Ken McClure Zmowa

background image




Ken McClure

Zmowa


Przekład: Tomasz Wilusz












1


Channing House, Kent Listopad 1990

Księżyc wyłonił się zza chmur, oświetlając czarnego rovera, który wjeżdżał w bramę Channing House.

Zachrzęścił żwir i samochód się zatrzymał. Kierowca wysiadł i pospiesznie otworzył tylne drzwi. Z
zatroskaną miną patrzył na pasażera, który opatulony w gruby płaszcz, nieporadnie wygramolił się z wozu,
ś

ciskając w ręku ciężką teczkę. Mężczyzna wyprostował się i kazał szoferowi zaczekać, po czym ruszył

chwiejnym krokiem ku schodom i frontowym drzwiom. Po sześćdziesięciokilometrowej podróży z Londynu
nogi miał lekko zdrętwiałe.

Drzwi otworzył służący. Poprosił mężczyznę o okazanie dowodu tożsamości, choć najwyraźniej rozpoznał

go od razu, bo zwracał się do niego „sir James”.

-

Już, już - wymamrotał przybysz i zaczął grzebać w wewnętrznej kieszeni. - Nie przesadzajmy z

formalnościami, co?

-

Ja tylko wykonuję polecenia pułkownika Warnera - wyjaśnił służący. Zamknął drzwi, wziął płaszcz od

gościa i zaprowadził go na górę. Otworzył podwójne drzwi i oznajmił: - Sir James Gardiner.

-

Wejdź, James - powiedział mężczyzna o przystrzyżonych wąsach i postawie oficera. - Dziękuję, że

przyjechałeś tak szybko.

-

Po twojej wiadomości nie miałem wyboru, Warner - odparł Gardiner.

W pokoju było jeszcze trzech mężczyzn. Gardiner skinął im głową i zajął miejsce przy stole.
- Niestety, nie było innego wyjścia - powiedział Warner.
-Napisałeś, że to ważne. I oby tak było. Miałem dziś jeść kolację z królową i ministrem obrony.
- Przykro mi, ale Crowe ma dla nas złe wieści - powiedział Warner. Zniżył głos i rzekł tonem

przedsiębiorcy pogrzebowego rozmawiającego z żałobnikami: - Zdarzył się wypadek, i to poważny.
Następstwa mogą być katastrofalne.

Gardiner spojrzał na Crowe’a.
- Domyślam się, że skoro Crowe ma z tym coś wspólnego, sprawa musi mieć związek z Porton Down. Nie

złapiemy dżumy, ospy ani niczego takiego?

- Nie, broń Boże - odparł Crowe. - Chodzi o szczepionkę, którą podajemy naszym żołnierzom przed

wyjazdem w rejon Zatoki Perskiej.

- A co to ma wspólnego z nami, do licha?
Crowe, chorobliwie chudy czterdziestoparolatek o zrytej bruzdami twarzy i żółtawej cerze

przypominającej stary pergamin, spojrzał przez przyciemnione okulary na stół, jakby zbierał myśli. Podniósł
wzrok.

-

Szczepienia, odbywające się w sześciu etapach, mają zapewnić ochronę przed wieloma chorobami,

background image

zarówno tymi, które są endemiczne w tamtych okolicach, jak i wywołanymi atakiem przy użyciu broni
biologicznej.

-

Nadal nie rozumiem, co my mamy z tym wspólnego.

-

Szczepionki zostały skażone - powiedział Crowe.

-

Skażone - powtórzył Gardiner, a nie doczekawszy się dalszych wyjaśnień, dodał: - Czym?

Crowe wyjaśnił.
Gardinerowi opadła szczęka. Przez pół minuty wyglądał jak zdechła ryba.
-

Chyba żartujesz - powiedział w końcu.

-

Chciałbym.

-

Ale jak to się stało, na litość boską?

-

Jeden z członków mojego zespołu, doktor George Sebring, popełnił prosty błąd, który miał przykre

następstwa. Jak doskonale wiecie, dla dobra prowadzonych przez nas prac istnienie zespołu Beta musi
zostać utrzymane w tajemnicy. Właściwy cel naszych badań jest znany tylko garstce osób, a ciekawskim
naukowcom przedstawiamy oficjalną wersję: że pracujemy nad nową szczepionką. Jak na ironię, właśnie z
tego powodu poproszono nas o dostarczenie kompleksów genowych do wykorzystania w produkcji
szczepionki dla wojska. Okazało się, że producentom skończyły się, zapasy cytokin, które pobudzają system
immunologiczny

i zwiększają skuteczność szczepionek. Spytali nas więc o alternatywne rozwiązania. Niestety, Sebring

przekazał im nie to, co trzeba.

-

Chyba nie żywego wirusa?

-

Nie, sir James, to nie takie proste.

-

Cholerny świat - mruknął Gardiner i pokręcił głową. - To nie do wiary.

-

Wszystkim nam jest ogromnie przykro - powiedział Crowe.

-

Na litość boską, przecież któryś z ludzi od szczepionek musiał sprawdzić, co dostał?

-

Niestety, środki bezpieczeństwa wprowadzone przez władze uderzyły także w nas - wyjaśnił Crowe. -

Cztery składniki szczepionki zostały utajnione na mocy ustawy o tajemnicach państwowych. Producentom
nie wolno było o nie pytać ani ich badać.

-

Nie możemy wycofać tego cholerstwa?

-

Niestety, jest już za późno. Szczepionka została użyta.

-

Dobry Boże - westchnął Gardiner. - Na ilu ludziach? - spytał z taką miną, jakby bał się odpowiedzi.

Crowe zajrzał do notatek.
- Szacujemy, że skażoną szczepionkę dostało około piętnastu procent stanu osobowego wojsk

sojuszniczych, wyłączając Francuzów, którzy
zrezygnowali ze szczepień.

- Cholerny świat! - krzyknął Gardiner. - To tysiące ludzi. Milczenie Crowe’a było aż nadto wymowne.
Gardiner wyjął dużą białą chusteczkę i otarł zroszone potem czoło.
- Co proponujecie, naukowcy od siedmiu boleści? - zapytał. Wszystkie oczy zwróciły się na Crowe’a,

który zachowywał kamienną twarz.

-

Po pierwsze, chcę zapewnić, że ja i mój zespół bardzo żałujemy tego, co się stało - powiedział. -

Zwłaszcza doktor Sebring nie może się z tym pogodzić.

-

Proszę odpowiedzieć na pytanie - rzucił Gardiner lodowato. Był wściekły, że Crowe znowu próbuje

zrzucić winę na kogoś innego. To on był szefem zespołu i odpowiadał za jego działania.

-

Z uwagi na charakter naszej pracy jest to sprawa bez precedensu - rzekł Crowe.

Gardiner zasępił się.
-

To znaczy, że tak naprawdę nie wiecie, jaki to wywrze skutek na naszych żołnierzach? - spytał.

-

Dokładnie nie, ale możemy...

-

Się domyślać? - wycedził Gardiner tak, jakby to było przekleństwo.

-

Cóż, przynajmniej na podstawie informacji, które mamy. - Crowe spróbował się uśmiechnąć, co nadało

jego twarzy jeszcze bardziej trupi wygląd.

Gardiner spojrzał na niego obojętnym wzrokiem, w którym kryła się pogarda.
-

Po kolei - powiedział cicho. - Czy to ich zabije?

-

Na pewno nie - odparł Crowe.

-

Obezwładni?

-

Prawdopodobnie nie, choć trudno to stwierdzić z uwagi na brak szczegółowych badań... - Crowe urwał i

zapadła niezręczna cisza.

Gardiner znów popatrzył na niego bez wyrazu, po czym odwrócił się, zamyślony. Wreszcie rozejrzał się po

zgromadzonych i spytał;.

- Czyli jeśli nie padną trupem ani nie zaczną krztusić się i rzygać, to co nam zostaje?

background image

Crowe wzruszył ramionami.
-

Jak mówiłem, trudno powiedzieć. Być może przez dłuższy czas będą występować pewne objawy...

-

Ale nie będzie jednego, charakterystycznego, który wskazywałby na określony czynnik chorobotwórczy?

-

Nie sądzę. Zadaniem zespołu było...

-

Dziękuję, wszyscy wiemy, jakie mieliście zadanie - przerwał mu Gardiner. - A teraz powiedzmy sobie

jasno: twierdzisz, że trudno będzie znaleźć jeden zewnętrzny czynnik odpowiedzialny za wszelkie choroby?

-

Można tak to ująć - potwierdził Crowe. - Rzecz jasna, to też było częścią... zadania... co naturalnie już

wiecie.

-

Dzięki Bogu chociaż za to - westchnął Gardiner. - Przynajmniej mamy jakieś pole manewru. Kto z

Porton o tym wie?

-

Nikt - odparł Crowe. - Kazałem członkom zespołu milczeć, aż wszystko załatwię. \

- To dobrze. Przynajmniej mamy szansę ograniczyć skalę incydentu. Wszystkie spojrzenia zwróciły się na

niego. Wyczytał z nich wyrzut.

-

Cóż, skoro nikt nie umrze i nie wystąpią objawy, które obciążyłyby zespół Beta albo nas, pojawia się

wyjście z sytuacji, zgodzicie się ze mną?

-

Zdaje się, że sugeruje pan, sir James, że najlepszym rozwiązaniem jest siedzieć cicho i nic nie robić -

powiedział milczący do tej pory Rupert Everley, deweloper milioner i niedoszły polityk, mający za sobą trzy
przegrane wybory do parlamentu. Ten przystojny, czterdziestoparoletni mężczyzna o chłopięcej urodzie i
zaczesanych do tyłu jasnych włosach sprawiał wrażenie, jakby bardziej dbał o swój wygląd niż o to, co
mówi.

Pozostali uczestnicy spotkania nie uważali go za tytana intelektu i dobrze znali repertuar jego min; między

sobą mówili nawet, że ćwiczy je przed lustrem. W tej chwili jego twarz wyrażała szczere zatroskanie.

- A masz lepszy pomysł, Everley? - powiedział Gardiner. - Co, ogłosisz publicznie, że żołnierze dostali

skażoną szczepionkę? I że nie mamy pojęcia, jak na nich zadziała? A potem ujawnisz, czym została skażona
i skąd to się wzięło? Ciekawe, co media zrobiłyby z taką informacją.

Zapadła cisza. Everley naburmuszył się. Gardiner nie popuścił.
-

A pomyślałeś, jak nasi żołnierze zareagują na wiadomość, że w przeddzień wyjazdu na wojnę zostali

otruci? Chryste, człowieku, równie dobrze moglibyśmy wysłać depeszę z gratulacjami do Bagdadu i
odwołać całą imprezę.

-

Masz rację, James - powiedział Warner. - W takich chwilach trzeba zachować zimną krew.

-

Jeśli tak na to spojrzeć... - ustąpił Everley.

-

Inaczej się nie da - powiedział Gardiner. - Ten wypadek trzeba zachować w tajemnicy. - Spojrzał w oczy

wszystkim po kolei. - I zaraz ustalimy, jak to zrobić.


Baza lotnicza Dhahran, Arabia Saudyjska

20 stycznia 1991
Kurde, i jak tu walczyć ramię w ramię z kimś, kto tyle ryzykuje, mając tylko parę dwójek - powiedział

kapral Neil Anderson. Wyłożył karty na stół i zgarnął całą pulę. Miał trójkę. - To dowód braku zdrowego
rozsądku.

-

No, no, koleś, zawahałeś się, sam widziałem - odparował kapral Co-lin Childs. - Prawie cię załatwiłem,

słoneczko, a w ogóle to pamiętaj: kto nie ryzykuje, nie wygrywa.

-

Dobra, dobra - roześmiał się Anderson.

-

Nie pieprz, tylko rozdawaj.

Anderson potasował karty i zaczął rozdawać.
- Czuję moc - zażartował. - Fortuna jest ze mną. I właśnie ściągnęła majtki.
Childs już miał coś odpowiedzieć, kiedy zawyły syreny. Obaj zerwali się od stołu i pobiegli przez

pogrążoną w ciemnościach bazę na stanowiska bojowe.

- Scud! - krzyknął Anderson i wskazał na niebo.
-Gdzie te zasrane patrioty? - wściekał się Childs, usiłując jednocześnie biec i rozglądać się dookoła.
Jak na zawołanie, powietrze przeciął świst amerykańskiej rakiety przechwytującej typu Patriot odpalonej z

baterii ustawionej na obrzeżach bazy. Żołnierze wrzasnęli z radości.

- Bierz skurwysyna, mała! - ryknął Anderson.
-I wsadź go Saddamowi w dupę - dodał Childs.
Cała baza rozbrzmiała wiwatami, kiedy patriot trafił nadlatującego scuda, który zaczął spadać spiralnym

torem czterysta metrów za ogrodzeniem. Anderson i Childs przypadli do ziemi i zatkali uszy w oczekiwaniu
na huk eksplozji. Zapadła jednak niepokojąca cisza. Nagle rozległo się potępieńcze wycie naiadów -
wykrywaczy broni chemicznej i biologicznej - i rozpętał się chaos.

-

Nie wybuchła! To jakieś pieprzone bakcyle! - Anderson zerwał się na równe nogi. Pobiegli do magazynu

background image

po kombinezony ochronne.

-

Jezu, a jednak się odważyli - mruknął Anderson, wciskając się w kombinezon i podskakując na jednej

nodze.

-

Słodki Jezu - powtarzał Childs, zmagając się z nieporęcznymi zapięciami. Żołądek miał ściśnięty ze

strachu, adrenalina krążyła mu w żyłach. Setki razy przećwiczyli to, co mieli robić w takich sytuacjach, ale
teraz to działo się naprawdę i, na Boga, nie tak to sobie wyobrażali.

Przez dwadzieścia minut siedzieli cicho. Przeszła im ochota na brawurę i przechwałki, zresztą w maskach i

tak nie mogli mówić. Zastanawiali się, co jest grane. Nie mogli wiedzieć, co wisi w powietrzu, być może tuż
za szybką osłaniającą ich oczy. Gaz trujący? Wirus? Zarazki dżumy? A może wszystko naraz?

Anderson przypomniał sobie wykłady o rosyjskiej taktyce stosowania mieszanych ładunków broni

chemicznej i biologicznej, uniemożliwiającej podjęcie działań zapobiegawczych. Doskonale pamiętał, jak
instruktor mówił że Rosjanie kumplują się z Saddamem. Odruchowo potarł ramię, w które-wstrzyknięto mu
szczepionkę.

Zauważył, że Childs ma zamknięte oczy. Pierwszy raz widział, żeby jego kumpel się modlił, ale cóż, to był

dobry moment, by zacząć. Pomyślał o swojej żonie Jenny i o dwójce dzieci. Claire, młodsza córka, urodziła
się miesiąc przed terminem, na tydzień przed jego wyjazdem w rejon Zatoki. Musieli robić cesarskie cięcie.
Claire była taka mała, taka bezbronna... mniej więcej tak samo Anderson czuł się w tej chwili.

W upiorną ciszę wdarł się sygnał odwołujący alarm. Andersonowi i Childsowi zrobiło się słabo, kiedy

miejsce adrenaliny zajęła ulga. Powoli wstali i zaczęli zdejmować kombinezony.

-

Pewnie fałszywy alarm - powiedział Anderson.

-

Ale moja sraczka jest prawdziwa - odparł Childs. - Chryste, nie cierpię nie widzieć tego, z czym mam

walczyć.

Kiedy poszli zanieść kombinezony do szafek, zobaczyli, że ktoś biegnie w ich stronę. Facet w stroju

ochronnym krzyczał coś i wymachiwał rękami, ale osłona na twarz tłumiła głos. Dopiero gdy się zbliżył,
Anderson poznał Gusa Macleana, sierżanta i członka pięcioosobowego zespołu obsługującego wykrywacze
broni biologicznej i chemicznej.

- Wkładajcie to z powrotem! - krzyczał. - To nie koniec. Wszędzie tu pełno gazu. Jak znajdę kretyna, który

odwołał alarm, jaja mu urwę.

Anderson i Childs włożyli kombinezony. Po kilku minutach znów rozbrzmiały naiady. Przez następnych

osiem godzin obowiązywał czarny stan zagrożenia NBC; innymi słowy, baza była celem ataku chemicznego
i biologicznego.

Następnym razem zobaczyli Gusa Macleana dwa dni później. Siedział sam w kantynie i grzebał w

jedzeniu, które wyraźnie mu nie smakowało.

- No to co jest grane? - spytał Anderson, siadając przy nim. Maclean wzruszył ramionami, rozejrzał się i

odparł:

-

Oficjalnie nikt nie potwierdza, że baza została zaatakowana bronią chemiczną. - Położył nacisk na słowo

„potwierdza”.

-

Myślałem, że wy to potwierdziliście - powiedział Childs.

-

Potwierdzały to wszystkie zasrane wykrywacze, ale góra udaje, że nic się nie stało. Po cholerę nas tu

ś

ciągnęli, skoro i tak nam nie wierzą? Kto inny może to „potwierdzić”, jeśli nie my, na litość boską?

-

O w mordę - mruknął Childs. - Nie robisz sobie jaj?

-

Dziadek opowiadał mi, jak armia dawała dupy w jego czasach - powiedział Anderson. - Osły dowodziły

lwami i tak dalej. Jak widać, nic się nie zmieniło.

- Acoz odwołaniem alarmu? - spytał Childs.
- To już inna historia - odparł Maclean. - Nikt się do tego nie przyzna je. Setki naszych chłopaków

niepotrzebnie wystawiono na działanie gazów trujących i wszyscy zgrywają niewiniątka. Jakby nic
wielkiego się nie stało.

- Nie dość, że musimy bić się z Irakijczykami, to jeszcze nasi dają nam w dupę - podsumował Childs.

32. Szpital Polowy, Wadi al Batin 23 stycznia 1991

Naczelny chirurg James Morton patrzył na helikopter lądujący w kłębach kurzu. Boczne drzwi otworzyły

się i trzej sanitariusze podbiegli pochyleni do maszyny, by pomóc wyjąć rannego. Był to mechanik, któremu
prawie urwało prawą rękę; pracował przy gąsienicy transportera opancerzonego, kiedy jego nieuważny
pomocnik, siedzący za kierownicą nagle zapalił silnik i ruszył. Chłopak tracił tyle krwi, że nie było czasu
przewieźć go do normalnego szpitala. Wadi al Batin był najbliższą placówką z odpowiednim
wyposażeniem.

Morton patrzył na nieprzytomnego żołnierza i słuchał, jak jeden z sanitariuszy odczytuje wskazania

przyrządów, gdy pacjenta przenoszono z noszy na stół operacyjny. Miał nie więcej niż dwadzieścia lat. Całe

background image

ż

ycie powinno być przed nim.

-

Krew? - spytał Morton.

-

Już niosą - odparł jeden z pielęgniarzy.

-

Zobaczmy - Morton ostrożnie zdjął bandaże z ręki pacjenta. - Jak się nazywa?

-

Jackson, panie doktorze. Szeregowy Robert Jackson.

-

Cóż, szeregowy Jackson - powiedział Morton - obawiam się, że więcej sobie nie powojujesz. I mam

nadzieję, że jesteś mańkutem, bo prawa ręka na nic ci się już nie przyda. Przygotujcie się do amputacji. Co z
nim?

Pytanie było adresowane do anestezjologa, młodego porucznika służb medycznych, który stał za głową

pacjenta i podawał Mortonowi odczyty podłączanych właśnie monitorów.

-

Kiepsko. Jest bardzo słaby.

-

Nie mamy wyjścia - powiedział Morton.

-

Nie sądzi pan, że można by spróbować ustabilizować j ego stan i przewieźć chłopaka na oddział

intensywnej terapii z prawdziwego zdarzenia? - spytał porucznik.

Morton pokręcił głową.
-

Nie dam rady go ustabilizować, dopóki to diabelstwo tkwi mu w ramieniu. Poza tym lada chwila może

się wdać zakażenie. Amputacja to jego jedyna nadzieja, więc bierzmy się do rzeczy. Gdzie ta krew, do
cholery?

-

Już jest - odparł jeden z pielęgniarzy, kiedy pod szpitalem polowym zatrzymał się samochód.

Dwadzieścia minut później sanitariusze zawinęli odciętą rękę w gazę i wynieśli ją. Morton spytał o stan

pacjenta, wziął dwa płaty skóry,

które zostawił, by uformować zgrabny kikut, po czym zaczął je zszywać.
-

Nadal z nim kiepsko - powiedział anestezjolog.

-

Postaram się jak najszybciej skończyć.

Nagle zawyły syreny i ręka Mortona drgnęła. Zaklął, gdy igła zadrapała skórę pacjenta.
-

Tylko tego brakowało - mruknął anestezjolog. - Nalot.

-

To scudy - powiedział ktoś inny. - Słuchajcie. Wsłuchali się w odgłos nadlatującego pocisku.

-

Chyba przejdzie górą - powiedział jakiś optymista ułamek sekundy przed tym, gdy rozległo się donośne

łupnięcie. Wszyscy popatrzyli po sobie znad masek.

-

Chryste, nie było eksplozji, to musi być wybuch powietrzny - jęknął nawrócony optymista.

Morton nie przerywał szycia, a wszyscy wokół niego nerwowo przebierali nogami i zerkali po sobie z

niepokojem. Po chwili rozbrzmiały naiady i z głośników popłynął komunikat:

- NBC czarny. To nie ćwiczenia! - A potem słychać już było tylko raz po razie powtarzane słowa: - To nie

ć

wiczenia.

- No dobra, ludzie, wiecie, co robić - powiedział Morton, nie podnosząc oczu, wciąż skupiony na pracy. -

Wskakujcie w kombinezony.

Nikt nie zaprotestował, ale anestezjolog stwierdził:
-

Nie mogę go tak zostawić. Umrze.

-

A jeśli tego nie zrobisz, ty umrzesz.

-

Pójdę wtedy, kiedy pan. Morton uśmiechnął się pod maską.

-

Niech ci będzie.

Zabieg skończył się po siedmiu minutach, które wydawały się siedmioma godzinami.
- Idź założyć kombinezon - powiedział Morton, ściągając rękawiczki. - I przynieś respirator. Przypilnujesz

go, kiedy będę się przebierał. Na
razie niech śpi.

Anestezjologowi nie trzeba było tego powtarzać.
Trzy godziny później, mimo wysiłków Mortona i jego zespołu, mechanik Robert Jackson zmarł, nie

odzyskawszy przytomności. Po kolejnych dwóch godzinach Morton i anestezjolog poczuli się źle. Mieli
silne bóle głowy i żołądka i przez całą noc wymiotowali.

- Wiedzą już, co to było? - wystękał Morton w przerwie między atakami torsji. Pytanie skierował do

współpracownika, który właśnie ocierał mu twarz. Słońce wschodziło nad bazą.

W biurze komendanta powiedzieli tylko, że nieprzyjaciel użył niezidentyfikowanej broni chemicznej -

odparł młody lekarz.

-

A co mówią ludzie z monitoringu?

-

Ż

e to był sarin, ale to jeszcze niepotwierdzone.

-

Co o nim piszą w podręcznikach?

-

Jedyne informacje, jakie zdobyłem, pochodzą z badań przeprowadzonych przed laty na ochotnikach.

Wynika z nich, że ma pan objawy wystawienia na gaz o niskim stężeniu.

background image

-

Wolę nie wiedzieć, co się dzieje przy wysokim - jęknął Morton. - Wiadomo, jakie są długofalowe

następstwa?

-

W podręczniku o tym nie piszą. Radzą, żeby w ogóle tego nie wdychać.

-

Kto by pomyślał? - powiedział Morton. Znów chwyciły go skurcze żołądka. Kiedy ból zelżał, opadł na

poduszkę i zebrawszy siły, spytał: - Chyba robili jakieś dalsze badania na tych ochotnikach?

-

Na to wygląda. - No i?

-

Nie uwierzy pan, ale ich wyniki zostały utajnione.

-

Uwierzę - burknął Morton. - Wszystko tu to jeden wielki burdel. Następnego dnia Morton czuł się na tyle

dobrze, że mógł wziąć udział

w oficjalnej odprawie dotyczącej incydentu ze scudem. Zebranych powiadomiono, że nic nie wskazuje, by

doszło do ataku przy użyciu broni chemicznej. Chmura zaobserwowana przez licznych świadków po
zniszczeniu rakiety powstała w wyniku zapłonu paliwa. Personel nie powinien dawać posłuchu plotkom. Nie
ma najmniejszego powodu do niepokoju.

Morton spojrzał na anestezjologa i lekarza, który opiekował się nim w nocy. Zza ich pleców dobiegł

pomruk szkockiego mechanika:

- Taa, jasne.

2

Baza lotnicza Dhahran, Arabia Saudyjska
Luty 1991
Podpułkownik James Blamire przyszedł do studia telewizyjnego wcześniej, żeby mieć czas na rozmowę ze

swoim amerykańskim odpowiednikiem, tak jak się umawiali. Pułkownik marines Max Schumacher, nieco

niższy od tyczkowatego Blamire’a, ale szerszy w barach i ostrzyżony na jeża kontrastującego z

rzedniejącymi włosami Anglika, wstał i podał mu rękę.

- Może wyjdziemy? - zaproponował z uśmiechem. Wziął teczkę z krzesła.
Technicy robili dużo hałasu, przygotowując sprzęt do konferencji prasowej. Blamire rzucił okiem po

studiu, skrzywił się i skinął głową.

Skierowali się do bocznego wyjścia, przestępując nad kablami i omijając urządzenia do transmisji

satelitarnej; zapewnili kierownika planu - który w jednej ręce ściskał tabliczkę, a drugą pokazywał coś
specowi od oświetlenia - że wrócą przed rozpoczęciem konferencji.

-

Podobno pewni dziennikarze zamierzają zadać niewygodne pytania o broń biologiczną i chemiczną

Saddama - powiedział Blamire, gdy wyszli.

-

Słyszałem o tym i wcale mnie to nie cieszy. Co właściwie wiedzą?

-

Niestety nie mam pojęcia. Pytałem informatorów i nic. Miejmy nadzieję, że słyszeli tylko jakieś plotki,

choć trzeba przyznać, że krąży ich dużo.

Przez chwilę szli w milczeniu, które przerwał Schumacher.
-

Wywiad wojskowy zameldował o odnalezieniu śladów wąglika w King Khalid City - powiedział. -

Pomyślałem, że ta wiadomość cię zainteresuje.

-

Jedno z naszych laboratoriów polowych wykryło zarazki dżumy w Wadi al Batin - odparł Blamire.

-

Jezu.

-

Ale oficjalne stanowisko się nie zmienia - dodał Blamire.

-

Czyli siedzimy okrakiem na drucie kolczastym - zauważył Schumacher.

-

Powtarzamy te same bzdury jak papugi - mruknął Blamire i wyrecytował: - „Nie ma dowodów na celowe

użycie przez Saddama broni chemicznej i biologicznej”.

-

Kluczem jest słowo „celowe” - prychnął Schumacher. - Bronią Irakijczyków jest dżuma, a naszą

semantyka. Z drugiej strony, w niektórych ONZ-owskich kręgach pewnie uznano by to za postęp.

-

Komitet Połączonych Wywiadów sugeruje, że jeśli któryś z tajnych raportów mimo wszystko trafi do

mediów, mamy mówić, że to, co się stało, jest skutkiem zbombardowania laboratoriów Saddama.

Schumacher uśmiechnął się.
- Niefortunny, ale nieunikniony wyciek rozniesiony przez pustynny wiatr?
-

Otóż to. Te obiekty stanowiły poważne zagrożenie dla cywilizowanego świata i musiały zostać

zniszczone. Wszelkie straty uboczne spowodowane przez uwolnione mikroorganizmy są godne
pożałowania.

-

Myślisz, że media to łykną?

-

Chciałbym, żeby połknęli te bakcyle i dali mi spokój. Dość już mam podlizywania się świętoszkowatym

pismakom tylko po to, żeby ludzie mogli sobie pooglądać wojnę.

-

Rozumiem, co czujesz - przytaknął Schumacher.

-

Niepokoi mnie jedno - powiedział Blamire. - Nie wiem, dlaczego ciągle wmawiamy ludziom, że Saddam

background image

nie używa broni chemicznej i biologicznej, skoro to robi.

Schumacher spojrzał na niego z ukosa.
- Naprawdę nie wiesz? - Nie.
-

To my sprzedaliśmy Saddamowi tę broń, James. Wuj Sam dostarczył mu bakcyle niecałe sześć lat temu i

George Bush uważa, że Amerykanów ta wiadomość raczej średnio by ucieszyła, zwłaszcza gdyby nasi
chłopcy zaczęli ginąć od dżumy wymalowanej w nasze barwy narodowe.

-

Szamoczemy się we własnej sieci - westchnął Blamire. - Co właściwie mu daliście?

-

Z tego, co wiem, prawie wszystko, o co prosił. Wąglik, dżumę, jad kiełbasiany, brucelozę, do wyboru, do

koloru. Aha, i jeszcze sarin na dokładkę.

-

Chryste!

-

A wiesz, co jest najlepsze? Amerykańska Narodowa Kolekcja Kultur Bakterii dostarczała mu te

cholerstwa po cenie, jaką bierze od naszych krajowych laboratoriów. Niecałe sześćdziesiąt dolarów za
sztukę.

-

Dobry Boże.

-

Drań nawet nie zapłacił.

-

Więc teraz może wyprodukować tyle bakterii, ile zechce.

-

Tak - potwierdził Schumacher, - Na szczęście nie ma odpowiednich środków przenoszenia, bo

mielibyśmy jeszcze bardziej przechlapane. Równie dobrze mógłby zastąpić stare scudy taczkami, skutki
byłyby podobne.

-

Dobrze choć, że szczepionki okazały się skuteczne. Nie słyszałem o wybuchu żadnej epidemii.

-

Fakt.

-

Ale z gazem mogą być większe kłopoty. Moglibyśmy i to wyjaśnić skutkami zniszczenia laboratoriów,

gdyby nie świadkowie, którzy widzieli kilka scudów wybuchających w powietrzu.

-

Słyszałem o tym - powiedział Schumacher.

-

A w jednym przypadku odwołano alarm, zanim cholerstwo się rozproszyło. Można by pomyśleć, że ktoś

chciał wystawić żołnierzy na jego działanie.

-

Dobrze, że o tym wspomniałeś. - Schumacher przystanął i zapalił papierosa. - Niepokoją mnie tabletki

PB, które podaje się żołnierzom. Wiesz, co w nich jest?

-

Dla mnie to prochy jak każde inne. - Blamire wzruszył ramionami. - Nie znam się na tym. Zdaje się, że

mają przeciwdziałać skutkom użycia gazów bojowych?

-

Z pewnymi zastrzeżeniami - odparł Schumacher. - Po pierwsze, substancja, którą zawierają, bromek

pirydostygminy, jest sama w sobie trująca, zwłaszcza w dużych dawkach.

-

Właśnie dlatego żołnierzom każe się łykać je tylko bezpośrednio przed atakiem gazowym.

-

Zgadza się, ale nie bardzo wiem, jak można ustalić właściwy moment.

-

Fakt.

-

Trudno się dziwić, że chłopaki sięgają po te prochy, ile razy leci nad nimi samolot. A to może być

niebezpieczne. Nie wiadomo, jakie są długofalowe skutki przedawkowania PB.

-

Widzę, że znasz się na tym.

-

Wystarczająco - przyznał Schumacher. - Spędziłem trochę czasu w Fort Dietrich. A wiesz, co jest w tym

wszystkim najdziwniejsze? PB nie tylko nie chroni przed wszystkimi rodzajami gazów, ale w połączeniu z
jednym z nich powoduje nasilenie objawów. Zgadniesz, o który chodzi?

-

Sarin? - Tak.

-

Jedyny gaz, który Saddam ma na pewno?

-

Właśnie. PB jest skuteczny przeciwko somanowi i tabunowi, ale w połączeniu z sarinem tworzy zabójczą

mieszankę. Nawet przy małym stężeniu sarinu w powietrzu gość, który brał PB, może mieć kłopoty.

-

Mówiłeś o tym komuś?

-

Ż

artujesz? Fajnie jest być pułkownikiem. W mundurze szeregowca byłoby mi nie do twarzy. Nikt nie

może wiedzieć, że daliśmy Saddamowi sarin. Pamiętasz?

-

No tak, to było głupie pytanie - przyznał Blamire. - Więc nasi wodzowie są gotowi niepotrzebnie narazić

ż

ołnierzy tylko po to, żeby uniknąć kompromitacji?

-

Na to wychodzi.

Stanęli i popatrzyli na dżipy, które zatrzymały się trzysta metrów dalej, pod budynkiem studia. Wysiadło z

nich kilku wysokich rangą oficerów. Nawet z tej odległości w oczy rzucała się zwalista sylwetka generała
Normana Schwarzkopfa.

-

Mam nadzieję, że Norman szybko skończy tę zabawę i do końca miesiąca już nas tam nie będzie -

powiedział Schumacher.

-

Ja też - westchnął Blamire. - Wracajmy, zaraz zacznie się show.

Blamire i Schumacher zajęli miejsca na przeciwległych końcach długiego stołu ustawionego przed rzędami

background image

składanych krzeseł dla dziennikarzy. Obiektywy kamer i światła reflektorów skierowały się na generała
Schwarzkopfa, który stanął na środku podium za lasem mikrofonów z logo stacji telewizyjnych i radiowych.
Otaczali go amerykańscy i brytyjscy dowódcy, ale to do niego adresowane było pierwsze pytanie.

Schwarzkopf jak zawsze emanował pewnością siebie i poczuciem humoru, więc dziennikarze reagowali na

jego odpowiedzi śmiechem, a nawet od czasu do czasu brawami. Generał, twardy i nieprzebierający w
słowach, był ulubieńcem mediów; właśnie takich ludzi chcieli oglądać widzowie - i to po obu stronach
Atlantyku. Kiedy głos zabierali brytyjscy dowódcy, miało się wrażenie, że światła gasną, a do mikrofonu
przemawia robot.

Blamire już zaczynał myśleć, że niepotrzebnie bał się pytań o broń chemiczną i biologiczną, gdy wstała

drobna kobieta mówiąca z francuskim akcentem, która przedstawiła się jako dziennikarka francuskiej stacji
radiowej. Spytała, czy prawdziwa jest plotka, że laboratorium polowe wykryło w Dhahranie zarazki
wąglika.

Schwarzkopf zaczekał, aż ucichnie tumult, po czym powiedział:
-

O niczym takim nie słyszałem, młoda damo. A ty, Max? Max Schumacher pokręcił głową.

-

Nie, panie generale.

- A czy w Wadi al Batin wykryto zarazki dżumy? - ciągnęła dzienni karka.
Schumacher zerknął na Blamire’a, ten zaś odpowiedział:
-

Nie wiadomo nam o żadnym przypadku zamierzonego użycia jakichkolwiek mikroorganizmów

przeciwko siłom sojuszniczym.

-

A co z przypadkami użycia niezamierzonego? - spytała kobieta, kładąc nacisk na ostatnie słowo, co

wywołało salwę śmiechu pozostałych dziennikarzy. Jej akcent sprawił, że słowo to zabrzmiało wręcz
seksownie.

-Wbrew pozorom, nie jest to głupie pytanie - odparł Blamire i, wykorzystując znaną sztuczką PR-owców,

uśmiechnął się rozbrajająco, jakby chciał zdradzić słuchaczom jakąś tajemnicę. - Faktem jest, że naszym
lotnikom udało się zniszczyć kilka placówek badawczych, w których Saddam prowadził badania
mikrobiologiczne. - Zawiesił głos, żeby dzienni karze sami domyślili się dalszego ciągu. - Niestety, nie
można wykluczyć, że ze zniszczonych laboratoriów wydostała się pewna ilość niebezpiecznych zarazków i
choć rzecz jasna bardzo nam z tego powodu
przykro, pozostaje faktem, że nawet przy użyciu ładunków wybuchowych o dużej mocy nie da się zniszczyć
wszystkiego.

Blamire miał nadzieję, że jego odpowiedź zadowoli Francuzkę, ona jednak nie dała się zbyć. Wciąż stała

prosto, wyraźnie była pewna swego, jakby wiedziała, że jest na właściwym tropie. Włosy miała spięte w
koński ogon, a światła kamer odbijały się w jej okularach bez oprawek.

-

Więc co może być w powietrzu, którym oddychamy? - spytała.

-

Akurat to nie jest powodem do niepokoju - odparł Blamire. - Przypuszczamy, że wszelkie uwolnione

organizmy ulegająrozproszeniu w odległości trzech kilometrów od źródła. Jeśli zaś chodzi o ich
identyfikację, cóż, tego oczywiście nie jesteśmy w stanie zrobić.

-

Jest pan pewien, pułkowniku? - nie ustępowała dziennikarka.

Blamire pomyślał, że za chwilę ta kobieta oskarży ich o to, że doskonałe wiedzą, do jakich organizmów

Saddam miał dostęp i skąd je wziął. Na szczęście w tym momencie wstał jakiś mężczyzna i powiedział:

- Tom Coogan, NBC News; może i inni dziennikarze chcą o coś spytać?
Francuzka wreszcie dała za wygraną i usiadła. Coogan zapytał Schwarzkopfa, czy zamierza zająć Bagdad.
- Jestem żołnierzem. Wykonuję rozkazy. Idę, gdzie mi każą – odparł generał i powróciła miła atmosfera.
Po konferencji Blamire podszedł do Schumachera.
- Tak dłużej nie można - powiedział. - Ta Francuzka wie, co jest grane.
-

Może wkrótce problem sam się rozwiąże - odparł Schumacher. - Bombowce zniszczyły Saddamowi tyle

sprzętu, że jak tak dalej pójdzie, to w marcu Irakijczycy będą mieli już tylko katapulty. Może nawet nie
wytrzymają do marca, jeśli Schwarzkopf rozpocznie ofensywę lądową.

-

Wiele może się jeszcze zdarzyć - zauważył Blamire. - Mamy do czynienia z przypartym do muru

megalomanem. Saddam może zaatakować Izrael bronią chemiczną albo biologiczną.

Schumacher pokręcił głową.
- Izraelczycy rozumieją, że muszą trzymać się z dala od wojny. Wiedzą, że nasi arabscy sojusznicy nie

mogliby walczyć ramię w ramię z Izraelem przeciwko innemu krajowi arabskiemu. Gdybyjednak stało się
najgorsze, nic na to nie poradzimy. Izraelczycy obrócą Bagdad w kupkę radioaktywnego pyłu, nie oglądając
się na innych.

Blamire skrzywił się na tę myśl.
- Norman skopie Saddamowi tyłek - powiedział Schumacher. - Głowa do góry. Na Wielkanoc będziemy w

domu.

background image


Ministerstwo Obrony, Londyn Wrzesień 1991

B

BC

prosi, żebyśmy przysłali kogoś, kto odpowie na zarzuty, że wielu naszych żołnierzy rozchorowało się

po powrocie z Zatoki Perskiej. Co mam im powiedzieć?

-

Przeklęte BBC! Po czyjej oni są stronie? Wygrywamy wojnę, a ci marudzą, bo kilku chłopców złapało

grypę. Gdzie się podział patriotyzm?

-

Słyszałem, że Amerykanie mają podobne kłopoty, panie ministrze. - Nieszczęsny sekretarz już nieraz

słyszał podobne tyrady. - Nazwali to „syndromem wojny w Zatoce”.

-

Nonsens - odparował minister. - Stek bzdur i tyle. Na litość boską, co się z nami dzieje? W

podręcznikach historii nie ma ani słowa o syndromie bitwy pod Agincourt, zgadza się?

-

Tak, panie ministrze.

-

No właśnie. Ani o syndromie Crecy czy Waterloo. W tamtych czasach nasi żołnierze byli prawdziwymi

mężczyznami.

- Tak, panie ministrze. Czyli mam spławić BBC? Minister pokręcił głową.
-

Nie, lepiej nie - westchnął. - Poproś Jeffreya, żeby do nich zajrzał. Niech ich zapewni, że trzymamy rękę

na pulsie i konsultujemy się z najlepszymi specjalistami. Dobro naszych żołnierzy jest dla nas najważniejsze
i tak dalej. Jeffrey wie, co i jak.

-

Tak jest, panie ministrze.

Kiedy sekretarz wyszedł, minister wyjął z szuflady biurka teczkę. Na okładce widniał napis Ściśle tajne:

Syndrom wojny w Zatoce Perskiej.


Channing House, Kent, Anglia 18 września 1991

Nie ma to jak Anglia jesienią, co, Warner? Nasza Anglia. Kto chciałby być gdziekolwiek indziej? - Sir

James Gardiner patrzył przez wykuszowe okno na drzewa w ogrodzie. - Pora mgieł, dojrzałego urodzaju i
tak dalej. Smutne to, nie sądzisz? Minął kolejny rok naszego życia. Za to zwieńcza go piękne requiem.

Warner mruknął potakująco.
-

Gdyby tylko więcej ludzi to zauważało. Może wtedy nie siedzieliby z założonymi rękami, podczas gdy

kraj schodzi na psy.

-

Przy odrobinie szczęścia nasze zwycięstwo w Zatoce Perskiej podniesie ich morale - powiedział

Gardiner.

Ze stosu spalonych wczesnym popołudniem liści wciąż unosiły się smużki dymu. W powietrzu wisiał swąd

spalenizny.

- Chodźmy do pozostałych - powiedział Gardiner.
Jak zwykle na tego rodzaju spotkaniach, zajął miejsce u szczytu stołu.
- Uznałem, że powinniśmy się spotkać z uwagi na publikacje prasowe dotyczące przypadłości, którą

nazwano „syndromem wojny w Zatoce Perskiej” - powiedział. - Czy ma to coś wspólnego z tym, co w
ubiegłym roku zdarzyło się w Porton? A jeśli tak, jak poważnych kłopotów może
my oczekiwać?

Pytanie było skierowane do doktora Donalda Crowe’a, kierownika zespołu Beta z bazy w Porton Down.
-

Musimy zakładać, że zeszłoroczny wypadek nie jest tu bez winy - powiedział Crowe. - Trzeba jednak

uwzględnić wiele innych czynników, które, śmiem twierdzić, są dla nas korzystne.

-

Proszę jaśniej.

-

U weteranów wojny w Zatoce zaobserwowano różnorodne objawy. - Crowe zajrzał do notatek. -

Chroniczne przemęczenie, powracająca gorączka, pocenie nocne, ból głowy, wysypka, wzdęcia, biegunka i
tak dalej: lista praktycznie nie ma końca. Nie sposób przypisać wszystkich objawów jednej przypadłości.

-

Ale przyczyną ich wszystkich jest skażona szczepionka? - spytał Gardiner.

-

Skądże znowu - żachnął się Crowe. - Powinniśmy podziękować Saddamowi za nieudolne próby użycia

broni biologicznej i chemicznej. Niechcący zapewnił nam osłonę dymną. To miłe z jego strony.

-

Więc niektóre dolegliwości mogły zostać spowodowane użyciem tej broni, a nie naszego czynnika?

-To prawie pewne.
Gardiner lekko się odprężył, pozostali też.
-

Pomogli nam też amerykańscy przyjaciele, bo nie mówili zbyt otwarcie o stosowaniu PB jako antidotum

na atak gazowy 4 powiedział Cecil Mowbray, elegancki mężczyzna po pięćdziesiątce. Bystre, ale zimne
oczy i skłonność do słuchania raczej niż mówienia czyniły z niego naturalnego kandydata do pracy w
wywiadzie. Zatrudnił się w MI-5 przed dwudziestoma pięcioma laty, zaraz po ukończeniu filologii
klasycznej. - Sporo żołnierzy go przedawkowało, a niektórzy doświadczyli połączonych skutków działania
PB i sarinu.

-

Zasłona dymna gęstnieje - rzekł Warner.

background image

-

Szkoda tylko, że nie można ujawnić opinii publicznej faktu użycia przez Saddama broni chemicznej i

biologicznej - powiedział Crowe.

-

Opinia publiczna niejedno ma oblicze - odparł Warner. - W rejonie Zatoki krążyło wiele plotek. Pojawiło

się tyle spiskowych teorii, że nasi przyjaciele z mediów, którzy je uwielbiają, będą się uganiać za swoimi
ogonami, zamiast węszyć wokół własnych domów.

-

Za kilka lat wyjdzie na jaw, że to Amerykanie dostarczyli Saddamowi tę broń, ale wtedy wojna będzie

już tylko mglistym wspomnieniem, więc nikt się tym za bardzo nie zainteresuje - powiedział Mowbray.

-

Sugerujesz, że nie musimy się obawiać zainteresowania prasy syndromem wojny w Zatoce? - spytał

Gardiner.

-

Takie jest moje zdanie - odparł Mowbray.

-

Zgadzam się - rzekł Crowe.

-

Gratulacje byłyby niestosowne, Crowe, bo do takiej sytuacji w ogóle nie powinno było dojść, ale

wygląda na to, że sprawy mogły się ułożyć znacznie gorzej. Zakładam, że ta wpadka nie będzie miała
ż

adnych długofalowych następstw?

Zapadła cisza. Po dłuższej chwili Crowe, ostrożnie dobierając słowa, powiedział:
-

Taką mamy nadzieję, sir James. To była wczesna wersja czynnika, nad którym pracowaliśmy, więc nie

mieliśmy okazji dokładnie go przebadać, ale sądzę, że możemy zapomnieć o całej sprawie.

-

Wszystko dobre, co się dobrze kończy. Zakładam, że nikt z Porton nie zadawał niewygodnych pytań, a

wy, że tak powiem, posprzątaliście po sobie?

Crowe odkaszlnął, jakby zaskoczony pytaniem.
- Prace nad projektem zostały przerwane i wszystko zniszczyliśmy, tak jak pan kazał - zapewnił. - Nikt o

nic nie pytał.

-

A co z członkami pańskiego zespołu? - spytał Gardiner.

-

Doktorowi Sebringowi trudno było pogodzić się z tym, co się stało. Czuł się odpowiedzialny. I słusznie.

Gardiner na chwilę odwrócił wzrok, by ukryć niesmak. Crowe wciąż bezczelnie próbował zrzucić winę na

innych.

-

Potrzebował pomocy medycznej - ciągnął Crowe. - Poszedł na długi urlop zdrowotny, a po powrocie

stwierdził, że nie chce kontynuować badań i odszedł z instytutu. Tak chyba było najlepiej.

-

A co z innymi?

-

Odszedł jeszcze jeden pracownik; pozostałych dwóch przydzieliliśmy do pracy przy innych projektach.

-

Rozumiem, że wszyscy dobrze znają ustawę o tajemnicy państwowej?

Crowe już miał zapewnić, że jak najbardziej, kiedy wtrącił się Mow-bray.
-

Sądzę, że pod tym względem nie mamy się czego obawiać. Od rozpadu zespołu są pod obserwacją, na

razie wszystko wydaje się w najlepszym porządku. Sebring został wykładowcą na uniwersytecie w Leice-
ster. Michael D’Arcy pracuje w firmie farmaceutycznej tu, w hrabstwie Kent, a Lowry i Rawlings, rzecz
jasna, nadal są w Porton.

-

Prowadzą badania nad malarią - dodał Crowe.

-

To dobrze - powiedział Gardiner.

-

Oczywiście, jeśli liczba chorych weteranów wzrośnie, może to mieć poważne konsekwencje dla budżetu

państwa - rzekł Rupert Everley z zatroskaną miną. - To zaś może sprawić, że syndrom wojny w Zatoce
pozostanie w centrum zainteresowania.

-

Chodzi ci o żądania odszkodowań? - spytał Gardiner. - Miejmy nadzieję, że rząd zajmie twarde

stanowisko. Dasz pieniądze jednemu, to zaraz zlecą się całe chmary nierobów.

-

James, jesteś za surowy - powiedział Warner. - Po tym wszystkim, co działo się w Zatoce, niektórzy

rzeczywiście się rozchorowali,

-

Państwo troszczy się o naprawdę chorych - odparował Gardiner. - Nie ma potrzeby poszerzania listy

chorób, zwłaszcza o syndrom, który nie istnieje. Zaciągając się do wojska, podejmujesz ryzyko. Tak było,
jest i będzie.

-

Ale tylko kiedy latają kule, mój chłopcze, kiedy latają kule - powiedział Warner. - Co prawda - dodał,

gładząc wąsy kciukiem i palcem wskazującym - zwykle musieliśmy walczyć tylko z wrogiem...

-

Przecież dopiero co zapewniono nas, że to cholerstwo nie wywoła żadnych długofalowych następstw -

warknął Gardiner.

- Głęboko w to wierzę - powiedział Crowe, uświadamiając sobie z niepokojem, że to na jego zapewnienia

powoływał się Gardiner. - Ale nie możemy być tego w stu procentach pewni...


3

Downing Street, Londyn Luty 1997
Wojna w Zatoce skończyła się prawie sześć lat temu - stwierdził premier z wyraźną irytacją - dlaczego

background image

więc ciągle się mówi o syndromie wojny w Zatoce. Dlaczego jeszcze nie rozwiązano tej kwestii?

-

Z całym szacunkiem, panie premierze - odparł jeden z urzędników ministerstwa zdrowia - ale sprawa jest

bardziej złożona, niż się wydaje. Przez cały ten czas rząd oficjalnie zaprzeczał istnieniu syndromu, po
szeroko zakrojonych konsultacjach ze specjalistami od medycyny, a mimo to coraz więcej ludzi nie
przyjmuje tego do wiadomości i żąda odszkodowań.

-

„Więcej” to znaczy ile? - spytał premier.

-

Według najnowszych szacunków, około piętnastu procent powracających żołnierzy wojsk sojuszniczych

uskarża się na dolegliwości, które przypisują swojemu udziałowi w konflikcie - odparł urzędnik.

-

A ile to będzie w liczbach bezwzględnych?

-

Około ćwierci miliona, panie premierze.

-

Rozumiem, że mówimy o żołnierzach wszystkich armii sojuszniczych?

-

Tak jest, panie premierze.

-

Ilu zmarło?

-

Dziesięć, może nawet dwanaście tysięcy. Nastąpiła długa chwila ciszy.

-

Aż tylu? - spytał premier cicho.

-

Z całym szacunkiem, panie premierze - powiedział minister obrony - ale tak dużą liczbę należy przypisać

ogólnej histerii. Niektórzy żołnierze zwęszyli okazję na uzyskanie odszkodowania i chodzą do lekarzy po
przepustki do słodkiego, miłego życia.

-

A zmarli? Też symulują?

-

Jak sam pan raczył zauważyć, od zakończenia wojny minęło sześć lat. Przez tyle czasu wiele może się

zdarzyć, a ludzie umierają z najprzeróżniejszych powodów. Nie ulega wątpliwości, że duża liczba objawów

wykazanych w aktach medycznych wyklucza istnienie jednej przyczyny zachorowań.
-

Mimo to weterani są zdeterminowani jak nigdy - zauważył premier. - Czytałem pisma od ich

stowarzyszeń. Utworzyli dobrze zorganizowaną i przekonującą grupę nacisku.

-

Ale fakty pozostają faktami - nie ustępował minister obrony.

-

Chyba nie muszę wam przypominać, że za parę miesięcy wybory - powiedział premier. - Mówiąc wprost,

nie możemy pozwolić, by postrzegano nas jako dręczycieli chorych.

-

Może ministerstwo skarbu złagodzi stanowisko w kwestii odszkodowań? - zasugerował jeden z

doradców premiera.

Urzędnik z ministerstwa zdrowia potrząsnął głową.
-

Abstrahując od liczby osób, których mogłoby to dotyczyć, potrzebna byłaby jakaś metoda weryfikacji,

czy przyczyną określonych dolegliwości rzeczywiście był udział w wojnie. Nie trzeba jasnowidza, żeby
zauważyć, że byłby z tym duży kłopot, a co gorsza, ci, którym odmówiono by odszkodowania, poczuliby się
pokrzywdzeni, co zmusiłoby nas do powołania komisji apelacyjnych i tak dalej. Moim zdaniem byłby to
biurokratyczny koszmar.

-

Ma pan rację - przyznał minister obrony. - Moim zdaniem prasa nie będzie nas zbyt ostro atakować. Za

dużo jest tych wszystkich objawów. Nawet głupiec zauważy, że nie da się ich przypisać jednej chorobie.

-

Czyli sugerujesz, żebyśmy nic nie robili i przeczekali burzę, gdyby nadeszła? - spytał premier.

-

Nie sądzę, żeby nadeszła - odparł minister. - Opinia publiczna ma już dość tego tematu.

-

W pismach od weteranów coś mnie zdziwiło - powiedział premier. - Twierdzą że ich przypadłość jest

zakaźna. Że chorują ich żony i dzieci.

-

Absurd - rzekł minister obrony. - To tylko potwierdza moje słowa. Ile razy jakiś ciura budzi się z kacem,

zwala to na służbę w rejonie Zatoki Perskiej.

-

O jakich chorobach wspominali, panie premierze? - spytał doradca.

- Nie wyrażali się zbyt precyzyjnie - odparł premier. - Chodziło o chroniczne przemęczenie, zwiększoną

podatność na przeziębienie i grypę i tym podobne.

-

Dobry Boże - prychnął minister obrony. - Tylko tego nam brakowało, zakaźna grypa japiszońska!

-

Rzeczywiście brzmi to raczej niewiarygodnie - przyznał premier.

-

Brednie i tyle - skwitował minister obrony. - Jeśli jednak uważa pan, że stowarzyszenia weteranów mogą

nagłośnić tę sprawę w czasie kampanii

wyborczej, możemy podjąć środki zaradcze. Na przykład dać do gazet przeciek, że Saddam używał broni

chemicznej i biologicznej.

-

Kilka z nich już o tym wspominało - powiedział premier. - Zwłaszcza jedna z nadzwyczajną lubością

wskazywała, skąd Saddam tę broń wziął.

-

I, o ile sobie przypominam, nie wzbudziło to większego zainteresowania - rzekł minister obrony.

-

Dzięki Bogu - przytaknął premier.

-

Wczorajsze wiadomości - dodał doradca. - Dziś można w nie co najwyżej ryby zawinąć.

-

Mimo wszystko - powiedział minister obrony - dobrze by było poruszyć tę kwestię, bo zdaje się, że

background image

stowarzyszeniom weteranów głównie o to chodzi. W zeszłym tygodniu hrabina Mar spytała w Izbie
Lordów, czy ministerstwo obrony dysponuje dokumentami dowodzącymi użycia broni chemicznej podczas
wojny w Zatoce.

-

Co powiedział Howe?

-

Ż

e badania przeprowadzone przez ministerstwo wskazują, iż broni takiej nie użyto. Właśnie wtedy

przyszło mi do głowy, że gdybyśmy dali oficjalny przeciek, że Saddam jednak ją zastosował, prasa krajowa
połknie haczyk, co w kluczowym momencie odwróci uwagę opinii publicznej od rządu - powiedział
minister obrony.

-

Zważywszy, że Saddam od czasu zakończenia wojny stara się odbudować swój arsenał, nie jest to głupi

pomysł. Gdyby znów uznano go za zagrożenie, mogłoby to nam pomóc w czasie wyborów, biorąc pod
uwagę nasze sukcesy na Falklandach i w Zatoce.

-

To prawda, panie premierze - powiedział doradca. - Gdyby Saddam zaczął szaleć, wyborcy raczej nie

chcieliby być rządzeni przez lewicowych mięczaków.

-

Udzielających azylu i darmowych porad wszystkim, którzy się napatoczą - prychnął minister obrony.

-

No to doszliśmy do porozumienia - podsumował premier. - Nie zmieniamy stanowiska odnośnie

syndromu wojny w Zatoce i stosując chwyty PR, nie dopuszczamy, żeby ta kwestia wypłynęła podczas
kampanii wyborczej.

-

Może napomknąć, że to Saddam powinien zapłacić chorym żołnierzom, skoro użył broni biologicznej i

chemicznej? - zasugerował doradca.

-

Czemu nie - zgodził się premier.


Channing House, Kent Marzec 1997

Spójrzmy prawdzie w oczy, Warner, wkrótce spełnią się nasze najgorsze obawy - powiedział sir James

Gardiner do gospodarza, pułkownika Petera Warnera, kiedy po kolacji pili porto przy kominku.

- Może część wyborców zmieni zdanie w ostatniej chwili? – zastana wiał się Warner. - Fakt, nie jesteśmy

ś

więci, ale przynajmniej wiedzą,

czego się po nas spodziewać.

Gardiner pokręcił głową z kwaśnym uśmiechem.
-

Nie licz na to. No, chyba żeby nagle się okazało, że Blair i Brown są kochankami czy coś w tym stylu.

Tak, jak się sprawy mają, zanosi się na ich triumf.

-

Boże, ale mnie to wkurza - mruknął Warner. - Wszystko przez brudasów z workami pieniędzy i słabością

do dziwek, które nie potrafią trzymać gęby na kłódkę. Skompromitowali nam partię.

-

Nie chodzi tylko o partię - powiedział Gardiner. - Trzeba myśleć o kraju. Wkrótce ewolucja zacznie się

cofać. Zapamiętaj moje słowa. Dobór naturalny stanie się przeżytkiem. Słabi i kulawi odziedziczą ziemię.
Wszyscy będą zwycięzcami, bo nikomu nie będzie wolno przegrywać.

-

A co z nami? - spytał Warner. - Co zrobimy?

-

A co możemy zrobić? Zaczekamy, Warner. Będziemy mieli oczy i uszy otwarte i zaczekamy na

właściwy moment. Na razie naszym priorytetem jest dopilnowanie, żeby nieprzychylny nam rząd za bardzo
się nami nie interesował.

-~ Zawsze ostrożnie dobieraliśmy ludzi - powiedział Warner. - Nie sądzisz chyba, że coś nam grozi?
-

Niepokoi mnie to zamieszanie w Porton - odparł Gardiner.

-

Chodzi o tę szczepionkę? Myślałem, że Crowe wszystko załatwił. I to skutecznie.

-

O Crowe’a się nie martwię, jest jednym z nas. Chodzi raczej o ludzi, którzy pracowali przy projekcie, o

zespół. Byli przekonani, że pracują na zlecenie rządu, a w gruncie rzeczy tak nie było. Finansowanie zespołu
odbywało się na dość luźnych zasadach, bo politykom nie chciało się dociekać, co dzieje się w Porton.
Pieniądze pochodziły ze środków na „projekty specjalne”.

-

Rozumiem. - Warner napełnił kieliszek Gardinera z kryształowej karafki stojącej na stoliku przy krześle.

- Nowy minister obrony i nowi ludzie w Porton mogą zacząć zadawać niewygodne pytania.

-

Mowbray będzie trzymał rękę na pulsie, od czasu tej cholernej wpadki dyskretnie obserwuje członków

zespołu; gdyby któremuś nagle zachciało się spisać pamiętniki, musielibyśmy coś z tym zrobić. Na razie się
na to nie zanosi, ale trzeba uważać.

-

Przecież podpisali zobowiązanie do zachowania tajemnicy. Wiedzieli, że wszystko, co robili w Porton,

było ściśle tajne - powiedział Warner.

Gardiner uśmiechnął się pod nosem.
-

Zauważyłem, że ostatnimi czasy ustawa o tajemnicy państwowej nie robi już takiego wrażenia jak

kiedyś.

-

I za odpowiednią sumę...

-

To też znak czasów, do diabła. Ale co ważniejsze, gdyby ci ludzie dowiedzieli się, że ich prace nie miały

background image

oficjalnej aprobaty władz i że rząd Jej Wysokości nie został poinformowany o kłopotach ze szczepionką,
Bóg raczy wiedzieć, co by się stało. Pamiętaj, że Sebring, ten naukowiec, na którego Crowe uporczywie
zwalał winę, nie jest jednym z nas. Trzeba na niego uważać.

-

Co więc twoim zdaniem powinniśmy zrobić? - spytał Warner, patrząc na Gardinera znad kieliszka.

-

Porozmawiam z Mowbrayem. Powiem mu o naszych obawach. Poproszę, żeby zwrócił szczególną

uwagę na Sebringa, gdyby doszło do jakichś przetasowań w Porton albo Ministerstwo Obrony zaczęło
zadawać niewygodne pytania o specjalne budżety.

Warner skinął głową.
-

Myślisz, że całe to gadanie o syndromie wojny w Zatoce może być dla nas zagrożeniem? - Wstał z

krzesła i dorzucił do ognia. - Dziś rano znów mówili o tym w telewizji.

