Hitchcok Alfred Przygody Trzech Detektywow 32 Tajemnica Płomiennego Oka

background image

ALFRED HITCHCOCK

TAJEMNICA

PŁOMIENNEGO OKA

PRZYGODY TRZECH DETEKTYWÓW

(Przełożyła: MIRA WEBER)

background image

Alfred Hitchcock pozdrawia

Witajcie, miłośnicy zagadek. Jeśli lubicie niesamowite sytuacje niebezpieczeństwa,

sięgnęliście po właściwą lekturę. Przyłączcie się zatem do zespołu Trzech Detektywów, na
których tym razem czeka tajemnicza wiadomość, niezwykły spadek, złowieszczy mężczyzna z
Indii i wiele innych niespodzianek.

Tym z Was, którzy zdążyli już wcześniej poznać moich młodych przyjaciół, proponuję, by

opuścili wstęp i zabrali się od razu do czytania pierwszego rozdziału. Pozostałym przedstawiam
Jupitera Jonesa, Pete’a Crenshawa i Boba Andrewsa, czyli Trzech Detektywów, bo tak właśnie
siebie nazwali. Ich dewiza brzmi: „Badamy wszystko”. Nie ma w tym stwierdzeniu ani trochę
przesady. Skromnie mówiąc, dotychczas udało im się rozwiązać zagadkę zielonego ducha,
nawiedzonego zamku, szepczącej mumii i wiele innych nieco dziwacznych spraw.

Jupiter Jones ma znakomity zmysł obserwacji i zdolność do wyciągania wniosków. Pete

Crenshaw wkracza wtedy, gdy potrzebna jest siła mięśni, Bob Andrews natomiast, najbardziej ze
wszystkich rozmiłowany w nauce, doskonale prowadzi badania. Razem tworzą wspaniały
zespół.

Mieszkają w Rocky Beach, kalifornijskim miasteczku leżącym zaledwie kilka kilometrów od

Hollywoodu. Kwaterę Główną urządzili sobie na terenie składu złomu, należącego do Matyldy i
Tytusa Jonesów, cioci wujka Jupitera.

Myślę, że tyle wstępu wystarczy. Pora na opowieść.

Alfred Hitchcock

background image

ROZDZIAŁ 1

Alfred Hitchcock telefonuje do Trzech Detektywów

To był pracowity dzień w składzie złomu Jonesów. Ciotka Matylda zagoniła do roboty

Jupitera i jego dwóch przyjaciół, Boba i Pete’a, a sama usadowiła się na ogrodowym krzesełku z
kutego żelaza, stojącym obok schludnego małego budyneczku, w którym miała swoje biuro, i
bacznie obserwowała, jak chłopcy uwijają się przy rozładowywaniu półciężarówki, pełnej
najświeższych nabytków Tytusa Jonesa.

— Jupiterze! — zawołała w pewnej chwili. — Przynieś z samochodu wszystkie posągi. Bob i

Pete niech ci pomogą. Ustawcie je rzędem na stole, żeby się ładnie prezentowały.

Miała na myśli gipsowe podobizny sławnych ludzi, starannie ułożone na płachtach brezentu z

tyłu półciężarówki. Dokładnie mówiąc, nie były to posągi, lecz popiersia, rozmiaru mniej więcej
polowy wielkości popiersi ludzkich. Podobne rzeźby stoją na postumentach w niektórych
muzeach i bibliotekach.

Jupiter, Pete i Bob wdrapali się na półciężarówkę i popatrzyli na gipsowe głowy. Pomyśleli,

ż

e chyba nikt specjalnie nie marzy o posiadaniu czegoś takiego. Trzynaście popiersi, szarawych

od osiadającego na nich przez lata kurzu, nie prezentowało się zbyt imponująco. Na
kwadratowych podstawach były wyryte nazwiska osób, które wyobrażały.

— Juliusz Cezar, Oktawian August, Dante, Homer, Francis Bacon, Szekspir — przeczytał

Jupiter. — Same sławne postacie.

— August Mocny — dodał Bob. — Nigdy o kimś takim nie słyszałem.
— Ani ja o żadnym Lutrze czy Bismarcku — wtrącił się Pete, wskazując na dwa popiersia o

srogim wyglądzie.

— Ale za to wiesz, kim byli królowa Wiktoria, Waszyngton, Franklin i Lincoln — powiedział

Jupiter.

— Jasne — zgodził się Pete. — Zacznijmy od Waszyngtona. — Schylił się, by podnieść

popiersie przedstawiające pierwszego prezydenta Stanów Zjednoczonych. — Ojej, ale to ciężkie
— jęknął.

— Uważaj, Pete! — krzyknęła pani Jones. — To cenny przedmiot. Artystyczna robota.

Zamierzam wziąć za niego całe pięć dolarów.

— Zejdę na ziemię, a ty mi podasz tego Waszyngtona — powiedział Jupiter.
Pete przyklęknął i powoli spuścił prezydenta w ramiona Pierwszego Detektywa. Jupiter

mocno objął gipsową postać i cofnął się chwiejnym krokiem. Ostrożnie postawił popiersie na
stole i otarł pot z czoła.

— Ciociu, myślę, że powinniśmy poczekać na Hansa i Konrada. My możemy upuścić którąś z

figur.

— Chyba masz rację — przyznała pani Jones, uważnie obserwująca każdy ruch chłopców. —

Straciłabym pięć dolarów. Wobec tego na razie jesteście wolni. Zwołajcie sobie klubowe
spotkanie czy jak to tam nazywacie.

Bob, Pete i Jupiter założyli niegdyś klub miłośników zagadek, który później przekształcili w

młodzieżową firmę detektywistyczną. Jednakże do pani Jones nigdy w pełni nie dotarło, że
chociaż nadal rozwiązują zagadki i dla zabawy biorą udział w różnych konkursach, to naprawdę
interesują ich prawdziwe tajemnicze sprawy i właśnie im poświęcają czas.

Matylda Jones wiedziała, że w rogu składu złomu Jupiter ma warsztat, wyposażony w różne

background image

narzędzia prasę drukarską. Chłopcy zarzucili pomieszczenie stertą materiałów budowlanych, by
nie dojrzały go niepowołane oczy. Ciotka nie miała jednak pojęcia, że w pobliżu warsztatu
chłopcy urządzili również Kwaterę Główną, miejsce spotkań zespołu Trzech Detektywów.

Kwatera mieściła się w starej przyczepie kempingowej, uszkodzonej niegdyś w wypadku. Pan

Jones nie zdołał jej sprzedać, więc podarował ją Jupiterowi, by miał gdzie się spotykać z
przyjaciółmi. W ciągu ostatniego roku chłopcy z pomocą Hansa i Konrada, krzepkich
jasnowłosych Bawarczyków, tak dokładnie obłożyli ją wszelkiego rodzaju złomem, że była
praktycznie niewidoczna z zewnątrz i można się było do niej dostać jedynie przez sekretne
wejścia.

W Kwaterze mieściło się niewielkie biuro wyposażone w biurko, telefon, magnetofon, szafkę

inne niezbędne rzeczy. Obok biura było równie małe laboratorium i ciemnia fotograficzna.
Większość przedmiotów pochodziła ze złomu i dopiero Jupiter wraz z przyjaciółmi przywrócił
im dawną świetność.

Detektywi zbliżali się już do swojej siedziby, kiedy na teren składu złomu wjechała mała

półciężarówka. Prowadził ją Konrad, a obok niego siedział Tytus Jones, niewysoki mężczyzna z
ogromniastymi wąsami, które dominowały w całej jego postaci. Hans, drugi z braci
Bawarczyków, zajmował miejsce w tyle pojazdu, obok załadunku.

Samochód zatrzymał się i pan Jones wysiadł z kabiny kierowcy. Chłopcy zauważyli, że tym

razem ciężarówka była wyładowana dużą liczbą krawieckich manekinów. Wyglądały dosyć
przedziwnie. Wykonane z metalowych prętów, obciągniętych czarnym materiałem, kształtem i
wielkością przypominały postaci kobiet, ale były pozbawione głów, a zamiast stóp miały
metalowe stojaki. Niegdyś podobne manekiny posiadała niemal każda rodzina, a panie domu,
szyjąc ubrania, przymierzały je właśnie na takich figurach. W dzisiejszych czasach jednak
rzadko kto ich używa.

Pani Jones zerwała się na równe nogi i złapała za głowę.
— Aniołowie Pańscy i wszyscy święci — krzyknęła. — Czyś ty rozum postradał, Tytusie?

Jak, na Boga, zamierzasz sprzedać tyle starych krawieckich manekinów?

— Coś wymyślimy. Znajdziemy dla nich jakieś zastosowanie — odparł z niezmąconym

spokojem jej mąż.

Tytus Jones był dość niezwykłym handlarzem złomu: kupował wiele rzeczy wyłącznie

dlatego, że wzbudziły jego zainteresowanie, i nie troszczył się o to, czy zdoła je sprzedać.
Zazwyczaj jednak udawało mu się w końcu nieźle na nich zarobić.

— Jupiterze, rusz głową i pomyśl, jak wykorzystać stare manekiny — polecił bratankowi.
— Mogą stanowić cel dla łuczników — odparł natychmiast Pierwszy Detektyw. — Każdy

klub chętnie je kupi, by jego członkowie mieli do czego strzelać.

Wuj Tytus zastanowił się przez chwilę.
— Niezły pomysł — stwierdził. — Próbuj dalej. Aha, zauważyłem, że zaczęliście

rozładowywać moją wspaniałą kolekcję gipsowych popiersi. Niezwykły zakup, trzeba przyznać.
Artystyczne cacka.

— W pierwszej chwili nie mogłam pojąć, po co je kupiłeś — powiedziała Matylda Jones. —

Ale teraz chyba wpadłam na pomysł, w jaki sposób możemy się ich pozbyć. Zareklamujemy je
jako ozdoby do ogródków. Wyglądałyby świetnie na słupkach ustawionych między rabatami
kwiatów i krzewami.

— Wiedziałem, droga żono, że mogę na ciebie liczyć — ucieszył się wuj Tytus. — Trafiłaś w

sedno! Hans i Konrad, rozładujcie do końca ciężarówkę z popiersiami. Uważajcie, żeby się nie
poobtłukiwały.

background image

Usiadł w cieniu i zaczął palić fajkę, a tymczasem jego pomocnicy zdejmowali z samochodu

gipsowe postaci.

