczej g³uchoty, jakoby odg³os morza nieskoñczonoœci, który w sobie
wszystko poch³ania. Ch³op westchn¹³. ¯al mu by³o m³odzieñca, przydŸwiganego na to miejsce
z takim trudem, w tym celu, ¿eby tu zgin¹³. ¯al mu by³o w³asnego dzie³a, które tak dobrze,
widzia³o siê, obmyœli³.

– A œwiat³oœæ wiekuista niech¿e mu ta œwieci… – wzdycha³, patrz¹c w mrok pró¿ni,

wygrzebanej w³asnymi rêkoma, któr¹ niemal widzia³ pod sob¹. Targa³y siê w nim wszystkie
si³y i wytrwa³a, ¿elazna wola, ¿eby wieko odwaliæ i wyci¹gn¹æ nieszczêœliwego – lecz ch³opski,
przebieg³y rozum zabrania³. Szczepan le¿a³ na tym miejscu d³ugo w martwej, bezsilnej mêce,
okrutniejszej ni¿ wszelkie s³owo. Krwawi³o siê w nim stare serce, z którego ³zy wszystkie
dawno ju¿ wyciek³y.

Znowu na ba³yku wyczo³ga³ siê ku pewnej dziurze w dachu, sobie tylko wiadomej – wysun¹³

siê na zewn¹trz i po drabinie zlaz³ na ziemiê. Jak cieñ przemkn¹³ siê ogrodem, po zastodolu,
przez chwasty i rozgrodzone okólniki, w mroku obszed³ warty i niby bezszelestny upiór wcisn¹³
siê do kuchni. Min¹³ omackiem tê kuchniê i sionkê przyleg³¹. Przez dziurê od klucza pada³
w ciemne przejœcie wytrysk œwiat³a. Szczepan przy³o¿y³ do otworu oko i zobaczy³ pannê Mijê,
siedz¹c¹ na ³ó¿ku z g³ow¹ podpart¹ na rêce. Coœ jak radosne szczekanie psa w ciemn¹ noc
rozleg³o siê w og³uch³em na wszystko, zestarza³em jestestwie, w mrocznym obszarze ducha,
gdzie by³a tylko samotnoœæ i odraza. Tak ju¿ zosta³ za plecami so³data, za drzwiami, z okiem
przy dziurze od klucza, skulony, bezsenny pod progiem.

Stefan ¯eromski, Wierna rzeka

21

background image

IV

Wczesnym rankiem wojsko zebra³o siê i uformowane w szeregi odesz³o. Pada³ rzêsisty deszcz

ze œniegiem. Wy³ wiatr. Odchodz¹cy byli Ÿli, g³odni, niewyspani i strudzeni, zanim ten nowy
marsz rozpoczêli. NajpóŸniej opuœci³ obejœcie w Niezdo³ach pó³szwadron konnicy, który by³
zajmowa³ stodo³ê. Po odejœciu wojska zosta³o w domu i na dziedziñcu mnóstwo odpadków,
brudów i zaduchu. Panna Salomea, stoj¹c w ganku, patrzy³a na szeregi ¿o³nierzy zatapiaj¹ce
siê w szarudze poranka. Trzês³o j¹ zimno wewnêtrzne. Pragnê³a co prêdzej, co prêdzej biec
do stodo³y i wyci¹gaæ rannego z kryjówki. Tymczasem Szczepan, zamiast iœæ do stodo³y,
wdrapa³ siê po schodkach z kuchni prowadz¹cych – na strych dworu. Pobieg³a za nim. Stary
wczo³ga³ siê w okienko dymnika i obserwowa³ wojsko, nikn¹ce we mgle. Na proœby, ¿eby tym
ostro¿noœciom daæ pokój, odpowiada³ pogardliwem milczeniem. Wtuliwszy siê w ten¿e wystêp
dymnika, patrzy³a, zaciekawiona, co stary tyle wa¿nego w dali spostrzega. Nic nadzwyczajnego
nie by³o widaæ. Piechota w postaci ciemnych kwadratowych bry³ posuwa³a siê drog¹ przez
³¹ki – zag³êbi³a w dalek¹ wieœ pod lasem – wreszcie znik³a. Za ni¹ w pó³wiorstowej odleg³oœci
ci¹gnê³a w tym¿e kierunku ruda grupa dragonów. Konie z jeŸdŸcami stopi³y siê w jednolit¹ masê
uderzaj¹cego kszta³tu, który zdawa³ siê rozdzieraæ szarugê. Panna Salomea oczyma zgas³ymi
od bezsennoœci przypatrywa³a siê tej ciemnej figurze, gdy wtem kucharz tr¹ci³ j¹ w ramiê
z pogardliwym chichotem. Zmru¿onymi oczyma patrza³ w przestrzeñ i pokazywa³ tam coœ
palcem. Przyjrza³a siê temu i zobaczy³a, ¿e od owej bry³y dragoñskiej odpad³ jak gdyby odszczep
koñcowy i przemierza szybko przestrzeñ w odwrotnym kierunku.

– Co to znaczy? – zapyta³a.
– Chcia³y nas zmamiæ i chyciæ na gor¹co. ChodŸwa na dó³, ka¿de do swego miejsca.
– Myœlicie, ¿e siê tu wróc¹?
– No!
– Przecie ju¿ zrewidowali wszystko…
– Znam ja jeich manier. ChodŸwa!
Zeszli na dó³ z poœpiechem. Szczepan uda³ siê do kuchni, rozpali³ ogieñ i pocz¹³ spokojnie

szorowaæ garnki i sagany. S³ychaæ by³o odg³os jego miarowej, od niezliczonego szeregu lat tej
samej pracy – i g³os monotonnej, zgryŸliwej œpiewki, któr¹ zaw¿dy mrucza³, przedrzeŸniaj¹c
nieudolnie jak¹œ pañsk¹ melodiê:

„U mojej mamy niebogi
P³ywaj¹ w zupie stonogi…”
Panna Salome¹ przyczai³a siê z „robótk¹” w rêku pod oknem du¿ego pokoju, gdzie poprzednio

nocowali oficerowie. Nie siedzia³a tam kwadransa czasu, gdy za oknem rozleg³ siê têtent koni
pêdz¹cych galopem i osadzenie ich na miejscu. Oficer dragonów Wiesnicyn z trzaskiem
roztworzy³ drzwi, przebieg³ sieñ i stan¹³ na progu pokoju. Roziskrzonymi oczyma mierzy³
samotn¹ mieszkankê tego dworu. Wsta³a po jego wejœciu ze swego miejsca i patrzy³a weñ
z pogardliwym wyczekiwaniem. Nie zdj¹³ czapki, ani nie rozwi¹za³ koñców swego basz³yka.
Z butów i rzemiennych pasów jego uzbrojenia woda œcieka³a na pod³ogê. Kilku szeregowców
wesz³o za nim do pokoju. Skin¹³, ¿eby przeszukali dwór. ¯o³nierze rozbiegli siê po stancjach.
Wiesnicyn zosta³ sam z pann¹. Patrza³ na ni¹ ze swym nies³abn¹cym, ob³¹kanym zachwytem.
Mrukn¹³ z ruska po polsku:

– Pani nie spodziewa³a siê takich goœci…
Wzruszy³a ramionami i nic nie odrzek³a. To go zmiesza³o i obezw³adni³o. Nie wiedzia³, co

mówiæ. Czeka³ na rezultat ponownej rewizji. Po pewnym czasie niezrêcznie i niepotrzebnie
mrukn¹³ w sensie t³umaczenia :

– Ja tu nie ze swej chêci… Rozkaz taki. S³u¿ba nie dru¿ba…
Nie zwróci³a na to uwagi. Czuj¹c dobrze w spojrzeniu i ruchach tego oficera wra¿enie swej

piêknoœci, uczyni³a siê œwiadomie, z umys³u stokroæ piêkniejsz¹ i z ca³ej mocy tego powabu,
pewnego siebie, stworzy³a sobie jakby puklerz obronny. Usiad³a w rogu kanapy i poczê³a
obojêtnie szyæ nuc¹c pó³g³osem, jakby obok niej nikogo w pokoju nie by³o. Niedbale poziewa³a.
Tar³a zziêbniête rêce. Wyjrza³a oknem. Oficer sta³ w tym samym miejscu, patrz¹c na ni¹
oczyma, które zawlek³o bielmo rozkoszy i ¿alu. Po pewnym czasie, gdy rewiduj¹cy ¿o³nierze
nie nadchodzili, spyta³a wynioœle:

Stefan ¯eromski, Wierna rzeka

22

background image

– Czy to ja jestem aresztowana w tym pokoju?
– Nie.
– Zimno mi. Chcê sobie wzi¹æ chustkê z tamtej stancji.
– Proszê.
– Mo¿e pan poœle so³data, ¿eby patrza³, jak bêdê bra³a chustkê.
– Nie trzeba.
– Có¿ za ³aska!
Odesz³a do swego pokoju i, siad³szy tam pod oknem, wygl¹da³a na œwiat. Oficer przez otwarte

drzwi wci¹¿ na ni¹ patrza³ spode ³ba. £agodny blask smutnego dnia sp³ywa³ na jej czarne w³osy,
prosto przyg³adzone, œwiec¹ce siê jak migotliwy at³as – na szyjê niepokalanie piêknego kszta³tu
– na zaró¿owion¹ barwê policzków – na zagiête d³ugie brwi i p¹sowe usta. Postaæ jej tworzy³a
obraz, którego widok doprowadza³ zachwyt do sza³u. Ka¿dy ruch jej g³owy by³ kszta³tem, albo
skinieniem doskona³oœci. Gdy westchnê³a, nieopisany wyrzut uderza³ w serce ¿o³nierza. Skoro
spojrza³a pogardliwie, dosiêga³o uderzenie jak pocisk hañbi¹cy. Œwiat, w którym b³¹dzi³y jej
myœli, przez który sz³a jej dusza – kraina, gdzie by³ jej smutek – to by³o olœniewaj¹ce widzenie
piêkna, które siê zawiera³o natychmiast. Oficer nie ruszy³ siê z tego miejsca, na którym stan¹³.
Gdy ¿o³nierze jego wrócili z doniesieniem, ¿e nic podejrzanego nie znaleŸli – odwróci³ siê i, nie
rzek³szy s³owa, nie rzuciwszy okiem – wyszed³ – wskoczy³ na siod³o i odjecha³ na czele swego
oddzia³u. Panna Salomea równie¿ nie odwróci³a g³owy. P³aka³a. Obfite, gorzkie ³zy la³y siê z jej
oczu na skutek odczucia nêdzy, wœród której ci¹gle ¿y³a. Przewidywa³a, ¿e powstaniec ukryty
w sianie zadusi³ siê albo umar³ z up³ywu krwi. Myœla³a o ojcu teraj¹cym siê w obozowiskach –
o ch³opcach krewniakach, co tak straszliwie w zaraniu m³odoœci poginêli – o wszystkich, którzy
siê z tego domu rozpierzchli. Wspomina³a na niepokój i strach nocny, co czeka³ rozpostarty za
mijaj¹cym dniem, co siê rozci¹ga³ na nieprzeliczony szereg bezdennych nocy… Wpatrywa³a siê
w brutalstwo si³y, której nic nie mog³o z³amaæ, której okrucieñstwu nic nie mog³o po³o¿yæ tamy.
Có¿ pocz¹æ, jeœli Szczepan ucieknie? Co pocz¹æ, jeœli go powiesz¹ po odnalezieniu powstañca?
Co pocz¹æ, gdy ju¿ nikt z krewnych nie wróci do tego przeklêtego domu, gdzie rz¹dzi sam jeden,
tryumfuj¹cy Dominik? Zatarga³a ni¹ g³ucha i œlepa boleœæ. Szarpnê³a ni¹ rozpacz, jak wicher
ga³¹zk¹ drzewiny. Nie chcia³o siê ju¿ myœleæ o niczym, ¿adnej roboty przedsiêbraæ, nic, co
nale¿y wykonaæ. By³a od tylu nocy niewyspana, przemêczona, wewnêtrznie zziêbniêta i pe³na
rozstroju. £ka³a bez ulgi i bez nadziei pocieszenia, wisz¹c na porêczy ³ó¿ka.

Szczêknê³a klamka. Wszed³ stary. Spode ³ba spojrza³ na p³acz¹c¹ i coœ po swojemu

wybe³kota³. Wzrusza³ ramionami.

– Trza bêdzie iœæ… Có¿ ta z beków!
РGdzie znowu iϾ?
– Po tamtego. Panna nie wie…
– ChodŸmy!
– Ale! Trza jeszcze nagl¹daæ.
– Ju¿ trzeci raz nie wróc¹.
– Czort ich ta wie, czy gdzie podgl¹dacza nie zostawi³y.
– Bêdziemy uwa¿aæ.
– To niech¿e panna Samoleja, zamiast buczeæ po pró¿nicy, wyjdzie oto za dwór i pochodzi

se ogrodem to tu, to tam. A patrzeæ, czy gdzie jakiego nie ma. Mo¿e taki i na górze w krzakach
siedzieæ i dopiero patrzeæ.

– Pójdê na tê górê!
– To jest dobre. Ino iœæ z nieobaczka, tak se ta. Postaæ, popatrzeæ – i znowuj na inne miejsce.

Z góry dobrze nagl¹daæ, co jest w okolicy. Jak by siê zaœ gdzie kto wa³êsa³, daæ mi znaæ w te
pêdy.

– Dobrze – idê.
Wymknê³a siê za dwór i spacerowa³a, jak Szczepan kaza³. Wesz³a powoli na górê,

ja³owcem i chrustami zaros³¹, która wznosi³a siê tu¿ za ogrodem. Œnieg tam le¿a³, od deszczu
przemokniêty. Tuli³ siê w do³ach i w g³êbi kêp zaroœli. Och, jak¿e odra¿aj¹ce by³o to miejsce,
widziane z góry! Spalone budynki, rozerwane p³oty, wyr¹bany i na pó³ zwêglony ogród…
Pustkowie… Opuszczony, czarny, jak gdyby hañb¹ przyciœniêty stary dwór… To s¹ Niezdo³y,

Stefan ¯eromski, Wierna rzeka

23

background image

gdzie przez tyle lat bawi³a siê ca³a okolica, gdzie hulano do bia³ego dnia, przez nastêpny po
balu – i znowu w nocy, co siê zowie do upad³ego…

Rozpatruj¹c siê po okolicy, panna Mija nie dostrzeg³a nikogo. Ani jeden cz³owiek nie porusza³

siê w tym obszarze. Wojsko dawno w lasach znik³o. Zaczajona miêdzy krzakami patrzy³a pilnie.
Nareszcie!… Szczepan wyszed³ z kuchni i ruszy³ nad rzekê. Czai³ siê za ogrodem, wa³êsa³ poza
gorzelni¹, nawraca³. Wreszcie, dobrze opatrzywszy miejsce, szybko wszed³ do stodo³y. Mija³y
d³ugie minuty. Serce poczê³o biæ w piersiach panny Salomei. Zdawa³o siê jej, ¿e up³ynê³y
godziny, odk¹d starzec otwar³ wrótniê… Nie mog³a wytrzymaæ. Chy³kiem zbieg³a z owej góry –
przeby³a ogród i dziedziniec… Wsunê³a siê do stodo³y, wdrapa³a na siano. Wbrew oczekiwaniu
Szczepan nie powita³ jej z³orzeczeniem. Odwali³ by³ ju¿ wieko znad studni w sianie i wyci¹ga³
chorego. Nie móg³ mu daæ rady. Co go wydosta³ na po³owê wysokoœci do³u, to siê poœlizn¹³
w sianie, pada³ na wznak, a z nim razem Odrow¹¿ w swój grób. Ranny jêcza³ w ciemnicy.
Us³yszawszy ten jêk, obydwoje uradowali siê bardzo i podwoili wysi³ek. Szczepan poleci³ pannie
Salomei zarzuciæ koniec jednej z linek na ramiê i ci¹gn¹æ. Sam uj¹³ drug¹ i przerzuci³ j¹ tak¿e
przez ramiê. Poczêli obydwoje odsuwaæ siê we dwie strony od do³u, ci¹gn¹c postronki z ca³ej
mocy. W taki sposób wydobyli na wierzch nieszczêœliwego. Dostawszy go na powierzchniê,
zbadali, ¿e ¿y³ jeszcze, aczkolwiek by³ bezsilny i na pó³ uduszony. Szczepan rozkaza³ pannie
znowu iœæ na górê i obserwowaæ teren. Sam wytoczy³ z drugiego zapola stodo³y rêczny wózek
do œci¹gania drzewa. Zniós³ na ten wózek chorego, przykry³ go sianem, nawali³ na wierzch
suchej podœció³ki i ga³êzi z opró¿nionego k¹ta stodo³y – i potoczy³ wózek do kuchni. Tam
chorego rozebra³ z futra i butów – oczyœci³, otrzepa³, zaniós³ i po³o¿y³ do ³ó¿ka.

Gdy panna Salomea wróci³a do domu, zasta³a ju¿ swego protegowanego w poœcieli. By³

nieprzytomny, jakoœ nadmiernie czerwony i opuch³y. Oczy mia³ b³êdne i przekrwione – twarz
zsinia³¹. Rany pootwiera³y siê i przemoczy³y banda¿e tak dalece, ¿e trzeba by³o na poœciel
po³o¿yæ grube zgrzebne p³achty, aby powtórnie nie mieæ w krwistych plamach œwiadectwa
przeciwko sobie. Panna Salomea zabra³a siê do zmiany banda¿y i przewiniêcia ran. Pasma
pousuwa³y siê z miejsca i rany by³y obna¿one. Opatruj¹c je na nowo, doœwiadczy³a szczególnego
wra¿enia, jakie jej siê nigdy jeszcze nie przytrafi³o w ¿yciu. Oto ka¿d¹ ranê poczê³a mieæ
w swym jestestwie i nie tylko j¹ widzieæ, ale i czuæ – cierpieæ w sobie tam, gdzie by³a w ciele
chorego. W g³owie, pod okiem, w ramionach, miêdzy ¿ebrami i w prawym biodrze wynik³y jak
gdyby stygmaty, sobowtóry i ¿ywe wizerunki zranieñ. Poczê³a, opatruj¹c rozdarcia i urazy, ciosy
i uderzenia – wwiadywaæ siê w nie, rozumieæ je i pojmowaæ w ca³oœci przedziwne, wznios³e
ich ¿ycie. Bez odrazy patrzy³a na krew brocz¹c¹ i ¿ywe, poszarpane cia³o. Gdy skoñczy³a
opatrunek, ju¿ zbli¿a³ siê zimowy wieczór. Chory usn¹³ w g³êbokiej gor¹czce.

Przypad³a na sofce i sama usnê³a jak kamieñ. Jak¿e siê uczu³a szczêœliw¹, gdy po ocknieniu

zobaczy³a promienny dzieñ! Minê³a tedy noc bez rewizji i bez zmor, przespana jednym tchem,
szczêœliwie od pocz¹tku do koñca. Kanarek, jedyny przyjaciel, zaœpiewywa³ siê we framudze
okiennej na widok tak piêknego s³oñca. Kanarek ów nosi³, nie wiadomo dlaczego, tajemnicze
nazwisko – Pupinetti. Mia³ na g³owie czarn¹ krymkê, czy piuskê z ciemnych piórek, aczkolwiek
sam by³ nieposzlakowanej ¿ó³toœci. Panna Mija przywita³a siê z nim serdecznie, wo³aj¹c nañ
ustalonym od dawna okrzykiem, który siê miêdzy ich za¿y³oœæ nie wiedzieæ sk¹d i jak zapl¹ta³:

– A bas la calotte!
Pupinetti przekrzywi³ g³ówkê i rozdymaj¹c gardzio³ek pocz¹³ wydzwaniaæ na czeœæ s³oñca

pieœñ najweselsz¹, najradoœniejsz¹ pod tym s³oñcem. Widz¹c, ¿e zbli¿a siê jego dobra pani,
j¹³ skakaæ z prêta na prêt i ko³ysaæ siê w ruchomej huœtawce. To dziobn¹³ ziarenko kaszy, to
skubn¹³ kapuœcianego liœcia okruszynê. Napi³ siê wody i wo³a³ przyjació³kê prêdkim, radosnym
pokrzykiem. Nie lêka³ siê ani jej groŸnych rozkazów – a bas la calotte! – ani rêki wsuniêtej
do klatki. Przychyla³ tylko g³owê, jak gdyby w istocie obawia³ siê o sw¹ piuskê, gdy go wziê³a
w rêkê i ca³owa³a w dzióbek najœliczniejszymi usteczkami na obszarze ziemi.

Chory powstaniec rozwar³ oczy pó³oœlep³e z gor¹czki. Zwróci³ ku swej opiekunce czerwon¹

twarz. Jakiœ be³kot wypad³ spomiêdzy jego rozdêtych warg. Sta³a nad nim z Pupinettim w rêce
i pokazywa³a ptaszka biednemu wojownikowi. Zobaczywszy kanarka, coœ poj¹³. ¯a³oœnie –
¿a³oœnie uœmiechn¹³ siê… Panna Salomea puœci³a ptaszê z rêki. Przyuczony do siadania na
jej poduszce, Pupinetti przyfrun¹³ do wezg³owia nieznajomego intruza, zasiad³ na porêczy,
otrz¹sn¹³ siê, sprostowa³ pióra. Zaœpiewa³ najradoœniejsz¹, najpromienniejsz¹ ze swych piosenek.

Stefan ¯eromski, Wierna rzeka

24

background image

Chory uœmiechn¹³ siê znowu. Zapomnia³ o mêce ¿ycia i z rozkosz¹ s³ucha³.

V

Kilka nastêpnych nocy up³ynê³o spokojnie. Nikt nie nachodzi³ opuszczonego dworzyszcza.

Chory powstaniec spa³ po ca³ych dniach i nocach w gor¹czce. Nie wiadomo by³o, czy przyczyn¹
tej gor¹czki s¹ rany, czy jaka inna wewnêtrzna choroba. Opuchniêcie oka zmniejszy³o siê bardzo
i czarna barwa podskórnych zacieków poczê³a ustêpowaæ. Ukaza³y siê powieki i zdrowa miêdzy
nimi Ÿrenica, która dobrze widzia³a. Za³o¿ono tedy rozdarcie podocznej rany szarpi¹ i obwi¹zano
znowu policzek. Gdy œlady ciosów i st³uczeñ znika³y, wy³ania³a siê spod opuchlizny twarz jak
gdyby inna. Odmiennie zarysowa³ siê koœcisty, kszta³tny nos, bia³oœci¹ zajaœnia³o nad czarnymi
brwiami rozumne czo³o. Najszybciej goi³y siê rany na g³owie. Dawno niestrzy¿one w³osy, które
panna Salomea co pewien czas my³a i rozczesywa³a, zdawa³y siê same, jak szarpie, kurowaæ
blizny zasch³e, choæ jeszcze wci¹¿ czerwone. Najgorzej by³o z postrza³em w biodrze. Ranny nie
móg³ wykonaæ najzwyklejszego ruchu ani gestu bez k¹saj¹cej wci¹¿ mêczarni. Kula opuszcza³a
siê, widocznie, miêdzy œciêgnami i ¿y³ami, bo ból wychodzi³ z miejsc coraz ni¿ej w udzie
po³o¿onych. Rana ta by³a wci¹¿ otwarta i gnoi³a siê w sposób odra¿aj¹cy. Nie pomaga³o mycie
jej i ci¹g³e oczyszczanie.

Pewnej nocy obudzi³ pielêgniarkê rumor do drzwi i okien, ale odmienny, nie od Ryfki

pochodz¹cy. Ktoœ ko³ata³ wielokrotnie i natarczywie. Burzono siê tak¿e do okien czêœci
niezamieszkanej i do drzwi od ogrodu. Szczepan, natychmiast zbudzony, nie móg³ ju¿ wynieœæ
chorego na dwór, gdy¿ ca³e obejœcie by³o, widaæ, otoczone. Po ciemku tedy wziêli obydwoje
z pann¹ Salome¹ biedaka na rêce razem z poœciel¹, wynieœli co tchu do salonu Dominika
i z³o¿yli w jednej z pustych kadzi. Ledwie zd¹¿yli tego dokonaæ, gdy ³oskot dosiêgn¹³
najwy¿szego stopnia. Skoro drzwi zosta³y otwarte, okaza³o siê, na szczêœcie, ¿e byli to rodacy.
Ma³y szcz¹tek oddzia³u, odbity z partii Kurowskiego po straszliwej klêsce miechowskiej,
uchodz¹c dubeltowymi marszami poœród kolumn rosyjskich, dowodzonych przez Czernickiego
i Ostrowskiego – b³¹kaj¹c siê po lasach, ostêpach i w¹do³ach – dniem i noc¹ œcigany, trafi³ po
ciemku na Niezdo³y. Wskutek ucieczki dwu z kolei dowódców, oddzia³ek by³ bez zwierzchnika.
Sk³ada³ siê z ludzi zg³odnia³ych, przeziêb³ych, zdro¿onych do ostatka i bezprzyk³adnie rozbitych
na duchu. Nie by³y to ju¿ fizyliery, nie kosyniery – nawet nie „dr¹galiery”, tak pospolite
w powstaniu – lecz ludzie niemal bezbronni. Ledwie weszli pod dach, natychmiast padli
pokotem na ziemiê i poczêli chrapaæ jak na komendê. Kilku z nich wziê³o siê do szukania
we dworze jad³a i wódki. Zrewidowali spi¿arniê, kuchniê i pokoje, ale nic nie znaleŸli. Przy
tych poszukiwaniach musia³a asystowaæ panna Salomea. Gdy przetrz¹œniêto wszystkie faski
i skrzynie, nie znajduj¹c nic zgo³a, zrozpaczeni i zg³odniali poczêli groziæ. Jeden z nich wyrwa³
zza pasa pistolet i w rozbestwieniu, siêgaj¹cym granic ob³êdu, przystawi³ otwór lufy do czo³a
m³odej gospodyni.

Wytrzyma³a z obojêtnoœci¹ diabelstwo jego wzroku i czeka³a na strza³. Biedny okrutnik nie

odrywa³ pistoletu – i nie wiedzia³, co dalej robiæ. Sta³ z t¹ broni¹, skierowan¹ miêdzy cudne
oczy panny i blad³ coraz bardziej.

– Czemu¿ pan nie strzelasz? – spyta³a.
– Dwa razy nie pytaæ!
– Wiêc albo pan strzelaj, albo szukajcie sobie dalej, bo szkoda czasu na komedie.
– Gdzie kasza?
– Kaszy jest trochê, ale ta jest niezbêdnie potrzebna dla tych, co tu s¹ i dla jednego rannego.
– Gdzie ta kasza?
– Zobaczymy zaraz. Najprzód schowaj pan pistolet, który powinien byæ wymierzony w stronê

wroga, a nie miêdzy oczy bezbronnych kobiet po spi¿arniach.

– Milczeæ! Gdzie kasza?
Szczepan, który sta³ tu¿ za plecami panny Salomei, wmiesza³ siê do rozmowy.
– Tej kaszy jest ma³o – i kasz¹ siê partya nie po¿ywi. Przyniosê ziemniaków.
– Gdzie s¹ te ziemniaki?
– Jest ich ta jeszcze miareczka w kopcu.
– Ile tego?
– Mówiê, ¿e bêdzie æwiartka, mo¿e siê uzgarnia z pó³korca.

Stefan ¯eromski, Wierna rzeka

25

background image

– Przemarzniête?
– Niekoniecznie, bo by³y dobrze okryte.
– Gdzie to jest?
– A gdzie jest, to jest. Sam przyniesê. Jak wszyscy pójd¹ braæ, to ino rozdepc¹ i pomaszcz¹.

Wszystkiego, co ta jest, nie zjecie…

– Zjemy tyle, ile nam siê zechce!
– A przyjd¹ inne, czym ich ¿ywiæ?
– Niech glinê ¿r¹!
– Znowuj pistolce do ³ba bêd¹ przystawiaæ.
– Dziadu przeklêty, lepiej milcz! – wrzasn¹³ zg³odnia³y powstaniec.
Chwyci³ starca za ko³nierz i potrz¹sa³ nim do woli. Ale Szczepan szarpn¹³ siê œmia³o raz

i drugi. Wydar³ swe ramiê z garœci tamtego. Panna Salomea przysz³a mu z pomoc¹. Odtr¹ci³a
silnie napastnika. Ten patrza³ na ni¹ wzrokiem najbezwzglêdniej zdzicza³ym, który nic dobrego
nie wró¿y³. Czu³a w oczach jego bezrozumn¹ wœciek³oœæ. Lada chwila móg³ podnieœæ pistolet
i wypaliæ. W celu rozweselenia go zaczê³a wszystko w ¿art obracaæ – a chc¹c skierowaæ jego
pasjê w inne ³o¿ysko, opowiedzia³a anegdotê o kucharzu.

– Widzi pan – mówi³a – ¿e on ma na przodzie zêby wybite…
– Ja mu je do reszty wybijê!
– Niech¿e pan pos³ucha, zanim resztê tych starych zêbów wybijaæ, historii o tamtych, których

ju¿ nie ma.

– Co miê tam jego zêby obchodz¹!
– O, ³adnie, tak traktowaæ konwersacjê z kobietami!
– Konwersacjê… To niech pani mówi, jeœli jest co wa¿nego…
– A kiedy pan nie s³ucha. Jak¿e tu mówiæ?
– Ale s³ucham, tylko ¿e pani nie s³yszy, jak we mnie g³ód wniebog³osy wrzeszczy.
– No, to nied³uga historia – i g³ód pos³ucha. Widzi pan, by³o tak. Jak ten nasz staruszek by³

jeszcze m³ody, s³u¿y³ tutaj w tym samym dworze przy kucharzu za popychad³o. Ani siê obejrza³,
jak go do wojska zawo³ali. ¯al mu siê zrobi³o tej kuchni, rondli i sosów – przed wojaczk¹ strach
– dwadzieœcia piêæ lat pod karabinem – to nie ¿arty! Przyszed³ so³tys braæ go do superrewizji.
Nasz kuchcik uskoczy³ za wêgie³ dworu, wzi¹³ kamieñ z ziemi i wyt³uk³ nim sobie dwa przednie
zêby, jak to pan wie, niezbêdne do odgryzania ³adunków przy ska³kowym karabinie. So³tys go
za kark, postronkiem wi¹zaæ, a ten siê w g³os œmieje i pokazuje zakrwawion¹ dziurê na przedzie
szczêki.

– No i có¿ z tego.
– Nic, tylko taki mora³, ¿e szarpaæ o byle co nie mamy potrzeby! A on tu nie jedno jeszcze

sp³ata³ w tym rodzaju.

– Wszelkie historyjki pozwolê sobie od³o¿yæ na póŸniej, gdy ju¿ te kartofle oskrobiemy.

Primum edere deinde philosophari. Wie pani, co to znaczy?

– Nie wiem, ale coœ musi byæ o jedzeniu.
– A w³aœnie… Dalej go! Gdzie worek?
Ruszy³, znalaz³szy worek, za przewodnictwem Szczepana i wróci³ wkrótce z kartoflami.
Rozpalono ogieñ, pchaj¹c pod blachê polana, ur¹bane z ¿erdzi rozgrodzonego plota. Wszyscy

zabrali siê do skrobania kartofli. Okaza³o siê, ¿e partia mia³a w swym skarbie skibê zabranej
gdzieœ s³oniny. Szczepan wydali³ siê w noc i przyniós³ w rogu worka z garniec kaszy ze swej
kryjówki. Pocz¹³ i kaszê, i kartofle z wielkim kucharskim znawstwem gotowaæ. Wybiega³ zreszt¹
raz wraz, a¿eby pe³niæ wartê – nas³uchiwaæ têpymi uszyma, czy ziemia nie jêczy pod stop¹
nadchodz¹cej nieprzyjaciela piechoty…

VI

Rana w biodrze powstañca nie doœæ, ¿e siê nie goi³a, lecz stawa³a siê przyczyn¹ niebezpieczeñstwa.

Ni¿ej od postrza³u, w lêdŸwi, pocz¹³ formowaæ siê wielki wrzód, sprawiaj¹cy tyle cierpienia, ¿e
chory krzycza³ ca³ymi godzinami, a nawet wzgl¹d na bezpieczeñstwo domu i trwoga o ¿ycie
nie mog³y uciszyæ nieludzkich jego krzyków, podobnych do wycia. Panna Salomea nie tylko
nie sypia³a po nocach, ale nie przyk³ada³a g³owy do poœcieli w obawie niespodziewanej
inwazji ¿o³nierzy. Wynoszenie ksiêcia do stodo³y, po ostrzegawczym ¿ydowskiego dziewczêcia

Stefan ¯eromski, Wierna rzeka

26

background image

stukaniu w szybê, stawa³o siê bezcelowe, bo chory jêcza³, zakopany w sianie. Pewnego razu,
pos³yszawszy jakieœ g³osy w stodole, oddzia³ ¿o³nierzy chodzi³ pod dowództwem oficera po
ca³ym zapolu, przebijaj¹c g³êboko stos siana bagnetami. Tylko wyj¹tkowo szczêœliwy zbieg
okolicznoœci sprawi³, ¿e na kryjówkê nie trafiono – a wzgl¹d na przydatnoœæ stodo³y i jej
zawartoœci na legowisko dla ¿o³nierzy powstrzyma³ oficera od rozkazu spalenia budynku. By³o
rzecz¹ oczywist¹, ¿e kula opuszcza siê wzd³u¿ goleni, sprawiaj¹c tak nies³ychane cierpienia
i powoduj¹c formowanie siê wrzodów. ¯ycie w podobnych okolicznoœciach by³o nad wyraz
ciê¿kie. Panna Salomea zdecydowa³a, ¿e nie ma innego wyjœcia, tylko nale¿y sprowadziæ
chirurga. Jak¿e to jednak mog³a uczyniæ, nie posiadaj¹c ani grosza pieniêdzy – gdy¿ wszystko,
co mia³a, zabra³y przechodz¹ce partie w ci¹gu tej zimy – i nie maj¹c do rozporz¹dzenia
koni ani sanek. Najmowaæ furmankê we wsi nie by³o bezpiecznie, gdy¿ ch³opi ¿ywili wrogie
usposobienie i obecnoœæ chorego we dworze mog³aby siê wydaæ. Wyprawiæ zaœ powstañca
z domu nie mia³a serca. On sam znalaz³ by³ œrodek nieomylny. Oto pewnego razu, gdy sta³a
obok poœcieli, daj¹c mu po¿ywienie, siêgn¹³ znienacka do kieszeni jej sukni i wyrwa³ pistolet,
który mu niegdyœ, gdy przyby³, pokazywa³a. Odebra³a mu z r¹k pistolet. Ale odt¹d ca³ymi
godzinami j¹ b³aga³, wyj¹c w bólach, ¿eby mu wystrza³em miêdzy oczy skróci³a tê nêdzê
istnienia. Skoro tylko dorwa³ siê do jej r¹k, chwyta³ je rozpalonymi d³oñmi, jakby kleszczami
z ¿elaza do bia³oœci rozpalonymi, skaml¹c o zadanie œmierci. Ile¿ to próœb i jakich, w jakie
zaopatrzonych argumenty wyrzuca³ ze siebie, b³agaj¹c o ten strza³ jedyny!