-

Nasi ludzie z Ministerstwa Obrony powiedzieli mi w zaufaniu, że rząd Jej Wysokości nie zmieni

stanowiska w tej sprawie. Mnie to wystarczy. Dla nich żaden syndrom nie istnieje.

-

A co z mięczakami, którzy po wyborach obejmą rządy? I ciągnącymi się za nimi hordami pracowników

opieki społecznej?

-

Mięczaki do rządu nie trafią - odparł Gardiner. - To robota dla polityków, a ci są o wiele bardziej

przewidywalni. Nie zaczną nagle rozdawać pieniędzy. Założę się, że utrzymają nałożone przez torysów
ograniczenia wydatków, żeby można było za wszystko winić odchodzącą administrację. A weteranów z
Zatoki Perskiej odeślą do Brytyjskiego Stowarzyszenia Medycznego, które utrzymuje, że syndrom wojny w
Zatoce nie istnieje.

-

Ale ci ludzie nie dają za wygraną, żądają coraz to nowych dochodzeń.

-Może i tak, myślę jednak, że jesteśmy w miarę bezpieczni. Na szczęście w tej cholernej wojnie

popełniono tyle błędów, że nie trzeba podrzucać mediom tematów zastępczych, bo i tak co i rusz coś
nowego wychodzi na jaw.

Warner oparł głowę na skórzanej poduszce i spojrzał w płomienie.
-

Pięć lat w cieniu, niezbyt zachęcająca perspektywa.

-

Na pięciu może się nie skończyć - powiedział Gardiner.

-

Myślisz?

-

Szkoda, że Blair nie jest torysem. Jest zupełnym przeciwieństwem Majora. Major oczywiście odejdzie

przed następnymi wyborami, ale nie mam bladego pojęcia, kto mógłby zostać jego następcą.

-

To trochę tak, jakby szukać dziewicy w burdelu - przytaknął Warner. - Więc co będziemy robić przez ten

czas? - spytał, kiedy zegar na kominku wybił jedenastą.

-

Czekać na właściwy moment. Znajdziemy jakieś haki na nową ekipę i wykorzystamy je, kiedy nadarzy

się okazja. Będzie tego dużo, nie obawiaj się. W końcu to politycy.


Pomnik Nieznanego Żołnierza, Londyn

Listopad 1997
Emerytowany sierżant Królewskiego Korpusu Medycznego Angus Maclean oparł się o stalową barierkę i

patrzył beznamiętnie na gwardzistów powoli maszerujących Whitehall przy wtórze posępnej muzyki
Albinoniego. Szynele żołnierzy miały taką samą barwę jak niebo. Wszystko było szare oprócz
krwistoczerwonych maków. Kolory smutku, pomyślał Maclean.

Możni tego świata mieli w imieniu narodu oddać hołd poległym na polu chwały. Wystroją się w galowe

mundury i uroczyście zasalutują, a ich podwładni będą stać przed nimi na baczność i patrzeć niewidzącym
wzrokiem w dal. Na koniec oficjele złożą wieńce i pochylą głowy przed pomnikiem.

Maclean przygotował się psychicznie na to, co musiał zrobić. Dobrze, że akurat dziś leje, bo człowieka w

płaszczu przeciwdeszczowym trudniej rozpoznać. No i łatwiej to i owo ukryć. W przypadku Macleana była
to półlitrowa szklana butelka pełna krwi ze środkiem przeciwkrzepliwym i złożony transparent z hasłem
„Przeklęci hipokryci! Żądamy sprawiedliwości dla ofiar wojny w Zatoce”. Od trzech godzin stał w
upatrzonym miejscu, przy punkcie, w którym łączyły się dwie barierki, bo nie chciał

przeciskać się przez tłum, kiedy nadejdzie właściwy moment. Niepotrzebnie się martwił; zła pogoda i

cynizm młodego pokolenia sprawiły, że ludzi było mniej niż w poprzednich latach.

Kiedy nowy premier Tony Blair pójdzie złożyć wieniec, Maclean odsunie barierkę, prześliźnie się przez

powstałą szparę i podbiegnie do pomnika. Rzuci butelkę tak, żeby rozbiła się o granitowy postument i
zachlapała go krwią, a potem rozwinie transparent przed kamerami. Będzie niebezpiecznie. Może zostać
zastrzelony, nie przez żołnierzy, lecz przez cywili strzegących Windsorów i ich nowego rządu. Liczył
jednak na to, że nawet oni w razie czego się zawahają i dadzą mu dość czasu, by zrobił swoje. W końcu
Wielka Brytania to nie kraj kowbojów, na ogół nikt nie sięga tu po broń bez namysłu. A nawet gdyby go
zastrzelili, to i tak bez znaczenia. Nie liczyło się już nic poza tym, żeby pokazać tym draniom, że on i jemu
podobni mają dość.

background image

Rozbrzmiały pierwsze, jak zawsze niepewne dźwięki dud i melodia „Over the Sea to Skye” napełniła

wilgotne powietrze jeszcze większą melancholią; krople deszczu osiadały na bermycach gwardzistów.

Maclean zabrał rękę z barierki i wsunął ją pod płaszcz. Chwycił szyjkę butelki wiszącej na sznurku

przywiązanym do pasa. Transparent miał pod marynarką, wetknięty za pasek. Jego palce, mokre i
zmarznięte od długiego ściskania barierki, zaczęły nieporadnie odwiązywać butelkę. Nagle zauważył, że
ś

ciągnął na siebie podejrzliwe spojrzenia stojącej obok pary, a zwłaszcza kobiety, niskiej i pulchnej, o źle

ufarbowanych na blond włosach i ponurej minie. Wyraźnie zaintrygowało ją, czego szukał pod płaszczem.

Może sprawiło to zdenerwowanie wywołane podejrzliwym spojrzeniem kobiety, a może palce mu

zdrętwiały od długiego stania na zimnie, ale gdy wreszcie zdołał odwiązać butelkę, ta wyśliznęła mu się z
dłoni i roztrzaskała na chodniku, tworząc dużą czerwoną kałużę.

- O Boże, krew! - krzyknęła kobieta, ściskając ramię towarzysza i wskazując na ziemię.
Ludzie odsunęli się od Macleana. Zaczęło krzyczeć jeszcze kilka kobiet i ktoś wezwał policję. Jakiś

mężczyzna ryknął z cockneyowskim akcentem:

- Co jest, kurwa?!
Gus wpatrywał się w kałużę jak zahipnotyzowany. Jego plany legły w gruzach, miał zupełny mętlik w

głowie. Wokół widział same nieprzyjazne twarze. Stracił rekwizyt, którym chciał zwrócić na siebie uwagę,
ale miał nadzieję, że uda mu się choć rozwinąć transparent. Nie będzie to miało tak dramatycznego efektu
jak zbryzganie krwią pomnika, ale może

przynajmniej część kamer uchwyci hasło. Gorączkowo szarpnął barierkę, próbując powiększyć szparę, ale

okazało się to trudniejsze, niż przewidywał. Usiłował przecisnąć się przez małą lukę, którą udało mu się
zrobić, ale utknął. Próbował się uwolnić, gdy nagle zjawili się dwaj barczyści policjanci, by błyskawicznie
zażegnać incydent.

Tłum rozstąpił się przed nimi, żeby nie musieli wyprowadzać Macleana za barierki, gdzie mógłby

odwrócić uwagę od ceremonii, a nawet zostać sfotografowany. Wykręcili mu ręce, tak że musiał iść
pochylony i nie widział otaczających go ludzi - tylko las nóg - ale za to dobrze ich słyszał.

-

Pieprzony świr.

-

Chryste! Ostatnio wszędzie ich pełno.

-

Królową chciał zabić, palant.

Ktoś kopnął go w nogę i Maclean krzyknął z bólu.
-

Miał pistolet - krzyknął ktoś inny.

-

Nie rozumiecie - wysapał Maclean. - Jestem jednym z was... byłem na wojnie... służyłem ojczyźnie...

Nie dajcie się ogłupić... Te dranie mają gdzieś... mają gdzieś nas wszystkich... modlitwy, saluty... dla nich to
szopka... Udają, wszyscy tylko udają. Nic ich nie obchodzi; nic a nic.

W odpowiedzi policjanci jeszcze mocniej wykręcili mu ręce. Jęknął z bólu, a oni wrzucili go do policyjnej

furgonetki i dokądś wywieźli.

Ulżyło mu, kiedy zamknęły się za nim drzwi celi i znów został sam. Lepsze to niż znosić szturchańce

policjantów, którzy od początku traktowali go jak śmiecia i uparcie nie chcieli go słuchać ani odpowiadać na
jego pytania. Czuł się, jakby był niewidzialny, a jego głos trafiał w próżnię.

Położył się na pryczy i wbił wzrok w sufit. Jego akcja pod pomnikiem Nieznanego Żołnierza nie powiodła

się i czuł się z tego powodu podle. Był pewien, że widok krwi zrobiłby na ludziach niesamowite wrażenie.
Ale z drugiej strony, może teraz będzie miał okazję otwarcie powiedzieć w sądzie, co mu leży na sercu.
Zaczął układać w myślach mowę obrończą, którą wygłosi w obecności sędziów i, jeśli szczęście dopisze,
przedstawicieli prasy. Żałosne napisy na ścianach celi były kiepskim źródłem inspiracji.

Godzinę później, przebadany przez lekarza policyjnego i uznany za zdrowego na umyśle, został zabrany na

przesłuchanie.

-

Więc jak to było z tą krwią? - spytał na początek przesłuchujący go policjant.

-

Była końska - odpowiedział Maclean.

-

Końska - powtórzył policjant, jakby próbował się dogadać z wiejskim głupkiem.

-

Używamy jej w laboratorium, w płytkach z agarem - wyjaśnił Maclean. - Hoduje się na nich bakterie -

dodał, widząc minę policjanta.

-

Ż

e też się nie domyśliłem - mruknął policjant. - Może zacznijmy od początku. Kim pan właściwie jest i o

co w tym wszystkim chodzi?

-

Nazywam się Gus Maclean, jestem technikiem na oddziale bakteriologii szpitala w Glasgow.

-

No, to już coś. I co pan chciał zrobić z butelką krwi?

-

Najchętniej wsadziłbym ją w dupę temu tłuściochowi Soamesowi, ale póki co, zamierzałem poprzestać

na rozbiciu jej o pomnik w celu zwrócenia uwagi na ofiary syndromu wojny w Zatoce.

-

Tłuściochowi Soamesowi? - powtórzył policjant.

-

Byłemu ministrowi obrony - wyjaśnił jego współpracownik.

background image

-

Ma pan coś do ministerstwa obrony?

-

Między innymi.

-

A co oni panu zrobili?

-

Nie tylko mnie - odparł Maclean. - Jest nas tysiące. Wróciliśmy z wojny w Zatoce chorzy, a ci dranie

upierają się, że nic nam nie jest.

-

Walczył pan w Zatoce?

-

Byłem sierżantem w Pierwszej Jednostce Laboratoryjnej - odparł Maclean. - W tajnym zespole - dodał

takim tonem, jakby uznał to za kiepski żart.

Policjant podniósł oczy.
-

W tajnym zespole? Jak to?

-

Oficjalnie nie istnieliśmy - wyjaśnił Maclean. - Nie figurujemy na żadnej liście. Było nas czterdziestu,

podzielonych na osiem pięcioosobowych oddziałów. Naszą kwaterą główną było Porton Down.

-

Ta baza wojskowa?

-

Można i tak to nazwać - odparł Maclean sarkastycznie. - Wysłano nas w rejon Zatoki Perskiej, żebyśmy

wykrywali broń chemiczną i biologiczną i ją badali.

-

Jeśli to prawda, to czy powinien nam pan o tym mówić? - zapytał policjant. - Ustawa o tajemnicy

państwowej...

-

Sram na ustawę o tajemnicy państwowej - powiedział Maclean.

Po chwili namysłu policjant zwrócił się do mundurowego stojącego pod drzwiami.
- Odprowadź go do celi.
Dwie godziny później Maclean ponownie trafił do pokoju przesłuchań. Było tam dwóch cywilów. Na ich

żą

danie policjanci wyszli. Jeden z cywilów spytał:

-

Wie pan, kim jesteśmy?

-

Bezpieka - odparł Maclean. - Spodziewałem się was.

-

Zdaje pan sobie sprawę, że przed dwiema godzinami złamał pan ustawę o tajemnicy państwowej?

-

Owszem - odparł Maclean. - Postawcie mi zarzuty.

-

Ż

ebyś mógł odstawić szopkę w sądzie? Nie ma mowy.

-

No to będę dalej łamał ustawę.

-

Mówić to jedno, Maclean, a sprawić, żeby ludzie cię słuchali, to drugie. Popatrz na siebie, na litość

boską. W Londynie są tysiące bezrobotnych Szkotów, którzy palą się do opowiadania dziejów swojego
ż

ycia. Wszyscy mają ich gdzieś.

-

Nie jestem bezrobotny - powiedział Maclean. - Wziąłem urlop, bo jestem chory.

-

Na głowę.

Maclean wbił wzrok w podłogę.
-

Akurat z głową mam wszystko w porządku - wycedził przez zęby.

-

Twoja córka umarła na białaczkę trzy lata temu. Rok temu straciłeś żonę, miała raka mózgu...

-

To ja je zabiłem.

-

O czym ty mówisz?

-

Zabiłem je. A właściwie zabiło je to, co przywiozłem z Zatoki i przez co choruję.

-

Bredzisz - powiedział człowiek z Wydziału Specjalnego łagodniejszym tonem. - Umarły na różne

choroby. Miałeś pecha, stary. Nie twoja wina.

Maclean spojrzał na niego roziskrzonymi oczami.
- Zabiło je to, co noszę w sobie, a ci dranie z Porton doskonale wiedzą, co to jest. Nie spocznę, dopóki

wszystkiego nie powiedzą.

Oficer uznał, że jego łagodność na nic się nie zdała.
-

Wracaj do Szkocji, Gus - powiedział. - Weź się w garść. I przestań walczyć z wiatrakami, bo nie możesz

wygrać. Wierz mi; nie masz najmniejszych szans.

-

Nie postawicie mi zarzutów?

-

Jesteś wolny, możesz odejść.


4

St James’s Park, Londyn Kwiecień 2002
Wiesz, Warner, zwykle nie mogłem się doczekać wiosny, ale w tym roku jakoś mnie nie cieszy -

powiedział sir James Gardiner. Spacerował z Peterem Warnerem po parku skąpanym w blasku
popołudniowego słońca. - Dobrze wiem, że się starzeję, ale ostatnio coraz bardziej mnie to przygnębia.

-

Wszyscy miewamy takie dni, Jimmy - odparł Warner.

-

Mówię serio - ciągnął Gardiner. - Musiałem stawić czoła własnej śmiertelności i pogodzić się z faktem,

ż

e nic z tego nie będzie.

background image

-

Z czego?

-

Z naszego marzenia, stary. Żeby uczynić z Anglii kraj, w którym można spokojnie żyć, gdzie rozum i

inicjatywa są wynagradzane, konkurencja jest mile widziana, a uprzejmość i dobre maniery to standard. Nic
z tego. W partii ciągle panuje chaos. Do cholery! Mieli pięć lat, żeby wziąć się w garść, a wszystko zawalili
przez te wewnętrzne spory i gierki. Są wiarygodni jak sprzedawcy używanych samochodów. Nie ma
wątpliwości, czeka nas następne pięć lat rządów Blaira.

Warner nie zaprzeczył.
-

Dla mnie to koniec - podjął Gardiner. - Jeszcze jedna-dwie kadencje i nasza przyszłość znajdzie się w

rękach wyszczekanych absolwentów prowincjonalnych uczelni, w których nawet czytać i pisać nie uczą. A
ci będą tylko siedzieć na tyłkach i czekać, aż wszyscy zaczną im nadskakiwać, bo do tego przywykli.
Rozczarują się. Zapanuje anarchia i będzie za późno, żeby cokolwiek ocalić. Nowa Partia Pracy, patronka
przeciętności, strażniczka wszystkiego, co bezwartościowe, płytkie i banalne, wy-szcza całe nasze
dziedzictwo na mur.

-

Taki pesymizm jest nie w twoim stylu. Pierwszy raz słyszę, żebyś mówił takie rzeczy.

-

Nie przywykłem do porażek. Ale najgorsze, że naszej Anglii już nie ma, Warner, zostało po niej tylko

wspomnienie. Chcę, żebyś zwołał spotkanie. Rozwiążę grupę i organizację.

Przeszli kilka kroków w milczeniu. Przerwał je Warner.
- Nie będę cię obrażał pytaniem, czy to przemyślałeś - rzekł - bo nie mam co do tego najmniejszych

wątpliwości. Ale proszę cię, żebyś jeszcze raz się nad tym zastanowił. Dziś kraj potrzebuje takich ludzi jak
my bardziej niż kiedykolwiek.

-

Jesteś żołnierzem, Warner, więc wiesz lepiej niż inni, że nie ma sensu toczyć bitew, których nie można

wygrać, a tej nie wygramy na pewno. Żebyśmy mogli mieć na cokolwiek wpływ, nasza partia musi być u
władzy. Potrzebujemy przyjaznej infrastruktury, a na taką nie mamy co liczyć. Torysi wpadli do kibla i sami
spuścili wodę. Można by pomyśleć, że życie im niemiłe. Co ich opętało, żeby wybrać na szefa partii tego
nierozgarniętego uczniaka?

-

Facet po wyborach odejdzie i ster przejmie ktoś bardziej wiarygodny. Mówi się, że Ken Clark. Jego Blair

tak łatwo nie przegada.

-

Wtedy partia podzieli się w kwestii integracji europejskiej. I wrócimy do punktu wyjścia.

-

Nadal uważam, że powinieneś to jeszcze raz przemyśleć.

-

Już podjąłem decyzję. Zwołaj spotkanie możliwie jak najszybciej. Zakończymy wszystkie niezałatwione

sprawy i tyle.

-

Co zrobisz potem?

-

Mamy z Alice dom w Highlands w Szkocji, gdzie, chwała Bogu, wciąż można żyć, jak na

cywilizowanych ludzi przystało, bez ramp dla wózków inwalidzkich i tablic w języku urdu.

-

A pedały są tylko w rowerach - dodał Warner z uśmiechem.

-

Już to, że nazywali nas narodem sklepikarzy, było okropne - powiedział Gardiner. - Ale teraz staliśmy się

narodem zniewieściałych fryzjerów. Zorganizuj to spotkanie, dobrze?

-

Skoro jesteś pewien swojej decyzji, postaram się ściągnąć wszystkich w przyszły piątek.


Szpital im. Księżniczki Luizy, Glasgow

Kwiecień 2002
Creorge Drummond, szef laboratorium, podniósł głowę znad biurka i uśmiechnął się na widok Gusa

Macleana. Gus miał na sobie tę samą granatową budrysówkę, z którą nie rozstawał się od kilkunastu lat.
Kiedy powiesił ją na wieszaku przy drzwiach, Drummond spytał:

-

Jak minął weekend?

-

Nieźle - odparł Maclean, wkładając kitel. - Ministerstwo Obrony zgodziło się zrewidować stanowisko i

sporządzić przed końcem roku nowy raport.

-

Dobra robota. Trzeba wam przyznać, nie poddajecie się łatwo.

-

A żebyś wiedział - odparł Maclean z żarem, który nawet Drummonda, znającego go od przeszło

dwudziestu lat, przyprawiał o dreszcz

niepokoju. Gusem zawładnęła ta sama obsesja, której uległa część krewnych ofiar katastrofy w Lockerbie.

Jakby czas się dla nich zatrzymał. - Zapewnili nas, że przeprowadzą dochodzenie w sprawie tego, co działo
się w Porton tuż przed wybuchem wojny.

- To dobrze - powiedział Drummond nie do końca szczerze. Wolałby, żeby jego przyjaciel wreszcie

pogodził się ze śmiercią żony

i córki i znów był taki jak dawniej, kiedy co weekend chodzili razem po górach; żeby wrócił Gus, który w

szpitalnej pantomimie potrafił wspaniale wcielić się w rolę staruchy, i z którym Drummond spędził upojny
wieczór kawalerski, zakończony rozmową z policjantami niemogącymi zrozumieć, co dorosły mężczyzna

background image

robi o czwartej rano w stroju pielęgniarki, przywiązany do latarni. Ale po tamtym Gusie nie został nawet
ś

lad. Wciąż byli przyjaciółmi, lecz w życiu Macleana nie było miejsca na zabawę. Po wojnie w Zatoce

Perskiej zmienił się nie do poznania. Teraz liczyło się dla niego tylko stowarzyszenie weteranów, któremu
przewodniczył.

-

Wygląda na to, że George W. postanowił załatwić Saddama na dobre - powiedział Drummond.

-

Fakt - odparł Maclean obojętnym tonem.

-1 chce pociągnąć nas za sobą, jeśli wierzyć gazetom.
-

Pies musi iść za swoim panem - skwitował Maclean.

-

Mniej więcej to samo piszą w gazetach - rzekł Drummond.

-

Pewnie w ministerstwie już pracują nad listami kondolencyjnymi - powiedział Maclean z goryczą. - Syn

państwa nie poległ na próżno. Zginął w walce o demokrację, wolność, prawa człowieka i inne górnolotnie
brzmiące pierdoły, jakie im do głowy wpadną. Dranie. Pojęcia nie mają, jak jest na wojnie. Tylko
udająmądrych. I nie zrobili nic dla tysięcy chłopaków, którzy wrócili z ostatniej wojny okaleczeni.

Drummond skinął głową.
-

Miejmy nadzieję, że do tego nie dojdzie - powiedział, chcąc zmienić temat, zanim Maclean rozkręci się

na dobre. - Fachowcy twierdzą, że nie powinno się nic robić bez zgody ONZ-etu.

-

Dobra, dobra - mruknął Maclean tonem wskazującym, że nie darzy ONZ-etu wielkim szacunkiem.

-

Mary dzwoniła, że jest chora - powiedział Drummond. - Mógłbyś ją zastąpić na serologii? Zerknij, czyjej

ludzie wiedzą, co mają robić.

-

Nie ma sprawy.

-

Aha, dzwonili też z siódemki w sprawie meningókoka, którego wykryłeś w płynie mózgowo-

rdzeniowym Robina Chestera. Wzywali cię tu w nocy?

-

O trzeciej - odparł Maclean. - A już prawie zasypiałem.

-

Takie jest życie stwierdził Drummond.


Channing House, Kent 26 kwietnia 2002

Kiedy Gardiner oznajmił, że zamierza rozwiązać grupę, przy stole zapadła cisza. Przerwał ją Peter Warner.
-

Widzę, że wszyscy są równie zaskoczeni jak ja, gdy sir James powiedział mi o tym w zeszłym tygodniu.

Próbowałem go przekonać do zmiany zdania, ale nic z tego.

-

Musimy być pragmatyczni, panowie - powiedział Gardiner. - Jesteśmy w przededniu wyborów, które

zapewnią Partii Pracy kolejne pięć lat u władzy. Choas panujący w naszej partii uniemożliwi nam stawienie
czoła laburzystom, jesteśmy więc zbędni. Nie ma co się łudzić, w tych okolicznościach nie zmienimy stanu
rzeczy.

-

Sir James. - Donald Crowe mówił uprzejmym tonem, ale jego twarz wyrażała gniew. - Wiem, że zawsze

traktował pan naukowe aspekty naszej działalności ze sceptycyzmem graniczącym z pogardą i trzeba
przyznać, że po tym, co zaszło w Porton, było to w pewnym stopniu uzasadnione, ale proszę, żeby mnie pan
wysłuchał. Nasza organizacja rozwija się od przeszło dziesięciu lat. Ludzie podzielający nasze przekonania
są niemal we wszystkich warstwach społecznych. To nie jest stosowny moment, żeby to przekreślić. Byłoby
to równoznaczne ze zdradą ich wszystkich i tego, w co wierzymy. Skoro nie możemy zmienić stanu rzeczy
w drodze wyborów, powinniśmy choćby rozważyć wykorzystanie innych środków.

-

Zgadzam się - powiedział Mowbray.

-

Ja też - rzekł Rupert Everley i odkaszlnął, onieśmielony faktem, że sprzeciwił się niewątpliwie

mądrzejszemu od niego Gardinerowi. - Jesteśmy potrzebni krajowi bardziej niż kiedykolwiek. Ktoś musi
walczyć z tą zgnilizną.

Gardiner popatrzył na nich z ponura miną.
-

Jakie inne środki macie na myśli? - spytał.

-

Na razie żadnych konkretnych - odparł Crowe. - Ale powinniśmy przeanalizować naszą sytuację na

chłodno, może nawet rozważyć podjęcie działań niekonwencjonalnych.

-

Nie zaszkodziłoby trochę poczekać, James - powiedział Warner.

-

Trzeba rozpatrzyć wszystkie możliwości - dodał Mowbray.

W obliczu jednomyślności pozostałych uczestników spotkania Gardiner oznajmił:
- Dobrze. Wstrzymam się na pół roku z rozwiązaniem grupy, ale na następnym spotkaniu mam nadzieję

usłyszeć propozycje konkretnych
działań. Zgodnych z prawem.

Gdy Donald Crowe wyszedł z domu, zobaczył, że przy jego samochodzie stoi Cecil Mowbray.
- Musimy porozmawiać.
Ruszyli ścieżką prowadzącą do różanego ogrodu.
-

Nie przepadam za różami - powiedział Mowbray. - W porze kwitnienia są piękne, ale przez resztę roku

background image

jest z nimi masa kłopotów. Boże, niewiele brakowało.

-

Nie da się ukryć - przyznał Crowe. - Gdyby teraz rozwiązać grupę, wszystko diabli by wzięli. Potrzeba

nam jeszcze kilku miesięcy. Czynnik jest gotowy, ale do przeprowadzenia próby konieczna będzie pomoc
jed-nej-dwóch osób.

-

Czy próba jest absolutnie niezbędna? - spytał Mowbray.

-

Bez niej nie będzie transakcji - odparł Crowe. - Chcą zobaczyć, że to działa, zanim dadzą pieniądze.

-

Postawili jakieś warunki? - Tak.

-

Jakie?

Crowe powiedział.
- Chyba żartujesz? - krzyknął Mowbray.
-

Albo to zrobimy, albo możemy się pożegnać z dwunastoma latami pracy i dwudziestoma milionami

dolarów.

-

Czyli zgodziłeś się.

-

Bo to jest do zrobienia, tyle że potrzeba nam sporo pieniędzy i godnych zaufania ludzi. Od pieniędzy jest

Everley. Może by go w to wciągnąć?

-

To kretyn - odparł Mowbray - ale próżny i przewidywalny. Jeśli mu wmówimy, że pomagając nam,

zdobędzie wymarzony mandat poselski, bez szemrania wybuli, ile trzeba. Ilu ludzi ci potrzeba?

-

Niewielu, byle byli specjalistami. Wyszukam odpowiednich kandydatów w bazie danych grupy. Paru już

mam, trzeba ich tylko we wszystko wtajemniczyć, zanim Gardiner zwinie interes. Czas nagli.

-

Mamy jeszcze jedno zmartwienie - powiedział Mowbray. - Wywiad twierdzi, że Bush jest zdecydowany

wszcząć nową wojnę w Zatoce Perskiej. Zachowa pozory współpracy z inspektorami rozbrojeniowymi i
spróbuje uzyskać zgodę ONZ-etu na interwencję zbrojną, ale wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że
w razie czego jest gotów działać w pojedynkę. -1 co z tego?

-

Blair go poprze i nas w to wciągnie.

-

Nadal nie rozumiem, w czym problem.

-

Planuje się szczepienia wojsk przeciwko atakowi biologicznemu. Crowe’a przeszedł zimny dreszcz.

-

Chcą zastosować tę samą szczepionkę?

-

Zostało dość dawek dla pięciu tysięcy ludzi. Chcą je zużyć. To się nazywa oszczędność.

-

Cholera!

-

Na spotkaniu nic nie mówiłem, bo James zacząłby nalegać, żebyśmy wszystko ujawnili - powiedział

Mowbray.

Doszli do stawu na końcu różanego ogrodu. Odwrócili się i spojrzeli na Channing House, którego światła

odbijały się w stojącej wodzie. - Nie można jakoś zniszczyć zapasów? - spytał Crowe.

-

Bez dobrego uzasadnienia raczej nie - odparł Mowbray.

-

Przecież część twoich ludzi sympatyzuje z nami, a oni znają się na takich rzeczach. Akcje a la James

Bond to dla nich normalka.

-

Ż

aden nie wie o wypadku sprzed dwunastu lat. Nie było potrzeby mówić im o tym.

-

Rozumiem - Crowe skinął głową.

-

Na razie wolałbym w nic ich nie mieszać - ciągnął Mowbray. - Może wkrótce przydadzą się do innych

celów.

-

Rozumiem. - powtórzył Crowe. - Ale musimy coś zrobić, żeby to cholerstwo nie zostało użyte.

-

Wielu weteranów wojny w Zatoce utrzymuje, że to szczepionka jest przyczyną ich dolegliwości.

Gdybyśmy ujawnili, że rząd Jej Wysokości planuje podać żołnierzom starą szczepionkę, wywoła to ogólne
oburzenie. Przy odrobinie szczęścia rząd będzie musiał ustąpić i zniszczyć zapasy.

Crowe zadrżał z zimna, które wkradło się w nocne powietrze.
-

To brzmi obiecująco - powiedział, ruszając dalej.

-

Powinno się udać - rzekł Mowbray. - Znamy wszystkich szefów stowarzyszeń weteranów wojny w

Zatoce, więc możemy dać im cynk, co jest grane, i dopilnować, żeby wiadomość dostała się do mediów. Ale
jest jeden szkopuł.

Jak zwykle, pomyślał Crowe.
-Kiedy o sprawie napiszą gazety - ciągnął Mowbray - dawni członkowie zespołu Beta z Porton zaczną się

zastanawiać, dlaczego rząd chciał
użyć szczepionki, o której wiedział, że jest skażona. A gdyby któryś z nich odgadł, że...

- Że rząd wcale tego nie wiedział - dokończył Crowe. - No właśnie.
- Brakuje nam tylko skandalu wywołanego z powodu incydentu sprzed dwunastu lat. Poradzisz sobie?
-

Chyba tak - odparł Mowbray. Crowe skinął głową.

-

To dobrze. - Zatarł dłonie. - Boże, zimno się robi. Kiedy otworzył drzwi samochodu, Mowbray

powiedział:

background image

-

Niedługo znów porozmawiamy.


5

Lotnisko w Glasgow, Szkocja 3 czerwca 2002
Doktor Steven Dunbar, śledczy Inspektoratu Naukowo-Medycznego, rozsiadł się wygodnie w fotelu w

samolocie British Airways. Zapinając pas, zauważył, że prawie wszystkie miejsca są zajęte. Wśród
pasażerów rozpoznał dwóch posłów; jednego z nich widział poprzedniego wieczora w telewizji, gdy
udzielał wywiadu na temat potencjalnych kosztów kolejnej wojny w Zatoce Perskiej. Jak większość
polityków, nie potrafił jasno odpowiedzieć na żadne pytanie.

Steven dostał wezwanie w Szkocji, gdzie spędzał - czy raczej miał nadzieję spędzić - długi weekend ze

swoją córką Jenny, która mieszkała tam z wujostwem i ich dwójką dzieci. Opiekowali się nią już prawie
cztery lata, od śmierci żony Stevena, Lisy.

Wezwanie przyszło w postaci SMS-a przysłanego przez oficera dyżurnego. Treść była krótka: John

Macmillan - szef inspektoratu - chciał jak najszybciej widzieć Dunbara w Londynie. W poniedziałek rano
Steven przejechał sto kilometrów dzielących wioskę Glenvane w Dumfriesshire, gdzie mieszkała Jenny, od
Glasgow, i na lotnisku jakimś cudem dostał bilet na pierwszy rejs do Londynu.

- Jak weekend? Udany? - spytał roztaczający silną woń płynu po goleniu pasażer, który usiadł obok. Był to

gruby mężczyzna o obwisłych

policzkach i rumianej cerze. Miał na sobie prążkowany garnitur, który był na niego za ciasny, podobnie jak

kołnierzyk koszuli w paski, spod którego wylewała się tłusta szyja. Facet sam się prosi o zawał, pomyślał
Steven.

-

Tak, dziękuję - odparł, nieco zaskoczony, że zagaduje go obcy człowiek, ale uznał, że może to normalne

w samolocie pełnym Szkotów wracających do pracy w Londynie po weekendzie spędzonym w kraju. - A
pański?

-

Córka wzięła ślub - odparł mężczyzna. - Cholera, kosztowało mnie to fortunę. Ten jej mąż niezbyt mi

przypadł do gustu, ale co zrobić? Dzieciaki i tak nikogo nie słuchają. Robią, co im się żywnie podoba,
cokolwiek im się mówi.

-

Czasy się zmieniają - powiedział Steven.

-1 to jak. Gdybym odzywał się do ojca tak, jak ona do mnie...
Stara śpiewka. Steven nie miał ochoty jej słuchać. Skinął głową ze zrozumieniem i ostentacyjnie wsadził

nos w gazetę. Czytał w spokoju przez następną godzinę, do chwili, kiedy rozległ się chóralny jęk zawodu.
Była to reakcja na komunikat kapitana, że samolot krąży nad lotniskiem, oczekując zezwolenia na
lądowanie.

- Nieosiągalny wolny pas - westchnął grubas. - Święty Graal lotniska Heathrow. Gdybym dostawał piątaka

za każdy lot, w czasie którego krążyłem nad Watford czy West Drayton, byłbym milionerem.

Wylądowali z zaledwie dziesięciominutowym opóźnieniem i Steven pojechał Heathrow Expressem na

dworzec Paddington, a stamtąd taksówką do swojego mieszkania, gdzie wziął prysznic i przebrał się. Do
Szkocji wybrał się swobodnie ubrany - w skórzaną bluzę i drelichy - uznał więc, że przed wizytą u
Macmillana powinien włożyć „uniform”. Wprawdzie John Macmillan nie przywiązywał do takich
szczegółów większej wagi, wyraźnie jednak dawał do zrozumienia, że przychyla się do opinii, iż niechlujny
strój idzie w parze z niechlujnym umysłem.

Ubrany w ciemnoniebieski garnitur i krawat pułku spadochronowego Steven wyjrzał przez okno, by

sprawdzić, jaka jest pogoda. Jego mieszkanie na drugim piętrze nie było nad samym brzegiem rzeki - na
takie nie byłoby go stać - ale przez szparę między budynkami stojącymi naprzeciwko widział łodzie płynące
Tamizą. Spojrzał na zegarek i wyszedł z domu. Dwie przecznice dalej, na głównej ulicy, złapał taksówkę i
zamówił kurs do siedziby Ministerstwa Spraw Wewnętrznych.

Czekając, aż Macmillan go przyjmie, zamienił kilka słów z jego sekretarką Rosę Roberts. Rosę, jak

zwykle, spytała go o córkę, a on ją o jej dokonania wokalne - śpiewała w Południowolondyńskim Chórze
Bacha.

Kiedy skończyli wymieniać uprzejmości, Rosę wróciła do pracy, a Steven zajął się wyglądaniem przez

okno, jak zawsze, gdy czekał na nowe zadanie. Zauważył, że powróciło dobrze mu znane uczucie -
mieszanka niepokoju i podniecenia. Nie było to bynajmniej nieprzyjemne. Prawdę mówiąc, tego właśnie
poszukiwał przez większą część życia.

Po raz pierwszy poznał smak tego uczucia, kiedy w dzieciństwie chodził po górach Lakę District -

wychowywał się w wiosce Glenridding nad Ullswater. Przez młodzieńczą brawurę i brak wyobraźni kilka
razy znalazł się w tarapatach, ale przynajmniej dzięki temu lepiej poznał siebie i swoich przyjaciół i
rozsmakował się w haju, jaki wywoływało poczucie zagrożenia. Wiele razy stykał się z niebezpieczeństwem
w czasie służby wojskowej i zauważył, że można się od niego uzależnić jak od narkotyku - potwierdziłoby

background image

to wielu pilotów myśliwców i kierowców wyścigowych. Kiedy człowiek stoi na krawędzi katastrofy, jego
zmysły są wyostrzone jak nigdy. Jak to ujął jego znajomy z wojska: dopiero stojąc w obliczu śmierci, można
poznać smak życia.

Ale gonitwa za tym „hajem” miała też złe strony. Nawet jeśli udawało się uniknąć przedwczesnej śmierci,

konsekwencją często bywała niezdolność do prowadzenia „normalnego”, szarego życia. To z kolei mogło
doprowadzić do kłopotów w małżeństwie, a nawet do wejścia w konflikt z prawem, jak to było w przypadku
wielu znajomych Stevena z SAS.

On sam skończył studia medyczne, ale nie został lekarzem. Uznał, że nie jest to jego powołaniem, a nie

chciał brać się za coś, do czego nie miał serca. Jak wielu młodych ludzi wywodzących się z klasy średniej,
poszedł na medycynę, by zadowolić rodziców i co poniektórych ambitnych nauczycieli - zawsze to dobrze
wygląda, gdy absolwent szkoły zostaje lekarzem. Jednak w odróżnieniu od większości byłych uczniów nie
ugrzązł na dobre w fachu, który mu nie odpowiadał. Po studiach odpracował roczny staż w szpitalu, po
czym zaciągnął się do wojska, gdzie po szkoleniu trafił do pułku spadochronowego, a potem został
przeniesiony do sił specjalnych.

Ponieważ był wysoki, silny i wysportowany, w wojsku czuł się jak ryba w wodzie. Uwielbiał wyzwania,

odpowiadał mu panujący w koszarach duch koleżeństwa. Podróżował po całym świecie i przy wielu
okazjach jego umiejętności poddane zostały najcięższym próbom. Większość ludzi nigdy się nie dowie, jak
to jest. Choć nie zdają sobie z tego sprawy, przeżyją całe życie i nie poznają tak naprawdę samych siebie.
Mogą sobie wyobrażać, że są bohaterami i snuć opowieści o swoich wyczynach, ale dopóki nie zweryfikują
tego w rzeczywistości, będą tylko się okłamywać.

W chwilach stresu bohaterami często okazywali się ludzie, po których nikt się tego nie spodziewał, i

odwrotnie: bywało, że mistrzowie sportowi zmieniali się w podłych tchórzy, kiedy rywalizacja toczyła się o
najwyższą możliwą stawkę.

Steven odchodził z wojska z dużym żalem - cóż, służba w SAS trwała niewiele dłużej niż kariera

zawodowego piłkarza. Został specjalistą od medycyny polowej i zdobył dużo umiejętności przydatnych w
walce, ale niewiele takich, które ułatwiłyby mu życie w cywilu. Miał w ręku tylko dyplom ukończenia
studiów medycznych. Już wisiała nad nim perspektywa objęcia funkcji lekarza zakładowego w jakiejś dużej
firmie i nudnego, ustabilizowanego życia, kiedy na ratunek przyszedł mu John Macmillan, proponując pracę
ś

ledczego w Inspektoracie Naukowo-Medycznym.

Inspektorat był pomysłem Macmillana; funkcjonował jako mała niezależna komórka w ramach

Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. W jego kompetencjach leżało rozpoznawanie zagrożeń i prowadzenie
dochodzeń w sprawie domniemanych przestępstw w świecie nauki i medycyny, czyli w dziedzinach, w
których doświadczenie policji było niewielkie bądź żadne. Zresztą trudno ją za to winić. Te obszary
współczesnego życia stały się zbyt skomplikowane dla laików. Dlatego inspektorat werbował absolwentów
kierunków ścisłych lub medycyny, którzy po studiach imali się rozmaitych zajęć - robili doktoraty na
uniwersytecie życia, jak to określił Macmillan.

Od samego początku Steven świetnie się czuł w inspektoracie. Praca była pełna wyzwań, ekscytująca -

czasem wręcz niebezpieczna - a doświadczenia zebrane na pustyniach Iraku czy w dżunglach Ameryki
Południowej bardzo mu się przydały i z czasem stał się śledczym, do którego Macmillan miał największe
zaufanie.

On z kolei żywił ogromny szacunek do Johna Macmillana, który często musiał toczyć ciężkie boje o

zachowanie niezależności inspektoratu. Jego pracownicy od czasu do czasu odkrywali coś, co inne agencje
rządowe - często dysponujące o wiele większą władzą - wolałyby zachować w tajemnicy, ale Macmillan nie
ulegał. Wyznawał zasadę, że prawdy nie można złożyć na ołtarzu polityki. Był też bezgranicznie lojalny
wobec swoich ludzi, za co Steven miał okazję podziękować losowi przy kilku okazjach, kiedy zdarzyło mu
się wdepnąć na odciski wysoko postawionym osobom.

Choć Macmillan wyglądał jak typowy urzędnik z Whitehall, nie zachowywał się tak - nie uległ

machiawelskiej filozofii, którą na ogół wyznawali ludzie obcujący na co dzień z polityką. Był wysoki,
wyprostowany,

miał zaczesane do tyłu siwe włosy i gładką, pozbawioną zmarszczek twarz, co ujmowało mu lat.
-

Wybacz, że kazałem ci czekać - powiedział, odkładając słuchawkę, kiedy Steven wszedł do gabinetu. -

Ministerstwo Zdrowia zawraca mi głowę. Wszystko przez to, że twój współpracownik Scott Jamieson
ujawnił niekompetencję chirurgów ze szpitala w hrabstwie Kent.

-

Nic dziwnego - odparł Steven.

-

Dobry Boże, wystarczyło spojrzeć na statystyki - westchnął Macmillan. - Ślepy rzeźnik ze scyzorykiem

przeprowadziłby więcej udanych operacji. Gdyby zarząd zajął się tym parę lat temu, szpital nie miałby na
głowie dziennikarzy, a na miejscowym cmentarzu byłoby więcej wolnych miejsc. Na litość boską, dlaczego
współpracownicy nic nie powiedzieli?

background image

-

Może nie chcieli tego widzieć - powiedział Steven. - Tak często bywa. Poza tym donosicielstwo nie jest

mile widziane wśród lekarzy. Chyba że ktoś nie ma nic przeciwko pracy w Nowej Zelandii.

-

Cóż, w tej sytuacji taki konflikt nam nie grozi - rzekł Macmillan i pchnął w stronę Stevena leżącą na

biurku fotografię.

Steven wziął odbitkę formatu A4 i skrzywił się na widok mężczyzny, który leżał z rozrzuconymi rękami i

nogami, twarzą do ziemi, przy kanale ze stojącą wodą. Widoczna na zdjęciu żółta taśma wskazywała, że
zrobił je fotograf policyjny.

-

Doktor George Sebring - powiedział Macmillan. - Trzydzieści osiem lat, wykładowca biologii

molekularnej na uniwersytecie w Leicester. Przed trzema dniami policja wyciągnęła jego zwłoki z kanału.
Znalazł go w trzcinach człowiek, który wyprowadzał psa na spacer. Wiesz, czasem myślę sobie, że gdyby
ludzie przestali wyprowadzać psy, policja nie miałaby nic do roboty. Chyba nikt nie znajduje tylu ciał co
oni.

-

Fakt - przyznał Steven. - Czemu interesujemy się tą sprawą?

-

Sebring był na uczelni od dziesięciu lat. Wcześniej pracował w Por-ton Down.

-

Bazie wojskowej, gdzie prowadzone są badania mikrobiologiczne.

-

Mierzył wysoko, ale na początku lat dziewięćdziesiątych przeszedł załamanie nerwowe i musiał odejść.

- Obrona kraju mu zbrzydła? - zażartował Steven. Macmillan spojrzał na niego poważnie znad okularów.
-

Mówi się, że w świecie rzeczywistym ten, kto rzuciłby się na Goliata z procą, skończyłby z nią w tyłku.

Wsadzoną bokiem.

-

Rozumiem - powiedział Steven. - Musimy być tak źli jak nasi bliźni. Zmieniają się tylko uzasadnienia

tego stanu rzeczy.

-

Czasem podziwiam twój idealizm. Ale często... - Macmillan urwał, pozwalając, by Steven dopowiedział

sobie resztą w duchu.

-

Przepraszam - rzekł Steven.

-

Początkowo policja z Leicester nie widziała w śmierci Sebringa nic podejrzanego. Z uwagi na jego

dawne kłopoty uznali, że popełnił samobójstwo, ale jego żona uparcie twierdziła, że nie miał samobójczych
skłonności, choć ostatnio rzeczywiście wydawał się czymś bardzo poruszony. Była przekonana, że to był
wypadek.

-1 kto miał rację?
- Nikt - powiedział Macmillan. - Policyjny patolog wyprowadził ich z błędu. To młody chłopak, nowy w

tym fachu, i wręcz tryska energią.

Steven miał kłopot z dopasowaniem tego opisu do któregokolwiek z patologów, z jakimi miał okazję się

zetknąć. Posępni, cyniczni, zapijaczeni czy wręcz dziwaczni, owszem, takich nie brakowało, ale tryskający
energią?

- Ustalił, że Sebring utonął - ciągnął Macmillan - tyle że w płucach miał wodę z kranu, nie z kanału.
- Czyli został zamordowany? Macmillan skinął głową.
-

Utopiony, prawdopodobnie w wannie, a potem wrzucony do kanału, żeby upozorować wypadek lub

samobójstwo.

-

Motyw?

-

Nieznany. Studenci go lubili, współpracownicy szanowali. Nikt do niego nic nie miał.

-

Oprócz człowieka, który wsadził mu głowę pod wodę.

-

Rzeczywiście - powiedział Macmillan tonem dającym do zrozumienia, że sam nie ująłby tego tak

dosadnie.

-

Ż

ona mówiła, co go tak poruszyło? - spytał Steven.

-

Dobre pytanie - odparł Macmillan. - Zeznała, że przed kilkoma tygodniami odwiedził go mężczyzna,

weteran wojny w Zatoce Perskiej. O ile pamięta, nazywał się Maclean, ale nie jest tego w stu procentach
pewna, w każdym razie, sądząc po akcencie, był Szkotem. Wygląda na to, że znał Sebringa w czasach, kiedy
ten pracował w Porton Down.

-

Co żołnierz robił w Porton Down? - zdziwił się Steven.

-

Tego już ty musisz się dowiedzieć - rzekł Macmillan. - Pani Sebring mówiła, że Maclean był zły z

powodu czegoś, co nazywał chorobą wojny w Zatoce, i wydawał się przekonany, że jej mąż ma jakieś
informacje, które mogłyby mu pomóc. Sebring nic jej nie powiedział, a ona go nie wypytywała, bo
wiedziała, że badania, które prowadził w Porton, były tajne, ale jest pewna, że to po tej wizycie zachowanie
męża się zmieniło.

-

Czyli mamy martwego naukowca, byłego żołnierza i coś, co być może zdarzyło się w czasie wojny w

Zatoce Perskiej - podsumował Steven. - To było dawno temu.

-

Zanosi się na następną - zauważył Macmillan.

-

Szkoda, że poprzednio nie załatwili wszystkiego, jak należy.

background image

-

O ile pamiętam, sugestie, żeby ruszyć na Bagdad, wywoływały ogólne oburzenie. Telewizyjni eksperci

przy każdej okazji przypominali, że mandat sojuszników przewidywał wyzwolenie Kuwejtu, nic więcej.

-

Pamiętam - przytaknął Steven. - To co mam zrobić w sprawie Sebringa?

-

Powęsz trochę. Policja de facto przyznaje, że nie ma żadnego tropu, choć szuka tego tajemniczego

Szkota Macleana. Jeśli śmierć Sebringa rzeczywiście miała związek z jego badaniami w Porton, to nikt im
niczego nie powie. My możemy im pomóc, posunąć śledztwo krok naprzód. Rozejrzyj się, może coś
znajdziesz. Panna Roberts da ci informacje o Sebringu, jakie mamy.

Kiedy Steven wyszedł z gabinetu Macmillana, Rosę Roberts podniosła głowę i podała mu cienką brązową

kopertę.

- Niestety, jest tego mało - powiedziała. - Badania prowadzone przez doktora Sebringa były tajne i musimy

prosić o informacje zwykłymi kanałami, a to, jak wiesz, zajmuje trochę czasu. Gdybyś uznał, że to, co
Sebring robił w Porton, jest istotne dla śledztwa, daj znać, postaram się
nadać sprawom szybszy bieg.

Steven wziął kopertę.
-

Dziękuję, Rosę. Myślę, że dobrze by było od razu zacząć drążyć ten temat. Coś mi mówi, że to może być

ważne.

-

Jeszcze dziś wyślę wniosek do Ministerstwa Obrony i zaznaczę, że sprawa jest priorytetowa. Dam ci

znać, kiedy coś dostaniemy, ale nie licz na zbyt wiele. Ci ludzie kochają tajemnice.

Steven postanowił spędzić resztę popołudnia w bibliotece. Musiał trochę poczytać o wojnie w Zatoce, żeby

lepiej zrozumieć, o co w niej chodziło. Na razie jego wiedza była znikoma. Najpierw jednak przeczytał
zebrane przez Rosę Roberts informacje o Sebringu.

George Sebring, syn pastora kościoła anglikańskiego, latem 1985 roku skończył z wyróżnieniem studia

medyczne na uniwersytecie w Edynburgu, po czym przeniósł się do Oksfordu, gdzie przez następne trzy lata
pracował nad doktoratem na temat klonowania genów patogenezy wirusowej. W styczniu 1989 roku został
asystentem w laboratorium w Porton Down, ale w czerwcu 1991 roku przeżył załamanie nerwowe i odszedł.

Próbował wrócić, ale wkrótce zrezygnował na dobre. W październiku 1991 roku został wykładowcą

biologii molekularnej na uniwersytecie w Leicester. W maju 1994 roku ożenił się z poznaną rok wcześniej
Jane Manson, nauczycielką. Nie mieli dzieci, choć niedawno złożyli wniosek o adopcję. Steven zanotował
adresy domu i szkoły, w której pracowała pani Sebring.

Odłożył kopertę i zaczął czytać artykuły na temat wojny w Zatoce Perskiej. Dawno o niej nie myślał, choć

słyszał o sporze rządu z weteranami w kwestii tak zwanego syndromu wojny w Zatoce. Po parogodzinnej
lekturze musiał przyznać, że rozumie stanowisko władz. Żadna choroba nie mogła mieć tylu różnych
objawów. Z drugiej strony, zaskoczyła go ogromna liczba żołnierzy chorujących po powrocie z rejonu
Zatoki Perskiej - i to, jak wielu z nich zmarło. Stwierdził, że prawda musi leżeć pośrodku.

Przypuszczał, że żołnierze byli wystawieni na działanie różnych szkodliwych czynników wywołujących

rozmaite przypadłości, które chorzy połączyli w jeden syndrom.

Popołudnie spędzone w bibliotece nie przyniosło wyjaśnienia zagadki, ale przynajmniej podsyciło apetyt

Stevena. Postanowił kontynuować poszukiwania w Internecie. O dziewiątej wieczorem piętrzył się przed
nim stos wydruków, których lektura mogła mu zająć resztę wieczoru i cały następny dzień.

Ś

ciągnął dokumenty z rozmaitych źródeł, zarówno z oficjalnych stron Ministerstwa Obrony, jak i tych

założonych przez stowarzyszenia weteranów oraz osoby, które uważały, że mają coś do powiedzenia na ten
temat: zwykle były to wspomnienia z pobytu w rejonie Zatoki Perskiej. W wielu pojawiały się skargi na złą
opiekę medyczną bądź jej zupełny brak po powrocie do kraju.

Czytając, Steven robił notatki w nadziei, że na ich podstawie lepiej zrozumie argumenty obu stron.

Dopiero o czwartej następnego popołudnia był w stanie wyciągnąć następujące wnioski:

W czasie wojny w Zatoce Saddam użył broni biologicznej i chemicznej przeciwko wojskom sojuszniczym.
Broń tę Irakowi dostarczyły Stany Zjednoczone - co wyjaśniało, dlaczego oficjalne źródła uporczywie

zaprzeczały, jakoby kiedykolwiek doszło do jej użycia.

Wielu żołnierzy skarżyło się na skutki uboczne szczepionek. Ministerstwo Obrony nie paliło się do

ujawnienia ich składu; oświadczyło tylko, że niektóre składniki są „utajnione”, ale wyraźnie nie było zgody
co do

ich liczby. Zeznania naczelnego lekarza wojskowego admirała Revela przed parlamentarną Komisją

Obrony Narodowej, były sprzeczne z wypowiedziami przedstawicieli Ministerstwa Obrony.

Zastosowanie bromku pirydostygminy jako antidotum na gaz trujący było błędem, zważywszy na fakt, że

Irakijczycy używali głównie sarinu. Związek ten bowiem wzmagał działanie sarinu, zamiast mu
przeciwdziałać. Co więcej, sam w sobie był szkodliwy i wielu żołnierzy go przedawkowało, bo łykali
pigułki przy każdym alarmie.

Opowieści o błędach i nieporozumieniach, wskutek których wojska zostały wystawione na niepotrzebne

background image

ryzyko, było bez liku.

Steven doszedł do wniosku, że wielu żołnierzy sił sojuszniczych doświadczyło skutków działania sarinu

i/lub antidotum przeciw niemu. Innym zaszkodziły szczepionki przeciwko wirusom i bakteriom. Jeszcze
inni zostali zaatakowani przy użyciu broni biologicznej. Wreszcie byli i tacy, którzy padli ofiarą błędów
popełnionych przez dowódców i zostali niepotrzebnie wystawieni na działanie trujących związków.

Zadowolony z wyników swojej pracy, Steven potarł oczy i przeciągnął się. Zesztywniał od długiego

siedzenia w jednej pozycji, a po wielogodzinnym patrzeniu w monitor czuł się, jakby miał piach w oczach,
ale teraz już lepiej rozumiał, dlaczego rząd i weterani wojny w Zatoce skaczą sobie do gardeł. Jako
bezstronny obserwator przypuszczał, że nie można wykluczyć, że obie strony mają rację. Nie istniało coś
takiego jak syndrom wojny w Zatoce Perskiej, ale z drugiej strony, wielu uczestniczących w niej żołnierzy
chorowało. Tylko jedno wciąż pozostawało zagadką: dlaczego George Sebring został zamordowany.


6

Następnego dnia Steven z samego rana pojechał do Leicester. Chciał się dowiedzieć od żony Sebringa,

dlaczego uważała, że jej mąż był ostatnio „poruszony” i wypytać ją o Szkota, którego wizyta tak go
zaniepokoiła. Jane Sebring twierdziła wprawdzie, że mąż nigdy nie opowiadał jej o pracy w Porton, ale
może mówiła tak tylko dla świętego spokoju. Jak każda żona, na podstawie swoich wieloletnich spostrzeżeń
musiała snuć jakieś domysły.

Steven postanowił, że zanim zacznie wypytywać kogokolwiek o cokolwiek, zgłosi się na policję w

Leicester, która prowadziła śledztwo w sprawie śmierci Sebringa. Wiedział z doświadczenia, że policjanci
potrafią

być bardzo drażliwi, kiedy na ich terenie pojawia się ktoś z zewnątrz. Jeśli teraz nie nawiąże z nimi

dobrych kontaktów, później będzie musiał stąpać po kruchym lodzie, gdyby inspektorat uznał, że warto
dalej interesować się sprawą.

Steven miał prawo oczekiwać - a nawet żądać - współpracy policji, ale wolał tego uniknąć. Dopóki nie

nabierze pewności, że inspektorat powinien zająć się sprawą Sebringa, będzie się podawał za obserwatora z
Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, służącego pomocą i radą. Gdy dotarł na przedmieścia Leicester, w
radiu podali, że właśnie minęła dziesiąta. Pojechał prosto na komendę.

Nadkomisarz Glyn Norris, prowadzący śledztwo w sprawie zabójstwa Sebringa, przywitał go leniwym

skinieniem głowy.

-

Siadaj pan - powiedział, oddając Stevenowi dowód tożsamości. - Od weekendu wróble ćwierkają, że

interesujecie się tą sprawą. Nie mówią tylko, dlaczego.

-

To żadna tajemnica - odparł Steven. - Sebring pracował kiedyś w Por-ton Down. Chcemy wiedzieć,

czyjego śmierć miała coś wspólnego z tym faktem. Gdyby tak było, moglibyście mieć kłopoty z dalszym
prowadzeniem śledztwa.

-

To znaczy nikt by nam nic nie mówił.

-

Mniej więcej.

-

A pan chce nam pomóc? - Norris nie krył niedowierzania.

- W pewnym sensie - powiedział Steven. Norris spojrzał na niego badawczo.
-

Na jakiej podstawie sądzi pan, że praca Sebringa w Porton Down ma związek z jego śmiercią? - spytał.

-

Powód jest jeden: wizyta tajemniczego Szkota, o której na pewno słyszeliście - odparł Steven. - Żona

Sebringa odniosła wrażenie, że znali się z Porton Down, a że na razie nie ma innych podejrzanych...

-

On już nie jest podejrzany - wszedł mu w słowo Norris.

-

Znaleźliście go?

-

Bez trudu. Jest znany policji. To działacz stowarzyszenia weteranów wojny w Zatoce. Wykręcił kilka

niezłych numerów, żeby nadać rozgłos swojej sprawie. Sierżant w stanie spoczynku, mieszka w Glasgow,
pracuje jako technik w laboratorium jednego ze szpitali.

-

Ale nie jest podejrzany?

-

W czasie, kiedy popełniono zabójstwo, był w Glasgow. Może to udowodnić ponad wszelką wątpliwość.

Steven skinął głową.
- Pytał go pan, po co był u Sebringa?
-

Uważa, że spece z Porton wiedzą o syndromie wojny w Zatoce więcej, niż mówią. Ostatnio odwiedza ich

wszystkich po kolei, bo ma nadzieję, że skłoni któregoś, żeby to przyznał.

-

Skąd wziął ich nazwiska? Chyba nie chwalili się swoimi badaniami.

-

Twierdzi, że podczas wojny w Zatoce służył w czymś, co nazywało się Pierwszą Jednostką

Laboratoryjną, i że przeszli szkolenie w Porton Down. To wtedy miał poznać kilku pracujących tam
naukowców.

background image

- Udało się to potwierdzić? Norris potrząsnął głową.
-

Ministerstwo Obrony twierdzi, że nie słyszało o Macleanie ani o Pierwszej Jednostce Laboratoryjnej.

-

Czyli Maclean kłamie?

-

Ktoś kłamie na pewno - odparł Norris. - A Maclean nie ma wątpliwości co do tego, kto. „Bezczelni

kłamcy”, tak ich określił.

-

Zdaje się, że pan mu wierzy.

-

Był bardzo przekonujący. Wyrecytował nazwiska, daty, miejsca; twierdził, że było ich czterdziestu,

podzielonych na pięcioosobowe oddziały, sami lekarze i technicy przeszkoleni w wykrywaniu dowodów
ataku biologicznego i chemicznego.

-

Po co ministerstwo miałoby temu zaprzeczać?

-

Tak to już jest z burżujami. W prywatnych szkołach uczą ich wszystkiemu zaprzeczać, żeby nie wyszło

na jaw, że tak naprawdę są bandą popieprzonych baranów.

-

Widać robią to niezbyt skutecznie - skomentował Steven. - Pan przejrzał ich na wylot.

Norris nie był pewien, jak odebrać te słowa. W końcu rzekł:
-

Mój szwagier walczył w wojnie w Zatoce. Był dowódcą czołgu. Pół roku po powrocie został zwolniony

ze służby z powodów zdrowotnych.

-

Przykro mi. Co mu się stało?

-

Zupełnie nic, zdaniem Ministerstwa Obrony. Nie ma najmniejszego powodu, żeby moja siostra została

jedyną żywicielką rodziny. Fakt, że jej mąż waży dwadzieścia pięć kilo mniej niż przed wyjazdem i po
zrobieniu dwóch kroków pada ze zmęczenia, to według nich tylko urojenie.

-

Ostatnio czytałem dużo podobnych historii - zauważył Steven.

-

Mniejsza z tym - mruknął Norris. - W każdym razie Maclean nie jest już podejrzany. Kiedy popełniono

zabójstwo, pełnił dyżur w szpitalu w Glasgow. Personel i pacjenci to potwierdzają.

-

No to jaki będzie następny krok w śledztwie?

-

Jeśli nie okaże się, że Sebring prowadził podwójne życie, a między nami mówiąc, wątpię w to,

znajdziemy się w ślepym zaułku. To dla policji najgorszy możliwy scenariusz: zabójstwo bez motywu,
popełnione przez nieznajomego.