— Trafiłem na te popiersia w wielkim starym domu, stojącym w kanionie między wzgórzami.

Jego właściciel zmarł niedawno. Niestety, wszystkie meble i dywany zostały sprzedane, nim
zdążyłem tam dotrzeć. Nie zostało nic poza rupieciami, na które nie znaleźli się amatorzy: tymi
popiersiami, jakimiś książkami, zegarem słonecznym i paroma ogrodowymi meblami. Kupiłem
więc to, co było.

Zamilkł, pykając fajeczkę. Jupiter, Pete i Bob skorzystali z okazji wymknęli się do warsztatu.
— Jejku! — westchnął Pete. — Już myślałem, że twoja ciotka każe nam pracować przez cały

dzień.

— Zrobiłaby to z ochotą, gdyby się nie bała, że możemy upuścić na ziemię któreś z popiersi

— odparł Jupiter. — Ciotka Matylda nie znosi tracić pieniędzy.

— Czym się zajmiemy? — spytał Pete. — Nie mamy żadnej zagadki do rozwiązania.

Przejrzyjmy mapy starych miast-widm na pustyni, które zamierzamy kiedyś spenetrować.

— Możemy także spróbować rozwiązać konkurs — rzucił pomysł Bob. — Pierwszą nagrodą

jest wycieczka na Hawaje dla dwóch osób.

— A więc... — zaczął Jupiter, ale w tej samej chwili zaświeciła się czerwona lampka,

zamocowana na tablicy ponad prasą drukarską.

— Chłopaki! Ktoś do nas dzwoni! — wrzasnął Bob.
— Może chce, abyśmy rozwikłali jakąś tajemnicę — powiedział z nadzieją Jupiter.
Pete zdążył już zdjąć żelazną kratę, zamykającą wejście znajdujące się za prasą drukarską.

Wśliznął się do ogromnej karbowanej rury, która prowadziła do ukrytej pod stertą złomu
przyczepy kempingowej. Chłopcy nazywali to tajne przejście Tunelem Drugim. Bob i Jupiter
ruszyli w ślad za przyjacielem. Pete popchnął klapę w podłodze i Trzej Detektywi wspięli się do
maleńkiego biura, mieszczącego się w Kwaterze Głównej.

Telefon naprawdę dzwonił. Jupiter chwycił słuchawkę.
— Halo! Tu Jupiter Jones.
— Witaj, Jupiterze — usłyszeli wszyscy przez głośnik przymontowany do telefonu. Nie mieli

wątpliwości, do kogo należy ten serdecznie brzmiący głos. Alfred Hitchcock, sławny reżyser i
scenarzysta, zaprzyjaźnił się z chłopcami i został ich doradcą. Wiadomo było, że kiedy dzwoni,
zazwyczaj ma dla nich w zanadrzu jakąś ciekawą sprawę do rozwiązania.

— Co za miła niespodzianka — ucieszył się Jupiter. — Czym możemy służyć?
— Mam nadzieję, że nie jesteście teraz bardzo zajęci. Syn mojego przyjaciela przyjechał tutaj

i potrzebuje pomocy. Sądzę, że właśnie ty, Pete i Bob możecie mu jej udzielić.

— Postaramy się — powiedział Jupiter. — Jakie kłopoty ma pański przyjaciel?
— Ktoś zostawił mu coś wartościowego — wyjaśnił Alfred Hitchcock. — Niestety, chłopiec

nie ma pojęcia, co to może być i gdzie należy tego szukać. Zatrzymał się w hotelu „Imperial” w
Hollywoodzie. Spotkajmy się tam jutro rano o dziesiątej, dobrze? Wtedy sam wam wszystko
opowie.

background image

ROZDZIAŁ 2

Kłopoty z panem Gelbertem

— Pan Hitchcock ma dla nas nową sprawę! Ale bomba! — zawołał Pete.
— Jakiś chłopak otrzymał coś cennego i nie wie ani co to jest, ani gdzie tego szukać. — Bob

zmarszczył czoło. — Moim zdaniem dość skomplikowany przypadek.

— Tym lepiej dla nas — odparł Jupiter.
— Potrzebny nam samochód, który by nas podwiózł do Hollywoodu — wtrącił Pete. — Z

obrzydzeniem myślę, że mógłbym zajechać pod hotel „Imperial” starą półciężarówką.

— Już dzwonię do agencji „Wynajmij auto i w drogę” — powiedział Jupiter, nakręcając

numer. — Poproszę, żeby jutro rano przyjechał po nas Worthington.

Jakiś czas temu Jupiter wygrał w konkursie lokalnej agencji wynajmu samochodów prawo

użytkowania przez trzydzieści dni zabytkowego, zdobionego złoceniami rolls-royce’a wraz z
kierowcą. Samochód stał się nieocenioną pomocą w karierze trzech młodych detektywów,
ponieważ odległości w południowej Kalifornii są olbrzymie i prawie nie ma szans, by
niezmotoryzowani mogli je pokonać. Czasami oczywiście chłopcy pożyczali należącą do wuja
półciężarówkę i prosili Hansa lub Konrada, by ich podwiózł tu czy tam, ale w tak mało
dostojnym pojeździe nie mogli się w żadnym wypadku pokazać przed eleganckim
hollywoodzkim hotelem.

— Dzień dobry. Czy mogę rozmawiać z kierownikiem? — powiedział Jupiter do słuchawki.

— Witam pana, panie Gelbert. Przy telefonie Jupiter Jones. Chciałbym prosić o rolls-royce’a
wraz z Worthingtonem, na dziewiątą trzydzieści jutro rano.

— Przykro mi ale to niemożliwe — usłyszeli wszyscy przez głośnik odpowiedź po drugiej

stronie linii. — Upłynął już termin, w którym mogliście korzystać z tego samochodu.

— Do licha! — jęknął rozczarowany Pete. — Przegapiliśmy to. Trzydzieści dni minęło w

czasie, kiedy na Zachodnim Wybrzeżu rozwiązywaliśmy tajemnicę Wyspy Szkieletów.

Jednakże Jupiter nie zamierzał skończyć rozmowy.
— Według moich obliczeń, panie Gelbert, zostało nam jeszcze kilkanaście dni do

wykorzystania.

— Nieprawda, nasz termin upłynął — szepnął głośno Pete. —On ma rację.
Pierwszy Detektyw pomachał wolną ręką w stronę kolegów, dając im znak by się nie

wtrącali. Drugą ręką przyciskał do ucha słuchawkę, chcąc dosłyszeć odpowiedź kierownika
agencji.

— Mylisz się, młody człowieku — stwierdził stanowczo pan Gelbert.
— Proszę pana — odparł na to Jupiter tonem pełnym godności — sądzę, że patrzymy na

sprawę z dwóch różnych punktów widzenia. Trzeba wyjaśnić nieporozumienie, wobec tego za
dwadzieścia minut zjawię się w pańskim biurze, by raz jeszcze wszystko przedyskutować.

— Nie ma o czym dyskutować! — Kierownik najwyraźniej był już zirytowany. — Czas

minął i kropka. Możesz wstąpić do biura, ale nic ci to nie da.

— Dziękuję panu uprzejmie. — Jupiter zakończył rozmowę i zwrócił się do przyjaciół: —

Bierzemy rowery i jedziemy do śródmieścia.

— Ależ on ma rację! — upierał się Pete, kiedy czołgali się przez Tunel Drugi do wyjścia. —

Trzydzieści dni to trzydzieści dni.

— Nie zawsze — odparł tajemniczo Jupiter. — Rozmowę z panem Gelbertem pozostaw

background image

mnie.

— Dobrze, nie ma sprawy, rozmawiaj z nim sam — zgodził się Bob. — My nie mamy nic do

powiedzenia. Moim zdaniem tylko tracimy czas.

Jupiter już się więcej nie odezwał. Wyjechali przez główną bramę, a potem drogą biegnącą

wzdłuż brzegu oceanu zmierzali do oddalonego o mniej więcej kilometr centrum Rocky Beach.
Po lewej stronie mijali lśniące w promieniach słońca błękitne wody Pacyfiku upstrzone
plamkami turystycznych łódek, po prawej zaś brunatne, postrzępione góry Santa Monica.

Agencja wynajmu samochodów mieściła się w narożnym budynku przy głównej ulicy

miasteczka. Trzej Detektywi zostawili rowery na zewnątrz i wkroczyli do środka. Pete i Bob z
ociąganiem szli za Jupiterem. Ktoś wskazał im drogę do biura kierownika, tęgiego mężczyzny o
czerwonych policzkach, który na widok chłopców zrobił groźną minę.

— O co ci jeszcze chodzi? — spytał Jupitera. — Wygrałeś nasz konkurs i przez trzydzieści

dni miałeś prawo korzystać z samochodu. Dlaczego uważasz, że nadal możesz to robić? Nie
umiesz liczyć?

— Umiem, proszę pana — odparł grzecznie Jupiter. — Starałem się to zrobić jak

najdokładniej.

Wyciągnął z kieszeni niewielki notesik i kopertę. Z koperty wyjął złożony arkusz papieru.

Okazało się, że jest to ulotka reklamująca konkurs, w którym chłopiec otrzymał nagrodę. Jej
treść brzmiała następująco:


Wygraj prawo użytkowania rolls-royce’a!
W ciągu trzydziestu dni samochód wraz z szoferem do Twojej dyspozycji przez dwadzieścia

cztery godziny!

Musisz tylko odgadnąć, ile ziarenek grochu znajduje się w dzbanie.
Agencja „Wynajmij auto i w drogę”.

— Hm! — Pan Gelbert popatrzył na ulotkę. — O co ci chodzi? Otrzymałeś prawo korzystania

z samochodu przez trzydzieści dni, każdego dnia, kiedy tylko chciałeś. A dzień ma dwadzieścia
cztery godziny, no i tyle.

— Proszę jeszcze raz zobaczyć, jak sformułowane jest pańskie ogłoszenie — upierał się

Jupiter. — Wynika z niego, że zwycięzca konkursu będzie mógł korzystać z samochodu w ciągu
trzydziestu dni, przez dwadzieścia cztery godziny każdego dnia.