Tylu zginê³o! Czcigodni, najszlachetniejsi, waleczni… Buty so³datów wdepta³y ich w b³oto

dzikiego pola! Padali z ran, bez pomocy, po lasach, bez s³awy – na nic! Zwali³a siê ze swego
o³tarza œwiêta idea! Ch³opi polscy zwozili rannych do urzêdu po klêsce miechowskiej i oddawali
w rêce kata! Niez³omna niewolniczoœæ ducha mo¿nych i straszliwa ciemnota ubogich poda³y
sobie d³onie… Có¿ za nierozum, jaka tyrania wœród tylu niebezpieczeñstw pielêgnowaæ jedno
bezsilne cierpienie! Umrzeæ! Nie wiedzieæ, co siê dzieje i co siê sta³o! Nie pamiêtaæ! Nie znosiæ
piek³a poni¿enia, gdy trzeba ukrywaæ siê w sianie przed so³datami!

– Siostro! – wo³a³ – ³aski! Zabij! Daj siê zabiæ samemu! Nie chcê ¿yæ! Tu mnie zakopiecie bez

trudu, w nocy, nad rzek¹, gdziem siê ze krwi obmy³. Przyjdziesz na wiosnê, zasadzisz kwiatek.
Bêdê szczêœliwy…

W rozpaczy, nie wiedz¹c, co ju¿ pocz¹æ, w sekrecie nawet przed Szczepanem panna Salomea

posz³a pewnego wieczora do przyjació³ki Ryfki. W karczmie by³o ju¿ ciemno, drzwi zamkniête
na g³ucho. Okna od wewn¹trz, w obawie inwazji, pozabijane zosta³y zrzynami desek w ten
sposób, ¿e tylko szpary miêdzy jedn¹ a drug¹ dawa³y nieco œwiat³a dziennego do œrodka.
Panna Mija poczê³a majstrowaæ oko³o jednego z tych okien – chwierutaæ gwoŸdzie, którymi
rama by³a zabita na g³ucho – ob³upywaæ glinê, chroni¹c¹ od zimna – a¿ je wreszcie otwar³a.
Wtedy, wsun¹wszy przygotowany przedtem d³ugi z pleciaka prêt w szparê miêdzy deskami, jê³a
szturchaæ na oœlep w kierunku, gdzie, jak z doœwiadczenia wiedzia³a, œpi na tapczanie Ryfka.
D³ugo jej siê to nie udawa³o, gdy¿ ¯ydóweczka twardo zasnê³a, budzona wci¹¿ i tylekroæ po
nocach. Wreszcie, poznawszy od razu, kto to j¹ wzywa, skoczy³a do okna. Zaczê³y szeptaæ
przez szparê miêdzy deskami, a tak cicho, jakby wiatr szumia³ – aby zaœ nie zbudzi³ siê nikt
z rodziny karczmarskiej, która spa³a w tej izbie i w s¹siednich. Panna Salomea wy³o¿y³a krótko,
o co idzie. Potrzeba koni. Musi na jedn¹ noc dostaæ parê koni i sanki. Wypada przejechaæ do
miasta co koñ skoczy, wróciæ i jeszcze raz gnaæ – a ¿eby o tym ¿ywa dusza nie wiedzia³a. Ryfka
musi te konie wynaj¹æ od kogo. A ¿e na wynajêcie furmanki trzeba pieniêdzy, których nie ma,
wiêc trzeba chyba ukraœæ. PóŸniej siê to odda. Co robiæ? Ryfka przelêk³a siê. Co robiæ? Aj –
aj! Parê koni i sanki, dwa razy tam i nazad do miasta w jedn¹ noc… Aj – aj! Co robiæ? Drapa³a
siê po kud³atej g³owie i w rozterce cmoka³a wargami. G³os jej z zimna i strachu dr¿a³, a zêby
g³oœno szczêka³y.

– RadŸ¿e mi co! – mówi³a panna Mija.
– Co ja poradzê? Ja nie wiem.
– Po tom tu sz³a, ¿eby tyle od ciebie us³yszeæ!
– Ja chcê, ale co tu zrobiæ?…
– Czego siê tak trzêsiesz? Boisz siê?
– Ja siê bojê.
– Czego?

Stefan ¯eromski, Wierna rzeka

27

background image

– Bo tu s¹ konie… Trzy… Cuganty.
– Czyje?
– Nie wiem.
– A sk¹d siê wziê³y?
– Wczoraj je przyprowadzili.
– Kradzione?
– Nie wiem.
– Ty nie wiesz! Pytam siê, oœlico jedna, czy kradzione?
– No, jakie maj¹ byæ? Podarowane?
– Gdzie te konie s¹?
– W stajni stoj¹.
– Na przechowaniu tu s¹?
– Czy ja to wiem? Na co ja mam du¿o gadaæ! Te konie stoj¹ w stajni.
– Mów prawdê! Nie ty krad³aœ, nie ty przechowujesz. Mnie prawdy nie powiesz, toœ teraz taka,

¯ydowico niewierna!

– Co ja nie mam prawdy powiedzieæ? Te konie s¹ pewno na przechowaniu. Po co gadaæ takie

rzeczy? Tu jeden œpi na strychu, co na tyçh koniach przyjecha³.

– Kiedy pojedzie dalej?
– Jutro na noc.
– W któr¹ stronê?
– Nie wiem.
– Daj¿e mi parê tych koni!
– Aj-aj! Ja siê bojê.
– No, to siê bój! Przecie wróc¹ nad ranem! Ryfka!
– Nie mogê! Ony mnie zabij¹!
– Kto?
– Ojciec – i ten, co przyjecha³.
– Nie bêd¹ wiedzieæ.
– Jak to nie bêd¹ wiedzieæ! Ony by nie wiedzia³y o takim interesie!… Kto potrafi tak zrobiæ?
– A ja! Sanki tu macie?
– Sanki s¹, ale ma³e, nasze pachciarskie.
– Niech sobie bêd¹ pachciarskie. ChodŸ! Przynoœ klucze! Wy³aŸ z dziury!
Ryfka zaszlocha³a z cicha, rozpaczliwie. Sta³a za deskami, ³kaj¹c.
– Nie dasz?
– Na œmieræ mnie zabij¹. £eb mi obedr¹.
– No, to wycierpisz.
Ten argument jakoœ trafi³ do jej przekonania. Uspokoi³a siê, zapyta³a jeszcze.
– Kto by pojecha³?
– Ja sama.
– To nikt nie bêdzie wiedzia³?
– Nikt! Ja i ty.
– Jak zobacz¹, jak oni zrozumiej¹, kto to zrobi³, dopiero zaczn¹ biæ, dopiero zaczn¹!…
– Moja¿e niedotkniêta, delikacik!
– Ten, co przyjecha³… On ma taki kañczug!…
– Przynoœ klucze!
Ryfka posz³a cicho jak widmo, w g³¹b domostwa i nie wraca³a przez czas d³ugi.
Panna Salomea myœla³a ju¿, ¿e nie przyjdzie wcale. Mróz trzyma³. Ostry wiatr poci¹ga³.

Podmuchy wzdychaj¹ce wa³êsa³y siê dooko³a murów i naro¿ników tej karczmy niemej
i ciemnej. Noc by³a czarna, bezgwiezdna. Wreszcie drzwi tylne, prowadz¹ce na gnojowisko
dziedziñca, z cicha skrzypnê³y i ma³a Ryfka wysz³a z domu. Przywar³a drzwi ostro¿nie
i wci¹¿ nas³uchiwa³a, czy kto za ni¹ nie idzie. Upewniwszy siê, ¿e nikt nie us³ysza³ i nie
spostrzeg³, gdy drzwi otwiera³a, skoczy³a ku murowanej stajni i poczê³a dzia³aæ nadzwyczaj
energicznie. Otwar³a co tchu drzwi stajenne, póŸniej wrota do wozowni. Panna Salomea wesz³a
za próg i œmia³o zbli¿y³a siê do koni. Nieufnie pochrapywa³y i bi³y nogami w ciemnoœci.
Namaca³a rêkoma ³by tych koni i spostrzeg³a, ¿e stoj¹ w doskona³ych i ca³kowitych chom¹tach,

Stefan ¯eromski, Wierna rzeka

28

background image

przygotowane do natychmiastowej drogi na wszelki wypadek. Konie by³y ros³e i, widaæ, dobrze
utrzymane, bo siê wi³y na miejscu i dziko chrapa³y. Zbadawszy d³oñmi sprz¹czki lejców,
podpinki uzd, naszelniki i postronki – okie³zna³a dwa z tych koni. Wyprowadzi³a je ze stajni.
Ju¿ Ryfka wypchnê³a na œwiat z wozowni sanki ma³e, bose, istotnie ¿ydowskie. Szybko obydwie
zaprzêg³y konie do sanek. W mig wyrówna³y lejce i znalaz³y bat. Gdy panna ju¿ siedzia³a na
przednim miejscu, Ryfka przynios³a z wozowni wygrabek siana i wrzuci³a w ty³ sanek, ¿eby
by³o co daæ koniom po drodze. Sama co tchu zamknê³a na klucz stajniê i wozowniê. Jak ciemny
nietoperz wionê³a z powrotem we drzwi karczmy. Zamknê³a je po cichu. Panna Salomea
ostro¿nie ruszy³a wodzami i noga za nog¹ jad¹c wydosta³a siê z podwórza karczemnego na
pole. Zajecha³a przed ganek dworu. Uwi¹zawszy konie u s³upa, wesz³a do domu. Kaza³a
Szczepanowi spaæ przy chorym, u drzwi do pokoju i czuwaæ na oba uszy. Sama ubra³a siê
ciep³o, wziê³a ze sob¹ futro na nogi, dywan do okrycia siedzenia – i wybieg³a. Zasiad³a siê
dobrze, ujê³a lejce i da³a koniom po têgim bacie. Skoczy³y z miejsca i pomknê³y. Okr¹¿y³a
karczmê polem, wypad³a na drogê przetart¹ i raz wraz œmiga³a batem. Konie sz³y z kopyta
najtê¿szym cwa³em. Saneczki tacza³y siê z wyboju w wybój, sun¹c po grubym œniegu. Do
miasta by³y dwie drogi. Dalsza – goœciñcem, a póŸniej szos¹ – i bli¿sza, tak zwana „na las”.
Ta druga droga by³a zaw¿dy niebezpieczna ze wzglêdu na wilki. Lecz w danej chwili by³a
bezpieczniejsza od pierwszej ze wzglêdu na ludzi. „Na las” jecha³o siê pustkowiem, porêb¹,
krzaczyskami i wygonami wœród pastwisk, wreszcie szczerym, zwartym, g³uchym borem.
Ciarki chodzi³y po skórze panny Mii, kiedy wyminê³a odludzia i mia³a przed sob¹ g³êboki,
zamilk³y bór. Zasiad³a siê mocniej na snopku k³oci, nogi opar³a o literkê sanek, ciê³a kradzione
konie po nogach i gna³a przez kniejê galopem. Droga by³a doœæ szeroka – w porze letniej
bagnista, lecz teraz po œniegu zupe³nie dobra. Konie bra³y j¹ w skok, unosz¹c za sob¹ saneczki,
jak pióro. Lodowaty strach przenika³ do szpiku koœci i mrozem obejmowa³ serce. W uszach
brzmia³ dŸwiêk niewiadomy… Goni¹! Poœcig! Têtent! Któ¿ to leci za saniami? Wojska z¿eraj¹ce
siê w dzikiej wojnie – s³udzy jakiegoœ miêdzy ludŸmi prawa – zbóje, nie szanuj¹ce praw ¿adnych
– czy zwierzêta, walcz¹ce z ludŸmi? Nie wiedzia³a nic… Przeciwko wszystkiemu, co mog³o byæ,
nios³o siê w niej jedno jedyne prawo: – proste uczucie. Nie wiedz¹c o tem, œlepo wierzy³a
w woln¹ moc swej m³odej duszy i w si³ê wolnych koni. Pêdzi³a jak wicher. Zdumia³a siê, nie
spostrzegaj¹c ju¿ lasu po bokach swej drogi… Przeby³a go niewiarogodnie szybko. Do miasta
nie by³o ju¿ wiêcej nad milê drogi. Da³a koniom wytchn¹æ i mknê³a ostro¿niej, pilnie bacz¹c
na wszystko. Za lasem trzeba by³o mijaæ wioski, mosty, op³otki – skrêcaæ w prawo i w lewo.
Oczy, przyzwyczajone do grubego mroku, dobrze siê orientowa³y w miejscowoœci. Wykona³a
prawid³owo wszelkie zakrêty i nawroty. Ze wzgórza, obok murowanej karczmy, zwanej „Stara
wiecha”, zobaczy³a w dali œwiat³a w mieœcie. Serce zabi³o niespokojnie. Zjecha³a z równego
goœciñca na podrogatkowe pola i ostro d¹¿y³a na przedmieœcie. Przesunê³a siê cichaczem
obok rzeŸni, obok koszar ¿o³nierskich, objecha³a ty³y ogrodów, rozmaite budy, szopy, sk³ady,
cegielnie, wiatraki – wtargnê³a na ³¹ki obok parku i ko³uj¹c, kr¹¿¹c i nawracaj¹c, dotar³a
do jakiegoœ ostroko³u, który ju¿ przylega³ do brukowanej miejskiej ulicy. Za tym parkanem
s³ychaæ by³o na kamiennym chodniku kroki zapóŸnionych mieszczuchów. Panna Mija wysiad³a,
rozkie³zna³a konie, okry³a je dywanem i da³a im wi¹zkê siana do przegryzienia po tej wycieczce.
Lejce mocno przywi¹za³a do s³upa w parkanie. Sama, otrz¹sn¹wszy siê î ogarn¹wszy suknie,
ruszy³a w ulice. Sz³a prêdko ciemnymi bocznicami, nie spotykaj¹c nikogo – a¿ do obszernego
rynku. Ten przebieg³a, maszeruj¹c przez sam œrodek i wsunê³a siê w bramê domu, gdzie
mieszka³ wybitny lekarz, gubernialna s³awa, doktór Kulewski. Godzina nie by³a jeszcze zbyt
spóŸniona, bo ani brama nie zosta³a zamkniêta, ani œwiat³o na schodach nie zgaszone. Panna
Salomea zadzwoni³a do drzwi. Otworzy³a je stara, zgarbiona s³u¿¹ca z pewnym rozdra¿nieniem.
Oœwiadczy³a, ¿e pan doktór ju¿ siê do snu zabiera. Panna Brynicka wsunê³a jej w rêkê ostatni
jakiœ pieni¹¿ek z proœb¹ o mo¿noœæ widzenia siê ze znakomitym doktorem. Zosta³a wpuszczona.
Czeka³a dosyæ d³ugo. Przyæmione œwiat³o woskowej œwiecy dawa³o widzieæ piêkne meble
starego kawalera, konsyliarza Rulewskiego – kanapy i fotele, sprzêty i graciki, wyszywane
poduszki, ozdobne parawany i oleodruki w drogocennych ramach. Drzwi siê wreszcie otwar³y
i doktór z wyraŸnym na ogolonej twarzy niezadowoleniem stan¹³ na progu. Mierzy³ przyby³¹
twardymi oczyma. By³ to piêædziesiêcioletni, przystojny, dobrze zachowany viveur, têgi
mê¿czyzna, doskona³y lekarz i najzawo³añszy w mieœcie smakosz. Kilkakrotnie w przypadkach

Stefan ¯eromski, Wierna rzeka

29

background image

ciê¿kich chorób by³ wzywany do dzieci i doros³ych osób dworu w Niezdo³ach. Panna Brynicka
zna³a go i by³a swego czasu, za lat dawniejszych, jego pacjentk¹. Doktór przypomina³ j¹ sobie
przez czas dosyæ d³ugi, a uderzony jej niezwyk³¹ urod¹, jakoœ spokornia³ i wygrzecznia³. Zbli¿y³
siê z uk³onem. Panna Salomea przypomnia³a mu siê i na uprzejme zaproszenie siad³a w fotelu.
Lekarz by³ coraz bardziej miêkki i gotowy do us³ug. Przyst¹pi³a do rzeczy bez ¿adnego wstêpu.
Powiedzia³a, co i jak jest. Prosi³a, ¿eby k³ad³ na siê futro, zabra³ narzêdzia chirurgiczne i jecha³.
Twarz doktora stê¿a³a. Stanowczo, kategorycznie odmówi³. Powstaniec – dwie mile drogi – noc,
godzina dziesi¹ta z gór¹ – nigdy! Nie pojedzie. ¯a³uje! Niezmiernie mu przykro! Tak, s¹ to rzeczy
nad wyraz po¿a³owania godne. Sam jest patriot¹ i czuje sprawê g³êbiej ni¿ ktokolwiek, mo¿e
jak nikt, ale jechaæ – pod ¿adnym pozorem! Ma obowi¹zki – mnóstwo w mieœcie pacjentów – byæ
mo¿e niejedn¹ sprawê podobn¹ – byæ mo¿e niejedn¹ wa¿niejsz¹…. byæ mo¿e stokroæ wa¿niejsz¹.
Panna Salomea s³ucha³a tego wszystkiego cierpliwie. W pewnym momencie ujê³a gestykuluj¹c¹
rêkê doktora i przycisnê³a j¹ do ust. Co wiêcej – osunê³a siê na posadzkê i poca³owa³a go
w kolano.

Szarpn¹³ siê i odsun¹³.
– Ach, wiêc mi³oœæ!… – rozeœmia³ siê. – Pani kocha tego wojownika?
– Nie. Tylko spe³niam, co do mnie nale¿y.
– Doprawdy? A czemu¿ tyle pokornej proœby i taka ekstaza jest w oczach pani?
– Bo tak czujê.
– Powstañcy – naucza³ – wyzwali na wojnê mocarstwo. Ch³ystki! Ob³¹kañcy! Musz¹ gin¹æ

tysi¹ce ludzi, bo to jest wojna. Czy pani rozumie?

– Rozumiem.
– A wiêc! Skoro to jest wojna, to jeden cz³owiek nie mo¿e na sobie skupiaæ ca³ego naszego

wspó³czucia.

– Pewnie, ¿e tak, ale ja mam do uratowania cz³owieka, który mi zosta³ oddany w rêce Przyszed³

z bitwy przed ganek, a nie wiedzia³, dok¹d idzie.

– I to dlatego on jedyny?
– Niech¿e pan doktór w³o¿y futro, weŸmie narzêdzia i chodŸmy, bo czas ucieka.
– To pani sobie myœli, ¿e ja pojadê?
– Ja st¹d bez pana nie wyjdê.
Lekarz patrza³ z uœmiechem na jej oczy szczere, a tak cudownie piêkne – na bia³e czo³o,

wychylaj¹ce siê spod futrzanej czapeczki – na usta ró¿ane i œnie¿ne policzki, zabarwiaj¹ce siê
od ciep³a w mieszkaniu. Zak³opota³ siê.

– Chce mnie pani zgubiæ! Ja nie mogê. Patrz¹ na mnie, pewno œledz¹… No, nie mogê!
– Musi pan!
– Doprawdy? Nawet muszê?
– Musi pan!
– Dlatego, ¿e to pani rozkazuje?
– Nie ja – to Pan Bóg rozkazuje ratowaæ biednego ¿o³nierza. Co sama mog³am, tom zrobi³a.

Teraz ju¿ nie mogê poradziæ nic wiêcej. Gdybym mog³a za³atwiæ, to bym tu pana o to nie
ca³owa³a po rêkach! Pan jest doktór, a ja prosta kobieta. Do pana przyjecha³am, bo to lekarza
rzecz znaleŸæ kulê w ranie.

– S³ysza³ to kto takie argumenty! A jakie¿ otrzymam honorarium? – spyta³, patrz¹c jej zuchwale

w oczy.

– ¯adnego.
– A to zachêta!
– ChodŸmy, panie doktorze!
– Pójdê, pod warunkiem, ¿e sobie odbiorê honorarium i to wed³ug uznania…
Spojrza³a mu w oczy mê¿nie i dosyæ szyderczo, powtarzaj¹c swoje:
– ChodŸmy, bo czas ucieka!
Doktór wzruszy³ ramionami i wyszed³ do gabinetu. Krz¹ta³ siê tam przez czas pewien, coœ

otwiera³, zamyka³, porz¹dkowa³ – wreszcie stan¹³ w przedpokoju, ubrany w futro i woj³okowe
buty. Zza drzwi tego przedpokoju odezwa³ siê do panny Salomei:

– Pani mnie literalnie porywa z domu. Je¿eli nas po drodze z³api¹ – zgin¹³em.

Stefan ¯eromski, Wierna rzeka

30

background image

– Wiozê pana do pewnej chorej dziewczyny w ¿ydowskiej karczmie. Nikt o to nie mo¿e mieæ

do lekarza pretensji, ¿e jedzie do chorego.

– A zapewne! W takich okolicznoœciach i czasach… Ja wiem, czym to pachnie jeŸdziæ teraz

noc¹ na wieœ do chorego.

Wyszli cicho, przemknêli siê przez sieñ, w poprzek rynku i tymi samymi uliczkami, ciemnymi,

jak piek³o, dotarli do koni. Na szczêœcie nikt „cugantów” nie spostrzeg³ i nie skrad³.

Panna Salomea, uradowana z takiego zbiegu okolicznoœci, okie³zna³a konie, nakry³a dywanem

siedzisko dla doktora i poprosi³a, ¿eby zaj¹³ miejsce.

– A s³u¿¹cy gdzie? – zapyta³.
– Jestem – odrzek³a.
– Co takiego? Nie jadê!
– Znowu swoje!
– Przecie pani nie mo¿e i nie umie powoziæ.
– Zaraz pan bêdzie musia³ zaprzeczyæ w³asnym s³owom…
Siad³a na przedzie i cichaczem, noga za nog¹ wyjecha³a wskroœ ³¹k, zau³kami na przedmieœcie,

a stamt¹d w pola. Gna³a teraz t¹ sam¹, znajom¹ ju¿ drog¹. Weso³o pêdzi³a przez las i wertepy.
Pan doktór Kulewski, stary kawaler a s³awetny „kobieciarz”, usi³owa³ eksploatowaæ tê niezwyk³¹
sytuacjê. To chcia³ sadowiæ siê na przednim miejscu, pomagaæ w kierowaniu koñmi – to wprost
zamierza³ otulaæ od zimna swego uroczego woŸnicê. Ale woŸnica zagrozi³, ¿e go z sanek
wyrzuci i zostawi w lesie wilkom na po¿arcie, je¿eli nie bêdzie przyk³adnie siedzia³ na miejscu
dlañ przeznaczonym i dywanem okrytym. W pó³torej godziny niespe³na sanie dopad³y dworu
w Niezdo³ach.

Panna Salomea podje¿d¿a³a z ostro¿noœci¹, omijaj¹c karczmê i pilnie patrz¹c, czy we dworze

nie ma goœci. Na szczêœcie ciemno by³o wszêdzie. Stare, wysokie topole hucza³y g³ucho hymny,
od wczesnego dzieciñstwa znane sercu i uchu. Zastuka³a w szybê. Szczepan otworzy³ i poszed³
pilnowaæ koni zgrzanych, zmydlonych i zion¹cych par¹. Wprowadzi³ je do stodo³y i rozkie³znane
puœci³ pod sienne zapole. Przymkn¹³ szopê i wróci³ do dworu. Doktór zabra³ siê natychmiast
do badania chorego. Opatrzy³ rany oka i g³owy, póŸniej na plecach i miêdzy ¿ebrami – wreszcie
w nieszczêsnym biodrze. Znalaz³ wrzód ledwie zbieraj¹cy i zdecydowa³, ¿e trzeba go przeci¹æ.

Szczepan poszed³ sprawowaæ wartê na dworze – panna Salomea musia³a podsuwaæ i trzymaæ

miednicê, dostarczaæ ciep³ej wody, rêczników i szarpi. Doktór bezlitoœnie rozci¹³ nabrzmienie
i j¹³ sond¹ szukaæ kuli w g³êbokoœciach rany. Chory wi³ siê w katuszy, ¿ywcem krajany. Operacja
dokonywa³a siê przy blasku, rozchodz¹cym siê z p³omyka œwieczki ³ojowej w latarni. Lekarz
mêczy³ siê, szarpa³, mocowa³, szukaj¹c swymi narzêdziami kuli i w pasji najg³êbszej nie móg³ jej
znaleŸæ. Próbowa³ raz, drugi, trzeci, czwarty – i dziesi¹ty – nadaremnie. Ksi¹¿ê raz wraz mdla³
z bólu, krzycza³ pod no¿em – wreszcie pocz¹³ broniæ siê, biæ, policzkowaæ doktora i pannê.
Lekarz musia³ odst¹piæ. Poœciel by³a zalana krwi¹ – pod³oga, sprzêty i naczynia okrwawione.
Za³o¿y³ tedy umiejêtny opatrunek, zawi¹za³ wszystkie rany i oœwiadczy³, ¿e odje¿d¿a. Zaznaczy³,
¿e trzeba czekaæ. Chory mia³ nadal le¿eæ w ³ó¿ku. Panna Salomea kaza³a Szczepanowi, ¿eby
poda³ konie. By³a g³êboko zasmucona. Ca³y jej wysi³ek poszed³ na marne. Wskoczy³a na miejsce
furmañskie i gdy chirurg siê usadowi³, pogna³a w cwa³ t¹ sam¹ drog¹.

Jak¿e przykra by³a ta jazda, ile¿ znów w niej by³o beznadziei! W dodatku doktór nie

zachowywa³ siê poprawnie – by³ doœæ brutalnym poszukiwaczem swego honorarium. Znu¿ona
odtr¹caniem go, pe³na gniewu, ohydy i mêki dusznej odstawi³a eskulapa do miasta. Z dala
od rogatek, w polu wysiad³ i dla ostro¿noœci uda³ siê do swych pieleszy na piechotê. Panna
Brynicka po¿egna³a go i cwa³em wróci³a w swe strony. Nad ranem, lecz jeszcze o ciemnej nocy
odstawi³a i odda³a w rêce Ryfki kradzion¹ parê i sanki.

Szczepan pod jej nieobecnoœæ obmy³ chorego, zmieni³ zakrwawion¹ poœciel i bieliznê,

wyszorowa³ z plam pod³ogê i sprzêty. Odrow¹¿ jêcza³ przez sen. Panna Salomea posz³a spaæ
znu¿ona na ciele i duszy, pe³na wewnêtrznego zimna i wzgardy.

VII

Jednej z nastêpnych nocy po trudach i niewywczasach zasnê³a twardo, jak jeszcze nigdy.

Chory powstaniec, ci¹gle z gor¹czki na pó³ przytomny, drzema³ w mroku izby. Nawiedza³y go
sny znikome, pe³ne potwornych zjaw i koszmarów…

Stefan ¯eromski, Wierna rzeka

31

background image

Wtem wyrwa³ go z tej na pó³ przytomnoœci odg³os koñskiego st¹pania za œcianami domu.

Ksi¹¿ê s³ysza³ najwyraŸniej, ¿e ktoœ do dworu podjecha³ na koniu, ¿e siê ostro¿nie posuwa
wzd³u¿ œcian i ¿e tu¿ za oknem koñ z nogi na nogê przestêpuje. Ka¿de o grudê uderzenie kopyta
odbija³o siê w uchu, w mózgu i w duszy. Gor¹czkowa wyobraŸnia stawia³a w mroku przed
oczy postaæ ciemnego jeŸdŸca. Nagle rozleg³o siê ciche ko³atanie w szybê palcem, ostro¿ne,
a natarczywe. Chory je s³ysza³. Pocz¹³ budziæ pannê Mijê, wo³aæ na ni¹ coraz wyraŸniej. Gdy
wci¹¿ twardo spa³a, musia³ wstaæ i na swej obola³ej nodze pokusztykaæ do jej pos³ania. Dotkn¹³
rêk¹ zwieszonej g³owy i poci¹gn¹³ za w³osy, ¿eby obudziæ. Ocknê³a siê i przez chwilê siedzia³a
na poœcieli, nie mog¹c przyjœæ do siebie. Szepn¹³ jej nad uchem, ¿e stukaj¹. Pojê³a sama i wci¹¿
nas³uchiwa³a. Odrow¹¿ zrozumia³, ¿e musi byæ chyba coœ najgorszego, bo poczê³a modliæ siê
z cicha, szeptem bolesnym i lêkliwym, przez szczêkaj¹ce zêby. W mgnieniu oka porwa³a siê,
wci¹¿ ³ykaj¹c stargane modlitewne sylaby, wrzuci³a na siê ciep³e okrycie i rêkoma febrycznie
dr¿¹cymi zapali³a œwieczkê w latarni. Jak ptak wionê³a do zimnej sali, otwar³a drzwi wejœciowe
i ze zduszonym piskiem na dwór wypad³a. Chory wychyli³ siê ze swego ³ó¿ka, podpatruj¹c,
co siê te¿ oka¿e – i czy trzeba bêdzie ukrywaæ sw¹ ksi¹¿êc¹ moœæ w stodole. Us³ysza³ w sieni
dworskiej radosny krzyk panienki i po chwili zobaczy³ przy blasku latarni wniesionej do sali, ¿e
jego opiekunka wisi u szyi i ko³ysze siê w ramionach wysokiego, starego cz³owieka. Poca³unek
tych dwojga by³ niemy i ekstatyczny, trwa³ bez koñca. Gdy nareszcie przychodzieñ postawi³
pannê Mijê na ziemi, Odrow¹¿ zobaczy³ jego twarz. By³ to cz³owiek wysoki, z siwymi w¹sami
– ubrany w kubrak z futrem, w barani¹ czapkê i wysokie buty. Ksi¹¿ê domyœli³ siê, ¿e to
jest ojciec. Stary Brynicki wszystek jeszcze œniegiem zaspany i w soplach zlepiaj¹cych w³osy
przypatrywa³ siê córce. Coœ do niej, czy do siebie szepta³, g³adz¹c j¹ po g³owie rêk¹, z której
nie zd¹¿y³ œci¹gn¹æ prostackiej rêkawicy o jednym palcu. Blask latarni pad³ w g³¹b sypialnej
izdebki. Rzuciwszy tam okiem, starzec dojrza³ nagle cz³owieka w ³ó¿ku córki i z g³êbokim
zdumieniem skin¹³ rêk¹. Panna Salomea zaczê³a prêdko, jednym tchem rozpowiadaæ historiê
rannego – przybycie po bitwie ma³ogoskiej, wszystkie przejœcia i okolicznoœci, rewizje i jazdê do
miasta.

Stary Brynicki s³ucha³ posêpnie, bez ufnoœci i niecierpliwie. W trakcie tego wywodu wszed³

do izby sypialnej. Zdj¹³ czapkê i wzniós³szy wysoko latarniê, z bezwzglêdnoœci¹ przypatrywa³
siê rannemu. Ten podŸwign¹³ siê na ³okciu i bezmyœlnym uœmiechem wita³ ojca swej opiekunki.

– Gdzie¿ to kolega zosta³eœ tak poraniony? – zapyta³ starzec.
– Pod Ma³ogoszczem.
– To was tam poczciwy rodak Dobrowolski z Go³ubowem i Czengierym maca³. Niezbyt wam

tam posz³o…

– O, nie!…
– I to a¿ tak ciê¿kie s¹ rany, ¿e panieñskiego ³ó¿ka trza by³o do opatrzenia?
– Panna Salomea by³a tyle ³askawa, ¿e mnie tu umieœci³a, gdym przyszed³.
– Jakie¿ to s¹ rany? Bo to ja stary jestem praktyk. Na ranach siê od dawna rozumiem. Mo¿e

uœmierzê te delikatne bóle.

Bez pardonu odchyli³ ko³drê i pocz¹³ lustrowaæ rany na g³owie, pod okiem, na plecach,

piersiach, w biodrze… Nie by³y to jednak oglêdziny zaradcze, lecz raczej badanie prawdy i istoty
zjawiska. Rany nie wzruszy³y starego ¿o³nierza. Coœ tam pó³gêbkiem radzi³ przyk³adaæ – a kuli
szukaæ wci¹¿, tn¹c miejsce naoko³o rany, nawet samemu… Zakonkludowa³:

– A jak tu kolegê zdybaj¹, to nie tylko puszcz¹ z dymem wszystko, co zosta³o, ale i tobie nie

zborguj¹. Lepiej mo¿e na kuracjê do lasu uskoczyæ. Œwierczyna wyci¹ga gor¹czkê. B³oto, jak siê
na nim œpi, podgaja te tam postrza³y. Sama kula prêdzej by wypad³a, bo j¹ do ziemi ci¹gnie.