Steven pokiwał głową ze współczuciem.
-

Nie zabiorę panu już więcej czasu - powiedział, wstając. - Powodzenia.

-

Wraca pan do Londynu? - Norris wyszedł zza biurka, żeby odprowadzić go do drzwi.

-

Najpierw porozmawiam z żoną Sebringa.

-

Jest zajęta - powiedział Norris. Steven spojrzał na niego pytająco. Norris zerknął na zegarek.

-

O dwunastej ma pogrzeb George’a.

-

Cholera, powinienem był to przewidzieć. Przecież dopiero co umarł. Na parkingu Steven wyjął kupiony

na przydrożnej stacji obsługi plan

Leicester i sprawdził, gdzie jest cmentarz. Dzieliły go od niego niecałe trzy kilometry. Była za pięć

dwunasta. Uznał, że pojedzie na cmentarz i zorientuje się w sytuacji. Jeśli wdowa będzie wyglądać na
zrozpaczoną, zostawi ją na razie w spokoju i wróci do Londynu.

Dopiero gdy zaparkował samochód i z rozgrzaną słońcem twarzą podszedł do bramy cmentarza, zauważył,

jak piękny jest dzień. Chmury, które rano zasnuwały niebo, zniknęły bez śladu, ptaki śpiewały wśród drzew.
Ruszył w stronę skrzyżowania dróg przecinających duży, dobrze utrzymany gminny cmentarz. Rozejrzał się,
wypatrując konduktu pogrzebowego.

O tej porze roku drzewa były porośnięte zasłaniającymi widok liśćmi, więc zszedł ze ścieżki i wdrapał się

na oddalony o dwadzieścia metrów trawiasty pagórek, żeby rozejrzeć się po okolicy. Orszak pogrzebowy
był po lewej stronie, jakieś dwieście metrów dalej. Steven wrócił na ścieżkę, by go dogonić. Nie chciał
przeszkadzać, więc zszedł na trawnik i okrążył kępę cisów, za którą wznosiły się duże granitowe nagrobki z
innej - prawdopodobnie wiktoriańskiej - epoki. Tam żaden z żałobników nie mógł go zauważyć.

Ze swojego punktu obserwacyjnego zobaczył około pięćdziesięciu osób zgromadzonych przy grobie, nad

którym pastor odprawiał nabożeństwo żałobne. Tak najlepiej rozstać się z tym światem, pomyślał. Anglia
nie sprawiła George’owi Sebringowi zawodu. Błękit letniego nieba, bujna zieleń świeżo skoszonej trawy,
czerń ubrań żałobników, wierzby płaczące - wszystko to tworzyło obraz idealnego pożegnania. Steven był
na wielu pogrzebach zepsutych przez paskudną pogodę, kiedy ziemia pod nogami zmieniała się w błoto, a
mowa pożegnalna ginęła na wietrze. Tym razem było inaczej; tak, jak być powinno.

Jane Sebring rzucała się w oczy. Choć była drobna i w czarnym kapeluszu z osłaniającą twarz woalką,

wyróżniała się na tle pozostałych. Żaden z otaczających ją ludzi - prawdopodobnie krewnych - nie dotykał
jej ani nie podtrzymywał, jakby wiedzieli, że nie życzy sobie takich gestów. Stała sama, ze splecionymi
dłońmi i lekko pochyloną głową. Kiedy trumna spoczęła w grobie, przyjęła żółtą różę od człowieka
stojącego u jej boku i rzuciła ją na wieko. Zamieniła kilka słów z pastorem, po czym pewnym krokiem

background image

ruszyła w stronę oczekujących samochodów. Pozostali żałobnicy poszli za nią.

Steven podjął decyzję. Spróbuje z nią porozmawiać. Pojedzie za kawalkadą samochodów, zobaczy, gdzie

trafi, i na miejscu zastanowi się, jak to rozegrać. Właśnie wychodził z cmentarza - jako ostatni - kiedy
poczuł na ramieniu czyjąś dłoń i usłyszał szorstki głos mówiący „stój”. Odwrócił się i zobaczył krępego
mężczyznę w jasnoszarym garniturze z żółtą koszulą i czarnym krawatem, tak krótkim i wąskim, że byłby w
sam raz dla dziecka. Nieznajomy szukał czegoś w wewnętrznej kieszeni marynarki. Steven poczuł bijący od
niego zapach potu.

-

Kim pan jest? - spytał mężczyzna.

-

Mogę zapytać pana o to samo - odparł Steven.

-

Policja. Proszę odpowiedzieć na pytanie. - Mężczyzna wreszcie znalazł legitymację i pokazał ją

Stevenowi.

Steven wyjął swoją.
Zachowanie mężczyzny od razu się zmieniło.
- Najmocniej przepraszam - powiedział. - Mieliśmy sprawdzić, czy na pogrzeb Sebringa przyjdzie ktoś

obcy. Szef myślał, że może zjawi się morderca. Podobno czasem tak robią.

Steven skinął głową bez przekonania. Zabójca musiałby być niespełna rozumu, żeby przyjść na pogrzeb,

skoro motyw ten pojawia się w co drugim serialu kryminalnym. Zostawił policjanta i pobiegł do samochodu.
Zauważył, że wozy żałobników u wylotu ulicy skręciły w lewo. Miał nadzieję, że ich nie zgubi.

Nie było ruchu, więc wcisnął gaz, minął bramę cmentarza i odbił w lewo z piskiem opon. Zobaczył pustą

drogę.

- Cholera - mruknął i znów przyspieszył. Na pierwszym skrzyżowaniu po lewej stronie zauważył

ciemnoniebieską mazdę skręcającą w prawo.

Przypomniał sobie, że jeden z żałobników miał taki samochód. Dogonił go. Tak, to ten wóz. Limuzyny

były kilka samochodów dalej.

Kawalkada skręciła na urokliwą półkolistą drogę, przy której stały duże domy z wykuszowymi oknami i

ś

cianami obrośniętymi dzikim winem. Steven doszedł do wniosku, że jadą do domu Jane Sebring, a nie

jednego z miejscowych hoteli, które „z szacunkiem” obsługiwały uczestników pogrzebów. To znaczyło, że
trudniej mu będzie wmieszać się w tłum żałobników. Musiał zdecydować: wejść na stypę bez zaproszenia
czy odjechać i wrócić później?

Zaryzykował i przyłączył się do żałobników; w podjęciu decyzji pomógł mu fakt, że przyjechali prawie

wszyscy, którzy byli na cmentarzu, więc nie powinien za bardzo rzucać się w oczy. Niemożliwe, żeby każdy
tu znał każdego. Idąc ścieżką za grupą żałobników, zauważył, że dom nazywa się „Vermont”.

Jane Sebring okazała się bardzo atrakcyjną kobietą. Wyglądała na trzydzieści kilka lat, miała jasne włosy,

niebieskie, bystre oczy, z których nic nie dało się wyczytać, i była tak pełna godności i opanowana, że
Steven mimo woli próbował sobie wyobrazić, jaka jest, gdy zrzuca maskę. Choć emanował z niej smutek,
wyraźnie nie chciała obnosić się z żałobą. Od razu zajęła się wypytywaniem starszych członków rodziny o
zdrowie, dziękowaniem gościom za przybycie i pilnowaniem, by mieli co jeść i pić.

-

Wiecie, stary George podobno był szpiegiem - powiedział jeden z mężczyzn z grupy, przy której stanął

Steven. Najprawdopodobniej był to współpracownik Sebringa z uczelni i Steven z miejsca zaszufladkował
go jako typowego członka społeczności akademickiej.

-

Ci niepozorni zawsze mają jakieś tajemnice - ciągnął mężczyzna. - George niewiele mówił o tym, co

robił przed przyjściem do nas. Jak dla mnie, to wszystko wyjaśnia.

-

Fakt - przyznał ktoś inny. - Był bardzo skryty. To co, myślisz, że załatwiło go KGB?

-

Albo inna podobna organizacja. Pamiętacie tego faceta, który podpadł Bułgarom? Zabili go parasolem z

zatrutym czubkiem.

-

Na Jamesa Bonda to on nie wyglądał - powiedział inny mężczyzna. - Na litość boską, śpiewał w chórze

uczelnianym.

Steven odłączył się od grupy dyskutantów i podszedł do starszej pani, która wyglądała przez okno.
-

Ładny ogródek - powiedział.

-

George nie cierpiał w nim pracować - odparła kobieta, nie patrząc na niego. - To Jane o niego dba. Jest w

tym dobra. Jak we wszystkim. Czy pracował pan z George’em, panie...?

-

Dunbar, Steven Dunbar, kiedyś byliśmy współpracownikami - skłamał Steven. - A pani?

-

Jestem jego matką.

-

Tak mi przykro, nie wiedziałem. - Stevenowi zrobiło się głupio. - To straszna tragedia - powiedział. -

Ż

adna matka nie powinna oglądać pogrzebu syna.

Kobieta odwróciła się i pierwszy raz na niego spojrzała. Steven czuł na sobie jej badawczy wzrok.
-

To prawda - powiedziała wreszcie. - Proszę wybaczyć, że pytam, ale domyślam się, że taki ból nie jest

panu całkowicie obcy?

background image

-

Straciłem żonę - odparł. - Miała raka. Byliśmy małżeństwem zaledwie dwa lata.

-

Więc pan też wiele wycierpiał.

Steven w milczeniu skinął głową. To był najgorszy okres w jego życiu.
Przed nawiązaniem rozmowy z matką Sebringa dyskretnie obserwował Jane Sebring. Chciał trzymać się

od niej z dala do czasu, kiedy goście zaczną wychodzić. Nawet nie zauważył, że stracił ją z oczu, gdy nagle
usłyszał za plecami miły głos.

- Przynieść wam coś?
Odwrócił się do Jane i od razu poczuł, że jej ciemnoniebieskie oczy przejrzały go na wylot.
-

Ja dziękuję - powiedział. Cały czas miał w ręku ten sam kieliszek sherry, który dostał po wejściu.

-

My chyba się... - zaczęła Jane.

-

Pan Dunbar pracował z George’em - powiedziała matka Sebringa, zanim Steven zdążył się odezwać.

-

Miło, że pan przyszedł, panie Dunbar - uśmiechnęła się Jane. - A gdzie to było?

-

W Porton Down - odparł.

-

Ach, kolejny znajomy z tamtych czasów - powiedziała Jane, wzbudzając niepokój Stevena. - A zatem

musi pan znać Donalda Crowe’a?

Steven podążył za jej wzrokiem ku wysokiemu, chudemu, trupio blademu mężczyźnie, który w skupieniu

oglądał tytuły książek ustawionych na półkach po drugiej stronie pokoju.

-

Nie sądzę - odparł pospiesznie. - Musieliśmy się rozminąć.

-

Rozumiem - powiedziała Jane Sebring. - Czyli nie jest pan tu, by pomóc mu sprawdzić, czy George nie

zostawił za sobążadnych tajemnic. Bo Crowe tak naprawdę tylko po to przyjechał.

Odeszła, zanim Steven zdążył zareagować; jej słowa zupełnie zbiły go z tropu. Matka Sebringa

powiedziała:

-

Jane to niezwykła kobieta. Tylko głupiec może myśleć, że uda mu się ją zwieść.

-

Nie wątpię - mruknął Steven. Nie śmiał na nią spojrzeć.

-

Może wyjdziemy do ogródka? To grzech siedzieć w domu w tak piękny dzień - zaproponowała matka

Sebringa.

-

Jest pani pewna, że Jane nie będzie miała nic przeciwko?

-

Ależ oczywiście.

Steven rozumiał, że Maud Sebring - bo tak się nazywała - pragnie porozmawiać o zmarłym synu, więc

cierpliwie jej wysłuchał. Poza tym z ogródka mógł obserwować przez drzwi balkonowe, co dzieje się w
ś

rodku. Chciał widzieć, kiedy goście zaczną się rozchodzić.

Maud właśnie opowiadała mu o rodzinnym pikniku sprzed lat, kiedy dostrzegł za szybą grupę osób

szykujących się do wyjścia. Jane stanęła przy drzwiach i wszyscy po kolei pocałowali ją w policzek. Po
chwili instynkt stadny udzielił się reszcie i żałobnicy zaczęli się zbierać, składając na odchodnym ostatnie
kondolencje.

-

To tu się schowałaś, mamo - powiedziała Jane z uśmiechem, kiedy wreszcie wyszła do ogródka.

-

Jest takie piękne słońce, moja droga - odparła Maud. - Właśnie opowiadałam panu Dunbarowi, jak

George postanowił, że zamieszka na drzewie jak Tarzan i potem nie mógł zejść.

-

To rodzinna legenda, panie Dunbar - wyjaśniła Jane i zwróciła się do teściowej. - Mamo, Jimmy może

cię odwieźć do domu, jeśli jesteś gotowa. Nie będziesz musiała potem wzywać taksówki.

-

To miło z jego strony - powiedziała Maud Sebring. Poszła do domu po płaszcz, zostawiając ich samych

w ogródku.

Jane spojrzała na Stevena.
-

Wcale nie znał pan mojego męża, prawda, panie Dunbar?

-

Skąd pani wiedziała?

-

Donald Crowe był jego szefem w Porton; nadal tam pracuje. Nie mógłby pan się z nim nie zetknąć,

gdyby pracował pan tam w tym samym czasie co George.

-

Jest pani bardzo spostrzegawcza - rzekł Steven. - Przepraszam, że panią okłamałem.

- Kim pan jest?
Steven wylegitymował się.
-

Doktor Dunbar - powiedziała Jane. - Ani chybi z następnej organizacji rządowej pełnej szpiegów i

tajemnic, które nigdy nie zostaną ujawnione.

-

Na ogół działamy otwarcie - odparł Steven. - Pomagamy policji w śledztwach, które mogą być dla niej

trochę za trudne.

-

A czemu tak miałoby być w przypadku George’a?

-

Ś

mierć pani męża mogła mieć związek z jego pracą w Porton Down. Wizyta tego Szkota, Macleana,

zdaje się to potwierdzać, choć policja jest innego zdania.

-

Znaleźli go?

background image

-

Okazuje się, że to znany działacz stowarzyszenia weteranów wojny w Zatoce Perskiej. W chwili śmierci

pani męża był w Glasgow.

-

Od wojny minęło tyle czasu - westchnęła Jane. - Ale Maclean był taki wściekły, jakby to wszystko

zdarzyło się wczoraj.

-

Czy odniosła pani wrażenie, że mąż go znał? - spytał Steven.

-

O tak - odpowiedziała. - To dało się zauważyć.

- Kłócili się? Jane skinęła głową.
-

Z tego, co słyszałam, Maclean był przekonany, że mój mąż robił w Porton coś zdrożnego. Nalegał, żeby

się do tego przyznał. George przekonywał go, że coś sobie ubzdurał, ale Maclean nawymyślał mu od
kłamców.

-

Czy mąż potem rozmawiał o tym z panią?

-

Nie. W ogóle nie chciał o tym mówić.

-

Rozumiem, że nie ma pani pojęcia, nad czym George pracował w Porton.

-

Jak już mówiłam Crowe’owi, najmniejszego.

- Dlaczego uważa pani, że Crowe przyjechał tu coś sprawdzić? Jane parsknęła śmiechem.
-

Powiedział mi to otwarcie - odparła. - Spytał, czy może przejrzeć papiery George’a, żeby się upewnić, że

nie ma w nich żadnych dokumentów „o charakterze poufnym”, jak to określił.

-

Nie lubi pani Crowe’a.

-

Ciarki mnie przechodzą na jego widok. Mydło ma w sobie więcej człowieczeństwa.

-

Znalazł coś?

Jane wzruszyła ramionami.
- Nie mam pojęcia. Powiedziałam tylko, że jak chce, to niech szuka.
- Mówiła pani policji, że mąż zmienił się po wizycie Macleana. Wydawał się zaniepokojony?

Rozgniewany?

Jane uśmiechnęła się blado.
- George nie był typem człowieka, który wpada w złość. Był wyjątkowo... zrównoważony.
Steven wyczuł, że nieprzypadkowo użyła właśnie tego słowa, ale, uznał, że moment nie jest odpowiedni,

by o to pytać.

-Czyli był zaniepokojony?
-1 to bardzo - odparła. - Po wizycie Macleana nie mógł spać. Martwiłam się o niego, ale nie chciał nic

powiedzieć. Cały George. Spojrzała na Stevena, jakby biła się z myślami. W końcu powiedziała:

-

Zadzwonił do „Guardiana”. Wiem, bo podsłuchiwałam. Chciał rozmawiać z dziennikarzem, który dużo

pisał o wojnie w Zatoce. Nazywa się Martin Hendry.

-

Słyszałem o nim.

-

Nie zastał go, ale zostawił wiadomość, że ma dla niego ważne informacje i poprosił o telefon. Hendry

oddzwonił po jakichś dwóch godzinach. Ja odebrałam. Słyszałam, jak George umówił się z nim na spotkanie
następnego dnia.

- A pani o tym nie powiedział? Jane pokręciła głową.
- Nie.
Steven zobaczył w jej oczach ból.
- Jak sama pani mówiła, był wtedy bardzo poruszony – powiedział miękko.

7

W drodze powrotnej do Londynu Steven myślał o minionym dniu. Wiele się wydarzyło od porannego

spotkania z Norrisem. Żegnając się z nim, był niemal pewien, że skoro Maclean został skreślony z listy
podejrzanych, śmierć Sebringa nie miała nic wspólnego z jego pracą w Por-ton Down, ale teraz, po
rozmowie z Jane Sebring, zmienił zdanie. Jedyny trop wiódł do Martina Hendry’ego, dziennikarza
„Guardiana”, z którym skontaktował się Sebring. Westchnął. Skłonienie dziennikarza do ujawnienia źródła
informacji będzie równie trudne, jak zdobycie poufnych danych dotyczących badań Sebringa. Będzie musiał
powołać się na swoje uprawnienia, wyjaśnić, że sprawa jest poważna, że chodzi o zabójstwo.

Kiedy zadzwonił do redakcji, telefonistka powiadomiła go, że Martina Hendry’ego nie ma w pracy, i

spytała, czy chce zostawić wiadomość. Odparł, że nie, i poprosił o połączenie z redaktorem naczelnym.
Pokonał wszystkie przeszkody tradycyjnie stawiane przez telefonistów na drodze uciążliwych interesantów,
aż wreszcie udało mu się dotrzeć do zastępcy naczelnego.

-

Naprawdę muszę porozmawiać z Martinem Hendrym - powiedział.

-

Ja też - odparł jego rozmówca. - Proszę mi wierzyć, to nie jest tak, że on pana unika. Naprawdę go nie

ma. Wczoraj najpóźniej do południa miał przynieść artykuł, ale się nie zjawił, więc jestem wkurzony nie

background image

mniej niż pan.

-

Nie wie pan, gdzie on jest? - spytał Steven.

-

Wiem, gdzie powinien być. Powiedział, że jedzie do Szkocji pracować nad artykułem. Miał porozmawiać

z kimś w Glasgow, żeby ustalić kilka szczegółów, a potem zaszyć się w swoim domu w Highlands, by
napisać ostateczną wersję. Ale jak mówiłem, miał dostarczyć ją wczoraj, a tego nie zrobił.

-

Był pan tym zaskoczony?

-

Nie. Czasem mam wrażenie, że redagowanie gazety jest jak żongler-ka jedną ręką.

-

Wie pan, gdzie dokładnie w Highlands może być Hendry?

-

Nie. Ma tam dom, w którym zszywa się, kiedy chce się odciąć od trosk tego świata. Nie chciał zdradzić,

gdzie jest ten dom, pewnie z obawy, że któregoś dnia zapukamy do drzwi uzbrojeni w wędki i skrzynki
piwa. Żartujemy w redakcji, że to jego letnia rezydencja. O ile wiem, odziedziczył ten dom po rodzicach.
Myślę, że to nic nadzwyczajnego, jakaś chata wśród wzgórz.

-

Chyba ma komórkę?

-

Nie odbiera. Jeśli pan chce, dam panu numer, ale pewnie ją wyłączył, żeby mu nie przeszkadzała w

pracy. Trudno o natchnienie, gdy człowiek co dziesięć minut słyszy Dla Elizy.

-

A wie pan coś o człowieku, z którym miał spotkać się w Glasgow?

-

Niestety nie.

-

Gdyby skontaktował się z panem, proszę mu przekazać, że muszę z nim porozmawiać? - powiedział

Steven. - To ważne.

-

Oczywiście, proszę zostawić swój numer.

Steven podał numer komórki i rozłączył się. Zadzwonił do inspektoratu, żeby spytać, czy dostali już coś z

Ministerstwa Obrony.

-

Na razie nic - odparła Rosę Roberts. - Napisałam, że to pilne, ale...

-

Wiem - powiedział Steven. - Nie dawaj za wygraną, Rosę.

Zdał sobie sprawę, że jest głodny. Nie miał czasu na lunch, tylko u Jane Sebring udało mu się zjeść parę

kanapek. W domu nie miał żadnych puszek ani zup w proszku, poszedł więc do Jadeitowego Ogrodu,
chińskiej restauracji, w której bywał co najmniej raz w tygodniu, i zamówił jedzenie na wynos. Wrócił do
domu i obejrzał wiadomości, jedząc kurczaka ze smażonym ryżem.

Dowiedział się, że George W. Bush postanowił rozszerzyć wojnę z terroryzmem i zaatakować Irak, a Tony

Blair wciąż w pełni popiera politykę amerykańską, mimo iż inne kraje mają wątpliwości, czy nowa
inicjatywa antysaddamowska jest uzasadniona. Kiedy wejdzie w to ONZ, koniec z nadzieją na szybkie
załatwienie sprawy, pomyślał. Przypomniało mu się stare powiedzenie, że wielbłąd to koń zaprojektowany
przez komitet. Po wiadomościach wyłączył telewizor, nastawił płytę Staną Getza, „Jazz Samba” i zaczął się
zastanawiać, co robić w sprawie Sebringa.

Jeśli Sebring rzeczywiście przekazał Martinowi Hendry’emu jakieś istotne informacje o wojnie w Zatoce,

a Hendry zaraz potem pojechał do Glasgow, to nie trzeba być geniuszem, żeby domyślić się, że miał się tam
spotkać z Angusem Macleanem. Maclean pracował jako technik laboratoryjny w szpitalu w Glasgow.

Steven rozważył, czy warto tam jechać, by porozmawiać z Macleanem. W końcu uznał, że nie ma nic do

stracenia, a wiele do zyskania. Rano poleci do Glasgow, a przed wyjazdem zadzwoni do Norrisa, by
dowiedzieć się czegoś więcej o Macleanie i jego miejscu pracy.

Samolot wylądował w Glasgow kilka minut po dziesiątej. Steven wziął taksówkę i kazał się zawieźć do

Szpitala im. Księżniczki Louise. Lotnisko i szpital znajdowały się w jednej dzielnicy, więc był na miejscu
już po kwadransie. Poszedł labiryntem korytarzy za tablicami wskazującymi drogę do laboratorium
mikrobiologii i stanął w kolejce do rejestracji za pielęgniarką, która przyniosła próbki z jednego z
oddziałów.

-

Chryste! - jęknął młody technik. - Czy oni powariowali z tymi wymazami z nosa? - Patrzył na

kilkadziesiąt plastikowych cewek leżących przed nim na blacie. - To już piąta partia.

-

Wszystko przez telewizję - wyjaśniła pielęgniarka. - Wczoraj pokazali reportaż o zakażeniach

szpitalnych, więc ci na górze uznali, że przydałoby się pobrać wymazy od całego personelu, bo a nuż i tu
przylezą dziennikarze. Wizerunek to podstawa.

-

No to chyba odwołam urlop - powiedział technik. - Co tam urlop, jak tak dalej pójdzie, nie wrócę do

domu przed Bożym Narodzeniem.

Pielęgniarka uśmiechnęła się i odeszła. Steven spytał, czy może porozmawiać z Angusem Macleanem.
-

A kto pyta, jeśli wolno wiedzieć?

-

Doktor Dunbar.

Technik wcisnął guzik w interkomie.
- Gość do ciebie, Gus. Doktor Dunbar.
-

Pierwsze słyszę - dobiegł chrapliwy głos z głośnika. Technik był wyraźnie zmieszany.

background image

-

Nie zna mnie - powiedział Steven i technik przekazał tę informację.

-

Wpuść go - powiedział głos.

Technik otworzył elektroniczny zamek w drzwiach prowadzących do głównych laboratoriów.
- Pokój dziewiąty, po prawej stronie - poinstruował Stevena. Steven wszedł i od razu poczuł

charakterystyczny zapach laboratorium,

w którym opary organicznych rozpuszczalników i środka odkażającego mieszały się z jakimiś

paskudztwami, o których wolał nie myśleć. Zapukał w matowe szklane drzwi i został zaproszony do środka
krótkim „Uhm”. Maclean, niski, szczupły mężczyzna ostrzyżony na niemodnego jeżyka, siedział plecami do
drzwi, z okiem przyłożonym do okularu mikroskopu.

- Jedną chwilę - mruknął.
Steven zapewnił go, że nie ma pośpiechu, i rozejrzał się. Na lewo od Macleana na blacie stał zapalony

palnik Bunsena, o jego podstawę opierała się eza. Obok leżała plastikowa płytka Petriego wypełniona
pożywką, w której Steven rozpoznał agar z krwią, a dalej było pudełko szkiełek mikroskopowych i paczka
szkieł nakrywkowych. Obiektem obserwacji Macleana musiały zatem być kolonie bakteryjne.

Maclean zdjął szkiełko ze stolika mikroskopu, wrzucił je do zlewki ze środkiem odkażającym, po czym

wpisał wyniki badań do leżącego obok formularza. Odwrócił się i powiedział:

- W czym mogę pomóc? Steven wylegitymował się.
-

Prowadzę śledztwo w sprawie śmierci doktora George’a Sebringa - wyjaśnił. - Zdaje się, że pan go znał?

-

Myślałem, że to policja zajmuje się takimi rzeczami - odparł Maclean. - Powiedziałem im wszystko, co

wiem. Nie mam pojęcia, kto go zabił.

Steven skinął głową, starając się zachować spokój mimo niechęci okazywanej mu przez Macleana.
-

Interesują mnie nie tyle kryminalne, ile naukowe aspekty tej sprawy, zwłaszcza te, które mogłyby

wskazać motyw zabójstwa.

-

To znaczy? - Maclean zmarszczył brwi i spojrzał na Stevena znad okularów.

-

Obaj wiemy, że Sebring pracował w bazie Porton Down. Próbuję ustalić, czy ten fakt miał coś

wspólnego z jego śmiercią.

-

To się nazywa ironia losu - powiedział Maclean z uśmiechem, w którym nie było krzty wesołości. - Pan

docieka, czyjego badania miały coś wspólnego z jego śmiercią, a ja jestem pewien, że to przez nie straciłem
ż

onę i córkę.

-

Jak to? - zdziwił się Steven.

-

Właśnie tego usiłuję się dowiedzieć od Bóg wie ilu lat - odparł Maclean. - Przeklęte Porton Down. Baza,

też coś.

-

Skąd pan tyle o niej wie?

-

Kiedy byłem w wojsku, przechodziłem tam szkolenie - powiedział Maclean. - Pierwsza Jednostka

Laboratoryjna.

-

Mówił pan o tym policji. Ministerstwo Obrony twierdzi, że taka jednostka nie istnieje.

-

Cholerni kłamcy.

-

Po co mieliby kłamać?

-

Nie mam pojęcia. - Maclean rozłożył ręce. - Bóg raczy wiedzieć, po co w ogóle jąpowoływali. Ściągnęli

nas z całego kraju, przeszkolili w monitorowaniu i wykrywaniu przypadków użycia broni chemicznej i
biologicznej w różnych sytuacjach, a potem wyrzucili wszystkie nasze raporty do kosza. Teraz zaprzeczają
naszemu istnieniu.

-

Dziwne - przyznał Steven. - Rozumiem, że jest pan pewien, że Saddam użył takiej broni?

-

Chryste, człowieku, ja tam byłem. Widziałem to na własne oczy. Przeprowadziłem badania.

Wyizolowałem bakterie. Nie nazywam się J.K. Rowling. Nie wymyśliłem tego wszystkiego. Ani ja, ani
ż

aden z nas.

-

To dlaczego wini pan za to Porton? Przecież za syndrom wojny w Zatoce odpowiedzialni są Irakijczycy i

broń biologiczna i chemiczna, której według pana używali.

-

Za niektóre dolegliwości owszem - przyznał Maclean. - Ale działo się tam coś jeszcze. Coś, co udało się

ukryć dzięki temu, że Saddam użył broni chemicznej i biologicznej, a nasi dowódcy popełnili masę błędów.

-1 myśli pan, że stało za tym Porton?
-

Ja to wiem. Wyczytałem to z oczu Sebringa, kiedy z nim rozmawiałem.

-

Jego żona mówiła, że po pańskiej wizycie był bardzo zdenerwowany.

-

Był zdenerwowany już wtedy, kiedy przyjechałem. A teraz nie żyje, jak cała moja rodzina..

-

Rozumiem pańskie rozgoryczenie - powiedział Steven.

-

Naprawdę? - warknął Maclean. - To niesamowite, jak wielu ludzi rozumie moje rozgoryczenie, choć

guzik o tym wiedzą.

-Ja też straciłem żonę - rzekł Steven. - Miała raka. Maclean milczał przez chwilę.

background image

-

Przykro mi - powiedział wreszcie ale na pewno nie od pana go złapała.

-

A na jakiej podstawie sądzi pan, że pańska żona zaraziła się czymś od pana?

-

Po prostu to wiem - odparł Maclean.

Steven spojrzał na niego wyczekująco, dając do zrozumienia, że taka odpowiedź nie wystarczy.
-

Zaczęło się ode mnie, zaraz po powrocie z Zatoki - podjął Maclean. - Łapałem wszystkie choroby po

kolei: przeziębienie, grypę, zapalenie oskrzeli, zatrucie pokarmowe, do wyboru, do koloru. A potem
udzieliło się to mojej żonie i córce, tyle że one nie miały tyle szczęścia. Umarły, Boże świeć nad ich
duszami, jedna na raka mózgu, druga na białaczkę i niech mi pan nie wmawia, że to nie są choroby zakaźne
albo że to był po prostu pech. Już dość się tego nasłuchałem. Ja wiem swoje. Proszę mi wierzyć; to ja byłem
temu winien.

-

Słyszał pan o człowieku nazwiskiem Martin Hendry? - spytał Steven.

-

To dziennikarz. Spotkałem się z nim.

Steven był zadowolony, że przeczucie go nie zawiodło. - W jakiej sprawie?
Przez chwilę Maclean miał taką minę, jakby chciał powiedzieć Steve-nowi, żeby pilnował swojego nosa,

ale potem jego twarz złagodniała:

-

Syndromu wojny w Zatoce - odparł. - Chciał się dowiedzieć, co o tym myślę. Najbardziej interesowały

go choroby zakaźne, na które zapadają weterani.

-

Powiedział, dlaczego?

-

A coś pan podejrzewa?

-

Czy wspomniał o George’u Sebringu?

-

Nie, a powinien?

-

Jego żona twierdzi, że po pańskiej wizycie Sebring skontaktował się z Hendrym i powiedział mu, że ma

dla niego ważne informacje. Umówili się na spotkanie.

-

No proszę - mruknął Maclean i po raz pierwszy się uśmiechnął.

-

Hendry interesuje się wojną w Zatoce. Wiele o niej pisał.

-

Wiem. Czytałem wszystkie jego artykuły. Dużo gadania o społecznym sumieniu narodu, o moralności i

tak dalej, mało o sprawach praktycznych. Jak to w „Guardianie”. - Maclean zamyślił się na chwilę, po czym
wyraźnie się ożywił. - Może Sebring postanowił wszystko ujawnić? - powiedział. - To wyjaśniałoby pytania,
które zadawał mi Hendry. Chciał wiedzieć wszystko o objawach, które występowały u mnie i mojej rodziny,
z najdrobniejszymi szczegółami. Nie wie pan, kiedy ukaże się ten artykuł?

-

Spytam Hendry’ego, kiedy go znajdę - odparł Steven. - Na razie mam z tym kłopoty. Może wie pan,

dokąd pojechał po spotkaniu z panem?

-

A owszem - powiedział Maclean. - Jak większość pismaków, z którymi mam do czynienia, zaczął od

niezobowiązującej pogawędki, żeby zdobyć moje zaufanie i wyciągnąć to, na czym mu zależało. Opowiadał,
jak kocha Szkocję i że przyjeżdża tu, kiedy tylko może. Powiedział, że ma dom w Highlands i zamierza tam
pracować nad artykułem.

-

A mówił, gdzie dokładnie?

-

O rzut kamieniem od Blair Atholl, tak to ujął.

-

Nic więcej? - Nie.

-

Bardzo mi pan pomógł - powiedział Steven i wstał.

-

Nie ma sprawy. - Maclean przeniósł się na stołek przy stole laboratoryjnym, żeby przygotować następną

próbkę do badania.

-

Jest pan mikrobiologiem - powiedział Steven, tknięty pewną myślą.

- Próbował pan znaleźć czynnik chorobotwórczy, którym rzekomo zaraził pan swoją rodzinę?
Maclean spojrzał na Stevena tak, jakby zwątpił w jego inteligencję.
-

No pewnie - odparł. Wysunął górną szufladę stojącej pod stołem szafki z dokumentami i wyjął z niej

niebieską teczkę formatu A4. Podniósł ją prawą ręką. - Badania plwociny, krwi, moczu, treści żołądka,
skóry i tak dalej. Z punktu widzenia mikrobiologii jestem najpełniej opisanym człowiekiem na ziemi.

-

Przepraszam - powiedział Steven. - Powinienem się domyślić, że się pan przebadał. Rozumiem, że nic

pan nie znalazł?

-

Nic chorobotwórczego - odparł Maclean, chowając teczkę. - I od razu mówię, że to nie skłoniło mnie do

zmiany zdania. To znaczy tylko tyle, że ci dranie z Porton byli cwani.

Steven skinął głową i ruszył do wyjścia.
-

Dziękuję za rozmowę - powiedział.

-

Da mi pan znać, kiedy ukaże się artykuł Hendry’ego? - spytał Maclean.

-

Oczywiście.

Steven postanowił wynająć samochód i pojechać do Blair Atholl. Był pewien, że miejscowi wskażą mu

drogę do domu Hendry’ego, skoro, jak twierdził zastępca naczelnego „Guardiana”, wcześniej mieszkali tam

background image

jego rodzice. Zerknął na zegarek. Wpół do pierwszej. Jeśli się pospieszy, dotrze na miejsce przed porą
zamknięcia sklepów. Dzięki opcji WAP w komórce zlokalizował najbliższe przedstawicielstwo Hertza i
pojechał tam taksówką.

Ledwie wyrwał się z zakorkowanych ulic Glasgow, zaczęło padać. Ruszył na północny wschód, najpierw

do Stirling, a stamtąd na Perth. Kiedy zostawił za sobą ostatnie z serii rond i wjechał na drogę A9
prowadzącą do Pitlochry i Blair Atholl, lało już jak z cebra. Na długich odcinkach droga miała tylko dwa
pasy i szybko zaczął żałować, że nie wziął swojego samochodu. Wynajęty ford był do niczego. Słysząc
głośne trąbienie ciężarówki, która nadjechała z naprzeciwka, gdy rozpaczliwie próbował wyprzedzić
autobus, zrozumiał, że musi jechać tak ostrożnie, jakby miał na holu transatlantyk.

W pierwszych dwóch miejscach, które odwiedził - na stacji benzynowej i w sklepiku z pamiątkami - nie

dowiedział się nic. Postanowił więc zajrzeć do miejscowego hotelu, bo dziennikarze i alkohol to nieodłączna
para. W barze był większy tłok, niż się spodziewał; to przez złą pogodę. Wciąż lało. Zaczekał, aż stojący
przy kontuarze mężczyzna, sądząc po akcencie, z Yorkshire, zamówi coś dla całej rodziny.

-

Zawsze tak tu leje, złotko? - spytał Anglik na odchodnym.

-

Na ogół - odparła młoda barmanka i zaczęła nalewać piwo. Pewnie studentka, dorabia sobie w wakacje,

pomyślał Steven. - Dzięki temu trawa jest zielona.

-

Aż dziw, że wy, Szkoci, nie macie płetw. - Mężczyzna z Yorkshire wybuchnął śmiechem i odwrócił się

do Stevena, szukając poklasku. - I po co ja wiozłem przyczepę kempingową? Powinienem był wziąć łódź!

Steven uśmiechnął się.
-

Może jutro będzie lepiej - powiedział.

-

Gadasz pan jak moja żona! - krzyknął Anglik. - Jutro wstanie słońce - zanucił, biorąc tacę z drinkami, po

czym, pogwizdując, poszedł do swojego stolika.

-

Co podać? - spytała Stevena dziewczyna. Zamówił piwo Stella Artois i powiedział:

-

Szukam znajomego. Ma tu dom. Nazywa się Martin Hendry.

-

Pierwsze słyszę - odparła barmanka.

-

Jest dziennikarzem.

-Może Peter go zna - powiedziała. - Ja pracuję tu tylko w wakacje. Spytam go w wolnej chwili. - Spojrzała

znacząco na ustawiającą się za
Stevenem kolejkę.

Znalazł wolne miejsce i sącząc piwo, rozejrzał się po barze. Było parę minut przed czwartą, ale paliły się

ś

wiatła, bo niebo zasnuły ciemne chmury, a mimo to wnętrze tonęło w mroku. W sali panował hałas, krzyki

rozbrykanych dzieci mieszały się z dźwiękami elektronicznych automatów do gier. Dwa zamontowane
wysoko na ścianie telewizory były włączone, ale bez fonii, w powietrzu unosił się zapach przemoczonych
ubrań i smażonego oleju. Przy sąsiednim stoliku dwaj Niemcy w skórzanych strojach motocyklistów
siedzieli nad rozłożoną mapą i planowali następny etap podróży. Wybierali się do Inverness, a stamtąd nad
Loch Ness.

Steven zauważył, że chwilowo przy barze nie ma kolejki. Pochwycił spojrzenie dziewczyny, by

przypomnieć jej o sobie. Uśmiechnęła siei zniknęła na zapleczu. Wróciła z niskim łysym mężczyzną w
fartuchu i oboje popatrzyli w stronę Stevena. Wstał i podszedł do kontuaru.

-

Słyszałem, że szuka pan Martina Hendry’ego - powiedział mężczyzna.

-

Zna go pan? - spytał Steven.

-

Często tu bywa - odparł mężczyzna. - Pracuje nad powieścią. Mówi, że będzie następnym Johnem

Grishamem.

O tym akurat Steven nie wiedział, ale pomyślał, że tego rodzaju ambicje nie są u dziennikarzy niczym

niezwykłym. A może były to tylko pijackie przechwałki. To też normalne.

-

Tak, o niego chodzi - potwierdził. - Widział go pan ostatnio?

-

Był tu dwa czy trzy dni temu.

-

Czyli nadal jest w okolicy?

-

O ile wiem, tak. Zwykle przed wyjazdem wpada się pożegnać.

-

Jak do niego trafić?

-

Ma dom na Tulach Hill.

Mężczyzna wyszedł zza kontuaru i zaprowadził Stevena do mapy okolicy wiszącej na ścianie.
- To tu, na zachodzie - powiedział. - Jego domu nie da się nie zauważyć. Nazywa się „Garry Lodge”.

Innych na tym zboczu nie ma.

Steven podziękował i wyszedł. Przebiegł przez parking, chcąc jak najszybciej schronić się przed deszczem.

Pojechał zgodnie ze wskazówkami mężczyzny z baru i zatrzymał się u wylotu wyboistej drogi pnącej się
pod górę. Początkowo nie był pewien, czy to ta właściwa - odchodziło od niej wiele dróg gruntowych - ale
pozbył się wątpliwości, kiedy przez półkola

background image

zakreślane na przedniej szybie przez wycieraczki zobaczył przybitą do drzewa tabliczkę z napisem G

ARRY

L

ODGE

.

Ruszył pod górę. Koła forda niepewnie toczyły się po mokrych kamieniach, aż w końcu spośród

strug deszczu wyłonił się dom. Steven zauważył z ulgą, że światła są zapalone, a z boku stoi samochód.

Podjechał pod dom, żeby Hendry wiedział, że ma gościa. Przy odrobinie szczęścia nie będzie musiał długo

czekać na deszczu. Wbiegł po pięciu schodkach i zapukał do drzwi. Nikt nie otwierał. Podniósł kołnierz, by
osłonić się od deszczu, ale krople i tak ściekały mu po karku.

- Szybciej - mruknął, kiedy mijały kolejne sekundy. Zapukał jeszcze raz, tym razem mocniej, ale nadal nie

było reakcji.

Nacisnął klamkę. Drzwi były otwarte.
- Halo, jest tu kto? - zawołał Steven, przestępując próg. Odpowiedziało mu tylko bębnienie kropel w dach.

Ruszył przez dom,

zaglądając po kolei do wszystkich pomieszczeń. Nie trwało to długo; były tylko dwa pokoje i mały

prysznic. Hendry, ubrany w drelichowe spodnie i dżinsową koszulę, leżał na łóżku z pustą szklanką w
prawej ręce. Obok, na stoliku, stała opróżniona w dwóch trzecich butelka whisky.

Steven, przekonany, że Hendry zalał się w trupa, już miał zapukać do drzwi pokoju, kiedy zauważył leżącą

obok whisky przewróconą ciemnobrązową fiolkę. Zrozumiał, co się stało.

- O cholera - mruknął, podchodząc do łóżka. - Ciągnie cię na cmentarz, przyjacielu?
Dotknął policzka Hendry’ego. Był lodowaty.
- No to tam trafisz.
Sprawdził puls, tylko dla formalności. Hendry nie żył - i to od dłuższego czasu.
Steven zauważył, że dziennikarz był jego rówieśnikiem. Poczuł ucisk w gardle. Swego czasu kusiło go, by

pójść tą samą drogą co on. Myślał, że tylko tak może uśmierzyć ból po śmierci Lisy. Powstrzymała go
troska o Jenny, ale ledwo-ledwo. Nie wiedział nic o życiu Hendry’ego, ale jak widać, facet nie znalazł
równie mocnego punktu oparcia.

- Nazywają to najprostszym rozwiązaniem - powiedział Steven cicho. - Ale obaj wiemy, że to nieprawda.
Wyjął telefon, by wezwać policję, boleśnie świadom, że tym samym uruchomi ciąg wydarzeń, który

najbliższym Hendry’ego nie przyniesie nic prócz bólu, smutku, zdumienia, a nawet złości. Tak było zawsze
w przypadku samobójstwa. Budził się kompleks „gdyby tylko”. Gdyby tylko coś powiedział... Gdyby tylko
ze mną porozmawiał... Gdyby tylko poprosił o pomoc...

Czy Hendry miał jakichś bliskich? Pewnie tak. Był świetnym dziennikarzem, który zapracował na

szacunek kolegów po fachu. Musiał mieć wielu znajomych. Steven już chciał wybrać numer, kiedy
przypomniał sobie, po co przyjechał. Śmierć Hendry’ego była tragedią, ale trzeba podejść do niej z
dystansem. Martwy nie mógł mu nic powiedzieć, więc jak teraz się dowie, co George Sebring tak bardzo
chciał wyznać? Czy zgodnie z przypuszczeniami Gusa Macleana postanowił wyjawić jakąś straszną
tajemnicę związaną z Porton Down?

Hendry przyjechał do Szkocji pracować nad artykułem, istniało więc duże prawdopodobieństwo, że musi

on być gdzieś w domu - albo wydrukowany, albo... Wzrok Stevena padł na laptopa leżącego na stole w
pokoju, który pełnił funkcję salonu i kuchni. Tak, to najbardziej prawdopodobne. Włączył komputer,
zaczekał, aż windowsy otworzą się z charakterystycznym dżinglem, i wszedł do listy dokumentów. Była
pusta. Włączył explo-rera i przeszukał twardy dysk. Żadnego pliku.

Zaklął pod nosem. Z twardego dysku usunięto wszystko oprócz systemu operacyjnego. Po co człowiek,

który chce się zabić, miałby kasować wszystkie pliki?

Do laptopa podłączona była stacja zip. Steven wcisnął „eject”, ale nie wyskoczył z niej dysk. Dziwne.

Zapasowa stacja była bezużyteczna bez dysku, a takowego nigdzie nie widział. Dokładnie przeszukał dom -
opróżnił nawet kosz na śmieci - ale dysku nie znalazł. Wrócił do laptopa i sprawdził stację dyskietek. Też
pusta.

- Czyżby coś tu śmierdziało? - mruknął.
Nie mógł wykluczyć, że Hendry wykasował wszystkie dane z komputera i zapasowego dysku, ale nie miał

tego jak sprawdzić, bo dysk zniknął. Ktoś tu był. Ktoś, kto zabrał dysk ze stacji. Może przy okazji skasował
też dane z twardego dysku? A może... Stevena ogarnęły złe przeczucia. Wrócił do sypialni, żeby jeszcze raz
obejrzeć zwłoki. Musiał się upewnić, czy Hendry rzeczywiście popełnił samobójstwo.

Na głowie i szyi nie było żadnych podejrzanych śladów. Mrucząc pod nosem przeprosiny, Steven rozpiął

koszulę zmarłego, by obejrzeć tors. Znowu nic. Już zaczynał myśleć - a może mieć nadzieję - że dał się
ponieść wyobraźni, kiedy odwinął mankiety dżinsowej koszuli i zobaczył ledwo widoczne ślady na
nadgarstkach. Były bardzo wąskie - jakby użyto cienkiego kabla - ale nie ulegało wątpliwości, że
pozostawiły je więzy. Przy wtórze deszczu bębniącego w dach zadzwonił po policję.


8

background image


W oczekiwaniu na przybycie policji Steven zamknął laptopa Martina Hendry’ego, poodłączał kable,

włożył komputer do skórzanej torby i zaniósł do samochodu. Jeśli pliki zostały skasowane, można je będzie
odzyskać, choć zapewne ten, kto to zrobił, zdawał sobie z tego sprawę i coś na nich zapisał. Mimo wszystko
warto spróbować. Gdy schował komputer do bagażnika, zadzwonił do inspektoratu. Odebrał oficer dyżurny.

-

Chcę ogłosić czerwony kod w sprawie Sebringa - powiedział Steven.

-

Już się robi - odparł oficer. - Mam powiadomić pana Macmillana? Steven przytaknął. Ogłoszenie

czerwonego kodu było sygnałem, że

sprawa badana przez śledczych inspektoratu wymaga przeprowadzenia oficjalnego śledztwa. Decyzję tę

wolno im było podjąć tylko w uzasadnionych przypadkach. Po uzyskaniu zgody przełożonych inspektorat
informował o tym stosowne władze i prosił je o udzielenie wszelkich informacji i pomocy. Oprócz
ułatwienia współpracy z lokalną policją zapewniał pełny zakres dodatkowych usług, poczynając od
finansowych, poprzez wydanie dwóch kart kredytowych, po wydanie broni.

Zgodnie z oczekiwaniami Stevena, John Macmillan oddzwonił po niecałej godzinie i spytał o szczegóły.

Steven wyjaśnił, gdzie jest, i przedstawił okoliczności, które skłoniły go do ogłoszenia czerwonego kodu,
kładąc szczególny nacisk na powiązania między zmarłym dziennikarzem a George’em Sebringiem.

- Nie domyślasz się, co Sebring mu powiedział? - zapytał Macmillan.
- Wiem tylko, że chodziło o wojnę w Zatoce.
-

To za mało, żebyśmy mogli zainteresować się sprawą - przypomniał mu Macmillan.

-

Jestem pewien, że praca Sebringa w Porton Down ma z tym związek - odparł Steven. Powiedział

Macmillanowi, czego policja z Leicester dowiedziała się o szkockim gościu Sebringa, i o swojej rozmowie z
Macleanem. - Myślę, że Sebring miał wyrzuty sumienia w związku z czymś, co robił w Porton. Założę się,
ż

e wyznał wszystko Martinowi Hendry’emu, i teraz obaj nie żyją.

-

Rozumiem - powiedział Macmillan takim tonem, jakby już wybiegał myślą naprzód. - Co za... pech.

-

Ci dwaj pewnie by się z tobą zgodzili. - Steven był lekko zirytowany powściągliwością Macmillana,

typową dla członków establishmentu.

-

Nie o to chodzi, po prostu się zastanawiam, kto mógł chcieć ich uciszyć - wyjaśnił Macmillan i Steven

pożałował, że nazbyt pochopnie go ocenił. Teraz już rozumiał, w czym rzecz. Tylko jednej instytucji mogło
zależeć na milczeniu obu ofiar: rządowi Jej Królewskiej Mości.

-

Czy Ministerstwo Obrony się odezwało? - spytał.

-

Nie - odparł Macmillan. - Ale jeśli rzeczywiście chcesz ogłosić kod czerwony, osobiście porozmawiam z

sekretarzem obrony. Zresztą w tych okolicznościach i tak dobrze by było...

-

Nie mów mu, że śmierć Hendry’ego była wynikiem zabójstwa. Policja jeszcze tego nie wie - powiedział

Steven.

-

Dobrze. Coś jeszcze?

-

Mógłbyś spytać sekretarza o coś, co nazywa się Pierwszą Jednostką Laboratoryjną.

-

A o co konkretnie?

-

Czy taka jednostka istnieje.

Kiedy zjawiła się policja - w osobach inspektora i sierżanta z Perth - Steven zeznał, że chciał przesłuchać

Hendry’ego w związku z prowadzonym śledztwem. Nie znał go osobiście i nic o nim nie wiedział oprócz
tego, że był dziennikarzem. Znalazł go martwego i od razu wezwał policję. Nie wspomniał o śladach na
nadgarstkach Hendry’ego. Niech lekarz sądowy je znajdzie. Jeśli uznają, że to było samobójstwo, nie będą
go długo zatrzymywać.

-

Cóż, inspektorze, jeśli nie jestem już panu potrzebny... - powiedział Steven, zbierając się do wyjścia.

-

Po co ludzie robią coś takiego? - zastanawiał się inspektor, niski, zażywny mężczyzna przypominający

domorosłego filozofa. Stał przy łóżku i studiował etykietę na pustej fiolce.

Steven pokręcił głową.
- Pewnie dobiło go to, że Angole strasznie dostali w dupę na mistrzostwach świata - mruknął sierżant.

Spojrzał na Stevena i dodał: - Bez
urazy.

Steven zastanawiał się, czy nie zostać na noc w hotelu w Blair Atholl, ale doszedł do wniosku, że jedynym

tematem rozmów w barze będzie śmierć Hendry’ego, bo na wsi wieści szybko się rozchodzą. Pojechał więc
na południe do Pitlochry i wynajął pokój w małym hotelu, gdzie mógł zachować anonimowość. Po kilku
dżinach z tonikiem wcześnie położył się spać i spędził niespokojną noc, nękany przez koszmary o
przywiązanym do krzesła mężczyźnie, w którego ktoś wmuszał whisky i tabletki. Ucieszył się z nadejścia
poranka. Wreszcie mógł pojechać na lotnisko w Glasgow i wrócić do Londynu.

Zaraz po powrocie sprawdził pocztę elektroniczną. Dostał e-mail od Macmillana, który chciał go widzieć o

drugiej po południu, Jeśli nie sprawi mu to kłopotu”. Uśmiechnął się; szef był jak zawsze uprzejmy.

background image

Zadzwonił do Rosę Roberts, żeby powiedzieć, że przyjdzie.

W Londynie było tak ładnie, że postanowił pójść do ministerstwa pieszo. Na chodnikach było tłoczno, ale

jemu się nie spieszyło, a poza tym przyjemnie było choć przez jakiś czas rozkoszować się latem w stolicy.
Robotnicy gwizdali z rusztowań na ładne dziewczyny, które ich wstydliwie ignorowały, a turyści
fotografowali i filmowali wszystko, jak leci. Policjanci chodzili w koszulach z krótkim rękawem, lody topiły
się w rękach dzieci.

John Macmillan był zamyślony. Zaczekał, aż Rosę postawi na biurku tacę z dwiema kawami i talerzykiem

herbatników, po czym powiedział:

- Wczoraj rozmawiałem z sekretarzem obrony.
-I kazał ci przerwać śledztwo - domyślił się Steven. - Tłumaczył, że wymaga tego interes narodowy?

Macmillan milczał przez chwilę.

- Spytałbym, czemu jesteś taki cyniczny wobec naszych mocodawców, gdyby nie to, że znam odpowiedź -

rzekł wreszcie.

Miał na myśli śledztwo w sprawie sporów dotyczących genetycznie zmodyfikowanej kukurydzy. Steven

otworzył wtedy puszkę Pandory i wszedł w konflikt z ciemną stroną rządu, o której istnieniu nie wiedział.
Od tamtej pory nieufnie odnosił się do establishmentu i chwilami wątpił, czy na pewno służy słusznej
sprawie.

-

Nie było takiej prośby - ciągnął Macmillan. - A nawet gdyby, nie spełniłbym jej. Inspektorat jest i

zawsze był niezależny, co, przypomnę, drogo mnie kosztowało.

-

Przepraszam - powiedział Steven szczerze. Doskonale wiedział, jak często Macmillan toczył w rządzie

boje o to, by inne urzędy nie mieszały się do działań inspektoratu. Ogólnie uważano, że właśnie dlatego
wciąż pozostawał „panem”, a nie „sir Johnem”.

-

Minister udzielił mi informacji, o które prosiłem - powiedział Macmillan. - Podczas pobytu w Porton

Down George Sebring został przydzielony do grupy badawczej, która prowadziła prace nad szczepionką
przeciwko AIDS. Był ekspertem od antygenowości białek wirusowych, cokolwiek to znaczy.

- Antygeny stymulują produkcję przeciwciał - wyjaśnił Steven. - Gdyby dało się wyodrębnić z wirusa kilka

kluczowych białek, można by pobudzić organizm do wytwarzania zwalczających je przeciwciał, które
następnie zaatakowałyby całego wirusa.

Zastanawiał się chwilę, po czym powiedział:
- Ale Sebring przeszedł załamanie nerwowe.
- I co z tego? - spytał Macmillan, widząc, że Steven nie kwapi się do udzielenia dalszych wyjaśnień.
-

Praca nad szczepionką przeciwko AIDS to powód do dumy - odparł Steven. - Można nawet liczyć na

order i miejsce w pierwszym rzędzie w niebie. Czemu Sebring miałby przejść załamanie nerwowe, robiąc
coś tak szlachetnego? Dlaczego nagle stwierdził, że musi zwinąć żagle i zmienić zajęcie?

-

Kto to może wiedzieć? - Macmillan wbił wzrok w biurko, jakby nie mógł się z nim nie zgodzić, ale nie

chciał tego przyznać. - Może miał inne kłopoty, o których nie wiemy.

- I nie możemy go spytać, bo ktoś go zabił, żeby zamknąć mu usta.
-

Nie wierzę, żeby sekretarz obrony kłamał - żachnął się Macmillan.

-

Nie twierdzę, że kłamał - powiedział Steven. - Ale mógł zostać źle poinformowany. Obaj wiemy, że

ministrowie o wszystkim dowiadują się od podległych im urzędników. Jest dużo rzeczy, o których nie
wiedzą, albo - kiedy to dla nich korzystne - nie chcą wiedzieć.

Macmillan nie zaprzeczył.
-

Co chcesz zrobić? - spytał.

-

Domyślam się, że minister nie wymienił pozostałych członków grupy Sebringa z Porton?

-

Powiedział tylko, że ich szefem był niejaki doktor Donald Crowe - odparł Macmillan. Kiedy zobaczył

uśmiech na twarzy Stevena, dodał: - Powiedziałem coś śmiesznego?

-

Crowe był na pogrzebie Sebringa - wyjaśnił Steven. - Pani Sebring powiedziała mi, że przyjechał

sprawdzić, czyjej mąż nie zostawił jakichś dokumentów z Porton. - Przerwał na chwilę. - Nikt by nie chciał,
ż

eby gdzieś walały się ważne informacje o szczepionce...

-

W porządku, rozumiem, do czego zmierzasz. - Macmillan skinął głową.

Steven napił się kawy i spytał:
- Pytałeś o Pierwszą Jednostkę Laboratoryjną?
-

Nie istnieje - odparł Macmillan. Steven odstawił filiżankę na talerzyk.

-

Doprawdy?

- Ale minister przyznał, że istniała - ciągnął Macmillan. - Jej korzenie sięgają pierwszej wojny światowej;

potem została rozwiązana i reaktywowana dopiero przed wojną w Zatoce. W jej skład wchodziło
czterdziestu ludzi, podzielonych na pięcioosobowe oddziały mające monitorować potencjalne przypadki
użycia broni chemicznej i biologicznej. Oficjalnie nazywano ją „Tajnym Zespołem”. Wszyscy członkowie

background image

zostali zobowiązani do milczenia, a rząd nie zamierzał ani nie zamierza oficjalnie potwierdzić jej istnienia.

-

Minister zapewne nie wyjaśnił, dlaczego rząd ignorował wszystkie raporty jednostki?

-

Owszem, pośrednio - odparł Macmillan. - Wspomniał, że amerykańscy sojusznicy poddawali nas silnym

naciskom. Ustalono więc, że użycie przez Saddama broni chemicznej i biologicznej nie powinno być
nagłaśniane; chyba tak minister to ujął.

-

Bo to Amerykanie dostarczyli Saddamowi tę broń?

-

Wstyd przyznać, ale tak.

-

To by się zgadzało z tym, co słyszałem - powiedział Steven. - Angus Maclean, Szkot, który odwiedził

Sebringa przed śmiercią, twierdzi, że służył w tej jednostce, choć Ministerstwo Obrony, rzecz jasna, temu
zaprzecza.

-

Cóż, to była tajna organizacja - rzekł Macmillan. - Mógłby zostać oskarżony o ujawnienie tajemnicy

państwowej.

-

Chyba właśnie dlatego tak to rozgłasza - odparł Steven. - Chce stanąć przed sądem i powiedzieć

publicznie, co ma do powiedzenia. Jest pewien, że jego żona i córka umarły z powodu czegoś, co działo się
w Por-ton i w czym uczestniczył Sebring. I o czym być może Sebring powiedział Martinowi Hendry’emu.

-

Widzę, że jesteś zdeterminowany - stwierdził Macmillan.

-

Kod czerwony? - spytał Steven.

-

Zielony - odparł Macmillan. - Uważaj na siebie i informuj mnie o wszystkim na bieżąco.

Steven wyszedł z ministerstwa i skierował kroki nad rzekę, by nacieszyć się słonecznym popołudniem. Był

zadowolony, że uzyskał pozwolenie Macmillana, ale ponieważ Sebring i Hendry nie żyli, nie był pewien, co
właściwie powinien zrobić. Miał jedno nazwisko, Donalda Crowe’a, szefa grupy Sebringa w Porton. Trudno
jednak było się spodziewać, że Crowe przyzna się do jakichkolwiek nielegalnych czy kompromitujących
działań, skoro na pogrzeb Sebringa przyjechał tylko po to, by sprawdzić, czy nie zostały po nim jakieś
dokumenty.

Istniała jeszcze możliwość, że Jane Sebring wie więcej, niż twierdzi, a Martin Hendry zostawił gdzieś

kopię artykułu czy choćby notatki, z których korzystał przy jego pisaniu - może w swoim domu w
Manchesterze? Z innych członków zespołu Sebringa pewnie dałoby się wyciągnąć

więcej niż z Crowe’a, ale trzeba pamiętać, że wciąż obowiązywała ich ustawa o tajemnicy państwowej.

Zresztą, Steven nie znał ich nazwisk, a Crowe nie będzie się palił do ich ujawnienia. No i gdyby zwrócił się
do niego, ściągnąłby na siebie uwagę establishmentu, a w tych okolicznościach należało tego unikać.
Przyszło mu do głowy, że Gus Maclean mógł znać pozostałych członków grupy. Może nawet z nimi
rozmawiał, kiedy prowadził swoje prywatne śledztwo. Maclean nie miał powiązań z władzami i na pewno z
nimi nie sympatyzował, mógł więc okazać się dobrym źródłem informacji. Trzeba będzie z nim pogadać.