— Zgadza się — warknął pan Gelbert. — Dostałeś samochód na trzydzieści dni, a każdy

dzień liczy dwadzieścia cztery godziny. Każdy o tym wie.

— Właśnie. Skoro to takie oczywiste, to dlaczego w ogóle pan o tym wspominał? Nie

wystarczyło po prostu napisać: Prawo użytkowania samochodu w ciągu trzydziestu dni? —
zapytał Jupiter.

— Dlaczego... wspominałem... — mamrotał pan Gelbert. — No, tego... chciałem, żeby lepiej

brzmiało. Bardziej interesująco.

— Całkiem możliwe — zgodził się Jupiter — ale dla mnie wynika z tego tekstu, że zwycięzca

konkursu może dopóty używać rolls-royce’a, dopóki nie wykorzysta limitu wynoszącego
siedemset dwadzieścia godzin. Innymi słowy, dopóki nie przejedzie się nim trzydzieści razy po
dwadzieścia cztery godziny. A według moich obliczeń — zerknął do notesu — korzystaliśmy w
sumie z samochodu przez siedemdziesiąt siedem godziny i czterdzieści pięć minut, co oznacza
pełne trzy dni, pięć godzin i te czterdzieści pięć minut. Mamy więc jeszcze przed sobą prawie
dwadzieścia sześć dni, zakładając, że każdego dnia jeździmy przez dwadzieścia cztery godziny.

background image

Pete i Bob nie wierzyli własnym uszom. Wydawało się niemożliwe, by Jupiter mógł mieć

rację, a jednak jego argumenty brzmiały niezwykle przekonująco. W końcu było napisane: „W
ciągu trzydziestu dni przez dwadzieścia cztery godziny”. Jeśli więc przyjąć, że „dzień” oznacza
pełne dwadzieścia cztery godziny korzystania z samochodu, to rzeczywiście Jupiter słusznie
upierał się przy swoim.

Pan Gelbert zaniemówił. Twarz mocno mu poczerwieniała.
— Bzdura! Nigdy czegoś podobnego nie powiedziałem. W każdym razie nie miałem takiego

zamiaru.

— Dlatego właśnie jest takie ważne, by zawsze mówić dokładnie to, co chce się powiedzieć

— odparł Jupiter. — W tym przypadku powiedział pan...

— Nie powiedziałem! — ryknął pan Gelbert. — Chyba oszalałeś, jeśli myślisz, że będziesz

mógł w nieskończoność korzystać za darmo z mojego najlepszego samochodu i kierowcy. Nie
obchodzi mnie, co napisałem w ogłoszeniu. Miałem na myśli okres trzydziestu dni. Trzydzieści
dni już minęło!

— Jednakże przez tydzień nas nie było i w tym czasie nie mogliśmy korzystać z samochodu

— wtrącił Bob. — Czy mógłby pan przynajmniej doliczyć te siedem dni do należnych nam
trzydziestu?

— W żadnym wypadku! — zaprotestował odruchowo kierownik agencji, ale po chwili nagle

zmienił zdanie i pokiwał głową. — Zgoda, pójdę na pewne ustępstwo. Jeśli obiecacie, że nigdy
więcej nie będziecie mnie nachodzić, pozwolę wam jeszcze dwa razy skorzystać z samochodu.
Dwa razy i na tym koniec!

Jupiter westchnął ciężko. Nie znosił, kiedy któryś z jego pomysłów zawodził, a w tym

wypadku liczył na to, że dzięki formie, w jakiej zostało zredagowane ogłoszenie, uda mu się
wygrać prawo do dalszego korzystania z rolls-royce’a. W końcu wywody, jakimi uraczył pana
Gelberta, były całkowicie logiczne. Kiedy ktoś mówi: „W ciągu trzydziestu dni przez
dwadzieścia cztery godziny”, to znaczy trzydzieści razy po dwadzieścia cztery godziny jazdy
samochodem. Ale dorośli oczywiście często nie ponoszą odpowiedzialności za swoje słowa i są
na bakier z logiką.

— Dobrze — powiedział jednak, bo cóż więcej mógł zrobić. — Jeszcze dwa razy

skorzystamy z samochodu. Po raz pierwszy jutro rano o dziewiątej trzydzieści. Dziękuję, panie
Gelbert. Idziemy — zwrócił się do przyjaciół.

Bob i Pete w milczeniu wyszli za Jupiterem z biura i wszyscy trzej ruszyli na rowerach w

stronę składu złomu.

— Do licha! — powiedział ponurym tonem Pete. — Co my zrobimy, kiedy już po raz drugi i

ostatni skorzystamy z samochodu? Przecież jeśli mamy rozwiązywać kolejne tajemnicze
zagadki, nie możemy przemierzać południowej Kalifornii na rowerach!

— Popracujemy więcej w składzie złomu — powiedział Jupiter — by ciotka Matylda chętniej

wypożyczała nam mniejszą półciężarówkę z Hansem lub Konradem jako kierowcą.

— Ale przeważnie albo oni są zajęci, albo półciężarówka jest w trasie — stwierdził markotnie

Bob. — Wiesz doskonale, że to pogrąży Trzech Detektywów.

— Jeszcze dwa razy możemy skorzystać z samochodu — odparł stanowczo Jupiter. — Może

los się odwróci. Z nadzieją czekam na jutrzejsze spotkanie z panem Hitchcockiem. Przeczucie
mówi mi, że czeka nas rozpracowanie naprawdę tajemniczej sprawy.

background image

ROZDZIAŁ 3

Tajemnicza wiadomość

— Chciałbym przedstawić wam mojego młodego przyjaciela z Anglii — zwrócił się Alfred

Hitchcock do Trzech Detektywów, kiedy następnego dnia spotkali się w hotelu „Imperial”. —
Nazywa się August. Właściwie August August. Wyjątkowy przypadek. A ty, Auguście, poznaj
Jupitera Jonesa, Pete’a Crenshawa i Boba Andrewsa. Do tej pory rozwiązali wiele
skomplikowanych zagadek. Być może również tobie zdołają pomóc.

Z krzesła wstał wysoki i szczupły chłopiec, dużo wyższy i szczuplejszy niż Pete, o długich,

jasnych włosach. Na czubku cienkiego garbatego nosa miał okulary w rogowej oprawie.

— Strasznie się cieszę z naszego spotkania— powiedział, podchodząc z wyciągniętą ręką do

każdego z trzech przyjaciół. — Mówcie do mnie Gus.

Ponownie usiadł na krześle i kontynuował:
— Rzeczywiście mam nadzieję, że zdołacie mi pomóc, bo czuję się jak kapuściany głąb. Tak

to chyba określacie w Ameryce, prawda? Ostatnio zmarł mój stryjeczny dziadek. Jego adwokat
przesłał mi list, z którego nic nie rozumiem.

— Ja również — przyznał Alfred Hitchcock. — A jednak Horacjusz August najwyraźniej był

przekonany, że jego stryjeczny wnuk zdoła go rozszyfrować. Auguście, pokaż chłopcom ten list.

Gus wyciągnął z kieszeni portfel i ostrożnie wyjął z niego złożony arkusik papieru listowego

w znakomitym gatunku, pokryty rzędami kanciastych liter.

— Proszę. — Podał list Jupiterowi. — Może coś z tego zrozumiesz.
Bob i Pete otoczyli Jupitera i przez ramię czytali słowa napisane przez dziadka Augusta.
Do Augusta Augusta, mojego stryjecznego wnuka.
August to Twoje imię, nazwisko i sława. W Auguście Twój majątek. Nie pozwól, by góra

trudności na drodze Cię powstrzymała; cień w dniu Twoich narodzin znaczy zarówno początek,
jak i koniec.

Kop głęboko; treść zawada w tych słowach jest przeznaczona tylko dla Ciebie. Nie ośmielam

się mówić jaśniej, by inni nie pojęli sensu, który masz poznać jedynie Ty. To jest moje;
zapłaciłem za to i jestem właścicielem tego, ale nie ośmieliłem się narazić na jego perfidię.

Jednakże minęło pięćdziesiąt lat i w ciągu półwiecza powinno się to było samo oczyścić, lecz

wciąż nie wolno tego przywłaszczyć ani ukraść; musi być kupione, podarowane lub znalezione.

Przeto uważaj, aczkolwiek istota rzeczy tkwi w czasie.
Zostawiam ci to wraz z pozdrowieniami.
Horacjusz August

— Jejku, co za list! — westchnął Bob.
— Dla mnie zupełna chińszczyzna — przyznał Pete. — Co to znaczy: obawiam się jego

perfidii?

— To znaczy, bo ja wiem, złośliwości, przewrotności. Tego, że ktoś lub coś chciałoby

specjalnie wyrządzić ci krzywdę — wyjaśnił Bob.

Jupiter potrzymał arkusik pod światło, jakby chciał znaleźć jakąś ukrytą informację.
— Wpadłem na ten sam pomysł, Jupiterze — powiedział Alfred Hitchcock. — Niestety, nie

ma tu żadnych zapisków atramentem sympatycznym ani niczego innego w podobnym stylu.
Potwierdził to mój przyjaciel, który jest specjalistą od tego typu ekspertyz. Adwokat, który

background image

przesłał list Augustowi, twierdzi, że widział, jak pan Horacjusz pisał go na kilka dni przed
ś

miercią. Potem natychmiast wręczył list prawnikowi z poleceniem, by wysłał go do adresata,

kiedy tylko on sam zamknie oczy na wieki. Wiadomość jest więc zawarta w napisanych słowach.
Co o tym myślicie?

— No cóż... — zaczął ostrożnie Jupiter — z jednej strony wszystko jest całkiem przejrzyste.
— Dobre sobie! — parsknął Pete. — Przejrzyste jak mgła na Pacyfiku o północy.
Jupiter nie słuchał, co mówi przyjaciel. Skupił się na dziwnej wiadomości.
— Oczywiste jest to — zauważył — że pan August chciał przesłać stryjecznemu wnukowi

wiadomość, której nikt prócz niego by nie zrozumiał. Najprawdopodobniej pięćdziesiąt lat temu
ukrył coś cennego, na co inni ludzie mogliby mieć chrapkę i ukradliby to, gdyby bez owijania w
bawełnę napisał wnukowi, gdzie ta wartościowa rzecz się znajduje. Dotąd wszystko jest jasne.