– Ja tego samego pragnê. ¯ebym tylko móg³ ustaæ na nogach i chodziæ!
Brynicki spocz¹³ na sofce i patrza³ w tego goœcia zaczerwienionymi oczyma. Panna Salomea

przysiad³a u jego nóg i ca³owa³a rêce, nogi, nawet pasy rzemienne i steran¹, w œniegach i b³otach
unurzan¹ kurtê.

– Buty mi siê oto dr¹! Przemakaj¹ do kaduka! Niech no mi Szczepan szuka tamtej pary. Choæ

to i podniszczone, aleæ bêd¹ lepsze. ¯eby mi je tylko ³ojem têgo wysmarowa³!

– £ojem… – szepnê³a w ¿alu.
– Nie ma?
– Ani odrobiny.

Stefan ¯eromski, Wierna rzeka

32

background image

– No to trudno i tak wci¹gnê na sucho. Ile to tygodni onuczki te same! Koszul mi, dziecko,

szukaj! Jakie tam s¹, zabieram. Przewdziejê – i hajda!

– Znowu?!
– No, a co – ma³y mój ptaszku?
– Och, Bo¿e!
– le nam, ptaszku… Z³e przysz³y czasy. Gorsze przyjd¹… Przecierpimy! By³y ju¿ i jeszcze

gorsze… W Sybirze, dziecko… To nic! Uszy do góry!

– Tyle czasu czekam, wygl¹dam!…
– Tyle samo akuratnie, ptaszku, co i ja za tob¹! Jak tu partia poci¹gnê³a w nasze strony,

a¿em zadygota³. Ko³o Œwiêtej Katarzyny my siê trzymali – a powiadaj¹ w samsonowskie lasy
poci¹gniemy. Zboczyli my trochê na Kostom³oty, na Strawczyn… Tom ju¿ nie wytrzyma³. Konia
miêdzy nogi – i do ciebie!

Wszed³ Szczepan. Kazano mu przynieœæ d³ugie buty. Patrza³ w twarz pana Brynickiego.

Przygl¹da³ mu siê, jakby go teraz dopiero zobaczy³, choæ obok siebie prze¿yli na œwiecie
kilkadziesi¹t lat.

– Có¿ ty na mnie patrzysz? – rzek³ stary rz¹dca. – Pilnuj!
– No, ja ta pilnujê. Aby ino by³o czego.
– Zawsze jeszcze zosta³o co nie co.
– Nied³ugo, widzê, oraæ bêd¹ na tym placu.
– Mo¿e bêd¹. Tylko nie wiadomo jeszcze – kto. A ty czekaj!
– Ja ta czekam. Szkoda, ¿e ostatni.
– Nie mêdrkuj, bo to nie twoja sprawa. Skrzywdzi³em ciê kiedy?
– Czy ja ta wiem, kto mnie krzywdzi³. Juœci nie.
– Lepiej mi warzy jakiej ugotuj. Miêsa kawa³ek sma¿onego…
Stary kucharz boleœnie westchn¹³.
– Kucharz ci ja, kucharz… Skoñczy siê toto kiedy?
– Tylko bez jêków! – Skoñczy siê – rzek³ twardo Brynicki.
– Pañstwa nie ma. Wieœci te¿ ta jakiej o nich?
– Nic nie wiem. W lesie tylko œwierki szumi¹, a wieœci ¿adnych nie s³ychaæ.
Brynicki kiwn¹³ palcem na Szczepana i przywo³a³ go blisko do siebie. Obadwaj poszli do

sieni i tam rz¹dca zacz¹³ g³oœno szeptaæ kucharzowi do ucha:

– Co to za jeden ten, co tu le¿y?
– Kto go ta wie? Panienka na niego wo³a „ksi¹¿ê”.
– To mi tam ani œmierdzi, ani pachnie. £obuz jaki?
– Z oczów mu z³odziejstwo nie patrzy.
– S³uchaj no!… Wiesz, co ci siê chcê spytaæ?
– No, wiem.
– Wiêc jak?
– Widzi mi siê, ¿e jej nie tkn¹³.
– Gadaj, psiakrew, prawdê!
– Upilnuje to dzieuchy, skoro by siê namówi³y? Abo, jakby j¹ ci¹gnê³o do takiego, to kto

poradzi? Ale mi siê widzi tak, jakby nie by³o nic. Przecie le¿y, jak pieñ… A ciê¿ka jucha, jak go
nieœæ do stodo³y, nikiej ten ogier. Ksi¹¿ê, co psy wi¹¿e!

– Szczepan!
– Hy?
– Pilnuj mi tego dziecka… – wyjêcza³ w g³uche ucho kucharza stary rz¹dca.
– Ju¿ ja ta i bez proœbów mam oko na ten interes.
– Skoro by sama – dopust boski! Ale jakbyœ wypatrzy³, ¿e j¹ na si³ê, albo sztuk¹ chce braæ,

ostatni ko³ek z p³ota wywlecz i pal po ³bie! Nie pytaj! Tak jakbyœ moj¹ rêk¹ pra³!

– No!
Wrócili do zimnej stancji i tu Brynicki przebra³ siê z rozkosz¹ w czyst¹ bieliznê, wdzia³ nowe

buty. Szczepan ugotowa³ i przyniós³ swej wiekuistej kaszy. Postawi³ du¿¹ miskê w pokoiku
rannego i rozda³ drewniane ³y¿ki. Sam siê odsun¹³. Ale Brynicki wetkn¹³ mu ³y¿kê w rêkê i kaza³
jeœæ pospo³u. Stary kuchta zawstydzi³ siê i wymawia³. Có¿ ta znowuj za prawo z pañstwem
wieczerzaæ! Jeszcze takiej sztuki jak œwiat œwiatem nie by³o – po prawdzie – za pan brat œwinia

Stefan ¯eromski, Wierna rzeka

33

background image

z pastuchem… Przecie¿ przykucn¹³ obok sto³ka, na którym miska sta³a i zacz¹³ uroczyœcie,
skromnie i jakby z nabo¿eñstwem pojadaæ kolejk¹ za pañstwem. Siêga³ ze swego ³ó¿ka do miski
chory ksi¹¿ê.

Po wieczerzy Brynicki przy³o¿y³ siê do snu na kanapce w sypialni rannego. U wezg³owia

klêk³a panna Mija. Starzec obj¹³ jedynaczkê ramieniem. Zadrzemywali, szeptali, milkli i znowu
ci¹gnêli opowieœæ o dniach i nocach. Przeplata³y siê rady, wskazówki, proœby… Modlili siê wraz
– cicho – z g³êbi. Stary ¿o³nierz napomyka³ o marszach, odst¹pieniach, nocnych legowiskach,
klêskach… Wymienia³ miejsca szczodrze pomaczane krwi¹, W¹chock, Suchedniów, Œwiêty
Krzy¿… I znów to samo…

Ksi¹¿ê przys³uchiwa³ siê jego powieœci i dorzuca³ szczegó³y o swym oddziale. Szeptali tak

po ciemku przez noc. Mia³o siê pod œwitanie, kiedy stary pan przywo³a³ Szczepana i kaza³ mu
podaæ konia, który siê pas³ w stodole. Obj¹³ córkê, przytuli³ do serca w bolesnym, wieczystym
poca³unku. Poleci³ jej wynieœæ na dwór i przytroczyæ do siod³a ró¿ne wêze³ki i drobiazgi. Gdy
odesz³a, wyci¹gn¹³ rêkê do chorego i uœcisn¹³ jego d³oñ.

– No, kolego, na mnie czas. ¯yczê zdrowia i daj Bo¿e spotkaæ siê w wolnoœci.
– Daj Panie Bo¿e!
– A pozdrowiejesz, dziecku mojemu pomó¿, poradŸ, obroñ.
Ksi¹¿ê skin¹³ rêk¹.
– A jeœlibyœ j¹ skrzywdzi³ – jêkn¹³ starzec – strze¿ siê! Bo ciê dopadnê ¿ywy, czy umar³y.
Z tym s³owem znik³ za drzwiami. S³ychaæ by³o cichy p³acz dziewczêcy. Potem g³uchy, równy

têtent.

VIII

Nad wieczorem pewnego marcowego dnia stanê³a przed gankiem w Niezdo³ach parokonna

bryczka i wysiad³o z niej dwu podró¿nych. Jeden z nich by³ w wieku lat mniej wiêcej
piêædziesiêciu – drugi m³odszy. Starszy mia³ du¿¹ skórzan¹ torbê, przewieszon¹ przez ramiê,
a ubrany by³ jak podró¿uj¹cy kupiec albo rêkodzielnik. M³odszy by³ w cienkich butach
i miejskim odzieniu, a wygl¹da³ przy swym towarzyszu jak pomocnik, czy sekretarz. Bryczka,
skoro tylko ci dwaj panowie stanêli na ganku, momentalnie odjecha³a. Nikt nie spostrzeg³,
z jakiego by³a dworu. Przybysze weszli do domu, a nie spotkawszy na progu nikogo, zasiedli
przy stole w pierwszym obszernym salonie. Wszystko to sta³o siê tak prêdko, ¿e mieszkañcy
dworu w Niezdo³ach nie zd¹¿yli ani zabezpieczyæ rannego, ani przywitaæ i zabawiæ przybyszów.
Dopiero po chwili panna Salomea do nich wysz³a. Goœcie oznajmili, sk³oniwszy siê uprzejmie,
¿e prosz¹ o nocleg, posi³ek i konie nazajutrz do jednej z s¹siednich miejscowoœci. M³oda
gospodyni oœwiadczy³a, ¿e koni tu wcale nie ma – a o posi³ek trudno, gdy¿ dom jest zupe³nie
ogo³ocony ze wszystkiego. Mo¿e im tylko daæ nocleg, to znaczy niewyszukan¹ poœciel na
kanapie i sofie, które by³y w tym¿e pokoju. Przyjezdni sk³onili siê znowu i z delikatnoœci¹
rozpytywali o stan rzeczy. Przyzwyczajona do grubiañstw, gróŸb, napastowania, a nawet
szarpaniny i podniesionych ku³aków, zdziwi³a siê tej wzglêdnoœci. Ujêta ni¹ zaznaczy³a, ¿e
mo¿e ich poczêstowaæ jedn¹ tylko potraw¹ – codzienn¹ kasz¹, przejadaj¹c¹ siê, a która przecie
równie¿ jest na wyczerpaniu. Dwaj rozpytywali wci¹¿ o wszystko – o imiona i nazwiska
gospodarstwa i osób przytomnych w domu – o szczegó³y rozgrabienia dobytku, spalone
budynki, stosunek do ch³opów i s³u¿by – o przemarsze stron walcz¹cych, noclegi, postoje,
sposób zachowania siê wojsk i rodaków. Starszy z tych ludzi bardzo przypad³ do serca panny
Salomei. Oczy mia³ siwe, g³êbokie, szczere, nad wyraz m¹dre, a czujne, pomimo wielkiego
znu¿enia, które siê malowa³o na twarzy. Gêste, krótko strzy¿one w³osy ju¿ mu z lekka siwia³y.
Wynios³y, koœcisty, mocno zbudowany, naprzód nieco pochy³y, by³ niewymownie jakoœ bliski,
ni to ojciec lub brat. Gdy na pytanie, kto jest w tym dworze, wyjaœni³a, ¿e siedzi tu sama jedna
ze starym kucharzem, zastanowi³ siê i rozmyœla³. Cechowa³ go jednak spokój, który siê niczemu
nie dziwi i niczym nie przera¿a. Tylko oczy jego sta³y siê jeszcze uwa¿niejsze, lepsze i jeszcze
bardziej przychylne. Drugi z przybyszów by³ znacznie surowszy i mniej cierpliwy. Spogl¹da³ na
sprzêty i w oczy rozmówczyni nieufnie, aczkolwiek milcza³ i zgadza³ siê na wszystko. Pierwszy
d³ugo nie przestawa³ informowaæ siê o najrozmaitsze szczegó³y, tak d³ugo, ¿e panna Brynicka,
nauczona przez ojca ostro¿noœci i powœci¹gliwoœci w udzielaniu jakichkolwiek informacji
osobom nieznajomym, zaczê³a stosowaæ tê w³aœnie metodê. Starszy z podró¿nych zdawa³ siê to

Stefan ¯eromski, Wierna rzeka

34

background image

rozumieæ i oceniaæ, a nawet pochwalaæ tak¹ wstrzemiêŸliwoœæ. Sam dopytywa³ siê inaczej. Pod
pretekstem koniecznoœci wydania zarz¹dzeñ co do poœcieli panna Salomea odesz³a z du¿ego
pokoju oœwietlonego przez latarniê, do ciemnej sypialni, gdzie le¿a³ ranny. Drzwi zosta³y
otwarte. Odrow¹¿ przywo³a³ j¹ najcichszym szeptem, nachyli³ jej g³owê do swych ust i niemal
bezg³oœnie, samym ruchem warg wymówi³ do ucha:

– Ten wysoki, starszy pan, co stoi w pierwszym pokoju, to g³ówna figura, komisarz rz¹du

narodowego. Nazywa siê Hubert Olbromski.

Panna Salomea obejrza³a siê i zobaczy³a w œwietle latarni profil tego cz³owieka. Trzyma³

znu¿on¹ g³owê na rêce opartej o stó³ i uwa¿nie s³ucha³ tego, co mu szeptem wyk³ada³ m³odszy.

– A ten drugi? – spyta³a.
– Tego nie znam z nazwiska, ale twarz gdzieœ widzia³em. I to jakiœ figurant.
– Starszy bardzo mi³y.
– To potê¿ny cz³owiek.
– Pan go zna?
– Z twarzy i z dzia³alnoœci bardzo dobrze. Widywa³em go w Pary¿u.
– Có¿ on tam robi³?
– Organizowa³, jeŸdzi³ jako emisariusz…
Szeptali jak najciszej, a jednak ta ich gawêda zwróci³a uwagê dwu goœci. Obydwaj zamilkli

i pilnie patrzyli w ciemnoœæ. Po pewnym czasie m³odszy uj¹³ latarniê i szybko skierowa³ siê
we drzwi mrocznej bokówki. Zaœwieciwszy, ujrzeli chorego. M³odszy mia³ w rêku podniesiony
pistolet.

– Kto to jest? – spyta³ ostro.
– Jestem powstaniec, nazwiskiem Józef Odrow¹¿.
– Z jakiego dowództwa?
– Z jazdy pod naczelnikiem Langiewiczem.
РCo tu waszmoϾ robisz?
– Zosta³em raniony w bitwie pod Ma³ogoszczem. Leczê siê za ³askawym pozwoleniem tej

panienki.

Olbromski i jego towarzysz surowymi oczyma patrzyli w twarz ksiêcia. Zapytywali go kolejno

o szereg rozmaitych szczegó³ów i stwierdziwszy, ¿e mówi³ prawdê, coœ miêdzy sob¹ mruknêli
i wrócili do pierwszego salonu. Nie czekaj¹c na zapowiedzian¹ kaszê, wydostali z kieszeni
p³aszcza flaszkê gorza³ki, chleb, such¹ wêdlinê i po¿ywali te zapasy. Jednoczeœnie zanieœli
proœbê do m³odej gospodyni, ¿eby im przynios³a atramentu i pióra. Z mozo³em odnalaz³a
wœród rupieci te zarzucone przybory i poda³a. Obydwaj zaczêli coœ pisaæ. Starszy dyktowa³
z g³êbokim namys³em i skupion¹ uwag¹. M³odszy pisa³. PóŸniej ów sekretarz odczytywa³
dyktando, a Olbromski czyni³ adnotacje i uwagi. Skoñczywszy z tym, przegl¹dali poszczególne
papiery, jakoweœ wykazy, czy sprawozdania, coœ wykreœlali na sk³adanych mapach, wymierzali
cyrklem i kreœlili w d³ugich regestrach. Oczy ich by³y w tê robotê wlepione, rysy sta³y siê
ostre i surowe, twarze wyra¿a³y przejêcie siê do cna i do ostatka. Skoñczywszy swoj¹ robotê,
obejrzeli starannie drzwi i okna. M³odszy wzi¹³ ze sob¹ latarniê i wyszed³, a¿eby zlustrowaæ
ca³y dom, wyjœcie na ty³y dworskie, sk¹d mo¿na by³o uciec w ogród. Hubert Olbromski siedzia³
w wielkiej izbie. Zapali³ œwiecê woskow¹, któr¹ mia³ w torbie i podpar³szy na rêku g³owê, czyta³
jakiœ papier. Wesz³a panna Brynicka, ¿eby u³o¿yæ na pos³aniach cieplejsze okrycia. Olbromski
zagadn¹³ j¹:

– Przepraszam, ¿e pani¹ zapytam o jeden szczegó³. Pani wymieni³a swe nazwisko – Brynicka,

nieprawda¿?

– Tak jest.
– A czy te¿ w rodzinie pani nie by³o krewniaka, ¿o³nierza z rewolucyi?…
– Mój ojciec s³u¿y³ wojskowo w rewolucjê.
– Wysoki, têgi, z sumiastym w¹sem? Twarz poci¹g³a… Ma³omówny… Nazywa³ siê Antoni.
– Mojemu ojcu Antoni na imiê.
Olbromski uœmiechn¹³ siê. Oczy mu zasz³y mg³¹. Mówi³ jakby o rzeczy niewa¿nej, przygodnej:
– Widzi pani… Gdy by³em ma³ym ch³opcem – mia³em dziesiêæ lat – przed tamt¹ rewolucj¹,

aresztowali mojego ojca – Rafa³ mu by³o na imiê – za dawne – dawne sprawy z Machnickim.
By³em w szko³ach i sam na œwiecie, sam w mieœcie, które mi siê wtedy wydawa³o wielkie jak

Stefan ¯eromski, Wierna rzeka

35

background image

œwiat. W tym samym miejscu, gdziem na kwaterze mieszka³, by³y koszary strzelców konnych.
Zaznajomi³em siê z jednym wojskowym, nazwiskiem Brynicki Antoni. Przychodzi³ on do mnie
na pociechê, ¿e to ojciec mój zamkniêty by³ w dalekiej twierdzy… Bra³ mnie ten wojskowy ze
sob¹ do koszar, sadza³ na swym koniu i na innych, których tylko zapragn¹³em. Pokazywa³ mi
na pociechê rynsztunek wojenny – pa³asze, karabinki, kule i proch, ³adownice, siod³a, uzdy
i ostrogi… Nosi³ mnie na rêku i nie spuszcza³ z kolan… Opowiada³ mi œliczne wojenne historie…
Tyle to lat! Gdzie to cz³owiek nie by³, czego nie widzia³ po œwiecie, a ka¿de jego s³owo jak ¿ywe!
Gdzie teraz jest ojciec pani?

– W partii.
Olbromski przytwierdzi³ skinieniem g³owy. Spyta³ siê:
– Dowodzi mo¿e jakim oddzia³kiem? Jakie ma przezwisko?
– Tatko jest za prostego powstañca.
Skin¹³ g³ow¹. Uœmiechn¹³ siê do tej panienki.
– A pañski ojciec gdzie? – zagadnê³a, oœmielona jego dobrotliwym wyrazem oczu.
– Mojego ojca dawnymi laty, w rzeŸ galicyjsk¹, podjudzeni ch³opi okrutnie zamordowali

pod wsi¹ Stok³osy nad Wis³ok¹. Pi³¹ go ¿ywego przer¿nêli wpó³, gdy przyszed³ w tamte
strony z dalekiej Francji biæ siê ostatni raz o wolnoœæ… A ja sam musia³em na to zdarzenie
synowskimi oczami patrzeæ. Taka to jest tragedia polskiej szlachty… – uœmiechn¹³ siê swym
m¹drym, ¿a³osnym uœmiechem.

Odwróci³ na chwilê g³owê. Rzek³ jeszcze:
– To pani jest córk¹ Antoniego Brynickiego! Nawet jest w oczach i w ustach podobieñstwo.

Kochaliœmy siê z nim onego czasu, choæ on by³ tak du¿y ¿o³nierz, a ja ¿ak ma³y ze szkó³
wojewódzkich…

Wyci¹gn¹³ rêkê, uj¹³ jej d³oñ, œcisn¹³ j¹ i mówi³:
– Szczêœæ ci Bo¿e, panienko! Daj ci wszystko dobre!
Panna Salomea chcia³a podziêkowaæ za to ¿yczenie, lecz nie wiedzia³a jak. S³owa w gardle

uwiêz³y. Podnios³a na tego cz³owieka oczy nieulêk³e i surowe.

– A co? – zapyta³.
– Ja tu sama! – wyszlocha³a. – Ojciec by³ parê dni temu i poszed³ znowu!
– Taki los.
– Taki los! A kto go zrobi³?
– Kto zrobi³?
– Pan!
Spojrza³ na ni¹ z uwag¹ i ze spokojem. Czu³a, ¿e pope³ni³a nie tylko ogromny nietakt, lecz

i okrucieñstwo. Nie wiedz¹c, dlaczego i co czyni, zsunê³a siê z krzes³a na ziemiê i znalaz³a u jego
kolan. Chcia³ j¹ podnieœæ, lecz chwyci³a go za rêce i zajrza³a w sam¹ g³¹b oczu.

– Panie! – krzyknê³a.
– S³ucham!
– Co wy robicie?
– A co?
– To powstanie!
– Powstanie.
– Niech mi pan wyt³umaczy ze swego rozumu i z g³êbokiego sumienia. Ja jestem prosta

i g³upia… Nic nie mogê poj¹æ!

– Wszystko powiem, wszystko, co tylko wiem.
– Z sumienia swego?
– Z sumienia.
Spojrza³a mu w oczy i zrozumia³a, ¿e prawdê us³yszy. Rzuci³a mu w oczy z krzykiem:
– Któ¿ z was oœmieli siê mówiæ, ¿e pobije tych, co tu nocami przychodz¹ szarpaæ nas, ludzi

bezbronnych? A je¿eli ich nie mo¿ecie pobiæ, to kto z was oœmieli³ siê rozpêtaæ w nich dzicz, co
j¹ ze sob¹ z okrutnych œniegów w duszach przynieœli? Czy macie w sobie si³ê, równ¹ ich dziczy
i tak¹, ¿eby tamto z³e zgniot³a?

Olbromski milcza³. £kaj¹c oskar¿a³a:
– So³dactwo pali dwory – rannych dobija na placu bitwy. Ch³opi wi¹¿¹ powstañców…
Przerwa³ jej g³osem innym, twardym:

Stefan ¯eromski, Wierna rzeka

36

background image

– Wolicie ich dzicz ni¿ rany i œmieræ? Bêdziecie mieli dzicz za wiecznego pana!
– I tak go mamy, choæ tyle ran…
– Polskie plemiê popad³o miêdzy dwa m³yñskie ko³a zag³ady – miêdzy Niemców i Moskwê.

Musi siê staæ samo m³yñskim kamieniem, albo bêdzie zmielone na pokarm Niemcom i Moskwie.
Nie ma wyboru. Zbyteczne jest wszelkie o tym s³owo.

– Jak¹ mieæ wiarê? Czym ¿yæ?
– Serce mê¿ne uzbrój w sobie.
– I có¿ z serca mê¿nego! – jêknê³a z rozpacz¹.
– Nie czas ju¿ pytaæ i odpowiadaæ.
Zbadawszy budynki, œcie¿ki i zaroœla dooko³a domu, wróci³ do stancji m³odszy z przyjezdnych.

Panna Salomea wysz³a niezw³ocznie. Dwaj urzêdnicy rozebrali siê i, broñ nabit¹ maj¹c przy
wezg³owiu, udali na spoczynek.

Noc by³a cicha w podwioœnie. £agodne tchnienia ci¹gnê³y nad ziemi¹ i zdawa³y siê przenikaæ

izby mieszkalne. Chory by³ rozdra¿niony. Obecnoœæ dwu osób z góry krêpowa³a go, a cierpienia
dokucza³y tym mocniej. Wi³ siê po ³ó¿ku, wzdychaj¹c. Z izby s¹siedniej dochodzi³y odg³osy
twardego chrapania dwu komisarzów. Obydwaj spali jak zabici. Panna Salomea d³ugo nie mog³a
usn¹æ. Zmora le¿a³a na jej sercu. Têsknota za ojcem po rozmowie z Olbromskim dokucza³a
bardziej ni¿ kiedykolwiek. Smutek nieokreœlony przejmowa³ duszê. Bezprzedmiotowa nocna
trwoga raz wraz musnê³a w³osy na ciemieniu… Co pewien czas panna Salomea dŸwiga³a siê na
swym le¿aku, ¿eby nas³uchiwaæ. To ci¹g³e, ponocne na nieprzyjació³ oczekiwanie wype³ni³o
jej cia³o i duszê jadem odrazy do ludzi. Musia³a wci¹¿ mieæ siê przed nimi na bacznoœci,
czuwaæ i czyhaæ na ich podstêpne przyjœcie. Tej nocy trwoga zwiêkszy³a siê. Zjawi³ siê niepokój
o starszego z przyjezdnych rz¹dowców. Cz³owiek ten sta³ siê jej bliski od pierwszego wejrzenia.
Lêka³a siê, ¿eby go tutaj nie spotka³o coœ z³ego. Pragnê³a, ¿eby ta noc nieskoñczenie d³uga
przesz³a i ¿eby ci dwaj odjechali szczêœliwie w dalek¹ swoj¹ drogê do wolnej ojczyzny. Usi³owa³a
zasn¹æ sama, lecz ¿adn¹ miar¹ nie mog³a. By³y chwile, ¿e dr¿a³a jak liœæ. Trwogi uderza³y w ni¹,
ni to bicie na gwa³t jakichœ dzwonów. Nas³uchiwa³a w œmiertelnej mêczarni. Wydawa³o siê,
¿e tamten chodzi po domu. Ucho zas³uchane w ciszê chwyta³o szelesty byæ mo¿e ca³kowicie
nieistniej¹ce. Coœ przez s¹siednie izby przesz³o, przewia³o. Coœ wzdycha… W g³êbokiej ciszy coœ
ostrzega. Skrzypnê³y deski starej pod³ogi. Jakiœ trzask odleg³y… Czy to drzwi zasch³ym oblepione
pokostem skrzypnê³y? Jest tak, jakby ktoœ potrzebowa³ krzyczeæ, a nie móg³ wydobyæ g³osu.
Za chwilê poczn¹ bêbniæ beczki, ciskane spod sufitu na ziemiê…

Wsparta na ³okciu, s³ucha³a.
Usn¹³ g³êboko nawet ranny powstaniec. Uciszyli siê w sennem oniemieniu dwaj przyjezdni

panowie…

Oczy wlepione w pró¿niê zdawa³y siê odró¿niaæ lica Dominika. Stoi w rozwartych drzwiach

z rêk¹ na ustach, jakby w sobie samym dusi³ krzyk. Nie chce krzyczeæ, a nie mo¿e odejœæ.
Powiew zimny ci¹gnie przez pokój – odgarnia w³osy znad czo³a – mrowiem p³ynie wskroœ
cia³a…

Zakry³a g³owê chustk¹, oczy w³osami, i w przera¿eniu przypad³a do wezg³owia, ¿eby nie

widzieæ. Tak niespodziany zlecia³ na ni¹ sen i da³ szczêœliwe godziny d³ugiego wytchnienia.
Zapad³a siê wszystka jak gdyby w niezg³êbiony dó³ ciemnoœci. Przed chwil¹ opar³a na
wezg³owiu czo³o i nakry³a je, ¿eby nie dojrzeæ upiora – by³a czarna noc – a oto rozwarte
oczy widz¹ jasny poranek. Bia³a tafla okna w szarym pokoju… Kanarek podœpiewuje zarann¹
piosenkê… Có¿ to? – Huk! – Dominik kadzie ciska! Znowu huk! Znowu! Zbawicielu!

Otwar³a oczy… Przysiad³a na pos³aniu. Huk znowu! Ocknê³a siê. Zrozumia³a. Wal¹ kolbami

we trzy okna frontowe! We drzwi! Porwa³a siê na nogi i zatoczy³a ze snu jak pijana. Co robiæ?
Kogo wo³aæ? Wszyscy œpi¹! Huk siê rozleg³ ze wszystkich stron dworu. Krzyk, który ju¿ dobrze
zna³a, œcinaj¹cy krew w ¿y³ach, mro¿¹cy szpik w koœciach:

– O piraj!
Drzwi od strony kuchni uchyli³y siê. Wbieg³ na palcach Szczepan – blady, trzês¹cy siê,

straszny, w pop³ochu. Odtr¹ci³ pannê rêk¹ i wskaza³ powstañca. Sam skoczy³ do du¿ego salonu.
Tam pocz¹³ szarpaæ nocnych goœci. Targa³ ich obur¹cz za w³osy, piêœci¹ bi³ w piersi. Trz¹s³
g³owy z ca³ej si³y. Nareszcie ocuci³ obydwu. Porwali siê! Nas³uchiwaæ! Burzenie we drzwi
postawi³o ich wreszcie na nogi. Momentalnie wci¹gnêli spodnie, buty. M³odszy zd¹¿y³ narzuciæ

Stefan ¯eromski, Wierna rzeka

37

background image

kurtê. Starszy nie móg³ swej znaleŸæ i wdzia³ tylko przez g³owê torbê skórzan¹, kiedy wyrwano
okiennicê, rozwalone okno z rumorem i brzêkiem wylecia³o, a ¿o³nierze jeden przez drugiego
poczêli pchaæ siê do sali. Wszystkie wejœcia by³y ju¿ obsadzone. Przy wszystkich s³ychaæ by³o
³oskot. Szczepan co tchu poprowadzi³ komisarzy na tamt¹, Dominikow¹ stronê. Otworzy³ drzwi
i wypchn¹³ obydwu. Przeskoczywszy du¿¹ salê z beczkami, wbiegli do mniejszej. Z cicha
otwierali okno. W tej stronie domu by³o wysokie podmurowanie na pó³ zwyk³ego piêtra.
Gdy rozsunêli okiennicê, zamykaj¹c¹ siê od wewn¹trz, ujrzeli dwu ¿o³nierzy, jak podsadzali
siê w³aœnie, ¿eby do okiennej ramy dosiêgn¹æ. Olbromski i jego towarzysz cofnêli siê w g³¹b,
za framugê muru i uwa¿nie opatrzyli pistolety. Szczepan zostawi³ ich i wybieg³ z powrotem.
Obydwoje z pann¹ Salome¹ wynieœli przez ma³¹ sionkê rannego ksiêcia na materacu i spuœcili
do wielkiej kadzi w dawnym salonie. Gdy to zosta³o dokonane, schronili siê obydwoje do pokoju
Dominika. Ujrzeli tutaj m³odszego z nocnych goœci, jak siê wci¹¿ czai³ we framudze okiennej,
czyhaj¹c na ¿o³nierzy. Nagle w otwartym oknie ukaza³a siê czapka so³data, wdzieraj¹cego
siê w otwór. Towarzysz Olbromskiego wypali³ mu z pistoletu miêdzy oczy, przystawiwszy
momentalnie lufê do czo³a, skoro siê tylko wychyli³o zza futryny. ¯o³nierz run¹³ na wznak.
Drugi strza³ powali³ na ziemiê drugiego dragona.

Tymczasem z wnêtrza domu s³ychaæ by³o tumult, ³oskot i krzyki ¿o³nierzy, przetrz¹saj¹cych

mieszkanie. Wtargnêli tam ju¿ przez okna i drzwi. Trzeba by³o uchodziæ na œwiat przed
poœcigiem. Olbromski i jego kolega, maj¹c drogê woln¹ po zwaleniu na ziemiê dwu so³datów,
wychylili siê z okna i zaczepieni o futrynê, nastêpnie zsuwaj¹c siê po chropowatej œcianie –
dosiêgli ziemi.

U wejœcia na dziedziniec, przy zrujnowanej bramie sta³o uwi¹zanych oko³o piêtnastu koni

spieszonych dragonów, którzy dom zdobywali. Koni tych pilnowa³ jeden tylko ¿o³nierz, siedz¹cy
jeszcze w siodle. Towarzysz Olbromskiego co si³ w nogach poskoczy³ wprost do tych koni
i ¿o³nierza. Wyrwawszy zza pasa drugi pistolet, z odleg³oœci zaledwie paru kroków strzeli³, zrani³
i obezw³adni³ dozoruj¹cego jeŸdŸca. Wnet jednym susem skoczy³ na siod³o pierwszego z brzegu
rumaka, odwi¹za³ od sztachety wodze, zawróci³ koniem na miejscu i ok³adaj¹c go ze wszech
si³ po bokach rzemieniem uzdy jak b³yskawica wypad³ za bramê. Olbromski przesadzi³ p³ot
i chcia³ iœæ za przyk³adem swego sekretarza – ale ju¿ nie zd¹¿y³. ¯o³nierze, us³yszawszy strza³y
i zobaczywszy przez okno, co siê dzieje, pêdzili do koni i odciêli mu do nich drogê. Przeskoczy³
tedy drugi, rozwalony p³ot i na oœlep pobieg³ w dó³ ogrodem prowadz¹cym w kierunku rzeki.

Panna Salomea, stoj¹ca w oknie, widzia³a te obadwa wypadki, które siê dokona³y z szybkoœci¹

dziesiêækroæ wiêksz¹, ni¿ ich opis wyraziæ to mo¿e. Uczepiona rêkami o futrynê okienn¹ patrzy³a,
jak m³odszy z komisarzów przebieg³ na dragoñskim wierzchowcu w tumanie bryzgów b³ota
i taj¹cego œniegu drogê do mostu, most na rzece, wypad³ w ³¹ki i gna³ p³askimi b³oniami coraz
bardziej chy¿ym przecwa³em. Schyli³ siê, po³o¿y³ na szyi koñskiej tak, ¿e go prawie widaæ nie
by³o. Ogier jego stawa³ siê od najtê¿szego galopu coraz ni¿szy, coraz d³u¿szy. Lecia³ po niskiej
ziemi jakoby dziwaczne ptaszysko. Szeœciu dragonów w skok za nim pogna³o. B³êkitne k³êbki
dymu raz wraz nad nimi pêka³y. Strzelali do uciekaj¹cego – bezskutecznie, bo pêdzi³ wci¹¿,
pêdzi³ – ku lasom. – Wreszcie znik³.