Steven postanowił podzielić podróż na północ na trzy etapy. Najpierw złoży wizytę Jane Sebring. Już raz

mu pomogła, naprowadzając na trop Martina Hendry’ego; poza tym obiecał, że będzie ją informował na
bieżąco o postępach w śledztwie. Jeśli pani Sebring nie powie mu nic nowego, pojedzie do Manchesteru,
ż

eby dowiedzieć się czegoś więcej o Martinie Hendry’em. Poprosi inspektorat, by ustalił jego adres i

załatwił u miejscowej policji nakaz rewizji. Jeśli to też nic nie da, pojedzie do Glasgow i jeszcze raz
porozmawia z Gusem Macleanem.

Zatrzymał się i spojrzał na Tamizę. Pełna turystów łódź wycieczkowa pruła dziobem spienioną wodę.

Stojące na rufie trzy dziewczyny w letnich sukienkach i słomianych kapeluszach pomachały do niego. Gdy
odpowiedział tym samym gestem, zachichotały. Wydawały się tak szczęśliwe i beztroskie, że aż im
zazdrościł.

On sam od śmierci Lisy nie mógł w niczym znaleźć zadowolenia. Przypominał sobie o tym w

najdziwniejszych chwilach - kiedy obserwował innych ludzi, ba, nawet gdy patrzył na dziewczyny płynące
łodzią.

Ale czy naprawdę sprawiła to śmierć Lisy?, zastanawiał się, wpatrzony w zamuloną wodę. Gdyby był ze

sobą szczery, musiałby przyznać, że jest jednym z tych ludzi, którzy nigdzie nie mogą zagrzać miejsca. Czas
spędzony z Lisa przyniósł mu chwilę wytchnienia, bo był z nią autentycznie szczęśliwy, ale nawet wtedy
siedział w nim niespokojny duch. Po jej śmierci znów się ocknął. Bez żadnego określonego powodu; po
prostu taką miał naturę.

Fakt, że wiele razy cudem zdołał uniknąć śmierci, nauczył go, że trzeba żyć z dnia na dzień, a nie snuć

długofalowe plany; z czasem jednak uznał, że to raczej wymówka niż filozofia życiowa. Powtarzanie „jakoś
to będzie” nie załatwiało wszystkiego, a on musiał pamiętać, że ma córkę. Właśnie ze względu na nią dobrze
się zastanawiał, nim narażał się na niebezpieczeństwo; rozumiał, że Jenny będzie miała większy pożytek z
ż

yjącego ojca niż martwego bohatera.

Dzwonił do Jenny dwa razy w tygodniu i starał się jak najczęściej jeździć do Szkocji, by spędzać z nią

czas. Mimo to w głębi duszy wiedział, że za prawdziwych rodziców uważa jego szwagierkę Sue i jej męża

background image

Richarda. Tłumaczył sobie, że to nic złego, bo Jenny jest z nimi szczęśliwa, ale ogarniał go żal na myśl o
tym, co stracił.

Dość tej samoanalizy, uznał. Teraz potrzeba mu piwa. Strzeli sobie Guinnessa w nadrzecznym pubie i

zacznie myśleć o bardziej przyziemnych sprawach.


Redford Mansions, South Kensington

Londyn
-

Myślałem, że nie przyjdziesz - powiedział Donald Crowe. - Już prawie północ.

-

Jestem po prostu ostrożny - odparł Cecil Mowbray. - Może to skrzywienie zawodowe, ale wychodząc z

domu, miałem wrażenie, że ktoś mnie śledzi.

Crowe wyglądał na zaniepokojonego, ale Mowbray niedbale machnął ręką.
-

Za długo robię w tej branży - powiedział. - Grzeszę nadmiarem ostrożności. Jeździłem po mieście,

zmieniając taksówki, aż nabrałem pewności, że wszystko gra.

-

A po co ktoś miałby cię śledzić?

-

Nie mam pojęcia. - Mowbray spojrzał Crowe’owi w oczy. - A może ty coś wiesz?

-

Nikomu nic nie powiedziałem - odparł Crowe, który odebrał słowa Mowbraya jako zarzut pod swoim

adresem.

-

Ale? - spytał Mowbray, wyczuwając lekkie wahanie w głosie rozmówcy.

-

Na pogrzebie George’a Sebringa był niejaki Steven Dunbar. Znam go. To śledczy Inspektoratu

Naukowo-Medycznego. Przysyłał do Porton preparaty do analizy, a nawet parę razy prosił o rady, chociaż
nie mnie osobiście.

-

Nie powinniśmy wyciągać zbyt daleko idących wniosków - powiedział Mowbray. - Komputer

inspektoratu musiał powiązać ze sobą fakty: Sebring został zamordowany, a kiedyś pracował w Porton
Down. Inna sprawa, że mieliśmy pecha z tym orzeczeniem o zabójstwie. Każdy inny patolog uznałby to za
samobójstwo.

-

A co z rozmową Sebringa z tym dziennikarzem? - spytał Crowe.

-

Przypuszczam, że inspektorat nic o tym nie wie - odparł Mowbray.

-

A skąd ty się o tym dowiedziałeś?

-

Z podsłuchu założonego na jego telefon. Mamy na oku cały zespół Beta od czasu, kiedy w gazetach

pojawiły się informacje, że rząd planuje zużyć starą szczepionkę.

-

Inspektorat pytał Ministerstwo Obrony o pracę Sebringa w Porton - powiedział Crowe. - Ministerstwo

skontaktowało się z naszym szefem; poprosił, żebym to ja udzielił im informacji.

-

I słusznie - odparł Mowbray z uśmiechem. - Rozumiem, że powiedziałeś, że pracował nad szczepionką

przeciw AIDS?

Crowe skinął głową. - Oczywiście.
-

No to nie ma się czym martwić - orzekł Mowbray. - Wczoraj jadłem lunch z Everleyem. Zaczyna się

denerwować, myśli, że nie mówimy mu wszystkiego.

-

Nadal nie jestem pewien, czy dobrze zrobiliśmy, zwracając się do niego - powiedział Crowe.

-

Potrzebowaliśmy jego pieniędzy - przypomniał mu Mowbray. - Ale doskonale cię rozumiem. Moim

zdaniem, nie będzie z nim kłopotów. Znam takich jak on. Zarobił kupę forsy, a potem odkrył, że to nie
wystarczy; chce mieć władzę, być popularny. Zakochał się w sobie bez pamięci i chce, żeby inni też go
kochali. Oddałby wszystko, byle zostać posłem, a za stanowisko ministra pewnie dałby sobie jaja uciąć.
Myśli, że z naszą pomocą osiągnie swój cel.

-

A czemu do tej pory przegrywał? Ile to było, trzy razy?

-

Partia wyznaczała go do kandydowania w okręgach, w których nie miał szans - wyjaśnił Mowbray. -

Myślę, że też mieli do niego pewne zastrzeżenia, ale skusiły ich jego pieniądze. Tak jak nas.

-

Tym razem będzie oczekiwał, że inwestycja się zwróci - zauważył Crowe.

-

Fakt - przytaknął Mowbray. - Zrobiłem, co mogłem, żeby go przekonać, że zostanie posłem z takiego czy

innego okręgu, ale jeśli zacznie sprawiać nam kłopoty, ma w szafie więcej trupów niż akademia medyczna.
A ja mam negatywy.

-

Masz na niego teczkę?

-

Co za pytanie - prychnął Mowbray. - Na multimilionera z ambicjami politycznymi? Mamy wręcz

powieść.

-

Jak widać, pomyślałeś o wszystkim.

-

A co u ciebie?

-

Jestem w kontakcie z paroma ludźmi z bazy danych grupy. Dostałem od nich informacje niezbędne do

przygotowania ostatecznych planów. Wygląda to nieźle.

-

Doskonale.

background image

-

Pewnie nie oglądałeś „Wiadomości”? - spytał Crowe.

-

Byłem w taksówce - przypomniał mu Mowbray. - A co?

-

Pod naciskiem opinii publicznej rząd zgodził się zniszczyć zapasy starej szczepionki. Żołnierze dostaną

nową.

-1 dobrze - rzekł Mowbray z uśmiechem.

9

Steven zadzwonił z domu do Jane Sebring i spytał, czy mógłby jutro do niej wpaść.
-

Widział się pan z Martinem Hendrym? - Tak.

-

Powiedział coś?

-

Nie mógł. Nie żyje.

-

O mój Boże. Jak to? Co się stało?

-

Wygląda na to, że popełnił samobójstwo - odparł Steven. Właściwie nie kłamał. To naprawdę wyglądało

jak samobójstwo, a szkocka policja jeszcze nie ogłosiła, że Hendry został zamordowany. Poza tym, gdyby
powiedział Jane Sebring, że już druga osoba zginęła z powodu czegoś, w co zamieszany był jej mąż,
mogłaby się wystraszyć i nic więcej by z niej nie wyciągnął.

-

Więc nadal pan nie wie, kto zabił George’a i dlaczego? - spytała.

-

Niestety nie.

-

To po co chce się pan ze mną zobaczyć?

-

Pomyślałem, że jeśli chwilę porozmawiamy, może przypomni pani sobie coś, co wcześniej nie wydawało

się pani istotne - wyjaśnił.

-

Przyjedzie pan z Londynu? - Tak.

-

To zapraszam na lunch.

Steven podziękował i zgodził się przyjść o pierwszej. Odkładając słuchawkę, zdał sobie sprawę, że nie

może doczekać się spotkania z Jane Sebring.

Gdy Steven widział ją ostatnio, była w czerni i emanowała spokojem i godnością. Teraz otworzyła mu w

dżinsach, sandałach i bluzce z odkrytymi plecami. Odgarniając z twarzy rozpuszczone jasne włosy,
powiedziała:

- Cholerny kot zarzygał podłogę. Proszę wejść i nalać sobie drinka. Zaraz do pana przyjdę.
Steven został sam w pokoju, który pamiętał ze stypy po pogrzebie Sebringa. Teraz, kiedy nie było w nim

ż

ałobników i pachniał skórą i środkiem do pielęgnacji mebli, a nie odurzającą mieszanką perfum i kwiatów,

wydawał się o wiele większy. Na orzechowym kredensie stała taca z butelkami. Nalał sobie dżinu z
tonikiem. Pomyślał, że powinien spytać gospodynię, czy też ma ochotę się napić, ale ponieważ jej nie
słyszał, uznał, że ona też go pewnie nie usłyszy. Wziął solidny łyk i wyjrzał na ogródek, w którym
rozmawiał z matką Sebringa.

-

Proszę wybaczyć - powiedziała Jane, wchodząc do pokoju. - Od tej pory będzie dostawał tylko suchy

pokarm. Niech sobie kręci nosem, ja nie ustąpię. Cieszę się, że pana widzę.

-

Ja również - powiedział Steven i uścisnął jej dłoń.

-

Moglibyśmy zjeść na dworze - zaproponowała. - Szkoda byłoby stracić taki ładny dzień. Co pan na to?

-

Jestem za - odparł Steven.

-

Może pan zaczekać tutaj albo pomóc mi w kuchni. Co pan woli?

-

Chętnie pomogę, ale uprzedzam, że nie znam się na gotowaniu. - Poszedł za Jane do jasnej, nowoczesnej

kuchni.

-

Zjemy lasagne z sałatką - powiedziała Jane. - Pan może zrobić sos.

-

Nie wiem, od czego zacząć.

-

W szafce nad zlewem jest mała miska - Jane machnęła ręką, wyraźnie przyzwyczajona do wydawania

poleceń. - A gdzieś wśród tych butelek jest ocet balsamiczny i oliwa.

-

Co teraz? - spytał Steven, kiedy już wszystko znalazł.

-

Wlać do miski dwie łyżeczki jednego i drugiego i dokładnie wymieszać. Potem skropić sałatkę. - Pchnęła

w jego stronę dużą salaterkę. - To wszystko. Łatwizna, co?

-

Pewnie - przytaknął Steven, zadowolony, że nauczył się czegoś nowego.

-

Proszę zabrać sałatkę a ja wezmę lasagne. - Jane włożyła rękawice kuchenne i schyliła się, by otworzyć

piekarnik.

Steven wyniósł salaterkę na taras i postawił ją na środku okrągłego drewnianego stołu.
- Będą nam potrzebne noże i widelce - krzyknęła Jane z kuchni. - Trzecia szuflada z lewej, patrząc od

wejścia.

Znów machnęła rękaw nieokreślonym kierunku. Steven zabrał sztućce i poszedł nakryć do stołu.

background image

-

Dobra robota - powiedziała Jane z uśmiechem, niosąc lasagne.

-

Dziękuje za uznanie.

-

Pewnie strasznie się szarogęszę, co? - spytała.

-

Tak - odparł Steven poważnym tonem.

-

Przepraszam - powiedziała z szerokim uśmiechem.

-

Nie ma sprawy - Steven odwzajemnił uśmiech.

-

Jestem nauczycielką - wyjaśniła Jane. - Traktuję wszystkich jak czwartą „b”.

-

Czego pani uczy?

-

Angielskiego. A propos, sos jest doskonały. - Jane wzięła do ręki listek sałaty i włożyła go do ust. - Jest

pan urodzonym kucharzem.

Steven roześmiał się i powiedział, że tylko wymieszał składnik A ze składnikiem B, zgodnie z instrukcją.
-

W dzisiejszych czasach to wystarczy, by dostać własny program w telewizji. Czemu nie nauczył się pan

gotować?

-

Moja rodzina była tradycyjna - odparł. - Gotowała mama. Na studiach próbowałem coś pichcić, ale za

każdym razem kończyło się to klęską. A potem zaciągnąłem się do wojska i gotowaniem znów zajął się ktoś
inny.

-

Był pan lekarzem wojskowym?

-

W pewnym sensie.

-

To znaczy?

-

Zajmowałem się medycyną polową.

-

Rozumiem - skinęła głową. - Brał pan udział w akcjach, o których nie może mi nic powiedzieć. Zgadza

się?

-

Można tak to ująć.

-

Dlaczego ciągle spotykam facetów, którzy mają jakieś tajemnice?

-

Wszyscy je mają.

-

Wie pan, co mam na myśli. Takie prawdziwe tajemnice, rządowe, wojskowe.

-

Widzę, że trudno było pani żyć z człowiekiem o tajemniczej przeszłości.

-

Nie wiem, czy „trudno” to właściwe słowo. Ale rzeczywiście to zawsze stało między nami. Widziałam,

jak psuł mu się nastrój, i nie wiedziałam, dlaczego, bo myślał wtedy o czymś, o co nie mogłam spytać, bo
nawet gdybym spytała, on nie mógłby mi nic powiedzieć.

-

Może powinien.

-

Widać, że pan go nie znał.

-

To prawda - przyznał Steven. - Proszę mi o nim opowiedzieć.

-

George we wszystkim ściśle trzymał się reguł. Przepisy to była dla niego podstawa. Ze świecą szukać

drugiego tak uczciwego, godnego zaufania, lojalnego i sumiennego pracownika. Gdyby przełożeni
powiedzieli mu, że coś jest tajne, zabrałby tę tajemnicę do grobu. - Skrzywiła się, jakby przypomniała sobie,
ż

e tak właśnie się stało.

Steven nie chciał, żeby zmieniła temat, więc zapytał:
-

Ale w końcu postanowił porozmawiać z Martinem Hendrym?

-

Tak - odparła. - Po tylu latach, po tym wszystkim, co przecierpieliśmy przez jego cholerną przeszłość,

postanowił zwierzyć się obcemu człowiekowi. To zakrawa na ironię, nie sądzi pan? - Napełniła jego
kieliszek i wlała sobie resztę rieslinga. - Deser? - spytała.

-

Chętnie - powiedział Steven, zaskoczony jej nagłą przemianą z rozżalonej wdowy w troskliwą

gospodynię.

-

Zrobiłam cytrynową tarte i, nie chwaląc się, jest znakomita. - Jane wstała od stołu i zniknęła w kuchni.

Wróciła z dwiema dużymi porcjami tarty i dzbankiem śmietany.

-

Jest przepyszna! - krzyknął Steven, wziąwszy pierwszy kęs.

- A nie mówiłam? Steven uśmiechnął się.
Kiedy skończyli jeść, zasugerowała, że wygodniej im będzie na ogrodowej huśtawce - przykrytej perkalem

kanapie pod daszkiem z tego samego materiału, ustawionej między dwiema brzozami.

-

Lunch był palce lizać - powiedział Steven, siadając.

-

Cieszę się, że panu smakował - odparła Jane, siadając koło niego. - Boże, ale ładna pogoda. Odchyliła się

i zamknęła oczy. - Oby tak częściej. Kupiliśmy tę huśtawkę dwa lata temu, a bujaliśmy się na niej może
cztery razy.

-

Dzięki temu może ją pani lepiej docenić - powiedział Steven. - Znudziłoby się pani bujanie, gdyby robiła

to co dzień.

-

Naprawdę pan tak sądzi?

-

Nie - odparł i wybuchnęli śmiechem.

background image

-

Mówiła pani, że dużo przecierpieliście z powodu tajemnic George’a - powiedział Steven łagodnie. - Co

pani miała na myśli?

Milczała przez dłuższą chwilę, nie otwierając oczu. Steven patrzył na promienie słońca, które tańczyły na

jej powiekach, kiedy huśtawka kołysała się lekko. Przypuszczał, że Jane zastanawia się, czy odpowiedzieć
szczerze.

-

Kiedy poznałam George’a, powiedział mi, że kilka lat wcześniej pracował w Porton Down: wtedy

pierwszy raz usłyszałam tę nazwę. I że przeszedł załamanie nerwowe. Twierdził, że już się wyleczył, ale że
miewa ataki depresji. Myślałam, że to żaden problem. Jak wszystkie zakochane kobiety, wierzyłam, że go
uszczęśliwię i wszystko będzie dobrze. Ale to były tylko pobożne życzenia. George miał napady złego
humoru i nocne koszmary. Nie mógł, albo nie chciał mi powiedzieć, co mu się śniło, więc uznałam, że ma to
coś wspólnego z jego przeszłością. Stopniowo stracił zainteresowanie... cóż, intymną stroną małżeństwa i w
końcu zaczęliśmy spać w osobnych pokojach.

-

No tak - powiedział Steven.

-

Proszę mnie źle nie zrozumieć, George był dobry i czuły, kiedy był sobą, i kochaliśmy się... jak brat z

siostrą, przynajmniej przez ostatnich kilka lat.

-

Chcieliście adoptować dziecko.

-

Myśleliśmy... myślałam, że to pomoże.

-

Ż

e to zrekompensuje brak własnego dziecka?

-

Może i tak. Denerwujące było to, że fizycznie z George’em było wszystko w porządku. Jego problemy

miały podłoże psychiczne. Ciągle dręczyły go wyrzuty sumienia. Nie mógł odprężyć się na tyle, by...

-

Kochać się z tobą? - powiedział cicho. Jane otworzyła oczy i spojrzała na niego.

-

Tak - szepnęła.

W tej chwili myślał tylko o tym, że pragnie ją pocałować. I zrobił to, bardzo delikatnie. Było tak cudownie,

jak oczekiwał. Jej wargi, miękkie i ciepłe, odwzajemniły pocałunek.

- Zawsze mówiłam, że nie należy pić do lunchu - powiedziała, kiedy odsunęli się od siebie.
Steven pocałował ją w szyję.
-

To bez sensu - szepnęła. - Dopiero cię poznałam... a George nie żyje od zaledwie...

-

Kilku lat, sądząc z tego, co mówiłaś. Był po prostu samolubny. Nie powinien był cię obarczać swoimi

wyrzutami sumienia. Jesteś piękną kobietą, mamy piękny letni dzień, a moją jedyną tajemnicą jest to, że
chcę się z tobą kochać.

-

A naprawdę okropne jest to - szepnęła, kiedy przesunął językiem po jej uchu-że ja też.

-

Idziemy na górę?

Po chwili wahania wzięła go za rękę i zaprowadziła do sypialni. Promienie słońca wpadały przez otwarte

okno, w powietrzu unosił się zapach świeżej pościeli i skoszonej trawy. Jane położyła się na łóżku i
spojrzała na Stevena zachęcająco. Usiadł przy niej, ściągnął jej dżinsy i top, po czym sam się rozebrał i
położył. Przesunął dłońmi po jej kształtnym ciele, ustami szukając jej ust. Rozpiął jej stanik i zaczął pieścić
sutki, coraz bardziej podniecony wydawanymi przez nią jękami rozkoszy.

Wyciągnęła dłoń i chwyciła jego twardego penisa. Pochyliła się, wzięła go do ust i tym razem to Steven

jęknął. Chciał, żeby minuty przeciągnęły się w godziny. Jane puściła go i usiadła na nim okrakiem.

-

Ostrzegałam, że lubię rządzić - powiedziała.

-

Zobaczymy - wychrypiał. Ścisnął jej pośladki i pociągnął ją do siebie. Zaśmiała się, wzięła jego członka

w obie dłonie, podczas gdy on pieścił jej piersi.

-

Jesteś taka piękna - mruknął.

-

Dzięki, mój miły panie - szepnęła.

Posadził ją sobie na piersi. Wciąż była w majtkach, więc odsunął je na bok i językiem odszukał łechtaczkę.
- O słodki Jezu - szepnęła i wyciągnęła ręce, by oprzeć się o ścianę. - To... to... cudowne.
Po długiej chwili, z twarzą ociekającą potem, oddychając ciężko, spojrzała na Stevena.
- Twój język dokonuje cudów, ale mam ochotę na coś bardziej treści wego.
Przewróciła się na bok i rozłożyła nogi, po czym chwyciła go za penisa i wprowadziła w siebie. Steven

położył się na niej.

- O, jak dobrze - szepnęła, gdy ją napełnił. - Cudownie.
-1 to jak - mruknął Steven, poruszając się równym, niespiesznym rytmem.
-

Ależ będę miała wyrzuty sumienia...

-

Pieprzyć wyrzuty sumienia - szepnął.

-

Nie... pieprzyć mnie - wy dyszała.

Po pewnym czasie, nie wychodząc z niej, Steven uniósł jej lewą nogę tak, by Jane przewróciła się na

prawy bok.

-

Co robisz? - zachichotała.

background image

-

Zawsze tak postępuję z kobietami, które się szarogęszą - odparł. - Rżnę je z boku.

Parsknęła śmiechem.
Leżeli razem przy akompaniamencie dochodzącego z ogrodu śpiewu ptaków i szumu liści poruszanych

wiatrem igrającym z zasłonami.

- Tak nie uchodzi - szepnęła Jane.
-

Było aż tak źle? - spytał Steven.

-

Nie udawaj durnia. - Jane szturchnęła go w bok. - Dobrze wiesz, że nie. Ale teraz przyszła pora na

wyrzuty sumienia. Nie powinniśmy byli tego robić.

-

Nie patrz przed siebie, nie patrz w tył. Bierz to, co życie przynosi.

-

Filozof - mruknęła.

-

Raczej rozczarowany realista - odparł.

Jane przewróciła się na brzuch i zaczęła kreślić palcem kółka na jego piersi.
-

No i jak, doktorze Dunbar, przesłuchanie zakończone?

-

A chcesz tego?

-

Nie - powiedziała cicho.

-

No to weźmy prysznic, ubierzmy się, chodźmy na spacer i poszukajmy nad rzeką knajpki, w której

podadzą nam truskawki ze śmietaną. Najlepiej w cieniu wierzby płaczącej.

Spojrzała na jego uśmiechniętą twarz i wyrecytowała ze smutkiem:
- Gdy wszedł, już tam była. Gdy spojrzała na niego, uśmiechnął się. Światła pełgały w fali czasu, co o

brzeg wieczności się rozbijała...

Steven przeczesał palcami jej włosy.
- Założę się, że nie wiesz, kto to napisał? - powiedziała. Spojrzał na nią, jakby miał przytaknąć, i recytował

dalej:

- I ona kryła w sobie otchłanie, czasem przebywał je, stawał na drugim brzegu i nie był odtrącany.
- Dobry Jezu! - zawołała Jane, kładąc głowę na jego piersi. – Oczytany kochanek. Teraz już wiem, że Bóg

istnieje.

Wyszła spod prysznica owinięta białym ręcznikiem podkreślającym jej gładkie, opalone ramiona. Rzuciła

Stevenowi drugi ręcznik.

- Twoja kolej.
Kiedy wrócił, miała na sobie letnią sukienkę i przymierzała kapelusz od słońca z szerokim rondem.

Przypominała kobietę z impresjonistycznego obrazu.

-

Co ty na to? - spytała. - Czy to nie przesada?

-

Wyglądasz pięknie - podszedł do niej i objął ją.

-

To już odbębniliśmy - powiedziała, podnosząc ręce. - Jeśli znów zaczniemy, nigdy stąd nie wyjdziemy.

-

Czy to źle? - spytał.

-

Nie - mruknęła. - Ale ja naprawdę uwielbiam truskawki...

Wrócili po szóstej.
- To było cudowne popołudnie. - Jane opadła na krzesło i zrzuciła buty. - I to jak. - Steven usiadł

naprzeciwko niej i uśmiechnął się, widząc jej swobodną pozę. - Szkoda, że czwarta „b” cienie widzi...

-

Chrzanić czwartą „b” - odparła, patrząc w sufit. - Co teraz, królewiczu z bajki?

-

Posiedzimy w ogrodzie z zamkniętymi oczami i posłuchamy ptaków obwieszczających koniec dnia,

potem weźmiemy prysznic, przebierzemy się i pójdziemy na kolację do dobrej restauracji, którą wybierzesz
ty. Będziemy pić schłodzone wino z kryształowych kieliszków i mówić sobie rzeczy, których jeszcze nigdy
nikomu nie mówiliśmy.

-

Zanim twój pułk wymaszeruje o świcie... - powiedziała.

-

Nie ma żadnego pułku.

-

O dniu, któregom ukochała...

Następny ranek było pochmurny i zanosiło się na deszcz. Pogoda odzwierciedlała nastrój panujący przy

ś

niadaniu. Spojrzenia, które wymieniali, mówiły więcej od słów.

-

Jak zamierzasz się dowiedzieć, nad czym George pracował w Por-ton? - spytała Jane.

-

To już wiem - odparł. - A przynajmniej znam oficjalną wersję.

-

Tak? - Jane była wyraźnie zaskoczona.

-

Jego zespół pracował nad szczepionką przeciwko HIV. Mój szef dowiedział się tego w Ministerstwie

Obrony.

-

Nad szczepionką? - zdziwiła się Jane. - Jak można mieć koszmary z powodu pracy nad szczepionką?

-

Pomyślałem to samo - odparł.

-

Czyli nie wierzysz im?,

-

Ani trochę.

background image

-

A co możesz zrobić? - spytała.

-

Wiem, że twoim zdaniem to wizyta Gusa Macleana wyprowadziła George’a z równowagi i że właśnie

wtedy postanowił skontaktować się z prasą, ale Maclean powiedział mi, że już kiedy przyjechał, George
wydawał się jakiś spięty. Potwierdza, że jego wizyta mogła pogorszyć sytuację, ale nie sądzi, by to on był
wszystkiemu winien.

-

Pamiętam tylko, że to był okropny dzień - powiedziała Jane. - Może Maclean ma rację. Może George po

prostu miał zły humor.

-

To bardzo ważne - rzekł Steven. - Spróbuj sobie przypomnieć, czy zdarzyło się wtedy coś jeszcze, co

zdenerwowało twojego męża.

-

Nie pamiętam niczego takiego - powiedziała po chwili namysłu. - Cały dzień siedział w domu, a przed

Macleanem nie mieliśmy żadnych innych gości.

-

Nikt nie dzwonił?

-

O ile sobie przypominam, nie.

-

Dostał jakiegoś maila?

-

Z Internetu korzystał w swoim gabinecie na uczelni, a listonosz przyniósł chyba tylko kilka rachunków.

Przy śniadaniu George zachowywał się najzupełniej normalnie, to pamiętam. Zamierzał cały dzień siedzieć
w domu i sprawdzać prace studentów. Ja miałam wolne, bo w poprzedni weekend byłam na szkolnej
wycieczce, więc postanowiliśmy pójść na lunch do pubu. Pamiętam, że gdy dostarczono prasę, zażartował,
ż

e poczyta o faktach, zanim zabierze się za fikcję. Kiedy wychodziłam na zakupy, siedział przy stole w

kuchni, pił kawę i czytał gazetę.

-

Czyli wyszłaś?

-

Tylko na jakieś dziesięć minut - odparła i dodała po namyśle: - Ale masz rację. Teraz pamiętam. Kiedy

wróciłam, coś było z nim nie tak. Spytałam, czy dobrze się czuje, bo był strasznie blady, ale on powiedział,
ż

e to nic takiego i zajął się sprawdzaniem prac.

-

A potem poszliście na lunch?

-

Właśnie sobie przypomniałam, że nie. Kiedy go o to spytałam, powiedział, że się rozmyślił i nie ma

ochoty.

-

To przez gazetę.

-

Gazetę?

-

Zdenerwowało go coś, co w niej przeczytał. Mówiłaś, że kiedy wychodziłaś, czytał gazetę.

-

Ale co to mogło być?

-

Pamiętasz, który to był dzień?

-

Zaraz... poniedziałek, dwudziestego ósmego.

-

Trzeba skoczyć do biblioteki - powiedział Steven. - Co prenumerowaliście?

-

„Guardiana”.

-

Idziesz ze mną?

-

No jasne, to fascynujące.

Wskazała Stevenowi drogę i pojechali do najbliższej biblioteki publicznej. Tam, korzystając z komputera,

Steven wszedł do bazy starych numerów „Guardiana” i otworzył ten z dwudziestego ósmego czerwca.

-

To musi być to - powiedział po chwili i odczytał tytuł: - „Weterani wojny w Zatoce krytykują plan

wykorzystania starych zapasów szczepionki”. - Przeczytał cały artykuł, po czym rzekł: - Rząd planował
podać stare szczepionki żołnierzom przygotowywanym do wyjazdu na nową wojnę w Zatoce Perskiej.
Stowarzyszenia weteranów zaprotestowały, twierdząc, że ze szczepionkami było coś nie tak.

-

Myślisz, że wśród nich mogła być szczepionka, nad którą niby pracował George? - spytała Jane.

Steven zaprzeczył.
-

Nie było potrzeby szczepienia żołnierzy przeciwko AIDS. Poza tym taka szczepionka jeszcze nie istnieje.

Ż

ołnierze mieli dostać szczepionki zalecane przez WHO dla osób udających się w tamten rejon, a oprócz

tego środki chroniące przed bakteriami i wirusami, które mogłyby zostać wykorzystane jako broń:
wąglikiem, dżumą i tym podobnymi.

-

To dlaczego artykuł o wykorzystaniu starych zapasów szczepionki miałby skłonić George’a, żeby po

dwunastu latach milczenia poszedł do gazet?

-

Dobre pytanie - mruknął Steven. - Ale jestem prawie pewien, że tak właśnie było.

-

To by tłumaczyło telefony, jakie George wykonał zaraz po wizycie Macleana - powiedziała Jane. -

Wypytywał ludzi, do których dzwonił, dlaczego rząd robi coś, czego jego zdaniem robić nie powinien. Z
każdą chwilą był coraz bardziej wkurzony.

-

To było, zanim zadzwonił do Martina Hendry’ego? - Tak.

-

Czyli George uważał, że stosowanie starej szczepionki to zły pomysł.

-

To musiało być coś gorszego, skoro poleciał z tym do gazet.

background image

-

Bardzo zły pomysł? - zasugerował Steven.

-

Ale dlaczego? - zastanawiała się Jane.

-

No właśnie, dlaczego?


10

N o i co o tym myślisz? - spytała Jane w drodze powrotnej.
-

Ż

e stowarzyszenia weteranów miały rację. Ze szczepionką coś było nie tak i George o tym wiedział. Ale

dlaczego w takim razie rząd zamierzał jej znowu użyć?

-

Bo o tym nie wiedział?

-

Twój mąż i Donald Crowe wiedzieli, a rząd nie? Przecież byli członkami zespołu badawczego; nie

decydowali o tym, co podaje się żołnierzom.

-

Może rzeczywiście pracowali nad nową szczepionką i chcieli ją na nich wypróbować? - podsunęła Jane.

-

Mieliby podać żołnierzom nieprzetestowaną szczepionkę? To byłoby wysoce nieetyczne.

-

Ale wyjaśniałoby, skąd wzięły się koszmary George’a - powiedziała Jane, kiedy skręcili na podjazd. -

Zwłaszcza jeśli ze szczepionką było coś nie tak.

Steven potrząsnął głową.
-

Nawet gdyby rzeczywiście tak było, gdyby prowadzili eksperymenty z nową szczepionką, nie zrobiliby

tego samego dwanaście lat później, więc czemu George’a tak zaniepokoił ten artykuł?

-

Coś musiało być nie w porządku z jedną z pozostałych szczepionek - powiedziała Jane.

-1 wiedzieli o tym tylko George i jego zespół badawczy? - dodał Steven.
- Tak - potwierdziła.
Po chwili namysłu Steven znów pokręcił głową.
-

Nie, to nie to. Wątpliwości co do szczepionek podawanych żołnierzom pojawiały się regularnie. Poddano

je drobiazgowym badaniom i nie znaleziono nic podejrzanego. - Z drugiej strony... - Steven pomyślał o
Gusie Macleanie i prowadzonych przezeń poszukiwaniach przyczyny jego choroby i tego, co spowodowało
ś

mierć jego żony i córki. Choć nic nie znalazł, uparcie nie dawał za wygraną. - Ciekawe - mruknął.

-

Zaczynasz mieć wątpliwości? - spytała Jane.

-

Tak tylko pomyślałem, że nie ma dowodów na istnienie życia poza Układem Słonecznym, ale to nie

znaczy...

-

Ż

e ono nie istnieje - dokończyła Jane.

-

No właśnie. To znaczy tylko tyle, że go nie znaleźliśmy.

-

Myślisz więc, że coś mogło być nie tak ze szczepionką, ale jak dotąd nie stwierdzono, co?

-

Muszę zadzwonić do inspektoratu.

- Zrobię kawę - powiedziała Jane i zostawiła Stevena samego. Zadzwonił z komórki i musiał chwilę

zaczekać, nim połączono go z oficerem administracyjnym przydzielonym do jego sprawy.

- Mam nowe wiadomości - powiedziała z irlandzkim akcentem kobieta, która przedstawiła się jako

Maureen Kelly. - Ktoś przeformatował
twardy dysk w laptopie, który nam pan zostawił. Niestety, plików nie udało się odzyskać.

-

Tego się obawiałem - odparł Steven. - A jest już raport z sekcji zwłok Martina Hendry’ego?

-

O dziwo, szkocka policja nadal traktuje jego śmierć jako samobójstwo. - Jest pan pewien, że to było

morderstwo?

-

Hendry miał na nadgarstkach ślady wskazujące, że był związany - odparł Steven.

-

Może patolog uznał, że powstały w inny sposób?

-

Albo uległ naciskom - powiedział Steven.

-

Czy znalazł pan w domu Hendry’ego jakieś programy na laptopa?

-

Nie, a dlaczego pani pyta?

-

Kiedy zabójca przeformatował dysk, musiał usunąć wszystko, łącznie ze standardowym

oprogramowaniem, a mimo to na komputerze były zainstalowane Windows XP i Microsoft Office, jakby to
był normalny laptop, którego po prostu ostatnio nie używano.

Steven domyślił się, do czego Kelly zmierza.
-

To znaczy, że zabójca przeinstalował oprogramowanie, by zataić, że dysk został sformatowany, i tym

samym ukryć motyw zabójstwa?

-

A potem zabrał dyski z oprogramowaniem i dysk zip, o którym pan wspominał. Jeśli to się na coś przyda,

możemy określić dokładny termin ponownej instalacji. Może policja się tym zainteresuje. - Z jej słów biła
cierpka ironia.

-

Na razie proszę nic im nie mówić - odparł Steven. - Lepiej, żeby moi przeciwnicy myśleli, że wiem

mniej, niż wiem naprawdę.

background image

-

Decyzja należy do pana.

- Macie informacje o Hendrym, o które prosiłem? Kelly podała mu adres Hendry’ego w Manchesterze.
-

Mieszka... mieszkał z dziewczyną, Lesley Holland. Policja z Manchesteru została powiadomiona o

naszym zainteresowaniu sprawą. Gdyby była taka potrzeba, załatwią nakaz rewizji. Coś jeszcze?

-

Muszę porozmawiać z kimś z Porton Down o szczepionkach podawanych żołnierzom wyjeżdżającym w

rejon Zatoki Perskiej.

-

Poprzednio czy teraz?

-

Poprzednio. I nie chodzi mi o jakiegoś PR-owca; chcę rozmawiać z kimś, kto zna się na rzeczy.

Poszedł do kuchni. Jane siedziała przy stole. Usiadł naprzeciwko, a ona nalała mu kawy. Spytał, dlaczego

milczy.

- Tak sobie myślę... - zaczęła z wahaniem. - Jeśli George został zamordowany, bo chciał powiedzieć

wszystko o tej szczepionce, wynikało
by z tego, że... - zawiesiła głos, jakby słowa nie mogły przejść jej przez gardło. - Że to rząd odpowiada za
jego śmierć.

-

Aż strach pomyśleć - rzekł Steven.

-

Myślałam, że powiesz: „Nie, Jane, nie gadaj głupstw”.

-

Nie, Jane, nie gadaj głupstw - wyrecytował bezbarwnym tonem. Spojrzała na niego i spytała cicho:

-

Ale to nie są głupstwa, prawda?

-

Istnieje szczebel administracji, który funkcjonuje bez wiedzy rządu - odparł Steven.

-

A cóż to niby znaczy?

-

Odkryłem to parę lat temu, kiedy sam miałem z nim do czynienia.

-

Próbowali cię zabić?

-

Tak. Nie wiem, kim byli. Mogę tylko snuć domysły.

-

Nie rozumiem.

-

Zaraz ci wyjaśnię. Wygląda to mniej więcej tak. Pan A, zajmujący wysokie stanowisko, mówi panu B,

podwładnemu, że ma taki czy inny kłopot. Pan B przekazuje to panu C, a ten mówi, że zobaczy, co się da
zrobić. Pan C wspomina o tym panu D, który z kolei wynajmuje pana E. Oczywiście pozostali go nie znają
ani on ich. Pan E ma rozwiązać problem, przy czym jest świadom, że jeśli nawali, zostanie sam. Robi swoje
i dostaje za to pieniądze z lewej kasy. Problem znika i pan A jest zadowolony, ale rzecz jasna nie wie, jak to
się stało.

Jane była wstrząśnięta.. - Przecież to niemoralne! - krzyknęła.
-

Moralność rzadko idzie w parze z władzą - powiedział Steven.

-

Czyli uważasz, że George’a zabił jakiś pan E?

-

Możliwe - odparł. - Ale mógł to też zrobić zgorzkniały weteran szukający zemsty. Wielu jest takich. -

Nie wspomniał, że zabójstwo Martina Hendry’ego praktycznie wykluczało tę ewentualność.

Jane zadrżała.
- Wiem, że zabrzmi to głupio, ale boję się. Naprawdę. Chcę, żeby towszystko się skończyło. Chcę żyć

normalnie. Niech ten koszmar już mi
nie.

Steven ujął jej dłonie i ścisnął delikatnie.
- Czy to znaczy, że mam odejść? - spytał.
Jane wyglądała, jakby toczyła walkę z samą sobą. Wreszcie powiedziała:
- Jesteś częścią tego... koszmaru. Ale nie, jeśli mam wybór, to nie chcę cię stracić.
Steven pocałował jej dłonie.
- To dobrze - rzekł cicho. - Bo dobrowolnie nie odejdę.
Łza spłynęła jej po policzku. Jane otarła ją ze złością, jakby uważała płacz za oznakę słabości.
- Obiecaj, że nie będziesz mnie okłamywał - poprosiła. - Obiecaj, że będziesz mi mówił, co robisz i w

ogóle co się dzieje.

Steven milczał.
- Obiecujesz?
- Jeśli naprawdę tego chcesz. Skinęła głową.
- Dobrze - odparł. - Martin Hendry nie popełnił samobójstwa. Policja jeszcze tego nie wie, ale został

zamordowany. Z jego komputera usunięto wszystkie ślady artykułu, nad którym pracował, i myślę, że
właśnie z powodu tego artykułu zginął.

Jane przez chwilę wyglądała, jakby tego już było dla niej za wiele, ale opanowała się.
-

Znowu pan E? - zapytała.

-

Na to wygląda.

-

Jak go znajdziesz?

background image

-

Przede wszystkim chcę go powstrzymać - odparł Steven. - A żeby to zrobić, muszę się dowiedzieć,

cojego mocodawcy chcą zatuszować. Wtedy gra będzie skończona. Policja niech szuka małpy; ja zajmę się
kataryniarzem. Pojadę do Manchesteru sprawdzić, czy Hendry zostawił w domu coś, co wskazywałoby, nad
czym pracował.

-

Proszę, uważaj na siebie.

-

Zadzwonię.

Steven był w Manchesterze o trzeciej. Przed wyjazdem zadzwonił od Jane na tamtejszą policją, żeby

uprzedzić o swoim przybyciu i poprosić o nakaz rewizji mieszkania Hendry’ego. Pojechał prosto na
komendą, gdzie spotkał się z policjantem, który przedstawił się jako komisarz Lawrence.

-

Pewnie nie powie mi pan, czego właściwie szuka? - rzekł Lawrence.

-

Wszystkiego, co mogłoby mi pomóc w śledztwie - odparł Steven.

-

Niech panu będzie. - Lawrence uśmiechnął się.

-

Rozumiem, że Hendry mieszkał z dziewczyną? - powiedział Steven.

-

To ja musiałem powiadomić ją o jego śmierci - odparł Lawrence ze smutkiem. - Takie miłe dziecko.

-

Dalej tam mieszka?

-

O ile wiem, tak. Nie mieliśmy okazji drugi raz tam zajrzeć. Steven wziął nakaz i podziękował.

-

Przydzielić panu mundurowych? - spytał Lawrence.

-Nie trzeba.
Kiedy zapukał do mieszkania Hendry’ego na drugim piętrze nowego bloku kilka kilometrów od centrum,

nikt nie odpowiedział. Za trzecim razem otworzyły się sąsiednie drzwi i stanęła w nich starsza kobieta.

- Tam nikt nie mieszka - powiedziała. - Pan Hendry niedawno umarł. Steven odwrócił się do niej.
-

Tak, słyszałem o tym. Bardzo smutna historia. Właściwie to szukam Lesley.

-

Chyba się wyprowadziła. Nie było jej, kiedy przyszli z gazowni.

-

Z gazowni?

-

Mówili, że gaz się ulatnia i że muszą wejść - wyjaśniła kobieta.

-

Tylko w tym mieszkaniu? - spytał Steven.

-

Tak - potwierdziła kobieta. - Coś się stało?

-

Nie, nie - powiedział Steven, nie chcąc jej spłoszyć. - A jak tam weszli, skoro Lesley nie było w domu?

-

Mieli klucz - odparła kobieta. - Mówili, że gazownia ma zapasowe na wszelki wypadek. Byli bardzo

mili, nie to, co dzisiejsza młodzież.

-

Znaleźli źródło przecieku?

-

O, tak. Przyszli i powiedzieli mi, że nie ma się czym martwić. Znaleźli usterkę i ją naprawili.

-

To doskonale - rzekł Steven. - Wie pani może, gdzie mógłbym znaleźć Lesley?

-

Niestety nie - kobieta pokręciła głową. - Wiem, że jest nauczycielką. Uczy w podstawówce na Green

Street, może to panu coś da. Chodzi tam moja wnuczka, mówi, że Lesley jest bardzo miła. To ważne, żeby
dzieci lubiły swoich nauczycieli, zgodzi się pan?

Steven przytaknął i podziękował kobiecie za pomoc. Zaczekał, aż zamkną się za nią drzwi, po czym

zadzwonił do Lawrence’a.

- Mundurowi jednak się przydadzą - powiedział. - Trzeba będzie wyważyć drzwi.
Ku zaskoczeniu Stevena, z mundurowymi przyszedł Lawrence.
- Przyjmijmy, że jestem zainteresowanym obserwatorem - powiedział. - Właściwie w czym tkwi problem?
Steven powiedział mu o rzekomej wizycie pracowników gazowni.
- Jeśli to byli gazownicy, to ja jestem ufoludkiem. Mieli klucz, a sąsiadka, z którą rozmawiałem, już dawno

nie widziała dziewczyny Hendry’ego.

Lawrence skinął na dwóch mundurowych, a ci bez problemu dostali się do środka. Słysząc trzask

pękającego drewna, sąsiadka znów wyszła na klatkę i Steven musiał ją zapewnić, że nie ma powodu do
obaw.

-Myślałam, że policja też ma klucze - powiedziała.
-’ Podejrzewamy, że panowie, których pani widziała, nie byli gazownikami - odparł Steven. - Policja chce

sprawdzić, czy wszystko jest w porządku.

-

Dziwnie się do tego zabierają - odparła kobieta, patrząc z niepokojem na wyłamane drzwi.

-

Proszę się nie obawiać - powiedział Lawrence. - Wszystko naprawimy.

-

Ja myślę - burknęła kobieta, wracając do mieszkania. - Już wolałam tych gazowników.

Po wejściu do środka Steven zobaczył to, czego się spodziewał. „Gazownicy” dokładnie przetrząsnęli

mieszkanie. Zawartość wszystkich szuflad i szafek walała się po podłodze, tu i ówdzie widać było nawet
zerwane klepki.

-

Ci dzisiejsi fachowcy... - zażartował Lawrence. - Wygląda na to, że ktoś pana uprzedził.

-

Niestety tak - przyznał Steven. - Niepokoi mnie, skąd wzięli klucz. Skoro od jakiegoś czasu nikt nie

background image

widział dziewczyny Hendry’ego...

-

O rany - westchnął Lawrence. - Myśli pan, że?...

-

Lepiej to sprawdźmy - powiedział Steven. - Sąsiadka mówiła, że Lesley uczy w szkole podstawowej na

Green Street.

Lawrence spojrzał na zegarek.
- Są wakacje. Spróbują zdobyć jej adres w kuratorium.
Gdy komisarz rozmawiał przez telefon, Steven przeszukiwał mieszkanie. Nie lubił, kiedy okoliczności

zmuszały go do włażenia z butami w czyjeś życie. Bez przekonania przetrząsnął wszystko, świadom, że nic
nie znajdzie.

Lawrence podszedł do niego i powiedział:
- W kuratorium mają tylko adres tego mieszkania, ale udało mi się skontaktować z dyrektorką szkoły.

Powiedziała, że po śmierci Martina
Hendry’ego Lesley zamieszkała z rodzicami. Sprawdzimy to?

Steven przytaknął i komisarz powiedział mundurowym, że jadą na 21 Paxton Avenue. Kazał im pilnować

mieszkania, dopóki nie zostanie zabezpieczone.

Steven i Lawrence wylegitymowali się mężczyźnie, który pracował w ogródku przed ładnym parterowym

domkiem na Paxton Avenue. Wyglądał poczciwie - niski, pulchny, łysy, w okularach - więc jego agresywna
reakcja była dla nich zaskoczeniem.

- Czy moja córka nie dość już przez was wycierpiała, dranie? - burknął. - Nie ma pojęcia, co Martin robił

ani dlaczego się zabił. Czy to, co się stało, nie jest dla niej wystarczająco dużym ciężarem, na litość boską?

- Przykro mi z powodu tego, co ją spotkało, panie Holland - powiedział Steven - ale naprawdę musimy z

nią porozmawiać. Nie potrwa to
długo i obiecuję, że będziemy taktowni.

Holland mruknął coś o psach uganiających się za własnymi ogonami, po czym ściągnął gumiaki i wszedł

do domu w skarpetach w romby.

-

Kto przyszedł, Sam? - spytał kobiecy głos.

-

Znowu policja do naszej Lesley - odparł Holland. - Nic dziwnego, że bandytów nie łapią.

Po chwili wrócił z drobną dziewczyną o piegowatej twarzy i jasnych włosach związanych różową wstążką.

Wyglądała, jakby od dawna nie spała. Z jej oczu wyzierało uczucie, którego nie można było pomylić z
ż

adnym innym - strach.

- Doktor Steven Dunbar - przedstawił się Steven. - A to komisarz Lawrence. Moglibyśmy porozmawiać na

osobności?

Po twarzy Lesley Holland przebiegł cień rezygnacji i zaprosiła ich gestem do środka.
-

Nie wiem, o czym Martin pisał. Tyle razy już wam to mówiłam - powiedziała, siadając na brzegu krzesła.

- Możecie mi grozić do woli, ale i tak nie powiem wam czegoś, czego nie wiem.

-

Kto pani groził? - spytał Steven.

-

Dwaj oficerowie z Wydziału Specjalnego. Mówili, że dobrze wiedzą, co Martin knuł i że na pewno

wszystko mi powiedział. I jeśli wszystkiego im nie powiem, grozi mi czternaście lat więzienia. Ale nie
mogłam nic powiedzieć, bo nic nie wiedziałam. Martin robił to, co zawsze, pracował nad artykułem. Nic mi
o nim nie mówił, ale oni nie wierzyli. W kółko powtarzali to samo...

- Dała im pani klucze do mieszkania? - spytał Steven. Skinęła głową.
-

Zmusili mnie. Od śmierci Martina mieszkam u rodziców. Powiedzieli, że przeszukają mieszkanie i kiedy

znajdą to, czego szukają, wrócą, żeby oficjalnie przedstawić mi zarzuty. Miałam nigdzie się nie ruszać.

-

Ale nie wrócili?

- Nie. Myślałam, że może właśnie dlatego przyjechaliście. - Spojrzała błagalnie na Stevena. - Nic nie

wiem. Nic nie zrobiłam.

- Wiem, panno Holland, i przykro mi, że musiała pani przez to wszystko przejść. Nikt pani o nic nie

oskarży. Przepraszam za zachowanie moich współpracowników. Niestety, narobili bałaganu w pani
mieszkaniu,

ale już nie wrócą. Przykro mi z powodu śmierci pani przyjaciela. Teraz już zostawimy panią w spokoju.

Kiedy wyszli, Lawrence powiedział:

-

Czyli ci gazownicy byli z Wydziału Specjalnego?

-

Nie byłbym tego taki pewien - odparł Steven. - Rozumiem, że nie dostaliście informacji o działaniach

Wydziału Specjalnego na waszym terenie?

- Ani słowa. Nadal nie powie mi pan, o co w tym wszystkim chodzi?
- Niestety, nie mogę.
Steven wyjechał z Manchesteru z poczuciem, że tylko stracił czas. Zabójcy Martina Hendry’ego też doszli

do wniosku, że kopia artykułu może być w jego mieszkaniu, ale byli szybsi. Cóż, przynajmniej nie zabili

background image

Lesley Holland, prawdopodobnie dlatego, że było oczywiste, iż nie wiedziała, nad czym pracował Hendry.
Skoro wizyta w Manchesterze nic nie dała, Steven zamierzał pojechać do Glasgow, ale na myśl o Jane
zmienił zdanie. Zadzwonił do niej i spytał, czy może u niej przenocować.

-

Dlaczego? - spytała.

-

Bo chcę.

-

To się nazywa wyczerpujące wyjaśnienie - mruknęła. - Ale chodziło mi o to, dlaczego wracasz do

Leicester, skoro miałeś jechać do Glasgow?

-

Pojadę jutro - powiedział.


11


Restauracja Chevalier, Chelsea

Londyn
Cecil Mowbray oddał płaszcz kelnerowi, nie patrząc na niego, i usiadł.
- Co się stało? - spytał.
Donald Crowe zaczekał, aż kelner odejdzie, po czym nachylił się do Mowbraya.
-

Inspektorat Naukowo-Medyczny zainteresował się szczepionkami dla żołnierzy - powiedział. - Poprosili

o spotkanie z dyrekcją Porton. To Dunbar za tym stoi. Musi coś wiedzieć.

-

Spokojnie - odparł Mowbray. - Stare zapasy szczepionki zostały zniszczone pod presją stowarzyszeń

weteranów. Nie można badać czegoś, co nie istnieje. Zgadza się?

Crowe skinął głową.
-

Ale co do jednego masz rację - ciągnął Mowbray. - Wszystko przez Dunbara. Rzeczywiście wie więcej,

niż myśleliśmy. Wie, że Sebring przed śmiercią kontaktował się z tym dziennikarzem Martinem Hendrym.

-

Skąd?

-

Kilka dni po pogrzebie odwiedził żonę Sebringa. To ona musiała mu o tym powiedzieć.

-

Przecież rozmawiałem z nią przed pogrzebem. Nic nie mówiła.

-

Pewnie Dunbar ma większy dar przekonywania niż ty. Co więcej, zdaje się, że weszła z nim w, że tak

powiem, zażyłe stosunki.

-

Dobry Boże, jej mąż nie żyje raptem od paru tygodni. Na czym ten świat stoi? Tania zdzira.

-

Nie nam ją osądzać.

-

Chryste Panie, człowieku, to znaczy, że mogła kłamać, kiedy mówiła, że Sebring nie opowiadał jej o

swojej przeszłości! Może powiedział jej wszystko, a ona wyśpiewała to Dunbarowi! - gorączkował się
Crowe.

-

To możliwe, ale mało prawdopodobne - odparł Mowbray spokojnie. - Dunbar był w mieszkaniu

Hendry’ego w Manchesterze, rozmawiał też z jego dziewczyną. Ale moi ludzie dopilnowali, żeby w
mieszkaniu nie było nic, co mogłoby nas obciążyć, i upewnili się, że ta mała nic nie wie. Nie musiałby tam
jechać, gdyby już wszystko wiedział, nie?

-

Może i masz rację - przyznał Crowe. - Ale nie wiemy, co zrobi teraz, i to mnie martwi.

-

Pojedzie do Glasgow porozmawiać z Angusem Macleanem, weteranem wojny w Zatoce - odparł

Mowbray.

-

A skąd wiesz?

-

Wciąż mamy telefon Sebringa na podsłuchu.

-

Dzięki Bogu - rzekł Crowe. - Przynajmniej to daje nam lekką przewagę. Co ten Maclean może mu

powiedzieć?

Mowbray wzruszył ramionami.
- Nic. Maclean to znany działacz stowarzyszenia weteranów. Robi dużo szumu, rozgłasza szalone teorie,

ale nie ma nic na ich poparcie. Taki Don Kichot.

-

Maclean... gdzieś słyszałem to nazwisko.

-

Przeszedł szkolenie w Porton. Był w naszym tajnym zespole podczas wojny w Zatoce. Może wtedy go

poznałeś.

-

Nie pamiętam go, ale jeśli to prawda, to może wie więcej, niż sądzisz?

Mowbray pokręcił głową.
- Od lat mamy go na oku. Podzielił los wszystkich wiecznych buntowników: stał się częścią

establishmentu. Jeszcze trochę i dadzą mu medal.

- Skoro tak twierdzisz...
- Nie zawracaj sobie tym głowy. Wszystko gra. Skup się na tym, co jest do zrobienia. Jakieś nowe wieści?
-

Ostatnia odprawa za dwa tygodnie.

-

Jesteś pewien, że dobrze robimy, zachowując wszystko w tajemnicy do ostatniej chwili?

background image

-

Tak - odparł Crowe. - Twoi ludzie mają niewiele do roboty. Sprawa jest prosta. A co z Everleyem?

-

Już tam jest, zawiera znajomości. Przynajmniej nie pęta się pod nogami.

-

To dobrze.


Leicester

Było już po jedenastej, kiedy Steven przyjechał do Jane. Był wykończony po ciężkim dniu, ale zmęczenie

zniknęło bez śladu, kiedy zobaczył ją w drzwiach.

-

Cieszę się, że wróciłeś - powiedziała. Wziął ją w ramiona i pocałował.

-

Pięknie wyglądasz - szepnął.

- Pomyślałam, że moglibyśmy zjeść późną kolację. - Skinęła głową w lewo.
Steven odwrócił się i zobaczył zastawiony stół. Stała na nim butelka wina w wiaderku z lodem i zapalone

ś

wiece.

-

Doskonały pomysł - mruknął, dobierając się do szyi Jane. - Ale po kolei.

-

Czyżby miał pan inne priorytety, panie doktorze? - szepnęła.

-

No proszę, w dodatku czyta mi w myślach - powiedział i poprowadził ją do schodów.

Jane chciała pierwsza wejść na górę, ale Steven, rozochocony widokiem jej pośladków, przyciągnął ją do

siebie i położył dłonie na jej piersiach. Zaczęła ocierać się o niego i zachichotała, kiedy poczuła, jak bardzo
jest podniecony.

-

Obawiam się - mruknęła - że w tym tempie nie dotrzemy do sypialni.

-

Nie można... tego wykluczyć. - Steven podniósł jej sukienkę i wsunął dłoń pod majtki. Była mokra. -

Boże, pragnę cię.

-

Nigdy bym się nie domyśliła - powiedziała, uwalniając go ze spodni. - Do rozstrzygnięcia pozostaje tylko

kwestia... geografii.

-

Tu i teraz - wychrypiał.

Jane pochyliła się i oparła o schody, a Steven zdjął jej majtki i wszedł w nią od tyłu.
- Widzę, że nie żartowałeś - wydyszała.
Kiedy skończył, położył się przy niej na schodach. Jego twarz była mokra od potu.
-

O kurcze - sapnął. Jane uśmiechnęła się.

-

Nie o takiej przystawce myślałam - szepnęła. - Ale... była dobra. Steven pocałował ją delikatnie w czoło.

-

Ubóstwiam cię.

Jane położyła mu palec na ustach.
- Ledwo mnie znasz - powiedziała. - Weź prysznic, a ja podam do stołu.
Później, kiedy rozmawiali przy kawie, Jane spojrzała na zegar.
- Ale ten czas leci. Już pierwsza. Jeśli chcesz rano jechać...
-

Chodźmy do ogrodu - zaproponował. - Co?

-

Noc jest ciepła. Posiedźmy trochę na dworze.

Miała taką minę, jakby szukała kontrargumentów, ale żaden nie przyszedł jej do głowy.
-

No dobrze - zgodziła się. - Jeszcze nikt w środku nocy nie zapraszał mnie do ogrodu.

-

Nie ma to jak letnie noce w Anglii - powiedział Steven.

Usiedli na huśtawce. W powietrzu unosił się zapach kapryfolium, niebo było usiane migoczącymi

gwiazdami.

-

Zobacz, widać sztylet w pasie Oriona - szepnęła.

-

Idealna noc - powiedział Steven. - Żeby tak można było zatrzymać czas.

-

Lato w krótką dzierżawę dostajemy jedynie...

-

Lecz wieczne twe lato nigdy nie przeminie* - dokończył Steven i ścisnął jej dłoń.

-

Oby - powiedziała.

Rano Steven już miał wyjeżdżać do Glasgow, kiedy zadzwoniła jego komórka. Po krótkiej rozmowie

odwrócił się do Jane i powiedział:

- Zmiana planów. Dzwonili z inspektoratu. Ci z Porton zgodzili się na rozmowę o szczepionkach.

Spotkanie w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych dziś po południu. Muszę wracać do Londynu.


Ministerstwo Spraw Wewnętrznych, Londyn

Steven spóźnił się na spotkanie. Przeprosił i wyjaśnił, że na autostradzie był korek, bo drogę zablokowała

ciężarówka, z której wysypał się ładunek. Macmillan przedstawił go wszystkim.

- Steven, to doktor Robert De Fries. Pełnił funkcję łącznika między władzami Porton a wojskowymi

służbami medycznymi w sprawie szczepień żołnierzy przed wojną w Zatoce Perskiej.

Steven uścisnął dłoń posępnemu mężczyźnie, który nawet nie raczył się uśmiechnąć.
- A to doktor Jonathan Sked, zastępca dyrektora bazy w Porton Down - Macmillan wskazał wysokiego,

background image

chudego mężczyznę o siwiejącej brodzie, który nie unikał spojrzenia Stevena, a jego mocny uścisk dłoni
budził zaufanie.

Steven usiadł obok Macmillana, naprzeciwko ludzi z Porton, którzy też siedzieli ramię w ramię. U ich stóp

stały teczki.

-

Dziękujemy, że zgodziliście się panowie tak szybko z nami spotkać - powiedział Macmillan.

-

To prawda - zawtórował mu Steven. Zawsze dobrze jest zacząć od pochlebstw.