— Masz rację — przyznał Pete. — Za to cała reszta jest mętna jak błoto.
— Być może — ciągnął Jupiter — tylko pewne słowa mają istotne znaczenie, a inne zostały

wtrącone dla niepoznaki. Zacznijmy od początku. „August to Twoje imię, nazwisko...”

— ... i sława — dodał poważnie młody Anglik. — Wszyscy w szkole znali chłopaka, który

tak dziwnie się nazywał: August August.

— Ale co to znaczy, że: „W Auguście jest twój majątek”? — wtrącił się Bob.
— To trochę zagadkowe — przyznał Jupiter. — Gdyby stryjecznemu dziadkowi chodziło o

to, że Gus w sierpniu

1

zdobędzie majątek, napisałby to w czasie przyszłym. Jednakże ze słów

pana Horacjusza wynika wyraźnie, że majątek jest „w Auguście”.

— Masz rację — powiedział pan Hitchcock. — Ale może w pośpiechu starszy pan popełnił

błąd.

— Chyba nie. — Pierwszy Detektyw potrząsnął głową. — Wydaje mi się, że treść

wiadomości została starannie przemyślana. Teraz jednak nie zgadniemy jeszcze, o co mu
chodziło.

— Właśnie w sierpniu przyszedłem na świat — wtrącił Gus. — Za dwa dni, szóstego, są moje

urodziny. Dlatego ojciec dał mi na imię August. Czyżby dzień moich narodzin miał coś
wspólnego z informacją zawartą w liście stryjecznego dziadka? W następnym zdaniu wspomina
o tym.

Jupiter przez chwilę rozważał w myślach słowa Gusa.
— Nie wiem — powiedział w końcu. — Skoro twoje urodziny wypadają już za dwa dni,

pewnie dlatego w liście jest następująca informacja: Istota rzeczy tkwi w czasie”.

— Jeśli na rozwiązanie zagadki mamy tylko dwa dni, to przepadło — stwierdził Pete. —

Powinno się raczej mówić o dwóch latach.

— Daj Jupiterowi szansę — odparł na to Bob. — Dopiero wziął się do dzieła.
Pierwszy Detektyw ponownie przestudiował z uwagą list.
— Drugie zdanie zaczyna się następująco: „Nie pozwól, by góra trudności na drodze Cię

powstrzymała; cień w dniu Twoich narodzin oznacza zarówno początek, jak i koniec”. Pierwsza
część zdania sugeruje, że mimo trudności nie powinieneś zaniechać działania, ale nie mam
pomysłu, co może oznaczać druga.

— Dzień moich narodzin rzeczywiście okrył cień — powiedział Gus. — Matka zmarła po

wydaniu mnie na świat. Tak więc był to jednocześnie zarówno początek, jak i koniec czegoś:
moje życie się zaczęło, gdy jej życie zgasło. Pewnie do tego faktu nawiązał stryjeczny dziadek.

— Być może — zgodził się Jupiter. — Ale nie wiem, jak jedno ma się do drugiego. Następne

zdanie wydaje się dość przejrzyste: „Kop głęboko; treść zawarta w tych słowach jest

1

Nieprzetłumaczalna gra Słów. Po angielsku August to również nazwa miesiąca sierpnia (przyp. tłum.).

background image

przeznaczona tylko dla Ciebie”. To znaczy po prostu, że wiadomość jest adresowana właśnie do
ciebie i należy ciężko popracować nad jej rozszyfrowaniem. Kolejne zdanie wyjaśnia, dlaczego.
Nie ośmielam się mówić jaśniej, by inni nie pojęli sensu, który masz poznać jedynie Ty”. W tym
wersie nie ma nic tajemniczego.

— Słusznie — skomentował pan Hitchcock. — Co jednak zrobisz z następnym zdaniem: „To

jest moje, zapłaciłem za to i jestem właścicielem tego, ale nie ośmieliłem się narazić na jego
perfidię”?

— Pan Horacjusz mówi, że jest prawowitym właścicielem tego czegoś, cokolwiek to jest, i

może podarować to Augustowi — odparł Jupiter.

— Jednocześnie stwierdza, że z jakiegoś powodu bał się tego, co kupił.
Potem Pierwszy Detektyw przeczytał na głos:
— „Jednakże minęło pięćdziesiąt lat i w ciągu półwiecza powinno się to było samo oczyścić,

lecz wciąż nie wolno tego przywłaszczyć ani ukraść; musi być kupione, podarowane lub
znalezione”. — Spojrzał na Pete’a i Boba.

— Przeanalizujcie ten fragment. Musicie się wprawić w podobnych rozważaniach.
— Sądzę, że pan August mówi, iż posiada coś od pięćdziesięciu lat; coś, co oczyściło się,

pewnie z jakiejś złej mocy, i nigdy więcej nikogo nie zrani.

— A jednak ciągle może być niebezpieczne — dodał Bob. — Inaczej nie powiedziałby:

„Lecz wciąż nie wolno tego przywłaszczyć ani ukraść; musi być kupione, podarowane lub
znalezione”. Sądzę, że na końcu przestrzega, żeby uważać, mając z tym czymś do czynienia. I
dodaje: „Istota rzeczy tkwi w czasie”, czyli, że czas odgrywa w tym wszystkim ogromną rolę. Co
znaczy, że mimo zachowania ostrożności należy się pospieszyć.

— Ostatnia linijka: „Zostawiam ci to wraz z pozdrowieniami” brzmi jednoznacznie —

zakończył Jupiter. — Dobrnęliśmy więc do końca listu i jesteśmy niewiele mądrzejsi niż na
początku.

— Powtórz to jeszcze raz! — zawołał Pete.
— Moim zdaniem powinniśmy się czegoś więcej dowiedzieć o samym Horacjuszu Auguście.

Jaki był twój stryjeczny dziadek, Gus? —spytał Pierwszy Detektyw.

— Nie wiem — odparł szczerze młody Anglik. — Nigdy w życiu go nie widziałem. Był

rodzinną zagadką. Wiele lat przed moimi narodzinami jako młody chłopak wypłynął statkiem
towarowym na morza południowe. Rodzina dostała od niego parę listów, a potem zniknął jej z
oczu. Doszliśmy do wniosku, że zatonął wraz ze statkiem, na którym pływał. List od adwokata,
który oznajmił, że dziadek Horacjusz mieszkał tutaj, w Hollywoodzie, i właśnie niedawno zmarł,
a przed śmiercią polecił przekazać mi te wiadomości, był i dla mnie, i dla mojego ojca
prawdziwą niespodzianką.

— Przybyłeś tu z Anglii natychmiast po otrzymaniu listu? — zapytał Jupiter.
— Natychmiast, kiedy tylko mogłem to zrobić — odparł Gus. — Nie od razu było to

możliwe. Nie chciałem przed końcem roku opuszczać szkoły, a potem czekałem na lot
czarterowy do Ameryki. Szczerze mówiąc, dostałem list prawie dwa miesiące temu.

— Rozumiem, że zaraz po przyjeździe tutaj poszedłeś do adwokata, który przekazał ci

informacje.

— Dzwoniłem do niego, ale wyjechał z miasta, więc nie mogłem od razu się z nim zobaczyć.

Jednakże mój tata świetnie zna pana Hitchcocka, więc zatelefonowałem do jego rezydencji. To
on zasugerował spotkanie się z wami. Pan Hitchcock i wy jesteście jedynymi osobami, z którymi
dotąd rozmawiałem.

— Uważam — powiedział Jupiter — że powinniśmy razem odwiedzić adwokata i dowiedzieć

background image

się jak najwięcej o twoim stryjecznym dziadku. Pomoże nam to podjąć decyzję, co dalej robić.

— Fantastyczny pomysł, Jupiterze — entuzjazmował się pan Hitchcock. — Auguście, bez

wątpienia możesz ufać Trzem Detektywom. Niestety, muszę wracać do pracy, więc zostawiam
cię w ich uzdolnionych rękach.

Zabytkowy rolls-royce czekał na zewnątrz; majestatyczne, lśniące czarne auto ze złoceniami.

Worthington, wysoki, wyprostowany jak struna angielski szofer, przytrzymał chłopcom drzwi
samochodu, by mogli wsiąść.

Gus wyjął złożony list, w którym było podane nazwisko adwokata, pana Dwigginsa, oraz jego

adres. Po chwili jechali już ulicami Hollywoodu, kierując się w stronę starszej części miasta. Gus
zasypywał chłopców pytaniami na temat stolicy filmu dopóty, dopóki parę minut później
Worthington nie wjechał w wąską drogę dojazdową, która doprowadziła ich do niewielkiego,
ozdobionego sztukaterią staroświeckiego domu.

— Pan Dwiggins najwyraźniej ma biuro w swoim domu — zauważył Jupiter, wysiadając z

samochodu.

Mała wizytówka powyżej dzwonka informowała: H. Dwiggins, prawnik. Naciśnij przycisk i

wejdź.

Jupiter postąpił zgodnie z instrukcją i kiedy usłyszał dobiegający gdzieś z oddali sygnał,

otworzył drzwi.

Znaleźli się w salonie przekształconym w biuro. Stało tam ogromne biurko, wiele szafek i

regałów wypełnionych prawniczymi publikacjami. Jedna z szafek była otwarta, na biurku walały
się porozrzucane dokumenty, a drewniane obrotowe krzesło leżało przewrócone na bok. Nigdzie
natomiast nie było śladu pana Dwigginsa.

— Coś musiało się wydarzyć! — zawołał Jupiter. — Panie Dwiggins! — krzyknął. — Jest

pan tu?

Odpowiedziała mu cisza. Chłopcy czekali, wstrzymując oddechy.
Po chwili dobiegł ich jakby z oddali przytłumiony głos.
— Ratunku! — błagał ktoś. — Ratunku! Duszę się!

background image

ROZDZIAŁ 4

Wołanie o pomoc

— Ratunku! — odezwał się znowu ten sam stłumiony głos. —Powietrza!
— Tam! — Pete wskazał drzwi szafy stojącej pod przeciwległą ścianą między dwoma

regałami. Miały zamontowany na zewnątrz automatycznie zatrzaskujący się sprężynowy zamek.
Pete przekręcił go i otworzył drzwi.