Panna Salomea wychyli³a siê z okna, szukaj¹c oczami drugiego, starszego… Ale Szczepan

oderwa³ jej palce od okna i nieprzytomn¹ z wra¿enia powlók³ ze sob¹. Nie pozwoli³ równie¿
zatrzymaæ siê przy ukrytym powstañcu. Wyszli co tchu przez sieñ, drzwiami opuszczonymi przez
¿o³nierzy, przemknêli siê niepostrze¿eni przez ogród i pobiegli na wzgórze. Szczepan, uciekaj¹cy
teraz jak ma³y ch³opak, coœ mamrota³. Ci¹gn¹³ za sob¹ pannê Salomeê. Za jednym z wiêkszych
krzaków ja³owca przycupn¹³ jak lis. Towarzyszce kaza³ uczyniæ to samo. Wychyliwszy siê zza
kêpy, patrzyli, co siê dzieje. Poprzez bezlistne drzewa, w œwietle ³agodnego poranka widzieli
nad rzek¹ rzecz straszliw¹ – s³yszeli strza³y – zwierzêce krzyki… Panna Mija przycich³a. Rêce jej
konwulsyjnie pochwyci³y k³uj¹ce ga³êzie ja³owca. Cia³o siê zachwia³o. Omdla³a. Szczepan cuci³
j¹, wycieraj¹c skronie grudkami zczernia³ego œniegu, który siê jeszcze tai³ w g³êbi szorstkiego
krzaka.

Tymczasem nad brzegiem rzeki Hubert Olbromski stacza³ swój ostatni chwalebny bój. Oficer

dragonów nazwiskiem Wiesnicyn – ten sam, który ju¿ by³ rewidowa³ niezdolski dwór i zapa³a³
dzik¹ mi³oœci¹ do panny Salomei – œcigaj¹c z rozkazu swych w³adz od miejsca do miejsca dwu
komisarzy rz¹du narodowego, po œladach dopad³ ich tutaj. Widzia³ z ganku ucieczkê jednego

Stefan ¯eromski, Wierna rzeka

38

background image

z nich na koniu, nale¿¹cym do dragoñskiego oddzia³u. Mia³ rozkaz schwytaæ obudwu ¿ywcem,
gdzieœ na noclegu. Wykona³ zlecenie z ca³¹ œcis³oœci¹. Przyby³ w sam czas. Tote¿ p³on¹³ od
zawziêtej ¿¹dzy, ¿eby przynajmniej drugiego pojmaæ. Pêdz¹c za ¿o³nierzami w dó³ ku rzece,
wo³a³ na ca³y g³os:

– Trzymaj ¿ywego! ¯ywcem go braæ! Tylko ¿ywcem! Nie wa¿ siê strzelaæ! Rêkami bierz!

Trzymaj! Osaczyæ!

Olbromski s³ysza³ ten rozkazuj¹cy krzyk. Poczu³ w sercu œmieræ. Na sobie mia³ torbê ze

wszystkimi dokumentami, z tysi¹cem sekretów rz¹du, ze wszystkim, co siê dokonywa³o i dziaæ
jeszcze mog³o. Niós³ w tej torbie jak gdyby serce walcz¹cej Polski, w którym ¿ywa pulsowa³a
krew. Nie móg³ tej torby ani nigdzie ukryæ, ani w biegu porzuciæ, ani zniszczyæ, gdy¿ pêdzi³o
za nim z dziesiêciu ¿o³nierzy. Olbrzymimi skokami ucieka³. Przesadza³ krzaki, zmursza³e p³oty,
rozmiêk³e zagony, rów pe³en jeszcze lodu. Dopad³ ³¹k. Ujrza³ jakoweœ na b³oniu zaroœla. Tam
gna³. Lecz oto nagle przera¿enie jak ogieñ zapali³o siê w jego g³owie. Niespodzian¹ ujrza³ przed
sob¹ – rzekê. Wezbrana po same górne brzegi od wiosennego roztopu i wylewu, pe³na czarnej,
wij¹cej siê wody, która bujnymi mknê³a baniami – g³êboka rzeka zamyka³a drogê pó³kolem
w prawo, pó³kolem w lewo. Uderzy³ ucho niemy jej szum, ukaza³ siê zdzicza³ym oczom zbiega
czarny jej w¹¿ jako przeklêta, szydz¹ca moc, która przecina ostatni szlak ucieczki. Zmyli³a siê
rozwa¿na myœl. Przepad³ jedyny sposób ratunku. Ciemna rozpacz oœlepi³a oczy.

Wtedy tajemnicza, sk³êbiona woda rozwar³a swój czarny nurt, jakoby ³ono. Poj¹³. Jêkn¹³.

Zdar³ z ramienia rzemieñ i z zamachem cisn¹³ skórzan¹ torbê – sekret Ojczyzny – w g³êbinê.
Rzeka plusnê³a – na znak – ni to g³uch¹ odpowiedŸ. Zawar³a siê. Tysi¹cem zawinê³a fal skarb
powierzony. Pop³ynê³a w krêt¹, prastar¹, a wiecznie now¹, dalek¹ drogê. – Westchn¹³. Widzieli
ten jego ruch ¿o³nierze. Dopadli go, osaczaj¹c ze wszech stron. Obróci³ siê do nich twarz¹.
Z ty³u bieg³ oficer Wiesnicyn, krzycz¹c swoje:

– ¯ywego rêkami braæ! ¯ywego! Nie wa¿ siê ubiæ. Osaczaj!
Olbromski wzmóg³ siê na duszy. Wzgardzi³ d³ugim wiêzieniem – konaniem na szubienicy.

Przystan¹³. Pierwszemu z so³datów, który doñ podbieg³, wypali³ w ³eb z pistoletu. Poderwa³
szablê, która trupowi z rêki wypad³a i ci¹³ z ramienia w szyjê drugiego. Lew¹ rêk¹ wyrwa³
zza pasa drugi pistolet i trupem po³o¿y³ nowego napastnika. Za sob¹ mia³ rzekê, przed sob¹
siedmiu. Broni³ siê jak osaczony tygrys. ¯o³nierze, s³ysz¹c nieustann¹ oficera komendê, ¿eby
go braæ ¿ywego, prawie nie za¿ywali orê¿a. Szli nañ kup¹ z go³ymi rêkami. Korzystaj¹c z tego
rozkazu, ci¹³ z wysoka, r¹ba³ na odlew, sztychem przebija³ i odskakiwa³ brzegiem, szukaj¹c
dogodnego miejsca, gdzie by skoczyæ w wodê i uchodziæ na drug¹ stronê. Oficer, spostrzeg³szy,
¿e trzech ¿o³nierzy le¿y na ziemi, a reszta boryka siê z tym jednym cz³owiekiem, rzuci³ siê nañ
sam z go³¹ szabl¹. Olbromski zobaczy³ go za pierœcieniem ¿o³nierskim. Krzykn¹³ nañ z pogard¹:

– Ty! Tchórzu!
Zakipia³ w sobie ponury oficer Wiesnicyn. Skoczy³ sam w dragoñski szereg z pa³aszem

w rêce, a¿eby powstañcowi szablê z rêki wytr¹ciæ. Trzasnê³y w siebie klingi piorunowym
strzeleniem – raz, dwa!

Lew¹ d³oni¹ uj¹wszy pistolet za lufê, Olbromski rozwali³ g³owê so³datowi, który go w trakcie

tej walki chcia³ chwyciæ za rêce. Pa³aszem ci¹³ w ramiê oficera. Zwali³ miêdzy oczy ¿o³nierza
z prawej strony.

– Bierz go! – rykn¹³ oficer.
Skoczyli. Siek³ m³yñcem. Uchodzi³. Wlók³ ich za sob¹. Siepa³ siê w t³umie. Rozszala³y

dowódca dragonów zajecha³ go szabl¹ w kark – potem ci¹³ w twarz. To rozpêta³o furiê
¿o³nierzy. Zapomnieli o rozkazie. Rzucili siê r¹baæ osaczonego pa³aszami w g³owê, œcinaæ szyjê
œlepymi razami. Olbromski puœci³ broñ z rêki. Zachwia³ siê. Potkn¹³. Roz³upali mu ciosami
czaszkê, a¿ trysn¹³ mózg i wywali³ siê na trawê. Siekli rêce, piersi i ¿ebra. R¹bali le¿¹cemu
brzuch, nogi – dopóki zeñ nie wyciek³a wszystka krew. Sp³ynê³a z jego ¿y³, wsi¹k³a w pastwisko
i napoi³a rozmiêk³¹, chciw¹, wiosenn¹ ziemiê.

Ponuro i wynioœle spojrza³ nañ ogromny czarny oficer Wiesnicyn, chowaj¹c do pochwy

ut³uszczony pa³asz, ociekaj¹cy krwi¹. Zemœci³ siê jako ¿o³nierz, lecz Ÿle wykona³ zlecenie
w³adzy. Rozkaza³ dragonom szukaæ natychmiast w rzece skórzanej torby buntownika. Lecz woda
by³a g³êboka na ch³opa z gór¹ – lodowato zimna – pêdzi³a wartkim pop³awem. Pierwszy z brzegu
so³dat, który zzu³ buty, rozebra³ siê i zanurzy³ w tej wodzie – zdrêtwia³ z zimna. To samo drugi

Stefan ¯eromski, Wierna rzeka

39

background image

i trzeci. Szukano tedy, macaj¹c po dnie rzecznym raz ko³o razu ¿erdziami. Bezskutecznie. Oficer
poleci³ zegnaæ wszystkich doros³ych ch³opów ze wsi i przede wszystkiem na rozkaz – póŸniej
z obietnic¹ sowitej nagrody – zleci³ wszelkimi sposobami szukaæ skórzanej torby zar¹banego
„miatie¿nika”. Ch³opi, zbici w kupê nad brzegiem, medytowali w kilkudziesiêciu – du¿o, d³ugo,
szeroko radzili, udzielaj¹c sobie nawzajem i ¿o³nierstwu nieomylnych wskazówek, m¹drych
uwag. K³ócili siê zajadle o plany dzia³ania, przyskakuj¹c jedni do drugich z piêœciami. Rzeka –
„dopraszali siê ³aski u naczelnika” dragonów – jest przepadzista – do³y w niej okropne, karpy
g³êbokie pod brzegami, korzenie, k³ody stare na dnie le¿¹ od niepamiêtnych czasów, co je
powodzie Bóg wie sk¹d w to miejsce przynios³y – woda w niej wartka, zimna, z³a…

Niektórzy na ochotnika zanurzali siê po szyjê, szli nurkiem wzd³u¿ brzegów – ¿eby

niezw³ocznie wyskoczyæ i uciekaæ do wsi, szczêkaj¹c zêbami i trzês¹c siê z zimna.

Inni poprzynosili saki i nimi przeszukiwali g³êbinê na znacznej w dó³ przestrzeni. Jeszcze inni

sunêli od miejsca do miejsca, bobruj¹c w wodzie t³ukami i osêkami. Trwa³o to a¿ do po³udnia.
Nadaremnie.

Nie wyda³a rzeka powierzonego sekretu. Oficer dragoñski w z³owieszczym usposobieniu

wróci³ znad wody do dworu. Nakaza³ so³tysowi, ¿eby mu niezw³ocznie dostarczy³ kilka
podwód dla odwiezienia do miasta rannych ¿o³nierzy. Mia³ dwa trupy, trzech ciê¿ko rannych
i dwu l¿ej okaleczonych ludzi. Prócz tego utraci³ konia. Walczy³o z nim dwu powstañców
pierwszorzêdnego znaczenia, których mia³ rozkaz uj¹æ ¿ywcem. Jeden mu ¿ywcem uszed³,
a drugi zosta³ zabity, nie udzieliwszy o sobie ¿adnej wiadomoœci. Nade wszystko – akty, które
rozsiekany mia³ w rêku, przepad³y, utopione w rzece.

Oficer by³ wstrz¹œniêty a¿ do granic rozpaczy. Zabroni³ ch³opom pod najsro¿sz¹ kar¹

chowaæ w ziemi ubitego buntownika. Kaza³ – ¿e ma tak zgniæ, jak tam le¿y na b³oniu –
i ¿eby go w oczach ca³ej wsi ptacy w sztuki roznieœli. Kiedy ranni i zabici ¿o³nierze z³o¿eni
zostali na wozach wys³anych s³om¹ i karawana podwód wolno odjecha³a – dowódca rozkaza³
jednej grupie swoich podw³adnych paœæ konie w stodole sianem, a innej przeszukiwaæ dwór,
dziedziniec, ogród, piwnice i najbli¿sze otoczenie folwarku. Czu³ koniecznoœæ wywarcia na kimœ
swej wœciek³oœci i wziêcia odwetu za tak fatalne niepowodzenie. Chcia³ mieæ w rêku pannê,
co w tym domu mieszka³a, a której nigdzie, wœród najdzikszych zdarzeñ tego czasu nie móg³
zapomnieæ. Wszak¿e to ona ukrywa³a tutaj dwu inspiratorów sprzysiê¿enia. Pos³ania ich jako
nieodparte dowody winy jeszcze w du¿ej stancji le¿a³y. GroŸny oficer przemierza³ ca³y dwór
pusty najzupe³niej – sam zagl¹da³ w kryjówki, boczne izdebki, w sienie i na schody. Id¹c tak
ze stancji do stancji, znalaz³ siê w wielkiej sali z gorzelnianemi statkami – a stamt¹d wkroczy³
do nastêpnego pokoju, gdzie ongi mieszka³ legendarny Dominik – a sk¹d tego ranka wyskoczyli
przez okno w ogród dwaj spiskowcy. Pokój by³ d³ugi, bez mebli. Pobudza³ niejako do tego, ¿eby
w nim spacerowaæ. Oficer Wiesnicyn chcia³ byæ sam. Zacz¹³ machinalnie, nie wiedz¹c o tym
zgo³a, wa³êsaæ siê z k¹ta w k¹t. Zwali³y siê na niego okrutne myœli i potworne uczucia. Ten
pusty, zniszczony dom przypomina³ mu gniazdo rodzinne w g³êbi Rosji. Przygoda, która mu siê
dopiero co zdarzy³a w poœcigu i walce z dwoma powstañcami, ukaza³a w szczególnym œwietle
wszystkie zdarzenia tej wojny. G³ucha mœciwoœæ, nie daj¹ca siê ug³askaæ zgryzota, wynikaj¹ca
z nieszczêœliwej mi³oœci, nurtowa³a w tym wszystkim. Oficer czu³ w sobie wzgardê do siebie…
Tamten, obskoczony przez so³datów, stoj¹c w koszuli nad urwistym brzegiem, wo³a³ s³owo,
szarpi¹ce, jak razy knuta. S³owo rozjusza³o, pali³o do koœci. Trupem leg³ za to na pastwisku,
oddany wronom. Lecz oto inne s³owo drgnê³o w pamiêci – i zakraka³o – zakraka³o jak dzikie
ptactwo nad trupem. Frazes z hercenowskiego artyku³u, ciœniêty rosyjskiej duszy ku obronie
Polski: „idŸ st¹d precz, albo szarp jak kruk nasze trupy…” G³êboki œmiech, jak gdyby czyjœ
œmiech zewnêtrzny, zahucza³ w piersi: „…kluj woronom naszi trupy…”

Nie by³y to wyrazy, lecz jakby widok krwi œciekaj¹cej po nagim pa³aszu. Treœæ ich zlepi³a

siê ze wspomnieniem dokonanych zdarzeñ, zesch³a w rude jedno. M³ody dragon, chodz¹c po
izbie, coœ przeklina³ najstraszliwszymi wyzwiskami Moskwy – szarpa³ siê w sobie, jak wilk na
³añcuchu – co pewien czas szlocha³ w g³êbi piersi, ³zy nie roni¹c z oczu. Och, tak niedawno…
W kole m³odych przyjació³ czyta³ sam wznios³e inwektywy genialnego emigranta. Nie tylko bra³
je w serce, nie tylko nimi oddycha³, lecz sta³ w szeregu tamtych. Teraz „ogarniêty uczuciem
powinnoœci” jak kruk trupom wydziobywa³ oczy. Wiedzia³, ¿e siê w nim nie oprze nic tej
„powinnoœci”, któr¹ w duszy rosyjskiej nitowa³y wieki na pniu pod katowskim toporem – i ³ka³.

Stefan ¯eromski, Wierna rzeka

40

background image

Nagie œciany tego pokoju zdawa³y siê nawiewaæ do serca rozpaczy, wpêdzaæ w ¿y³y jad

œmierci. By³o coœ w tej izbie, co siê wyœmiewa³o z samopewnoœci dzikiej potêgi, z si³y i jej
rozpêtania, ze zdrowia cia³ i z ¿ycia istot. Coœ tu stowarzysza³o siê z cz³owiekiem – takie samo jak
on, a zgo³a inne – wa³êsa³o z nim w samotni tej – nieistniej¹cy cieñ – patrz¹c wygni³ymi oczami
truch³a w jego ¿ywe czucia, w mê¿n¹ jego mêczarniê, wyzywaj¹c¹ na rêkê przeciwnoœæ. Kiedy
jeŸdziec ogl¹da³ siê za siebie, widzia³ tylko dawny py³ i œmiecie pod³ogi, kurz grub¹ warstw¹
zalegaj¹cy k¹ty, na którym niczyja od dawien dawna nie stanê³a noga. Widok tego kurzu nie
uspokaja³, lecz podnieca³. Oczy szuka³y na nim œladu stóp tego, co siê w tym miejscu nie móg³,
nie zdo³a³ zwalczyæ za ¿ycia i z ¿yciem walczy³ po w³asnej œmierci. Oficer Wiesnicyn s³ysza³
by³ za dawniejszych bytnoœci klechdê o „Dominiku”. Teraz j¹ mia³ i czu³ w sobie. Ogarnê³a go
tutaj, chwyci³a ni to ramionami samow³adna nuda ¿ycia – wstrêt do czynów, które wykonywa³
i mia³ wykonaæ – zrozumienie ja³owoœci wszystkiego, co by³o w tej walce mêstwem, têgoœci¹
charakteru, wojennym rozumem i œwiadomym czynem. Po tylu trudach i czynach puste mia³
rêce, a w sobie nie duszê czuj¹c¹, lecz jakby wycie wilka w ostêpie. Po mêstwie, walce, pracy,
niespaniu – zajrza³o mu w oczy moskiewskie pytanie: – po co to wszystko?

W trakcie gdy tak defilowa³ z k¹ta w k¹t gabinetu Dominika, us³ysza³ cichy, przeci¹g³y

jêk, nie wiedzieæ sk¹d wychodz¹cy. Zatrzyma³ siê. Nas³uchiwa³. Jêk powtórzy³ siê i trwa³
z nieznoœn¹ monotoni¹. Oficer spostrzeg³, ¿e ten g³os p³ynie z s¹siedniej sali. Skradaj¹c siê
na palcach, przyszed³ do jego Ÿród³a. Wspar³szy siê na rêkach o brzeg kadzi, gimnastycznym
podŸwigniêciem uniós³ swe cia³o z ziemi i zajrza³ do wnêtrza wielkiego naczynia. Z jego dna
patrzy³y nañ oczy powstañca gorej¹ce jak p³omienie. Dragon siad³ na brzegu obwodu kadzi,
przerzuci³ nogi i zeskoczy³ do wnêtrza. Zaœmia³ siê z grubiañsk¹ radoœci¹. Nareszcie coœ znalaz³,
czym mo¿na bêdzie zd³awiæ „chandrê”, œci¹æ jednym zamachem ³eb wzburzeniu duszy.

Wydoby³ zza pasa pistolet i skierowa³ jego lufê miêdzy oczy le¿¹cego.
– Kto jesteœ? – spyta³.
– Powstaniec – rzek³ Odrow¹¿.
– Sk¹deœ siê tu wzi¹³?
– Jestem ranny.
– Gdzie ciê raniono?
– W bitwie.
– Jakie masz rany?
– Mam ranê w biodrze od kuli…
– Kto ciê tu ukry³?
Ksi¹¿ê milcza³. Wiesnicyn pokiwa³ g³ow¹. Zrozumia³. Oczy mu przes³oni³a zadymka

wœciek³oœci. – Spyta³:

– Ta panna ukry³a ciê tutaj?
Ksi¹¿ê milcza³.
– Aresztujê ciê! – rzek³ Wiesnicyn.
– Po co? Zabij mnie. Trzymasz w rêce nabity pistolet. Je¿eliœ ¿o³nierz! Je¿eliœ oficer! Wystrzel!

Przecie umiecie rannych mordowaæ.

Wiesnicyn patrza³ mu w oczy, broñ odwiedzion¹ trzymaj¹c w obwis³ej rêce. By³o dlañ

odra¿aj¹ce to polskie mêstwo… Mrukn¹³:

– Wstawaj! Aresztujê ciê!
– Gdy mnie st¹d zabierzesz, umrê wam w drodze. W wiêzieniu nic nie powiem, gdybym

wy¿y³. Jestem prosty ¿o³nierz. Wystrzel!

– Post¹piê, jak zechcê.
– Je¿eli pan nie wystrzelisz, post¹pisz jak tchórz!
– Milczeæ!
– Gdybym móg³ stan¹æ na nogach, zabi³bym ciê jak psa! Wiêc i ty mnie zabij jak psa! Jesteœmy

œmiertelni wrogowie.

– Nie jesteœ wrogiem, godnym mnie, niewolniku.
– Niech ju¿ raz przestanê cierpieæ! Och!…
– Le¿ tutaj, kochanku piêknej panny.
Oficer, stoj¹c nad tym cz³owiekiem, zamyœli³ siê, zaduma³ g³êboko. Mia³¿e podnieœæ rêkê

i wystrzeliæ miêdzy oczy tamtego? Mia³¿e odejœæ? Jeszcze bardziej wzmog³a siê w nim zgryzota.

Stefan ¯eromski, Wierna rzeka

41

background image

Znowu ów œmiech… Odwróci³ siê ze wstrêtem, uczepi³ brzegu kufy, dŸwign¹³ na rêkach
i wyskoczy³ na zewn¹trz. W³aœnie nadci¹gnê³a partia ¿o³nierzy, która œciga³a by³a powstañca
na koniu. JeŸdŸcy wracali na rumakach zhasanych, dymi¹cych siê, ¿ó³t¹ obwieszonych pian¹
– z niczym. Wachmistrz zda³ raport, ¿e buntownik na dragoñskim kasztanie dopad³ do lasu,
skoczy³ w bok z drogi – jak to wytropili – a póŸniej, widocznie, kluczowa³ po mchach i trawach,
bo ju¿ jego œladów nie mogli odnaleŸæ. Rozdzielili siê i ob³aw¹ id¹c, przeszukali ca³y las na
wylot. ZjeŸdziwszy go w ró¿nych kierunkach, nigdzie na trop nie trafili.

Czêœæ ¿o³nierzy, która czyni³a poszukiwania panny, wróci³a równie¿ z niczym. Pytano ludzi

we wsi, œledzono i tropiono, lecz, widaæ, daleko uciek³a…

Oficer wys³ucha³ obydwu sprawozdañ w posêpnym milczeniu. Czu³ wstrêt do tego domu,

jaki siê ma do starych grobowców. Wszystko mu by³o jedno – strzeliæ miêdzy p³on¹ce oczy
powstañca, czy jechaæ w dalekie lasy. Namyœla³ siê. Kaza³ okie³znaæ rumaki, zebraæ siê
i siadaæ na koñ. Lecz jeszcze wci¹¿ wa³êsa³ siê w ganku. Czeka³. Pragn¹³, ¿eby wróci³a piêkna
panna. Chcia³ zrobiæ jej podarunek – oœwiadczyæ z owym œmiechem wewnêtrznym, ¿e sk³ada
w prezencie owego w kadzi. Widzia³ go i nie zabi³, nie zabra³ ze sob¹. Chcia³ w jej oczach
zobaczyæ b³ysk wdziêcznoœci, iskrê wzruszenia, bladoœæ strachu, ró¿ wstydu, ludzkie spojrzenie…
Nic nie wskazywa³o na to, ¿eby nadesz³a, a przecie czeka³ z ufnoœci¹, znan¹ tylko rozkochanym
duszom.

¯o³nierze od dawien dawna siedzieli na koniach. Wskoczy³ na swego. Odjecha³ z zamkniêtemi

oczami, z noc¹ w duszy i z niepojêtym krzykiem w tej nocy.

IX

Nad wieczorem, gdy ju¿ oddzia³ dragoñski od paru godzin znik³ w lasach, panna Salomea

wróci³a do domu w towarzystwie Szczepana ze swej kryjówki na górze. Pobiegli obydwoje do
rannego, ¿eby go z kadzi wyci¹gn¹æ i z³o¿yæ na pos³aniu. Niezw³ocznie te¿ udali siê nad rzekê.
Ze zw³ok Olbromskiego wyp³ynê³o tyle krwi, ¿e ca³y sp³acheæ ziemi ni¹ nasi¹k³. Panna Salomea
przysiad³a nad zabitym. Nie mog³a p³akaæ. Cz³owiek, który wczoraj patrza³ na ni¹ rozumnymi
i dobrymi oczyma, jedyny, któremu by zawierzy³a, le¿a³ w postaci zeszpeconych szcz¹tek.
Nie rozumia³a ani kolei zdarzeñ, ani zale¿noœci wypadków od g³êbokich przyczyn, ani tego
straszliwego chaosu, który j¹ w sobie obraca³ jak m³yñskie ko³o kropelkê wody. Nie wiedzia³a,
¿e i ona sama jest maleñk¹ przyczyn¹ obrotu wielkiego ko³a. Nie móg³ jej tego wszystkiego
wyt³umaczyæ ojciec, prosty, wierny ¿o³nierz – ani ranny powstaniec – prosty entuzjasta – ani
nikt z ludzi, przeci¹gaj¹cych przez ten dom, który siê sta³ jak sieñ publiczna. Czu³a, ¿e jedni
rzucili siê w odmêt walki wskutek zaœlepienia, które nie liczy i nie mierzy – inni popchniêci
przez b³êdny rachunek – inni porwani przez wielki sen wolnoœci, albo jej nadziej¹ – jeszcze inni
z rozkazu, dla mody, id¹c w stadzie – inni z tchórzostwa przed opini¹. Ten jeden, wczorajszy
goœæ, wiedzia³, co ca³y chaos znaczy, mierzy³ jego si³ê, bada³ kierunek i nastawia³ go na jak¹œ,
sobie wiadom¹ drogê. On by³by jej wyt³umaczy³ wszystko, by³by nauczy³, co znacz¹ zdarzenia,
bo m¹droœæ i sprawiedliwoœæ œwieci³y siê w jego oczach jak gwiazdy w nocy. Lecz oto ten
w³aœnie le¿a³ u jej nóg, z g³ow¹ rozciêt¹, z której go³y pa³asz wy³upa³ mózg.

Nie mog³a p³akaæ. Dusi³a siê od czegoœ, co zatka³o gardziel. Kaza³a Szczepanowi, ¿eby

przyniós³ rydel i wykopa³ grób dla tego cz³owieka. Stary kucharz siedzia³ na zgni³ym pieñku
wierzby i ¿u³ skibê ¿o³nierskiego razowca, któr¹ by³ porzucon¹ znalaz³ na stole w kuchni. Gdy
powtarza³a rozkaz, j¹³ mruczeæ:

– Bêdê ta kopa³! Nic ino toto noœ, dŸwigaj, obs³uguj, brudy jeich wynoœ. Tera znowu kop!
– Cicho! Popatrz…
– Bêdê ta na niego patrza³!
– Szczepan!
– Chce siê takiemu gziæ, to siê gzi. Roboty dla nich na œwiecie nie ma. A ty mu znowuj dó³

kop!

– Cicho – cicho!…
– Dy ja nie wrzeszczê. Nie robiê, co potrza?
– Jeœli Szczepan nie chce, to ja mu sama dó³ wybiorê.
– A no rydel jest, stoi.
Po chwili wsta³ ze swego pniaka i pocz¹³ ogl¹daæ miejsce na ma³ym wzgóreczku, bli¿ej

Stefan ¯eromski, Wierna rzeka

42

background image

ogrodu. Pchn¹³ rydel nog¹ w miêkk¹ ziemiê… Wykreœli³ nim na murawie miejsce na ch³opa.
Plun¹³ w garœæ i wzi¹³ siê do kopania jamy. Pracowa³ w milczeniu, z najzupe³niejsz¹ obojêtnoœci¹.
Przez ca³y ten czas panna Brynicka siedzia³a w g³owach zmar³ego. Nie spostrzeg³a, ¿e zza
wêg³ów stodo³y, zza drzew wysuwali siê gospodarze wiejscy, baby i dzieci. £¹czyli siê
w gromadki, szepcz¹ce pomiêdzy sob¹. Utworzy³o siê z nich ko³o ciekawych widzów. Szczepan
wykopa³ nieg³êboki grób. Zmierzch pada³, gdy przyszed³, uj¹³ trupa za nogi i poci¹gn¹³ do
do³u. Panna Salomea sz³a za zw³okami do grobu. Z³o¿one zosta³y w wilgotnej, wod¹ podmok³ej
ziemi i prêdko zasypane czarnymi bry³ami.

Wolno wracali obydwoje ze Szczepanem do dworu. By³o ciê¿ko iœæ. By³o nudno i zimno

w sercach. Patrzyli z odraz¹ na czarny dach nakrywaj¹cy siedlisko niedoli. Niechêtnie wkraczali
w progi. Gdy weszli, pierwsz¹ czynnoœci¹ by³o uprz¹tniêcie dwu poœcieli wczorajszych goœci,
które jeszcze w du¿ym pokoju le¿a³y. Panna Salomea, œwiec¹c sobie latarni¹, zabra³a siê do
roboty. Lecz gdy siê zbli¿y³a i dotknê³a przeœcierade³, ko³der, poduszek, przejê³a j¹ awersja.
Obydwie poœciele pokryte by³y mnóstwem wszy. Przyniesione tu zosta³y z ¿ydowskich zajazdów,
z ch³opskich tapczanów, z wyrobniczych legowisk – œlad terania siê polskich wodzów po norach
polskiej nêdzy… Wszy zosta³y ¿ywe, gdy dwaj ludzie znikli jak cienie…

X

Up³ynê³a po³owa kwietnia. D³ugotrwa³a, wci¹¿ nawracaj¹ca siê zima wreszcie zel¿a³a. Z góry

za dworem, na której wci¹¿ jeszcze tai³y siê w krzakach szmaty œniegu, sp³ynê³y strumienie
wiosenne. Wodne warkocze splata³y siê miêdzy sob¹ w ruczaje lœni¹ce na s³oñcu i bieg³y przez
piaszczyste pochy³oœci ogrodu. Zniszczone zosta³y p³oty, parkany, klomby, drogi gracowane
– a wiosenne wody bra³y w posiadanie stok góry, niepostrze¿enie czyni¹c zeñ pustkowie.
Strumieñ, nieznany dawniej, bieg³ tera; przez œrodek i w ukos ogrodu, ku rzece. Tylko jeszcze
dwór sta³ na jego drodze. M³oda trawa puœci³a siê wszêdzie.

W tych czasach zdrowie powstañca zmieni³o siê na lepsze. W okolicy kolana przestrzelonej

nogi utworzy³ siê olbrzymi wrzód i po kilku tygodniach pêk³ wreszcie pewnej nocy, jakby
rozdarty od spazmatycznych krzyków rannego. Jakie¿ by³o zdumienie trzech osób, gdy z wnêtrza
tego wrzodu wytoczy³a siê o³owiana kula! Po tym wypadku Odrow¹¿ przyszed³ do siebie, choæ
by³ jeszcze bardzo wychud³y i os³abiony. Rany na jego g³owie i ciele pogoi³y siê. Rozdarcie
pod okiem dobrze zaros³o i Ÿrenica by³a zupe³nie zdrowa. Gêste w³osy os³oni³y blizny r¹bane
na czaszce. Ksi¹¿ê podnosi³ siê z ³ó¿ka. Sam ju¿ kusztyka³, gdy trzeba by³o uciekaæ i kryæ siê
w stodole podczas przemarszów wojsk. Sam o kiju s³ania³ siê po domu.