- W czym właściwie możemy pomóc? - spytał Sked. Macmillan skinął głową na Stevena, który powiedział:
-

Jak zapewne panowie wiecie, prowadzimy dochodzenie w sprawie śmierci doktora George’a Sebringa,

waszego byłego pracownika. Choć policja początkowo orzekła samobójstwo, tak naprawdę został
zamordowany, a z naszego śledztwa wynika, że śmierć Sebringa mogła mieć coś wspólnego z jego pracą w
bazie. Powiedzieliście nam, że był członkiem zespołu pracującego nad szczepionką przeciwko AIDS, ale
podejrzewamy, że istnieje związek między jego badaniami a rzekomymi problemami ze szczepionkami
podawanymi żołnierzom. Bylibyśmy wdzięczni, gdyby panowie pomogli nam zrozumieć, na czym ten
związek polega.

-

Myli się pan, doktorze - rzekł Sked. - Doktor Sebring nie mógł mieć nic wspólnego z rutynowymi

szczepieniami żołnierzy. Był zatrudniony jako specjalista od wirusowych białek. Potwierdza to doktor
Crowe, który był wówczas jego bezpośrednim przełożonym. Sprawdziłem to, kiedy pierwszy raz
zwróciliście się do nas w tej sprawie.

-

Z całym szacunkiem, doktorze, ale moim zdaniem szczepienia żołnierzy nie były tak rutynowe, jak zdaje

się to pan sugerować - odparł Steven. - Wiemy, że były ogromne trudności z uzyskaniem w Porton
jakichkolwiek informacji na temat tego, co właściwie podano żołnierzom.

Sked rozłożył ręce w geście kapitulacji.
-

Przyznaję, wynikły pewne kłopoty spowodowane tym, że niektóre składniki szczepionki były tajne. Fakt

ten dał początek plotkom, a sami panowie wiecie, jak trudno nad nimi zapanować.

-

Może Sebring pracował nad jakimś tajnym składnikiem, którego nie możecie ujawnić? - zasugerował

Steven.

-

Nie - odparł Sked zdecydowanym tonem. - Niczego nie ukrywamy. Jak już mówiłem, konsultowałem się

z doktorem Crowe’em,

- Czy te składniki nadal są utajnione? Sked potrząsnął głową.
-

Wszystkie szczepionki zostały odtajnione przez Ministerstwo Obrony pod koniec tysiąc dziewięćset

dziewięćdziesiątego szóstego.

-

A których skład był utajniony?

-

Trzech: przeciw wąglikowi, kokluszowi i dżumie.

-

W tamtym czasie ministerstwo twierdziło, że takich szczepionek jest sześć - powiedział Steven, zerkając

do notatek.

-

Zaszło pewne nieporozumienie - odezwał się De Fries, przerywając coraz bardziej niezręczne milczenie.

- Ale mogę rzucić na tę sprawę nieco światła. Z naszych dokumentów wynika, że do szczepionek
podawanych żołnierzom wprowadzano cytokiny. Był to pierwszy przypadek zastosowania tej technologii.
Sądzono, że w ten sposób wywoła się silniejszą reakcję systemu immunologicznego i zapewni żołnierzom
skuteczniejszą ochronę. W pewnym momencie, kiedy producenci zgłosili, że kończą się zapasy cytokin,
poproszono zespół doktora Crowe’a o dostarczenie kompleksów genowych HIV, które miały zostać
wykorzystane jako substytut. Uważano, że wywołają równie silną reakcję systemu immunologicznego.

-

Tego doktor Crowe mi nie powiedział - stwierdził Sked z irytacją.

-

Pewnie zapomniał - łagodził De Fries. - To nie było ważne.

-

Więc znaleźliśmy brakujące ogniwo - stwierdził Steven.

-

Tak bym tego nie nazwał - odparł De Fries.

-

Nie jestem ekspertem - powiedział Steven - ale czy wykorzystanie kompleksów genowych HIV nie

wskazuje na podjęcie próby zapewnienia ochrony przeciwko wirusowi?

-

Może na pierwszy rzut oka - wyjaśnił De Fries - ale nie to było celem. W tym przypadku chodziło o

wywołanie silnej reakcji systemu immunologicznego.

-

O ile wiemy, jeszcze nikt nie rozważał wykorzystania HIV jako broni biologicznej - dodał Sked.

-

Jasne - mruknął Steven ironicznie.

Macmillan zgromił go wzrokiem i powiedział uprzejmie:
- Muszą przyznać, że ja też nie bardzo rozumiem, po co wykorzystano te kompleksy genowe. Jeśli, jak

ustaliliśmy, doktor Crowe i jego ludzie pracowali nad szczepionką przeciw AIDS, to chyba można
powiedzieć, że mieli osobisty interes w tym, by poznać skutki użycia na żołnierzach tych kompleksów
genowych?

Sked wyraźnie się zjeżył.

background image

-

Ż

eby nie było wątpliwości: nie ma mowy, by ktokolwiek z Porton prowadził eksperymenty na

ż

ołnierzach.

-

Oczywiście - zgodził się Macmillan. - Cóż, będziemy musieli gdzie indziej szukać powodu, dla którego

George Sebring przeszedł załamanie nerwowe i do końca życia miał wyrzuty sumienia.

-

Na to wygląda - powiedział De Fries. - Nic, nad czym pracował w Porton, nie mogłoby wywołać takich

następstw.

-

A co z pozostałymi członkami zespołu doktora Crowe’a? - spytał Steven.

-

To znaczy?

-

Jak sobie radzą?

-

Doktor Crowe nie wygląda na człowieka, który ma kłopoty ze snem - odparł Sked. - Zresztą nie ma po

temu powodów.

-

Z Lowrym i Rawlingsem też wszystko w porządku - dodał De Fries. Steven przypomniał sobie, że w

dokumentach dostarczonych przez Porton była mowa o pięciu naukowcach. Sked i De Fries wymienili tylko
cztery nazwiska: Crowe’a, Lowry’ego, Rawlingsa i Sebringa. Już miał zapytać, kogo pominęli, ale się
rozmyślił. Może było to zwykłe przeoczenie, a może nie, lepiej więc będzie zdobyć tę informację z innego
ź

ródła.

-

Czy mieliby panowie coś przeciw temu, żeby oddać szczepionki, nad którymi pracował zespół Crowe’a,

do niezależnej analizy? - spytał.

-

Niestety, to niemożliwe - odparł Sked chłodno. - Musieliśmy zniszczyć zapasy z powodu histerii

rozpętanej przez prasę i protestów...

-

Weteranów wojny w Zatoce - dokończył De Fries.

-

Rząd Jej Wysokości nie mógł pozostać obojętny na ich obawy - powiedział Sked. - Ale nie znaczy to, że

ze szczepionkami było cokolwiek nie w porządku.

-

Oczywiście - przyznał Macmillan.

-

Nie została nawet jedna czy dwie fiolki? - spytał Steven.

-

Wszystko zostało zniszczone - zapewnił De Fries. - Z całym szacunkiem, doktorze, ale te szczepionki

zostały poddane wielu niezależnym badaniom. Żadne nie wykazało nic niepokojącego.

-

Ja tylko głośno myślę - odparł Steven.

-

No i co ty na to? - spytał go Macmillan, kiedy pracownicy Porton wyszli.

-

Jedno już wiemy - powiedział Steven. - Zespół Crowe’a musiał rzeczywiście pracować nad HIV; w

przeciwnym razie nie mógłby dostarczyć kompleksów genowych wirusa.

-

Czyli twoje wątpliwości były nieuzasadnione?

-

Wątpiłem, czy naprawdę chodziło o uzyskanie szczepionki przeciw HIV - odparł Steven.

-

Chyba nie sugerujesz, że próbowali zaprojektować opartą na nim broń? Słyszałeś, co mówił Sked.

-

Tak - odparł Steven. - Może rząd nie przyznawał otwarcie, że widzi w HIV potencjalną broń, ale nie

byłby to pierwszy przypadek, kiedy grupa naukowców dostaje wolną rękę w badaniach, by zobaczyć, co
wykażą. Rzecz jasna, wszystko odbywa się nieoficjalnie.

- I myślisz, że taki zespół działał w Porton?
- A ty nie?
- Chyba będę musiał zasięgnąć języka - odpowiedział Macmillan. Po powrocie do domu Steven zrzucił

buty, nalał sobie piwa i padł na

swój ulubiony fotel przy oknie. Położył nogi na parapecie i wpatrzony w chmury rozwiązał krawat. Zrobił

postępy, ale nadal czegoś mu brakowało. Nawet gdyby się okazało, że Sebring rzeczywiście uczestniczył w
pracach nad wykorzystaniem wirusa AIDS jako broni, groźba ujawnienia tego faktu nie była
wystarczającym motywem zabójstwa. Nie miałoby to sensu. Cyniczna opinia publiczna uznałaby, że kolejny
sfrustrowany pracownik służb publicznych wyciągnął na światło dzienne następną aferę. Akurat w tej chwili
ogromną popularnością cieszyły się publikowane w prasie opowieści byłego oficera MI-5 o niekompetencji
służb wywiadowczych; mrożąca krew w żyłach historia o badaniach nad bronią biologiczną nie zrobiłaby
większego wrażenia. Następny po ospie i dżumie wirus, którym trzeba się martwić, ale przynajmniej tym
razem to nasi nad nim pracowali... „A teraz zapraszamy na sport i prognozę pogody”. Musiało się w tym
kryć coś więcej. Jeśli Sebringa uznano za tak duże zagrożenie, musiał wiedzieć coś jeszcze. Ale co to mogło
być?...

Steven zauważył, że wrócił do punktu wyjścia, co było oznaką, że powinien zrobić przerwę. Spojrzał na

zegarek. Jenny pewnie już wróciła ze szkoły. Wykręcił numer. Odebrała jego szwagierka.

-

Cześć, Sue, co słychać?

-

Jest super!

-

Poważnie? - spytał Steven, trochę zaskoczony jej entuzjastyczną reakcją.

-

Wreszcie szkoła po dwóch miesiącach z tymi trzema potworkami - wyjaśniła Sue. - Wakacje są w

background image

porządku, ale to cudownie mieć dzieci z głowy - dodała ze śmiechem. - Wreszcie wszystko wróciło do
normy. Byłam na zakupach, u fryzjera, na kawie z koleżankami. Czuję się jak nowo narodzona.

-

Mam wyrzuty sumienia - powiedział Steven.

-

Tylko żartuję, przecież wiesz - odparła Sue. - Pewnie chcesz porozmawiać ze swoim potworkiem. Zaraz

ją zawołam.

-

Cześć, tatusiu - usłyszał w słuchawce głos Jenny. - Mam nową nauczycielkę.

-

Tak, Orzeszku? To fajnie.

-

Nazywa się Campbell i ma wielkie zęby.

-

Jenny, nie bądź złośliwa.

-

Kiedy to prawda. Mówi, że niedługo będzie wojna.

-

Poważnie?

-

Mówi, że taki jeden łobuz nazbierał dużo broni i chce napaść na Zachód, to znaczy na nas. Będziesz

musiał walczyć, tatusiu?

-

Nie, Jenny.

-

To dobrze. Ciocia Sue mówi, że wujek Richard też nie, bo jest za stary i za gruby.

-

Teraz już wiem, skąd się bierze ta twoja złośliwość - roześmiał się Steven. - Miejmy nadzieję, że nikt z

nikim nie będzie musiał walczyć i wszyscy znajdziemy sobie coś ciekawszego do roboty.

-

Przyjedziesz w ten weekend?

-

Chyba mi się nie uda, Orzeszku - odpowiedział. - Jestem bardzo zajęty. Może w następny?

-

Dobrze, tatusiu. Pa.

-

Cholera - mruknął Steven, kiedy usłyszał trzask odkładanej słuchawki. Ciekawe, co Jenny sobie

pomyślała. Że ma to gdzieś? Że jej nie kocha? Że się dla niego nie liczy? - Cholera, cholera, cholera.

Steven odszukał w notesie numer telefonu laboratorium szpitalnego, w którym pracował Gus Maclean.

Zadzwonił tam, ale powiedziano mu, że Macleana dziś nie ma. Rano zgłosił, że jest chory. Steven spytał o
jego numer domowy, ale usłyszał, że nie mogą mu go podać. Poprosił do telefonu kierownika. Kiedy
usłyszał w słuchawce głos George’a Drum-monda, przedstawił się i poprosił o pomoc w skontaktowaniu się
z Macleanem.

-

Chodzi o coś związanego z Zatoką Perską? - spytał Drummond.

-

Owszem - przytaknął Steven.

-

Mogę co najwyżej zadzwonić do Gusa i zapytać, czy zgadza się, żebym podał panu jego numer -

powiedział Drummond.

-

Byłbym zobowiązany.

Drummond oddzwonił po pięciu minutach i podyktował Stevenowi numer Macleana. Steven podziękował,

rozłączył się i nie odkładając słuchawki, wybrał numer.

-

Gus, chciałbym jeszcze raz z tobą porozmawiać.

-

O czym? - spytał Maclean chrapliwym głosem.

-

O tym samym co ostatnio. Nie wiem, czy słyszałeś, ale dziennikarz, z którym rozmawiał George Sebring,

nie żyje.

-

Jezu, co się stało?

-

Popełnił samobójstwo.

-

A co z artykułem?

-

Zniknął.

-

O cholera.

-

To co, mogę wpaść?

-

21 Brandon Street, przy Dumbarton Road. Pierwsza klatka, ostatnie piętro.

-

Jutro rano?

-

Będę w domu.

Wieczorem Steven zadzwonił do Jane i powiedział, że rano jedzie do Glasgow.
-

Jak poszło z ludźmi z Porton? - spytała.

-

Obstają przy oficjalnej wersji, że George i jego współpracownicy prowadzili badania nad szczepionką

przeciw AIDS. Ale okazało się, że jego zespół dostarczył jeden ze składników szczepionki podanej
ż

ołnierzom. Można więc powiedzieć, że zrobiliśmy krok naprzód.

-

To już coś.

-

Kłopot w tym, że niedawno zniszczyli całe zapasy starej szczepionki, więc nie możemy przeprowadzić

nowych badań.

- Krok do przodu, dwa kroki w tył. - Jak zawsze.

12

background image


Steven pojechał na Brandon Street taksówką. Padał deszcz, wnętrze samochodu pachniało wilgocią i

stęchłym tytoniem. Co gorsza, kierowca uważał się za tytana intelektu.

-

Podobno Saddam nie chce wpuścić inspektorów rozbrojeniowych - powiedział.

-

Nie wiedziałem - odparł Steven.

-

A czego się spodziewali? - ciągnął kierowca. - Też bym nie wpuścił policji, jakbym miał w domu

kradziony sprzęt. To oczywiste.

-

Może.

-

Powinni go byli załatwić poprzednio, ale nie, to by było za proste. Liberały postawiły na swoim i teraz

wszystko zaczyna się od nowa. Rzygać się chce. A jak widzę tych uchodźców...

Steven mruknął coś na znak, że słucha. Wreszcie dotarli na miejsce. Wysiadł na rogu Brandon Street i

Dumbarton Road. Szedł w deszczu wzdłuż czerwonych kamienic z fasadami z piaskowca, aż znalazł numer
21. Wdrapał się po wydeptanych kamiennych schodach na ostatnie piętro. Otworzył Maclean. Był w
szlafroku.

- W szpitalu mówili, że źle się czujesz - powiedział Steven. Maclean zaprowadził go do salonu, wskazał

krzesło, a sam opadł na

sąsiednie, trzymając się za serce, jakby właśnie przebiegł maraton.
-

Pamiątka po wojnie? - spytał Steven. Maclean skinął głową.

-

Co jakiś czas daje o sobie znać. Co mogę dla ciebie zrobić?

-

Mówiłeś, że pojechałeś do George’a Sebringa, bo chciałeś się dowiedzieć, nad czym pracował w Porton.

-

Zgadza się.Na policji powiedzieli mi, że szukałeś kontaktu z innymi naukowcami stamtąd. Udało ci się z

którymś porozmawiać?

-

Ciężko było. Zdobyłem tylko trzy adresy: Sebringa, faceta nazwiskiem Lowry i Michaela D’Arcy’ego.

Steven ucieszył się, słysząc nieznane nazwisko.
-

Rozmawiałeś z którymś?

-

Z obydwoma - odparł Maclean. - Lowry kazał mi spadać, bo zawoła policję. Wtedy jeszcze pracował w

tej wspaniałej bazie. Nie wiem, czy nadal tam jest. Nie był zadowolony, że udało mi się go namierzyć.
Rozmawiałem za to z D’Arcym. Robił wrażenie przyzwoitego człowieka, ot, typowy angielski mieszczuch,
ale bał się otworzyć usta, żeby broń Boże

nie powiedzieć jednego słowa za dużo. W kółko powtarzał, że musi przestrzegać przepisów ustawy o

tajemnicy państwowej, aż zaczęło to brzmieć jak zdarta płyta.

-

Kim właściwie był ten D’Arcy?

-

Kumplem Sebringa. Pracowali razem w wydziale prowadzonym przez niejakiego Crowe’a. Z tego to

dopiero był kawał kutasa. Zimny drań, wydłubałby ci prawe oko i wrócił po lewe. Z nami, żołnierzami, miał
niewiele do czynienia. Pewnie uważał, że to nie przystoi człowiekowi na jego stanowisku.

-

Chciałbym pogadać z D’Arcym. Masz jego adres?

-

Trochę czasu minęło, odkąd ostatnio go widziałem. Co najmniej parę lat. Wtedy mieszkał w Kent,

pracował w jakiejś firmie farmaceutycznej, chyba u Pfizera. Kłusownik stał się strażnikiem lasu, można
powiedzieć.

Maclean wstał ciężko i powlókł się do biurka. Jedną ręką oparł się o blat, a drugą przerzucił piętrzący się

na nim stos papierów.

Wyglądał, jakby od ostatniego spotkania przybyło mu dziesięć lat. Miał zapadnięte policzki, żyły

wystąpiły mu na szyi jak postronki.

-

Może pomóc? - zaproponował Steven, poruszony.

-

Już mam. - Maclean wziął mały notes, zaznaczył odpowiednią stronę kciukiem i usiadł. - Doktor Michael

D’Arcy, Beach Mansions, mieszkania dwanaście, Ramsgate. Teraz sobie przypominam; pracował w Sand-
wich w fabryce Pfizera, ale zamieszkał w Ramsgate, bo miał stamtąd miłe wspomnienia z dzieciństwa.
Rodzice zabierali go tam na wakacje. Nabrałem do niego sympatii, kiedy to powiedział. Ja też mam
ulubioną mieścinę, nazywa się Rothesay. Jak byłem mały, jeździliśmy tam co rok. Wsiadaliśmy na parowiec
w Gourock i płynęliśmy rzeką Clyde do zatoki Rothesay. Zabieraliśmy ze sobą sąsiadów z Govan, Grantów.
Moja mama przyjaźniła się z Effy Grant. Pakowała tyle rzeczy, jakbyśmy wybierali się na rejs po Karaibach.

Steven uśmiechnął się, widząc wzruszenie Macleana.
-

Zabierałem tam moją małą i patrzyłem, jak się bawi w tym samym piachu co ja trzydzieści lat wcześniej.

Ale na tym tradycja się skończyła. Ona swoich dzieci tam nie zabierze. Los nie dał jej szansy.

-

Przykro mi - mruknął Steven. Odwrócił się, a Maclean, skrępowany, szybkim ruchem ręki otarł łzę z

policzka, po czym odkaszlnął i powiedział:

-

Jak mówiłem, D’Arcy był w porządku. Nie był zupełnie bez serca. Pewnie dlatego do niczego nie

doszedł.

background image

Steven spojrzał na niego pytająco.
-

Dobry człowiek wysoko nie zajdzie - wyjaśnił Maclean. - Dobroć przeszkadza. Tylko palanty dostają się

na szczyt. Zadeptują wszystkich w polu widzenia, a potem, kiedy już osiągną sukces, udają świętych.

-

Powiedziałbym, że jesteś cynikiem, gdybym nie wiedział, że masz rację - stwierdził Steven, wstając. -

Dzięki za pomoc.

-

Może skoczymy na piwo? - spytał Maclean.

-

Ż

artujesz - Steven nie spodziewał się takiej propozycji od poważnie chorego człowieka.

-

A skąd. Nie pozwolę, żeby to cholerstwo mnie rozłożyło. Poczekaj, ubiorę się tylko i idziemy. Pub jest

za rogiem.

-

Skoro tak...

Maclean wrócił w białym t-shircie, czarnych levisach, czarnej skórzanej kurtce i jasnobrązowych

pantoflach. Wciąż wyglądał jak kościotrup, ale gdy zobaczył, jak Steven na niego patrzy, zdobył się na
uśmiech.

- Ty stawiasz - powiedział. - Idziemy.
W pubie było kilkanaście osób, a Maclean chyba wszystkich znał. Steven w duchu podzielił ich na dwie

kategorie: emeryci i bezrobotni. Kilku starszych panów spytało Macleana o zdrowie, podobnie jak barman,
który bez pytania zaczął napełniać mu szklankę.

- Dla mnie to samo - powiedział Steven.
Usiedli przy stoliku w połowie drogi między tarczą do rzutków a stołem bilardowym. Okrywające stół

zielone sukno było rozdarte.

- Czemu uważasz, że wyciągniesz z D’Arcy’ego więcej niż ja? – spytał Maclean, grzebiąc po kieszeniach

kurtki.

Steven pomyślał, że zaraz wyjmie papierosy, on jednak wyciągnął inhalator, odchylił głowę i psiknął sobie

dwa razy do ust.

-

Wcale tak nie uważam - powiedział Steven - ale nic innego nie przychodzi mi do głowy. Ustaliłem, że

istnieje związek między pracami zespołu Sebringa a szczepionkami podanymi żołnierzom, ale żeby to
udowodnić, któryś z członków zespołu musi zacząć mówić.

-

Jaki związek? - spytał Maclean.

-

Zespół Crowe’a oficjalnie pracował nad szczepionką przeciw AIDS. W którymś momencie poproszono

ich o dostarczenie tak zwanych kompleksów genowych HIV do wykorzystania w programie szczepień
ż

ołnierzy.

-

Po kiego grzyba? - wycharczał Maclean.

-

Producenci szczepionki stosowali cytokiny w celu wywołania silniejszej reakcji obronnej organizmu;

wtedy była to nowatorska technika, ale ich zapasy zaczęły się wyczerpywać. Naukowcy uznali, że
kompleksy genowe HIV będą miały podobne działanie.

Gus Maclean długo wpatrywał się w piwo.
-

Wiesz - powiedział wreszcie - kiedyś nawet myślałem, że dranie użyli przeciwko nam HIV.

-

Czemu?

-

Bo chłopaki łapały tyle chorób - odparł Maclean. - Rząd tłumaczył, że to dowodzi, że nie istnieje coś

takiego jak syndrom wojny w Zatoce, a ten tłuścioch Soames sugerował nawet, że jesteśmy bandą
chorowitych leni, którzy chcą się obłowić, aleja miałem wrażenie, że coś się spieprzyło w naszych układach
immunologicznych.

-1 zrobiliście się podatni na infekcje.
-

Właśnie. Jak system immunologiczny padnie, człowiek staje się wesołym miasteczkiem dla mikrobów.

-

Mówiłeś o tym publicznie? - spytał Steven.

-

Parę razy - odparł Maclean z kwaśnym uśmiechem. - Wielu chłopaków uważało, że posuwam się za

daleko. Poza tym niezbyt przychylnie zareagowali na sugestię, że mogą mieć AIDS. Krótko mówiąc, nikt
nie był zachwycony moim pomysłem, no i trzeba dodać, że wszystkie testy na obecność HIV dały wynik
negatywny.

-

Chciałem, żeby szczepionki zbadało niezależne laboratorium, ale okazało się, że wszystkie zostały

zniszczone po waszych protestach przeciwko ich ponownemu użyciu.

-

Z tym to dziwna sprawa - powiedział Maclean. - Dostaliśmy anonimową informację, że planuje się podać

stare szczepionki chłopcom szykującym się do wyjazdu w rejon Zatoki. Kiedy spytaliśmy o to w
Ministerstwie Obrony, nikt nie zaprzeczył, co jest zupełnie nie w ich stylu. Zwykle zaprzeczają, że po
poniedziałku jest wtorek, dopóki nie pokaże się im niezbitych dowodów. Potem, gdy skontaktowaliśmy się z
prasą, dowiedzieliśmy się, że też dostali tę informację. Zupełnie jakby ktoś z rządu chciał, żeby sprawa
wyszła na jaw i doszło do protestów. Pamiętam, że miałem wrażenie, że wykorzystują nas jak szczury
laboratoryjne, żebyśmy odwalili za nich jakąś robotę.

background image

-

Na przykład dali im pretekst do zniszczenia starych zapasów - powiedział Steven, myśląc na głos.

-

Bo mieli coś do ukrycia? - podjął Maclean. - Podstępne dranie.

-

Wygląda na to, że uszło im to na sucho.

-

Jak zwykle - mruknął Maclean ze złością.

- Chyba że... - powiedział Steven, tknięty pewną myślą. Maclean spojrzał na niego wyczekująco.
- Mówiłeś, że zrobiłeś sobie badania mikrobiologiczne. Jakie dokładnie?
- Wszystkie, które robi się w szpitalnych laboratoriach w celu ustalenia przyczyny choroby - odparł

Maclean. - Pobrałem wymazy i próbki, skąd tylko się dało. Można by powiedzieć, że nie pominąłem
ż

adnego otworu.

- I nic?
-

Ż

adnych patogenów.

-

A poza tym?

-

Wszystkie typowe nieszkodliwe bakterie, które żyją w ludzkim organizmie. Zidentyfikowałem je co do

jednej, wyhodowałem podkultury i porównałem z innymi.

Steven uśmiechnął się. Właśnie usłyszał to, co chciał usłyszeć. Nachylił się nad stolikiem i powiedział:
-

Nie wiem, czy dobrze zrozumiałem. Masz podkultury wszystkich organizmów, które wykryłeś u siebie w

trakcie choroby?

-

Tak - odparł Maclean. - Ale to było tylko ćwiczenie akademickie; to zwyczajne, nieszkodliwe żyjątka,

które wszyscy w sobie nosimy. Nie znalazłem nic podejrzanego.

-

W każdym razie nic, co mogłyby wykazać standardowe testy mikrobiologiczne i serologiczne.

-

Nie rozumiem. Do czego zmierzasz?

-

Chyba do tego, że nie wszystko musi być takie, jakie się wydaje - odparł Steven. - Jedna z owieczek

może się okazać wilkiem w owczej skórze.

-

Jezu, mówisz o inżynierii genetycznej. - Maclean był pod wrażeniem. - O wprowadzaniu obcych genów.

-

To jest jakaś myśl - powiedział Steven. - Przecież wiemy, że Rosjanie zmodyfikowali genetycznie wirusa

ospy tak, żeby był jeszcze bardziej zabójczy, więc pewnie nie oni jedni igrali z ogniem.

-

Ale tu w grę wchodziłoby coś więcej niż podrasowanie istniejącego patogenu.

-

Fakt. To musiałby być zwyczajny bakcyl, który uzyskał nowe właściwości. Nową osobowość, że tak

powiem.

-

Patogen, który wygląda nieszkodliwie i nie jest traktowany jako broń masowego rażenia? Tylko

Brytyjczycy mogli wpaść na coś takiego - powiedział Maclean z goryczą. - To trąci właściwą nam
hipokryzją, za którą reszta świata tak nas kocha. Cóż, co do jednego masz rację: rutynowe badania
laboratoryjne nie pozwoliłyby wykryć czegoś takiego. Co więc proponujesz?

-

Trzeba by zrobić analizę DNA - odparł Steven.

-

Nie jestem ekspertem, ale wiem, że to wymaga znajomości biologii molekularnej i że sekwencjonowanie

genomu jednej bakterii może ciągnąć się latami - powiedział Maclean. -> A ja mam kolekcję trzydziestu
kilku kultur.

-

Racja. To dla nas zbyt skomplikowane. Muszę poradzić się eksperta. Najlepiej byłoby skłonić Michaela

D’Arcy’ego, żeby powiedział, co on i jego kumple knuli w Porton. To oszczędziłoby nam masę czasu i
kłopotów.

-

A co z kolekcją bakterii?

-

W jakiej jest postaci? - spytał Steven.

-

Jest ich trzydzieści kilka, wszystkie w szklanych fiolkach z agarem. Każda fiolka ma około dwu i pół

centymetra długości i pół centymetra średnicy. Mieszczą się w skrzynce wielkości zeszytu A4, a ważą
pewnie mniej.

-

Trzymasz je w szpitalu?

-

W lodówce w laboratorium.

-

Na razie niech tam zostaną. Przynajmniej dopóki nie porozmawiam z paroma osobami. Rozumiem, że

masz ich listę?

-

Są ponumerowane, skatalogowane i zidentyfikowane w oparciu o Podręcznik bakteriologii

determinatywnej, łącznie ze szczegółowymi informacjami o tym, kiedy i skąd zostały pobrane. Gdybyś
chciał, mam w domu kopię.

Steven stwierdził, że rzeczywiście mogłaby się przydać. Wrócił z Mac-leanem do jego mieszkania.

Najdłużej trwało wchodzenie po schodach. Na każdym półpiętrze Maclean robił przerwę dla złapania tchu;
jedną ręką trzymał się poręczy, a drugą opierał o kolano, patrząc niewidzącym wzrokiem na stopnie. Nie
chciał jednak przyjąć pomocy Stevena.

- To mój kłopot. Poradzę sobie.
Po wejściu do mieszkania usiadł na kilka minut, po czym podszedł do biurka. Otworzył małą szufladę i

background image

wyjął z teczki dyskietkę. Dał ją Steve-nowi.

- Proszę, oto pełna lista flory i fauny żyjącej w Angusie Macleanie. Kanał Discovery niech się schowa.
Steven uśmiechnął się i schował dyskietkę do kieszeni.
-

Mam nadzieję, że szybko dojdziesz do siebie - powiedział.

-

Pewnie - odparł Maclean. - Za parę dni wrócę do pracy i wszystko będzie dobrze do następnego razu.

Tak to już jest. Od dwunastu lat.

Steven pojechał taksówką na lotnisko i czekając na samolot, zadzwonił do Jane,
-

Co robisz? - spytał.

-

Przygotowuję się do lekcji na przyszły tydzień - odparła. - Zaczyna się nowe półrocze. Gdzie jesteś?

-

Na lotnisku w Glasgow. Rano rozmawiałem z Gusem Macleanem.

-

Dowiedziałeś się czegoś?

-

Podał mi jedno nazwisko: Michael D’Arcy. Mówi ci to coś?

-

A owszem. To stary znajomy George’a. Co roku przysyłał nam kartkę na Boże Narodzenie, ale nie

pamiętam, żebym poznała go osobiście.

-

Pracował z George’em w Porton - wyjaśnił Steven. - Z tego, co mówił Gus, byli w jednym zespole.

-

Nie muszę pytać, dokąd teraz pojedziesz - stwierdziła Jane.

-

Brawo, dostajesz pierwszą nagrodę. Po powrocie do Londynu skoczę tylko po samochód. Przy odrobinie

szczęścia może uda mi się jeszcze dziś złapać D’Arcy’ego, o ile się nie wyprowadził.

-

Nie uprzedzisz go o swoim przyjeździe?

4 Nie - odparł Steven. - Nie będzie miał czasu dzwonić po ludziach i pytać, czy spotkanie ze mną to dobry

pomysł.

-

Cóż, człowiek ciągle się uczy - powiedziała Jane. - Kiedy znów się zobaczymy?

-

Jutro rano muszę zajrzeć do ministerstwa. Potem mogę przyjechać do Leicester. A może ty wpadniesz do

Londynu? Jak będzie wygodniej?

-

Ty przyjedź - odparła. - Mam masę rzeczy do przejrzenia na poniedziałek, każda chwila jest cenna.

Steven powiedział, że będzie późnym popołudniem i zaproponował, żeby poszli gdzieś na kolację.
-

Chętnie.

-

To do jutra - zakończył Steven. Kiedy schował telefon, usłyszał wezwanie do wejścia na pokład.

Zachodzące słońce zalewało katedrę w Canterbury jasnopomarańczowym blaskiem, kiedy Steven jechał

przez Kent do nadmorskiej mieściny Ramsgate. Samolot z Glasgow wylądował o czasie, z dojazdem do
miasta nie było kłopotów. Po powrocie do domu wziął prysznic, przebrał się i znów ruszył w drogę. Jazda
obwodnicą M25 była prawdziwym koszmarem. Trwające roboty drogowe sprawiły, że ruch odbywał się w
ż

ółwim tempie, Steven nie miał więc szans na uniknięcie wieczornych korków na drogach prowadzących na

południowe wybrzeże. Gdy dotarł na obrzeża Ramsgate, była prawie ósma. Zatrzymał się, żeby spytać o
drogę do Beach Mansions. Pierwsze dwie napotkane osoby okazały się turystami i nie potrafiły mu nic
powiedzieć; dopiero za trzecim razem trafił na tubylca, który udzielił, jak się okazało, błędnych instrukcji,
ale przynajmniej Steven dotarł na tyle blisko celu, że udało mu się znaleźć kogoś, kto wskazał właściwą
drogę.

Beach Mansions spodobał mu się. Styl i budulec - kamień - wskazywały, że dom pochodził z końca

dziewiętnastego wieku, ale był dobrze utrzymany i robił solidne wrażenie. Typowa rezydencja klasy
ś

redniej. Długi, niski budynek z łukiem prowadzącym na wewnętrzny dziedziniec stał na wzniesieniu, więc

z wykuszowych okien mieszkań od frontu roztaczał się widok na morze. Co najmniej w dwóch z nich tkwiły
teleskopy, przez które mieszkańcy mogli oglądać promy pływające po kanale La Manche.

Steven zaparkował na miejscu oznakowanym białym napisem „goście”, wysiadł i ruszył w prawo za

strzałką wskazującą numery mieszkań od 18 do 36. Siedzący za biurkiem umundurowany strażnik podniósł
głowę znad gazety.

- Tak?
- Ja do doktora Michaela D’Arcy’ego - powiedział Steven. - Numer mieszkania 21.
Mężczyzna starannie złożył gazetę, po czym podniósł słuchawkę i wcisnął guzik w konsoli na biurku.
-

Doktora D’Arcy’ego nie ma w domu - powiedział po dłuższej chwili.

-

Nie wie pan, kiedy wróci? - spytał Steven.

-

Często pracuje do późna.

-

To ja zaczekam. Może zaraz przyjedzie. Jaki ma samochód?

-

Zieloną toyotę, jak mój syn Gordon. Z wgnieceniem z tyłu. W poniedziałek jakaś babina stuknęła go na

ś

wiatłach w Sandwich.

-

Gordona czy D’Arcy’ego?

-

Doktora D’Arcy’ego - odparł mężczyzna, patrząc na Stevena jak na głupka. - Gordon pracuje w

Newcastle.

background image

Było już prawie całkiem ciemno. Steven spojrzał na,widoczne w oddali światła miasta, po czym wsiadł do

wozu i włączył radio. Przez następną godzinę przez parking przewinęło się kilka samochodów, aż wreszcie
pojawiła się zielona toyota. Kiedy zatrzymała się naprzeciwko Stevena, zobaczył, że ma wgniecenie z tyłu.
Wysiadł, ale zanim mógł do niej podejść, musiał przepuścić nadjeżdżający wóz. Ciemnoniebieski rangę
rover wlókł się w żółwim tempie; Steven zauważył, że kierowca patrzy na toyotę. W pierwszej chwili
pomyślał, że to pewnie sąsiad, który chce zagadnąć D’ Arcy’ego - jakby na potwierdzenie, szyba od strony
kierowcy zaczęła się opuszczać - nagle jednak w dłoni mężczyzny błysnął pistolet.

Wszystko wydarzyło się w ułamku sekundy. D’Arcy, który wysiadł z samochodu i właśnie zamykał drzwi,

odwrócił się do rangę rovera, a wtedy jego kierowca podniósł pistolet.

- Padnij! - krzyknął Steven.
Pistolet z tłumikiem wypalił, D’Arcy poleciał do tyłu i padł na ziemię z rozrzuconymi rękami i nogami.

Kierowca rangę rovera spojrzał na Ste-vena, którego dopiero teraz zauważył. Ten rzucił się biegiem przez
parking w stronę żywopłotu; tylko tam mógł się schronić. Usłyszał dwa głuche trzaski. Pierwszy pocisk
rozłupał pobliską gałąź, drugi wyrwał mu spod nóg kawałki asfaltu. Jeden z nich rozciął mu lewy policzek.

Steven przeturlał się pod krzak i obejrzał się; w tym samym momencie kierowca rangę rovera włączył

ś

wiatła drogowe i dodał gazu. Steven poczuł się, jakby stał na zalanej blaskiem reflektorów scenie.

Napastnik ruszył z piskiem opon prosto na niego. Steven musiał podjąć decyzję: odskoczyć w lewo czy w
prawo. Pomyślał, że to wszystko jedno, najważniejsze to wybrać właściwy moment. Musiał zaczekać do
ostatniej chwili, żeby kierowca nie miał czasu skręcić. Oślepiające światła pędziły ku niemu, a on stał jak
matador bez płachty, aż nadeszła chwila prawdy. Rzucił się w lewo.

Rangę rover przemknął obok i wpadł w żywopłot. Tysiące cierni podrapały Stevena po twarzy i dłoniach.

Prawe tylne koło rangę rovera urwało rękaw jego kurtki, uświadamiając mu, jak blisko był śmierci. Steven
wygramolił się z krzaków, żeby kierowca, który wrzucił wsteczny, nie mógł zaatakować go po raz drugi. W
całym budynku rozbłysły światła i mieszkańcy wylegli na dwór zobaczyć, co się dzieje. To sprawiło, że
kierowca dał za wygraną. Steven opadł na kolana, a rangę rover zawrócił z piskiem opon, skierował się ku
wyjazdowi z parkingu i zniknął w ciemnościach.


13

Steven jedną ręką otarł twarz z krwi, a drugą sięgnął po komórkę. Wystukał numer pogotowia, po czym

pobiegł w stronę leżącego na ziemi D’Arcy’ego.

- Przyślijcie karetkę - powiedział. - Beach Mansions, Ramsgate, poważna rana postrzałowa.
D’Arcy był nieprzytomny i stracił dużo krwi, ale puls wciąż był wyczuwalny, więc na oczach gapiów

Steven spróbował udzielić mu pierwszej

pomocy. D’Arcy nie padł na ziemię w reakcji na jego ostrzeżenie - mało kto by tak zrobił - ale dzięki temu,

ż

e odwrócił się do niego, kula nie trafiła go w serce. Weszła pod małym kątem i skierowała się ku górze,

gdzie roztrzaskała lewy obojczyk i wyrwała dużą, poszarpaną ranę.

-

Może to się przyda - usłyszał czyjś głos. Odwrócił się i zobaczył siwowłosą kobietę, która kucnęła i

podała mu trzy rolki czystego bandaża.

-

Tak, dziękuję - odparł.

-

Jestem emerytowaną pielęgniarką - powiedziała. - Mogę jakoś pomóc?

-

Niech pani skombinuje kilka koców i mi poświeci - odparł. - Muszę zatamować krwotok, inaczej

wykrwawi się na śmierć.

-

Już się robi. - Kobieta podeszła do grupki gapiów i Steven usłyszał, jak mówi: - To doktor D’Arcy, jest

ciężko ranny. Potrzebne są koce i latarka. ~ Kiedy zaczęli wypytywać, co się stało, rzuciła krótko: - Już!

Przyniesiono koce i emerytowana pielęgniarka przykryła D’Arcy’ego, po czym oświetliła latarką ranę.

Steven przyłożył do dużej, poszarpanej dziury w ramieniu D’Arcy’ego gruby opatrunek z bandaża, ale po
kilku sekundach biały zwitek był już cały czerwony.

-

Sam ucisk nic nie da - powiedział.

-

Może założyć opaskę? - spytała pielęgniarka.

-

Nie ma jak jej zawiązać. Krew nie płynie z ramienia. Szybko! Potrzebne mi będą spinacze i kleszcze...

albo peseta. Tak, może być peseta.

-

No, ruszcie się - powiedziała pielęgniarka do gapiów. - Słyszeliście, czego chce doktor.

Jeden z mieszkańców parteru przyniósł pudełko spinaczy, dwaj inni wrócili z pesetami. Większość

odwróciła się z obrzydzeniem, kiedy Ste-ven zaczął grzebać gołą ręką w ranie D’Arcy’ego. Zerknął na
pielęgniarkę i dostrzegł na jej twarzy dezaprobatę.

-

Jeśli tego nie zrobię, on umrze - powiedział.

-

To o pana się martwię. - Spojrzała znacząco na pokryte krwią ręce Stevena.

background image

Wreszcie znalazł przeciętą arterię. Kiedy wyjął ją kciukiem i palcem wskazującym, wciąż tryskała z niej

krew; na ten widok nieliczni gapie, którzy odważyli się patrzeć, co się dzieje, krzyknęli z przerażenia.

- Spinacz - powiedział Steven i wyciągnął rękę. Pielęgniarka położyła mu go na dłoni i po kilku

nieudanych próbach skwitowanych stłumionymi przekleństwami, zdołał spiąć odsłoniętą tętnicę. Strasznie
się przy tym umazał, ale krew przestała tryskać. Steven odpoczął chwilę, po czym przyłożył do rany nowy
opatrunek i obwiązał go bandażem rozwijanym przez pielęgniarkę. - Dziękuję, świetnie się pani spisała -
powiedział, kiedy wycie syren zapowiedziało niecierpliwie oczekiwane przybycie pogotowia.

Steven wiedział, że wkrótce zjawi się policja, bo przez telefon wspomniał, że chodzi o ranę postrzałową.

Zaraz po karetce i dwóch radiowozach zjawili się antyterroryści. Dwaj sanitariusze wysłuchali jego
wyjaśnień i zajęli się D’Arcym.

Steven wstał i potarł zesztywniałe kolana, po czym odwrócił się i zobaczył uzbrojonych w broń

automatyczną policjantów w kamizelkach kuloodpornych, którzy wysiedli z furgonetki i rozstawili się na
parkingu.

-

Szkoda czasu - powiedział do ich dowódcy. - Sprawca zbiegł. - Wylegitymował się i dodał: - Jeśli

pojedzie pan ze mną do szpitala, wszystko wyjaśnię na tyle, na ile mogę.

-

Nigdzie pan nie pojedzie - burknął oficer, zażywny mężczyzna po czterdziestce z wąsikiem

podkreślającym okrągły kształt twarzy. - Nie obchodzi mnie, kim pan jest. Nie można ot tak odejść z
miejsca zbrodni.

-

Jadę z rannym - powiedział Steven. - Muszę z nim porozmawiać, jak tylko odzyska przytomność. Jeśli to

pana interesuje, padły trzy strzały, jeden do ofiary, dwa do mnie. Sprawca odjechał niebieskim rangę
roverem. Łuski znajdzie pan na parkingu. To wszystko, czego pan się tu dowie.

-

Trzeba przestrzegać przepisów - nie ustępował oficer.

-

No to niech pan to robi - odburknął Steven. Widać trafił na służbistę pozbawionego zdrowego rozsądku. -

Co z nim? - spytał, patrząc na D’Ar-cy’ego, którego sanitariusze ostrożnie wnosili do karetki.

-

Jest bardzo słaby - odparł ciemnoskóry sanitariusz, który wsiadł, by zająć się rannym. - Dobrze się pan

spisał jak na lekarza pierwszego kontaktu.

Steven uśmiechnął się, wsiadając. Drzwi zamknęły się za nim.
-

Nie jestem lekarzem pierwszego kontaktu - wyjaśnił. Wiedział, że na miejscu wypadku z sanitariuszy jest

większy pożytek niż z lekarzy, choć przekonania tego nie podzielało Stowarzyszenie Lekarzy Brytyjskich,
najbardziej konserwatywna z organizacji.

-

To pan jest z pogotowia? - spytał mężczyzna.

-

Nie, z wojska. Medycyna polowa.

-

O w mordę - mruknął sanitariusz. - Anioł stróż czuwa nad gościem. Trzeba mieć szczęście, żeby dostać

kulkę akurat wtedy, kiedy w pobliżu jest lekarz wojskowy.

Pielęgniarka oczyściła skaleczenia i otarcia Stevena, a personel oddziału nagłych wypadków zajął się

D’Arcym. Inspektor, który przyjechał za karetką, był wściekły. I nic dziwnego; Steven nie potrafił podać mu
ani rysopisu napastnika, ani numeru rejestracyjnego rangę rovera.

-

Jesteś zawodowcem. Co ty, myślałeś o niebieskich migdałach? - marudził policjant.

-

Próbowałem ratować tyłek - odparł Steven przez zaciśnięte zęby. - Było ciemno, uzbrojony typ chciał

mnie zabić.

-

Mimo to... - zaczął policjant.

-

Nie dopiął swego - przerwał mu Steven. - Trzeba pilnować D’Ar-cy’ego, dopóki nie będzie można go

przenieść.

-

O co w tym wszystkim chodzi? - warknął policjant. - Jeśli myślisz, że możesz urządzać strzelaniny na

moim terenie i poniewierać...

-

Opanuj się! - warknął Steven. - Rozumiem, że jesteś wkurzony, ale doskonale wiem, co mogę, a czego

nie, i lepiej dla ciebie, żebyś też się tego dowiedział. Jeśli masz wątpliwości, zadzwoń do Ministerstwa
Spraw Wewnętrznych. A na razie postaw przy D’Arcym uzbrojonego strażnika i przestań marudzić.

-

Cyrk, normalnie cyrk - wymamrotał policjant i wyszedł.

-

Co z D’Arcym? - spytał Steven, widząc, że lekarz cofa się od stołu zabiegowego i zdejmuje rękawice.

-

Stan stabilny, ale na razie trudno powiedzieć, czy z tego wyjdzie. Przygotowują salę. Bez operacji się nie

obejdzie - odparł konsultant pogotowia. - Jest pan jego znajomym? Krewnym?

-

Ani jedno, ani drugie - odparł Steven.

-

No to kim?

Steven wylegitymował się.
- Aha, lekarzem. To pan założył ten spinacz? Steven skinął głową.
-

Jeśli przeżyje, to tylko dzięki temu. Może mi pan powiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi?

-

Sam nie wiem - odparł Steven. - Miałem go przesłuchać, kiedy jakiś facet postanowił przerwać naszą

background image

rozmowę, zanim się zaczęła. Muszę pana ostrzec, że może dojść do kolejnego zamachu. Poprosiłem policję,
ż

eby go pilnowali.

-

Co to za jeden? Jakiś przestępca?

-

Wręcz przeciwnie - odparł Steven. - Zdolny naukowiec, który z tego, co słyszałem, muchy by nie

skrzywdził.

-

To dlaczego ktoś chciał go zabić?

-

Zamierzam go o to spytać, kiedy odzyska przytomność - odparł Steven. - Muszę przy nim zostać.

-

Jest pan lekarzem - powiedział konsultant - więc daruję sobie gadanie, że najważniejsze jest dobro

pacjenta, i nie wywalę pana za drzwi, jak to robią w serialach, ale sam pan wie, jak z nim krucho. Niech pan
uważa.

-

Dzięki. - Steven wyszedł i zadzwonił z komórki do inspektoratu. W czasie rozmowy z dyżurnym

obserwował przez szybę w drzwiach, co dzieje się w sali.

-

Mam obudzić pana Macmillana? - spytał dyżurny.

-

Tak - odparł Steven.

Macmillan oddzwonił po pięciu minutach. - Żyje?
-

Ledwo, ledwo - odparł Steven. - Zostanę z nim, ale chciałbym, żeby przeniesiono go najszybciej, jak to

możliwe.

-

Myślisz, że mogą spróbować znowu?

-

Tak podpowiada zdrowy rozsądek.

-

Może myślą, że nie przeżył,

-

Zbyt wielu sąsiadów widziało, że żył, kiedy zabierała go karetka.

-

Dobrze, załatwię to. Musimy porozmawiać. Mam nowe wiadomości.

-

Jak tylko D’Arcy będzie bezpieczny - powiedział Steven.

O trzeciej w nocy D’Arcy został przewieziony z sali operacyjnej na oddział intensywnej terapii. Steven

rozmawiał z chirurgiem, gdy pielęgniarki podłączały sprzęt monitorujący.

-1 co pan sądzi?
- Wyglądało to fatalnie, ale jeśli nie będzie komplikacji, powinien z tego wyjść. Ale w piłkę ręczną to już

raczej nie zagra.

- I tak nie grał - zapewnił go Steven z uśmiechem.
-

Przynieśli ten spinacz. Kiedyś będzie go mógł pokazać wnukom.

-

Kiedy odzyska przytomność? - spytał Steven.

-

Nie wcześniej niż za trzy godziny - odparł chirurg. - Może nawet później. Panu też przydałoby się trochę

odpoczynku.

Steven przypomniał dwóm uzbrojonym policjantom pilnującym wejścia na oddział, że bez jego zgody

mają nikogo nie wpuszczać, po czym usiadł na krześle przy łóżku D’Arcy’ego i zdrzemnął się. Duchota i
przyćmione światło sprawiły, że zasnął bez trudu.

Wylegiwał się na zalanej słońcem plaży. Jane sypała mu piasek na plecy, a Jenny bawiła się w pobliskich

skałach, kiedy nagle coś trąciło go w ramię i sen pierzchnął. Pielęgniarka, wystraszona jego gwałtowną
reakcją, cofnęła się o krok i zakryła usta dłonią.

- Przepraszam, że niepokoję - wykrztusiła. - Chciałam tylko powiedzieć, że doktor D’Arcy odzyskuje

przytomność.

Steven przeprosił ją. Często bywał w sytuacjach, kiedy szybka reakcja na niespodziewany dźwięk lub

dotyk mogła ocalić mu życie, trudno wyzbyć się starych nawyków.

D’Arcy zadawał pielęgniarce pytania, jakie zadaje każdy pacjent po odzyskaniu przytomności, a ona

doskonale wiedziała, jak na nie odpowiadać. Zapewniła go łagodnym, ciepłym głosem, że jest w szpitalu,
nic mu nie grozi i nie ma się czym martwić.

-

Chcę wiedzieć... - wymamrotał D’Arcy.

-

Wszystko w swoim czasie - uspokajała go pielęgniarka. - Musi pan odpocząć.

-

Strzelano do ciebie, chłopie - powiedział Steven, ściągając na siebie pełne wyrzutu spojrzenie

pielęgniarki. - Operowano cię, wyjdziesz z tego.

- Strzelano? Ale kto...?
Steven posłał pielęgniarce uspokajające spojrzenie - przynajmniej miał nadzieję, że tak to wyglądało - na

znak, że nie będzie męczył D’Arcy’ego. Kobieta wyszła, patrząc na niego nieufnie.

Steven przedstawił się D’Arcy’emu i zaczekał na reakcję.
-

Inspektorat... Naukowo-Medyczny... Słyszałem o was.

-

To dobrze. Wiem, że trudno ci będzie to wszystko pojąć, chłopie, ale muszę ci wyjaśnić, co się dzieje.

D’Arcy mruknął potakująco.
- W zeszłym miesiącu ci sami ludzie, którzy wczoraj próbowali zabić ciebie, zamordowali twojego byłego

background image

współpracownika George’a Sebringa. Nie chcieli dopuścić, żebyś komukolwiek opowiedział o czymś, co
stało się przed wieloma laty, kiedy pracowaliście w Porton Down.

- To... obłęd...
-

Coś się stało - ciągnął Steven. - Coś, co zostało zachowane w tajemnicy, coś, o czym nie powiadomiono

nawet rządu.

-

Doktor Crowe... powiadomił.

-

Wcale nie. Rząd nic o tym nie wiedział. Coś było nie tak ze szczepionką, zgadza się?

D’Arcy lekko skinął głową.
- Chcieli genów HIV... George... popełnił... błąd...
Steven czuł, jak wzbiera w nim podniecenie. Musiał się skoncentrować, żeby zachować spokojny ton.
-

Jaki błąd, Michael?

-

Dał im wczesną wersję... czynnika, nad którym pracowaliśmy.

-

Jakiego czynnika?

Nastąpiła długa przerwa, po czym D’Arcy powiedział:
-

Projekt specjalny; mieliśmy zaprojektować nowy czynnik biologiczny...

-

Nie szczepionkę przeciw AIDS.

-

Nie... to była tylko przykrywka... Rząd chciał czynnika, który nie zabijałby... tylko osłabiał i niszczył

morale... Zakaźnego, ale niewykrywalnego... Musiał też być uleczalny.

-1 właśnie to dostało się do szczepionki?
-

Tak... Ale Crowe mówił, że to żaden... kłopot.

-

Ż

aden kłopot - powtórzył Steven, myśląc o weteranach. Chciał spytać o przyczyny syndromu wojny w

Zatoce, ale uznał, że D’Arcy przyjął oficjalną wersję wydarzeń. Tak by wynikało z tego, co o nim mówił
Maclean.

-

Czy po wypadku dalej pracowaliście nad tym czynnikiem? - spytał cicho.

D’Arcy pokręcił głową.
-

Nie, prace zostały wstrzymane. Zaraz potem odszedłem z Porton.

-

W swoich pracach wykorzystywaliście inżynierię genetyczną, zgadza się?

Skinienie głowy.
-

Co dokładnie zrobiliście?

-

Zmęczony... - szepnął D’Arcy. - Bardzo zmęczony...

-

Wiem, Michael - powiedział Steven. - Powiedz tylko, które geny zmodyfikowaliście, a potem będziesz

mógł spać.

- M...
Jak na skinienie czarodziejskiej różdżki, u boku Stevena wyrosła pielęgniarka.
- Już wystarczy - powiedziała. - Musi odpocząć, dobrze pan o tym wie.
Steven przyjął jej słowa z pokorą. Miała rację. Jako lekarz zdawał sobie sprawę, że D’Arcy potrzebuje

odpoczynku. Ale na Boga, tak niewiele brakowało, żeby wyciągnął z niego informację, na której mu
zależało. Nie mógł powstrzymać przekleństwa, które cisnęło mu się na usta. Wyszedł i zadzwonił do
inspektoratu spytać o przygotowania do przeniesienia D’Arcy’ego.

- Trzeba go umieścić na intensywnej terapii, więc mamy ograniczone pole manewru - powiedział dyżurny.

- Standardowe kryjówki nie wchodzą w grę, więc pan Macmillan wynajął prywatny pokój w Szpitalu
Ś

więtego Tomasza, nie mówiąc nikomu, kim jest chory. Kiedy chce go pan przenieść?
-

Decyzja nie należy do mnie - odparł Steven. - Ale myślę, że wczesnym popołudniem dostaniemy zgodę.

-

Wysłać karetkę i obstawę?

-

Chciałbym załatwić wszystko dyskretnie. Uzbrojona ochrona w cywilu, nieoznakowane wozy policyjne.

Tuż po jedenastej chirurg skończył badanie i dał zgodę na przeniesienie pacjenta. Steven zapewnił, że

zabierze D’Arcy’ego na oddział intensywnej terapii, ale nie powiedział, gdzie dokładnie. Chirurg oddał mu
kartę pacjenta.

-

Nie mogę powiedzieć, że będzie mi was brakowało - mruknął, patrząc na uzbrojonych policjantów

stojących pod drzwiami.

-

Trudno się dziwić - odparł Steven. - Dzięki za wszystko, co pan dla niego zrobił.

-

Spinacz zrobił więcej - rzekł chirurg z uśmiechem. - Powodzenia.

Transport odbył się bez żadnych incydentów. D’Arcy był pod działaniem środków usypiających, więc

Steven postanowił skorzystać z okazji i zajrzeć do ministerstwa, żeby porozmawiać z Macmillanem.
Najpierw jednak zadzwonił do Jane i uprzedził, że nie przyjedzie. Powiedział jej, co się stało.

-

O Boże - westchnęła. - Co za koszmar. Jesteś w Kent?

-

Nie, uznaliśmy, że lepiej go tam nie zostawiać. Przewieźliśmy go pod nazwiskiem Jones do prywatnego

pokoju w Szpitalu Świętego Tomasza w Londynie.

background image

-

Odzyskał przytomność?

-

W nocy dużo mi powiedział, ale jeszcze nie wszystko. Mam nadzieję, że porozmawiam z nim po wizycie

u Macmillana.

-

Ale wiesz już mniej więcej, nad czym pracowali w Porton?

-

Historyjka ze szczepionką przeciw AIDS to przykrywka - odparł Steven. - Chcieli uzyskać nowy czynnik

biologiczny, który obezwładniałby i demoralizował zamiast zabijać.

-

Po co?

-

Pewnie chodziło o kontrolowanie ludności. Ale to jeszcze nie wszystko. Prototyp czynnika przez

przeoczenie dostał się do szczepionki dla wojsk. Z winy George’a.

-

Boże wszechmogący. To dlatego tak się wystraszył na wieść o planach jej ponownego użycia.

-

Zgadza się. Wygląda na to, że rząd nie wiedział, co się stało. Ani wtedy, ani teraz. Inaczej taki pomysł w

ogóle by się nie pojawił.

-

Ale teraz możesz to ujawnić?

-

Muszę dowiedzieć się od D’Arcy’ego czegoś więcej o tym czynniku i sposobie jego uzyskania. Miał być

niewykrywalny.

-

Na jakim my świecie żyjemy - powiedziała Jane. - Nic dziwnego, że George miał koszmary. Zasłużył na

to!

- Nie oceniaj go zbyt surowo. Ludzie na ogół bez szemrania wykonują polecenia przełożonych. George

pewnie myślał, że robi, co do niego należy. Gdyby wszyscy żołnierze po usłyszeniu rozkazu „ognia!”
zastanawiali się nad konsekwencjami swoich czynów, nie mielibyśmy armii. Większość pociąga za cyngiel i
ż

yje dalej.

- Może i tak - odparła Jane bez przekonania. - Zadzwoń, kiedy będziesz mógł.
Macmillan siedział za biurkiem z głową opartą na dłoniach. Był wyraźnie zaniepokojony.
-

Co z D’Arcym? - spytał Stevena.

-

Lekarze twierdzą, że wyjdzie z tego. Transport mu nie zaszkodził, a tego obawiałem się najbardziej. Za

kilka godzin powinien się obudzić i wtedy będę mógł z nim znów porozmawiać.

-

Co za burdel - westchnął Macmillan. - Cholerny burdel.

- Mówiłeś, że masz dla mnie jakieś wiadomości? - powiedział Steven. Macmillan spojrzał na niego w

zamyśleniu.

- Po naszej ostatniej rozmowie spytałem wysoko postawionego znajomego o zespoły prowadzące specjalne

projekty w Porton.

- I teraz żałujesz?
- Coś w tym stylu - odparł Macmillan. - Miałeś rację. Wszystko zaczęło się dawno temu, dokładnie w

czasie drugiej wojny światowej. Po
proszono grupę naukowców o zbadanie możliwości skażenia wąglikiem karmy dla bydła, którą następnie
zrzucono by na niemieckie łąki. Nazwa
no ich zespołem Beta i przyznano specjalny budżet, niepodlegający standardowym procedurom
weryfikacyjnym. Ostatecznie wyniki ich prac nie
zostały wykorzystane, ale infrastruktury nie rozwiązano...

Steven domyślił się, że to nie wszystko.
-

Mów dalej - powiedział cicho.

-

Mój informator twierdzi, że w latach osiemdziesiątych zespół Beta został reaktywowany. Oddano mu do

dyspozycji konta, z których mógł korzystać na starych zasadach, i pieniądze popłynęły szerokim
strumieniem.

-

Więc ci z Porton chcieli sobie dorobić?

-

To nie takie proste. Wygląda na to, że Porton, to znaczy dyrektor z całym zarządem, nic o tym nie

wiedzieli.

-

Cholerny świat - mruknął Steven.

-

Mój informator nie skończył jeszcze w tym grzebać, ale wygląda na to, że ktoś, kto wiedział o istnieniu

budżetu zespołu Beta, postanowił zwerbować ludzi w Porton i kazać im pracować nad czymś, o czym nie
wiedział nikt oprócz nich.

- Nad czynnikiem, o którym powiedział mi D’Arcy - domyślił się Steven. - Zespół Crowe’a był

współczesnym odpowiednikiem zespołu Beta. Macmillan skinął głową.

-

Nasuwają się pewne niewygodne pytania...

-

Przede wszystkim, czy rząd wiedział o tym projekcie? - powiedział Steven. - Może go nawet

zainicjował?

-

Następna puszka Pandory - zauważył Macmillan.

-

Ale wygląda na to, że o wypadku w Porton nie wiedział, w przeciwnym razie nie rozważałby możliwości

background image

wykorzystania starych zapasów szczepionki.