W szafie siedział na podłodze mężczyzna dość nikłej postury. Dyszał ciężko, usiłując nabrać

powietrza w płuca. Z ucha zwisały mu okulary w złotej oprawce, krawat miał przekręcony na
jedną stronę, a siwe włosy zmierzwione.

— Dzięki Bogu, że się zjawiliście — wyszeptał. — Podajcie mi ręce. Chciałbym się stąd

wydostać.

Bob i Pete ujęli starszego pana pod ramiona i pomogli mu się podnieść. Jupiter chwycił

przewrócone krzesło.

— Zastanawiające — mruknął, stawiając je na podłodze. Chłopcy podprowadzili pana

Dwigginsa do krzesła. Usiadł i odetchnął głęboko. Trzęsącymi się rękami poprawił
przekrzywiony krawat i wsadził okulary na nos.

— Nadeszliście w samą porę — powiedział. — Jeszcze trochę i byłbym się udusił. —

Przyjrzał się baczniej swoim wybawcom i zamrugał oczami.

— Ale kim wy właściwie jesteście, młodzieńcy? — spytał.
— Nazywam się August August, proszę pana — odparł Gus. — Prosił mnie pan, abym dziś tu

wpadł.

— Rzeczywiście. — Pan Dwiggins pokiwał głową. — A ci chłopcy to twoi przyjaciele?
— Nasza wizytówka wszystko wyjaśni — wtrącił się Jupiter i wyjął z kieszeni zadrukowany

kartonik, który wręczył adwokatowi.

TRZEJ DETEKTYWI

Badamy wszystko

???

Pierwszy Detektyw . . . . . . . . Jupiter Jones

Drugi Detektyw . . . . . . . . . Pete Crenshaw

Dokumentacja i analizy . . . . . Bob Andrews


— Jesteście detektywami? — Prawnik zrobił zdziwioną minę.
— Chcą pomóc mi rozszyfrować tajemniczą wiadomość, którą otrzymałem od stryjecznego

dziadka Horacjusza — powiedział Gus.

— Ach tak... — Pan Dwiggins znowu zamrugał oczami. Jeszcze raz zerknął na wizytówkę.
— Muszę przyznać, że robi wrażenie. Ale dlaczego wstawiliście te znaki zapytania?
Trzej Detektywi czekali na to pytanie, gdyż niemal każdy je zadawał po przeczytaniu tekstu

na wizytówce.

— Znaki zapytania oznaczają nieznane rzeczy, tajemnice, wszelkiego rodzaju zagadki.

Naszym zadaniem jest rozwikłanie pogmatwanych spraw. Stąd znak zapytania jesz symbolem
Trzech Detektywów.

background image

— Rozumiem, rozumiem — mruczał adwokat. — Ambitny program. Lubię pewnych siebie

młodych ludzi... Ale na Boga! Całkiem zapomniałem o napastniku!

Zerwał się na równe nogi i rozejrzał po gabinecie. Zauważył otwartą szafkę.
— Moje tajne akta! Łotr dobrał się do nich! Zobaczmy, co zabrał. Co ta teczka z

dokumentami robi na biurku? Ja jej tam nie zostawiłem.

Wziął z blatu kartonową teczkę i zaczął przerzucać znajdujące się w niej papiery.
— To teczka z dokumentami twojego stryjecznego dziadka! — powiedział Gusowi. — Przez

dwadzieścia lat byłem jego prawnikiem i przechowywałem dokumenty związane z interesami,
którymi kierowałem w jego imieniu. Dlaczego ktoś miałby się... List! Zaginął list do ciebie.

Spojrzał na Gusa.
— Gość, który napadł na mnie, zabrał kopię listu pana Augusta! —wykrzyknął. — Te

wiadomości wydawały mi się bez znaczenia, ale twój stryjeczny dziadek uważał je za bardzo
ważne, więc sporządziłem kopię na wypadek, gdyby oryginał zaginął. Byłem pewien, że u mnie
jest całkowicie bezpieczna. A tu ktoś ją ukradł!

— Proszę nam opowiedzieć dokładnie, co zaszło — zwrócił się Jupiter do adwokata. — To

nowe odkrycie może być bardzo znaczące.

Prawnik z powrotem włożył teczkę z dokumentami do szafki, zamknął ją, a potem usiadł na

krześle i starając się nie pominąć niczego, przedstawił całe zajście.

Siedział więc sobie za biurkiem i opracowywał jakieś dokumenty, kiedy otwarły się drzwi.

Obejrzał się i zobaczył mężczyznę przeciętnego wzrostu, z czarnymi wąsami i w ciężkich
okularach na nosie. Chciał coś powiedzieć kiedy intruz wyciągnął rękę i zasłaniając mu oczy,
prawie strącił okulary z nosa. Nim zdążył wykonać jakikolwiek ruch, by się obronić, napastnik
zepchnął go z krzesła, przeciągnął przez pokój i zamknął w ubraniowej szafie z automatycznie
blokującym się zamkiem.

Początkowo stukał w drzwi i wołał o pomoc, jednakże mieszkał sam i nikt oprócz przestępcy

nie mógł go usłyszeć. Kiedy to zrozumiał, zamilkł i zaczął nasłuchiwać.

Po kilku minutach usłyszał trzask otwieranych, a następnie zamykanych drzwi. Napastnik

opuścił dom. Znowu zaczął krzyczeć i dobijać się do drzwi, ale pojął, że w ten sposób szybciej
pozbawia się drogocennego tlenu.

— Wtedy usiadłem na podłodze i czekałem na pomoc — zakończył. — Zdawałem sobie

sprawę, że tlenu w szafie wystarczy zaledwie na parę godzin. Na szczęście zjawiliście się w
porę.

— O której został pan napadnięty? — spytał Jupiter.
— Nie jestem pewien — odparł pan Dwiggins. — Teraz mamy... — spojrzał na zegarek.

Wskazówki zatrzymały się na dziewiątej siedemnaście. — Musiał się zepsuć, kiedy ten łotr
wepchnął mnie do szafy! — zawołał.

— To znaczy, że napastnik, kimkolwiek był, miał ponad dwie godziny, by stąd zwiać —

zauważył Jupiter. — Teraz może być już daleko. Czy zauważył pan coś, co pomogłoby wpaść na
jego trop?

— Przykro mi, ale zostałem tak zaskoczony, że zdążyłem tylko zobaczyć jego wąsy i oczy,

które zdawały się świecić za szkłami okularów.

— To niewiele — wtrącił Pete.
— Rzeczywiście — zgodził się Jupiter. — Czy napastnik coś jeszcze tu ruszał panie

Dwiggins?

Adwokat rozejrzał się po biurze.
— Najwyraźniej podszedł prosto do szafki z dokumentami — powiedział. — Kiedy tylko

background image

znalazł to, czego chciał, opuścił gabinet.

— To znaczy, że dokładnie wiedział, czego szuka, oczywiście bez trudu znalazł właściwy

dokument, ponieważ teczki poukładane są w porządku alfabetycznym. Skąd jednak wiedział o
liście do Gusa?

— Nie mam pojęcia.
— Czy ktoś oprócz pana był w pobliżu pana Augusta, gdy pisał ten list? — spytał Jupiter.
— Tak — odparł pan Dwiggins. — Państwo Jacksonowie, para małżeńska, która się nim

opiekowała, starszy mężczyzna i jego żona. Pracowali dla pana Horacjusza od lat. Ona
zajmowała się domem, a jej mąż ogrodem. Po śmierci chlebodawcy przenieśli się do San
Francisco. Któreś z nich rzeczywiście mogło usłyszeć, jak starszy pan mówi do mnie, że
wiadomość ta ma ogromne znaczenie i natychmiast po jego śmierci muszę ją wysłać do adresata.

— Jacksonowie mogli wspomnieć o tym komuś jeszcze — podsunął Pete. — Ten ktoś

domyślił się, że pan Dwiggins sporządzi kopię przyszedł tu, by ją zobaczyć.

— Wszyscy podejrzewali pana Augusta, że ukrył gdzieś masę pieniędzy — powiedział

prawnik. — Ten, kto usłyszał o sekretnej wiadomości, mógł dojść do wniosku, że zawiera ona
wskazówki dotyczące miejsca, gdzie można znaleźć tę fortunę. Jednakże pan August zmarł w
biedzie. Jego dom miał obciążoną hipotekę i wierzyciel położył na nim rękę. Musiałem sprzedać
całe wyposażenie, by popłacić ostatnie rachunki mojego klienta.

— Z listu wynika jednak, że stryjeczny dziadek ukrył coś cennego i miał nadzieję, że ja to

znajdę — powiedział Gus. — Coś, czego z jakichś powodów się obawiał.

— To prawda. — Pan Dwiggins zdjął okulary i przetarł szkła. — Cokolwiek to było, trzymał

to przede mną w tajemnicy. Wiele razy mi powtarzał: „Lepiej, Henry, żebyś paru rzeczy o mnie
nie wiedział. Po pierwsze, jak naprawdę się nazywam. Harry Weston to nie jest ani moje
prawdziwe imię, ani nazwisko. Po drugie... mniejsza z tym. Pamiętaj tylko: jeśli kiedykolwiek
zobaczysz kręcącego się w pobliżu ciemnoskórego mężczyznę z trzema kropkami
wytatuowanymi na czole, spodziewaj się kłopotów”.

Dziwny to był człowiek, ten pan Weston, to znaczy August. Dziwny, ale sympatyczny.

Oczywiście nigdy nie próbowałem wtrącać się do jego spraw.

— Chwileczkę, proszę pana! — zawołał gwałtownie Jupiter. — Czy dobrze zrozumiałem, że

pan August był tutaj znany jako Weston?

— A jakże. W Hollywoodzie zawsze się tak nazywał. Dopiero, kiedy był bliski śmierci, podał

mi nazwisko i adres stryjecznego wnuka i w ten sposób poznałem jego prawdziwe personalia.