Pewnego wiosennego dnia stali z pann¹ Salome¹ w oknie sypialni. Pupinetti œpiewa³,

przekrzywiaj¹c g³ówkê – a co zobaczy³, ¿e s³oñce tryska zza wiosennych ob³oków, to coraz
g³oœniej szczebiota³. Przed oknem, na pustym dawniej gazonie puœci³a siê jasna trawa, lœni¹c
w ogniach wiosny tysi¹cem m³odych piór. Wœród tego gazonu sta³a brzózka m³odociana,
wysmuk³a i w drzewo ju¿ przerastaj¹ca, lecz jeszcze wiotka i chuda. W¹t³e k³obuczki stulonych
listków osypa³y jej prêty, czub i boki. Poprzez tê szatê przezroczyst¹ widaæ by³o wszystkie
prêty i witki, ka¿dy pêd i jego odnó¿kê. Brzózka sta³a w wiosennej zas³onie jak anio³, który
by z przelotnych sp³yn¹³ ob³oków i spocz¹³ przez krótki czas na nieszczêœliwej ziemi. Ruczaje,
pêdz¹c tu i tam w ogrodzie, pozamula³y dawne œcie¿ki, rozmy³y granice, niszcz¹c wszystko,
co na tej pochy³oœci zaznaczy³a swego myœl i wola cz³owiecza. Radoœæ niestrzymana, igraszka
rozkoszy bytu, drga³a w skrêtach i splotach nag³ych strumieni, co z zatracon¹ szybkoœci¹
pêdzi³y w nizinê. Jeden z takich przewija³ siê w poprzek dawnych alejek i zahacza³ o gazon,
na którym brzózka jaœnia³a. Zmuli³ tu trawê i rozpostar³ na niej ¿ó³t¹ pow³okê gliny obcej,
przyniesionej z góry. Brzózka pi³a jego zimne wody – i przedziwny uœmiech sp³ywa³ z niej
na strumieñ, ³¹cz¹c oboje. Taki sam uœmiech zakwit³ na ustach ksiêcia Odrow¹¿a i panny
Brynickiej. Cieszyli siê widokiem drzewka i bujnej wody. Od tylu tygodni, w udrêczeniu
prze¿ytych, swobodne tchnienie weso³oœci pierwszy raz z ich piersi wybieg³o. Skoñczy³a siê
wreszcie sroga zima, której okrucieñstwo najg³êbsz¹ miar¹ odczuwania zmierzyli. Ciep³em
znowu tchn¹³ wiatr i ¿ywotwórcze swe soki puœci³a martwa ziemia. Ta zima miniona zda³a siê
byæ jak przepaœæ pusta, pe³na mroku, jako czas nieby³y. Przypatrywali siê trawom, ob³okom
i podnieœli wzrok na siebie.

– Czy te¿ i Dominik widzi tê wiosnê? – zapyta³a panna Salomea nie towarzysza, lecz raczej

Stefan ¯eromski, Wierna rzeka

43

background image

ogrodowej przestrzeni.

– ¯adnego Dominika nie ma… – odpowiedzia³.
– A zapewne! Nie ma… Sama go tu widzia³am.
– Sen, jak moja choroba…
– Pañska choroba to tak¿e sen?
– Z³y sen.
– A ta kula, co z rany wypad³a? To tak¿e sen? Prawda! Chcia³am pana o coœ prosiæ…
– Mnie prosiæ? „Choæby po³owê królestwa”!
– Na razie to tylko o tê kulê, ale za to ca³¹. Niech mi j¹ pan daruje.
– Dobrze.
– Dziêkujê.
– A có¿ pani bêdzie ni¹ robi³a?
– Có¿ siê kul¹ robi? Bêdê wojowa³a.
– Z kim?
– Ma³o to mam wrogów przed oczyma?
– Jacy¿ to s¹ wrogowie?
– A ju¿! Bêdê wylicza³a…
– ¯eby wymieniæ chocia¿ jednego!
– Nied³ugo pan st¹d zniknie, jak poznika³o wszystko. Skoro bêdê znowu samiuteñka jedna

i wyda mi siê, ¿e pan by³ – sen – spojrzê sobie na tê kulê i przekonam siê, ¿e pan tu by³
naprawdê.

Odrow¹¿ zamilk³. G³owa jego bezsilnie wspar³a siê o futrynê. Myœla³… Tyle nieopisanych,

odra¿aj¹cych cierpieñ zniós³ w tej izdebce, w tym domu bezpañskim jak Polska – a teraz
na myœl, któr¹ mu podsuniêto, ¿e trzeba st¹d „znikn¹æ”, odejœæ – drapie¿na boleœæ, stokroæ
gorsza ni¿ wszystkie fizyczne, nowym, nieznanym narzêdziem rozdar³a mu serce. Z ukosa, nie
odrywaj¹c g³owy od futryny, spojrza³ na pannê Salomeê. Po tylu trudach, niespaniach, biedach
i prywacjach by³a przepysznie zdrowa. Pierwszy wiosenny wiatr, który jej przyblad³ych lic
dopad³, pomalowa³ je ró¿em najsubtelniejszym, ozdobi³ czo³o i szyjê lekk¹ poz³ot¹. Zêby, bia³e
jak najczystszy ob³ok kwietniowy, uœmiecha³y siê w p¹sowych usteczkach. Mówi³a, kiwaj¹c
g³ow¹:

– Ju¿ siê ¯ydy w karczmie zwiedzia³y, ¿e we dworze ktoœ jest. Ryfka mnie ostrzeg³a. Dojrzeli

pana ludzie ze wsi, kiedy siê to kusztyka³o do stodo³y. Jestem przez pañsk¹ tutaj obecnoœæ
skompromitowana.

– Politycznie.
– Nie tylko.
– Umknê do partii za dwa, trzy dni i wszystko siê skoñczy.
– Proszê, jaki to pan wartki do umykania! A potrafi te¿ wasza ksi¹¿êca wysokoœæ chodziæ prosto

na nogach? Bo uczyli mnie w klasztorze takiego wierszyde³ka: „Pierwej, ni¿eli lataæ, nauczcie
siê chodzi慔

– Sama mnie pani przed chwil¹ wypêdza³a.
– Z tym wypêdzaniem! Myœlê co tu dalej robiæ…
– Z czym?
– Ze wszystkim.
– Nie rozumiem.
– A có¿ tam panu po rozumieniu? By³ pan tutaj, a teraz wstanie i odejdzie. Wa¿niejsze przecie

rzeczy s¹ na g³owie, ni¿ to wszystko.

– Ni¿ co?
– Och, z dopytywaniem siê znowu! Nic, tylko mnie siê wszyscy dopytuj¹: – a kto, a co, a jak,

a kiedy, a jakim sposobem? Zdecyduj! Przecie mnie to ju¿ mog³o na œmieræ zanudziæ! Nie?
Niech¿e te¿ i ksi¹¿ê pan odrobinkê poradzi!

Wszystko, co mówi³a panna Salomea, by³o jak zewnêtrzne litery s³ów maskuj¹cych wnêtrze

duszy. Ju¿ od dawna czu³a w sobie niepojêt¹ zmianê. Nie by³a dawn¹ sob¹. Przesta³a byæ woln¹
dziewczyn¹. Wszystko niby to by³o normalne i w porz¹dku – wszystko jak trzeba. Skrwawiony
wojak przyszed³, dozna³ opieki i oddali siê do ciê¿kiego obowi¹zku ¿o³nierza. Có¿ prostszego?
A oto na myœl o tym, ¿e on pójdzie, coœ wstrêtniejszego ni¿ wszystkie prze¿yte mêczarnie, coœ

Stefan ¯eromski, Wierna rzeka

44

background image

gorszego ni¿ sama œmieræ zagl¹da³o w oczy. Panna Mija kr¹¿y³a teraz wci¹¿ w myœlach, ¿e skoro
tylko ten Odrow¹¿ przepadnie, trzeba bêdzie zrobiæ coœ takiego, by przyœpieszyæ sw¹ œmieræ.
Trzeba wymyœliæ jak¹œ sprawê, która by by³a sama przez siê dostateczn¹ przyczyn¹ do zadania
œmierci. Zostaæ znowu samej w tej pustce, z chodz¹cym po niej cieniem, z g³uchym, ponurym
Szczepanem! Czekaæ znowu po nocach na fenomeny tragedii, co siê wci¹¿ stawa³a: nocnych
najœæ, rewizji, grubiañstw… Widzenie tych przysz³ych dni by³o po tysi¹ckroæ ohydniejsze (choæ
to tak trudno udowodniæ!) – od krótkiej œmierci… ¯al by³o tylko ojca. Có¿ bêdzie, gdy na swym
zdro¿onym koniku w nocy przyjedzie, w okno zastuka, a pustka mu odpowie? Pójdzie z powrotem
i dla przegranej ojczystej sprawy, jak mê¿nie ¿y³, walecznie zginie. Tote¿ pragnê³a go pocieszyæ
tym przynajmniej, ¿eby samej skoñczyæ w sposób sercu jego mi³y – czyli œmieræ ponieœæ. I œni³y
jej siê piêkne czyny, ponurym oœwietlone urokiem. Widzia³a je jak rzeczywistoœæ, z¿y³a siê
z nimi. Odrow¹¿ w tym wszystkim jakby nie istnia³. Kiedy niekiedy tylko przypomina³a sobie, ¿e
to bêdzie z jego powodu i wówczas, gdy on bêdzie nieobecny. ¯ywi³a do niego za to wszystko
raczej niechêæ ni¿ jakiekolwiek inne uczucie. Obarcza³a go najrozmaitszymi wyrzutami, a w
obcowaniu z nim by³a zawsze szorstka i nieraz przykra. Ale za to w sekrecie jak¿e bez miary
lubi³a na niego patrzyæ – osobliwie, gdy spa³! W³osy mia³ d³ugie, zwisaj¹ce czarnymi pasmami
jak przepyszne pióra – rysy twarzy ostre i w jedyny sposób ocienione m³odym zarostem. Ju¿ to
od dawna, gdy znosi³ bóle fizyczne, mêczy³a siê z nim, a raczej dziesiêækroæ wiêcej – za niego,
dla odkupienia tych cierpieñ. Rany jego by³y w jej ciele i w duszy, w sercu i w snach. Ile¿ to
snów przeniknê³y, niby krwawe, bezkszta³tne zjawy – te g³uche i œlepe rany!

Widzia³a go wielekroæ nagiego i zachwyca³a siê bezwstydn¹ piêknoœci¹ mêskiej postaci. Gdy

zagoi³y siê rany i w oczach piêknia³, ros³o tajemne w jej sercu nasienie tego uroku. W miarê
powrotu do œwiadomoœci stawa³ siê sob¹, wraca³ do arystokratycznych upodobañ, wstrêtów,
gustów, przyzwyczajeñ, na³ogów. Ka¿dy z jego odruchów bra³a w siebie jako niewzruszony
zakon. Lubi³a, co lubi³ – nienawidzi³a, co mu sprawia³o najl¿ejsz¹ przykroœæ. Na to, ¿eby mu
dogodziæ, ¿eby sprostaæ jego ksi¹¿êcej potrzebie, nie mog³a nic zaradziæ, wiêc trwa³a w biernym
wyczekiwaniu. Ale ka¿dy jej krok, ruch, myœl, ka¿de uczucie i zamiar – by³y na jego skinienie,
dla jego dobra. Nie chcia³a, ¿eby o tym wiedzia³. Wstydzi³a siê jak œmiertelnego grzechu tych
usposobieñ. Kry³a siê z nimi przed nim i os³ania³a je zewnêtrzn¹ szorstkoœci¹, ale te¿ tym
boleœniej ³ama³a siê i mêczy³a w sobie. Dawniej spali w jednej izdebce. Gdy noce nie by³y
ju¿ tak zimne, wynosi³a pos³anie do du¿ej stancji. Dopóki nie mia³a w sobie tych szczególnych
uczuæ, mog³a spaæ w tamtym pokoju, obok rannego i nic sobie nie robiæ z opinii wszystkich ludzi,
którzy by o tym wiedzieæ mogli. Teraz, gdy poczu³a ow¹ niezd³awion¹, niezniszczaln¹ obawê
przed odejœciem Odrow¹¿a, wstydzi³a siê byæ z nim nocami razem – wstydzi³a siê nieobecnych
i niewiedz¹cych ludzi, a nawet siebie samej. Co prawda – zatli³o siê w niej pragnienie, ¿eby go
ca³owaæ w ³agodne usta i w smutne, cieniem zasnute oczy. Czêstokroæ w nocy umyœlnie przy
jego ³ó¿ku zostawia³a latarniê i skradaj¹c siê na palcach z drugiego pokoju do drzwi sypialni,
patrzy³a bez koñca na te usta i na oczy, zakryte powiekami. W tym topieniu oczu w jego ustach
by³a rozkosz œmiertelna.

Poca³unek nie by³ obcy jej wargom. Wychowana w domu, gdzie by³o wielu ch³opców

dorastaj¹cych, kuzynów, krewniaków – gdzie trwa³ nieustanny zjazd goœci, s¹siadów i znajomych
– piêkna panienka by³a przedmiotem ci¹g³ej wszystkich pokusy. Nie mia³a mo¿noœci odeprzeæ
wszelkiego rodzaju nagabywañ i zalotów, a ulegaj¹c im, sama zapoznawa³a siê ze zdradzieck¹
si³¹ pow³óczystych spojrzeñ, pierwszych powiewów upodobania, przyjemnoœci zetkniêæ
w ciemnym pokoju i gwa³townych ca³usów w lica i szyjê, niby to wydartych i skradzionych,
a w³aœciwie dobrowolnie ofiarowanych. Nikt jednak z przelotnych szczêœliwców nie posiada³
uczucia panny Mii. By³a to raczej ³obuzeria piêknej dziewczyny, rozwydrzonej swym
powodzeniem, fuga surowej a bujnej natury. Pewien starszy ju¿ kuzyn, który przez czas
d³u¿szy bawi³ w Niezdo³ach, podoba³ jej siê jako mê¿czyzna. By³ bardziej ni¿ inni elegancki,
mi³y, a co najwa¿niejsza przystojny. Tego odwiedza³a nawet dwa razy w jego stancji goœcinnej,
ulegaj¹c proœbom. Pierwszy raz nie broni³a mu poca³unków swych r¹k, drugi raz objêæ wpó³
i ca³unków w policzki i szyjê. Nastêpnie jednak, gdy spostrzeg³a, ¿e kuzyn darzy wzglêdami
ka¿d¹ przystojn¹ bia³og³owê, ¿a³owa³a swego afektu i z ca³ej tej przygody wynios³a g³êbok¹
niechêæ. O krewniaku, gdy wyjecha³, zapomnia³a. ¯ycie towarzyskie i stosunki p³ciowe
na dworze niezdolskim nie odznacza³y siê subtelnoœci¹. By³o to ¿ycie zamo¿nej szlachty bez

Stefan ¯eromski, Wierna rzeka

45

background image

powa¿niejszej og³ady. Rozmowy by³y doœæ trywialne; stosunki z p³ci¹ piêkn¹ niemal ordynarne.
Tote¿ panna Salomea pochwyta³a mnóstwo najrozmaitszych wiadomoœci od s³u¿by, a g³ównie
z rozmów mêskich, które tyczy³y siê ¿ycia p³ciowego. Myœli jej sta³y na poziomie niezdolskim.

Teraz dopiero w obcowaniu z ksiêciem Odrow¹¿em spostrzeg³a coœ innego: wyj¹tkow¹

miêkkoœæ traktowania, grzecznoœæ, czystoœæ, powœci¹gliwoœæ w s³owie, pomimo ¿e wspó³¿ycie
by³o tak bliskie i z koniecznoœci bezpoœrednie. O jego stosunkach familijnych nic prawie
nie wiedzia³a. W czasie choroby z okrzyków w bólach wydawanych, z gor¹czkowych
wzmianek powziê³a wiadomoœæ, ¿e ma matkê. Kiedy indziej w momencie przytomnoœci
wspomnia³, ¿e siê kszta³ci³ w Pary¿u i ¿e tam d³ugo przebywa³. Z rozmaitych wreszcie
szczegó³ów wywnioskowa³a, ¿e musia³ byæ z bogatej sfery, a w powstaniu uczestniczy³ wbrew
woli najbli¿szej rodziny. Te wszystkie okolicznoœci otoczy³y go mg³¹ uroku, niezwalczonym
zapachem powabu. Je¿eli siê musia³a wydaliæ z pokoiku rekonwalescenta, ogarnia³a j¹
natychmiast niezwyciê¿ona têsknota. Skoro mo¿na tam by³o wejœæ, coœ j¹ nios³o jak wicher.
Gdy teraz zacz¹³ wracaæ do zdrowia, w ciele jej obudzi³y siê jego si³y. Wzmog³y siê tak¿e troski
o bezpieczeñstwo. Ca³a dusza pe³na by³a zmian i wzruszeñ, niespodzianych ogni bij¹cych z dna
serca – a najczêœciej bezmyœlnego zatracenia.

Tego wiosennego dnia wszystko sta³o siê bliskie i jasne. Powiew zdawa³ siê wydobywaæ s³owa

z ust œciœniêtych – nieœæ je i dopowiadaæ dŸwiêki, których brak³o w zduszonej piersi. Ksi¹¿ê,
wpó³ le¿¹c na parapecie okna, oparty o futrynê, spogl¹da³ w zniszczony ogród. Uœmiechn¹³ siê
³agodnie, mówi¹c:

– Gdyby nie pani, to bym ju¿ le¿a³ w tej mokrej ziemi. Wyros³aby na mnie m³oda trawa.
– By³by z pana jaki taki po¿ytek. A tak, to tylko zmartwienie.
– Zapewne. Przynajmniej koñ moskiewski uskubn¹³by mnie i spo¿y³. A tak, to rzeczywiœcie

tylko zmartwienie. No, ale przecie prosi³em nieraz, ¿eby mnie zg³adziæ. Nikt nie chcia³. Nawet
dragoñski porucznik…

– Widaæ pan jest przeznaczony do wy¿szego jakiegoœ celu.
– Do celu wysokiego – i z drewna.
– O, ju¿ swoje! Ci¹g³e wskazywanie na tê swoj¹ bramê tryumfaln¹…
– Ja? Gdzie¿ tam!
– Dopiero by siê to ró¿ne ksiê¿niczki zap³akiwa³y, gdyby mog³y wiedzieæ, jak siê pan w kadzi

na sucho gotowa³! Szczêœcie, ¿e siê o tym nigdy nie dowiedz¹, bo by siê pan utopi³ w powodzi
³ez…

– Co ma wisieæ, nie utonie.
– Och, z t¹ szubienic¹! Jakoœ siê pana œmieræ nie ima, wiêc co bêdzie, to bêdzie, a szubienicy

nie bêdzie.

– Je¿eli mnie pani bêdzie broniæ zawsze od œmierci, to mi ona nic nie zrobi.
– Zawsze! To „zawsze” bêdzie trwa³o – mo¿e dzieñ, dwa, tydzieñ i drugi nieca³y. Jak¿e tu

ratowaæ, gdy pan zniknie…

– Jakoœ mnie pani wci¹¿ st¹d s³owami wypycha.
– To siê wie. Taka ju¿ ze mnie niegoœcinna gospodyni. W spi¿arni pustka, zêby wbij w œcianê

I A tu nieoczekiwany goœæ, – w dodatku ksi¹¿ê…

Odrow¹¿ podniós³ ciê¿k¹ g³owê, odwróci³ siê i patrza³ w inn¹ stronê. Wiedzia³a dobrze,

¿e wa¿kie ³zy kapi¹ z jego oczu na odrapany mur podokienny. Coœ j¹ œcisnê³o za gard³o.
W³asne nieopatrzne s³owa werznê³y siê w piersi jak zêby pi³y. To siê uœmiechnê³a z³oœliwie,
to spogl¹da³a nañ bezradnie, co pocz¹æ sama nie wiedz¹c. I oto wbrew woli, gdy w³osy nad
czo³em zdawa³y siê ogniem zajmowaæ od niezwalczonego wzruszenia – wspar³a rêkê na jego
ramieniu. Po³o¿ywszy zaœ d³oñ, uczu³a, ¿e jej oderwaæ nie mo¿e. Wstrz¹snê³a go z lekka za
ramiê. Nie odwraca³ g³owy. £zy wci¹¿ kapa³y z jego oczu. Wtedy, nie panuj¹c nad sob¹,
podnios³a dr¿¹c¹ rêkê i zaczê³a ni¹ g³askaæ mu d³ugie, lœni¹ce, czarne w³osy. Uspokaja³a go
jak dziecko nieszczêœliwe, ³agodnie szepc¹c zalêknione, ciche wyrazy. Wreszcie nachyli³a siê
i wszystka w uœmiech przeistoczona poczê³a ca³owaæ jego bia³e czo³o. Ca³owa³a je ³agodnie,
delikatnie jak kwiat, którego niepodobna napatrzeæ siê, ani naw¹chaæ – a¿ go wreszcie same
usta przytul¹ do siebie. Z zapomnia³¹ mi³oœci¹ prowadzi³a wargami po pasmach jego w³osów.
Nie odwraca³ g³owy przez czas d³ugi, ani zdumiony, ani przejêty tym jej wystêpkiem. Serce
jego zatopione w g³êbokoœci smutku nie zdziwi³o siê i nie rozradowa³o. Gdy podniós³ oczy,

Stefan ¯eromski, Wierna rzeka

46

background image

wci¹¿ jeszcze pe³ne by³y ³ez. Patrza³ na ni¹ przez te ³zy bez ustanku nap³ywaj¹ce i szlocha³
o straszliwej doli kraju – o klêskach, których wspomnienie w lód krew œcina… Mówi³ jej, jakie
by³y przewidywania si³y – i jak zawiod³y – o wierze i nadziei, z których tylko rozpacz zosta³a.
Przytuli³a jego g³owê do swojej i coœ radosnego szepta³a mu w oczy i w uszy. Nie mogliby
wyznaæ, gdy¿ nie pamiêtali, czy to by³y poca³unki, czy tylko s³owa i spojrzenia. Dusze ich
nawzajem znalaz³y siê w sobie, pobra³y i zakochane jedna w drugiej nios³y siê nad ziemi¹, jak
dwa wiosenne ob³oki.

XI

Pewnej nocy wiosennej gwa³towna ulewa zdawa³a siê zatapiaæ œwiat. Potoki deszczu

dudni³y po dachu i pluska³y za okiennicami na g³ucho zawartymi. W pokojach panowa³a
nieprzenikniona ciemnoœæ. Panna Salomea od wielu godzin le¿a³a bez snu na swym pos³aniu
w du¿ym salonie. Drzwi od Odrow¹¿a by³y przymkniête, gdy¿ zawsze teraz te drzwi, id¹c spaæ,
przywiera³a. Wszystkie myœli nieszczêœliwe, z mi³oœci wyros³e, rozpostar³y siê nad ni¹ w tej
nocy g³uchej i potwornej. Zdawa³o siê, ¿e kr¹¿¹ jak przeklêta czereda dooko³a poœcieli, ¿e
koœlawe palce zapuszczaj¹ we w³osy i wynosz¹ g³owê ze snu. Co pocz¹æ? Co przedsiêwzi¹æ? Jak
wyjœæ ze sprzecznoœci i daæ sobie radê? Jakim¿e œrodkiem uœmierzyæ niezwalczone cierpienia
serca, zadusiæ szlochy i ciskanie siê œlepe wewnêtrznej potêgi bólu?

Ju¿ w tej nocy tysi¹c razy odwa¿a³a siê na rozmaite uczynki. Uciec z tym cz³owiekiem! Zgin¹æ

z nim gdzieœ w bitwie, w jakimœ dzikiem, zwierzêcym, iœcie moskiewskim zdarzeniu! Skonaæ
z nim razem, tutaj lub gdzie indziej – byleby tylko samej w tym miejscu bez niego nie zostaæ!

Jak¿e to bêdzie? Nie wiedzieæ, dok¹d poszed³ i nie wiedzieæ, co siê z nim sta³o! Przyby³ obcy

cz³owiek, a sta³ siê wszechw³adn¹ si³¹, która w duszy rz¹dzi i œwiat sob¹ nape³nia. Teraz¿e
czekaæ na wieœæ i nie doczekaæ siê nigdy niczego! ¯yæ, gdy go nie bêdzie, skoro on jest ¿yciem!
Byæ w tym samym miejscu i wspominaæ ka¿d¹ chwilê, prze¿ywaæ po wtóre wszystkie wypadki
– i nadaremnie czekaæ, czekaæ na jak¹œ zbójeck¹ wieœæ! Ka¿da rzecz przestanie byæ sob¹ – stanie
siê obrazem,albo wspomnieniem. Czy znowu – dowiedzieæ siê, ¿e gdzieœ jest, ocala³, ale jest
z inn¹ kobiet¹, mieszka tam i tam… Spostrzega³a poprzez nocny mrok obc¹ twarz, oczy kobiece
w jego oczy wpatrzone i umiera³a od tego widoku w najg³êbszej mêczarni. Och, jak¿e znieœæ
takie cierpienie?

Porywa³a siê tedy ze swego legowiska do jakiegoœ dzie³a, które by go jej odda³o. Przecie on

jeszcze jest! Tu, za przymkniêtymi drzwiami! Zawo³aæ go pó³g³osem – i obudzi siê. Odezwie siê
cichym, najs³odszym szeptem. Mo¿na go widzieæ, dotkn¹æ rêkoma, mówiæ i s³uchaæ. O, radoœci,
radoœci! Prze¿ywa³a szczêœcie swoje, pieszcz¹c siê nim jak matka dzieckiem. K³ad³a na sercu
gorej¹cym w p³omieniach tê chwilê, która bieg³a i ko³ysa³a j¹ na ³onie swym, b³agaj¹c, ¿eby jak
najd³u¿ej, ¿eby nieskoñczenie ta chwila trwa³a! Lecz œwiadomoœæ szczêœcia wznios³a siê jeszcze
wy¿ej i ods³oni³a prawdê bezwzglêdn¹, ¿e chwila up³ywa – dzieñ – noc przeminie, a nastêpna
doba to ju¿ mo¿e ostatnia. I znowu wybucha³a podnieta: co czyniæ? Jaki znaleŸæ ratunek? Jak
zacz¹æ? Co zacz¹æ? Na co siê odwa¿yæ? Wspomina³a ojca – i kona³o w niej serce. Patrzy³a
w tê mi³oœæ nieustraszon¹ Ÿrenic¹ i przewa¿a³a j¹ po tysi¹ckroæ dok³adn¹ miar¹ swojej nowej,
nieszczêsnej mi³oœci. Ta niepojêta dla wszystkich si³a, to nic – sta³o siê wszystkim i wszystko
poch³onê³o w sobie. S³ysza³a g³osy: oto Mija! Na tym skoñczy³a! Zwyczajne, pospolite rzeczy,
ordynarne dzieje. Puœci³a siê z powstañcem, który do domu zaszed³. Nikt jej nie pilnowa³, wiêc
skorzysta³a. Bezgraniczna, niezg³êbiona mêka, straszliwa moc mi³oœci – i ta si³a s¹du ludzkiego,
co siê w powy¿szych zawiera³a s³owach! Jakie¿ okrucieñstwo! Jaki sza³ ludzki! P³omienie bi³y
na g³owê i serce dziko wrza³o. Szlocha³a w poduszkê.

Wiêc có¿ uczyniæ? – „Milczeæ, zapomnieæ” – jak to maj¹ zwyczaj nauczaæ starsze niewiasty.

Porwa³a siê ze swego miejsca z dzik¹ rozpacz¹: wiedzia³a, ¿e nie zapomni i ¿e sobie rady nie da.
Gdy przyjd¹ te dnie, które w dalekim mroku widzia³a – udusi siê z mêczarni. To znaczy zapewne
rozkaz: „milczeæ, zapomnieæ”. Jak¿e zapomnieæ o tej g³owie, tych oczach, o tym uœmiechu,
o dŸwiêku jego wyrazów! Jaka¿ jest na to si³a, co jest za sposób, ¿eby zapomnieæ? Wiedzia³a,
¿e takiej si³y nigdzie nie ma i ¿e nic na œwiecie wydaæ jej ze siebie nie mo¿e. Bo jak¿e wyj¹æ
z duszy ca³y jej œwiat, jak wyrwaæ wszystko, co tym œwiatem rz¹dzi?

Postanawia³a znowu… Przedsiêwziêcia dziwaczne, najbardziej nieprawdopodobne, wobec

których przed chwil¹ mróz jej plecy przenika³, wydawa³y siê naturalne i ³atwe do wykonania.

Stefan ¯eromski, Wierna rzeka

47

background image

Lecz nim chwila minê³a, wyrasta³ mur rzeczywistoœci. Zamyka³a siê brama z prawej i brama
z lewej strony, a g³uche ¿ycia wiêzienie k³ad³o na rêce kajdany.

Có¿ uczyniæ z mi³oœci¹ ojca? Podeptaæ, odepchn¹æ? Przyjedzie w nocy i nie zastanie. Szczepan

go zawiadomi, ¿e tak i tak. Nie zabili jej wrogowie, nie „zgwa³cili” przemoc¹ ¿o³dacy – co by
dla œwiêtej sprawy z ¿o³niersk¹ moc¹ przebola³ i Bogu odda³ na s¹d – lecz ohydnie puœci³a siê
z powstañcem. Uciek³a z nim i gdzieœ siê wa³êsa. I oto mi³oœæ ojcowska, g³êbokie, naturalne
czucie jak oddech proste – ukaza³o siê jako z³e, jako przemoc i tyrania. O, rozpaczy, rozpaczy!
Jak¿e to mog³a zrozumieæ w sobie, os¹dziæ – jak¹ wszechmoc¹ pokonaæ i skaraæ? Lecia³a do
straszliwego zjawiska, ¿eby je szarpaæ i deptaæ, a nag³ym tkniêta wspomnieniem patrzy³a w inn¹
stronê. Ukazywa³y siê cudne widoki. Pojecha³a z nim, ze swym ma³¿onkiem, w dalekie, obce,
szczêœliwe kraje. Nie ma ju¿ tej ohydnej zbrodni, co siê wœród nocy wa³êsa po drogach, placach
i domach ziemi zdeptanej, ko³ace do okien i rozrywa ludzki sen! Nie ma ju¿ tortur poni¿enia
i zgryzot wstydu, drgania kobiecej nagoœci pod okiem cudzoziemskich ¿o³daków! Wyci¹gnê³a
rêce w ciemnoœæ do szczêœcia, które by³o za lekko przymkniêtymi drzwiami.

Lecz wyci¹gniête rêce chwyta³ i za³amywa³ los… Musia³y siê cofn¹æ. Siedz¹c na ³ó¿ku z g³ow¹

nisko zwieszon¹, z rozpuszczonymi w³osami, zatopi³a w nich palce. A jak w³osy palcami, tak
samo myœl¹ przebiera³a pasma i widoki swoich zagadnieñ. Przelotne marzenie, szczêœliwy
mrok uczuæ a omdla³oœæ woli – ponios³y w kraj pó³jawy, gdzie takty nieprawdopodobne
staj¹ siê dokonaniem. Widzia³a obce miasta, s³oneczne krainy. Przesuwali siê ludzie, obc¹
gwarz¹cy mow¹. Nawija³y siê przygody niewiadome duszy, zagadnienia, o które jeszcze nigdy
nie zahacza³a myœl. Widzia³a twarze ludzi, kszta³ty gmachów, barwy pól, aleje i zagaja drzew
w s³onecznej, wyœnionej stronie. Tam to – daleko – odbywa³a siê wêdrówka z jej ksiêciem
panem…

Nagle, wpoœród tego pó³spania da³ siê s³yszeæ daleki w domu ³oskot, jakby kto strzeli³ z palnej

broni albo uderzy³ z moc¹ w puste naczynie. Potem nasta³a cisza tym g³êbsza i zupe³niejsza.
W³osy zje¿y³y siê na g³owie. Trwoga wionê³a przez zmartwia³e cia³o. Natê¿ony, a pobudzony
s³uch powzi¹³ z³udzenie nowego huku. By³ ten drugi ³oskot – czy nie? Zapewne by³, bo cia³o
po nim dr¿y jak liœæ. – Dominik! – Jeszcze chwila i coœ pokojem wionê³o, jakby siê drzwi do
wielkiego salonu na rozcie¿ a bezszelestnie otwar³y. O, Bo¿e! Stoi we drzwiach! Czarna postaæ
– bia³a twarz.

Zakry³a d³oñmi oczy, zwinê³a siê w k³êbek, wtuli³a g³owê w poduszkê, lecz widoku postaci

nie mog³a z oczu wytr¹ciæ. Lêk pocz¹³ ni¹ miotaæ. Coœ pêdzi³o z miejsca, uderzaj¹c w koœci,
gn¹c ¿ebra. Nie mog³a! Porwa³a siê na nogi. PrzeraŸliwie krzyknê³a.

Zza przymkniêtych drzwi ksi¹¿ê odezwa³ siê raz i drugi. Szeptem pyta³, co siê sta³o. Czy

to ¿o³nierze we drzwi ³omoc¹? Plusk deszczu zag³usza³ jego s³owa, a dudnienie ulewy po
dachu przeszkadza³o rozró¿niaæ wyrazy. Nie wiedz¹c ze strachu, co siê z ni¹ dzieje, dr¿¹c
na ca³ym ciele, panna Mija wysunê³a siê z poœcieli i w bieliŸnie sz³a przez ciemnoœæ, patrz¹c
rozwartymi oczyma we drzwi salonu, gdzie niemal na jawie widzia³a stoj¹c¹ Dominika postaæ.
Jeszcze zakrzyknê³a i straciwszy rozs¹dek, dopad³a drzwi Odrow¹¿a. Wskoczy³a do tego pokoju
wszystka w ogniach przera¿enia, szczêkaj¹c zêbami – i z krzykiem. Dopiero tam, gdy stanê³a
obok ³ó¿ka powstañca, opamiêta³a siê, co zrobi³a. On wtedy, dostrzeg³szy bia³¹ jej postaæ
w ciemnoœci, wyci¹gn¹³ rêce i trafi³ na zaciœniête d³onie.

– Co siê dzieje? – pyta³.
– Dominik! – wykrztusi³a, nie mog¹c ustaæ.
– Gdzie?
– Tam – za mn¹!
– Ale¿ nie ma nikogo!
– Stoi we drzwiach.
– To z³udzenie.
– Przecie rzuca³ ju¿ beczkami.
– Co siê te¿ pani wydaje!
– Pan nie s³ysza³?
– Dzieciñstwo! Kadzie porozsycha³y siê, stoj¹c w przewiewnej sali, a teraz od ulewy znowu

nasi¹kaj¹ wilgoci¹ i trzaskaj¹.