-

Z drugiej strony, minęło dwanaście lat, rządy się zmieniały. Nie można wykluczyć, że to było zwykłe

przeoczenie.

-

Racja.

-

Na szczęście nie jesteśmy sami. Mój wysoko postawiony znajomy, którego nazwiska nie mogę

wymienić, także jest mocno zaniepokojony. Skontaktuje się ze mną, jak tylko ustali, czy była to inicjatywa
ówczesnych władz, czy swego rodzaju... prywatne przedsięwzięcie.

-

Sam nie wiem, co byłoby lepsze. - Steven wzruszył ramionami. - Tymczasem postaram się wyciągnąć

jak najwięcej z D’Arcy’ego.

Zadzwonił telefon. Macmillan odebrał i burknął do słuchawki, że przecież prosił, by mu nie przeszkadzać.
Steven słyszał, jak Rosę Roberts coś mu tłumaczy uspokajającym głosem.
- Daj go - powiedział Macmillan.
Przez chwilę słuchał w milczeniu, coraz bardziej blednąc. Wręcz starzał się w oczach.
- Dziękuję za informację - powiedział w końcu. Spojrzał na Stevena. - D’Arcy nie żyje.
Steven zmartwiał.
-

Jak to?! Jego stan był stabilny, leżał na intensywnej terapii.

-

„Lekarz”, którego personel wziął za jednego z naszych, a nasi za pracownika szpitala, dostał się do

D’Arcy’ego i wstrzyknął mu truciznę.

Steven był wstrząśnięty i zarazem wściekły.
-

Skąd on mógł wiedzieć, gdzie go szukać?

-

Dobre pytanie - odparł Macmillan.


14

- Powiedziałem Jane Sebring - wyznał Steven.
- Rozumiem - odparł Macmillan. Pytanie „dlaczego” zawisło w powietrzu, ale nie zostało zadane. Zamiast

tego Macmillan spytał cicho: -
Czy nie pomylą się, jeśli powiem, że ta kobieta coś dla ciebie znaczy?

Steven skinął głową. -1 to dużo.
- Mężczyzna, który nie zrobił z siebie głupca z powodu kobiety, jest bez serca - powiedział Macmillan.
Steven docenił jego takt i uśmiechnął się, ale zaraz spoważniał.
- Co nie zmienia faktu, że Michael D’Arcy nie żyje.
Musiał zmierzyć się z innym pytaniem, którego do tej pory unikał. Dlaczego zamach na D’Arcy’ego

nastąpił tego samego dnia, kiedy zamierzał go przesłuchać? Ten człowiek znał tajne informacje od prawie
dwunastu lat, czemu więc akurat teraz uznano go za zagrożenie? Zbieg okoliczności? A może ktoś dostał
cynk o jego planowanej wizycie? Wiedziała o niej tylko jedna osoba - Jane.

Steven zamknął oczy, by ukryć to, co się w nich kryło, przed badawczym spojrzeniem Macmillana.

Straszne podejrzenie zaczęło trawić jego serce.

- Być może wyciągamy pochopne wnioski - powiedział Macmillan. - Jesteś całkiem pewien?
Steven odparł, że tylko Jane znała jego wczorajsze plany.
- Może ktoś was podsłuchał?
-

Powiedziałem jej o tym przez telefon. Macmillan spochmurniał.

-

Komórkowy?

-

Tak... ale dzwoniłem na jej stacjonarny. - Steven ożywił się, bo dotarło do niego, do czego zmierza

Macmillan. - Tak samo było, kiedy powiedziałem jej o przenosinach D’Arcy’ego!

-

Pewnie od lat mają telefon Sebringa na podsłuchu - powiedział Macmillan.

Steven poczuł głęboką ulgę, ale zaraz opadły go wyrzuty sumienia z powodu podejrzeń, jakie żywił jeszcze

przed chwilą.

-

O mój Boże - westchnął.

-

Pamiętaj, że nie wiemy tego na pewno - przestrzegł go Macmillan. - Ale moim zdaniem to najbardziej

prawdopodobne.

Steven skinął głową.
-

A skoro tak - ciągnął Macmillan - muszą znać treść wszystkich waszych rozmów telefonicznych. W

jakiej to nas stawia sytuacji?

-

Muszę pomyśleć.

-

Mówiłeś jej, co D’Arcy powiedział ci o tym czynniku? Steven przytaknął.

-

W takim razie mogą dojść do wniosku, że pani Sebring za dużo wie...

-

Wie tyle, co my - powiedział Steven. - Nie ma sensu robić jej krzywdy.

background image

-

Chyba żeby się bali, że pójdzie do gazet i wsadzi kij w mrowisko.

-

Boże, muszę tam pojechać.

- Ma komórkę? Steven potrząsnął głową.
-

Nawet rozmawialiśmy na ten temat. Jane nie znosi, kiedy w czasie lekcji dzwonią telefony jej uczniów.

Ż

eby nie wiadomo co, nie kupi sobie komórki. Muszę ją ostrzec.

-

Na stacjonarny nie możesz zadzwonić, to zbyt ryzykowne - zauważył Macmillan.

-

Wiem, wiem - Steven zabębnił palcami w blat biurka, szukając natchnienia, r Może poprosisz policję z

Leicester, żeby wysłali tam kogoś pod byle pretekstem? Niech zabiorą ją na komisariat i zatrzymają, dopóki
nie przyjadę.

-

Już się robi - obiecał Macmillan.

-

A Rosę niech poszuka dla niej jakiejś kryjówki. Później zadzwonię, to obgadamy szczegóły. - Steven

wstał i ruszył do drzwi.

Macmillan podniósł słuchawkę, ale dał mu znać, żeby jeszcze nie wychodził. Wolną ręką otworzył dolną

szufladę biurka i wyjął pistolet w kaburze.

- Wiesz, co sądzę o broni - powiedział. - Ale po tym, co spotkało D’Arcy’ego, poprosiłem Rosę, żeby

zamówiła to dla ciebie. Twoja ulubiona marka. Przed wyjściem pokwituj odbiór.

Steven zdjął marynarkę, zapiął kaburę Burns Martin, sprawdził magazynek, po czym schował broń i

włożył marynarkę z powrotem. Bez słowa wsunął do kieszeni trzy pudełka nabojów. Tak jak Macmillan, był

przeciwnikiem swobodnego dostępu do broni, ale doceniał jej przydatność w niektórych sytuacjach: na

przykład takich jak ta. Wyszedł do sekretariatu i pokwitował odbiór pistoletu.

- Tylko go nie zgub, bo zapłacisz z własnej kieszeni - ostrzegła Rosę z uśmiechem, ale ani w jej oczach,

ani w uśmiechu, jakim odpowiedział jej Steven, nie było wesołości.

Wrócił do gabinetu szefa.
-

Wszystko gra? - spytał.

-

Już tam jadą - odparł Macmillan. - Zadzwonią do ciebie, jak tylko się dowiem, że jest bezpieczna. A ty

po drodze zastanów się, jak zdobyć więcej informacji o tym czynniku. Musimy wiedzieć więcej, żeby
zacząć robić szum.

-

Mam pewien pomysł, ale muszę porozmawiać z biologiem molekularnym. - Steven powiedział

Macmillanowi o kolekcji kultur bakteryjnych Macleana. - Jestem pewien, że ten czynnik gdzieś tam siedzi,
ale zamaskowany tak dobrze, że czeka nas szukanie igły w stogu siana. Mam nadzieję, że jest szybszy
sposób na wykrycie zmian w DNA niż sekwencjonowanie genomów wszystkich bakterii.

-

Spróbuję coś załatwić - obiecał Macmillan.

Czterdzieści minut po wyjeździe z Londynu zadzwoniła komórka Stevena. Zwolnił, żeby usłyszeć głos

rozmówcy przez warkot silnika. To był Macmillan; powiedział, że Jane jest już na komendzie i wścieka się,
bo nikt nie chce jej wyjaśnić, o co chodzi.

-

To w jej stylu - odparł Steven. - A co z kryjówką?

-

Załatwione - powiedział Macmillan. - Rosę prześle ci szczegóły SMS-em.

-

O co tu chodzi, do licha? - rzuciła Jane, kiedy Steven wszedł do pokoju przesłuchań. - Dlaczego mnie tu

trzymają? Nikt nie chce mi nic powiedzieć.

Steven uniósł dłonie w pojednawczym geście.
- Przepraszam. Poprosiłem ich, żeby cię tu przywieźli. To dla twojego bezpieczeństwa.
- Dla mojego bezpieczeństwa - powtórzyła. - Co to znaczy? Steven usiadł i wziął ją za ręce.
- Michael D’Arcy został zamordowany w Szpitalu Świętego Tomasza - powiedział.
Jane patrzyła mu w oczy, szukając związku między tą wiadomością a tym, co ją spotkało.
-

To straszne - szepnęła.

-

Rozumiem, że nie mówiłaś nikomu, że tam leży?

-

Oczywiście, że nie - zapewniła Jane. - Niby komu miałabym powiedzieć?

-

Byłaś jedyną osobą spoza inspektoratu, która o tym wiedziała. Spojrzała na niego, jakby nie wierzyła

własnym uszom.

-

Nie rozumiem. Do czego zmierzasz?

-

Twój telefon jest na podsłuchu - odparł Steven. Widząc jej reakcję, wyzbył się resztek wątpliwości. -

Ktoś słyszał wszystkie nasze rozmowy.

-

O Boże - jęknęła Jane.

-

Chciałaś, żebym ci wszystko mówił.

Jane pokiwała głową, ale bardziej z lękiem niż przekonaniem.
-

Powiedziałem ci przez telefon, że jadę do D’Arcy’ego. Oni byli pierwsi. Powiedziałem ci, gdzie go

ukryjemy, a oni dostali się do niego i skończyli, co zaczęli. Powiedziałem ci o czynniku, nad którym
pracował George.

background image

-

No i? - spytała.

-

Nie można wykluczyć, że uważają cię za zagrożenie...

-

To znaczy, że ktoś może chcieć mnie zabić? - spytała ledwo słyszalnym szeptem.

-

Jest taka możliwość - powiedział. - Może niewielka, ale nie wolno ryzykować.

-

Przecież wiem tylko to, co ty i twoja organizacja - zaprotestowała słabo.

-

Też tak pomyślałem. Ale John Macmillan uważa, że mogą się bać, że pójdziesz z tym do gazet. Ma rację.

-

A kto by mi uwierzył?

-

Jesteś żoną zamordowanego naukowca z Porton Down. Gazety mogłyby opublikować twoje rewelacje

choćby po to, żeby zobaczyć, co się stanie.

-

A co stanie się teraz? - spytała z irytacją.

-

Myślę, że na jakiś czas powinnaś gdzieś się zaszyć. Dopóki wszystkiego nie wyjaśnimy.

-

Zaszyć się - powtórzyła takim tonem, jakby usłyszała wyrok śmierci. - Porzucić dom, przyjaciół, pracę...

i gdzieś się ukrywać?

Steven obszedł stół i położył ręce na jej ramionach.
- Rozumiem cię - szepnął. - Bardzo mi przykro, że cię w to wciągnąłem. Zrobiłbym wszystko, żeby cofnąć

czas i pozwolić ci żyć jak dawniej, ale na razie to niemożliwe. Nie poddawaj się, a wszystko będzie dobrze.

-

Lepsze jutro - mruknęła Jane. - 0 ile go doczekam.

-

Nie dopuszczę, żeby cokolwiek ci się stało - zapewnił Steven. Podniósł ją i mocno przytulił.

Odwzajemniając uścisk, wyczuła broń pod jego lewą pachą.
- O Boże - szepnęła. - Gdybym była odważniej sza, rzuciłabym jakiś sprośny żart, ale boję się jak diabli.
Steven pocałował ją w czubek głowy.
-

Chodźmy - powiedział.

-

Mam nadzieję, że pozwolisz mi zabrać z domu parę rzeczy? - spytała, wsiadając do jego samochodu.

-

Jasne - odparł. Wcale nie miał ochoty tam jechać, ale po tym, co przeszła, nie mógł jej odmówić.

Rozumiał, że osobiste drobiazgi będą miały dla niej duże znaczenie, nie tylko praktyczne.

Zawrócił i zaparkował na ulicy, bo nie zamierzał zostać tu długo. Czekał na dole, wyglądając przez okno,

podczas gdy Jane pakowała się w sypialni.

-

To obłęd - dobiegł z góry jej głos. - Co pomyślą znajomi, kiedy nagle zniknę? Co ze szkołą? Z moimi

lekcjami? Nie, ja tak nie mogę.

-

Wszystko będzie dobrze - odparł. - Załatwię ci komórkę i będziesz mogła dzwonić do znajomych. Tylko

im nie mów, gdzie naprawdę jesteś. Powiedz, że pojechałaś do chorego wujka w Yorkshire.

-

Widzę, że masz w tym wprawę.

-

Nie bardzo - odparł Steven, obserwując samochód za oknem. Identyczny przejeżdżał tamtędy parę minut

wcześniej. Krew zastygła mu w żyłach. To był niebieski rangę rover.

-

Jane - zawołał. - Co?

-

Zejdź na dół, dobrze? - Jeszcze nie skon...

-

Zejdź, proszę.

Usłyszała niepokój w jego głosie, więc posłusznie zeszła.
-

Co się stało? - spytała, wchodząc do pokoju.

-

Chyba będziemy mieli towarzystwo - odparł, nie odwracając się od okna.

-

To znaczy, że się spóźniliśmy?

-

W ciągu ostatnich pięciu minut dwa razy przejeżdżał tędy niebieski rangę rover. Możliwe, że to ten sam,

którego widziałem na parkingu w Ramsgate.

-

Co mam robić? - zapytała spokojnie.

Widząc jej opanowanie, pokiwał głową z aprobatą.
Sprawdź, czy drzwi i okna są pozamykane - odparł. Rangę rover minął dom po raz trzeci, tym razem

wolniej. Steven zauważył, że siedziało nim dwóch mężczyzn.

-

Wszystkie zamknięte - powiedziała Jane.

-

Pewnie będą chcieli wejść od frontu - stwierdził. - Mogą nie wiedzieć, że tu jestem. Samochód

zostawiłem na ulicy.

-

Co mam zrobić? - powtórzyła Jane.

-

Graj na zwłokę. Jak zapukają, krzyknij, że zaraz otworzysz, i czekaj na mój sygnał.

Jane skinęła głową. Zaczęli obserwować podjazd. Wydawało się, że minęła cała wieczność, nim wreszcie

pojawił się na nim mężczyzna w eleganckim garniturze z teczką w prawej dłoni. Pod lewą pachą trzymał
podkładkę do pisania. Postawił teczkę na ziemi i spojrzał na podkładkę, jakby sprawdzał adres.

- Cholera - mruknął Steven. - Gdzie ten drugi? W samochodzie było dwóch. Sprawdzę tylne drzwi. Miej

go na oku. Mów, co się dzieje.

Przeszedł do kuchni, schylony, żeby nie było go widać przez okno; dopiero pod przeciwległą ścianą

background image

wyprostował się i dyskretnie wyjrzał na zewnątrz. W ogródku mignął jakiś cień. Steven znów się schylił. Już
wiedział, co jest grane. Mężczyzna z teczką miał odwrócić uwagę Jane, a w tym czasie jego partner miał
dostać się do domu od tyłu.

Steven przywarł do ściany i patrzył, jak nieznajomy kreśli koło na szybie przy tylnych drzwiach. Sądząc po

towarzyszącym temu zgrzycie, używał markera z diamentowym czubkiem. Zrobił to wprawnie, jednym
ruchem, co wskazywało, że intruzi byli profesjonalistami. Okleił koło taśmą, zastukał w nie lekko i wyjął,
zostawiając kilkunastocentymetrowy otwór.

Rozległ się dzwonek do drzwi.
- Chwileczkę! - krzyknęła Jane.
Męska ręka wsunęła się przez otwór i sięgnęła do zamka. Steven zaczekał, aż intruz otworzy drzwi i

wejdzie do środka; dopiero wtedy uderzył go rękojeścią pistoletu w skroń. Wyciągnął ręce, by go złapać,
zanim upadnie z hukiem. Położył nieprzytomnego mężczyznę na podłodze i ob-szukał go. Znaleziony
pistolet schował do kieszeni marynarki. Znów zabrzęczał dzwonek.

- Chwilę, chwilę, już idę - zawołała Jane.
Steven przykucnął obok niej za kanapą i ścisnął za ramię, by dodać jej otuchy.
- Na mój sygnał otworzysz - szepnął. - Wysłuchaj, co będzie miał do powiedzenia, i wpuść go.
Ustawił się za drzwiami z pistoletem gotowym do strzału i skinął głową na Jane. Podeszła do drzwi i

otworzyła.

-

Przepraszam - powiedziała - ale właśnie rozmawiałam przez telefon.

-

Pani Sebring? Pozwoli pani, że się przedstawię. Nazywam się John Deveron. Jestem przedstawicielem...

Podjazdów Paveright.

Steven pomyślał, że nie tylko Jane tu improwizuje. Deveron pewnie się zastanawiał, gdzie podział się jego

partner.

-

Zauważyłem, że ma pani podjazd z kruszywa - powiedział Deveron. - Nie myślała pani, żeby zastąpić je

cegłą?

-

Rzeczywiście, przyszło mi to do głowy, panie Deveron - odparła Jane uprzejmie. - Może pan wejdzie, to

porozmawiamy.

Deveron zrobił krok naprzód i Steven przystawił mu pistolet do skroni. Przeszukał go, zabrał mu broń, po

czym kazał położyć się na podłodze z rękami na karku.

-

Coś ty za jeden? - spytał.

-

Popełniasz duży błąd, przyjacielu - wysapał mężczyzna, kiedy Steven przeszukiwał mu kieszenie, ani na

chwilę nie cofając pistoletu. - Legitymacja jest w lewej wewnętrznej - powiedział.

Steven wyjął legitymację i westchnął głęboko.
-

Wkopałeś się, co? - mruknął leżący mężczyzna.

-

Co się stało, Steven? - spytała Jane.

-

Przynieś coś, czym można by ich związać - odparł, udając, że nie usłyszał pytania.

-

Może być sznur do bielizny?

-

Jak najbardziej.

Jane poszła po sznur, a Steven wyjął swoją legitymację i pokazał ją mężczyźnie na podłodze.
-

Inspektorat Naukowo-Medyczny? A ty co tu robisz, do cholery?

-

Różnica między nami polega na tym - odparł Steven - że ja wiem, co wy tu robicie. Teraz mów, kto was

przysłał?

-

Przecież wiesz, że nie mogę tego powiedzieć. - Mężczyzna stęknął, bo Steven znów przygniótł mu głowę

do podłogi.

-

Jasne - mruknął Steven. - To pozostanie naszą tajemnicą.

-

Na litość boską, człowieku - powiedział mężczyzna. - Jest jasne, że doszło do jakiegoś nieporozumienia.

Może mnie puścisz, to sobie wszystko wyjaśnimy?

Jane wróciła do pokoju ze sznurem i małym nożem do obierania warzyw. Steven skrępował intruza, a

potem zajął się jego nieprzytomnym wspólnikiem leżącym w kuchni.

-

Jaki to wszystko ma sens? - spytał mężczyzna po jego powrocie. - Dlaczego nie możemy dogadać się jak

cywilizowani ludzie?

-

Twój koleś, który tam śpi, włamał się do tego domu - odparł Steven. - Oddam was w ręce policji.

-

Jezu - prychnął mężczyzna. - A jak myślisz, co zrobią gliny na widok naszych legitymacji?

-

Nie zobaczą ich. Zabieram je, razem z waszymi pistoletami. Jeśli to z któregoś z nich strzelano do

Michaela D’Arcy’ego, z policją z Kent też będziecie mieli do czynienia.

-

Po czyjej jesteś stronie, Dunbar?

-

Wiesz, sam się czasem zastanawiam - rzekł Steven w zamyśleniu i spojrzał na mężczyznę jak na zwierzę

w zoo. Podniósł słuchawkę telefonu, ale po chwili ją odłożył. - Lepiej nie - mruknął i zadzwonił na policję

background image

ze swojej komórki.

-

Gotowa? - spytał, zwracając się do Jane. Odpowiedziała skinieniem głowy.

-

Na litość boską, Dunbar, to absurd - poskarżył się mężczyzna leżący na podłodze.

-1 to jaki - powiedział Steven. Wyprowadził Jane z domu i zamknął za nimi drzwi.
Jane nie odzywała się aż do chwili, gdy wsiedli do samochodu. Położyła dłoń na dłoni Stevena, który

właśnie chciał wrzucić bieg.

- Co jest grane, do cholery? - spytała. - Wyglądało to, jakbyś znał tych ludzi albo oni ciebie. Zanim

gdziekolwiek z tobą pojadę, chcę wiedzieć, co się właściwie dzieje.

-

Jeśli ich legitymacje nie są lewe, to są z MI-5 - powiedział Steven. Jane popatrzyła na niego badawczo.

-

Wybacz, ale czy to nie znaczy, że powinni być po naszej stronie?

-

Też tak myślałem.

-

Naprawdę uważasz, że MI-5 próbowało mnie zabić? - zapytała Jane z niedowierzaniem.

-

Na to wygląda.

-

Nie „pan E”?

-

Musi być jakieś logiczne wytłumaczenie.

-

Czy dożyję chwili, kiedy je znajdziesz?

-

Poznam całą prawdę. Obiecuję.


15

O ósmej wieczorem na parkingu przy autostradzie Ml było względnie pusto. Donald Crowe bez problemu

znalazł wolne miejsce z dala od pozostałych samochodów. Wcisnął guzik pilota i sprawdził, czy drzwi są
zamknięte, po czym poszedł do hotelu Travel Lodge i powiedział recepcjonistce, że zarezerwował na
dwudziestą piętnaście małą salę konferencyjną.

- Tak, proszę pana, to Salisbury Room. Wejdzie pan w te drzwi, a dalej w lewo.
Kierując się jej instrukcjami, Crowe znalazł właściwy pokój. Tabliczka pod drzwiami z matowego szkła

informowała, że został zarezerwowany przez Mercury Graphics; pod tą nazwą wynajął go Crowe. Wszedł
do środka, położył teczkę na stole i zaczął się rozglądać po pokoju. Przy stole stało dwanaście krzeseł, na
drugim końcu był projektor, zainstalowano też kilka gniazdek do komputerów. Przed każdym krzesłem
leżały notesy i długopisy z logo hotelu. Idealnie, pomyślał Crowe. Będzie ich tylko sześciu, ot, kolejna
grupka anonimowych przedstawicieli handlowych dyskutujących o wynikach sprzedaży i marketingu.

Podszedł do okna i lekko uchylił żaluzje akurat w porę, by zobaczyć toyotę land cruiser zatrzymującą się

przy jego wozie. Wysiadł z niej Ce-cil Mowbray. Towarzyszyło mu czterech mężczyzn. Wszyscy mieli
ciemne garnitury i teczki, zgodnie z ustaleniami. Crowe spojrzał na zegarek. Co za punktualność.

-

Teraz już wiem, jak to jest być komiwojażerem - powiedział Cecil Mowbray, wchodząc na czele grupy.

-

Najważniejsze, żeby tak to wyglądało - odparł Crowe.

-

Za bardzo się stresujesz - rzekł Mowbray. Przedstawił towarzyszących mu mężczyzn jako panów

Brązowego, Czarnego, Szarego i Zielonego. - Wszyscy są byłymi komandosami i weteranami walk na
Czarnym Lądzie.

Innymi słowy, najemnikami. Crowe skinął im głową, otworzył teczkę i wyjął cztery koperty, po jednej dla

każdego.

- Połowa honorarium, jak ustaliliśmy - powiedział. Gdy mężczyźni zajęli się sprawdzaniem zawartości

kopert, rozłożył na stole mapę. -
W przyszły wtorek weźmiecie udział w ćwiczeniu wojskowym. Odegra cie rolę terrorystów; waszymi
przeciwnikami będą ochotnicy z Obrony
Cywilnej, którzy zrobią, co w ich mocy, żeby przeszkodzić wam w osiągnięciu celu.

-

Ooo, będzie ciężko - westchnął jeden z mężczyzn, ku rozbawieniu pozostałych. Mowbray też pozwolił

sobie na uśmiech. Crowe zachował kamienną twarz.

-

Oto teren działań - ciągnął. - Wasz cel jest tu, w głębi lasu. To wodociąg. Ochotnicy zostaną

poinformowani, że w okolicy przebywają trzej groźni terroryści, i ich zadaniem będzie schwytanie was.
Oprócz tego część z nich będzie pilnować wodociągu. Terroryści dadzą się złapać, a kiedy, zaraz powiem.

Mężczyźni popatrzyli po sobie ze zdumieniem.
- Środki bezpieczeństwa na obszarze działań zostały zawieszone na czas ćwiczenia - powiedział Crowe. -

Kiedy będziecie wychodzić, dam
wam cztery pojemniki. W dniu ćwiczenia terroryści będą mieli ze sobą te oznakowane na niebiesko. Oprócz
tego będzie jeszcze jeden pojemnik
oznakowany na czerwono.

- I co z nimi zrobimy? - spytał pan Zielony.

background image

- Zaraz do tego dojdę - odparł Crowe.
Kiedy skończył mówić, jeden z mężczyzn stwierdził:
-

Sprytne.

-

Co będzie, kiedy nas złapią?

-

Ć

wiczenie skończy się po schwytaniu trzeciego terrorysty. Wtedy zostaniecie zwolnieni.

-1 nikt niczego się nie dowie - powiedział pan Brązowy.
-

Będzie tak, jakby nic się nie stało - dodał jeden z pozostałych. - Triumf Obrony Cywilnej.

-

Otóż to - skinął głową Crowe. Zwrócił się do mapy. - Sugeruję, żebyście zostawili wóz tutaj i dalej poszli

pieszo. Resztę zostawiam wam. Słyszałem, że jesteście najlepsi. - Podniósł słuchawkę wewnętrznego
telefonu i powiedział: - Poprosimy kawę.

Po kwadransie wyszli z sali; przechodząc obok recepcji głośno rozmawiali o kluczowych klientach i

grafice komputerowej. Powoli skierowali się przez parking do samochodów i przenieśli izolowany
plastikowy pojemnik - podobny do tych, w których wędkarze chłodzą piwo -
z wozu Crowe’a na tylne siedzenie land cruisera. Crowe i Mowbray pożegnali się z czterema mężczyznami i
odjechali razem samochodem
Crowe’a..

- Poszło jak po maśle - powiedział Mowbray, kiedy wyjechali z parkingu na autostradę. - Rozumiem, że

zapłaciłeś im z pieniędzy Everleya?

Crowe przytaknął.
- Dzwonił dzisiaj - powiedział Mowbray. - Coś podejrzewa.
-

Co właściwie?

-

Marudzi, że miejscowi torysi nie traktują poważnie jego zapewnień o szykującej się zmianie klimatu

politycznego. Jego zdaniem, nie robią dostatecznie dużo, żeby to wykorzystać.

-

Brawo, Rupert, co za spostrzegawczość - mruknął Crowe.

-

Jakie są ustalenia co do zapłaty? - spytał Mowbray.

-

Połowa kwoty wpłynie na nasze konta w Zurychu, gdy w gazetach pojawią się wzmianki o nowej

chorobie, a reszta, kiedy wybuchnie epidemia i ludzie zaczną się burzyć.

-

A co będzie, kiedy Rupert zorientuje się, że na tym nie skorzysta?

-

Będzie się musiał z tym pogodzić - odparł Mowbray. - To nie pierwsza jego porażka. Poza tym trudno,

ż

eby poskarżył się policji.

-

Fakt - przytaknął Crowe.

Zadzwoniła komórka Mowbraya. Odebrał natychmiast. Słysząc niepokój w jego głosie, Crowe zorientował

się, że coś jest nie tak.

-

Co się stało? - spytał, kiedy Mowbray skończył rozmawiać.

-

Zjedź na pobocze.

-

Jesteśmy na autostradzie.

-

Zatrzymaj wóz.

Crowe zjechał na utwardzone pobocze i zgasił silnik.
-

Co się dzieje, na litość boską?

-

Policja z Leicester ma dwóch moich agentów. Kazałem im zająć się żoną Sebringa. Nie chciałem, żeby

poszła do gazet. Okazuje się, że zastali u niej Dunbara. Przechytrzył ich i wezwał policję.

-

Cholerny świat - mruknął Crowe. -1 co zrobimy?

-

Myślę, że możemy się z tego wywinąć, ale przede wszystkim musimy zachować zimną krew - odparł

Mowbray. - Czy w laboratorium zostało coś, co mogłoby cię powiązać z czynnikiem?

-

Nie, dopilnowałem tego.

-

Czyli niczego nam nie udowodnią. Prace zostały wstrzymane w dziewięćdziesiątym pierwszym.

Wypadek ze szczepionką trzeba było zachować w tajemnicy z uwagi na bezpieczeństwo narodowe. Jeśli
będziemy się trzymać tej wersji, nic nam nie zrobią. Zgoda?

-

Zgoda.

-

Ale uważaj... będą próbować. Crowe zerknął w lusterko wsteczne.

-

Cholera! Policja.

Radiowóz zjechał z jezdni i zatrzymał się pod kątem przed samochodem Crowe’a. Wysiedli z niego dwaj

policjanci. Crowe opuścił szybę.

-

Jakieś kłopoty, panowie? - spytał policjant.

-

Właściwie nie, panie władzo - odparł Crowe, siląc się na spokój. - Dostałem skurczu w prawej nodze i

pomyślałem, że lepiej parę minut odpocznę. Właśnie miałem ruszać, kiedy panowie przyjechaliście.

-

No to nie zatrzymujemy - powiedział policjant z uśmiechem.

Steven spędził noc z Jane w mieszkaniu w Kensington, które załatwiła jej Rosę Roberts. Mało spali - Jane,

background image

bo wciąż nie mogła pogodzić się z tym, co się stało, a Steven, bo nie był pewien, komu może ufać. Na każdy
najlżejszy dźwięk jego oczy wędrowały do pistoletu w kaburze wiszącej w nogach łóżka. Jeszcze nigdy tak
się nie ucieszył z nadejścia świtu.

Przy śniadaniu milczeli, posyłając sobie od czasu do czasu pokrzepiające uśmiechy. Poprzestali na soku i

kawie, choć lodówka była pełna.

-

Postaram się wrócić jak najszybciej - powiedział Steven, kiedy przed wyjściem do ministerstwa przytulił

Jane.

-

Nie musisz się spieszyć - odparła, próbując się uśmiechnąć. - Bylebyś wreszcie wyjaśnił tę sprawę.

- Nie odbie... Uniosła dłonie.
- Wiem, co i jak. Wierz mi.
Macmillan skrzywił się na widok dwóch legitymacji, które Steven położył na jego biurku.
- Boże, to nie do wiary - mruknął.
Obok legitymacji Steven położył dwa pistolety w plastikowych woreczkach.
-

Założę się o duże pieniądze, że z jednego z nich strzelano do D’Ar-cy’ego - powiedział.

-

Będę musiał poruszyć tę sprawę na najwyższym szczeblu - stwierdził Macmillan. - Nie mogę uwierzyć,

ż

e coś takiego dzieje się za przyzwoleniem rządu. Ci dwaj musieli załatwiać własne interesy.

-

Ten, z którym rozmawiałem, zachowywał się, jakby robił, co mu kazano. Był pewny, że legitymacja go

obroni.

-

Co znaczy, że źródło problemu może tkwić na wyższym szczeblu - skonstatował Macmillan. - Niezbyt to

budujące.

-

Zaczyna mi to przypominać sytuację w Porton - powiedział Steven. - Wszyscy zakładają, że wszystko

dzieje się za aprobatą władz.

-

Akurat w tej sprawie są postępy - odparł Macmillan. - Informator podał mi nazwisko człowieka

odpowiedzialnego za budżet zespołu Beta. To sir James Gardiner.

Steven pokręcił głową.
-

Niestety, nic mi to nie mówi.

-

Prawicowy torys, najgłośniej o nim było w latach osiemdziesiątych, bardzo wpływowy. To on na nowo

uaktywnił budżet eksperymentalnego zespołu z Porton Down i zataił jego istnienie przed wścibskimi.

-1 zwerbował ludzi?
-

Mój człowiek tego nie wie, ale trzeba założyć, że Gardiner nie bez powodu sięgnął do tych funduszy.

Czy miał upoważnienie, to już bardziej wątpliwe. W tamtym czasie pomagał założyć prawicowy instytut
badawczy przy współpracy niejakiego pułkownika Petera Warnera i paru innych osób, o których niewiele
wiemy, choć krążą plotki, że finansował ich Rupert Everley, potentat w handlu nieruchomościami.

-

No to kasy im nie brakowało - skwitował Steven. - Czym właściwie się zajmowali?

-

Poza tym, że podsyłali mediom plotki o politykach Partii Pracy i wspierali prawicowe organizacje, nie

wiemy - odparł Macmillan. - Krążyły pogłoski, że mają powiązania z Frontem Narodowym, ale to samo
mówi się o wszystkich grupach tego rodzaju. Nie było nic konkretnego. Możliwe, że to plotki rozpuszczane
przez przeciwników.

-

Skoro Donald Crowe był szefem zespołu Beta w Porton, to może i on był członkiem tej grupy?

-

Bardzo możliwe.

-

George Sebring i Michael D’Arcy byli przekonani, że pracowali dla rządu. Może ci dwaj - Steven sięgnął

po legitymacje, żeby sprawdzić nazwiska - też tak myślą?

Macmillan zmarszczył brwi.
-

Idę z tym do ministra spraw wewnętrznych - powiedział. - Nie ma co ryzykować rozmowy z kimś

niższym rangą.

-

Oby tylko nie okazało się, że on też jest kumplem Gardinera.

-

Nie ta partia - zauważył Macmillan.

-

Ostatnio trudno je od siebie odróżnić.

-

Na początek powiem mu, by poprosił policję z Leicester, żeby nie zwalniała tych dwóch, dopóki nie

dowiemy się, na czyich są rozkazach.

Macmillan włączył interkom i poprosił Rosę Roberts, żeby połączyła go z ministrem spraw wewnętrznych

w pilnej sprawie.

-

A ty czym się zajmiesz? - spytał Stevena.

-

Czy Rosę znalazła jakiegoś biologa molekularnego?

Macmillan wysunął szufladę i wyjął z niej wizytówkę, którą podał Ste-venowi.
-

Profesor William Rees z laboratorium biologii molekularnej Rady Badań Medycznych w Cambridge.

Czeka na telefon od ciebie. Dziś i jutro ma być w Londynie, w siedzibie głównej Rady w Park Crescent.
Powiedział, że może się z tobą tam spotkać.

background image

-

Zyskamy na czasie - powiedział Steven. - Zadzwonię do niego i spróbuję się umówić na dziś po

południu.

-

A potem spotkamy się u mnie i wymienimy informacjami - zaproponował Macmillan.

Steven skinął głową. Umówili się na szóstą.
Z Reesem natomiast ustalił, że przyjdzie o drugiej. Wcześniej postanowił sprawdzić, co u Jane. Do

zakonspirowanego mieszkania pojechał okrężną trasą, autobusem i dwiema taksówkami, na wypadek gdyby
ktoś go śledził. Nie sądził, żeby tak było, ale mimo to, wolał nie ryzykować. Powiedział Jane, że Macmillan
wybiera się do ministra spraw wewnętrznych.

-

Ciągle trudno mi w to uwierzyć - odparła Jane. - Wszystko, w co wierzyłam, nagle usunęło mi się spod

nóg, czuję się, jakbym unosiła się w morzu podejrzeń.

-

Przykro mi - szepnął Steven, biorąc ją w ramiona. - Wiem, jak ci ciężko.

-

Jesteś pewien?

-

Tak - odparł. - Czułem się tak samo, kiedy pierwszy raz starłem się z establishmentem i przekonałem się,

do czego ci ludzie są zdolni. Świat nagle przestał być czarno-biały. Granice między dobrem a złem zatarły
się, zostały tylko odcienie szarości.

-1 jak sobie z tym radzisz?
-

Staję po stronie jaśniejszych odcieni - powiedział Steven z uśmiechem. - Staram się robić to, co uważam

za słuszne, choć to o wiele trudniejsze, niż mogłoby się wydawać. To, co słuszne, nie zawsze jest mądre,
bezpieczne czy choćby zgodne z prawem. To trudna droga.

-

Skoro tak mówisz... - powiedziała. - Co teraz?

-

Dziś porozmawiam z pewnym naukowcem o tym, jak zidentyfikować czynnik, nad którym pracował

twój mąż i Michael D’Arcy, a potem jeszcze raz spotkam się z Macmillanem, żeby dowiedzieć się, co się
dzieje.

-

A ja w tym czasie będę z zapartym tchem gapić się w telewizor.

-

To nie potrwa długo - zapewnił.

- Oby. Nie wiem, co gorsze, kula w łeb czy opery mydlane. Steven uśmiechnął się i pocałował ją w

policzek.

- Muszę już iść.
Steven został zaprowadzony do jednej z sal obrad w siedzibie głównej Rady Badań Medycznych. Usiadł za

długim dębowym stołem wśród portretów byłych sekretarzy Rady patrzących na niego ze ścian. Niezbyt
wesoła gromadka, pomyślał i sięgnął do sterty pism leżących na półce przy stylowym kominku. Same
naukowe i medyczne. Trudno się dziwić. Przewertował „Naturę” i „Molecular Microbiology”. Wreszcie
otworzyły się drzwi i do pokoju wszedł niski, tęgi, ciemnowłosy mężczyzna w tweedowej marynarce.

-

Rees - przedstawił się. - Przepraszam za spóźnienie.

-

Ależ nie ma za co, dziękuję, że zgodził się pan ze mną tak szybko spotkać - odparł Steven.

-

Wyznaję zasadę: co masz zrobić jutro, zrób dzisiaj - powiedział Rees. - Inna sprawa, że jest tu wielu

takich, którzy robią kariery, choć umieją tylko żądać wyjaśnień i odwlekać decyzje dotąd, aż sprawa umrze
ś

miercią naturalną.

-

Domyślam się, że przyjechał pan prosić o fundusze - rzekł Steven z uśmiechem.

-

Na nową komórkę badawczą - potwierdził Rees.

-

Czyli o duże fundusze.

-

Zanim postawimy fundamenty, Amerykanie już będą prowadzić próby w terenie. Pewne rzeczy nigdy się

nie zmieniają. - Rees potrząsnął głową i wbił wzrok w podłogę. Potem spojrzał na Stevena i uśmiechnął się
szeroko. - Co mogę dla pana zrobić?

Steven wyjaśnił, w czym rzecz.
-

Cóż, na pewno nie trzeba sekwencjonować całego genomu - stwierdził Rees.

-

Kamień spadł mi z serca - odparł Steven.

-

Jeśli zgodnie z pańskimi podejrzeniami obce geny rzeczywiście pochodzą z HIV, możemy skonstruować

sondę i szukać homologii w DNA chorego.

-

Czy to bardzo skomplikowane?

-

Łatwo na pewno nie będzie, ale lepsze to niż sekwencjonowanie całego chromosomu; do tego nie byłoby

się co zabierać. Mówił pan, że ma trzydzieści kilka tych kultur?

-

Zdaniem osoby, która je wyizolowała, wszystko to zwykłe drobnoustroje żyjące w organizmie. Żadnych

patogenów.

-

Ta osoba to lekarz? - spytał Rees.

-

Technik medyczny - odparł Steven.

-

Mógłbym rzucić okiem na ich listę? Dobrze by było ograniczyć liczbę podejrzanych, o ile to w ogóle

możliwe.

background image

-

Domyśliłem się, że będzie pan chciał ją zobaczyć. Mam ją na dyskietce.

-

Ś

wietnie - powiedział Rees. - Mam laptopa. Zerknijmy na nią, dobrze?

Włączył komputer, a Steven podał mu dyskietkę.
Rees wyjął z kieszeni marynarki okulary połówki. Zsunął je na czubek nosa, lecz mimo to musiał lekko

odchylić głowę, żeby przeczytać listę bakterii, które Maclean wyizolował z własnego organizmu.

-

Patogenów nie ma, fakt - mruknął. - Ale...

-

Znalazł pan coś? - spytał Steven podekscytowany.

-

Nie jestem pewien - odparł Rees. - To rzadko się zdarza... trzy różne izolaty w jednym organizmie...

-

Przepraszam, nie nadążam - powiedział Steven, zaglądając mu przez ramię.

-

Chodzi o te Mycoplasma. - Rees wskazał listę. - Dziwne skubańce... ani to bakterie, ani wirusy. Nie mają

ś

ciany komórkowej, więc są bardzo kruche, trudno je wyhodować w laboratorium, ale w razie potrzeby

można je zwalczać antybiotykami, jak wirusy.

-

Czyli mogą wywoływać choroby?

-

Wiele szczepów powoduje dolegliwości u zwierząt, natomiast u człowieka tylko jeden,

Mycoplasmapneumoniae. Może spowodować paskudne zapalenie płuc. Tyle że akurat jego na tej liście nie
ma. Od jakiegoś czasu przypuszcza się, że te drobnoustroje w jakimś stopniu odpowiadają za reumatoidalne
zapalenie stawów, ale to jeszcze nic pewnego. W gruncie rzeczy uchodzą za nieszkodliwe, można je znaleźć
w górnych drogach oddechowych zdrowego człowieka. Ale u tego pacjenta mamy trzy różne szczepy. Tego
akurat bym się nie spodziewał.

-

Jest to jakiś punkt wyjścia?

-

Możliwe. Gdyby mógł pan przynieść mi te kultury, przyjrzelibyśmy się tym trzem potworkom.

Przeprowadzilibyśmy standardowe badania, potem wyizolowalibyśmy ich DNA i sprawdzili je serią sond
HIV.

-

To biorę się do roboty - powiedział Steven.

-

Pojutrze będę w Cambridge - poinformował go Rees.

Po wyjściu z siedziby Rady Badań Medycznych Steven skierował się do pobliskiego Regents Parku i

zadzwonił do Macleana. Kiedy dowiedział się, że Gus wrócił do pracy, spytał go o zdrowie, po czym
powiedział:

-

Potrzebna mi twoja kolekcja kultur.

-

Czas poszukać igły w stogu siana? - spytał Maclean.

-

Może nie będzie aż tak źle - odparł Steven. - Rada Badań Medycznych z Cambridge rzuci na nią okiem.

-

No, lepszych speców nie znajdziesz - stwierdził Maclean. - Jak to zorganizujemy?

-

Wyślę do ciebie kuriera, jeśli nie masz nic przeciwko - zasugerował Steven.

-

Będę czekał - powiedział Maclean. - Dasz mi znać, jeśli cokolwiek znajdą?

-

Oczywiście - zapewnił Steven i niemal od razu tego pożałował. Niewykluczone, że nawet jeśli Rees coś

wykryje, nie będzie można o tym powiedzieć Macleanowi. Co więcej, może cała prawda nigdy nie zostanie
ujawniona z uwagi na „dobro publiczne”, wyświechtany termin co i rusz przywoływany przez władze.
Nawet on - zagorzały zwolennik jawności - zdawał sobie sprawę, że powiadomienie społeczeństwa, iż
ż

ołnierze dostali szczepionkę skażoną bronią biologiczną, nie jest najrozsądniejszym posunięciem w

przededniu wysłania ich na następną wojnę. Nie dość, że ucierpi na tym morale, to jeszcze prawnicy z
całego kraju zwietrzą łatwy łup i rzucą się na państwową kasę - propublico bono - nie robiąc sobie przy tym
najmniejszej krzywdy.

Z drugiej strony, Steven nie chciał, żeby ludzie, którym ten błąd przysporzył autentycznych cierpień - jak

Gus Maclean - nadal spotykali się z obojętnością władz. Kiedy szedł przez park, zastanawiając się, jak
można by im to wynagrodzić, przypomniał sobie, co Michael D’Arcy mówił o czynniku, który on i jego
współpracownicy mieli opracować. Miał być niezabójczy, ale obezwładniający, niewykrywalny i...
uleczalny. Do tej pory nie przywiązywał większej wagi do tego trzeciego warunku, teraz jednak wydał mu
się on bardzo interesujący.

Gdyby Reesowi udało się znaleźć ten czynnik w kolekcji Gusa Mac-leana, dowodziłoby to, że spełniony

został pierwszy z trzech warunków wymienionych przez D’Arcy’ego. Fakt, że obecności czynnika nie
wykazało żadne konwencjonalne badania mikrobiologiczne, świadczył o spełnieniu drugiego wymogu -
niewykrywalności. A co z trzecim kryterium - uleczalności? Ta intrygująca myśl nie dawała mu spokoju.
Czy to możliwe, żeby syndrom wojny w Zatoce był uleczalny?


16

Steven wszedł do gabinetu Johna Macmillana parę minut po szóstej.
-

To było pracowite popołudnie na najwyższych szczeblach władzy - oznajmił Macmillan ponurym

background image

głosem. - Kiedy powiedziałem ministrowi spraw wewnętrznych o naszych dwóch przyjaciołach z Leicester,
od razu skontaktował się z szefem MI-5 i zażądał wyjaśnień. Ten z kolei sprawdził, co i jak, i okazało się, że
miałeś rację. Ci ludzie naprawdę byli przekonani, że wykonują polecenia rządu.

-

Wydane przez kogo? - spytał Steven.

-

Szefa ich wydziału, niejakiego Cecila Mowbraya. Został zawieszony i zatrzymany przez Wydział

Specjalny. Utrzymuje, że...

-

Niech zgadnę - przerwał Steven. - Że tylko wykonywał rozkazy?

-

Coś w tym stylu - odparł Macmillan. - Twierdzi, że na swoim stanowisku nie musi dostawać

bezpośrednich rozkazów, ale oczekuje się od niego, że chroniąc interesy rządu, wykaże się inicjatywą. Prace
w Porton miały aprobatę władz i były ściśle tajne, a jego zadaniem było utrzymanie tego stanu rzeczy.
Mówi, że pomysłodawcą projektu był sir James Gardiner.

-

Znów ten Gardiner - mruknął Steven.

-

Właśnie. - Macmillan pokiwał głową. - Jest na urlopie. Pojechał z żoną na Maderę, mieszkają w hotelu

Reid’s. Jutro mają wrócić. Wydział Specjalny wyśle po niego ludzi na lotnisko. Na razie rozmawiali z
Donaldem Crowe’em, który powtarza tę samą śpiewkę co Mowbray. Twierdzi, że badania zespołu Beta były
prowadzone za zgodą rządu.

-

A co z samym czynnikiem? Wiemy coś więcej?

-

Choć po wypadku w Porton prace zostały wstrzymane, zespół, jak twierdzi Crowe, chciał ujawnić, co się

stało, nie mógł jednak tego zrobić z obawy przed wpływem, jaki wywarłoby to na wojska wysyłane w rejon
Zatoki.

-

To się nazywa obywatelska postawa. - Steven uśmiechnął się krzywo. - Podał jakieś szczegóły?

-

Tylko tyle, że byli na wczesnym etapie prac nad czynnikiem zamówionym przez ówczesne władze.

-

Ż

adnych danych technicznych? Nie powiedział, na czym był oparty?

-

Mówił bardzo niejasno. Twierdził, że tylko wypróbowywali kilka pomysłów.

Steven westchnął.
-

Mam przeczucie, że ujdzie im to na sucho.

-

Nie wykluczam tego - przytaknął Macmillan.

-

A co z tymi dwoma z MI-5?

-

Byli przekonani, że wykonują rozkazy, więc oficjalnie nie zrobili nic złego.

-

Zabili George’a Sebringa i Michaela D’Arcy’ego.

-

To trudna sprawa - rzekł Macmillan. - Sebring i D’Arcy przez swoje niedopatrzenie byli odpowiedzialni

za choroby i śmierć wielu żołnierzy pełniących służbę w rejonie Zatoki Perskiej.

-1 wszyscy tylko wykonywali rozkazy - podsumował Steven.
-

Może Gardinera to nie dotyczy - powiedział Macmillan.

-

Chciałbym być przy jego zatrzymaniu.

-

Ż

aden kłopot. Minister spraw wewnętrznych zgodził się informować nas o wszystkim na bieżąco.

Poproszę Rosę, żeby powiadomiła Scotland Yard o twoim zainteresowaniu sprawą. Wyśle ci SMS-em
informacje o porze planowanego przyjazdu Gardinera. Jak ci poszło z profesorem Reesem?

-

Sympatyczny facet - odparł Steven. - Uważa, że jeśli interesujący nas czynnik jest w kulturach Gusa

Macleana, to da się go zidentyfikować. Załatwiłem, żeby dostarczono mu je do Cambridge.

-

To chyba nie ma już większego sensu - powiedział Macmillan. - Wiemy, co robili w Porton i co stało się

ze szczepionką.

-

Mimo to chciałbym, żeby się tym zajął - powiedział Steven.

-

Po co?

-

Dobrze mieć niezależną opinię, na wypadek gdyby Crowe i Mowbray coś pominęli.

-

Co na przykład?

-

Cokolwiek.

-

W porządku - zgodził się Macmillan. - Miejmy nadzieję, że nie zrobi nam to zbyt dużej dziury w naszym

budżecie.

-

Rozumiem, że Jane Sebring może bezpiecznie wrócić do domu, a MI-5 da jej spokój? - spytał Steven.

-

Mowbray został zawieszony w czynnościach do czasu wyjaśnienia sprawy, a tym dwóm agentom

wyjaśniono, jak wygląda sytuacja.

-

To musiała być dla nich piękna chwila - mruknął Steven. - Przykro nam, chłopaki, ale tak naprawdę nie

mieliście licencji na zabijanie.

-

Daj jutro znać, jak wam poszło z Gardinerem - powiedział Macmillan.

Steven zabrał Jane na kolację do Alfredo’s, jego ulubionej włoskiej restauracji przy uliczce odchodzącej od

Strand. Często tam bywał i personel zawsze wychodził ze skóry, żeby towarzyszące mu osoby czuły się
wyjątkowo mile widziane. Alfredo - niski, zażywny mężczyzna z krzaczastymi wąsami, który szczycił się,

background image

ż

e pochodzi z Neapolu, choć bardziej przypominał Turka niż Włocha - osobiście zatroszczył się, by Jane

była ze wszystkiego zadowolona. Poza tym co i rusz powtarzał, że w żyłach tak pięknej kobiety musi płynąć
włoska krew.

Jane była uśmiechnięta i odprężona. Miła odmiana po tym, co przeszła w ostatnich dniach.
-

Alfredo ma rację - powiedział Steven, kiedy kelner zapalił świece na stoliku. - Jesteś naprawdę piękna.

-

Dlaczego mi się podlizujesz? - odparła Jane ze śmiechem. - Przygotowujesz mnie na jakąś niemiłą

wiadomość?

- No wiesz! - rzucił Steven z udawanym oburzeniem. Podziękował Alfredo, który przyniósł aperitif na

koszt firmy, po czym

powiedział:
-

Uzgodniliśmy, że będę mówić ci o wszystkim, co się dzieje. Cóż, ma to swoje złe strony.

-

Dlaczego? - spytała.

-

Pewne sprawy muszą pozostać tajemnicą - odparł.

-

To mnie nie dziwi.

-

Chodzi o sprawy, które twoim zdaniem powinny zostać ujawnione.

-

Na przykład jakie?

-

Jest bardzo prawdopodobne, że zabójców George’a nie uda się postawić przed sądem.

Jane zmarszczyła brwi.
-

Jak to?

-

Byli przekonani, że wykonują rozkazy rządu - wyjaśnił.

-

Ci sami ludzie, którzy próbowali zabić mnie? Steven skinął głową.

-

Przecież to nieprawda - powiedziała Jane.

-

Ale oni o tym nie wiedzieli. Któryś z ich przełożonych działał na własną rękę.

-

No to jego można postawić przed sądem.

-

Niby tak. Ale przecież nie będzie można go oskarżyć, nie stawiając zarzutów zabójcom...iw tym cały

problem.

-

Czyli będą utrzymywać, że robili tylko to, co do nich należy.

-

Tak.

Jane milczała przez chwilę.
-

Cóż, George dostał to, na co zasłużył - rzekła wreszcie. - Przecież nikt mu nie kazał pakować się w coś

takiego. A poza tym nic nie przywróci mu życia.

-

Miałem nadzieję, że tak do tego podejdziesz - powiedział Steven.

Steven trzymał się na uboczu, kiedy funkcjonariusze Wydziału Specjalnego podeszli do Jamesa Gardinera

na lotnisku Heathrow. Zrobili to, gdy państwo Gardiner oddali paszporty do kontroli. Gardiner zareagował
tak, jak Steven się spodziewał. Najpierw uśmiechał się wyniośle, jakby uważał, że pomylono go z jakimś
zwykłym śmiertelnikiem, a kiedy policjanci nie dawali za wygraną, uniósł się oburzeniem i zaczął
wypytywać, czy aby wiedzą, z kim mają do czynienia. Wreszcie dwaj doświadczeni oficerowie, którzy byli
ś

wiadkami wielu podobnych scen, przekonali go, żeby się uspokoił; dostał zgodę na krótką rozmowę z żoną,

po czym został zaprowadzony do pokoju przesłuchań, gdzie po chwili przyszedł Steven.

Drzwi zamknęły się i przez chwilę panowała cisza. Dźwiękoszczelne ściany tłumiły hałasy lotniska, tylko

wyczuwalne co kilka minut wibracje przypominały, że w niebo wzbijają się kolejne samoloty.

- A ten to kto? - spytał Gardiner na widok Stevena.
Steven pokazał mu legitymację. Gardiner obejrzał ją z taką samą pogardą, jaką okazywał pracownikom

Wydziału Specjalnego, po czym skinął ręką na znak, że Steven może ją zabrać.

-

O co w tym wszystkim chodzi, u licha? - spytał.

-

Chcemy, żeby odpowiedział nam pan na kilka pytań, sir James.

-

Dotyczących czego? Mojego urlopu na Maderze?

-

Badamy okoliczności śmierci dwóch naukowców pracujących kiedyś dla rządu, doktora George’a

Sebringa i doktora Michaela D’Arcy’ego. Sądzimy, że może nam pan pomóc.

Gardiner przełknął ślinę, ale nie stracił zimnej krwi.
-

Pierwsze słyszę - skłamał.

-

Proszę nam opowiedzieć o zespole Beta z Porton Down - rzekł Steven.

Gardiner wbił w niego wzrok. - Nie rozumiem, o czym pan mówi.
- Wiemy, że to pan był odpowiedzialny za jego reaktywację w osiem dziesiątym dziewiątym - ciągnął

Steven. - Szkoda czasu na zaprzeczanie faktom.

-

W osiemdziesiątym dziewiątym? - prychnął Gardiner. - Odpowiadałem wtedy za wiele spraw - odchylił

się na oparcie krzesła i spojrzał w dal, jakby opadły go miłe wspomnienia. - Pewnie coś tam podpisałem.
Nie pamiętam.

background image

-

Członkami tego zespołu byli doktor Sebring i doktor D’Arcy - powiedział jeden z pracowników

Wydziału Specjalnego.

Nadal nie mam pojęcia, o czym panowie mówicie - odparł Gardiner.
-

Donald Crowe został zatrzymany - powiedział Steven. - Wiemy o wypadku.

-

Jakim wypadku?

-

Tym, w wyniku którego doszło do skażenia szczepionek podanych żołnierzom w dziewięćdziesiątym

roku, przed wojną w Zatoce Perskiej - rzucił Steven ostro.

Gardiner nagle jakby się skurczył. Buta i arogancja zniknęły bez śladu.
-

Czyli już wiecie?

-

Cecil Mowbray też został zatrzymany - powiedział Steven. - Oczywiście, akurat on nie był członkiem

zespołu Beta.

Gardiner spojrzał na niego z niepokojem.
-

Ale był członkiem innego zespołu, prowadzonego przez pana - ciągnął Steven. - Utworzonego mniej

więcej wtedy co zespół Beta... Z pułkownikiem Peterem Warnerem, Rupertem Everleyem i paroma innymi
osobami.

-

No proszę, widzę, że dobrze się pan przygotował. - Gardiner zdobył się na uśmiech, ale Steven widział,

ż

e gorączkowo zastanawia się, jak z tego wybrnąć. - Inna sprawa, że to nie wymagało wiele wysiłku - rzekł.

- Nie mieliśmy nic do ukrycia. O ile wiem, nie ma prawa zabraniającego podobnie myślącym osobom
współpracy dla dobra kraju, no, chyba że laburzyści wprowadzili takowe w czasie mojej nieobecności, co
wcale by mnie nie zdziwiło.

-

To zależy, czym te „podobnie myślące osoby” się zajmują - powiedział jeden z oficerów Wydziału

Specjalnego. - Na zabójstwo prawo raczej nie pozwala.

- Nic nie wiem o żadnym zabójstwie. - Gardiner zgromił oficera wzrokiem.
-

Sebring i D’Arcy byli celami akcji bezpośredniej służb wywiadowczych - powiedział Steven.

Rozmyślnie użył eufemizmu, by go nie spłoszyć.

-

No to z nimi rozmawiajcie - odparł Gardiner.

-

Mowbray twierdzi, że działał w interesie kraju - powiedział Steven.

-

Crowe też - dodał jeden z agentów.

-

Jak my wszyscy - powiedział Gardiner, ale w jego głosie brzmiała nuta niepewności.

-

Czy kazał pan zabić tych łudzi, żeby wypadek w Porton nie wyszedł na jaw? - spytał agent Wydziału

Specjalnego.

Gardiner spojrzał na niego z ukosa.
-

Niech pan nie opowiada bzdur. Od lat nie sprawuję władzy. Sugestie, że mógłbym wydawać polecenia

służbom specjalnym czy choćby naukowcom pracującym dla rządu, zostałyby wyśmiane w sądzie, gdyby w
ogóle doszło do rozprawy.

-

Nie, gdyby wykazano, że reaktywował pan zespół Beta dla własnych celów i dał jego członkom do

zrozumienia, że ich prace mają aprobatę rządu...

-

Oczywiście, że miały - zapewnił Gardiner.

-

Przynajmniej tyle pan sobie przypomniał - powiedział Steven.

-

Może pan udowodnić, że pracowaliście za przyzwoleniem rządu? - spytał agent Wydziału Specjalnego.

Gardiner uśmiechnął się.
-

A czy wy możecie mi udowodnić, że tak nie było?

-

Postaramy się - odparł oficer.

Steven zdał sobie sprawę, że Gardiner ma rację. Prawdopodobnie nie da się udowodnić, że nie uzyskał

choćby milczącego przyzwolenia na utworzenie zespołu Beta. Wszyscy zamieszani w sprawę stwierdzą, że
tylko wykonywali rozkazy, i zabójcy George’a Sebringa, Michaela D’Arcy’ego i Martina Hendry’ego
pozostaną na wolności. Postanowił podjąć jeszcze jedną próbę zastraszenia tego bufona.

- Daj spokój, Gardiner - warknął. - To ty i twoi faszystowscy kolesie założyliście zespół Beta, zgadza się?
W oczach Gardinera błysnął gniew, ale powściągnął nerwy.
-

Pewnie dla pana faszystą jest każdy, kto umie czytać i pisać i ma do powiedzenia coś więcej niż tylko

„Tak, panie premierze” - odparł spokojnie.

-

Nie, to każdy, kto narzuca swoje przekonania innym, wykorzystując w tym celu wszelkie metody, nawet

morderstwa - powiedział Steven.

-

Ile razy mam powtarzać, że nic nie wiem o żadnym morderstwie? - wycedził Gardiner przez zęby.

-

Ale udział pańskiej grupy... - zaczął jeden z agentów.

-

Zawsze działaliśmy zgodnie z prawem! - przerwał mu Gardiner. - Rządy prawa to dla nas podstawa. To

fundament, na którym chcieliśmy

odbudować nasz kraj, żeby odebrać go śmieciom, którzy rozpanoszyli się w nim w ostatnich latach.

background image

-

Adolf był wielkim zwolennikiem prawa i porządku - mruknął jeden z agentów.

-

Saddam też - dodał jego partner.

-

Wypraszam sobie! - zawołał Gardiner.

-

Niech pan opowie o tym wypadku -~ rzekł Steven.

-

Nie jestem naukowcem - odparł Gardiner. - Wiem tylko to, co mi wówczas powiedziano. Ktoś z zespołu

Beta dał współpracownikom nie to, co trzeba.

-

Czyli czynnik, nad którym zespół pracował. - Tak.

-

Proszę nam o nim opowiedzieć.

-

Jak mówiłem, nie jestem naukowcem.