Jupiter spojrzał na szufladę wysuniętą z szafki. Zobaczył z przodu litery A - C.
— Przepraszam, panie Dwiggins — powiedział. — Zauważyłem, że włożył pan teczkę z

dokumentami do szuflady oznaczonej literą A. Przypuszczam, że kiedy poznał pan prawdziwe
nazwisko swojego klienta zmienił pan oznaczenie na teczce z „Westona” na „Augusta”.

— Oczywiście. Lubię być dokładny w tych sprawach.
— Najwidoczniej pański napastnik doskonale wiedział, gdzie ma szukać interesujących go

informacji — stwierdził Jupiter. — Dlaczego nie zajrzał pod hasło „Weston”?

— Nie wiem. — Pan Dwiggins zastanowił się chwilę. — Chyba, że któreś z Jacksonów

słyszało, jak podawał mi swoje prawdziwe nazwisko... Och, coś ci pokażę.

Podszedł do szuflady oznaczonej literą A i wyjął z niej wycinek z jakiejś gazety.
— Pochodzi z dziennika wychodzącego w Los Angeles — wyjaśnił. Któryś z reporterów

zwęszył, że osoba pana Westona owiana jest jakąś tajemnicą Przyszedł wydobyć ode mnie
informacje, a ja uznałem, że skoro pan August zmarł, nie ma nic złego w tym, że podam do
wiadomości jego prawdziwe nazwisko i kilka znanych mi faktów z jego życia. Wszystko jest tu

background image

napisane i każdy mógł to przeczytać.

Pozostali chłopcy otoczyli Jupitera, by przyjrzeć się wycinkowi z gazety. Wydrukowany

niewielką czcionką tytuł anonsował: „Tajemniczy mężczyzna umiera na odludziu”.

Jupiter szybko przeczytał artykuł. Dowiedział się z niego, że pan Horacjusz August,

używający nazwiska Weston, przyjechał do Hollywoodu około dwudziestu lat temu, po wielu
latach spędzonych w Indiach Wschodnich. Widocznie miał dużo pieniędzy, które musiał zarobić
w młodości, handlując na Morzach Południowych i na Wschodzie.

Kupił ogromny dom w Kanionie Zegara, położonym między wzgórzami w odległej części

północnego Hollywoodu, i mieszkał tam spokojnie jedynie z parą służących. Stronił od ludzi, a
jego pasją stało się zbieranie antycznych zegarów i książek, zwłaszcza starołacińskich.
Zgromadził również liczne wydania powieści i opowiadań Arthura Conan Doyle’a. Kiedy był
małym chłopcem, spotkał raz w Anglii sławnego pisarza i stał się wielbicielem wykreowanej
przez niego postaci detektywa Sherlocka Holmesa.

Horacjusz August żył sobie zatem pod przybranym nazwiskiem, po czym po krótkiej chorobie

umarł w spokoju. Odmówił pójścia do szpitala, gdyż, jak twierdził, zawsze marzył o tym, by
dokonać żywota we własnym łóżku.

Był wysokim mężczyzną o gęstych, siwych włosach. Nigdy nie pozwalał się fotografować.

Jedynych krewnych miał w Anglii. Po jego śmierci lekarz, który stwierdził zgon, znalazł na ciele
nieboszczyka liczne blizny. Prawdopodobnie były pozostałościami po ranach, jakie w młodości
odniósł od ciosów zadanych nożem. Nikomu jednak o swoich przygodach nie opowiadał.

To wszystko, co wiadomo na temat jego mrocznej przeszłości.
— Chłopaki — westchnął Pete. — On naprawdę był tajemniczym człowiekiem.
— Rany od noża! — zawołał Gus. — Ależ musiał mieć życie pełne przygód. Zastanawiam

się, czy przypadkiem nie był przemytnikiem.

— Przed kimś się ukrywał — wtrącił się Bob. — To dla mnie jasne jak słońce. Najpierw

zaszył się we Wschodnich Indiach, potem zaczął się bać, że go odnajdą i tak trafił tutaj, do
Kanionu Zegara. Moim zdaniem doszedł do wniosku, że w okolicach Los Angeles i Hollywoodu
mieszka tylu dziwaków, że jeden więcej nie zwróci niczyjej uwagi.

— W każdym razie zmarł spokojnie we własnym łóżku — dodał Jupiter. — Lecz skoro aż tak

tego pragnął, to znaczy, że obawiał się czyjegoś ataku, przypuszczalnie tego ciemnoskórego
mężczyzny z trzema kropkami wytatuowanymi na czole.

— Chwileczkę, coś sobie przypominam! — krzyknął Gus. — Zdarzyło się to około dziesięciu

lat temu, kiedy byłem bardzo mały.

Wytężył umysł, by odtworzyć dawno zapomnianą sytuację.
— Pewnej nocy, kiedy już poszedłem do łóżka, usłyszałem, że na dole toczy się jakaś

wymiana zdań. Mój tata rozmawiał z kimś nieznajomym. W pewnej chwili podniósł głos.
„Mówiłem już panu — powiedział — że nie mam pojęcia, gdzie przebywa mój stryj. O ile mi
wiadomo, zmarł wiele lat temu. Jeśli jednak żyje, nie mógłbym podać miejsca jego pobytu nawet
za milion dolarów”.

Rozbudzony, wstałem z łóżka, wyszedłem na korytarz i zatrzymałem się u szczytu schodów.

Mój tata i jakiś dziwny mężczyzna stali pośrodku salonu. Obcy powiedział coś, czego nie
dosłyszałem, na co mój tata odparł: „Nie obchodzi mnie, jak ważne jest to dla pana. Nic nie
wiem o żadnym płomiennym oku. Mój stryj nigdy nie dał znaku życia. A teraz proszę zostawić
mnie w spokoju i opuścić mój dom”.

Po tych słowach taty wysoki mężczyzna skłonił się i odwrócił, by sięgnąć po kapelusz. W tym

momencie zauważył mnie, ale zachowywał się tak, jakby nic się nie stało. Wziął kapelusz,

background image

ponownie się skłonił i wyszedł. Tata nigdy nie wspomniał o tym gościu, a ja go nie pytałem, bo
wiedziałem, że byłby na mnie zły za podsłuchiwanie rozmowy dorosłych wtedy, kiedy już
dawno powinienem być w łóżku. Ale...

Gus ściszył głos.
— Mężczyzna, który rozmawiał z tatą, miał ciemną karnację i trzy czarne kropki na czole.

Wtedy nie wiedziałem, co to takiego. Teraz zdaję sobie sprawę, że był to po prostu tatuaż.

— Jejku! — zawołał Bob. — Trzykropek za pośrednictwem twojego ojca chciał odnaleźć

pana Horacjusza.

— Podejrzewam, że właśnie dlatego stryjeczny dziadek nie nawiązał z nami kontaktu. Nie

chciał, by ktokolwiek poznał miejsce jego pobytu.

— Płomienne oko. Co to może być? — mruknął Jupiter. — Panie Dwiggins, czy pański klient

kiedykolwiek wspominał o czymś takim?

— Nie, mój chłopcze. Znałem go dwadzieścia lat i nie powiedział ani słowa o żadnym

płomiennym oku. Wszystko, co o nim wiedziałem, przekazałem reporterowi gazety, który
zamieścił te informacje w swoim artykule. Teraz żałuję, że nie trzymałem języka za zębami, ale
wtedy nie widziałem nic złego w tym, że co nieco opowiem o zmarłym. Muszę dodać jeszcze
jedno: pan Horacjusz aż do końca był bardzo tajemniczy. Tak jakby czuł się otoczony wrogami,
którzy go szpiegują. Nawet mnie nie ufał. Ukrył więc coś, by nie wpadło w ręce
wyimaginowanego przeciwnika, a potem przesłał wiadomość, która jego zdaniem miała
umożliwić stryjecznemu wnukowi odnalezienie miejsca, gdzie ta rzecz się znajduje.

— Rozumiem — powiedział Jupiter. — No cóż, przyszliśmy tu, by popytać o pana Augusta, i

jak sądzę, właściwie wszystkiego, co można, dowiedzieliśmy się już z artykułu. Teraz chyba
powinniśmy odwiedzić Kanion Zegara. Może na miejscu jeszcze coś odkryjemy.

— Tam został jedynie pusty dom — odrzekł pan Dwiggins. — Jako wykonawca testamentu

pana Augusta sprzedałem wszystkie meble i książki, by popłacić jego ostatnie rachunki. Za trzy
lub cztery dni wierzyciel zamierza zrównać z ziemią starą budowlę i zamiast niej postawić
nowoczesne budynki.

Jeśli jednak chcecie obejrzeć dom, proszę bardzo, macie moje pozwolenie. Dam wam klucz.

Jednakże nie wiem, co moglibyście tam znaleźć, gdyż dom jest całkiem pusty. Do wczoraj było
tam jeszcze trochę książek. No i oczywiście gipsowe posążki, to znaczy popiersia,
przedstawiające głowy sławnych mężów. Nie miały żadnej wartości, więc wszystkie sprzedałem
za parę dolarów jakiemuś handlarzowi starzyzną.

— Popiersia! — Jupiter podskoczył, jakby ugryzła go osa. Gipsowe popiersia ze starego

domu! Niewątpliwie te same, które wuj Tytus przywiózł przedwczoraj do składu złomu.
Wyobrażające Cezara, Waszyngtona, Lincolna i paru innych znanych ludzi.

— Panie Dwiggins, pora na nas — powiedział szybko Pierwszy Detektyw. — Bardzo panu

dziękujemy. Chyba rozumiem już, co pan Horacjusz chciał przekazać swemu stryjecznemu
wnukowi. W związku z tym musimy się pospieszyć.

Obrócił się na pięcie i wyszedł szybko z domu prawnika. Zdumieni koledzy ruszyli za nim.

Worthington czekał na swoich młodych pasażerów, polerując z nabożeństwem lśniącą czarną
karoserię rolls-royce’a.

— Worthington, musimy jak najszybciej znaleźć się w domu — polecił Jupiter, kiedy

wszyscy chłopcy usadowili się w limuzynie.

— Dobrze, panie Jones. — Angielski szofer wycofał samochód z podjazdu i z najwyższą

dopuszczalną prędkością ruszył w kierunku Rocky Beach.