– Lepiej tak nie mówiæ!…

Stefan ¯eromski, Wierna rzeka

48

background image

G³adzi³ pieszczotliwie jej rêce, ¿eby j¹ uspokoiæ. Ka¿de takie pog³askanie w istocie ucisza³o

wzburzenie, lecz zarazem tchnê³o jêzykami ognia. Chcia³a wydostaæ d³onie z jego r¹k, lecz
ich nie puszcza³. Przeciwnie przyci¹ga³, przygarnia³ je do siebie – do ust, do piersi. Tuli³ je
do swej szyi, do czo³a, g³adzi³ siê nimi po twarzy. Nachyli³a siê niepostrze¿enie, przyci¹gana
przezeñ i uczu³a oddech na policzku. Nie mog³a odejœæ, dŸwign¹æ g³owy. Niebiañskie zst¹pi³o
szczêœcie, gdy rêce jego opasa³y j¹ poprzez bieliznê i poci¹gnê³y bezsiln¹ w to jego ³o¿e. Radoœæ
niewys³owiona wytraci³a do cna rozum, pamiêæ, œwiadomoœæ, odczuwanie ciemnoœci, wzrok
i s³uch. Sama jedna zast¹pi³a wszystko. Z westchnieniem nienasyconej rozkoszy przytuli³a
siê ca³a, wzd³u¿ do tego cz³owieka, którego tak kocha³a! Na szept odpowiada³a szeptem, na
ka¿dy poca³unek poca³unkiem, na ka¿d¹ pieszczotê pieszczot¹. Sta³a siê jak nie wiedz¹ca fala
morza, która tonie w innej fali – jak powiewny ob³ok, który siê w inny ob³ok zamienia – jak
ga³¹zka drzewiny, co siê pos³usznie za wiatrem ko³ysze, nie wiedz¹c w jakim miejscu i czemu.
Rozwi¹za³y siê wszystkie myœli, usta³a trwoga przed rozstaniem i straszliwe zagadki proste
znalaz³y wyt³umaczenie. Poczê³a coœ mówiæ o myœlach, które j¹ przeœladowa³y, gdy siê sama
jedna tarza³a po ³ó¿ku w tamtym pokoju. Na pytanie, czemu od dawna nie przysz³a, skoro siê
ba³a tak bardzo i martwi³a tak g³êboko, nie znalaz³a odpowiedzi. W istocie, wyda³a siê sobie
g³upia i tchórzliwa. Pozna³a tê chwilê swego ¿ycia jako szczêœcie bez granic, bez miary, bez
pocz¹tku i koñca. Oto ta chwila rozstrzygnê³a wszystko. Pod³o¿y³a przeœliczne ramiona pod
g³owê ukochan¹, przygarnê³a do siebie tego cz³owieka odebranego œmierci i ko³ysa³a go na
czystym ³onie, jak niedawno ko³ysa³a sam¹ chwilê mi³osnego szczêœcia obcowania z nim pod
jednym dachem.

Odrow¹¿, poczuwszy rêkami jej twarde, jêdrne cia³o – dziewicz¹ piêknoœæ jej bioder, piersi,

ramion i nóg – og³uch³ i oœlep³, straci³ rozum i oszala³ z rozkoszy. Zdawa³o mu siê, ¿e umiera.
Istnoœæ jego zatonê³a w niej i znik³a jako odrêbny byt. Wtuli³ siê w ni¹ i przeistoczy³ w samo
szczêœcie. Poca³unki stawa³y siê coraz bardziej nienasycone, bez koñca, ogniste. Krzyk radosny
wymyka³ siê z ust. Nazwy pieszczotliwe spada³y na usta, na oczy, na piersi, na w³osy…

Deszcz bi³ w dach, zacina³ w œciany, bulgota³ za zawartymi okiennicami wœród ciemnej,

nieprzeniknionej nocy.

XII

Zajecha³a nareszcie przed ganek ¿ydowska parokonna bryka, a z g³êbi jej pó³koszków

wysiedli obydwoje pañstwo Rudeccy. On sam zosta³ za du¿¹ kaucj¹ uwolniony z wiêzienia
dziêki staraniom ¿ony – ale by³ chory. Niby to chodzi³ o lasce, lecz wygl¹da³ bardzo niedobrze
i nic nie mówi³. Pani Rudecka by³a tak¿e nie do poznania zmieniona. Ma³o ich wszystko, co
zastali, zdawa³o siê interesowaæ.

Zas³ano ³ó¿ko panu w jego dawniejszej kancelarii i bez zw³oki siê po³o¿y³. Pani obesz³a

z Salome¹ izby i zakamarki domu. Spostrzeg³szy obcego cz³owieka w alkierzu swej wychowanicy,
gospodyni domu nie wyrazi³a zdziwienia ani niechêci. Kiwa³a tylko g³ow¹, zamyœlona ponuro,
gdy jej rozpowiadano, kto to jest i dlaczego tu le¿y. Dwaj jej synowie przepadli w tym powstaniu.
Jednego tak rozsiekano, ¿e szcz¹tków nie znalaz³a. Drugiego widzia³a w œmiertelnym gŸle
z trójkolorow¹ kokard¹ pod szyj¹. Patrza³a, jak go razem z towarzyszami broni bez trumny
spuszczono w pospólny dó³. Trzeci syn by³ jeszcze kêdyœ w polu, nie wiadomo ¿ywy czy
umar³y, zdrów czy ranny. I có¿ z tego, ¿e gdy jej synowie w³óczeni byli po ugorach zimowych
przez zdzicza³e konie, nie znaleŸli dachu nad g³ow¹, ani nawet trumiennych desek w tym kraju,
za który ponieœli œmieræ – obcy cz³owiek doznawa³ w ich ojczystym domu opieki i wygody?
Wszystko ju¿ by³o jedno jej sercu. Zamyœli³a siê, pokiwa³a g³ow¹ i odesz³a z tej izdebki.

W tym czasie Odrow¹¿ znowu by³ popad³ w chorobê. Pewnej nocy, na dwa tygodnie przed

przyjazdem pañstwa, Ryfka pukaniem w okno da³a znaæ, ¿e wojsko idzie. Nim zdo³ano obudziæ
kucharza, dwór zosta³ otoczony i ksi¹¿ê boso i w bieliŸnie musia³ umykaæ boczn¹ sionk¹
w ogrody. Pobieg³ na górê za folwarkiem i kry³ siê w zaroœlach a¿ do odejœcia ¿o³nierskiej roty.
Gdy go znaleziono nazajutrz rano, by³ przemarzniêty do szpiku koœci i prawie nieprzytomny.
Dosta³ silnej gor¹czki i popad³ w ciê¿k¹ chorobê, o której nie wiadomo by³o, jaka jest, bo nie
by³o lekarza, który by j¹ nazwa³. By³y dnie i noce, ¿e z gor¹czki majaczy³. Zdawa³o siê, ¿e
zaraz umrze. Gdy obydwoje gospodarstwo wrócili do domu, choremu by³o ju¿ znacznie lepiej,
ale jeszcze stan by³ zatrwa¿aj¹cy. Gor¹czka trzyma³a. Nic nie jedz¹c, ani pij¹c, chory szklanym

Stefan ¯eromski, Wierna rzeka

49

background image

wzrokiem patrza³ w przestrzeñ.

Pan Rudecki, przetrwawszy bezsennie pierwsz¹ noc w swym pokoju, wsta³ wczeœnie

nastêpnego dnia – mimo upomnieñ i protestów ¿ony, ubra³ siê w grube buty, w dawniejsze
swoje odzienie i wyszed³ z domu. Zst¹piwszy z ganku, ogl¹da³ wszystko: rozebrane p³oty,
ogród, który chwastem zarasta³, œlady koñskich postojów woko³o dworu, spalone budynki
gospodarskie, co w postaci okopconych s³upów stercza³y wœród zieleni… Zajrza³ do pustej
stajni, do pustych obór, pustych do³ów kartoflanych. Przypatrywa³ siê polom niezoranym
i niezasianym – i ca³ej pustce, która te miejsca osiad³a.

Sta³ tak na gumnie, z uwag¹ rozgl¹daj¹c siê woko³o. Po czym wróci³ do mieszkania. Ale

znalaz³szy siê tutaj, gwa³townie zaniemóg³. W z³ym stanie przeniesiono go na ³ó¿ko. Pani
Rudecka poleci³a Szczepanowi, ¿eby za jak¹ b¹dŸ cenê wynaj¹³ na wsi lub u ¿ydów parê koni
i sprowadzi³ z s¹siedniego miasteczka znanego felczera, który mia³ wielk¹ w ca³ej okolicy s³awê
i praktykê. Nad wieczorem felczer, starozakonny, w podesz³ym wieku cz³owiek, przyjecha³.
Ogl¹da³ dziedzica Niezdo³ów, bada³ stan rzeczy, cmoka³ ustami. Zaleci³ spokój i przepisa³
rozmaite œrodki zaradcze. Na gor¹ce proœby panny Salomei obejrza³ równie¿ powstañca – co
uczyni³ w wielkim strachu i jeszcze wiêkszym sekrecie. Znalaz³ ciê¿k¹, niebezpieczn¹ chorobê.
Nie chcia³ wymieniæ jej nazwy. Zabroni³ rozmawiaæ z nieszczêœliwym ksiêciem, zbli¿aæ siê do
niego – przestrzega³ przed jakimkolwiek jego wzruszeniem, otwarcie mówi¹c, ¿e mo¿e go ono
zabiæ. Wreszcie, m¹drze i tajemniczo przewracaj¹c oczy, oœwiadczy³, ¿e jak Pan Bóg da, to
obydwaj chorzy mog¹ jeszcze powróciæ do zdrowia. On sam nie wiele tu mo¿e poradziæ. Z tym
odjecha³.

Pan Rudecki nie prze¿y³ widoku, który nañ czeka³ w Niezdo³ach. Po trzech dniach zakoñczy³

¿ycie. Pogrzeb jego by³ prosty i ubogi, odpowiedni do tego czasu i warunków. Gromada wiejska
nie stawi³a siê. Tylko paru starszych w³oœcian zajrza³o do dworu popatrzeæ na dziedzica, jakby
z ciekawoœci, czy naprawdê umar³. Trumnê zbi³ wiejski majster, który zaopatrywa³ w to ostatnie
schronienie s¹siadów wioskowych.

Gdy zw³oki pana Rudeckiego wywieziono na cmentarz parafialny i pochowano, w domu

niezdolskim nasta³y czasy jeszcze smutniejsze. La³y siê nocne ³zy wdowy i matki osierocia³ej.
Spl¹ta³y siê teraz w jedno: niechêæ do ¿ycia i potrzeba tego ¿ycia dla dzieci pozosta³ych –
wstrêt do jakiegokolwiek czynu i koniecznoœæ zabiegliwej czynnoœci. Znowu sz³y kolej¹ rewizje
¿o³nierskie i postoje rozbitków powstañczych.

Obok tego wszystkiego w g³uchej pustyni ¿alu przewija³o siê wiekuiste z³udzenie wêdrówek

Dominikowego cienia, który zdawa³ siê ze wszystkiego natrz¹saæ. Wdowa s³ysza³a wci¹¿ jego
kroki, trzaskanie drzwiami, jego œmiech w pustym, dalekim pokoju, za dziesi¹tymi drzwiami…
Zdawa³o siê jej, ¿e tamten wci¹¿ chichoce z radoœci, i¿ siê tak wszystko zepsu³o w tym
dziedzictwie, w tym domu, w tym szczêœciu. Jego mêka, nuda ¿ycia i dzika œmieræ – wziê³y
odwet. Chadza³ tedy nocami po pustym dworze, przesuwa³ siê obok sprzêtów, zagl¹da³ przez
szpary uchylonych drzwi, czatowa³ za szafami… Przypatrywa³ siê wszystkiemu – i chichota³ do
rozpuku z³y cieñ niezdolskiego dworu.

XIII

Nadszed³ ju¿ piêkny miesi¹c maj, a Józef Odrow¹¿ nie powróci³ jeszcze do zdrowia. Wiosenna

zielonoœæ okry³a rany poszarpanej ziemi. Pióra, liœcie, szypu³ki, pokrêtne badyle i wielorakie
odmiany barw os³oni³y rany ziemi i zaleca³y siê oczom ludzkim. Podobnie, jak wsysa³y
w siebie wilgoæ i zgniliznê, tak samo barwami, kszta³tem i nieskoñczon¹ potêg¹ swego rozrostu
chcia³y wessaæ w siebie cierpienie dusz, zniszczyæ pamiêæ o tym, co ju¿ pad³o i umar³o. Na
dobro nowego ¿ycia ros³o i buja³o wszystko – na stratê œmierci. S³owik œpiewa³ nocami nad
wod¹, w s¹siedztwie wzgórka, pod którym Hubert Olbromski znalaz³ schronienie. We dworze
niezdolskim inne cokolwiek zaczê³o siê ¿ycie. Pani Rudecka jê³a godziæ i przyjmowaæ s³u¿bê,
parobków, skupowaæ inwentarz, zaprowadzaæ ³ad, pracê i rygor w gospodarstwie. Myœla³a
ju¿ o odbudowaniu stodó³, obór i spichlerza. Gotowano obiady i wieczerze. Szczepan sta³
znowu przy patelni, rondlach i saganach. Mia³ do dyspozycji popychad³o, brudne dziewczysko,
szturmaka od szorowania statków i skubania kurcz¹t. Krzycza³ na nie dzikim g³osem za
wszystkie czasy i poszturchiwa³ je, odbijaj¹c w dwójnasób dawn¹ kucharsk¹ bezw³adzê.
Stosownie do zastarza³ego przyzwyczajenia gada³ z ogniem, coœ mu oœwiadcza³, dowodzi³,

Stefan ¯eromski, Wierna rzeka

50

background image

k³óci³ siê, twierdzi³ i zaprzecza³. Nieraz, widocznie, ogieñ bardzo mu siê sprzeciwia³, bo stary
tupa³ krypciami i wygra¿a³ mu piêœci¹.

Czekano wci¹¿, ¿e ojciec panny Salomei, stary pan Brynicki, rzeczywisty od wielu lat

gospodarz w Niezdo³ach, rz¹dca ca³ego maj¹tku, niepostrze¿enie z partii wróci, obejmie
w³adzê, zaprowadzi na nowo porz¹dek, nastawi i w ruch puœci ca³y ten wielki, dawny zegar
gospodarski. Czekano nadaremnie… Pewnego odwieczerza przyszed³ do dworu zdro¿ony
wieœniak z odleglejszych stron, ze œwiêtokrzyskich lasów, przynosz¹c wieœæ okropn¹: ojciec
panny Salomei ju¿ nie ¿y³. Raniony w bitwie kêdyœ w górach, kry³ siê ciê¿ko chory po
cha³upach wieœniaczych w pobli¿u klasztoru Œwiêtej Katarzyny, u dobrych ludzi pewnej leœnej
wsi. Kurowa³ siê sam, jak móg³ i umia³, starymi, ¿o³nierskimi sposobami. Przyk³ada³ ró¿ne
maœci na rany, pi³ odwar z zió³ sobie wiadomych. – Nadaremnie! – Nadesz³a chwila, kiedy
poj¹³, ¿e ju¿ koniec ¿ywota.

Uprosi³ tedy wieœniaka, który go u siebie kry³ i przechowywa³, a¿eby zaniós³ wieœæ do córki.

Napisa³ list. Na szorstkim i twardym skrawku siwego papieru, który w pochodach gdzieœ
zdyba³, w braku przyborów pisarskich zaostrzywszy kozikiem ostatni¹ o³owian¹ kulê, która
w torbie zosta³a – napisa³ do córki przedzgonne pos³anie. Bogu j¹ poleca³ i zacnoœci krewniaków,
z którymi tyle lat trudy dzieli³ i chleb ³ama³. Zaklina³, ¿eby strzeg³a dobrego imienia, ¿eby
¿y³a i pracowa³a uczciwie. O sobie donosi³, ¿e jest ciê¿ko chory i nie sposób mu ju¿ z tego
miejsca, gdzie pisze, ani siê wydostaæ, ani kurowaæ gdzie indziej. Nogi odjê³o. W g³owie huk.
Mrok w oczach. Pisa³ tak¿e, ¿e w duszy nie czuje dawnej mocy, a w sercu ma wielki smutek.
W przypisku dodawa³, ¿e posy³a drogiej córce Salomei ostatni grosz, jaki ma, czterdzieœci siedem
z³otych polskich. Raz jeszcze polecaj¹c „córeczkê Mijê” Bogu, z którym w sercu umiera, Jemu,
co – „niezmiennie czuwa nad œwiatem” – ¿egna³ j¹ i b³ogos³awi³.

W³oœcianin, który list przyniós³, doda³ ustnie, ¿e ów starszy powstaniec pomar³ by³ wkrótce

po napisaniu tego listu i noc¹, cichaczem pogrzebany jest przez wiejskich ludzi na starym
cmentarzu kapliczki tej wsi górskiej w œwiêtokrzyskich stronach. Ch³op ów rozsup³a³ wêze³ek
i uczciwie wy³o¿y³ na ³awie ganku dorêczone mu czterdzieœci siedem z³otych polskich.
Opowiedzia³ potem wiele szczegó³ów o ostatnich chwilach ¿ycia tego starszego powstañca.
Cz³owiek ten by³ zgo³a inny, ni¿ ch³opi niezdolscy. Sta³ po stronie „wiary”, jako i wszystkie
s¹siady we wsiach tamecznych. G³êboko siê dziwowa³ ch³opom, odgra¿aj¹cym siê na „Polaków”,
których spotyka³ w drodze swej, gdy szed³ w daleki, pierwszy raz przemierzany œwiat, nios¹c
zlecenie. W jego bowiem okolicy ludzie wierzyli swoim i na polsk¹ patrzyli stronê – pomagali
w przeprawach, ukrywali rannych, a nawet sami, co m³odsi a ognistszego ducha, z parti¹
chodzili. Obdarowany dziêkczynieniem i nakarmiony, poszed³ nazad, gdy¿ trzeba by³o œpieszyæ
co prêdzej w du¿¹ drogê, a œcie¿kami nieznanymi, ma³o uczêszczanymi, wskroœ lasów, ¿eby siê
z wojskiem nie zetkn¹æ. Panna Salomea odprowadzi³a go parê wiorst miedzami pól – ostatniego
œwiadka, bolesnego zwiastuna. Po rozstaniu, patrzy³a za nim d³ugo – d³ugo – za goñcem, co
przyszed³ do niej od ojca, a teraz szed³ w to miejsce, gdzie on jest. Postaæ jego mala³a, czyni³a
siê podobna do ziemi… do zmierzchu… Gdy siê oddali³ i znik³, popad³a w g³êbok¹ rozpacz.
Zabi³a j¹ na duszy ta wieœæ. Podwójnie, potrójnie, po tysi¹ckroæ wielkie by³o jej cierpienie, gdy
zestawi³a daty i przekona³a siê, ¿e ojciec dogasa³ w samotnoœci wówczas, kiedy ona odda³a
siê kochankowi. Umiera³ w tym czasie, czy w pobli¿u owej nocy niezapomnianej, kiedy ciê¿k¹
i niewolê nak³adaj¹c¹ wydawa³a jej siê ojcowska mi³oœæ. Zmartwia³a, bez ³ez w oczach bieg³a
teraz rozkwit³ymi polami do tego domu. Krzyk boleœci wydziera³ siê z jej ust. I oto nagle – tym
wiêksz¹, straszliwsz¹, jedyn¹ i bezgraniczn¹ zapa³a³a do kochanka mi³oœci¹.

XIV

Pani Rudecka postanowi³a dzia³aæ w imieniu i za ca³¹ rodzinê. Bra³a siê do gospodarstwa. Lecz

wszystko siê teraz rwa³o, sz³o na marne, lecia³o z r¹k. Stosunki uleg³y bezwzglêdnej zmianie.
Ludzie byli inni, tym nie¿yczliwsi i hardsi, im bardziej nisko schylali dawniej g³owy. Wszystko
ginê³o, skradzione w sposób niemal jawny. Rozsypywa³y siê wszelkie trudy i wsi¹ka³y w nicoœæ.

Panna Brynicka, jako m³odsza i zdrowsza, musia³a wzi¹æ na barki lwi¹ czêœæ roboty. Tote¿

nie dosypia³a teraz, a nie jad³a prawie wcale. Troska o ksiêcia dosz³a do stanu nieprzerwanej
rozpaczy, wci¹¿ pokrytej doskona³¹ min¹, konceptem i weso³oœci¹ dla odwrócenia podejrzeñ.
Sen zamieni³ siê na pó³jawê-pó³marzenie, znane tylko kochaj¹cym kobietom. Jedno ucho

Stefan ¯eromski, Wierna rzeka

51

background image

w zaœwiecie sennych marzeñ, a drugie nas³uchiwa³o oddechu, czujnie chwytaj¹c ka¿dy szelest.
Myœl pryska, unosia siê i leci o sto mil od ziemi, a zarazem trwa nieustaj¹ce baczenie, rokowanie
i logiczne wnioskowanie o postêpach i stanie choroby.

Przemarsze i najœcia wojsk nie by³y teraz tak czêste, gdy¿ powstañcy, zaszyci w lasy, odci¹gali

nieprzyjaciela od ludzkich siedlisk. Nadto g³ówna akcja gerylasówki w inne czasowo przenios³a
siê strony.

Obydwie mieszkanki starego dworu korzysta³y, ile si³ starczy³o, z tego zbiegu okolicznoœci

i pracowa³y od œwitu do nocy. Tyle by³o zaleg³oœci! Œmia³y siê g³oœno i mówi³y tylko
o rzeczach weso³ych dla pokrycia uczuæ istotnych, wewnêtrznych – mo¿e dlatego zreszt¹, ¿eby
przez œmiech wywrzeæ ucisk na duszê i oduczyæ serce na³ogu p³akania. Ale nie zawsze siê
to udawa³o. Wietrzono w ogrodzie pewnego s³onecznego dnia kufry, na g³ucho pozamykane
tej zimy. Wydobyte rzeczy obydwie krewniaczki rozwiesza³y w ogrodzie. Pracowa³y ¿wawo
i by³o im weso³o od tej czynnoœci. Ale oto pani Rudecka wesz³a do mieszkania i d³ugo nie
nadchodzi³a. Wtem m³oda panna us³ysza³a z g³êbi domu spazmatyczny krzyk. Pobieg³a.
Szuka³a, wpadaj¹c z pokoju do pokoju. W k¹cie jadalni – du¿ej izby przy kuchni – zasta³a
pani¹ Rudecka siedz¹c¹ na ziemi, za szaf¹. Nieszczêœliwa matka znalaz³a w szufladzie ubranko
dzieciêce Gucia – syna rozsiekanego w powstaniu. Schwyciwszy dawn¹ kurteczkê ze z³ocistymi
guzikami miêdzy zawarte w krzy¿ ramiona, przycisnê³a j¹ do piersi i siedz¹c w kucki na
ziemi, ko³ysa³a siê tam i nazad, œlepa, g³ucha, nieprzytomna z boleœci. Krzyk dziki, podobny
do pisku kani, wypada³ spomiêdzy jej œciœniêtych zêbów. Podniesiona z ziemi, otwar³a oczy,
przysz³a do siebie, przeprosi³a za tê niew³aœciwoœæ i wziê³a siê do roboty. Wszelkie wieœci
ze œwiata, wszelki turkot na dziedziñcu sprowadza³ dr¿enie, panikê i mêczarnie ucieczki.
Tote¿ we dworze niezdolskim znienawidzono turkot i têtent. Tymczasem pewnego popo³udnia,
w drugiej po³owie maja, przed gankiem dworu stanê³a wielka, lœni¹ca kareta, zaprzê¿ona
w cztery spasione i zgrzane konie. Pani Rudecka z przera¿eniem wybieg³a do sieni i stanê³a
za wejœciowymi drzwiami, patrz¹c na œwiat przez boczne okienko w oczekiwaniu jakiejœ nowej
klêski. Panna Salomea przypatrywa³a siê równie¿ karecie, ukryta za firank¹ du¿ego pokoju. Na
szczêœcie nie mê¿czyzna wysiad³ z pojazdu, lecz kobieta, co by³o ju¿ pewn¹ ulg¹. Przyby³a pani
by³a wysoka i, pomimo siwiej¹cych w³osów, ze œladami piêknoœci na twarzy. Podnios³a zas³onê
czarnego kapelusza i rozgl¹da³a siê na wszystkie strony, widocznie, oczekuj¹c, ¿e ktoœ wyjdzie
j¹ przyj¹æ. Lecz w czasach tych niegoœcinne by³y domy i ludzie nie byli spragnieni widoku ludzi.
Gospodyni nie œpieszy³a siê z powitaniem w nadziei, ¿e owa dama, jak przyjecha³a, tak pojedzie
sobie w b³yszcz¹cej karecie. Czarna pani zbli¿y³a siê do ganku i wstêpowa³a na jego schodki.
Schodków tych by³o kilka – a zdawa³o siê, ¿e nie mo¿e na nie wkroczyæ. Trzeba by³o drzwi
otworzyæ i wyjœæ na spotkanie. Gdy pani Rudecka stanê³a w progu, przyby³a, zobaczywszy j¹,
skinê³a kilkakroæ g³ow¹. By³a blada jak papier, z podkr¹¿onymi oczami i sinoœci¹ doko³a ust.
Stoj¹c na pierwszym stopniu schodów ganku, potknê³a siê na drugim i z dziwn¹ niezgrabnoœci¹
na nim przyklêk³a. G³osem dygoc¹cym, przez zêby, które szczêka³y jak w febrze, zapyta³a:

– Wszak to jest dwór w maj¹tku Niezdo³y?
– Tak… – odrzek³a gospodyni.
– A to mo¿e pani Rudecka?
– Ja jestem…
– Mówiono mi… Powziê³am wiadomoœæ, ¿e siê tutaj leczy³ w zimie ranny… Szukam od trzech

miesiêcy… Powiedziano mi… To m³ody ch³opiec. Brunet. Szczup³y. Wysoki.

– A jak nazwisko?
– Nazwisko Odrow¹¿, imiê Józef.
– To pani mo¿e jest jego matk¹?
– Matk¹…
– Proszê wejœæ.
– Czy jest?
– Jest.
– ¯yje?
– ¯yje.
– O, Bo¿e! Tu w tym domu?
– Tutaj. Niech¿e pani wejdzie.

Stefan ¯eromski, Wierna rzeka

52

background image

Ale przyby³a nie mia³a ju¿ si³y wejœæ. Uœmiech szczêœcia, który na jej usta i twarz wyst¹pi³, by³,

zdawa³o siê, ostatni¹ kres¹ mocy, reszt¹ wszelkiej si³y. Osunê³a siê na kolana i wyci¹gn¹wszy
rêce do pani Rudeckiej, zemdla³a. Panna Salomea przybieg³a na pomoc, dŸwignê³a i otrzeŸwi³a
wod¹ matkê ksiêcia. Furman, który tê rozmowê s³ysza³, da³ koniom po têgim bacie, nawróci³
czwórk¹ w podwórzu i szybko odjecha³. Ksiê¿na Odrow¹¿owa wniesiona zosta³a przez obydwie
panie niezdolskie do stancji na prawo, le¿¹cej z dala od sypialni rannego. Zaledwie przysz³a do
siebie, patrz¹c na pannê Salomeê, spyta³a:

– To pani uratowa³aœ od œmierci mego ch³opca?
– Sk¹d¿e ta wiadomoœæ?
– Od doktora… – wyszepta³a.
– Od doktora Kulewskiego?
– Tak. Szuka³am na wszystkie strony, zjeŸdzi³am wszystkie pola bitew, zajazdy, dwory, wsie,

rozpytywa³am wszystkich ludzi. Nareszcie…

– Ale on jest ciê¿ko chory…
– Chory! Có¿ mu jest?
– Nie wiem. By³ poraniony…
– Te rany znam. Na g³owie, na plecach… oko… Mówi³ mi doktór wszystko. Czy ta kula jest

jeszcze w ranie?

– Kuli ju¿ nie ma.
– Ju¿ nie ma!
– Ale siê przypl¹ta³a jakaœ choroba.
– Mój Bo¿e! A gdzie¿ on jest?
– Teraz nie bêdzie pani mog³a zobaczyæ go, bo by móg³ nie prze¿yæ wra¿enia.
– To taki chory!
– Tak powiedzia³ felczer, co go widzia³.
– Sprowadzimy doktora! – rzuci³a siê matka.
– Dobrze! – równie cicho szepnê³a m³oda.
Nachyli³y siê ku sobie i zaczê³y szeptaæ, jakby wobec s³uchaj¹cego nieprzyjaciela, o szczegó³ach

tej choroby, o najdrobniejszych jej objawach, symptomatach, o przypuszczeniach i œrodkach
ratunku. Zapomnia³y o œwiecie, nagle zwi¹zane w jedno, z³¹czone splotem uczuæ, który siê we
dwu osobach wzajem a natychmiast objawi³, zadzierzgn¹³ i spoi³. Pani Odrow¹¿owa siedzia³a
w rogu sofy, Salomea przy niej na taborecie. Matka objê³a tê nieznan¹ dziewczynê rêkoma
niepostrze¿enie wpó³ – sunê³a d³oñmi do jej szyi, przygarnê³a do siebie, przytuli³a jej ramiona,
g³owê, plecy i razem z ni¹ jê³a siê w uniesieniu wdziêcznoœci ko³ysaæ. G³adzi³a jej lœni¹ce
w³osy delikatnymi palcami, muska³a po stokroæ d³oñmi policzki. Nie wiedz¹c o tym, w szale
swej radoœci, ujê³a rêce panny Mii, przycisnê³a je do ust tak nagle, ¿e tamta ledwie je zd¹¿y³a
wydrzeæ z okrzykiem. Naprzeciwko nich siedzia³a w swoim fotelu pani Rudecka. By³a dwornie
uœmiechniêta, wykwintnie spokojna, jak nale¿y wobec goœcia. Z g³ow¹ pochylon¹ ciekawie,
s³ucha³a rozmowy, dzieli³a radoœæ matki, która syna odnalaz³a na krêtych, mylnych, dalekich
drogach polskiego powstania. Lecz po prawdzie – oczy jej nie widzia³y osób i uszy niezupe³nie
s³ucha³y szczegó³ów, które tak nieskoñczenie zajmowa³y tamte dwie osoby. Oczy jej patrzy³y
poprzez nie obydwie kêdyœ w szyby okna, czy w chropawe œciany domu, w pola, w dalekie
leœne do³y, a mo¿e zuchwale w niedosiêg³e oczy straszliwego Boga.

Ksiê¿na, zapomniawszy o œwiecie, o zwyczajach towarzyskich i wszystkim, co najpierw trzeba

by³o wykonaæ, prosi³a pannê Salomeê, ¿eby jej pozwolono zobaczyæ syna. Lecz m³oda opiekunka
nie zgadza³a siê. Zbyt dobrze znaj¹c stan chorego, wiedzia³a, ¿e na widok matki popadnie
w gor¹czkê stokroæ silniejsz¹, a ta gor¹czka mo¿e go zabiæ. Targowa³y siê d³ugo. Jedna wci¹¿
b³aga³a, druga nie chcia³a ust¹piæ. Stanê³o wreszcie na tym, ¿e matka przez szparê we drzwiach
zobaczy jedynaka. Zapominaj¹c o pani Rudeckiej, posz³y na palcach przez wejœciow¹ sieñ, przez
salon. Panna Salomea przemknê³a siê przez ten pokój, wesz³a do sypialni i zostawi³a za sob¹
drzwi niedomkniête. Przez szczelinê mo¿na by³o widzieæ twarz chorego. Pani Odrow¹¿owa
przypad³a oczyma do tej szpary tak cicho, ¿e Salomea nie wiedzia³a, czy ona tam ju¿ jest, gdzie
byæ mia³a, czy jeszcze z dala stoi. Tymczasem matka powstañca, przysun¹wszy siê na palcach
jak najciszej do otworu miêdzy futryn¹ a drzwiami, osunê³a siê na kolana i patrzy³a. Z modlitw¹
na dr¿¹cych wargach, przez strugi nieprzebranych ³ez patrzy³a na twarz ulubion¹. Minê³a tak

Stefan ¯eromski, Wierna rzeka

53

background image

godzina i druga. Panna Salomea nie mog³a jej z tego miejsca podnieœæ ani oderwaæ. Dopiero,
gdy zbli¿y³ siê wieczór i zas³aniaæ pocz¹³ chorego, ksiê¿na przemoc¹ odci¹gniêta zosta³a do
jednego z dalszych alkierzy, gdzie dla niej przygotowano pos³anie.