-

Ale znał pan jego podstawowe właściwości - nie ustępował Steven.

-

My... to znaczy ówczesne władze - powiedział Gardiner z dumą - uznaliśmy, że warto rozważyć

możliwość uzyskania czynnika biologicznego, który zamiast zabijać, byłby wektorem pozwalającym na
kontrolę ludności we wrogim otoczeniu.

-

Czemu? - spytał Steven.

-

Nauka osiągnęła etap rozwoju umożliwiający coś więcej niż tylko tworzenie śmiercionośnych substancji.

Warto było wziąć to pod uwagę.

- Proszę jaśniej.
- Zadaniem zespołu było opracowanie czynnika, który by unieszkodliwiał, a nie zabijał, był

niewykrywalny konwencjonalnymi metodami,
a skutki jego działania byłyby uleczalne.

Znów to trzecie kryterium, pomyślał Steven.
-

Na czym oparty był ten czynnik? - spytał.

-

Jak to?

-

Zakładam, że nie zażądano od naukowców stworzenia nowej formy życia z powietrza. Jaką bakterię lub

wirus potraktowano jako punkt wyjścia do dalszych badań?

-

Nie mam pojęcia - odparł Gardiner. - To nie moja działka.

-

Mówi pan, że skutki działania czynnika miały być uleczalne. Czy to nie mijało się z celem?

-

Myślę, że chodziło o coś więcej. Ale nie wiem, o co. Powtarzam raz jeszcze, nie jestem naukowcem.

Zresztą jakie to ma teraz znaczenie? Całe przedsięwzięcie zostało zarzucone po wypadku ze szczepionką.

Steven skinął głową agentom Wydziału Specjalnego na znak, że nie ma więcej pytań.
-

Mogę już iść? - spytał Gardiner.

-

Niestety nie, sir James - odparł jeden z agentów. - Będziemy musieli pana zatrzymać celem uzyskania

dalszych wyjaśnień. Proszę z nami...

Steven popatrzył za agentami wyprowadzającymi Gardinera. Słowa „kontrola ludności we wrogim

otoczeniu” nie dawały mu spokoju. Czy inicjatywa rządowa rzeczywiście mogła mieć taki cel? I czy
uwierzyłby w to sąd?

Odpowiedź na oba pytania była twierdząca. Tego rodzaju technologią mogły się interesować organizacje

wywrotowe lub terrorystyczne, ale twierdzenie Gardinera, że za projektem stał rząd, zostałoby przyjęte za
dobrą monetę - rzecz jasna, gdyby doszło do procesu, a raczej nie dojdzie. Cała sprawa najpewniej nie ujrzy
ś

wiatła dziennego.

Jadąc do miasta, Steven zastanawiał się, czy kultury Gusa Macleana bezpiecznie dotarły do laboratorium w

Cambridge i czy Rees zaczął już nad nimi pracować. Nagle przyszło mu do głowy, że może nie trzeba
zaczynać od zera. Chociaż nikt nie ukrywał celu prac zespołu Beta, nie wyszedł na jaw ani jeden szczegół
dotyczący budowy tajemniczego czynnika. D’Arcy zginął, zanim zdążył dostarczyć tę informację, Crowe
wymijająco odpowiadał na pytania Johna Macmillana, a Gardiner twierdził, że nie zna się na sprawach
naukowych.

Nie można wykluczyć, że Macmillan, który przecież nie był lekarzem, nie zadał właściwych pytań. Gdyby

więc udało się skłonić Crowe’a do udzielenia kilku prostych technicznych odpowiedzi, oszczędziłoby to
Reesowi kłopotów i czasu. Steven postanowił z samego rana porozmawiać z Crowe’em. Zadzwonił do
inspektoratu, żeby to załatwili.

- Udany dzień? - spytała Jane, gdy wszedł do jej zakonspirowanego mieszkania.
- Bywały gorsze - odparł z uśmiechem. - Mam dobre i złe wieści. - Opowiedział jej o reakcji Gardinera na

postawione mu zarzuty.

-

Więc jemu też ujdzie to na sucho?

-

Nie da się udowodnić ponad wszelką wątpliwość, że nie miał przyzwolenia rządu - powiedział Steven.

-

A dobre wieści? - spytała.

-

Jutro możesz wrócić do domu. Jane uśmiechnęła się smutno.

-

To dobrze. Tyle że nic już nie będzie takie, jak dawniej.

background image

-

Zapominamy o bólu, taką już mamy naturę.

-

Inaczej mówiąc, czas uleczy rany - powiedziała.

-

Można i tak to ująć - przytaknął. - Chodźmy gdzieś na kolację.

-Czy jest coś, co chcesz mi powiedzieć? - spytała Jane przy kolacji, widząc, że Steven jest zamyślony.
Uśmiechnął się.
- Przepraszam, to nic ważnego - odparł. - A jedyne, co chcę ci powiedzieć, to to, że cieszę się, że cię

poznałem.

Twarz Jane wyrażała powątpiewanie.
-

No to w czym rzecz?

-

W całej tej sprawie jest coś, co nie daje mi spokoju. Nie chodzi tylko o to, że zabójca George’a nie stanie

przed sądem. Nie potrafię tego określić.

-

Może jesteś jedną z osób, które nie potrafią sobie odpuścić?

-

Z tych „wkurzających” osób, chciałaś powiedzieć? - odparł z uśmiechem.

Jane odwzajemniła uśmiech.
-

Jedziesz ze mną jutro do Leicester?

-

Nie. Chcę przesłuchać Donalda Crowe’a. Wciąż nie wiadomo, jak uzyskano czynnik, nad którym

pracował zespół Beta.

-

Crowe na pewno wie wszystko - powiedziała Jane. - W końcu to on kierował tym bajzlem. Okropny

człowiek.

-

Na pewno - przyznał. - Ale w czasie pierwszego przesłuchania wykręcił się od odpowiedzi. Dziwne.

-

Cóż, minęło dużo czasu.

-

Hm - mruknął.

- Widzisz w tym coś podejrzanego? Steven wzruszył ramionami.
-

Może tak, może nie. Trudno zrozumieć, dlaczego milczy na ten temat, skoro wiadomo już, co się stało.

-

Trudno zrozumieć, dlaczego zabili mojego męża i innych ludzi, żeby zachować w tajemnicy wypadek

sprzed dwunastu lat.

Już miał powiedzieć, że może chodziło o uniknięcie wypłaty odszkodowań weteranom wojny w Zatoce,

kiedy nagle przyszło mu do głowy inne wytłumaczenie.

-

Słodki Jezu - szepnął.

-

Co się stało? - spytała Jane. - Wyglądasz, jakbyś zobaczył ducha.

-

Nie zrezygnowali - powiedział.

-

Z czego?

-

Z wytworzenia tego czynnika. - Steven ledwo nadążał za własnymi myślami. - Zakładałem, że chcieli

utrzymać w tajemnicy wypadek, żeby uniknąć wydatków, ale wcale nie o to chodziło. Chcą zachować w
tajemnicy istnienie tego czynnika. Nie zrezygnowali z prac!

-

Mam nadzieję, że się mylisz.

-

Im więcej o tym myślę, tym bardziej wydaje się to logiczne. Unieszkodliwiający, niewykrywalny,

uleczalny. Udało im się! Dlatego chcą zachować tajemnicę.

-

Nie wiesz tego na pewno. Może ponosi cię wyobraźnia. Boże, oby tak było!

- Nie ma sensu się łudzić. Jeśli jutro Crowe nie wyśpiewa wszystkiego, będzie to dla mnie wystarczającym

dowodem.

-

Kolejne intrygi rządowe? - spytała Jane.

-

Myślę, że wprost przeciwnie - odparł Steven. - Prywatne przedsięwzięcie.

- Gardinera i jego ludzi? Steven skinął głową.
-

Gardiner dużo mówił o tym, że jego grupa zawsze działa zgodnie z prawem. W pewnej chwili stwierdził

nawet, że rozważał jej rozwiązanie, bo miał wrażenie, że już niczego nie osiągnie.

-

Jakie cele sobie stawiali?

-

Marzyli, żeby Anglia znów była tylko dla Anglików, by wróciły czasy, kiedy piwo było ciepłe, w

krykieta grało się na skwerach, policjanci robili swoje, dzieci nie sprawiały problemów, a domów nie trzeba
było zamykać na klucz.

-

Brzmi pięknie - powiedziała Jane. - Gdyby jeszcze sprawili, żeby święty Mikołaj naprawdę istniał, a

złota rybka opłacała rachunki, może bym się do nich przyłączyła.

Steven wciąż był pogrążony w myślach.
- Mówisz poważnie? - spytała Jane. Jego mina wystarczyła jej za odpowiedź.
- Może inni członkowie grupy dążyli do osiągnięcia celów innymi metodami - rozważał.
Jane otworzyła szeroko oczy.
-

To znaczy, że mogliby użyć tego czynnika? Ale jak? Jak można użyć czegoś takiego?

-

Trzeba by zarazić dużą część populacji - wyjaśnił Steven. - Projektowanie systemów przenoszenia broni

background image

biologicznej jest równie trudne, jak projektowanie samej broni. Nie można zarazić jednej osoby i liczyć na
to, że choroba przejdzie na innych. Trzeba zainfekować równocześnie dużą grupę osób. Saddam używał
rakiet z niewybuchowymi głowicami, żeby wywołać powietrzne eksplozje nad celami. Podobnie można
wykorzystać samoloty do opryskiwania pól, tyle że z czynnikami chorobotwórczymi w postaci aerozolu czy
choćby proszku jest masa

kłopotów. Nawet najbardziej śmiercionośne szybko giną w niesprzyjającym środowisku. Do tego dochodzą

ograniczenia spowodowane zmiennością pogody. Wystarczy, że wiatr zmieni kierunek, i można zarazić
własne wojska.

-

Niedobrze mi się robi na samą myśl - mruknęła Jane.

-

Oburzeniem się przed nimi nie obronisz.

-

A czym?

-

Najważniejsze to wiedzieć, jaki środek został zastosowany. Wtedy można się zaszczepić przeciwko

wirusom albo wziąć antybiotyki przeciwko bakteriom.

-

Ale jeśli nie wiesz, co ci grozi...

-

To masz duże kłopoty. Szczepienie po fakcie na nic się nie zda, antybiotyki też nie pomogą, zakładając,

ż

e w ogóle da się odpowiednie znaleźć. Broń biologiczną najczęściej projektuje się tak, żeby była na nie

odporna.

-

Jeśli ten nowy czynnik rzeczywiście istnieje i wpadł w czyjeś ręce...

-

Musimy się dowiedzieć, z czego się składa, jak go wykrywać, co nie będzie łatwe, skoro z założenia miał

być niewykrywalny, no i jak z nim walczyć. Jego skutki miały być uleczalne... - dodał w zamyśleniu.

-

Ż

e ospa czy dżuma mogą być wykorzystane jako broń, to rozumiem - powiedziała Jane. - Ludzie będą

się bać, wielu umrze... Ale tego nowego wynalazku jakoś nie mogę pojąć.

-

Ten pomysł zrodził się kilkanaście lat temu na międzynarodowej konferencji dotyczącej biotechnologii -

wyjaśnił Steven. - Gdyby stworzyć warunki, w których większość danej populacji choruje albo po prostu
czuje się źle, w końcu dojdzie do buntu przeciwko istniejącej strukturze społecznej. Ludzie będą obwiniać
władze za swój zły los i z radością przyjmą wszelkie obietnice radykalnych zmian. To współczesna wersja
prania mózgu. W ten sposób można zmienić sposób myślenia społeczeństwa.

-

Na ile trwała byłaby taka zmiana? - zastanawiała się Jane. - Może ludziom chodziłoby tylko o to, żeby

uciec prześladowcom.

Steven potrząsnął głową.
-

Nie, w takiej sytuacji naprawdę uwierzyliby we wszystko. Podobne zjawisko można zaobserwować na

masowych zgromadzeniach religijnych. Ludzie dają się ponieść sztucznie wytwarzanym emocjom.
Niektórzy, ci najbardziej wrażliwi, tracą orientację do tego stopnia, że stają się aż do przesady otwarci na
przedstawiane idee i doznają „cudownego” nawrócenia.

-

Zstępuje na nich Duch Święty - powiedziała Jane.

-Właśnie, ale tak naprawdę są ofiarami prania mózgu - odparł Steven. - Tyle że nie zdają sobie z tego

sprawy.


17

Chyb a długo ich nie potrzymamy - powiedział oficer Wydziału Specjalnego.
Steven odparł, że też doszedł do takiego wniosku, ale chciałby jeszcze raz porozmawiać z Crowe’em, a

potem może z Mowbrayem.

- Żaden kłopot.
Crowe, zgodnie z oczekiwaniami Stevena, nie zdradzał żadnych oznak zdenerwowania. Zaciśnięte wąskie

wargi i oczy schowane za przyciemnianymi szkłami skutecznie skrywały wszelkie uczucia. Z pietyzmem
wysunął krzesło, usiadł i niespiesznie założył nogę na nogę.

-

Słyszałem, że ma pan dziś zostać zwolniony - powiedział Steven.

-

Najwyższy czas - odparł Crowe. - To wszystko było bardzo przykre i całkiem niepotrzebne. Sprawy nie

powinny posunąć się tak daleko.

-

Robił pan tylko to, co do niego należało - mruknął Steven z sarkazmem.

-

Ma pan jakieś wątpliwości? - spytał Crowe beznamiętnie.

-

Ależ skąd - zapewnił Steven. - Rząd poprosił was o przygotowanie czynnika biologicznego, więc

wzięliście się do roboty. Takie mieliście zadanie. Nie można was winić za jakiekolwiek wypadki przy pracy
czy ich następstwa.

-

Otóż to.

-

Na czym oparty był ten czynnik?

-

Czy to ważne? To było tak dawno.

background image

-

Po prostu jestem ciekaw.

-

Nawet nie wiem, czy byłbym w stanie sobie przypomnieć - rzekł Crowe. - Rozważano wiele wariantów...

-

A na czym oparta była wczesna postać czynnika, ta, która dostała się do szczepionki? - spytał Steven,

nachylając się ku niemu.

-

Naprawdę nie mogę sobie przypomnieć - powiedział Crowe.

-

Nie może pan czy nie chce?

Crowe próbował się uśmiechnąć, ale mu nie wyszło.
- Nie mogę - odparł. - Cóż, starość nie radość.
- Nie wierzę panu - powiedział Steven. Crowe popatrzył na niego spode łba.
-No i co z tym fantem zrobimy? Steven odchylił się na oparcie:
- Pańskim zadaniem było opracowanie czynnika spełniającego trzy kryteria. Miał unieszkodliwiać, a nie

zabijać, miał być niewykrywalny
konwencjonalnymi metodami i wreszcie miał być uleczalny. Proszę powiedzieć, co zamierzał pan zrobić,
ż

eby czynnik był uleczalny, a zarazem

mógł zostać wykorzystany jako broń biologiczna?

- Tego też nie pamiętam, przykro mi - odparł Crowe. Steven zdał sobie sprawę, że nic z niego nie

wyciągnie.

-

Jak pan sobie życzy, doktorze - powiedział. - Złożę wniosek, żeby Porton przewróciło pańskie

laboratorium do góry nogami.

-

To przykre - zmartwił się Crowe. - Można wiedzieć, dlaczego?

-

Doskonale pan wie - odparł Steven.

- Niestety, trochę się w tym wszystkim pogubiłem. A idź, zgub się na dnie bagna, pomyślał Steven.
- Podejrzewam, że prace nad czynnikiem nie zostały wstrzymane - powiedział. - Myślę, że je

kontynuowano i że czynnik istnieje.

Crowe popatrzył na Stevena zza przyciemnianych szkieł.
- Ciekawy, ale zupełnie niedorzeczny pomysł - odparł. - To byłoby niezgodne z prawem. Prace zostały

wstrzymane po gafie Sebringa. Koniec, kropka.

Steven skinął głową policjantowi stojącemu pod drzwiami na znak, że może wyprowadzić Crowe’a.

Zastanawiał się, czy w tej sytuacji jest sens rozmawiać z Mowbrayem. Uznał, że tak. Jeśli Mowbray też
będzie unikał odpowiedzi, dowiedzie tym samym, że był w zmowie z Crowe’em.

Po zachowaniu Mowbraya widać było, że niezbyt ucieszyła go perspektywa kolejnego przesłuchania.

Steven wyjął legitymację, ale Mowbray nie chciał jej oglądać.

-

Doskonale wiem, kim pan jest.

-

Chcę wyjaśnić kilka drobnych szczegółów, panie Mowbray - powiedział Steven.

-

Nadal cieszy się pan ze swoich pięciu minut sławy, co, Dunbar? Pan i ta pańska śmieszna organizacyjka.

-

Robimy, co możemy - odparł Steven uprzejmym tonem. - Mimo że jesteśmy heteroseksualni i żaden z

nas nie studiował w Cambridge, co, zdaje się, nie pomaga w robieniu kariery w służbach specjalnych.

-

Bardzo zabawne.

-

Proszę mi opowiedzieć o czynniku biologicznym, dla którego uznał pan, że warto zabić - powiedział

Steven.

Mowbray był nieporuszony.
-

Nie wszyscy możemy nosić białe kapelusze i bawić się w kowbojów, Dunbar - rzekł. - W odróżnieniu od

Johnny’ego Macmillana i jego policji naukowej niektórzy z nas, zawodowcy, muszą działać w świecie
rzeczywistym i wykonywać brudną robotę. Nawet pan jest w stanie przyznać, że pewne sprawy muszą
pozostać tajemnicą, bez względu na konsekwencje.

-

Na przykład czynnik opracowany przez zespół Beta?

-

Chodzi mi o wypadek z jego udziałem - uściślił Mowbray.

-

Nie o sam czynnik? - spytał Steven. Obserwował jego reakcję, ale niewiele z niej wyczytał.

-

To był wczesny prototyp - powiedział Mowbray. - Prace nad nim zostały zarzucone.

Steven patrzył na niego w milczeniu.
-

Czy aby na pewno? - zapytał wreszcie.

-

Oczywiście.

-

Na jakim organizmie oparty był ten czynnik?

-

Nie jestem naukowcem.

-

Więc nie było o tym mowy na żadnym ze spotkań, które odbył pan po wypadku w laboratorium? Nie

wspominano o tym w kontekście potencjalnego zagrożenia żołnierzy?

-

Być może - odparł Mowbray. - Ale mnie to by i tak nic nie mówiło.

-

Jak naukowcy zamierzali sprawić, żeby był niewykrywalny?

background image

-

Nie mam pojęcia. Pewnie chcieli puścić przez niego prąd podczas burzy. Nie znam się na tym.

-

Jak zamierzali sprawić, żeby był uleczalny a zarazem nadawał się na broń biologiczną?

-

W tym też panu nie pomogę. Na pewno mieli jakiś sposób, ale dla mnie to był tylko naukowy bełkot.

Steven skinął głową z uśmiechem.
- Dziękuję, panie Mowbray - powiedział. - Bardzo mi pan pomógł.
- To wszystko? -Tak.
Steven poszedł prosto do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, żeby podzielić się swoimi obawami z

Macmillanem.

- Nie masz żadnych dowodów - orzekł Macmillan.
- Ale wszystko wskazuje na to, że mam rację - odparł Steven. – Jestem pewien, że właśnie dlatego Sebrmg,

D’Arcy i Hendry zostali zamordowani.

Chodziło o to, by zachować w tajemnicy pochodzenie tego czynnika, a nie o wypadek z jego udziałem.

Dlatego unikają odpowiedzi na pytania dotyczące jego składu. Prace nad nim były kontynuowane po
wypadku. W końcu im się udało.

-

Ale po co? - zastanawiał się Macmillan. - Co zamierzająz nim zrobić? -. Bóg raczy wiedzieć - westchnął

Steven.

-

Co chcesz, żebym zrobił?

- Niech dyrektor Porton Down zamknie laboratorium Crowe’a, a specjaliści niech zbadają wszystkie

materiały, jakie tam znajdą. Trzeba poddać analizie zawartość każdej probówki. Niech dokładnie przejrzą
dokumenty, może będzie w nich jakiś dowód, że prace zespołu Beta były
kontynuowane.

- A jeśli coś znajdą?
-

Wtedy ci dwaj nie będą mogli dłużej nam wmawiać, że działali za przyzwoleniem rządu. Przecież

zeznali, że po wypadku nakazano im przerwać prace. Można by ich oskarżyć o złamanie ustawy o
zapobieganiu terroryzmowi.

-

Sprawiedliwości stałoby się zadość - powiedział Macmillan.

-

Nie możemy ich zatrzymać trochę dłużej? - spytał Steven. - Do czasu zakończenia rewizji w

laboratorium Crowe’a?

-

Mogę porozmawiać z ministrem - odparł Macmillan - ale nie sądzę, żeby to pomogło. Ci dwaj mają

ś

wietnych prawników. Jesteś pewien, że przeszukanie laboratorium Crowe’a coś da?

-

Nawet nie mrugnął okiem, kiedy o tym wspomniałem - przyznał Steven. - Z drugiej strony, trudno

byłoby ukryć wszystkie ślady badań prowadzonych w laboratorium.

- Chyba żeby w ogóle ich nie prowadzono - powiedział Macmillan. Steven wzruszył ramionami. Nie miał

więcej argumentów.

-

Będę naciskał na przeprowadzenie rewizji, ale prawdopodobnie nie uda się przedłużyć aresztu

Crowe’owi i Mowbrayowi - powiedział Macmillan.

-

Decyzja należy do ciebie. - Steven zdawał sobie sprawę, w jak trudnej sytuacji znalazł się jego szef. Jeśli

nie znajdą żadnych dowodów, inspektorat długo będzie miał przechlapane.

-

Zadzwonię, jak będę coś wiedział - obiecał Macmillan.

Steven wrócił do mieszkania. Wziął długi, gorący prysznic, założył biały szlafrok frotte i usiadłszy w

swoim ulubionym fotelu przy oknie, zadzwonił do Jane. Spytał, jak jej minął dzień.

-

Miło znów być w domu - powiedziała. - Zadzwoniłam do szkoły, że jutro wracam... Boże, fatalnie się

czułam, kiedy opowiadałam im bajki o chorym krewnym w Yorkshire. Teraz będę musiała przejść przez to
samo ze znajomymi.

-

Wkrótce to wszystko się skończy - zapewnił Steven. - Nie licząc mnie, mam nadzieję.

Powiedział to żartobliwym tonem, ale cisza, która zapadła w słuchawce, była aż zanadto wymowna. Poczuł

się jak człowiek, który rano na biurku znajduje pożegnalny list, i zrobiło mu się ciężko na sercu.

-

Steven - zaczęła Jane z ociąganiem - kiedy wróciłam do domu, uświadomiłam sobie, że do tej pory

miałam całkiem fajne życie: szkoła, wycieczki, znajomi, wszystko to traktowałam jako coś oczywistego.
Myślę, że potrzeba mi trochę swobody, trochę czasu. Tego wszystkiego było dla mnie trochę za wiele.
Lepiej, jeśli przez jakiś czas nie będziemy się spotykać... przynajmniej dopóki nie złapię starego rytmu i nie
poczuję się pewniej.

-

Jeśli tego naprawdę chcesz...

-

Wiem, mówiłam, że chcę, żebyś mnie o wszystkim informował, ale w tej sprawie też zmieniłam zdanie.

Już nie chcę wiedzieć, co robisz. To nie dla mnie. Może zadzwonisz, kiedy będzie po wszystkim?

Połączenie zostało przerwane i Steven mruknął:
- A dolinę nakryje cisza i śnieg. - Wstał i podszedł do schowka z alkoholem, podjąwszy decyzję, jak spędzi

resztę wieczoru. Dżin Gordon’s

background image

miał w nim odegrać główną rolę.

Obudził się o czwartej nad ranem, było mu zimno i niewygodnie. Zasnął w fotelu i teraz bolała go szyja.

Zmarzł, bo ogrzewanie wyłączyło się o jedenastej. Na dworze lało i zimny wschodni wiatr wdmuchiwał
krople deszczu przez okno, które Steven otworzył przed zaśnięciem, żeby przewietrzyć mieszkanie. Lewy
bok koszuli miał cały mokry. Stęknął, kiedy sięgając do okna, poczuł ukłucie w szyi. Potarł ją dłonią i
powoli ruszając głową na boki, przeszedł przez kuchnię, żeby zaparzyć sobie kawę. Przy okazji włączył
ogrzewanie.

Wzmocniony kawą i większą dawką aspiryny od zalecanej na etykietce poszedł do łóżka, by trochę się

przespać. Trudno powiedzieć, czy zasnął, czy też stracił świadomość, w każdym razie był nieprzytomny aż
do wpół do dziesiątej, kiedy obudził go telefon. Dzwonek wydawał się głośniejszy niż zwykle.

-

Dunbar - wychrypiał.

-

Przeziębił się pan? - spytał William Rees.

-

Trochę boli mnie gardło - skłamał Steven i odkaszlnął. - Co mogę dla pana zrobić?

-

Nie wybiera się pan do Cambridge? - zapytał Rees. - Chyba mam tu coś, co mogłoby pana

zainteresować.

-

Z chęcią - powiedział Steven. - Wyjadę za jakieś pół godziny.

W drodze do Cambridge Steven myślał o Jane. Miał mieszane uczucia. Chciał wzbudzić w sobie

rozgoryczenie, ale jakoś nie mógł. Jane wiodła ustabilizowane życie, zanim go poznała. Pewnie przywykła
do poczucia bezpieczeństwa i dobrobytu, może nawet nie zdając sobie z tego sprawy, a on odebrał jej to w
ciągu kilku dni. Przez niego poznała smak strachu i niepewności, ba, nawet próbowano ją zabić. Nie mógł
mieć jej za złe, że chce wrócić do dawnego życia. Zachowywała się jak zwykła kobieta. Cóż, będzie musiał
sobie poszukać niezwykłej.

Taka była Lisa, przypomniał sobie z uśmiechem. Zanim ją poznał, wydała wojnę establishmentowi

medycznemu w Glasgow, by ujawnić panujące tam niesprawiedliwe stosunki. W rezultacie była
prześladowana, a wreszcie straciła pracę, i to w najgorszym możliwym okresie, kiedy musiała opiekować się
chorą matką. To wymagało ogromnej odwagi, takiej, na jaką stać tylko niezwykłą kobietę.

- Ciągle mi cię brak, kochanie - szepnął.
Zignorował znak T

YLKO ZA ZEZWOLENIEM

i zaparkował na jedynym wolnym miejscu pod laboratorium

Rady Badań Medycznych. Wylegitymował się recepcjoniście, ten gdzieś zadzwonił i po chwili Steven został
zaprowadzony na piętro do gabinetu Reesa. Był to jasny, przestronny pokój zalany światłem wpadającym
przez trzy duże okna. Rees siedział za sosnowym biurkiem ustawionym do nich pod kątem prostym. Był w
koszuli, marynarka wisiała na oparciu krzesła obrotowego. Ściana za jego plecami zastawiona była regałami
z podręcznikami i czasopismami naukowymi.

-

Jak gardło? - spytał Rees.

-

W porządku - powiedział Steven i zakaszlał lekko. Miał nadzieję, że nie wygląda tak fatalnie, jak się

czuł. - Ale przydałyby się jakieś dobre wiadomości.

-

No to przyszedł pan we właściwe miejsce. - Rees się uśmiechnął. - Pamięta pan, trochę mnie zdziwiło to,

ż

e w kolekcji Macleana był więcej niż jeden szczep Mycoplasmal

Steven skinął głową.
-

Dokładnie trzy.

-

Zacząłem od wyhodowania poszczególnych szczepów i przeprowadzenia rutynowych badań

mikrobiologicznych. Wydawało się, że to całkiem nieszkodliwe bakterie...

- Ale?
- Sprawdziłem ich podatność na działanie antybiotyków. Jeden ze szczepów okazał się pod tym względem

niezwykły. Był odporny na wszystkie znane antybiotyki.

- Jak to możliwe? - spytał Steven. Rees nachylił się nad biurkiem i odparł:
-

Może to wybryk natury, ale najprostsze wyjaśnienie jest takie, że ktoś tak zmodyfikował bakterie, żeby

nie dało się ich zniszczyć antybiotykami.

-

Zmodyfikowali genetycznie nieszkodliwą bakterię? Znalazł pan igłę w stogu siana!

-

Skromność nie pozwala mi tego skomentować - rzekł Rees z łobuzerskim uśmiechem. Steven polubił go

jeszcze bardziej.

-

Trudno jest zrobić coś takiego? - zapytał.

-

Nie ma nic prostszego niż uodpornić bakterię na leki - odparł Rees. - Wybiera się zmutowane bakterie,

obecne w każdej populacji. Wystarczy umieścić dużą ich liczbę na pożywce zawierającej antybiotyk i resztę
zostawić naturze. Przeżyć i rozwinąć się może tylko bakteria-mutant, odporna na antybiotyk. Potem hoduje
sieją i powtarza ten sam proces z zastosowaniem innego antybiotyku, aż w końcu uzyskuje się szczep
odporny na wszystkie znane leki.

-

A na pierwszy rzut oka to wciąż nieszkodliwa bakteria?

background image

-

Tak - potwierdził Rees. - Co jest w jej DNA, to już inna sprawa, ale myślę, że mamy już głównego

podejrzanego. Teraz przeprowadzę badanie przy użyciu sondy HIV.

Steven zastukał paznokciem kciuka w zęby.
-

Coś pana gryzie - powiedział Rees.

-

Zastanawiam się - odparł Steven - czy jeśli ma pan rację i ta Mycoplasma okaże się czynnikiem, którego

szukamy, to znaczy, że nie można jej zniszczyć lekami?

-

Tak zwykle jest z bronią biologiczną - rzekł Rees. - W czym problem?

-

Ludzie, którzy to coś zaprojektowali, mieli sprawić, żeby było uleczalne. Był to jeden z przedstawionych

im wymogów.

-

Czy to nie mijałoby się z celem?

-

Tak by się wydawało - przyznał Steven. - Ale, jak mówię, było to jedno z podstawowych założeń.

Rees zdjął okulary i odchylił się na krześle.
-

Dziwne - powiedział - ale ciekawe. Gra pan w szachy, doktorze?

-

Kiepsko - odparł Steven. -. Moja taktyka opiera się na wymianie wszystkich mocnych figur zgodnie z

założeniem, że mój przeciwnik mógłby je wykorzystać lepiej niż ja.

-

Sprytne - skomentował Rees. - Akceptuje pan swoje słabości i stara się zniwelować przewagę

przeciwnika. Sprowadza go pan do swojego poziomu.

-

Można i tak to ująć - odparł Steven z uśmiechem.

-

Ale kiedy nie istnieje taka możliwość, nie mamy innego wyjścia, jak tylko zastanowić się, co przeciwnik

może zrobić z silnymi figurami, które wciąż są na szachownicy.

-

Na przykład z tym czynnikiem - powiedział Steven.

-

Jest to genetycznie zmodyfikowany szczep Mycoplasma. Jeśli zgodnie z naszymi podejrzeniami

wprowadzono do niego geny wirusa HIV, to mamy niewinnie wyglądający organizm, który może poważnie
uszkodzić ludzki układ immunologiczny, narażając ofiarę na liczne dolegliwości i choroby; nie jest tak
ś

miercionośny, jak sam wirus, ale mimo to groźny. Co więcej, odporny na antybiotyki, a zatem

niezniszczalny. Ogólnie rzecz biorąc, mamy silnie działający czynnik biologiczny umożliwiający kontrolę
ludności, zgadza się?

-

Tak się wydaje - przyznał Steven.

-

Po co więc ktoś miałby wprowadzać do niego słabe punkty? - spytał Rees.

Steven wzruszył ramionami.
- To bez sensu - orzekł Rees. - Ale może nie dość uważnie śledzimy rozgrywkę. Błędem jest patrzenie

wstecz, gdy tak naprawdę powinno się myśleć o tym, co może się zdarzyć. Trzeba rozważyć, co zamierzają
zrobić z tak silną figurą na szachownicy, a nie, co mogli z nią zrobić kiedyś.


18

Słońce przetoczyło się po niebie i teraz jego promienie wpadały prosto do pokoju. Rees przymknął żaluzje,

jego lewy policzek przecięły poziome smugi światła.

-No, arcymistrzu - powiedział Steven. - Co by pan zrobił? Rees uśmiechnął się.
-

Kontrolować to ja by chciał tylko moje wnuki, kiedy w niedzielę szaleją mi w ogrodzie. Tyle że użycie

broni biologicznej byłoby lekką przesadą.

-

Albo j ą sprzedadzą, albo użyj ą - rzekł Steven. - To jedyne możliwości.

-

Naprawdę sądzi pan, że ktoś mógłby użyć takiej broni w tym kraju?

-

Wie pan równie dobrze jak ja, jak bardzo jesteśmy znienawidzeni w pewnych kręgach - powiedział

Steven. - Romans z Ameryką raczej nam nie pomaga.

Rees skinął głową.
-

Ma pan na myśli islamskie organizacje terrorystyczne. Moim zdaniem nie połaszczyłyby się na coś

takiego. Nie mają dość czasu ani odpowiedniej infrastruktury, żeby to wykorzystać. Terroryści zabijają i
uciekają, podkładają bomby i zakłócają funkcjonowanie społeczeństwa. Wytwarzają atmosferę strachu i
niepewności, by wymusić spełnienie swoich żądań. Zarażanie ludzi nie miałoby sensu, chyba żeby ci
wiedzieli, że zostali zaatakowani i dlaczego chorują. A w przypadku tego czynnika to raczej niemożliwe z
uwagi na jego sposób działania. On miał pozostać tajemnicą.

-

Czyli sprzedaż możemy wykluczyć? - powiedział Steven.

-

Sprzedaż grupom terrorystycznym - uściślił Rees.

-

To zawęża krąg podejrzanych.

-

Ale w jakim zakresie, sam pan musi ocenić. Ja muszę zaszyć się w mojej wygodnej wieży z kości

słoniowej i wrócić w okowy świata akademickiego.

W drodze powrotnej do Londynu Steven nie był w szczególnie optymistycznym nastroju. Wiedział, że nie

background image

powinien uprzedzać wyników badań Reesa, ale przypuszczenie, że zmodyfikowano genetycznie jedną z
nieszkodliwych bakterii, które Maclean znalazł w swoim organizmie, brzmiało rozsądnie, a on musiał
wybiegać myślą naprzód. Crowe był odpowiedzialny za stworzenie tego czynnika, a Mowbray dopilnował,
ż

eby jego istnienie pozostało tajemnicą, ale kto zamierzał go wykorzystać? Obaj byli członkami grupy

Gardinera - którą Steven do tej pory traktował jako grupkę prawicowych marzycieli, choć z drugiej strony,
istniała już dwanaście lat, miała więc dość czasu, by stworzyć mocną infrastrukturę. Trudno było stwierdzić,
jak rozległa była to siatka i jak głęboko spenetrowała brytyjskie życie publiczne - kto był jej członkiem, kto
nie. Naturalnym środowiskiem prawicy były przedmieścia, kraina domków jednorodzinnych, róż i forsycji,
gdzie milcząca większość nigdy nie wyrażała otwarcie swoich poglądów, tylko zajmowała się zakupami,
pielęgnowaniem ogródków i ogólnie starała się nie wychylać, w duchu przeklinając bardziej krzykliwą
lewicę.

Doszedł do wniosku, że Gardiner nie kłamał, mówiąc o swojej wierze w rządy prawa, ale co do Crowe’a i

Mowbraya nie był taki pewien. Może ci dwaj i Bóg wie, kto jeszcze, wkroczyli do akcji i przejęli władzę.
Wiedział, że nic z nich nie wyciągnie, pozostawało więc zwrócić się do dwóch innych członków grupy,
których nazwiska znał: pułkownika Petera Warnera, emerytowanego żołnierza, i Ruperta Everleya
niedoszłego polityka. Steven postanowił rzucić okiem na ich akta, zanim zdecyduje, z którym porozmawiać
najpierw. Musiał znaleźć piętę achillesową, żeby poczynić postępy.

Po powrocie do domu zadzwonił do Macmillana i powiedział mu o odkryciu Reesa.
-

Dopiero za kilka dni będzie pewny w stu procentach, ale wygląda na to, że jest na właściwym tropie.

-

Profesor dobrze się spisał - orzekł Macmillan. - Ostatnia część tajemnicy dłużej tajemnicą nie będzie.

Przekażę tę wiadomość ministrowi.

-

Co z Crowe’em i Mowbrayem? - spytał Steven.

-

Zostaną zwolnieni - powiedział Macmillan. - Ale minister zgodził się na rewizję w laboratorium

Crowe’a. Już się zaczęła.

-

To dobrze - odparł Steven.

-

Nie muszę chyba dodawać, że jeśli nic nie znajdą, sprawa prawdopodobnie zostanie zamknięta - rzekł

Macmillan. - Nie ma żadnych dowodów, że po wypadku w dziewięćdziesiątym roku prace nad czynnikiem
były kontynuowane.

-

Ale ja wiem, że były - upierał się Steven. - A jeśli ci ludzie dwanaście lat później byli gotowi zabić, by

utrzymać jego istnienie w tajemnicy, to znaczy, że mają wobec niego jakieś plany, plany, które muszą wiele
dla nich znaczyć.

-

Mam nadzieję, że się mylisz - powiedział Macmillan.

-

Ja też - odparł Steven. - Ale obawiam się, że nie.

Na BBC2 skończyły się wieczorne wiadomości. Steven dopił dżin z tonikiem i wyłączył telewizor. Cisza

przyniosła mu ulgę, ale wraz z nią wróciły myśli o minionym dniu i rozmowie z Reesem. Choć ustalili, że
nie byłoby sensu projektować broni z wrodzoną wadą, jaką była uleczalność, a Rees stwierdził, że badany
organizm takiej słabości nie miał, D’Arcy wyraźnie mówił, że jednym z postawionych naukowcom
warunków była uleczalność skutków działania czynnika. To niepokoiło Stevena, bo nie widział w tym
sensu, a brak zrozumienia był równoznaczny ze słabością. Zgodnie z nakazami logiki, nie wprowadzano by
rozmyślnie słabego punktu... dlatego... musiał to być mocny punkt... To, co uważali za słabość, musiało
dawać twórcom organizmu jakąś korzyść. Ale jeśli nieprzyjaciel mógł uleczyć wywołaną nim chorobę, to co
to za korzyść?... Nagle Steven doznał olśnienia. Nie mógł! Tylko twórcy czynnika mogli go zwalczyć! To
dlatego uczynili go odpornym na wszystkie pozostałe antybiotyki. Chodziło o to, by przeciwnik nie mógł
wyleczyć choroby. Tak jak sam zarazek, lekarstwo też było tajemnicą.

Steven spojrzał na zegarek. Właśnie minęła północ, ale on nie mógł czekać do rana. Zadzwonił na domowy

numer Reesa.

- Chwilę - mruknął Rees na dźwięk głosu Stevena. - Mnie już pan obudził, ale żona niech sobie śpi.
Steven zaczekał, aż Rees przejdzie do swojego gabinetu.
-

No dobrze - powiedział naukowiec. - Teraz może mi pan wyjaśnić, po co zrywa mnie z łóżka o tak

nieludzkiej porze.

-

Właśnie myślałem o tym czynniku - zaczął Steven. - Podejrzewam, że rzeczywiście jest uleczalny, ale nie

konwencjonalnymi metodami. To znaczy, że lekarstwo też jest tajemnicą.

-

Tajemnicą - powtórzył Rees.

-

To miałoby sens - powiedział Steven z rosnącym entuzjazmem. - Właściwie to bardzo sprytne. Można

wyleczyć tych, których się chce. Podążając dalej tym tokiem rozumowania: wykorzystujemy czynnik, by
osłabić ludzi i ich kontrolować, a potem leczymy tylko tych, którzy podzielają nasz punkt widzenia.
Wniosek? Nowa filozofia polityczna to najkrótsza droga do zdrowia i szczęścia. Przyjmuje ją więc coraz
więcej osób.

background image

-

Nauka jest wspaniała - mruknął Rees, ale był wyraźnie zaintrygowany.

-

Zaraz powie mi pan, że to wszystko science fiction?

-

Nie - odparł Rees w zamyśleniu. - Skądże znowu.

-

Czyli myśli pan, że to możliwe?

-

Wynaleźć nowy antybiotyk, o którym nikt nic nie wie? Oczywiście, firmy farmaceutyczne bezustannie

takiego szukają. Inna sprawa, że większość nowych antybiotyków do niczego się nie nadaje. Niektórzy
nawet uważają, że wynaleźliśmy już wszystkie, które są przydatne, ale...

-

Ale co?

-

Wszyscy szukają antybiotyków, które zwalczają zarazki wywołujące choroby. Nikt nie szuka leków

niszczących nieszkodliwe potworki.

-

Jak to się robi? - spytał Steven.

-

Antybiotyki występują w naturalnym środowisku - wyjaśnił Rees. - Wiele bakterii i grzybów wytwarza

je we własnej obronie. Najczęściej spotykane to Streptomyces i Bacillus.

- Czyli nie jest to trudne?
- Nie.
-

Czy pańskim zdaniem należałoby się tym zająć po zmodyfikowaniu bakterii czy przed?

-

Przed, to oczywiste. W przeciwnym razie nie byłoby gwarancji, że uda się znaleźć lek. Cały wysiłek

poszedłby na marne.

-

To bardzo ważne - powiedział Steven. Upewnijmy się, czy dobrze zrozumiałem. Kolejność wydarzeń

byłaby taka: bierzemy nieszkodliwy szczep Mycoplasma i szukamy zwalczającego go antybiotyku, potem
uodparniamy go na wszystkie znane antybiotyki, a na koniec wprowadzamy do niego geny HIV, żeby
wyrządził jak najwięcej szkód?

-

Zgadza się - potwierdził Rees.

-

Dranie - mruknął Steven. - Już dawno mogli to wyleczyć, ale ani słowem się nie zająknęli.

-

Przepraszam, nie rozumiem - powiedział Rees.

-

Jeśli zaczęli od znalezienia antybiotyku, to w każdej chwili mogli wyleczyć syndrom wojny w Zatoce -

wyjaśnił Steven.

-

Nadal nie rozumiem.

-

Nawet najwcześniejsze wersje czynnika musiały być uleczalne, także ta, która dostała się do szczepionki.

Mogli wyleczyć wszystkich chorych, udostępniając nowy antybiotyk, ale milczeli.

-

Bo gdyby wszyscy się o tym dowiedzieli, czynnik nie nadawałby się do wykorzystania jako broń

biologiczna - dokończył Rees.

-

Milczeli od dwunastu lat.

-

O Chryste - westchnął Rees. - Co za ludzie.

-

Jaka jest szansa znalezienia innego antybiotyku, który zwalczałby to paskudztwo? - spytał Steven.

-

Szukać można - powiedział Rees - ale ludzie, którzy to wymyślili, nie są głupi. Założę się, że wybrali

szczep naturalnie odporny na wiele czynników antybakteryjnych, może w wyniku jakiejś aberracji błony
komórkowej czy czegoś w tym stylu. Istnieją tysiące związków antybakteryjnych, więc trzeba by badać je
kolejno, do czasu, aż znajdziemy taki,

który okaże się skuteczny. Trzeba by też sprawdzić toksyczność potencjalnego leku. Wiele antybiotyków

jest tak toksycznych, że nie można ich używać, by nie zabić pacjenta. Ile mamy czasu?

- Nie wiem - odparł Steven.
Rano Steven przyszedł do ministerstwa tuż przed Rosę Roberts.
-

Ranny z ciebie ptaszek - powiedziała.

-

Potrzebuję informacji o dwóch glistach - odparł Steven. - Peterze Warnerze i Rupercie Everleyu.

-

Masz szczęście. Wczoraj skompletowałam ich akta. Pan Macmillan jeszcze ich nie widział.

-

Nie sądzę, żeby miał coś przeciwko temu, bym je obejrzał - rzekł Steven, widząc jej pytające spojrzenie.

- Jest coś ciekawego?

-

Nic, czego byśmy już nie wiedzieli - odparła Rosę i dała mu teczki. - Skąd to nagłe zainteresowanie?

-

Chcę z nimi porozmawiać - wyjaśnił Steven.

-

Everley od miesiąca jest w Szkocji - powiedziała Rosę. - Ale Warner powinien być w swoim domu w

Kent.

-

To zaczniemy od niego. - Steven otworzył pierwszą teczkę. Właśnie skończył przeglądać zawartość

drugiej, kiedy przyszedł John Macmillan.

-

Przed chwilą rozmawiałem z ministrem - powiedział. - Grupa śledczych całą noc przeszukiwała

laboratorium Crowe’a. Jak dotąd, nie znaleźli nic podejrzanego.

-

Szkoda - stwierdził Steven.

Wszedł za Macmillanem do jego gabinetu i opowiedział mu o swojej nocnej rozmowie z Reesem.

background image

-

Nie dość, że ci dranie przez cały czas wiedzieli o przyczynach syndromu wojny w Zatoce, to jeszcze

mogli go w każdej chwili wyleczyć, gdyby tylko chcieli. - Steven wyjaśnił, że pierwszym krokiem w
tworzeniu czynnika było wyizolowanie niszczącego go antybiotyku. - Nawet wczesne wersje czynnika
musiały być uleczalne. Fakt, że o tym nie wspomnieli...

-

Musi oznaczać, że mają istotny powód, by zachować to w tajemnicy - dokończył Macmillan. Jego wzrok

powędrował ku teczkom.

-

Pomyślałem, że spróbuję coś wyciągnąć z Warnera lub Everleya - powiedział Steven.

-

Pytałeś Reesa, czy można znaleźć nowy lek? Steven skinął głową.

-

To może potrwać miesiąc, nawet rok - odparł. - Trudno powiedzieć.

-

Minister spraw wewnętrznych ma się dziś rano spotkać z premierem, żeby przekazać mu najświeższe

informacje. Jak oceniasz zagrożenie?

-

Jako nieznane - powiedział Steven.

-

Będzie zachwycony - westchnął Macmillan. - Z kim spotkasz się najpierw?

- Z Warnerem. Everley jest w Szkocji.
- I co robi?
-

Całuje torysów w tyłki, sądząc z tego, co tu mamy - odparł Steven, podnosząc teczkę. - Nie chcieli go w

ż

adnym angielskim okręgu wyborczym, w którym miał choćby cień szansy na zwycięstwo, więc postanowił

poszukać szczęścia na północ od granicy. Prowadzi tam kampanię.

-

Myślałem, że po skandalu z pogłównym w Szkocji nie został ani jeden torys - powiedział Macmillan. -

Wydawałoby się, że tam ma jeszcze mniejsze szanse.

-

Na pewno sam to zauważy, w końcu ma głowę na karku...

-

Chyba że o czymś nie wiemy - rzekł Macmillan.

Steven szedł po schodach do Channing House, kiedy usłyszał dochodzący z ogrodu śpiew. Przystanął i

zaczął nasłuchiwać.

- Wczesnego ranka, o słońca wschodzie...
Choć śpiew na ogół maskuje akcent, Steven nie sądził, by ten głos należał do ogrodnika. Cofnął się i

podszedł do wiklinowej furtki po prawej stronie domu. Zobaczył mężczyznę o posturze wojskowego, w
tweedowym ubraniu, przycinającego sekatorem gałęzie dużego berberysu.

-

Pułkownik Warner? - spytał.

-

A kogo to interesuje? - odburknął Warner, pokrywając wściekłością zaskoczenie.

Steven wszedł do ogrodu i wylegitymował się.
-

James Gardiner uprzedzał mnie, że może się pan tu zjawić - powiedział Warner. - Nie mam do

powiedzenia nic więcej niż on. To, co zdarzyło się przed laty, to był wypadek. Nie mogliśmy nic na to
poradzić.

-

Nie całkiem - rzekł Steven, kiedy Warner wrócił do strzyżenia krzaków. - Wiele osób zostało inwalidami

z powodu tego wypadku.

-

Upraszcza pan - mruknął Warner.

-

Och, wiem, że w grę wchodziło wiele innych czynników, które zaciemniły obraz i zapewniły wam

zasłonę dymną - powiedział Steven. - Ale czynnik z Porton odgrywał najważniejszą rolę.

-

Byłoby mi przykro, gdyby się okazało, że to prawda - odparł Warner.

-

Ci wszyscy ludzie nie musieliby cierpieć, gdyby w tamtym czasie prawda wyszła na jaw - ciągnął

Steven.

-

Nie rozumiem. - Warner wbił wzrok w gałąź berberysa, jakby nagle ogromnie go zainteresowała.

-

Od samego początku istniało lekarstwo zwalczające ten czynnik - powiedział Steven. - Gdyby

udostępniono je w chwili, kiedy zaczęły się problemy zdrowotne żołnierzy, nie byłoby sprawy syndromu
wojny w Zatoce.

Warner przestał przycinać gałęzie. Wyglądał na lekko zszokowanego.
-

O czym pan, do diabła, mówi?! - zawołał. - Jak może istnieć lek? To był dopiero prototyp.

-

Kiedy tylko Crowe i jego ludzie zdecydowali, na jakiej bakterii oprą swój czynnik, zajęli się

poszukiwaniami antybiotyku mogącego go zwalczyć - wyjaśnił Steven. - Dzięki temu nawet pierwsze
prototypy były uleczalne.

-

Panie, nauka to dla mnie czarna magia - powiedział Warner. - Jeśli ma pan rację, jeśli rzeczywiście znali

sposób na usunięcie skutków wypadku, to czy nie zrobiliby tego? Jakieś bajki pan opowiada.

.- Zamierzali kontynuować prace nad czynnikiem - odparł Steven, bacznie przypatrując się Warnerowi. -

Lek musiał pozostać tajemnicą, w przeciwnym razie czynnik byłby nieprzydatny jako broń.

-

Przecież prace zostały wstrzymane po wypadku.

-

Nie sądzę.

-

Myśli pan, że Crowe...?

background image

-

Mam powody, by sądzić, że kontynuował prace i udało mu się opracować broń biologiczną, która

spełniała kryteria, w oparciu o które ją przygotowywano.

-

Dobry Boże. - Warner był wyraźnie zaskoczony. - Właściwie, nigdy za nim nie przepadałem, było w nim

coś takiego... Skoro już to ma, co zamierza z tym zrobić?

-

Miałem nadzieję, że pan mi to powie. Warner nie posiadał się ze zdumienia.

-

Myślał pan, że ja...

-1 James Gardiner, i inni członkowie waszej grupy...
-

Moment! James uprzedzał, że będę musiał wysłuchiwać takich bzdur. To, że kochamy ojczyznę i nie

chcemy, by wpadła w ręce śmierdzieli, jakich ostatnio wszędzie pełno, nie oznacza, że jesteśmy
terrorystami. Zawsze działaliśmy zgodnie z prawem.

-

Nawet kiedy rozpoczęliście prace nad tym czynnikiem?

-

Robiliśmy to na zlecenie rządu.

-

Na pewno?

-

James tak twierdził.

-

Crowe był członkiem waszej grupy. Warner westchnął głęboko.

-

James powtarzał, że w naszej grupie powinni być podobnie myślący ludzie ze wszystkich środowisk. Był

przekonany, że Crowe się nadaje.

-

Tak jak Mowbray?

-

Tak - twierdził Warner ze wzrokiem wbitym w ziemię.

- Potrzebny wam był ktoś taki jak on? Warner skinął głową.
-

Pewnie. Zimna ryba, ale... punkt widzenia zależy od punktu siedzenia, jak to się mówi.

-

A Everley?

Warner prychnął pogardliwie.
-

To bufon - powiedział. - Nadęty błazen.

-

Za to bogaty - odparł Steven.

-

Fakt, przydały się jego pieniądze - przyznał Warner.

-

Jak duża jest wasza organizacja? - Steven miał nadzieję, że to kluczowe pytanie zabrzmi niewinnie, ale

Warner od razu przejrzał jego intencje.

-

Jest nas tylko czterech ~ odpowiedział, wracając do strzyżenia krzaków.

-

Nie o grupę pytam - rzekł Steven - tylko o organizację, na której czele stała. Myślę, że Crowe i Mowbray

mogli ją wykorzystywać do własnych celów.

-

Naprawdę nie wiem, o czym pan mówi - zapewnił Warner.

- I pan twierdzi, że kocha ojczyznę? - powiedział Steven. - Chce pan, by rządzili nią tacy ludzie jak Crowe

i Mowbray? Warner przestał przycinać gałęzie i odwrócił się do Stevena.

-

Pan mówi poważnie, prawda? - spytał.

-

Tak - odparł Steven.

-

Będę musiał porozmawiać z Jamesem.


19

Steven wrócił do Londynu, uzyskawszy zapewnienie Warnera, że zadzwoni, gdy tylko porozmawia z

Jamesem Gardinerem. Tuż po szóstej zadzwonił sam Gardiner.

-

Powinniśmy się spotkać.

-

Gdzie i kiedy? - spytał Steven.

-

Jesteśmy z żoną w trakcie przeprowadzki, ale w mieście mam małe mieszkanko. Będzie pan tam o

ósmej?

Steven zapisał adres i obiecał, że przyjdzie.
„Mieszkanko” Gardinera okazało się dwa razy większe od mieszkania Stevena, skromnie, acz luksusowo

umeblowane, z wychodzącym na południowy zachód tarasem, z którego roztaczał się piękny widok na
rzekę. Wieczór był ciepły, więc drzwi na taras były otwarte na oścież.

-

Napije się pan? - spytał Gardiner.

-

Chętnie. Poproszę dżin z tonikiem.

Steven wyszedł na taras podziwiać widok. Gardiner dołączył do niego i podał mu drinka.
-

Czyli jest pan zmęczony Londynem? - zapytał Steven.

-

A tym samym życiem - uśmiechnął się Gardiner. - Nie, nie sądzę. Przenosimy się z Alice do Szkocji, by

zacząć nowe życie z dala od... innych.

-

Sartre miał rację?

-

Z całym szacunkiem dla Sartre’a, piekło to nie inni ludzie; piekło to inni ludzie u władzy.

background image

-

Myślałem, że to nazywa się demokracja.

-

Przereklamowana idea - odparł Gardiner.

-

Nie wierzy pan w wolę ludu?

-

Tak zwana wola ludu nader często okazuje się pochwałą ignorancji i przeciętności. Gdyby

demokratycznie wybrać jedną gazetę dla całego kraju, zostałby nam tylko „Sun”, bo ma największy nakład.
Chyba nie muszę nic dodawać?

-

Demokracja ma swoje wady, ale lepszego systemu nie wymyślono.

-

Wiem - odparł Gardiner, wpatrując się w rzekę. - Może właśnie to jest najsmutniejsze. Warner mówił, że

pańskim zdaniem Crowe i Mow-bray mogli działać na własną rękę.

Steven powiedział mu, co wie.
-

To dlaczego ich nie aresztujecie?

-

Zrobiliśmy to, ale zostali zwolnieni. Nie mamy dowodów - wyjaśnił Steven.

-

Oczywiście może się pan mylić?

-

Wszystko wskazuje na to, że Crowe kontynuował prace nad czynnikiem - powiedział Steven. - Fakt, że

w ciągu ostatnich paru miesięcy on i Mowbray kazali zabić trzech ludzi, by zachować to w tajemnicy,
oznacza, że zamierzają go użyć.

-

Czego właściwie oczekuje pan ode mnie? - spytał Gardiner.

-

Szczegółowych informacji o strukturze pańskiej organizacji - odparł Steven. - Niewykluczone, że Crowe

i Mowbray z niej korzystają.

-

Chce pan dostać nazwiska i adresy?

-

Jeśli zamierzają użyć tego czynnika, muszę mieć pojęcie o liczebności i charakterze organizacji, którą

mają do dyspozycji.

-

Może udzielę panu tych informacji, nie podając danych osobowych? - zaproponował Gardiner.

Odpowiedź wyczytał z oczu Stevena.
-

Widzę, że to nie wchodzi w grę. Ale zanim rozważę ten krok, chcę uzyskać od pana pewne gwarancje.

-

Ci ludzie nie mają się czego obawiać, jeśli nie zrobili nic złego - powiedział Steven. - Daję panu moje

słowo.

-

Rządy prawa to fundamentalna zasada dla nas wszystkich - rzekł Gardiner.

-

Okoliczności mogły się zmienić - odparł Steven.

-

Ci ludzie to nie bezmyślne automaty - powiedział Gardiner. - Potrafią myśleć samodzielnie. I naprawdę

pragną dobra Wielkiej Brytanii.

-

Zdziwiłby się pan, do czego są zdolni inteligentni ludzie, jeśli wierzą, że mają poparcie władz.

-

Muszę uzyskać pewne gwarancje.

-

Nie mam takich uprawnień.

-

No to nie mamy o czym rozmawiać.

Steven spojrzał na zachodzące słońce. Mógł nie iść na żadne kompromisy i zdać się na groźby, ale

wiedział, że to nic nie da. Z drugiej strony, mógł zaryzykować i dostać to, na czym mu zależało, ale narazić
własną karierę.

- W porządku - powiedział. - Daję słowo, że zniszczę wszystkie przekazane mi informacje, gdy tylko

znajdę to, czego szukam.

Gardiner odwrócił się na pięcie i wszedł do pokoju. Po chwili przyniósł dyskietkę.
- Baza danych - powiedział.
Po powrocie do domu Steven włożył dyskietkę do laptopa, zrobił sobie drinka i wziął się do roboty. Na

liście było około czterech tysięcy nazwisk; przy każdym widniał adres, wiek i wykonywany zawód. Steven
szybko zdał sobie sprawę, że w gruncie rzeczy nie wie, czego szuka. Jeśli liczył na znalezienie niezbitych
dowodów istnienia zorganizowanego spisku, to się srodze rozczarował. Ci ludzie byli rozrzuceni po całym
kraju i wykonywali wszelkie możliwe zawody - no, najczęściej te dobrze płatne, poprawił się w duchu.
Wziął łyk drinka i zaczął się zastanawiać, co dalej. Baza danych została wyposażona w narzędzia
analityczne, więc zadał pytanie o średni wiek członków organizacji. Wyszło 45.

- Cholera - szepnął pod nosem. To nie byli żadni rewolucjoniści, tylko wyborcy w średnim wieku, o

ś

rednich dochodach, żyjący w domkach na przedmieściach. Jak tacy ludzie mogli popierać zmiany

społeczne, które nastąpiłyby po zamachu przy użyciu czynnika Crowe’a? To po prostu nie trzymało się
kupy.

Steven nie mógł sobie wyobrazić, żeby Crowe i Mowbray utworzyli nową organizację, która tuż po

powstaniu byłaby zdolna do przeprowadzenia akcji zakrojonej na tak szeroką skalę; oznaczało to więc, że
nie zamierzali użyć tego czynnika, tylko go sprzedać.

Chociaż była niedziela i minęła już dziesiąta wieczorem, zadzwonił do dyżurnego z inspektoratu i poprosił

o sprawdzenie osobistych kont Crowe i Mowbraya.

background image

-

Nie obchodzi mnie, kogo będziecie musieli obudzić - dodał.

-

Jaki okres pana interesuje? - spytał dyżurny.

-

Na początek ostatnie dwa lata.

Steven wrócił do nazwisk w bazie danych. Z czystej ciekawości kazał komputerowi wyszukać wszystkich

urzędników państwowych. Na ekranie pojawiła się lista prawie trzystu nazwisk. Potem sprawdził lekarzy;
było ich trzydziestu trzech. Wpadł mu do głowy inny pomysł. Żeby zawęzić pole poszukiwań, wpisał
„patolodzy”; zostały tylko trzy nazwiska, w tym doktor Melvyn Street, lekarz sądowy współpracujący z
policją z Perthshire.

- No proszę - mruknął Steven. - Teraz już wiem, dlaczego nie zauważyłeś śladów na nadgarstkach Martina

Hendry’ego.

O pierwszej w nocy Stevenowi znudziły się bezowocne poszukiwania. Wyłączył komputer, włączył

telewizor i nastawił kanał nadający wiadomości przez całą dobę. Jego uwagę przykuło nazwisko Ruperta
Everleya, wymienione w materiale zatytułowanym „Konflikt w łonie szkockich torysów”. Przywódca
szkockich konserwatystów David McLetchie toczył zajadły spór ze znanym angielskim deweloperem i
zwolennikiem tory-sów Rupertem Everleyem. McLetchie, zirytowany, że Everley za jego plecami spotyka
się z lokalnymi kołami Szkockiej Partii Konserwatywnej, zarzucił mu, że wciska ludziom „bajki”, próbuje
podważyć jego autorytet i podkupić elektorat. Everley w odpowiedzi nazwał McLetchie’ego
krótkowzrocznym, niechętnym zmianom politykiem. Wypytywany przez dziennikarza, żarliwie
przekonywał, że szkoccy konserwatyści mogą wrócić do władzy, jeśli tylko przyjmą w swoje szeregi
„nowych ludzi z nowymi pomysłami na zmianę istniejącego stanu rzeczy”.