— Do licha, Jupe, skąd ten pośpiech? — spytał Pete. — Zachowujesz się, jakbyśmy gnali do

background image

pożaru.

— Nie do pożaru, ale ciepło, ciepło — odparł zagadkowo Jupiter. — Do Płomiennego Oka.
— Nie rozumiem — Pete nachmurzył się. Bob jednakże pojął, o co chodzi.
— Jupe, rozwiązałeś zagadkę, prawda? — zawołał.
Jupiter pokiwał głową, próbując ukryć wyraz satysfakcji, który malował się na jego twarzy.
Gus z szeroko otwartymi ustami przyglądał się Pierwszemu Detektywowi.
— Naprawdę? — zdołał wydukać. — Rozumiesz, o co chodziło mojemu stryjecznemu

dziadkowi?

— Tak sądzę — odparł Jupiter. — Przypomnij sobie, jakim podziwem darzył on opowiadania

o Sherlocku Holmesie, połącz to z gipsowymi popiersiami, o których wspomniał pan Dwiggins,
a znajdziesz odpowiedź.

— Nadal nic nie rozumiem — jęknął Pete. — Co Sherlock Holmes i popiersia mają

wspólnego z listem pana Horacjusza?

— Później wyjaśnię to bardziej szczegółowo — powiedział Jupiter. — Teraz przypomnij

sobie ten fragment listu, w którym pan Horacjusz pisze Gusowi: „W Auguście Twój majątek”.

— No i co z tego? — Pete miał całkiem głupią minę, za to Bob bez trudu podążył tropem

myślenia Jupitera.

— Chodzi o te gipsowe popiersia sławnych ludzi — stwierdził domyślnie. — Waszyngtona,

Lincolna i tak dalej. Jedno z nich przedstawiało Augusta Mocnego.

— W Auguście twój majątek! — krzyknął podniecony Gus. — Myślisz, że coś zostało ukryte

w tym popiersiu?

— Jestem tego niemal pewien — odparł Jupiter. — Wszystko idealnie do siebie pasuje. Pan

Horacjusz August lubił dla rozrywki czytywać opowiadania o Sherlocku Holmesie. W jednym z
nich jest mowa o tym, że w popiersiu Napoleona został ukryty cenny przedmiot. To nasunęło
panu Augustowi pomysł, by postąpić podobnie — schować Płomienne Oko tam, gdzie nikt by
się tego nie spodziewał: w zwykłym gipsowym popiersiu. Wybrał Augusta, bo nazywał się tak
samo jak on, i był pewien, że Gus lub jego ojciec skojarzą ten fakt.

Za chwilę się dowiemy, czy mam rację. Oczywiście będziemy musieli zapłacić ciotce pięć

dolarów za popiersie, by rozbić je i sprawdzić, co jest w środku, ale na szczęście jest nam ona
winna pieniądze za naprawę pralki i kosiarki do trawnika, które wuj Tytus kupił w zeszłym
tygodniu.

Pozostali chłopcy zaczęli prowadzić głośną i podniecającą rozmowę, którą przerwali dopiero

wtedy, kiedy Worthington skręcił w główną bramę wjazdową do składu złomu. Ledwo zdążył
zatrzymać samochód, a czterej młodzi ludzie już byli na zewnątrz i pędzili w stronę biura.

Zaledwie kilka kroków dzieliło ich od niewielkiego budyneczku, gdy Jupiter zatrzymał się tak

nagle, że koledzy jeden po drugim powpadali na niego i poprzewracali się na ziemię. Po chwili
zorientowali się, dlaczego szef zespołu przystanął tak niespodziewanie.

Na stole, na którym rankiem znajdowało się trzynaście gipsowych popiersi, teraz było ich

tylko pięć. Waszyngtona, Lincolna, Franklina, Francisa Bacona i Teodora Roosevelta.

Popiersie przedstawiające Augusta zniknęło!

background image

ROZDZIAŁ 5

Pojawia się Trzykropek

Chłopcy podnosili się powoli, patrząc na pięć popiersi. Przybita do ściany biura wywieszka

głosiła: „Niezwykłe ozdoby ogrodowe. Tylko 5 $ sztuka”.

Rozczarowanie nie pozwoliło im przez chwilę wyrzec ani słowa. W końcu Jupiter z trudem

przełknął ślinę i zdecydował się przerwać milczenie.

— Ciociu Matyldo! — zawołał do siedzącej w biurze kobiety. — Gdzie jest reszta popiersi?
— Jak to gdzie? Sprzedałam je — odpowiedziała ciotka. — Przecież dziś sobota. Wiele osób

przyszło tutaj jak zwykle, szukając czegoś niezwykłego do kupienia.

Jupiter pokiwał głową. Skład złomu Jonesów znany był z tego, że każdy mógł znaleźć w nim

prawie wszystko, czego pragnął, i dlatego kupujący ściągali tam ze wszystkich stron.

— Wiem, że niewielu ludzi chciałoby umieścić takie stare posążki w swoich nowoczesnych

domach — ciągnęła ciotka Matylda — ale postawione na postumentach w ogródkach
wyglądałyby ciekawie. Pomysł zdecydowanie chwycił. Sprzedałam osiem popiersi po pięć
dolarów za sztukę. Już nam się zwróciła z nawiązką suma, którą wuj za nie zapłacił.

— Podejrzewam... — zaczął Jupiter tonem pozbawionym większej nadziei — że nie

poprosiłaś klientów o nazwiska i adresy?

— Aniołowie Pańscy i wszyscy święci! A po cóż miałabym to robić? Wzięli popiersia i każdy

pojechał w swoją stronę.

— Czy mogłabyś nam powiedzieć cokolwiek o ludziach, którzy je kupili? Interesuje nas

zwłaszcza nabywca Augusta Mocnego.

— Skąd nagle u was takie zainteresowanie starymi popiersiami? — chciała wiedzieć ciotka.

— Dwa kupił mężczyzna, który przyjechał czarnym pikapem. Mieszka chyba w północnej części
Hollywoodu. Kolejne dwa kobieta w czerwonym sedanie. Powiedziała, że jest z Malibu. Nie
zwróciłam specjalnie uwagi, kto kupił następne cztery, bo byłam zbyt zajęta.

— Rozumiem — westchnął Jupiter. — No to na razie tyle. Chodźcie, chłopaki, musimy się

naradzić.

Ruszył w stronę warsztatu. Gus otworzył szeroko oczy, kiedy Pierwszy Detektyw zdjął

ż

elazną kratę ukrywającą wejście do Tunelu Drugiego i karbowaną rurą poprowadził wszystkich

do Kwatery Głównej.

Chłopcy pokazali Gusowi niewielkie laboratorium, maleńką ciemnię fotograficzną,

Wszystkowidzący Peryskop, który Jupiter zainstalował, by mogli obserwować, co się dzieje na
zewnątrz ukrytej przyczepy, oraz pozostałe specjalne wyposażenie detektywów, a potem
wszyscy zasiedli w miniaturowym biurze.

— No i co teraz? — zagadnął Pete. — Jeśli pan August trzymał w popiersiu majątek Gusa,

cokolwiek to było, teraz on przepadł. Gipsowy August stoi sobie w czyimś ogrodzie i aby go
znaleźć, wpierw musimy odszukać ten ogród. Ponieważ w okolicy jest około stu tysięcy
ogrodów, mamy szansę trafić na ten właściwy nie wcześniej niż za sto lat.

— Trop był dobry — odezwał się Gus, próbując ukryć rozczarowanie. — Skąd mieliście

wcześniej wiedzieć, że te popiersia mają jakieś znaczenie? Boję się jednak, że teraz August znikł
na dobre. Przypuszczam, że to właśnie dziadek Horacjusz miał na myśli, kiedy pisał, że istota
rzeczy tkwi w czasie. Obawiał się, że jeśli się nie pospieszę, coś stanie się z popiersiem, no i
przeczucie go nie zawiodło.

background image

— Być może straciliśmy Augusta raz na zawsze — powiedział w końcu Jupiter. — Nie

zamierzam jednak od razu się poddawać. Jesteśmy detektywami i nadal musimy prowadzić
ś

ledztwo.

— W jaki sposób? — dopytywał się Bob.
— Jeszcze nie wiem — przyznał Jupiter. — Sprawa jest otwarta.
— Mam! — wrzasnął Bob. — Wykorzystamy system połączeń duch z duchem!
— Duch... z duchem? — Oszołomiony Gus zamrugał oczami. — Macie kontakty w

zaświatach?

— Niezupełnie — Bob uśmiechnął się szeroko. — Ale chyba równie dobre. Kto, twoim

zdaniem, ma najwięcej informacji w całym sąsiedztwie? No, kto zauważa obcych kręcących się
po okolicy, nowy samochód u znajomych i inne niecodzienne wydarzenia?

— Taak... — Gus zastanawiał się przez chwilę. — Nie wiem.
— Oczywiście dzieci — wtrącił się Pete. — Nikt nie zwraca na nie uwagi, za to ich oczom

nie umknie nic, co się dzieje dokoła. Każdy dzieciak musi wiedzieć, który z sąsiadów kupił
nowego psa albo kota, kto się skaleczył, kto się z kim pokłócił i tak dalej.

— Jedyny problem polega na tym — mówił dalej Bob — by nawiązać kontakt z odpowiednią

liczbą dziewcząt i chłopców w mieście i przekonać się, ile wiedzą. Dzieciaki z natury uwielbiają
wszelkie tajemnice i dlatego zawsze są skore do pomocy.

— W jaki sposób można się jednak skontaktować z tyloma dziewczynami i chłopakami, by to

coś dało? — spytał Gus. — Musielibyście mieć obserwatorów w każdej części miasta.