XV

Inne ¿ycie zapanowa³o we dworze. Ksiê¿na dla ratowania syna sprowadza³a lekarzy, p³ac¹c

im szczodrze za rady i trwogê. Pod rozmaitymi pozorami najê³a s³u¿bê do jego obs³ugi.
P³aci³a za wszystko, sypi¹c pieniêdzmi na prawo i lewo, byleby tylko ukochany jedynak móg³
przyjœæ do zdrowia. Miêdzy innymi zarobi³ i na ludzi wyszed³ dziêki temu zbiegowi wydarzeñ
stary kucharz, Szczepan Podkurek. Kiedy panna Salomea wyjaœni³a, w jaki to sposób starzec
tylekroæ ratowa³ ¿ycie m³odzieñca – jak go obdarzy³ krypciami i karmi³ kasz¹ – ile dlañ póŸniej
uczyni³, pani Odrow¹¿owa nie wiedzia³a po prostu, jak dziadowinê wynagrodziæ. Có¿ innego
mog³a dlañ uczyniæ, jak go nie obdarzyæ pieniêdzmi? Wrêczy³a mu tedy sakiewkê ze z³otymi
monetami, obsypawszy poprzednio tysi¹cem dziêkczynieñ. Dziadowina schowa³ sakiewkê
w zanadrze i pilnowa³ jej jak oka w g³owie. Posiadanie tak wielkiej iloœci z³ota przewróci³o na
nice wszystkie jego myœli. Chodzi³ po dawnemu w zgrzebnej koszuli i spodniach wypchniêtych
na kolanach, dziurawych i brudnych – w starych trepach z drewnian¹ podeszw¹. Jak przedtem
g³owy nie nakrywa³ niczym, gdy¿ od dawien dawna nie posiada³ ani kapelusza, ani czapki.
Gotowa³ w dalszym ci¹gu dla pañstwa i czeladzi – sam wszystko musia³ warzyæ na ¿¹danie
przyby³ej pani, a coraz wymyœlniejsze potrawy dla chorego panicza. Posiadanie pieniêdzy
by³o tedy czymœ zewnêtrznym i nierealnym. Raz wraz wsuwa³ rêkê w zanadrze i œciska³ swój
skarb badaj¹c, czy go zmys³y nie ³udz¹ i czy to naprawdê on sam, Szczepan kucharz, jest tym
bogaczem, o którym mu siê wci¹¿ marzy. Gdy w kuchni nie by³o nikogo – wed³ug dawnego
swego przyzwyczajenia – gada³ z ogniem. Gadka by³a wci¹¿ o kradzie¿y:

– Ukrad³! – ciska³ siê ku ogniowi z piêœciami – a komu¿ ukrad³? To gadaj, skoro wiesz. –

komu! Ukrad³! Widzicie wy, moi ludzie… Tyl¹ sakwê ukrad³ – a komu? Mia³ je tu kto, nosi³,
albo zostawi³, czy co? Œwinie, nie ludzie! Pani mi da³a, jaœnie pani, ¿em jej syna zratowa³. To
za to mi da³a! Jeszcze miê po gêbie r¹czk¹ przejecha³a i w ³eb miê cupnê³a swoj¹ gêbusi¹.
No, ¿ebyœta wiedzia³y, œwinie, nie ludzie! Œwiadka – pada – nie by³o na te ta sztuki… No, nie
by³o! To ja krzyw? Wiedzia³em to, co bêdzie ze mn¹ robi³a, jak tu do kuchni wlaz³a? ¯ebym
wiedzia³, to bym was, sobacze, zwo³a³: chodŸ¿e i œlepiaj! Mog³yœcie staæ kaj w k¹cie i patrzeæ.
Same byœcie, zatracone, obaczy³y, jako by³o. Tu se stanê³a, wedle komina… I ja patrzê, i ona
patrzy. Dopiero wziê³a tê sakwê, z kieszonki wyjê³a i w garœæ mi… Naœci – pada – bracie – tak
sama jaœnie pani ksiê¿niczka pedzia³a – Bóg ¿e ci zap³aæ! Kup ¿e se ta, co sam chcesz. No – to
có¿ teraz? Prawda, czy nie? Gadaj, œcierwa, jeden z drugim! Ka¿¹ przysiêgaæ, bêdê przysiêga³!
A ona sama przyœwiadczy, jako ¿e prawda. Tu stanê³a wedle komina… I ja patrzê, i ona patrzy.
Dopiero wziê³a tê sakwê, z kieszonki wyjê³a i w garœæ mi… Ukrad³! Nie ukrad³, sobacze, ino
moje…

Ogieñ, widocznie, wiary nie dawa³ – buzowa³o siê w nim zw¹tpienie i podejrzliwy œmiech,

bo Szczepan pokrzykiwa³ i grubiañskimi sypa³ obelgami, których powtórzyæ nie sposób.

Co pewien czas, gdy chwilê mia³ woln¹, chodzi³ cichaczem na górê za ogrodami i tam,

zaszyty w najg³êbsz¹ gêstwinê, wydobywa³ z zanadrza sakiewkê. Ostro¿nie, sztuka po sztuce
wy³uskiwa³ z niej z³ote monety, k³ad³ je na rozpostartych liœciach jedn¹ obok drugiej i usi³owa³
zrachowaæ. Ale dok³adne zliczenie tej sumy przekracza³o jego znajomoœæ rachunku. Nie móg³
oceniæ i okreœliæ swego skarbu. Coœ sobie wci¹¿ przypomina³ z dawniejszych lat, jakie to
s¹ wysokie liczby i rozleg³e rachunki, obejmuj¹ce du¿o dziesi¹tków. Nurza³ siê myœlami
w niewiadomy mrok ludzkiego kalkulowania, medytowa³ i wydobywa³ z nicoœci jakow¹œ swoj¹
w³asn¹ systematykê przy³¹czania jednych pieni¹dzów do drugich w celu wydobycia ich sumy –
dodawa³ z mozo³em, jak to czyni¹ parobcy, ciskaj¹c na wid³ach snopki w zapole. Wszystko siê
to w pewnych miejscach pl¹ta³o i myli³o, zahaczone o niewiadom¹ wartoœæ z³otych pieniêdzy.
Musia³ poprzestawaæ na tym, ¿e le¿¹c na brzuchu, wpatrywa³ siê w b³yszcz¹ce kr¹¿ki,
rozpostarte na zielonych liœciach i wyszczerza³ do nich dziurê miêdzy zêbami w nieopisanego
szczêœcia uœmiechu. Nie wa¿y³ siê nikogo poprosiæ o stwierdzenie wysokoœci maj¹tku w obawie
zdrady, oszustwa, podejœcia, kradzie¿y i rozboju. Tak tedy trwa³. Po pewnym czasie zrodzi³a
siê w nim ¿¹dza, ¿eby pójœæ w swoje „kraje”, to znaczy do wsi, odleg³ej od kuchni o jakie

Stefan ¯eromski, Wierna rzeka

54

background image

trzy mile drogi, gdzie nie by³ ju¿ dwadzieœcia parê lat, wci¹¿ kucharz¹c we dworze. Œni³a
mu siê wyprawa w te dalekie okolice, pochód tryumfalny do wsi rodzinnej ze skarbem
w zanadrzu. Widzia³ znowu we mgle tê wieœ – b³oto, drogi, cha³upy, powyginane pleciaki,
obdarte i zgarbione drzewa – s³ysza³ znowu, jak tam psy szczekaj¹, ludzie siê swarz¹, jak
skrzypi ¿uraw studni w tym miejscu, gdzie przy goœciñcu bajoro najg³êbsze. Œmia³ siê w g³os,
patrz¹c w ogieñ i gadaj¹c mu o tym dziwowisku, gdy bêdzie szed³ w swoje strony z wielkim
skarbem w zanadrzu.

– Weznê siê na prawo od figury bez tê dziurê w Walkowym parkanie i pójdê œcie¿k¹ do

prze³azu u Bartosiowej stajni. Psy miê ta przecie znaj¹ – choæ, kto je wie, mo¿e ju¿ i pozdycha³y?…
Che – che – sama miê Bartosiowa pod nogi podejmie… – Si¹dŸcie¿ se, si¹dŸcie, Szczepanie, boœcie
siê ta i zegnali, ma³y to œwiat o suchym pysku. – Ty, babo, nie wiesz, rzekomo, czemu tak gêb¹
wywijasz? Ja was aby nie znam, Bartosiów!…

Coœ siê jednak wci¹¿ psu³o w perspektywach wymarszu, bo siê stary gniewa³ i sro¿y³, tupa³

na kogoœ nogami i grozi³ piêœci¹. Prawdziwa trudnoœæ nastrêcza³a siê z obraniem chwili, bo gdy
o niej myœla³, to mu wobec nawa³u roboty znika³a tak bez œladu, ¿e jej nie móg³ pochwyciæ.
U³o¿y³ sobie nawet œpiewkê, któr¹ wykrzykiwa³, chichoc¹c do p³omienia pod blach¹. Pieœñ
by³a nied³uga, a zaczyna³a siê od s³ów:

„Nie uciekam, ino idê,
Bom tu ciérpia³ wielk¹ biédꔅ
Lecz pomimo tej biedy i pomimo uroczych widoków w ojczystej wiosce Szczepan zabiega³

oko³o komina w Niezdo³ach w tym samym kostiumie i z t¹ sam¹ pracowitoœci¹. Nie by³o ¿adnej
nadziei, ¿eby wykona³ plan w œpiewce zawarty. Nie by³o zreszt¹ po temu mo¿noœci, gdy¿ roboty
przybywa³o coraz wiêcej i coraz bardziej urozmaiconej. Trzeba by³o choremu gotowaæ posilne
roso³y z kurcz¹t i wymyœlne potrawki. Ksiê¿na sama stawa³a przy zasmolonym kominie, gotuj¹c
i sma¿¹c dla syna po¿ywienie. Jak¿e j¹ mia³ Szczepan sam¹, bez kucharza zostawiæ? Któ¿ mia³
gotowaæ obiad w³asnej jego pani, no i pannie „Samolei”, której po œmierci starego Brynickiego
by³ niejako opiekunem?

Ksiê¿na Odrow¹¿owa nie mog³a wci¹¿ jeszcze pokazaæ siê na oczy synowi. Przez szparê

we drzwiach przypatrywa³a mu siê w sekrecie. Salomea, spe³niaj¹ca przy nim rolê siostry
mi³osierdzia, stopniowo przygotowywa³a chorego do widzenia z matk¹. Korzystaj¹c z ka¿dej
lepszej jego zdrowia chwili, mówi³a o matce, zapytywa³a, czy by do niej nie chcia³ napisaæ…
To znowu, czy by ona sama w jego imieniu nie mog³a daæ znaæ i prosiæ o przybycie. Chory
pocz¹tkowo nie zgadza³ siê, protestowa³. PóŸniej przysta³ i sam zacz¹³ mówiæ o matce. Wreszcie
z³udzony wersj¹ o listach, j¹³ dopytywaæ siê, czy nie ma odpisu. Salomea ³udzi³a go wszelakimi
opowieœciami o tym, ¿e list zosta³ dorêczony, ¿e matka jest ju¿ w drodze, ¿e prawdopodobnie
przybêdzie…

Pani Odrow¹¿owa s³ucha³a za drzwiami tych rozmów, dr¿¹c, ¿eby nareszcie do syna siê

zbli¿yæ. £owi³a oczyma z daleka jego ka¿de spojrzenie, gest – chwyta³a ka¿dy oddech i jêk –
p³ucami odczuwa³a jego kaszel i sercem wzmo¿one bicie serca.

Tak na wszystko patrz¹c, nie mog³a nie zobaczyæ prawdy uczuæ i stosunku chorego do

opiekunki. Wyraz oczu syna, jakim wita³ i ¿egna³ ka¿de wejœcie i wyjœcie m³odej panienki,
powiedzia³ jej wszystko ju¿ w pierwszych dniach tego dziwnego wspó³¿ycia. Nieszczêœliwa
matka pragnê³a teraz jednej tylko sprawy: uratowaæ ¿ycie dziecka. Ile¿ mêczarni sprawia³
jej ka¿dy szelest, turkot, têtent, zwiastuj¹cy nadejœcie wojska! By³a pos³uszna Salomei jak
dziecko, gdy¿ ta wiedzia³a, co czyniæ w razie nieszczêœcia, jak ratowaæ. Nieszczêœliwa matka
w lot poznawa³a wszelkie œrodki, przeszpiegi, kryjówki, manewry – i w lot wykonywa³a
rozporz¹dzenia. Ponury i brudny Szczepan rz¹dzi³ ni¹ w nag³ych przypadkach, wydawa³
rozkazy nieodwo³alne i w sposób nie znosz¹cy protestu. By³a pos³uszna jak s³u¿¹ca. Biega³a,
dok¹d kazano, wykonuj¹c wszystko bez szemrania, co tylko dawniej Szczepan za³atwia³.
W tych dniach niewielu zbli¿enie Salomei i matki Józefa Odrow¹¿a by³o tak wielkie, ¿e sta³y
siê obydwie, niby jedna istota. Rozumia³y siê nawzajem umys³ami, a nade wszystko uczucia
ich by³y dla siebie bez tajemnic. To, co dla wszystkich ludzi by³o tylko wyrazem, nazw¹ –
dla nich by³o œwiatem. Jedna pojmowa³a wzruszenia drugiej, umia³a je poznaæ, gdy tylko
zosta³y wzmiankowane, zobaczyæ, jakie s¹, iœæ nimi, jak gdyby krajem zaœwiatowym, pe³nym

Stefan ¯eromski, Wierna rzeka

55

background image

wzgórz, kwiecistych dolin, ska³ i przepaœci, œmierci¹ ziej¹cych. Gdy chory spa³, przytulone do
siebie, opowiada³y wra¿enia swe i wspomnienia. Salomea po tysi¹ckroæ wyjawia³a wszystkie
perypetie, zwi¹zane z pobytem m³odzieñca w tym domu – wszystkie etapy jego cierpieñ,
przygody, smutki i radoœci. Dla matki by³o to tak zajmuj¹ce i wiecznie ciekawe, ¿e musia³a
po tysi¹c razy powtarzaæ. O niczym innym mówiæ nie mog³y. Œwiat dla nich istnia³ w pokoju
m³odego. Im bardziej na cienkim w³osie wisia³o jego ¿ycie, tym mi³oœæ wzajemna tych dwu
niewiast stawa³a siê g³êbsz¹, ekstatyczniejsz¹ i do sza³u dochodz¹c¹. Jednym uœciskiem rêki
wypowiada³y sobie wiêcej, ni¿ zmieœciæ mo¿na w d³ugiej rozmowie. Jednym spojrzeniem
dawa³y wiedzieæ wszystko. Gdy chory zakaszla³ albo jêkn¹³, bieg³y jak dwa skrzyd³a tego
samego anio³a os³aniaæ go, ch³odziæ czo³o, pocieszaæ – jedna jawnie, druga tajemnie, tamta
s³owem i pieczo³owitym dotkniêciem r¹k, ta tylko spojrzeniem, wyci¹gniêciem ku niemu d³oni
i modlitw¹.

XVI

Gor¹czka spad³a. Choroba przesili³a siê i poczê³a ustêpowaæ. Przez otwarte okno wp³ywa³

z ogrodu zapach rozkwit³ych drzew i woñ nocnych kwiatów. Ciep³y wiatr kurowa³ chorego.
Zdawa³o siê, ¿e œwiat³o ksiê¿yca, wkradaj¹c siê do tej izby, dotkniêciem swego promienia
uzdrawia m³ody organizm, ¿e s³oñce poranne krzepi si³y skuteczniej ni¿ mleko. Chory zacz¹³
siadaæ na ³ó¿ku, poczu³ apetyt i przybytek mocy cielesnej. Wówczas matka wesz³a do jego
izdebki. Obecnoœæ jej podzia³a³a na zdrowieñca w sposób bardzo gwa³towny. Okaza³o siê, ¿e
prawdê w sobie zawiera³o ostrze¿enie doœwiadczonego felczera z miasteczka. M³ody ksi¹¿ê
d³ugo nie móg³ przyjœæ do siebie, le¿¹c w ramionach matki. Lecz gdy to wra¿enie pokona³, jego
rekonwalescencja jeszcze szybszym posuwa³a siê trybem. Nasunê³a siê te¿ najg³ówniejsza troska,
a¿eby w takiej w³aœnie chwili nie nast¹pi³a rewizja ¿o³nierska i nie zniweczy³a wszystkiego. Ju¿
wiele osób wiedzia³o o obecnoœci powstañca we dworze. S³u¿by przyby³o i niemo¿ebnoœci¹
siê sta³o ukrycie przed ni¹ faktu. Ca³a wieœ wiedzia³a o tym dobrze. Rozpoczêcie na nowo
gospodarstwa sprowadza³o do dworu ludzi rozmaitych, z których ka¿dy nie przez pod³oœæ
nawet lub chêæ nikczemnego zysku, lecz przez zwyk³e plotkarstwo móg³ zdradziæ w ka¿dej
chwili obecnoœæ rannego i na zgubê go wystawiæ. Nie by³o ju¿ miejsca w³aœciwego do ukrycia
w nag³ym razie, gdy¿ w szopie siano zosta³o wybrane z zapola, a o innych kryjówkach trudno
by³o ju¿ myœleæ. Pani Odrow¹¿owa czu³a to dobrze, ¿e nara¿a ten dom, tak nieszczêœliwy, i jego
gospodyniê, która tyle ponios³a ciosów, na nowe niebezpieczeñstwa – ¿e zatruwa jej dnie i noce
spraw¹ swojego syna. Wszystko tedy sk³ania³o j¹ do decyzji, ¿eby go wywieŸæ. Dok¹d¿e zaœ
mog³a wywieŸæ w kraju? Wszêdzie to samo niebezpieczeñstwo czyha³o. Postanowi³a tedy za
wszelk¹ cenê i skoro on tylko stanie na nogach, uciec z nim za granicê. Do tego postanowienia
sk³oni³a j¹ nadto straszna troska, ¿e gdy tylko jakkolwiek wyzdrowieje, znowu siê z ramion jej
wydrze do partii – oraz jeszcze wzgl¹d pewien… Ksiê¿na widzia³a od dawna, jaki jest stosunek
jej syna do wychowanicy pani Rudeckiej. Mia³a w macierzyñskim sercu milion uczuæ dla tego
dziewczêcia – kocha³a je – uwielbia³a za poœwiêcenie siê dla Józefa – j¹ jedn¹ na ziemi darzy³a
najg³êbszymi uczuciami duszy – ale nie mog³a bez wzdrygnienia pomyœleæ, ¿eby jej syn móg³
poj¹æ za ¿onê tê osóbkê… Ksi¹¿ê Odrow¹¿ nie móg³ przecie¿ o¿eniæ siê z pann¹ Brynick¹.
Pomimo ca³ej mi³oœci, jak¹ dla niej powziê³a, ksiê¿na nie mog³a oczywiœcie prze³amaæ w sobie
odrazy wobec rozmaitych pogl¹dów, mniemañ alkierzowych, przyzwyczajeñ niezdolskich
i wyra¿eñ tej panienki. Gryz³a z pasji wargi, widz¹c wyraz twarzy obojga, wiedzia³a bowiem,
¿e to nie jest zwyczajny przypadek amorów chorego z pielêgniark¹, lecz g³êboka mi³oœæ. Nie
mog³a spaæ po nocach, mocuj¹c siê w sobie, jak wybrn¹æ z tego dylematu. Nie by³a w stanie
skrzywdziæ takiej dziewczyny, której serce trzyma³a na d³oni – bo ona jedna wznosi³a siê do
tego samego zenitu mi³oœci dla jej syna, co ona sama. Nie œmia³a dotkn¹æ i uraziæ jej uczuæ. Nie
mog³a nawet w sercu swym nie zezwalaæ na tê mi³oœæ, której g³êbinê nawzajem matczynym
swym sercem zmierzy³a. £ama³a siê wœród przeciwnoœci. Tysi¹c mia³a w sobie sposobów
rozstrzygniêcia tej sprawy, a nie by³a w mo¿noœci wybraæ ¿adnego. Wiedzia³a jedno, ¿e musi
syna z tych uczuæ wywa¿yæ, musi go choæby si³¹ porwaæ, zabraæ i uwieŸæ. Pragnê³a jednego:
stan¹æ z nim za granic¹. Gdy tam ju¿ bêdzie, za³atwi wszystko m¹drze, godziwie i dobrze.
Tylko tam byæ! Tymczasem ¿y³a wci¹¿ wœród niebezpieczeñstw, trwóg i za³amañ w duszy.
Toczy³a narady z pani¹ Rudeck¹, a ta, oczywiœcie, myœla³a jota w jotê to samo. Pozostawa³a

Stefan ¯eromski, Wierna rzeka

56

background image

kwestia naradzenia siê z Salome¹ i synem. Lecz tu si³y opuszcza³y nieszczêsn¹ matkê. Mia³a
do wykonania czyn prosty, a potrzebuj¹cy przezornoœci i rozumu najbieglejszego dyplomaty
– a mo¿e si³y katowskiego ramienia… Pani Odrow¹¿owa p³aka³a rzewnymi i gor¹cymi ³zami,
patrz¹c na Salomeê i jej troski – na jej oko³o rannego zabiegi i starania bez pamiêci i bez
rozumu – na zatracon¹ i oszala³¹ mi³oœæ, która samej panience wydawa³a siê byæ starannie
ukryta, a by³a jawna jak na d³oni. Och, jak¿e by³o podejœæ do tego uczucia z not¹ nieub³agania,
która ju¿ by³a wypisana… Ksiê¿na nie mia³a si³y. Ba³a siê równie¿ syna. Nie wiedzia³a, co te¿
on powie. Prze¿y³a ju¿ jedn¹ jego tajemn¹ ucieczkê do lasu, do partii. Tymczasem wœród tych
wahañ, odbywaj¹cych siê w œwiecie, a raczej w zaœwieciu i œnie uczuæ, jak zawsze – czyni³o
swoje – fizyczne zdrowie. Gdy m³ody Odrow¹¿ pocz¹³ przychodziæ do siebie, jego matka, która
wszystkich etapów choroby nie widzia³a, traci³a o niej pamiêæ i o wszystkim, co z chorob¹ by³o
zwi¹zane. Mala³y, oddala³y siê, nik³y cierpienia, trudy, starania, zabiegi i troski, poniesione
i przedsiêwziête dla odzyskania i przywrócenia tego zdrowia. Tonê³y w niepamiêci i wsi¹ka³y
w nicoœæ ponure okolicznoœci tamtej sprawie towarzysz¹ce, a w miarê tego procesu zmniejsza³y
siê zas³ugi panny Mii. Przed oczyma matki wyros³a nowa góra trosk o przysz³oœæ. Przed t¹ zaœ
przysz³oœci¹ sta³a Salomea, jako najg³ówniejsza obecnie przeszkoda. Serce matki boryka³o siê
ju¿ z ni¹ o dobro syna. I cierñ niechêci utkwi³ w tym sercu…

W sekrecie przed wszystkimi pani Odrow¹¿owa wys³a³a drogo op³aconego pos³añca

– po czemu chêtny materia³ znalaz³a w karczmie na rozstajnych drogach – do jednego
z arystokratycznych domów w dalszej okolicy z proœb¹ o pomoc. Otrzyma³a przyrzeczenie koni
i karety, gotowych na ka¿dy znak odwieŸæ jej syna w dniu oznaczonym za granicê. Te same
osoby zajê³y siê przez swe rozga³êzione stosunki dostarczeniem dla niej i syna zagranicznych
paszportów na fikcyjne imiona. Pewnego dnia przyniós³ paszport zgrzany i zdro¿ony pos³aniec.
Zdrowie Józefa Odrow¹¿a by³o ju¿ o tyle lepsze, ¿e mo¿na by³o podró¿ przedsiêwzi¹æ –
chocia¿ jeszcze z ³ó¿ka nie wstawa³. Nale¿a³o tedy przyst¹piæ do rozwi¹zania sprawy w sposób
stanowczy i niecierpi¹cy zw³oki. Pewnego czerwcowego wieczora, gdy wszystko by³o na
ukoñczeniu, a goniec po konie i karetê wys³any, ksiê¿na zaci¹gnê³a Salomeê do ogrodu
i zesz³a z ni¹ nad rzekê, do starej altany. Wielkie drzewa okryte m³odocianymi liœæmi woko³o
szumia³y. Dzikie wino oplataj¹ce zmursza³e s³upki i dziurawy daszek tej altany zas³ania³o od
zewnêtrznego zmierzchu i powiêksza³o ciemnoœæ wewnêtrzn¹. Ksiê¿na, zaledwie przest¹pi³a
próg altany, upad³a na ³awkê i przyci¹gnê³a do siebie Salomeê. Objê³a j¹ gwa³townym uœciskiem
i wpi³a siê w ni¹ ustami. Tuli³a j¹ do serca i ³ka³a zeschniêtym gard³em. S³owa wiêz³y w tym
gardle i zaciœniête zêby nie mog³y siê rozewrzeæ. £zy poczê³y p³yn¹æ z oczu ksiê¿ny, ³zy tak
obfite, ¿e zmoczy³y twarz dziewczyny, sol¹ nape³ni³y k¹ty jej warg, zwil¿a³y szyjê i ciek³y a¿
na piersi pod rozchylonym stanikiem.

Salomea dr¿a³a na ca³ym ciele. Myœli jakieœ b³yska³y w ciemni uczuæ jak letnie lœnienia po

nocy zwiastuj¹ce nadejœcie burzy. Te ³zy, co po niej sp³ywa³y, w niewyt³umaczony sposób
czyni³y siê szlakami nieszczêœcia, które z wolna œcieka³o ku jej sercu, szukaj¹c go w piersiach.
Rêce ksiê¿nej jeszcze mocniej, konwulsyjnie opasa³y ramiona i szyjê Salomei, a cichy, zduszony
g³os wyszepta³:

– Dziecko! Ty go kochasz…
Salomea milcza³a, lecz dreszcz jej cia³a da³ dok³adn¹ odpowiedŸ.
– I on ciebie kocha. Prawda?
Milczenie znowu starczy³o za odpowiedŸ.
– A mówi³ ci, ¿e ciê kocha?
– Mówi³.
– I ty mu to samo mówi³aœ?
– I ja.
– Odpowiadaj mi, natychmiast! Mów mi prawdê ca³¹, bez jednego zatajenia! Bêdziesz mówi³a

prawdê?

– Bêdê.
Salomea uczu³a koniecznoœæ pos³uszeñstwa i mus wyznawania ca³kowitej, samej tylko

prawdy. By³a jakby wyzuta z sukien, z bielizny, z cia³a i stanê³a przed ciemn¹ w³adczyni¹
swoj¹ jako bezw³adna i dr¿¹ca dusza.

– Ca³owaliœcie siê?

Stefan ¯eromski, Wierna rzeka

57

background image

– Tak.
– U niego, w nocy, tam?
– Tak.
– Oddawa³aœ mu siê?
– Tak.
– Ile razy?
– Nie pamiêtam.
– Obiecywa³ ci, ¿e siê z tob¹ o¿eni?
– Obiecywa³.
– I dlatego mu siê oddawa³aœ?
– Nie.
– A powiedz no! Tylko szczer¹ prawdê!… Odpowiedz mi?
– Odpowiem.
– Ale przysiêgnij no mi! Niech ten Dominik co noc staje nad twoj¹ poœciel¹, je¿eli powiesz

jedno s³owo nieprawdy!

– Ach!
Salomea z jêkiem przypad³a do ramienia pani.
– Wiêc mów prawdê! Czy ju¿ tak samo, jak z nim – by³aœ z kim kiedy?
– Nie!
– Nigdy, z nikim?
– Nigdy!
– I nikt ciê nigdy przedtem nie ca³owa³?
– Owszem, ca³owa³ mnie…
– Kto?
– Jeden tutaj…
– Kto taki?
– Jeden kuzyn.
– Kocha³aœ tamtego?
– Nie.
– Wiêc dlaczego da³aœ mu siê ca³owaæ?
– Bo mi siê dosyæ podoba³.
To wyznanie zdawa³o siê dodawaæ ksiê¿nie mocy. G³os jej sta³ siê pewniejszy. Przebija³a siê

przez ten g³os niezwyciê¿ona i zwyciêska si³a jasnego rozumu.

– S³uchaj, dziecko! Czy chcesz, ¿eby Józef poszed³ znowu do partii?
– Och, nie!
– Nie chcesz, ¿eby go tam znowu poranili?
– Och, nie!
– Czy chcesz, ¿eby wyzdrowia³?
– Czy ja chcê?
– Wiêc co pocz¹æ, co przedsiêwzi¹æ, ¿eby wyzdrowia³?
– Nie wiem.
– Myœl ca³¹ g³ow¹, wysil ca³e serce!
– Nic nie wiem.
– A czego byœ ty chcia³a, sama dla siebie?
– Byæ z nim, s³u¿yæ mu…
– Tak! Otó¿ s³uchaj… Czy nie tak trzeba zrobiæ? Je¿eli nie tak, to radŸ! Ja zrobiê, co ty zechcesz.
– Nie mam rady. To ja bêdê pos³uszna.
– A wiêc s³uchaj! Ja myœlê, ¿e trzeba go st¹d koniecznie wywieŸæ.
– WywieŸæ…
– Nie to myœla³aœ?
– Nie wiem…
– Gdzie¿ go tu wywieŸæ w kraju? Pojadê tam – znajd¹! Pojadê w inne miejsce – wszêdzie go

znajd¹! Wezm¹ do wiêzienia! Powiesz¹ w moich oczach, albo i za oczami! Wiêc co? Trzeba go
wywieŸæ za granicê.

– Mój Bo¿e!

Stefan ¯eromski, Wierna rzeka

58

background image

– Ale on tam nie pojedzie dobrowolnie. Trzeba mu przyobiecaæ, ¿e skoro siê tylko jego zdrowie

polepszy, bêdzie móg³ iœæ do swego oddzia³u. Ty mi musisz dopomóc w przekonywaniu go, ¿eby
pojecha³.

– Ja to muszê!…
– Bo gdzie¿ on siê tutaj wyleczy? Powiedz¿e, co myœlisz!
– Tu siê wyleczy³.
– Lecz czy¿ d³u¿ej mo¿e tu zostaæ? Czy on sam zechce zostaæ, gdy siê wyleczy.
– Nie.
– Tam ja go prêdko postawiê na nogi. A gdy mu bêdzie lepiej – ¿eby nie poszed³ do partii –

wywiozê go do W³och.

– Do W³och!
– Bo tylko tam mo¿e wyzdrowieæ zupe³nie. A przecie i ty chcesz, ¿eby wyzdrowia³, – ¿eby ju¿

nie szed³ biæ siê i otrzymywaæ takie same rany. Czy¿ nieprawdê mówiê?

– Owszem, prawdê.
– A jeœli mówiê Ÿle, nieprawdê, to ty mi daj inn¹ radê! Có¿ mi z twojego twardego g³osu.
W duszy Salomei przewinê³o siê jak boleœæ krwawa dawniejsze marzenie o wêdrówce

z ma³¿onkiem po dalekim, nieznanym, w³oskim kraju. Wspomnia³a sobie wyœnione miasta,
obrazy gór i mórz, których jeszcze nigdy nie widzia³y oczy. PodŸwignê³a siê naprzeciwko tej
groŸnej pani swego losu i spyta³a:

– I to ju¿ ¿adnej innej rady nie ma, tylko ta, ¿eby on jecha³ teraz za granicê, a potem do

W³och?

– Nie ma.
G³os matki Józefa by³ mocny, ostry i przeszywaj¹cy jak kula. Salomea milcza³a. Zimno j¹ k³u³o

w ramionach i dosiêg³o wnêtrznoœci. Rozpacz mrowiem wpe³za³a we w³osy. G³os wewnêtrzny
odezwa³ siê przez jej usta:

– A ja?
Pani Odrow¹¿owa mówi³a coraz ciszej, coraz wyraŸniej, przyciskaj¹c j¹ do swego boku:
– Jesteœ przecie m³odziutka… Kochasz go. Uratowa³aœ mu ¿ycie. On ciebie kocha. Byliœcie ze

sob¹. Ja wszystko wiem i przebaczam. Lecz on teraz jest tak chory! Pomyœl, ty, jedyna, która
go kochasz… Przecie¿ musi siê w spokoju, w dobrym klimacie leczyæ, z dala od tych strasznych
pól i lasów. Musi innymi spojrzeæ oczami na wszystkie sprawy. Musi w swej duszy przekl¹æ te
lekkomyœlne przedsiêwziêcia, te ob³¹kane zamys³y!

Salomea w g³êbokiej swojej boleœci nagle ujrza³a cieñ ojca – i cieñ tego, co w s¹siedztwie tej

altany le¿a³ w ziemi. Dumny ¿al w niej drgn¹³. Niez³omny honor, którego dot¹d nigdy w sobie
nie odczuwa³a, kaza³ powiedzieæ:

– On nie przeklnie tych ob³¹kanych zamys³ów!
– Otó¿ musi! Co jest godne przekleñstwa, musi byæ przeklête!
– Nie! To, co oni czynili, nie jest godne przekleñstwa.
– Mój syn musi sobie przypomnieæ, ¿e nie jego to rola teraæ siê w zgni³ych bar³ogach, ukrywaæ

w sianie – ¿e on jest – pan – i z rodu – ksi¹¿ê!

Salomea dos³ucha³a siê w mowie swej pani ostatniego akcentu i zrozumia³a go. Zaciê³o siê

w niej coœ, jak gdyby zamek, do którego klucza ju¿ nikt nigdy nie znajdzie. Milcza³a. Znik³
dreszcz i tylko jednolite rwanie bólu w sercu samo jedno zosta³o w jestestwie. S³ucha³a jeszcze,
gdy ksiê¿na mówi³a:

– Ty jesteœ moje drugie dziecko… Moja jedyna! Nigdy, przenigdy o tobie nie zapomnê. Na

œmiertelnym ³o¿u bêdê pamiêtaæ twoj¹ twarz i twoje imiê. I on – wierz mi, kochana! Bêdzie
o tobie jak o najdro¿szej pamiêta³. Nie ja to bêdê, która bym przeciwko tobie s³owo do niego
powiedzia³a. Skar¿ miê Bo¿e, je¿eli nie mówiê prawdy! Ale masz obowi¹zek. Wychowa³a ciê
pani Rudecka, matk¹ ci by³a, gdyœ tu zosta³a sierot¹. Czy nie? Czy nie by³a ci matk¹ i opiekunk¹?

– Tak.
– A teraz ona jest sierot¹, najbiedniejsz¹ z ludzi, matk¹ pobitych synów w tym pustym domu.

Czy mia³abyœ serce opuœciæ j¹ sam¹, gdy na twojej g³owie stoi ca³y ten dom i gospodarstwo?

Salomea zdoby³a siê na mêstwo i zapyta³a w szaleñstwie swej beznadziejnoœci:
– Czy ja nie mog³abym siê przydaæ na co w tej w³oskiej podró¿y?
– W jakim¿e charakterze? W jakim?

Stefan ¯eromski, Wierna rzeka

59

background image

– Jako s³u¿¹ca.
– Nie, dziecko, nie mo¿esz byæ s³u¿¹c¹. Na takie twoje poni¿enie ja bym siê nigdy nie zgodzi³a.