- Takimi jak twoje, Rupert? - mruknął Steven.
Sięgnął po pilota, ale zamarł, kiedy do głowy wpadła mu przerażająca myśl. Rosę Roberts mówiła, że

Everley jest w Szkocji od miesiąca. Chyba nie chodziło o przygotowanie gruntu pod polityczny triumf
wywołany użyciem czynnika Crowe’a? Nie, to absurd, uznał Steven. Szkoccy wyborcy musieliby naćpać się
po uszy, żeby zagłosować na kogoś takiego jak Rupert Everley. Równie dobrze można by wystawić w
wyborach najgorszą szuję. Po co więc Everley tam pojechał?

Może nie wiedział, że jego misja jest skazana na klęskę? Nadęci głupcy nie potrafią widzieć siebie oczami

innych. Dlatego właśnie występują w teleturniejach. Nie zdają sobie sprawy, że są tam po to, by widownia
miała się z kogo pośmiać.

Ale Everley sam nie wpadłby na ten pomysł, ktoś musiał go do tego nakłonić. Może Crowe, Mowbray albo

obaj razem... bo... potrzebne im były jego pieniądze?... Ale po co?... Żeby sfinansować zamach w Szkocji -
to było jedyne wyjaśnienie, jakie przychodziło Stevenowi do głowy. Chcieli zaatakować jakiś cel w Szkocji.
Ale jaki? I po co?

- Zwolnijmy trochę - mruknął Steven, przekonany, że daje się ponieść wyobraźni. - Po co przeprowadzać

zamach, skoro nie ma się odpowiedniej infrastruktury, by wykorzystać sytuację? To bez sensu. Steven
poczuł ulgę na tę myśl. Trochę się uspokoił. Taki atak nic by nie
dał... no, chyba tylko to, że można by się przekonać, czy czynnik jest skuteczny.

Spokój zniknął. Crowe z Mowbrayem mogli planować próbny atak. Ale po co?... Żeby zaimponować

potencjalnemu kupcowi! Tak, musiało o to chodzić. Była to przerażająca perspektywa, ale teraz wszystko
nabrało sensu... o trzeciej nad ranem.

Steven rozważał, czy nie przespać się z tą myślą, ale uznał, że nie może ryzykować. Zadzwonił do

dyżurnego z inspektoratu i ogłosił podwójny czerwony kod.

- Robi się - powiedział dyżurny. - To pierwszy raz, odkąd tu jestem. Teraz dyżurni zadzwonią do

ekspertów pomagających inspektoratowi

w sytuacjach kryzysowych. Gdy tylko ci zdążą się ubrać, radiowozy zabiorą ich z domów i przywiozą do

ministerstwa.

Steven był na miejscu po kwadransie. John Macmillan zjawił się pięć minut później. Steven pierwszy raz

widział szefa nieogolonego. Opowiedział mu o swoich podejrzeniach.

-To genialne albo absurdalne - odparł Macmillan.
-1 nie wiadomo, jak to ustalić - rzekł Steven. - Uznałem, że nie mogę ryzykować.
-1 słusznie - powiedział Macmillan. - Gdzie Rosę trzyma kawę?
Steven znalazł w jednej z szafek plastikową torebkę z mieloną kawą. Dał ją Macmillanowi i razem zajęli

się obsługą ekspresu, żeby osoby, które wkrótce przyjadą, mogły napić się kawy, by nie zasnąć.

John Hamilton, specjalista od komputerów, dotarł ostatni, dwadzieścia po czwartej, miał bowiem do

przejechania najdłuższą drogę. Macmillan poprosił Stevena, by wyjaśnił piątce ekspertów - czterem
mężczyznom i jednej kobiecie - po co zostali wezwani. Kiedy Steven skończył mówić, zapadła grobowa
cisza.

- Nie jestem pewien, czy dobrze zrozumiałem - powiedział w końcu Hamilton. - Podsumujmy: uważa pan,

background image

ż

e przeprowadzony zostanie atak

biologiczny na cel w Szkocji?

Steven skinął głową i wziął łyk kawy.
-

Ale nie wie pan, gdzie ani kiedy?

-

Zgadza się.

-

Za to wie pan, jaki czynnik zostanie wykorzystany?

-

Tak sądzę.

-

Ale nie wie pan, w jaki sposób zamach zostanie przeprowadzony?

-

Niestety nie.

-

O cholera - zaklął Hamilton. - Przydałby się jasnowidz.

-

Jeżeli zamach ma przeprowadzić mała grupa ludzi nieznających terenu, a w tym przypadku sytuacja tak

wygląda - powiedziała Dorothy Jordan, specjalistka od mikrobiologii medycznej - pozostaje im użyć
aerozoli, jeśli w grę wchodzi mały cel, lub zanieczyścić źródła wody pitnej, jeśli cel ma być większy.

-

Tego właśnie nam trzeba - powiedział Macmillan, zerkając z ukosa na Hamiltona. - Pozytywnego

wkładu w dyskusję.

-

Gdyby miał to być zamach przy użyciu aerozoli, prawdopodobnie dokonano by go na zamkniętej

przestrzeni, na przykład w klimatyzowanym budynku lub na stacji metra.

-

Dlaczego klimatyzowanym? - spytał Macmillan.

-

Bo okna byłyby zamknięte - odparła Jordan.

-

Co podpowiada pani instynkt?

-

Osobiście wolałabym skazić wodę. To prostsze. Do zbiorników wody łatwiej uzyskać dostęp niż do

celów na terenie miast.

-

Minusy?

-

Duże rozproszenie zastosowanego środka, jeśli planuje się skażenie zbiornika bakteriami lub wirusami.

Lepiej byłoby zastosować silną truciznę. Jest pan pewien, że użyją zarazków?

-

Tak - odparł Steven.

-

No to będą musieli ich mieć od cholery i trochę - powiedziała Jordan i położyła długopis na notesie na

znak, że nie ma już nic do dodania.

-

Nie wiemy, kto może być w to zamieszany? - spytał Charles Bristow, psycholog kliniczny i specjalista od

portretów psychologicznych.

Steven pokazał mu dyskietkę od Gardinera.
-

Cztery tysiące nazwisk - powiedział. - Wśród nich może być kilka osób, które pomagają sprawcom,

prawdopodobnie nie znając celu ich działania.

-

Rzućmy na to okiem - rzekł Hamilton. - Pomożesz mi? - zwrócił się do psychologa.

-

Wiemy, dlaczego chcą to zrobić? - zapytał Alan Deans, ekspert Ministerstwa Spraw Wewnętrznych od

walki z terroryzmem.

-

Nie z pobudek politycznych - odparł Steven. - Zdaje się, że chcą zademonstrować działanie czynnika

potencjalnemu nabywcy.

-

Cele komercyjne, nie polityczne - powiedział Deans z uśmiechem. - Coś nowego.

Rozległo się pukanie i do gabinetu wszedł oficer dyżurny.
-

Informacje o kontach, o które pan prosił. - Podał Stevenowi kilka kartek. - Nawiasem mówiąc - ciągnął -

ludzie, którzy je zdobyli, uznali, że prośba o wyciągi z kont w środku nocy to dowód na to, że biurokratom
kompletnie odbiło.

-

Dziękuję - powiedział Steven ze spokojem. W odpowiedzi na pytające spojrzenie Macmillana wyjaśnił: -

Wyciągi z kont Crowe’a i Mowbraya. Pomyślałem, że warto sprawdzić, z kim robią interesy, jeśli naprawdę
zamierzają sprzedać czynnik.

- Dobry pomysł - mruknął Macmillan. - To może zaparzę jeszcze kawy...
Steven zaczął od konta Mowbraya. W ciągu ostatnich dwu lat wpływały na nie pieniądze od wielu

instytucji, których nazwy nic mu nie mówiły i których na pierwszy rzut oka nic ze sobą nie łączyło. Zajął się
więc wyciągiem Crowe’a. Zaczął od ostatnich wpłat i przesuwał wzrok w górę listy. Zauważył, że co
kwartał na konto wpływała kwota przeliczana z obcej waluty na funty szterlingi; było tego trochę ponad pięć
tysięcy funtów. Płatnikiem był W. Corp 5771.

-

Zaliczka - krzyknął Steven. Podniósł słuchawkę wewnętrznego telefonu i powiedział do dyżurnego: -

Zadzwoń do tych ludzi z banku, dobrze? Jak najszybciej.

-

Będą zachwyceni... - mruknął dyżurny.

-

Masz coś? - spytał Macmillan.

-

Wygląda na to, że Crowe dostawał zaliczki - odparł Steven. - Dwadzieścia tysięcy rocznie. Nieźle.

-

Może to opłaty za konsultacje.

background image

-

Albo łut szczęścia - powiedział Steven. - Szybciej, szybciej - powtarzał, wpatrzony w milczący telefon.

Zadzwonił dopiero po dziesięciu minutach. Macmillan uśmiechnął się, kiedy usłyszał, jak Steven mówi: -
Tak, jestem pewien, że to konieczne, a teraz proszę mi podać szczegółowe informacje na temat cokwartalnej
wpłaty na konto doktora Donalda Crowe’a, numer 00449547288. Według wyciągu wpłaty dokonuje W.
Corp 5771 w obcej walucie.

Macmillan i Dorothy Jordan patrzyli, jak Steven zapisuje szczegóły i z uśmiechem odkłada słuchawkę.
-

Pieniądze przekazywała amerykańska firma o nazwie Wallenberg Corporation. Wpłaty były dokonywane

w dolarach.

-

Co wiemy o Wallenberg Corporation? - spytał Macmillan.

-

Słyszałam o nich - powiedziała Dorothy. - O ile pamiętam, zajmują się biotechnologią.

-

Doktorze Hamilton, jest nam pan potrzebny - zwrócił się Macmillan do Hamiltona, wciąż zajętego

przeglądaniem zawartości dyskietki Gardinera. - Może pan poszukać informacji o amerykańskiej firmie
Wallenberg Corporation?

-

Robi się - odparł Hamilton. - Tymczasem Charles przedstawi wszystko, co do tej pory udało nam się

znaleźć.

Charles Bristow podszedł do stołu i położył na nim notatki.
- Niewiele tego, niestety - powiedział, siadając. – Wyodrębniliśmy tych, którzy mieszkają w Szkocji, ale

jest ich przeszło czterystu i są rozrzuceni po całym kraju. Próbowaliśmy ich rozbić na mniejsze grupy,
szukaliśmy ludzi, którzy mają umiejętności i informacje mogące się przydać organizatorom zamachu, ale
jeszcze nie wytypowaliśmy głównych podejrzanych.

Steven skinął głową.
-

Jak mówiłem, nie sądzę, by którykolwiek z nich brał w tym bezpośredni udział. To jeszcze bardziej

utrudnia nam zadanie.

-

Eureka! - krzyknął Hamilton.

Wszyscy podeszli do niego.
-

Dorothy miała rację. Wallenberg to duża firma biotechnologiczna, współpracująca z rządem

amerykańskim. Krążą pogłoski, że uczestniczy w programie prac nad bronią biologiczną, ale nie to jest
najciekawsze. Posłuchajcie. W dziewięćdziesiątym siódmym została ukarana wysoką grzywną za
przeprowadzenie eksperymentu w Chicago. Chcieli sprawdzić zasięg działania czynnika biologicznego w
wielkim mieście. Użyli niegroźnych bakterii, ale władze były oburzone i zagroziły poważnymi
reperkusjami, gdyby coś takiego się powtórzyło.

-

Trafiony, zatopiony - powiedział Steven.

-

Więc to Amerykanie chcą dostać ten czynnik - powiedział Macmillan. - Nic dziwnego, bardziej przyda

się armii dokonującej inwazji niż małej grupie terrorystycznej.

-

Nasi najbliżsi sojusznicy planują jakąś inwazję? - spytał Hamilton.

-

Taka broń mogłaby się przydać w Afganistanie - stwierdził Steven. - A następny w kolejce jest Irak.

-

Dobra robota - powiedział Macmillan. - Znaleźliśmy tajemniczego kupca.

- I wiemy, czemu sami nie mogą przeprowadzać prób w terenie - dodał Hamilton.
- No właśnie - powiedział Steven. - Teraz musimy tylko się dowiedzieć, kiedy i gdzie to zrobią.

20

N a dworze zrobiło się jasno. Steven zerknął na zegarek. Było już prawie wpół do ósmej. Wszyscy po kolei

próbowali wydobyć użyteczne informacje z bazy danych Gardinera, ale bez większych efektów, i zaczynali
dochodzić do wniosku, że zabrnęli w ślepy zaułek. Steven wstał i podszedł do okna. Wyjrzał na szary,
drobny deszczyk siąpiący w porannej mgle. Ulicą przejechał autobus z reklamą firmy oferującej dostęp do
Internetu. Ten widok nasunął mu pewną myśl.

- Jest coś, co moglibyśmy zrobić - powiedział. Wszystkie oczy zwróciły się na niego. Odwrócił się od

okna.

-

Jeśli Crowe i Mowbray rzeczywiście skorzystali z pomocy ludzi z bazy danych - powiedział musieli

niedawno się z nimi kontaktować. Pewnie użyli serwera grupy, żeby wyglądało to bardziej oficjalnie.

-

Brzmi rozsądnie - przyznała Dorothy Jordan.

-

No i? - spytał Hamilton.

-

Jeśli Gardiner rozważał rozwiązanie organizacji, pewnie od dłuższego czasu nie miał powodów, by

oficjalnie kontaktować się z którymkolwiek z jej członków. Gdyby udało się go namówić, żeby dziś rozesłał
oficjalną prośbę, by osoby, z którymi kontaktowano się w ciągu powiedzmy ostatniego miesiąca, napisały
do niego osobiście... Mógłby wyjaśnić, że wystąpiły jakieś problemy z dostarczaniem e-maili.

-

Warto spróbować - uznał Macmillan. - Bez dwóch zdań - przytaknęła Dorothy.

background image

-

Wszystko, byle zawęzić listę podejrzanych - powiedział Hamilton. Macmillan spojrzał na zegarek.

-

Pewnie wszyscy jeszcze śpią. Może zrobimy sobie przerwę, weźmiemy prysznic, zjemy śniadanie, i

spotkamy się tu o dziewiątej?

-

Mam nadzieję, że Gardiner jeszcze jest w Londynie - powiedział Steven, gdy eksperci wyszli. -

Przeprowadza się z żoną do Szkocji.

-

To byłaby dopiero ironia losu, gdyby wylądował w samym środku zaatakowanego obszaru - odparł

Macmillan. - Może zadzwoń do niego od razu, na wypadek gdyby okazało się, że już wyjechał?

Steven zadzwonił z komórki na numer mieszkania Gardinera. Uśmiechnął się z ulgą, kiedy usłyszał głos

Gardinera, dopytującego się, kto, u licha, zawraca mu głowę o tej porze.

- Mówi Steven Dunbar - powiedział. - Potrzebuję pańskiej pomocy. Kraj potrzebuje pańskiej pomocy.
Macmillan pokiwał głową na znak aprobaty.
-

To nie jest rozmowa na telefon - ciągnął Steven. - Mógłbym do pana przyjechać? Możliwie najszybciej?

-

Potrzebuję trochę czasu, żeby się ubrać - burknął Gardiner.

-

Pół godziny wystarczy?

-

Czterdzieści minut. Lepiej, żeby to było coś ważnego.

Po przyjeździe Steven zobaczył wychodzącą z budynku elegancką młodą Murzynkę z torbą podróżną.

Wsiadła do taksówki. Nie, to niemożliwe, pomyślał, ale gdy Gardiner wpuścił go do mieszkania, nie mógł
oprzeć się pokusie, by poszukać śladów jej obecności.

Sir James był sam.
-

Lady Gardiner jest już w Szkocji? - spytał Steven.

-

Tak - odparł Gardiner. Miał na sobie szlafrok w kratę i kapcie z owczej skóry. - Zostawiła mnie tu

samego na kilka dni. Kawy?

Steven powiedział, że chętnie się napije. Gardiner napełnił dwie filiżanki i postawił je na stoliku przy

drzwiach prowadzących na taras. Podchodząc do niego, Steven zauważył szminkę leżącą na podłodze.

-

Mam nadzieję, że w najbliższym czasie nie będzie potrzebna pańskiej żonie. - Podniósł szminkę i położył

na stoliku.

-

Dobry Boże, wszędzie jej szukała. - Gardiner sięgnął po szminkę i schował ją do kieszeni szlafroka.

-

Ładny kolor - powiedział Steven. Była fioletowa.

-

Czego pan chce?

Steven wyjaśnił, w czym rzecz, teraz już prawie pewien, że Gardiner chętnie mu pomoże.
- Co mam napisać? - spytał sir James. Steven powiedział mu.
- Będziemy musieli wyłączyć z listy mailingowej grupy Crowe’a i Mowbraya, żeby nie dostali pańskiej

wiadomości i nie zorientowali się, co jest grane - dodał. - Chciałbym też, żeby wszystkie odpowiedzi zostały
auto matycznie przesłane do mnie.

Gardiner machnął ręką w trudnym do zinterpretowania geście.
- Mam nadzieję, że zna się pan na tym. Ja mam kłopoty nawet z włączeniem tego cholerstwa.
- Proszę wszystko zostawić mnie - powiedział Steven. Wiadomość została wysłana o ósmej czterdzieści

pięć. Steven podziękował Gardinerowi za współpracę.

-

Mam nadzieję, że nie będę musiał więcej zawracać panu głowy, sir James - rzekł, kierując się do wyjścia.

-

Zawsze chętnie pomagam krajowi - odparł Gardiner z niepewnym uśmiechem.

Do dziesiątej nie przyszła żadna odpowiedź. Wszystkim zaczynały już puszczać nerwy, kiedy nagle

komputer Stevena zapikał na znak, że odebrano nową wiadomość. Nadawcą był niejaki Erie Pope. Steven
przeczytał nazwisko na głos, by pozostali mogli sprawdzić je w bazie danych. Wiadomość brzmiała:
Obawiam się, że mogłem nie dostać niektórych maili. Ostatni, z 2 września, potwierdzał termin ćwiczenia.
Czy są jakieś kłopoty?

- Pracuje w szkockich wodociągach - oznajmiła Dorothy Jordan, która pierwsza znalazła szczegółowe

informacje o Popie.

Przez chwilę patrzyli po sobie w milczeniu.
-

Cholerny świat - mruknął Hamilton.

-

Każę sprawdzić tego Pope’a - powiedział Macmillan i wyszedł, by wydać polecenia pracownikom

inspektoratu.

Następna wiadomość przyszła dwadzieścia minut później.
- Od Davida Innesa - Steven odczytał nazwisko nadawcy.
Wiadomość brzmiała: Rozumiem, że ćwiczenie odbędzie się zgodnie z planem z 2 września. Proszę o

informacje o ewentualnych zmianach.

-

Jakie ćwiczenie? - mruknął Steven.

-

Jeśli o to spytamy, mogą zacząć coś podejrzewać - odparł Alan Deans.

-

Innes pracuje w Państwowej Kasie Mieszkaniowej - powiedział Charles Bristow.

background image

-

W kasie mieszkaniowej? - zawołali Dorothy Jordan i Alan Deans unisono.

-

Nic nie rozumiem - powiedział Steven i spojrzał na ekran, bo komputer znów zapikał.

Tym razem przyszedł e-mail od Johna Curtisa. Dorothy zjechała kursorem w dół listy.
- Agencja Ochrony Diamond - powiedziała. - Kierownik szkockiego oddziału.
Wiadomość brzmiała: Ostatnią wiadomość dostałem 2 września, z prośbą o zawieszenie w godzinach 8-18,

w dniu ćwiczenia. Proszę o potwierdzenie.

Wrócił Macmillan.
-

Pope jest kierownikiem średniego szczebla. Szkoci nie sprywatyzowali jeszcze wodociągów, więc nie da

się bardziej zawęzić obszaru poszukiwań.

-

Niech to diabli - mruknął Steven. - No i co z tym fantem zrobić? Mamy kierownika z przedsiębiorstwa

wodociągowego, pracownika kasy mieszkaniowej i szefa firmy ochroniarskiej.

-

Może chodzi o zamach na kasę mieszkaniową? - zasugerował Hamilton bez przekonania.

-

Niepokojąca sprawa z tymi wodociągami - powiedziała Dorothy Jordan.

-

Fakt - przyznał Steven. - Choć mówiła pani, że zarazki w wodzie ulegają rozproszeniu.

-

Ci ludzie oczekują odpowiedzi - przypomniał im Deans.

-

Możesz się tym zająć? - spytał Hamiltona Macmillan. - Wystarczy krótkie potwierdzenie. Na tym etapie

nie możemy ryzykować zadawania pytań.

Hamilton skinął głową i zastąpił Stevena przy komputerze. Do pokoju weszła młoda kobieta i podała

Macmillanowi jakąś kartkę. Macmillan przeczytał wiadomość i powiedział:

-

Ten człowiek z kasy mieszkaniowej, Innes, to tak naprawdę major David Innes, oficer Służby Obrony

Kraju.

-

Zaczynam rozumieć, skąd wzięło się słowo „ćwiczenie” - rzekł Steven.

-

Curtis wspominał w mailu o „zawieszeniu” - powiedział Bristow. - Może chodzić o zawieszenie środków

bezpieczeństwa zapewnianych przez jego firmę...

-

...na czas trwania ćwiczenia prowadzonego przez Innesa i jego ludzi

- wszedł mu w słowo Steven.
-

Na terenie związanym w jakiś sposób ze szkockimi wodociągami, jeśli Pope jest w to zamieszany - dodał

Macmillan.

-

Założę się, że Innes zorganizował to tak, by wyglądało na prawdziwe ćwiczenie wojskowe - powiedział

Steven po dłuższym namyśle. - Musiał więc poinformować o tym przełożonych. Tak to jest w wojsku.

-

Można to sprawdzić - odparł Macmillan i wyszedł z pokoju.

-

Wysłałem potwierdzenia - powiedział Hamilton, wstając od komputera.

-

Jest pan pewien, że uznają te wiadomości za pochodzące z tego samego źródła co poprzednie? - spytał

Steven.

-

Proszę mi zaufać - odparł Hamilton z uśmiechem. - Boże, jestem padnięty. - Przeciągnął się i ziewnął.

Jego znużenie udzieliło się pozostałym.

-

Chyba tydzień nie wstanę z łóżka - Dorothy tarła kark.

-

Dobrze się spisaliście - powiedział Steven. - Już prawie wszystko wiemy. Może zróbcie sobie przerwę,

dopóki John nie dostanie informacji z Ministerstwa Obrony. Ja będę miał oko na komputer na wypadek,
gdyby przyszły jeszcze jakieś wiadomości.

-

Pan też musi być zmęczony - powiedziała Dorothy.

-

Jeśli wszystko diabli wezmą, będzie na mnie - odparł. - To mnie mobilizuje.

Został sam w pokoju. Obrócił się na krześle i położył nogi na stole. Już wcześniej zdjął krawat i rozpiął

koszulę. Zaczynała go swędzieć nieogolona broda, marzył o prysznicu. Na razie zadowolił się czarną kawą i
czekał, czy odezwie się jeszcze ktoś z bazy danych. Oczy zaczynały mu się kleić, kiedy wrócił Macmillan.

- Rzadko się zdarza, żeby Ministerstwo Obrony działało tak sprawnie
- powiedział. - Masz. - Machnął plikiem kartek. - Podsumowanie przebiegu ćwiczenia. Gdzie są wszyscy?
- Zaproponowałem im, żeby zrobili sobie przerwę - odparł Steven.
-Słusznie. Ale teraz ich zawołaj.
Na szczęście tylko Dorothy Jordan wyszła na dwór. Steven znalazł ją przed budynkiem; zamyślona,

chodziła w tę i z powrotem, ze wzrokiem wbitym w chodnik. Powiedział jej, że Macmillan prosi wszystkich
do siebie.

Skinęła głową, jakby nie miała siły odpowiedzieć, i weszła za Steve-nem do środka.
- Ćwiczenie, o którym tyle słyszeliśmy, ma się odbyć w lesie nad Loch Ard w Szkocji - oznajmił

Macmillan. - Przydałyby się mapy...

Hamilton usiadł przed komputerem i zaczął wpisywać komendy.
-

Loch Ard i otaczające je lasy - ciągnął Macmillan - wchodzą w skład Parku Królowej Elżbiety,

obejmującego około pięćdziesięciu tysięcy akrów gór, jezior, lasów i równin. Celem ćwiczenia jest

background image

schwytanie trzech uzbrojonych terrorystów, którzy ukrywają się na tym terenie i zamierzają uszkodzić
okoliczne wodociągi.

-

Mapy dla wszystkich - powiedział Hamilton. Wziął kilka arkuszy ze stojącej przy komputerze drukarki i

rozdał je.

-

Czy Loch Ard jest wykorzystywane jako rezerwuar? - spytał Deans po chwili.

-

Wydaje się za małe - odparł Macmillan. - Ale sprawdzimy to.

-

Może właśnie dlatego nadałoby się do przeprowadzenia eksperymentu - powiedziała Dorothy Jordan. -

Zarazki nie uległyby rozcieńczeniu.

-

Dziwne - zauważył Steven. - Na mapie zaznaczony jest akwedukt, ale sądząc po jego umiejscowieniu

względem poziomic, nie przenosi wody z Loch Ard. Na północ od niego nie ma źródeł wody, w dodatku jest
tam dość stromo, a kawałek dalej, na północ od Aberfoyle, zaczynają się wzgórza.

- O Boże! - zawołała Dorothy Jordan. - Chyba już wiem, co to jest. Zapadła cisza. Przerwał ją Hamilton,

który wrócił od komputera i po
wiedział:

- Loch Ard nie jest wykorzystywane jako rezerwuar... Co się stało? Kto zobaczył ducha?
Wszystkie oczy były utkwione w Dorothy Jordan.
- Czytałam o tym w jakimś czasopiśmie medycznym - powiedziała. - Akwedukt, który zauważył Steven,

jest częścią sieci wodociągów zbudowanych w epoce wiktoriańskiej przez człowieka nazwiskiem Baleman,
o ile dobrze pamiętam. Płynie nim woda z Loch Katrine, które jest rezerwuarem i, jak widać na mapie,
znajduje się na północ od interesującego nas obszaru. Woda jest przenoszona na południe rurami
schowanymi pod ziemią; tylko tu, na krótkim odcinku, płynie w odkrytym akwedukcie, po czym znów znika
pod ziemią.

-

Dokąd płynie? - spytał Hamilton.

-

Do Glasgow - odparła Dorothy. - To źródło wody dla Glasgow!

-

Planują zamach na całe miasto! - krzyknął Hamilton.

-

Co za ironia losu - powiedziała Dorothy Jordan. - Właśnie ten wodociąg pod koniec dziewiętnastego

wieku pomógł zwalczyć cholerę w Glasgow.

-

W ten sposób chcą zapobiec rozcieńczeniu czynnika - mruknął Steven, wpatrzony w mapę. - Zamiast

zanieczyścić cały rezerwuar, a Loch Katrine ma jakieś piętnaście kilometrów długości, chcą skazić wodę,
która już jest w drodze do kranów mieszkańców miasta.

-

Sprytne.

-

Bardzo.

-

Owszem, to sprytne - powiedział Macmillan - ale wy okazaliście się sprytniejsi. Teraz możecie wrócić do

domu i odpocząć, zasłużyliście na to. A my nadamy sprawie bieg i postaramy się pokrzyżować ich plany.

Po wyjściu ostatniego członka zespołu Steven spytał szefa:
-

Kiedy ma się odbyć to ćwiczenie?

-

Ósmego września - odparł Macmillan takim tonem, jakby myślami był już gdzie indziej.

-

To już jutro! - krzyknął Steven.

-

Zgadza się - powiedział Macmillan. - Ale nie wpadajmy w panikę. Ustalmy, co trzeba zrobić. Przede

wszystkim, musimy dopilnować, żeby czynnik nie dostał się do wodociągu. Możemy wysłać tam masę
ludzi, aby do tego nie dopuścili. Co jeszcze trzeba wziąć pod uwagę?

-

Chcemy dostać ten czynnik - odparł Steven. - Rees pracuje nad jego wczesną wersją i w końcu dopnie

swego, ale lepiej byłoby wiedzieć, jak wygląda gotowy produkt. Jeśli wyślemy tam setki policjantów i
ż

ołnierzy, odstraszymy przeciwników i wrócimy do punktu wyjścia.

-

Czyli chcemy czynnika - mruknął Macmillan, jakby w myślach odhaczał pozycję na liście.

-

Warto by też wziąć żywcem trzech „terrorystów”, żeby można ich było przesłuchać i ustalić, co łączy ich

z Crowe’em i Mowbrayem.

-

Nie sądzę, żeby obrona cywilna chciała ich zastrzelić.

-

Zostawisz wszystko w rękach ochotników?

-

Jeśli zające zobaczą, że zastępujemy psy gończe komandosami, poczują, że coś śmierdzi - odparł

Macmillan. - Pomyślałem, że moglibyśmy kazać zawodowcom pilnować samego akweduktu. Zadzwonię do
Hereford, a obrona cywilna niech poluje na terrorystów, zgodnie z planem.

- Dobry pomysł - przyznał Steven. - Na wszelki wypadek przydałoby się mieć możliwość zablokowania

wodociągu. Musimy założyć, że ci trzej będą dobrzy.

~ Pewnie sami kiedyś służyli w Hereford. - Macmillan po raz drugi wspomniał o siedzibie SAS. - To może

być niemożliwe, jeśli woda wpływa do podziemnych rur - dodał. - Ale spytać można. Coś jeszcze?

-

Chciałbym przy tym być - powiedział Steven.

-

Jesteś pewien, że to rozsądne?

background image

-

Chcę to doprowadzić do końca - nalegał Steven.

-

Decyzja należy do ciebie - odparł Macmillan. - Ale musisz odpocząć. Idź do domu i przyjdź tu po

południu. Wtedy porozmawiamy.

-

Ty też zarwałeś noc - powiedział Steven.

-

Gdy tylko puszczę sprawy w ruch, zdrzemnę się trochę.

Steven wziął prysznic, nastawił budzik na trzecią po południu i położył sie do łóżka. Był potwornie

zmęczony, ale dręczące go pytania i wątpliwości nie pozwalały mu zasnąć. Nie mógł zrozumieć, po co w
ogóle organizowano te ćwiczenia. Prościej byłoby napaść na ochroniarzy pilnujących akweduktu. W końcu
trzej byli komandosi bez trudu wymknęliby się ochotnikom albo obezwładnili wystawionego przez nich
strażnika. Chyba że... chcieli, aby skażenie nie wyszło na jaw!

Steven potrząsnął głową, nie otwierając oczu, i powiedział sobie, że powinien wcześniej się tego domyślić.

Urządzenie szopki z ćwiczeniem wojskowym pozwoli nieprzyjacielowi skazić wodę tak, by nikt się nie
zorientował, co się naprawdę stało. Musiał być naprawdę zmęczony, skoro od razu na to nie wpadł.

Kiedy wrócił do ministerstwa, zauważył, że Macmillan nawet się nie przebrał.
-

W ogóle nie spałeś, zgadza się? - spytał. Macmillan wyjął z szuflady biurka szklaną fiolkę.

-

Amfetamina - powiedział. - Dzięki niej jakoś wytrzymam. Steven skinął głową. Wiedział, że środki

pobudzające pozwolą Macmillanowi zachować przytomność umysłu tak długo, jak będzie je brał, ale potem
zapłaci za to słoną cenę.

- Co nowego? - zapytał.
Macmillan wskazał leżącą na biurku mapę.
- Nad rurociągiem na południe od akweduktu jest sporo otworów wentylacyjnych - powiedział. -

Poprosiłem komandosów z Arbroath, żeby
uzyskali dostęp do jednego z nich i zablokowali przepływ wody na czas ćwiczenia. Sześciu żołnierzy SAS
pomoże ci w pilnowaniu akweduktu,
jeśli nadal chcesz tam być?

Steven przytaknął.
-

W takim razie muszę dać im znać. Polecą tam śmigłowcem. Odbiorą cię z lotniska o szóstej. Nie spóźnij

się. Wolę, żeby nie zadawano im niewygodnych pytań.

-

Będę o czasie ~- obiecał Steven.

-

No to ruszaj - powiedział Macmillan i spojrzał na niego tak, jakby chciał życzyć mu powodzenia.


21

Steven biegł pochylony do helikoptera. Ogarnęło go przyjemne poczucie deja vu.
-

Jak za starych dobrych czasów - zawołał, kiedy drzwi śmigłowca się zamknęły i maszyna uniosła się w

powietrze.

-

Słyszeliśmy, że służył pan u nas - powiedział jeden z siedzących w kabinie sześciu mężczyzn w

mundurach bojowych, ale bez odznak ani dystynkcji. - Jestem Mick.

-

To było dawno - odparł Steven. Mick przedstawił swoich kolegów.

-

Terry, Jonesey, Popeye, Cluedo i Walsh. Steven skinął głową.

-

Powiedziano wam, o co chodzi? - zapytał.

-

Trzy godziny temu - odparł Mick. - O szczegóły kazali pytać pana. Steven znów skinął głową.

-

Dokąd lecimy?

- Daleko od terenu działań - odpowiedział Mick. - Wylądujemy na zachodnim brzegu Loch Lomond i

popłyniemy łodzią na południe od Inversnaid. Stamtąd ruszymy na przełaj do lasu nad Loch Ard, omijając
Loch Chon od dołu, i przejdziemy lasem wzdłuż południowego brzegu
Loch Ard do akweduktu. Da pan sobie radę?

- Cóż, nie tego się spodziewałem - mruknął Steven. p Spacer dobra rzecz - odparł Mick z uśmiechem.

Steven odwzajemnił uśmiech.

Hałas silników utrudniał zbędne rozmowy, więc przez resztę podróży raczej ich unikali.
Steven poczuł ucisk w dołku, kiedy śmigłowiec wzbił się w ciemne niebo, zostawiając ich kilkaset metrów

od zachodniego brzegu Loch Lomond. Zajął się swoim rynsztunkiem, pozostali przygotowali ponton. Na
szczęście noc była pogodna, gwiazdy świeciły na bezchmurnym niebie, a w powietrzu unosił się zapach
igliwia.

-

Gotów? - spytał Mick, gdy Steven dźwignął plecak, do którego wcześniej schował swoje ubranie.

-

Jak nigdy.

W czasie przeprawy przez jezioro bujało pontonem, ale nie było tak źle, jak Steven się spodziewał. Kiedy

wyciągali łódź na wschodni brzeg i szukali miejsca, w którym można by ją schować, był wręcz

background image

podekscytowany. To była miła odmiana od tego, co zwykle robił w poniedziałkowe wieczory, więc czuł się
pełen życia. Poczuł się jeszcze lepiej, gdy Mick powiedział:

- Jest tu przecinka prowadząca w głąb lądu. Pójdziemy nią.
Ruszyli przed siebie. Rozmawiali właśnie o kodach i kanałach radiowych, z których będą korzystać, kiedy

idący przodem Walsh uniósł rękę i dał znać, by się schowali. Steven i Mick padli na ziemię, a Walsh zniknął
w ciemnościach. Po chwili wyrósł u boku Micka i szepnął:

-

Dwóch gości w namiocie. Wyglądają na urzędników. Mick skinął głową.

-

Przebiega tędy szlak turystyczny - powiedział. - Ominiemy ich. Odbili na północ, by ominąć turystów,

którzy nawet nie zauważyli ich

obecności, i kawałek dalej wrócili na przecinkę. Była zryta koleinami przez wozy służby leśnej, ale w

porównaniu z tym, czego Steven oczekiwał, szło się nią bardzo wygodnie. Pamiętał swoje dawne wędrówki
po Highlands, kiedy przedzierał się przez sięgające kolan zarośla i ze zmęczenia odechciewało mu się żyć.
Wkrótce znowu doznał tego uczucia, bo na południe od Loch Ard Mick kazał im zejść z drogi.

O trzeciej nad ranem znaleźli się już w punkcie, z którego doskonale widać było akwedukt.
- Prześpij się parę godzin - powiedział Mick do Stevena. - Obudzę cię, gdyby coś się działo.
Stevenowi nie trzeba było tego powtarzać. O szóstej ze snu wyrwał go trzask radia.
- Marines zajęli stanowisko przy otworze wentylacyjnym półtora kilometra na południe od nas -

powiedział Mick.

Steven wziął od niego lornetkę i dokładnie obejrzał akwedukt i jego okolice. Na dole stała biała furgonetka

z napisem „Agencja Ochrony Diamond”.

- Podejdziemy bliżej, jak tylko cywile zrobią sobie wolne – powiedział Mick. - Tymczasem napijemy się

herbaty... zgadza się, Terry?

- Tak jest, szefie - odparł Terry i wziął się do parzenia herbaty. Mick przedstawił plan pilnowania

akweduktu. Rozstawią się tak, żeby widzieć każdego, kto się do niego zbliży; Steven zostanie z Mickiem, by
w razie potrzeby rozstrzygnąć wszelkie wątpliwości.

- Jak groźne jest to cholerstwo? - spytał jeden z komandosów.
-

Zabić nie zabije - odparł Steven - ale kto wie, czy nie lepiej zginąć, niż się zarazić. Najlepiej byłoby

zabrać tym trzem pojemnik, w którym będą to trzymać, zanim zdążą go otworzyć.

-

Tylko nie zafunduj sobie łyka, Cluedo - powiedział Mick. - Żebyś nie miał przykrej niespodzianki.

Ten żart rozładował narastające napięcie.
O wpół do ósmej ustawili radia na kanał używany przez Służbę Obrony Kraju, żeby wiedzieć, co się

dzieje. Kwadrans później zaczęło padać, a po kolejnych dziesięciu minutach Walsh, który obserwował
akwedukt, zameldował:

- Cywile się zwijają, szefie.
W tym samym momencie radio obudziło się do życia i wszyscy usłyszeli, jak major David Innes prosi

oddziały o podanie pozycji. Mick zaznaczył je na mapie.

-

Nie ma się do czego przyczepić - mruknął.

-

Akcja rozpoczęta, panowie - powiedział Innes. - Powodzenia.

-

Sześciu ochotników przy akwedukcie, szefie - zameldował Walsh.

-

Ruszamy - powiedział Mick. - Jak któregoś zobaczą ochotnicy, osobiście skopię mu dupę.

Komandosi życzyli sobie powodzenia i wyruszyli w dziesięciosekun-dowych odstępach. Steven i Mick

skierowali się na południowy wschód od akweduktu. Zrobili sobie kryjówkę w małym zagłębieniu w ziemi,
które dodatkowo zamaskowali gałęziami i liśćmi.

-

Co się stanie z tymi pojemnikami? - spytał Mick.

-

Na wschód od Aberfoyle czeka laboratorium polowe - odparł Ste-ven. - Oni się nimi zajmą.

-

Na samą myśl o broni biologicznej przechodzą mnie ciarki - wyznał Mick.

-

Też nie jestem jej miłośnikiem - powiedział Steven.

Przez następne trzy godziny panowała cisza w eterze, a tematy rozmów szybko się wyczerpały. Wreszcie

Mick zaczął się niecierpliwić:

- No, dawać - mruknął.
Spojrzał na zegarek i zmarszczył brwi, ale dopiero pół godziny później założył na uszy słuchawki, które do

tej pory wisiały mu na szyi.

- Mają jednego - powiedział do Stevena. - Zdjął słuchawki i zaznaczył punkt na mapie. - Dobra robota,

ochotnicy. Złapali jednego z terrorystów i zabezpieczyli pojemnik.

Steven też był pod wrażeniem. Kiedy o wpół do drugiej ochotnicy schwytali drugiego terrorystę, wręcz nie

posiadał się ze zdumienia.

-

A pojemnik mają? - spytał.

-

Tak, w jednym kawałku. Kto by pomyślał... - odparł Mick. - Są naprawdę dobrzy. Cofam wszystko, co o

background image

nich myślałem. Świetnie sobie radzą.

O czwartej Mick i Steven mieli nerwy napięte jak postronki. Steven zaczął nawet podejrzewać, że trzeci

terrorysta mógł się wycofać, gdy dowiedział się o złapaniu obu jego wspólników. Już miał powiedzieć o tym
Mickowi, kiedy radio znów zatrzeszczało i po chwili Mick z szerokim uśmiechem przekazał wiadomość o
złapaniu trzeciego intruza.

- Cholerny świat - mruknął. - Niepotrzebnie zajmowaliśmy stanowi sko. Ochotnicy wszystkich drapnęli.
Włączył głośnik i Steven usłyszał, jak Innes mówi swoim ludziom, że akcja została zakończona. Złapali

wszystkich trzech terrorystów i przejęli „broń biologiczną”.

-

Dobra robota, panowie - pochwalił ich major, po czym przekazał współrzędne miejsca zbiórki.

-

Pora im pogratulować - powiedział Steven i wstał. - Rozumiem, że macie jakąś przykrywkę?

-

Jesteśmy obserwatorami z Ministerstwa Obrony - odparł Mick z uśmiechem.

Ż

ołnierze SAS zebrali się i razem poszli na miejsce zbiórki wskazane przez Innesa. Powitały ich zdziwione

spojrzenia ochotników. Steven odszukał majora, wylegitymował się i przedstawił Micka i jego ludzi jako
obserwatorów z Ministerstwa Obrony przysłanych w celu obserwacji ćwiczenia. Innes promieniał z dumy,
kiedy Steven pogratulował mu sukcesu.

- Staramy się, jak możemy - powiedział skromnie, niczym kapitan zwycięskiej drużyny szkolnej.
Steven zapytał o pojemniki, które mieli przy sobie terroryści.
- Zostaną dostarczone razem z jeńcami - odparł Innes. - Powinni tu być lada moment.
Steven sięgnął po komórkę i poprosił o połączenie go z laboratorium polowym czekającym pod Aberfoyle.

Powiedział, żeby dotarli na miejsce zbiórki.

Kiedy skończył rozmawiać, podszedł do niego Mick i spytał, czy marines mogą już puścić wodę w

wodociągu.

-

Tak - odparł Steven.

-

O, są - powiedział Innes, kiedy spomiędzy drzew wyłonił się długi land rover. Wysiedli z niego trzej

ż

ołnierze. Innes spytał, gdzie jeńcy.

-

Mówił pan, że akcja została zakończona, panie majorze - odparł szofer, kapral. - Poprosili, żeby ich

zostawić kilometr stąd. Mówili, że schowali samochód w lesie. Tak jest rozsądniej, niż gdyby przyjechali tu
z nami, a potem musieli szukać kogoś, kto zawiózłby ich z powrotem.

-

Fakt - przyznał Innes.

Steven i Mick wymienili zaniepokojone spojrzenia.
-

A co z pojemnikami, które mieli przy sobie? - zapytał Steven.

-

Są tu. - Kapral poszedł do land rovera i wrócił z trzema metalowymi pojemnikami. Plomby wyglądały na

nienaruszone.

-

Jest pan pewien, że to wszystko, co mieli? - spytał Steven.

-

W stu procentach - odparł kapral.

-

Coś nie tak? - Innes był wyraźnie zdezorientowany zachowaniem Stevena.

-

Nie, skądże - odrzekł Steven.

-

No to pora skoczyć na piwko do Aberfoyle - obwieścił Innes tubalnym głosem, wywołując

entuzjastyczną reakcję podkomendnych. - Będziemy zaszczyceni, jeśli zgodzicie się nam towarzyszyć.

-

Dziękuję, majorze - powiedział Steven. - Niedługo do was dołączymy.

-

Na wszelki wypadek zostawię tu jeden z moich wozów - zaproponował Innes, przepełniony dumą z

odniesionego sukcesu.

-

Wszystko w porządku, Steve? - spytał Mick, kiedy Innes zarządził wymarsz ochotników.

- Nie jestem pewien - odparł Steven. - Coś mi tu nie pasuje... Nadjechało laboratorium polowe. Steven

wziął pojemniki, podszedł do

samochodu i zaczekał, aż drzwi się otworzą. W środku byli dwaj mężczyźni w białych kombinezonach

ochronnych. Nie mieli tylko kapturów z maskami.

- Ma pan coś dla nas - powiedział jeden z nich.
Steven oddał im zaplombowane pojemniki.
- Wiem, że macie je tylko przewieźć na południe... - zawiesił głos. - Może to zabrzmi idiotycznie, ale czy

moglibyście stwierdzić już teraz,
czy te pojemniki zawierają żywy materiał biologiczny?

- Ma pan co do tego wątpliwości?
- Tak. - Nie damy rady zidentyfikować jakiegokolwiek zarazka czy wirusa - powiedział mężczyzna. - Ale

jeśli chodzi o proste stwierdzenie faktu, jest to możliwe. Czy to naprawdę ważne?

Steven widział, że mężczyzna nie ma ochoty otwierać pojemników, ale skinął głową. Mężczyzna wzruszył

ramionami.

- Dobra, niech pan zaczeka jakieś dziesięć minut.

background image

Mężczyźni założyli kaptury, sprawdzili zapięcia kombinezonów, po czym zamknęli tylne drzwi wozu.
Steven poczuł, że musi zostać sam. Poszedł na linię drzew i spojrzał pustym wzrokiem w głąb doliny. Na

dźwięk otwieranych drzwi laboratorium odwrócił się i podbiegł do wozu.

-

No i? - spytał mężczyznę, który pierwszy zdjął kaptur.

-

Z tego, co byliśmy w stanie stwierdzić - odparł mężczyzna - pojemniki zawierają czerwoną farbę...

-

Kurwa - zaklął Steven. To rzeczywiście było najzwyklejsze w świecie ćwiczenie z udziałem trzech niby-

terrorystów próbujących skazić wodę czerwoną farbą, którym szyki pokrzyżowali dzielni ochotnicy ze
Służby Obrony Kraju!

Komandosi, widząc irytację Stevena, na wszelki wypadek, trzymali się z dala od niego, gdy wrócił na swój

punkt obserwacyjny nad doliną i wbił wzrok w dal.

Po co organizować coś takiego za pośrednictwem grupy Gardinera?, zastanawiał się. Po co korzystać z

pomocy tych ludzi, żeby załatwić zawieszenie ochrony wodociągu od ósmej do osiemnastej w dniu
ć

wiczenia? Od ósmej do osiemnastej w dniu ćwiczenia... Spojrzał na zegarek. Było wpół do szóstej. Kto

pilnuje akweduktu? Nikt.

Wszystko zaczęło układać się w logiczną całość. Co Mick powiedział, gdy ochotnicy złapali drugiego

terrorystę? „Kto by pomyślał...” Kto by pomyślał?

Ty kretynie! oni mieli ich złapać! - wrzasnął głos w jego głowie.
- A niech to szlag! - krzyknął. - Jest ich więcej! - Pobiegł do landrovera, którego zostawił Innes, i szarpnął

rozrusznik.

Komandosi wcisnęli się na tył wozu, a Mick wskoczył na przednie siedzenie. Steven ruszył z piskiem

opon.

-

Akwedukt nie będzie pilnowany do szóstej - ryknął, przekrzykując warkot silnika pracującego na

wysokich obrotach. - Trzeci terrorysta miał dać się złapać odpowiednio wcześniej.

-

Wodociąg został otwarty - zawołał Mick.

-

Ależ ze mnie kretyn! - krzyknął Steven. Był na siebie wściekły. - Właśnie o to im chodziło! Oficjalnie

ć

wiczenie zakończyło się sukcesem, wojacy triumfują, bo terrorystom nie udało się zbliżyć do wodociągu.

Zamierzali wrzucić czynnik do wody po zakończeniu ćwiczenia, żeby nikt nie mógł potem stwierdzić, co
dało początek chorobie. Następna pieprzona tajemnica!

-

Tam stoi wóz ochrony - powiedział Mick, kiedy w oddali pojawił się akwedukt.

-

Niemożliwe - odparł Steven. - Cywile nie zaczynają roboty przed czasem.

-

Chryste, ktoś jest na akwedukcie! - zawołał jeden z komandosów. Na górze mignęła sylwetka ubranego

na czarno człowieka.

-

Skontaktujcie się z marines. Może da się ponownie zablokować wodociąg - rzucił Steven.

Walsh włączył nadajnik.
-

Co mamy zrobić? - spytał Mick.

-

Zabić go, jeśli będziecie mieli okazję - odparł Steven.

-

Są pół kilometra stąd - Walsh podał pozycję komandosów.

-

Niech wracają jak najszybciej - rozkazał Steven. - To sprawa życia i śmierci.

Walsh przekazał wiadomość, a Steven przyhamował, podjeżdżając do podstawy akweduktu.
- Ruszamy! - wrzasnął Mick, wyskakując z samochodu. Pozostali pobiegli za nim, z wyjątkiem Walsha,

który nadal rozmawiał z komandosami.

- Kurwa, jeszcze was tam nie ma? - gorączkował się. - Co za mendy! Steven usłyszał równie niecenzuralną

odpowiedź. Zatrzymał wóz, wysiadł i spojrzał w górę.

Człowiek w czerni zniknął bez śladu, ale musiał gdzieś tam być. Nie miał dokąd uciec.
Steven wspiął się po stromym trawiastym zboczu do akweduktu i stanął na krótkiej barierce broniącej

dostępu do rury, z której woda wlewała się do odkrytego kanału.

Spojrzał przed siebie, spodziewając się, że zobaczy ukrywającego się tam człowieka. Ale zobaczył tylko

wartko płynącą wodę.

- Gdzie on się podział, do kurwy nędzy? - wymamrotał zdezorientowany. - Nie ma gdzie... zupełnie... Więc

jak...?

O mało nie fiknął kozła do tyłu, kiedy jakieś dwadzieścia metrów od niego z wody, niczym Posejdon,

wychynął człowiek. W dłoni, zamiast trójzęba, trzymał metalowy pojemnik.

Steven zaczekał, aż nieznajomy zaczerpnie tchu i woda spłynie mu z twarzy.
- To koniec, możesz mi to oddać. - Wyciągnął rękę. Mężczyzna, który wcześniej leżał na plecach pod

wodą, usiadł.

- Coś mi mówi, że to ja nadal mam wszystkie atuty - powiedział i lekko poruszył pojemnikiem.
Steven rzucił się w jego stronę, ale mężczyzna błyskawicznie przełożył pojemnik do drugiej ręki i zaczął

odkręcać zakrętkę.

background image

- Na litość boską, człowieku! - krzyknął Steven. - Zdajesz sobie sprawę, co chcesz zrobić?
Mężczyzna potrząsnął głową.
-

Nie - odparł. - Jestem żołnierzem. Dostaję rozkazy i wykonuję je. Za to mi płacą. Nic więcej nie muszę

wiedzieć.

-

Nie obchodzi cię... - zaczął Steven.

-

Szkoda czasu na gadanie - przerwał mu mężczyzna. - Walczyłem na całym świecie. Widziałem, do czego

zdolni są ludzie. Już dawno przestało mnie to obchodzić.

Steven wiedział, że musi grać na zwłokę, by komandosi zdążyli zamknąć wodociąg. Czuł jednak, że ma

małe szanse. Mężczyzna nie miał ochoty na dyskusje.

- Nawet jeśli chodzi ci tylko o forsę, to przecież na pewno już ci zapłacili - powiedział.
-

Część. Reszta po wykonaniu zadania trafi na konto, które założyłem dla Miriam i małego.

-

Jeśli chodzi tylko o pieniądze...

-

I o honor. - Mężczyzna uśmiechnął się szeroko. - Nie wiedziałeś, że najemnicy mają swój honor? No to

teraz już wiesz. Żeby zostać najemnikiem, musisz być dobry, a brytyjscy najemnicy są najlepsi; dlatego
najlepiej nam płacą. Prosty, uczciwy układ. Żadnego pieprzenia, żadnego wymachiwania flagami, żadnych
gierek. - Wstał i wyszedł zza barierki.

-

Nawet jeśli to prawda...

Rozległ się huk wystrzału. Mężczyzna zrobił zaskoczoną minę i zwalił się twarzą do wody. Steven wszedł

do kanału i zaczął brnąć w jego stronę. Nie mógł pozwolić, żeby woda porwała ciało. Musiał odzyskać
pojemnik. Stanął okrakiem nad nieznajomym i wsunął dłoń pod wodę. Mężczyzna nadal trzymał pojemnik i
- o zgrozo! - próbował odkręcić zakrętkę!

Steven wyrwał mu pojemnik z rąk. Tymczasem Mick i dwaj jego ludzie weszli na górę. Wyciągnęli

mężczyznę z wody. Nie dawał już znaku życia, więc przewiesili ciało przez krawędź akweduktu. Spadło na
ziemię z głuchym łomotem.

-

W porządku? - spytał Mick, widząc, że Steven sprawdza, czy coś wydostało się z pojemnika. Plomba

była zerwana.

-

Nie wiem - odparł Steven. - Czy komandosi zdążyli zablokować wodociąg?

Mick pokręcił bezradnie głową.
-

Czyli pozostaje nam tylko czekać - powiedział Steven. Zeszli trawiastym zboczem na dół.

-

Napiłbym się czegoś - wydyszał Steven, kompletnie wyczerpany.

- Wygląda na to, że zrobiliśmy swoje - powiedział Mick. – Wezwę śmigłowiec.
Steven, w eleganckim garniturze i ciemnym krawacie, stał przy oknie w swoim mieszkaniu i patrzył na

rzekę skąpaną w promieniach słońca. Zwykle ten widok cieszył jego serce, ale nie tym razem. Za
czterdzieści pięć minut miał się stawić w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych, a wcale nie palił się, by tam
iść. Wiedział, co go czeka. Establishment nie dopuści, by prawda wyszła na jaw, pozostawało więc pogodzić
się z myślą, że sprawa zostanie zatuszowana. Kwestią było tylko, w jakim stopniu, i ile Steven będzie w
stanie znieść, zanim straci zimną krew.

Uśmiechnął się lekko, kiedy przypomniał sobie, co mówiła Lisa, ilekroć czuła, że ponoszą go nerwy.

Oddychaj głęboko, Dunbar, oddychaj głęboko...

Steven zastał u Macmillana ministra spraw wewnętrznych. Obaj, wyraźnie odprężeni, uśmiechnęli się do

niego.

-

Miło cię znów widzieć - powiedział Macmillan.

-

Miło znów tu być - odparł Steven.

-

Uznałem, że powinienem panu osobiście pogratulować. Doskonale pan się spisał, doktorze Dunbar -

powiedział minister.

-Dziękuję, ale jeszcze za wcześnie na gratulacje - odparł Steven. - Nie można wykluczyć, że woda

dostarczana do Glasgow została skażona.

- Traktujemy to zagrożenie z pełną powagą - zapewnił minister. Gada jak typowy polityk, pomyślał

Steven.

- Jesteśmy w kontakcie ze szkockimi władzami, z radą miejską Glasgow i ze szkockimi wodociągami.

Wydano komunikat, że woda z Loch
Katrine mogła ulec skażeniu odchodami owiec. Dopóki nie upewnimy się, że zagrożenie minęło,
mieszkańcom miasta będzie dostarczana woda
w butelkach.

Steven skinął głową.
-

Rozumiem, że marzysz o tym, by trochę odpocząć? - powiedział Macmillan. - Zasłużyłeś na to.

-

Miałem raczej nadzieję dowiedzieć się, co dzieje się tutaj - odparł Steven. Macmillan i minister

wymienili niepewne spojrzenia. - Chodzi mi o Crowe’a i Mowbraya - uściślił.

background image

-

To trudna sprawa - zaczął Macmillan.

Zaczyna się, pomyślał Steven. Poczuł, że twarz mu tężeje, a dłonie zaczynają się zaciskać.
-

Oczywiście wiedzą, że próba użycia ich biologicznego czynnika zakończyła się kompletnym fiaskiem i

nie mają co liczyć na pieniądze z zagranicy...

-

Ale?

Minister odkaszlnął. Macmillan odwrócił wzrok.
-

Krótko mówiąc, zaproponowali nam układ - powiedział minister. - Przekażą nam antybiotyk, który może

zabić to ich cholerstwo. I szczegółowe informacje o jego składzie i sposobie wytwarzania.

-

W zamian za uniknięcie kary? - domyślił się Steven.

-

Jesteśmy w bardzo trudnej sytuacji - powiedział Macmillan.

-

Profesor Rees może samodzielnie opracować skuteczny antybiotyk - nie ustępował Steven.

-

To nie jest pewne, a poza tym może bardzo długo trwać - odparł Macmillan.

-

Chyba nie musimy panu tłumaczyć, jak wielkie znaczenie ma to, że wreszcie, po tylu latach, możemy

wyleczyć syndrom wojny w Zatoce - powiedział minister.

-

Czyli ten syndrom jednak istnieje? - mruknął Steven. Dostrzegł gniewny błysk w oczach ministra, który

jednak nie odezwał się ani słowem.

Macmillan próbował ratować sytuację.
-

Rozumiemy, co czujesz, Dunbar, wierz mi. I w znacznym stopniu podzielamy twoje rozgoryczenie.

-

Rzecz w tym, że musimy widzieć sprawy w szerszej perspektywie... dla dobra ogółu - dodał minister. -

Nie możemy sobie pozwolić na luksus...

Prawdy, szczerości i przyzwoitości, pomyślał Steven, ale ugryzł się w język.
-

...indywidualnego traktowania wszystkich przypadków - dokończył minister.

-

Więc ujdzie im to na sucho?

-

Za to ich życie nie będzie lekkie, łatwe i przyjemne - powiedział Macmillan. - Nie staną przed sądem, ale

już nigdy nie będą pracować w swoim zawodzie, no i czeka ich...

Na usta Stevena cisnęły się słowa „śmierć towarzyska”, ale i tym razem się nie odezwał.
- ...ogólny ostracyzm - dokończył Macmillan.
Steven usłyszał głos Lisy: „Oddychaj głęboko, Dunbar, oddychaj głęboko...”
Twarz mu złagodniała. Macmillan i minister uznali to za oznakę kapitulacji.
-

Jestem pewien - powiedział minister - że po głębszym namyśle dojdzie pan do wniosku, że w tych

okolicznościach rząd Jej Królewskiej Mości nie ma innego wyjścia.

-

Oczywiście, panie ministrze, szersza perspektywa jest najważniejsza - odparł Steven.

Minister spojrzał na niego pytająco, ale znów w porę wtrącił się Macmillan.
-

A co do tego urlopu?

-

Bardzo by się przydał - odparł Steven.

-

Jak go wykorzystasz?

-

Najpierw pojadę do Glasgow. Potem spędzę trochę czasu z córką.

-

Do Glasgow?

-

Można to nazwać... węższą perspektywą - wyjaśnił Steven. - I przydałoby mi się trochę tego antybiotyku,

który Crowe i Mowbray zgodzili się wam przekazać.

-

Nie jestem pewien, czy... - zaczął minister, ale Macmillan, widząc groźnie zmarszczone brwi Stevena,

posłał mu ostrzegawcze spojrzenie.

- Chodzi o Macleana? - spytał. Steven skinął głową.
- Jestem pewien, że w tej sytuacji nie będzie z tym kłopotu - powiedział Macmillan.
Steven uśmiechnął się.
-

Panowie raczą wybaczyć, ale...

-

Jeszcze raz dziękuję - powiedział minister.

Steven zatrzymał się przy wejściu do ministerstwa, by spojrzeć w niebo i rozkoszować się świeżym

powietrzem. Oddychaj głęboko, Dunbar, oddychaj głęboko...


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
KEN McCLURE Zmowa
Ken McClure Zaraza
KEN McCLURE Trauma
Ken McClure Kon trojanski
Ken McClure  Oko Kruka
Ken McClure ?wca
Ken McClure Czerwona zima
Ken McClure Strategia Skorpona
Ken McClure Spirala Pandory
KEN McCLURE SIEĆ INTRYG
KEN McCLURE Spisek
KEN McCLURE Rekonstrukcja
Ken McClure Kryzys
Ken McClure KAMELEON
Ken McClure Strategia Skorpiona
Ken McClure Czerwona zima(1)
Ken McClure Strategia Skorpiona

więcej podobnych podstron