W³aœnie dlatego, ¿e towarzysko nie stoimy na równi, nie zgodzê siê na twoje poni¿enie. Mog³abyœ
towarzyszyæ Józefowi tylko jako ¿ona… Ale to jest przecie niemo¿liwe. Sama dobrze rozumiesz,
¿e to jest niemo¿liwe.

– Wiêc có¿ mam pocz¹æ?
– Wezwij na pomoc Boga, mi³oœæ Józefa i tej opiekunki, która ciê wychowa³a. Mo¿e i moj¹,

je¿eli w twym sercu tê ³askê znajdê. Naka¿ milczenie swemu sercu… Czas zagoi tê ranê, któr¹
ja ci teraz zadajê… Córeczko moja, córeczko moja mi³a! Najdro¿sza! Najdro¿sza!…

Ksiê¿na zsunê³a siê na kolana i w szlochach opasa³a Salomeê ramionami. £ka³a:
– Gdybyœ mog³a odczuæ, jak moje serce nad tob¹ i nad twoj¹ nieszczêsn¹ mi³oœci¹ p³acze!

Zawsze na wskroœ widzia³yœmy nasze serca, a tylko teraz… Teraz, gdy ty tak cierpisz, ja ci pomóc
nie mogê. Ja ci zadajê ten cios! Nó¿ wbijam w serce, które mi wróci³o syna… O, Bo¿e! Nim to
przysz³am powiedzieæ, oczy wyp³aka³am we ³zach. Ach, prawda – zapomnia³am…

Ksiê¿na poczê³a szukaæ czegoœ w kieszeniach. Mówi³a :
– Nie weŸ¿e mi tego za z³e i nie przypuszczaj nic pospolitego… Chcê siê z tob¹ podzieliæ

wszystkim, co posiadam, dusz¹ i maj¹tkiem. Gdy wrócê do domu, przekonasz siê sama… A teraz,
– po³owê tego, co mam ze sob¹… Musisz przyj¹æ! Musisz!

Ksiê¿na w³o¿y³a w rêkê Salomei d³ug¹ i grub¹ sakiewkê, wypchan¹ z³otymi monetami.

Zachyli³a jej palce dooko³a tej sakiewki, podnios³a rêkê i martw¹ wsunê³a ofiarowany skarb
w kieszeñ jej sukni. Panna Salomea przelotnie pomyœla³a:

– Ach – pieni¹dze…
Serce jej przeszywa³a wiadomoœæ, ¿e on odje¿d¿a na zawsze i ¿e ona sama jedna tutaj zostaje.

Poza tym by³a ciemnoœæ. Jak echo piorunu lecia³y przez serce s³owa:

– „Czas zagoi tê ranꔅ
Ws³uchiwa³a siê w dŸwiêk i treœæ tych s³ów – z oddali, ze swego samotnego miejsca. Pragnê³a

ju¿ odejœæ. Byæ sam¹! Gdzieœ uciekaæ! Coœ niezrozumia³ego wyszepta³a, nie odrywaj¹c ust od
ramienia swej pani. Ksiê¿na przytuli³a do siebie m³od¹ dziewczynê, objê³a j¹ rêkami. £zy
obfite, niestrzymane, iœcie macierzyñskie, poczê³y p³yn¹æ znowu z tych mo¿nych oczu na twarz
Salomei. By³y tak szczere i tak serdeczne, ¿e ws¹czy³y do zranionego serca jakiœ cieñ pocieszenia.
Objê³y siê obydwie i zamilk³y, patrz¹c w otch³añ swych uczuæ i widz¹c nawzajem g³êbiny
serca. Salomei zdawa³o siê wci¹¿, ¿e ju¿ z tego miejsca odesz³a i ¿e dok¹dœ idzie, w bardzo
dalek¹ drogê. Dowlok³a siê uczuciami na jakow¹œ wielk¹ wynios³oœæ. Patrzy³a na tamt¹, nigdy
niewidzian¹ stronê. Westchnê³a pod naporem nieznanej myœli: ach, wiêc to znaczy s³owo –
matka… Widzia³a serce matki i wszystkie w nim uczucia… Zrozumia³a, co taka czuje i jak p³yn¹ jej
myœli. Patrzy³a na to, jakby na le¿¹c¹ ziemiê i p³yn¹ce ob³oki. Dziwi³a siê, ile jest w matce uczuæ,
jakie s¹. Rozró¿nia³a ich za³amania, skrêty… Uœmiech przep³yn¹³ przez wszystkie owe dalekie
widoki, jak œwiêty s³oñca po³ysk przez sieroc¹ okolicê. Chcia³a otworzyæ usta i powiedzieæ, ¿e
przecie i ona ma ju¿ p³ód w ³onie, lecz to zewnêtrzne s³owo cofnê³o siê we wstyd i znik³o na
dnie serca.

Ksiê¿na z zamkniêtymi oczyma tuli³a w ramionach Mijê. Widzia³a jej uczucia mi³osne. By³y

to uczucia niemal jej samej. Kwiecista ³¹ka, któr¹ raz jeden widz¹ za ¿ycia cz³owiecze oczy…
Nosz¹ siê w woniej¹cym wietrze motyle, ko³ysz¹ wielobarwne zio³a. Radosna pieœñ wymknê³a
siê z dziewczêcych ust, gdy bose stopy biegn¹ w rosach kwiecistej ³¹ki.

To¿ to ona sama na ten zak¹tek raju, na boski pierwiastek w ludzkim ¿ywocie, ma cisn¹æ

przekleñstwo œmierci, wytraciæ kwiaty, pobiæ motyle, zagasiæ œwiat³o, a kwietny zapach
przemieniæ w trupi zaduch!…

Œcisnê³a rêce, zwiesi³a g³owê na ramiê przyjació³ki i wszystko widz¹c, p³aka³a. Po có¿ s¹

kwiaty i po co to s³oñce? Czemu¿ musi uczyniæ to dzie³o straszne? Czemu¿ musi zdobyæ siê
na mêstwo potworne i nieuniknion¹ tyraniê? Czemu¿ musi podnieœæ rêkê, czemu¿ koniecznie
œcisn¹æ d³oñ i dusiæ gardziel, któr¹ mi³osnym oplot³a uœciskiem?

Jêk g³êbokiej mêczarni wymkn¹³ siê z ust, ³kanie zamuli³o s³owa.

XVII

Przekonywanie Józefa Odrow¹¿a o koniecznoœci wyjazdu dokona³o siê na innej zasadzie.

Stefan ¯eromski, Wierna rzeka

60

background image

Ksiê¿na nie przeczy³a m³odzieñcowi, kiedy siê zrywa³ i zabiera³ do partii – a w miarê

postêpów wyzdrowienia i przybytku si³ niecierpliwi³ siê coraz bardziej. Prosi³a go tylko o jedno,
¿eby siê zupe³nie wyleczy³ i zdrowy poszed³ na nowe trudy. A¿eby siê zaœ w zupe³noœci
wyleczyæ, wyspaæ z tylu chorób na dobre i odpaœæ po wychudniêciu, trzeba by³o kilkunastu
nocy spokojnych i kilkunastu niezak³óconych dni. Gdzie¿ to by³o znaleŸæ, jak nie za granic¹?

Matka wymog³a na synu, ¿e w³aœnie dla jak najszybszego dostania siê do partii pojedzie z ni¹

najprzód do Krakowa i zaopatrzony na nowo w odzie¿, broñ i rynsztunek wojenny, z now¹
jakow¹œ parti¹, pod nowym dowódc¹, o której to formacji, podobno, s³ysza³a – a nade wszystko
z nowymi si³ami cia³a i duszy – ruszy w pole. M³ody przysta³. Nie wiedzia³, gdzie siê znajduje
jego dawny oddzia³. Gdzie go szukaæ? Od kogo powzi¹æ jêzyka? Gdzie siê zaopatrzyæ w jak¹ tak¹
broñ? W Krakowie rozpatrzy siê w sytuacji, dowie o postêpach ruchu, rzuci przecie okiem na
jak¹œ mapê, wybierze nowy oddzia³, ujrzy nowe oblicza i now¹ odetchnie nadziej¹. Zachodzi³
w g³owê, kto te¿ tworzy now¹ partiê, o której matka wspomina³a. Jak¿e têskni³ do wodza,
do nieub³aganego, ¿elaznego strategika, który uderzy nog¹ w krwaw¹ ziemiê i obudzi legiony!
Pragnienie walki w m³odym ksiêciu by³o tak g³êbokie i potê¿ne, jak potê¿ne by³y cierpienia,
przez które przeszed³. Zimnymi oczami wpatrywa³ siê w przestrzeñ i widzia³ w niej wojnê
scytyjsk¹, nieznan¹ œwiatu walkê na œmieræ, która siê z polskiej wywinê³a nêdzy. Zagas³y w nim
wszystkie wspomnienia i zosta³a jedna tylko ¿¹dza: stan¹æ w szeregu, s³uchaæ rozkazu.

Te uczucia, a nadto obawa rewizji, podniecenie i lêk pani Odrow¹¿owej, a¿eby nie wpaœæ teraz

w rêce w³adzy, sprawi³y, ¿e zgodzi³ siê wyjechaæ niezw³ocznie. Salomea go nie wstrzymywa³a.
Przeciwnie – zachêca³a. Cichy uœmiech b³¹ka³ siê oko³o jej zaciœniêtych ust, gdy go zachêca³a
do tego wyjazdu… do partii… Mówili ze sob¹ o m¹drym, przebieg³ym, twardym i nieustraszonym
wodzu, który przecie jest gdzieœ na tej ziemi, Napoleon z dusz¹ Machnickiego. Mówili o wielkiej
bitwie, która zg³adzi i zniweczy niewolê, wszystko bolesne odkupi, nagrodzi rany poleg³ych
i bohatersk¹ ich œmieræ. Có¿ znaczy dostaæ kul¹ w ³eb, je¿eli to siê stanie – i dlatego, aby siê
sta³o? Czyli¿ nie bêdzie to szczêœcie najwy¿sze skonaæ na placu odrodzenia z tej hañby?

Opowiada³ o pewnym pomniku w Pary¿u, na którym wyobra¿ony jest ¿o³nierz umieraj¹cy,

który ostatnim uœciskiem obj¹³ lufê armaty i na niej kona. Mówi³ jej o niepojêtym ogniu, który
jego duszê na widok tego spi¿owego ¿o³nierza zawsze przenika³. By³a to radoœæ. Teraz taka
w³aœnie doskona³a radoœæ w nim jest, gdy ma iœæ znowu.

Oczy panny Salomei z p³omiennie czarnych sta³y siê matowe i szare, gdy na niego

w os³upieniu patrzy³a. Ksiê¿na nie zostawia³a teraz obojga sam na sam. Sta³a siê czujna
i niezwyciê¿ona w swym postanowieniu. W kole tych trzech osób mia³a siê dokonaæ gra
szczególna na wytê¿onych strunach uczuæ. Miody ksi¹¿ê szed³ w nieœwiadomoœci do swego
rzekomego czynu i dla tego czynu poœwiêca³ mi³oœæ, wdeptywa³ j¹ bez litoœci w ziemiê. Bezlitoœæ
jego by³a tak wielka, jak bezlitosnym jest los Polski. Z zaciœniêtymi zêbami, z uœmiechem
po³yskliwym na ustach patrza³ na Salomeê.

Œpiewa³ o zachodzie s³oñca Pupinetti. Ksi¹¿ê skin¹³ rêk¹ ku Mii, wskazuj¹c ptaszka. By³o

wszystko w tym jednym skinieniu. I ona je dobrze zrozumia³a. Przywtórzy³a skinieniu ruchem
g³owy. Ale w tej samej chwili pomyœla³a, ¿e trzeba bêdzie otworzyæ klatkê i wypuœciæ ptaka na
wolnoœæ – bo jak¿e bêdzie znosiæ jego œpiew, gdy zostanie tutaj sama? Niech leci w s³oneczne
kraje, tam, gdzie bêdzie jej kochanek! Krz¹ta³a siê pilnie, sk³adaj¹c rzeczy pani Odrow¹¿owej
w mocn¹, skórzan¹ walizê. Zajêta by³a jakimœ urwanym uchem tej walizy, drobiazgami, bielizn¹,
zapasami, przygotowanymi przez Szczepana na drogê. Wszystko sta³o siê nagle. Za chwilê móg³
siê daæ s³yszeæ têtent najœcia wojsk albo turkot zaje¿d¿aj¹cej karety, która niezw³ocznie zabierze…
Zabierze na wieki. Pozory by³y, ¿e tylko na pewien czas… Lecz ona przecie wie dobrze, i¿
to na wieki. On sam zapomni w dalekich krajach. Ksi¹¿ê pan… Tylko jeszcze Bóg móg³by
wszystko wywróciæ, z³amaæ straszn¹ wolê, potargaæ zamys³y. On tylko jeden móg³by zes³aæ
pomoc niewiadom¹, wszechmocne zdarzenie swoje – czyj¹œ œmieræ…

Wyjazd mia³ siê odbyæ w nocy, ¿eby jak najwiêksz¹ czêœæ drogi – pierwszy etap do maj¹tku

przyjació³ ksiê¿nej, le¿¹cego nad granic¹ – odbyæ lasami i nie za dnia. Noc powiêksza³a straszliwy
niepokój serca. To zacicha³o na jakiejœ b³ahostce pociechy, na z³udce nik³ego olœnienia pozorem
spokoju. Wielki ciê¿ar na w³osku… Jakaœ nadzieja bezmyœlnego – co mi tam! – rozszerzy³a siê
a¿ do granicy cynizmu. Ju¿ – ju¿ by³o sercu lepiej. I oto niepostrze¿enie wszystko wali³o siê
w straszliw¹, œmierteln¹ ciemnicê. W³osy wstawa³y na g³owie, dym dzikiego opêtania k³êbami

Stefan ¯eromski, Wierna rzeka

61

background image

bucha³ w uczucia i w jêzykach ognia pali³ siê oszala³y rozum. Có¿ to siê dzieje! Za chwilê bêdzie
pustka w tym miejscu! Ten przera¿aj¹cy dom… Dominik przejdzie opuszczonymi pokojami, stanie
nad pustym ³o¿em rozkoszy, przechyli g³owê tam-nazad, ws³ucha siê w œpiew ¿ó³tego ptaszka
– i zachichoce niedos³yszalnym œmiechem. Jak¿e tu oddychaæ? Jak ¿yæ? Co pocz¹æ! Podnosi³a
oczy na tego m³odego cz³owieka, który jej ¿ycie zabra³ i sam sta³ siê jej ¿yciem. Wyznawa³a mu
oczami ca³¹, bezdenn¹ prawdê. Nie powiedz¹ mu usta – nie! – nie powiedz¹. Lecz oczy nie maj¹
nad dusz¹ w³adzy. Zap³aka³ – on, szlachetny i silny, co siê nie lêka³ œmierci i nieraz prosi³ o ni¹
– co teraz znowu szed³ ku niej œmia³o, pewny, ¿e ku niej idzie… Zawrza³o serce od uwielbienia.
Kupi³y je na nowo te mêskie ³zy. Nie zdradzi siê przed tob¹ i nie zdradzi ciebie serce kochanki,
polski rycerzu! Bêdzie milcza³o, cokolwiek siê stanie, a¿ do ostatniego momentu! Stoj¹c z dala,
przyciska³a do oczu i ust jego w³osy, usta i rêce – oddawa³a mu oczyma swe cia³o, sw¹ nagoœæ
i dumê, honor swój i ¿ycie, a¿ do ostatniego momentu!

Józef Odrow¹¿, ubrany ju¿ w podró¿ny kostium wykwintnego pana, nie mog¹c jeszcze

po chorobie chodziæ, s³ania³ siê z ³ó¿ka na sofkê, z sofki na fotel. Jak¿e by³ inny! Ubranie
przywiezione specjalnie z miasta zmieni³o go zupe³nie. Ten¿e to jest, którego z krwawych
ran obmy³a? Jak niewidziany i nies³ychany, ¿a³osny ptak zjawi³ siê przed oczyma. Ciemna
szrama, przeoruj¹ca pod okiem policzek, nadawa³a mu wyraz wznios³y, pó³ boski. W³osy
ostrzy¿one przy samej skórze czyni³y jeszcze m³odszym tego rekruta. Oczy mu gorej¹. Usta
zaciête. Uœmiech…

Przesiad³ siê na fotel – zaton¹³ w nim. Rêce oparte na porêczach, g³owa w ty³ odwalona… Nie

podnosz¹c tej ciê¿kiej g³owy, wpatrzony z odleg³oœci w matkê i pannê Salomeê, zanuci³ cicho,
z niez³omnym entuzjazmem:

„Precz z tytu³ami – ksi¹¿ê i pan –
Zetrzyjmy œlad haniebnych lat!…”
Pani Odrow¹¿owa przypatrywa³a mu siê tak¿e z dobrotliwym i ³agodnym uœmiechem. Przez

chwilê. Wnet poczê³a zabiegaæ w dwójnasób oko³o swych i jego rzeczy, nie opuszczaj¹c ju¿
ani na moment tego pokoju, gdzie by³ jej syn i Salomea. Ci obydwoje byli teraz okryci szat¹
spokoju, uciszeni w sobie. Lecz w pewnej chwili pannie Brynickiej coœ siê przypomnia³o. Przez
zewnêtrzne zdrêtwienie jak przez skorupê przer¿n¹³ siê, przebi³ i wydar³ zdrój wewnêtrzny.
Poruszy³a siê niespokojnie. Coœ chcia³a wykonaæ, coœ zdzia³aæ, coœ powiedzieæ… Dusi³a siê.
Jê³a siê przeci¹gaæ z bolesnym poziewaniem. Ach, nareszcie! Prawda – prawda! Wyszuka³a
w staniku sukni zaszyt¹ kulê. Rozerwa³a paznokciami zaszycie, wy³uska³a zeñ o³owian¹ kulê,
która by³a wypad³a z Józefowej rany. Nieznacznie, krótko uca³owa³a tê bry³ê moskiewskiego
o³owiu. Poda³a j¹ na d³oni pani Odrow¹¿owej. J¹kaj¹c siê, nie mog¹c znaleŸæ dok³adnych s³ów,
przez szczêkaj¹ce zêby grzecznie i spokojnie wykrztusi³a:

– Ta kula… To ode mnie… Ode mnie… Na pami¹tkê!…
Pani Odrow¹¿owa wziê³a kulê i wa¿y³a j¹ na piêknej, bia³ej, delikatnej d³oni. G³êbokie

zadumanie pory³o jej m¹dre czo³o. Patrzy³a ponurymi od mêczarni oczyma w twarz Salomei.
Och, jak¿e dla niej by³ bolesny mœciwy czyn tej dziewczyny! M³ody ksi¹¿ê tym darowaniem kuli
zaniepokoi³ siê bardzo. Coœ go tknê³o! Coœ przed nim zab³ys³o! Opar³ chude rêce na porêczach
krzes³a, ¿eby wstaæ. Patrza³ oczami inkwizytora w twarz matki. Matka pokiwa³a bezw³adn¹
g³ow¹. By³a jak gdyby przestrzelona t¹ kul¹. Rêce jej dr¿a³y. Józef chcia³ porwaæ siê z miejsca
i pytaæ, gdy wtem rozleg³ siê turkot… Wszyscy wybiegli na ganek. Sta³a przed nim podró¿na
kareta bez latarñ. Oczom Salomei kszta³t jej i zarys czterech koni ukaza³ siê, jak gdyby widzenie
rydwanu œmierci.

Z jêkiem wewnêtrznym wspar³a siê o œcianê. Cz³owiek przebrany za stangreta wymówi³

has³o. Z poœpiechem, co tchu, krótko popasaj¹c konie, wynoszono i przywi¹zywano walizê. Po
krótkim ze wszystkimi po¿egnaniu ksiê¿na i jej syn wsiedli do œrodka. Pojazd oddali³ siê sprzed
ganku wolno, cicho, noga za nog¹, ¿eby nie wywo³ywaæ turkotu ani têtentu. Wsi¹k³ w ciemnoœæ
nocy. Znik³.

Pani Rudecka, znu¿ona i jak zawsze smutna, oddali³a siê z ganku co prêdzej – rada, ¿e

nareszcie wywieziony zosta³ niebezpieczny goœæ. Szczepan, który pomaga³ walizê ³adowaæ,
odszed³ równie¿. Panna Salomea zosta³a na ³awce sama. Patrzy³a w tê stronê ciemnoœci, która
poch³onê³a karetê. Kolana jej by³y œciœniête. Rêce na nich z³o¿one. W sercu spokój.

Stefan ¯eromski, Wierna rzeka

62

background image

Wskutek nieprzewidzianego w sferze uczuæ zawrotu, poczê³a z niejak¹ przyjemnoœci¹

myœleæ o pieni¹dzach, ofiarowanych jej przez ksiê¿nê Odrow¹¿ow¹. Myœl o tym by³a jakby
uciskiem na serce, zduszeniem wszelkich wzruszeñ. Chwila, o której sama myœl przera¿eniem
œciska³a duszê, chwila odjazdu, przesz³a, minê³a bez ¿adnego prawie uczucia. Salomea dotyka³a
lêkliwie myœlami wszystkiego: pustki pokoju, klatki kanarka, trwogi wobec Dominika – i ze
zdumieniem spostrzega³a, ¿e wszystko sta³o siê niebolesne, a wszelkie czucie stêpia³o. Ohydn¹
ulgê przynosi³a myœl, ¿e tyle jest pieniêdzy… Gdyby ¿y³ ojciec, jak¿eby siê, zapewne, ucieszy³!
Bo przecie uczciwie zdobyte, za rzeteln¹ us³ugê… Nie by³by ju¿ tym ubogim rz¹dc¹ w jednym
zawsze kubraku i d³ugich butach, co nie dosypia i nie dojada, t³ucze siê œwi¹tek i pi¹tek od
folwarku do folwarku na siodle, wiecznie w swarach, twardych k³opotach, zawsze w skwar
albo niepogodê na powietrzu, wœród udrêki i bacznoœci o cudze zyski… Któ¿ to wie, czy za
tyle pieniêdzy nie mo¿na by by³o wzi¹æ dzier¿awy w innej stronie – niewielkiego folwarku,
gdzie na w³asnym spokojne zakwit³oby gospodarstwo; mia³oby siê inwentarz, sprzê¿aj, parê
lepszych koni do wyjazdu, bryczkê resorow¹ do koœcio³a, ubranie godowe. Ch³opi mówiliby,
jak siê patrzy – „wielmo¿ny panie”… Myœl b³¹ka³a siê po tym jakowymœ nieznanym miejscu.
Lecz ¿e musia³a wróciæ z kraju bezcelowych œnieñ do grubej rzeczywistoœci, wiêc siê powlok³a
na daleki grób. Och – pójœæ tam na klêczkach, wyszukaæ mogi³ê, przypaœæ do niej piersi¹, obj¹æ
rêkoma! Powiedzieæ tej garstce piasku, co siê sta³o, wyznaæ jej swój grzech pod³y, okropny,
haniebny! Wyt³umaczyæ upadek swój i ods³oniæ winê! Trzeba wznieœæ za te z³ote pieni¹dze
¿elazny krzy¿ na grobie… Po³o¿yæ napis…

Zaduma³a siê nad tym, jak te¿ trafiæ do tego miejsca. Przypomnia³a sobie o liœcie ostatnim,

pisanym o³owian¹ kul¹. Wysun¹³ siê szczegó³, ¿e jest tam nazwisko wieœniaka, u którego ojciec
le¿a³ przed œmierci¹. Dostawszy z kieszeni ów list, trzyma³a go w rêku. Ciemnoœæ nocy nie
pozwala³a czytaæ ostatnich ojca wyrazów. Rêce opad³y.

Lecz oto bo¿a d³oñ poczê³a z ziemi usuwaæ grub¹ nocn¹ zas³onê. Wy³oni³y siê z oæmy zarysy

olch nad wod¹, pochy³ych w ró¿ne strony koron na wynios³ych pniach – kszta³tów dziwnych,
niespodzianych, jak formy uczuwania w cierpieniu. Te postaci, zarysowuj¹ce siê na niebie,
przytuli³y pomiêdzy sob¹ wzrok. Na chwilê – bo wnet wydar³ siê spomiêdzy nich… Daleko,
szary brzask oddzieli³ ziemiê od nieba. Miêkkie mg³y œniad¹ smug¹ zamajaczy³y nad rozdo³em
rzecznym. Ptaki ozwa³y siê w tej mgle tak harmonijnie, jakby to jej obraz ukazuj¹cy siê z mroku
tymi g³osami da³ znaæ o sobie, wyrazi³ barwê i postaæ swoj¹. £agodny, zwilg³y w nizinach wiatr
ruszy³ senne ga³êzie. Blisko, na rabatach ogrodu zajaœnia³y bia³e kolory. Ta barwa utopi³a
w sercu ¿¹d³o wspomnienia – i sama sta³a w oczach jak uwidoczniony, nagi ból. Lecz mê¿ne
oczy pokona³y j¹. Musia³a wessaæ w siebie zemstê i staæ siê tylko sob¹. Przesz³o…

Ciê¿ka sennoœæ ogarnia³a cia³o i duszê. Teraz nareszcie mo¿na bêdzie wyspaæ siê po tylu

niewczasach we w³asnym ³ó¿ku, które przez tak d³ug¹ porê obcy zajmowa³ cz³owiek. – Nie
bêdzie ju¿ serce dr¿a³o od stukniêcia w szybê. – Niech¿e przychodz¹ i patrz¹, niech szukaj¹
i wêsz¹! – Nie bêdzie ju¿ trudów szalonych, bieganiny bez koñca i niezmiernej, bezsennej troski.
– Nie ma ju¿ kogo pilnowaæ. – Bêdzie spokój, cisza, porz¹dek. – Spaæ – Salomea wsta³a z miejsca,
¿eby wykonaæ zamiar i iœæ do siebie. Lecz zamiast tego po krótkim wahaniu ruszy³a przejœæ siê
ponad rzek¹. Rachowa³a na to, ¿e zanim zd¹¿y zejœæ ku wodzie, rozwidni siê i bêdzie mo¿na
w liœcie ojca przeczytaæ nazwê wsi i miano wieœniaka, w którego chacie umar³. Sz³a wolno
drog¹ w dó³, po miêkkim piasku, który nocne rosy znacznie zwil¿y³y, okrywaj¹c go z wierzchu
ciemnym osadem. PóŸniej wtargnê³a na mokr¹ trawê i sama nie wiedz¹c czemu, sz³a ku rzece.
Przez chwilê zatrzyma³a siê i poby³a w altanie, obroœniêtej pachn¹cym winem. Myœli jej by³y
ciche i umiarkowane, zabiegaj¹ce oko³o sprawy, co sobie teraz za pieni¹dze kupiæ, jakie sprawiæ
rzeczy. Wbija³a siê w dumê, ¿e ju¿ nie bêdzie popychad³em na ³asce u dalekich krewnych –
sierot¹, do której buziaka zabiera siê ka¿dy przyjezdny jegomoœæ. Pokrêc¹ siê i nakonkuruj¹
teraz, zanim z którym mówiæ zechce…

Wolno a niepostrze¿enie wzmaga³ siê brzask. Rozbrzmiewa³ g³oœniej œpiew ptaszêcy. Widaæ

ju¿ by³o daleko kwieciste, niekoszone ³¹ki, matem rosy spojone. Krople jej wisia³y na p³atkach
i szypu³kach, szare jak kulki ¿ywego srebra. Odleg³y las sta³ siê siny. Na wielobarwnym
niebie czerwonego przybywa³o blasku. Salomea wysz³a z altany i uda³a siê ku rzece, która
wezbra³a po brzegi od œwiêtojañskiej powodzi. Wody by³y mêtne, gliniastego koloru, krêtymi
wirami pêdz¹ce. Zamula³y czerwone i ¿ó³te kwiaty, w pa³¹k giê³y nawis³e badyle, garnê³y

Stefan ¯eromski, Wierna rzeka

63

background image

pr¹dem p³awiny olszowych zaroœli, wikle i wierzby. Mokry czad bi³ stamt¹d i zapach wzmo¿ony
niezliczonego ziela. W g³êbokiej rannej ciszy Salomea us³ysza³a nagle pog³os. Krótkie dudnienie,
jak gdyby daleki ³oskot bêbna. Nas³uchiwa³a. Kiwnê³a g³ow¹. To powóz, uwo¿¹cy ksiê¿nê pani¹
i jej syna, przeje¿d¿a³ daleki most na tej¿e rzece, w ³¹kach, pod lasem. To tupot czterech koni
w lejc zaprzê¿onych i stuk kó³ karety o okr¹glaki mostu. Zaduma³a siê nad tym dŸwiêkiem.

I oto nagle dusza w niej rozdar³a siê jak postaw sukna, który by rêce biesa we dwie strony

targnê³y. Rozpacz nieopisana, uczucie œlepe i g³uche, dzikie jak ¿¹dza w tygrysie, kiedy siê
rzuca na ofiarê, wypad³o z niewiadomej kryjówki ducha. Bezmyœlne z szaleñstwa cia³o pobieg³o
dok¹dœ brzegiem rzeki, zawrotami jej krêtymi, to w praw¹, to w lew¹ stronê. W pewnej chwili,
w jakimœ miejscu Salomea zatrzyma³a siê. Patrzy³a na burzliw¹, zm¹con¹, rudymi baniami
wiruj¹c¹ wodê. Rozmyœla³a – rozmyœla³a…

Coœ w niej wznios³o siê, wywa¿y³o z jestestwa i dŸwignê³o ¿elazne. Rozeœmia³a siê g³oœno.

Wydosta³a z kieszeni sakiewkê ksiê¿nej, nabit¹ z³otymi pieniêdzmi – odsypa³a ich czêœæ na d³oñ
i z wysoka, z zamachem cisnê³a w pêdz¹c¹ wodê. Woda plusnê³a – na znak.

Salomea wysypa³a z sakiewki drug¹ i ostatni¹ czêœæ – i wsia³a z³oto w pêdz¹c¹ wodê.
Woda plusnê³a – na znak. Ona jedna zrozumia³a mêczarniê serca. Ona jedna przywtórzy³a mu

dŸwiêkiem zrozumia³ym. Za³atwiwszy siê z tymi pieniêdzmi, Salomea odesz³a z tego miejsca.
Brodzi³a po wysokich trawach, mokrych od rosy. Przypatrywa³a siê kwiatom wybuja³ym, które
zdawa³y siê jakoœ litowaæ, a nic poradziæ nie mog³y. Chcia³a wyjœæ na miejsce suche, gdy¿
trzewiki mia³a przemoczone. Znalaz³a siê na piaszczystej drodze, która prowadzi³a ze dworu do
najbli¿szego mostu. Ju¿ wstawa³ dzieñ i pozwala³ widzieæ w mokrym piasku wyciœniête g³êbokie
œlady kó³ karety i kopyt koni. Zobaczywszy zaœ te œwie¿e œlady, bia³e na piasku ciemnym od
rosy, Salomea zatknê³a siê od ponownego zdumienia. Coœ w niej rwa³o siê i rozdziera³o…

Sz³a z wolna ku domowi. Lecz na jakowymœ drobnym kamyku potknê³y siê jej stopy. I tak

tam pad³a twarz¹ w ów mokry piach.

Stary Szczepan wsta³ jako co dnia o œwicie i szed³ po wodê z wiadrami do stoku, co tam

pod grusz¹ bi³ od wieków. Mrucza³ do siebie stary kucharz i poskrzypywa³ wiadrami jako co
dnia. Skrêci³ z drogi na œcie¿kê, prowadz¹c¹ do Ÿróde³ka, gdzie by³o bli¿ej. Aliœci – zda mu siê
rzuciæ okiem na drogê – le¿y cosik czarnego. Tknê³o go wnet z³e czucie, ¿e toto bêdzie jakaœ
bieda od polskiej strony. Ju¿ siê by³ nawet cofn¹³, ¿eby ta przecie kto insy spotka³… Ale z samej
ciekawoœci podszed³ ostro¿nie. Gdy siê zaœ dobrze zbli¿y³, cisn¹³ wiadra na ziemiê – i do niej
co duchu w gnatach. Podj¹³ ostro¿nie z ziemi grubymi rêkami bezsilne cia³o – zachyli³ zwis³¹
g³owinê sobie na ramiê i niós³ do domu z wolna, pojêkuj¹c:

– Có¿ ci te¿ to, chudzi¹teczko – có¿ ci to? Oj, wiedzia³ stary, oj, wiedzia³… Dogodzi³y ci, widaæ

– trafi³y ciê, oj, celnie – da postrzeli³y celnie!…

Pary¿, 1912.

Stefan ¯eromski, Wierna rzeka

64


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Stefan Zeromski Wierna rzeka
STEFAN ŻEROMSKI WIERNA RZEKA (1910)
Stefan Żeromski Wierna rzeka
Stefan Żeromski Wierna rzeka streszczenie i opracowanie
Stefan Żeromski Wierna rzeka [streszczenie i opracowanie]
Stefan Żeromski Wierna rzeka
Stefan Żeromski Wierna rzeka streszczenie i opracowanie 2
Stefan Zeromski Wierna rzeka
Stefan Żeromski Wierna rzeka streszczenie
Stefan Żeromski Wierna rzeka
Stefan Żeromski Wierna rzeka streszczenie i opracowanie
37 Stefan Żeromski Wierna rzeka
17 Stefan Żeromski Wierna rzeka Klechda domowa, oprac Z J Adamczyk
Stefan Żeromski Wierna rzeka (1912)
Żeromski S , WIERNA RZEKA
Żeromski Wierna Rzeka
20d. Zeromski - Wierna rzeka, LEKTURY, Młoda Polska
Żeromski S , Wierna rzeka (streszczenie i opracowanie)

więcej podobnych podstron