— Do tego właśnie służy system połączeń duch z duchem — znów włączył się do rozmowy

Pete. — Jupiter wpadł na ten genialny pomysł. Rozumiesz, i ja, i Bob, i Jupe mamy po kilku
przyjaciół, którzy nie znają się nawzajem. Oni z kolei mają innych przyjaciół i tak dalej. Kiedy
chcemy czegoś się dowiedzieć, każdy z nas dzwoni do pięciu kumpli i mówi, o co chodzi. W
tym przypadku poprosimy, by telefonowali do nas, gdy wpadną na ślad kogoś, kto właśnie kupił
gipsowe popiersie do ogródka. Jeśli żaden nie będzie wiedział o kimś takim, zadzwoni z kolei do
pięciu innych osób i przekaże wiadomość. Potem te pięć osób zada pytanie następnym pięciu...
Wieści rozniosą się lotem błyskawicy po całym mieście. Po godzinie każdy chłopak i każda
dziewczyna będzie wypatrywać gipsowych popiersi w ogródkach. Nawet nie muszą ich widzieć
na własne oczy: wystarczy, że usłyszą, jak rodzice wspominają, iż któryś z ich przyjaciół kupił
podobną ozdobę. To bez mała tak, jakbyś miał tysiące współpracowników do pomocy.

— A niech to! — zawołał Gus. — Każdy z was zadzwoni do pięciu osób, co zwiększy liczbę

poszukujących do piętnastu. Tych piętnastu powiadomi po pięciu następnych i będziemy już
mieli siedemdziesięciu pięciu ochotników. Siedemdziesięciu pięciu zadzwoni do... W ten sposób
osiągniemy liczbę prawie czterystu, a z tego zrobi się ponad tysiąc... — Aż gwizdnął z wrażenia.
— Fantastyczne!

— Dzieciaki, które nam pomagają, nazywamy duchami — wyjaśnił Bob. — To rodzaj szyfru,

by ktoś, kto przypadkiem nas podsłucha, nie zgadł, o czym rozmawiamy.

— Chcesz od razu dzwonić? — spytał Jupitera Gus.
— Jest sobotnie popołudnie i większość dzieciaków bawi się teraz na dworze. Najlepsza pora

na telefony będzie po kolacji — odparł Pierwszy Detektyw. — Musimy więc poczekać kilka
godzin.

— Jupiterze! — Przez otwarty świetlik w Kwaterze Głównej dobiegł głos ciotki Matyldy. —

Gdzie jesteś, łobuzie?

Jupiter sięgnął po leżący na biurku mikrofon.
Był on podłączony do niewielkiego głośnika w biurze ciotki. Wymyślił tę metodę

background image

odpowiadania, kiedy przywoływało go któreś z wujostwa.

— Tu jestem! — zawołał. — Chcesz czegoś ode mnie?
— Piekło, szatani! — krzyknęła ciotka. — Nie mogę się przyzwyczaić, że rozmawiasz ze

mną przez to urządzenie. Chciałabym wiedzieć, czym się teraz zajmujesz. Musi to być coś
szczególnego, bo inaczej nie zapomniałbyś o lunchu.

Lunch! Na dźwięk tego słowa wszyscy czterej chłopcy poczuli, jak bardzo są głodni. Dotąd

byli zbyt podnieceni, by myśleć o jedzeniu.

— Masz rację, ciociu, zaraz do ciebie przyjdziemy — powiedział Jupiter. — Nie masz nic

przeciwko temu, że przyprowadzimy kolegę?

— Bogowie! A cóż to za różnica: jeden więcej, jeden mniej, skoro i tak przez cały czas mam

na garnuszku waszą trójkę.

Ciotka Matylda nie przesadzała: Bob i Pete stołowali się u państwa Jonesów równie często

jak we własnych domach.

— Przygotowałam wam kanapki i zimne napoje. Możecie sobie zjeść tutaj. Wybieram się na

kilka godzin do śródmieścia, a wujka nie ma w domu, więc będziesz musiał po południu
pilnować biura i zająć się sprzedażą, jeśli trafią się klienci.

— Dobrze, ciociu. Już biegniemy.
Przez Tunel Drugi chłopcy dostali się do warsztatu, przecięli podwórko i wpadli do biura. W

małym pomieszczeniu czekały na nich kanapki zawinięte w pergamin i kilka butelek różnych
napojów.

— Dobrze, że jesteście — odezwała się na ich widok ciotka Matylda. — Hans podrzuci mnie

do śródmieścia. Nie ruszajcie się stąd, dopóki nie wrócę, a ty, Jupiterze, uważaj na potencjalnych
klientów.

— Obiecuję, ciociu.
Pani Jones oddaliła się, a chłopcy w milczeniu zaczęli pochłaniać kanapki. Kiedy każdy z

nich zdążył zjeść po dwie i wypić butelkę lemoniady, poczuli się na siłach, by dalej toczyć
rozmowę.

— Jupe — odezwał się z pełną buzią Pete, chrupiąc bułkę z pieczoną wołowiną — co, według

ciebie, jest w tym popiersiu, którego szukamy? O ile w ogóle coś tam jest.

— Gus słyszał, jak jego ojciec wspominał o „Płomiennym Oku” — powiedział Pierwszy

Detektyw. — Myślę, że właśnie ono jest schowane W popiersiu Augusta Mocnego.

— Ale co to jest? — spytał Bob.
— Coś małego, bo inaczej nie zmieściłoby się w gipsowym popiersiu — odparł Jupiter. — Z

uwagi na staranność, z jaką stryjeczny dziadek Gusa to ukrył, i fakt, że swoje imiona mają tylko
najwspanialsze klejnoty, na przykład Wielki Mogoł, Gwiazda Indii czy Egipski Pasza, dedukuję,
ż

e Płomienne Oko to klejnot, który pan August przywiózł wiele lat temu z Dalekiego Wschodu, i

z powodu którego musiał się później ukrywać.

— Niesamowite — westchnął Pete. — Jeśli się nie mylisz...
— Sza! — syknął Bob. — Nadchodzi klient.
Na teren składu złomu wjechał lśniący sedan i zatrzymał się tuż przed drzwiami biura.

Prowadził go szofer w liberii, a pasażerem był wysoki, chudy mężczyzna. Wysiadł z samochodu
i na chwilę zatrzymał się, oglądając popiersia wyeksponowane na stoliku.

Przez lewe ramię miał przewieszoną laskę z czarnego, polerowanego drewna. Końcem tej

laski trącił lekko jedno z popiersi, potem mimochodem przesunął palcami po czubku gipsowej
głowy. Najwyraźniej zawiedziony, starł kurz z palców i skierował się do drzwi biura.

Jupiter oczekiwał klienta stojąc. Pozostali chłopcy, siedzący głębiej w pokoiku, patrzyli na

background image

przybysza ponad ramieniem przyjaciela. Wszystkich ogarnął dreszcz podniecenia.

Potencjalny klient był nienagannie ubrany, miał ciemną karnację, Czarne jak smoła włosy a

co najważniejsze, trzy niewielkie kropki na czole

— Uprzejmie przepraszam — odezwał się najczystszą angielszczyzną. — Interesują mnie te

figurki... — wskazał laską pięć popiersi.

Jupiter zamrugał powiekami. Wcześniej niż przyjaciele zauważył trzy kropki i odruchowo

przybrał głupkowaty wyraz twarzy. Był wystarczająco przysadzisty, by wrogowie mogli go
nazywać grubasem, a kiedy chciał, naprawdę wyglądał jak poczciwy tłuścioch.

— Czym mogę służyć, proszę pana? — spytał przez nos. Ten, ktoś go nie znał, wziąłby go w

tej chwili za opasłego kretyna.

— Czy macie w sprzedaży jeszcze jakieś inne egzemplarze? — Głos Trzykropka brzmiał

zimno i wyniośle.

— Jakieś inne? — Przypadkowy słuchacz mógłby odnieść wraże nie, że Jupiter niezbyt

dobrze rozumie po angielsku.

— Tak, jakieś inne — powtórzył Trzykropek. — Jeśli tak, chciał bym je obejrzeć. Szukam

czegoś mniej banalnego niż Waszyngton czy Beniamin Franklin.

— To wszystko, co mamy — odparł Jupiter. — Reszta została sprzedana.
— A więc były jednak inne popiersia? — W czarnych, głęboko osadzonych oczach

nieznajomego zabłysła iskierka ciekawości. — Kogo przedstawiały?

— Nie wiem. — Jupiter przymknął oczy, jakby myślenie sprawiało mu ogromny wysiłek. —

Ś

miesznie się nazywali. Homar czy coś takiego. Silny August.

— Dlaczego on to mówi? — Pete spytał szeptem Boba.
— Na pewno ma w tym jakiś cel — szepnął Bob. — Lepiej słuchaj.
— August! — Kamienna twarz Trzykropka na chwilę się ożywiła. — Tak, właśnie jego

popiersie chciałbym mieć w ogrodzie. Powiadasz, że został sprzedany?

— Wczoraj — odparł Jupiter.
— Nazwisko i adres nabywcy — zażądał Trzykropek. — Zamierzam odkupić popiersie.
— Nie prowadzimy rejestru klientów. Każdy mógł je nabyć.
— Każdy, powiadasz. — Głos nieznajomego znowu był zimny jak lód. — Rozumiem.

Wyjątkowy pech. Jeśli uda ci się zdobyć dane obecnego właściciela popiersia, chętnie cię za to
wynagrodzę. Co powiesz na sto dolarów?

— Nie prowadzimy żadnych rejestrów — powtórzył głupkowato Jupiter. — Czasem jednak

klienci zwracają towar. Jeśli to popiersie znowu do nas trafi, mogę je panu odsprzedać. Chce pan
zostawić swoje nazwisko i adres?

— Dobry pomysł. — Trzykropek popatrzył twardo na Jupitera. Powiesił laskę na przegubie

lewej dłoni, wyciągnął z kieszeni kartkę i ołówek, zapisał swoje dane i wręczył chłopcu.

— Proszę. Nie omieszkaj zatelefonować. Jeśli August wróci, zapłacę za niego sto dolarów.

Będziesz pamiętał, żeby mnie powiadomić?

— Spróbuję — odparł Jupiter tępym głosem.
— Lepiej się postaraj!
Nagle Trzykropek wbił koniec laski w coś, co leżało na podłodze.
— Śmieci mnie drażnią. Lubię czystość — wyjaśnił.
Wyciągnął laskę w kierunku Jupitera. Gus, Bob i Pete z trudem powstrzymali okrzyk strachu.

Wewnątrz laski ukryta była szpada. Na czubku jej lśniącego ostrza tkwił skrawek papieru, który
przed chwilą zaśmiecał podłogę.

Ostry koniec metalu zatrzymał się dosłownie o milimetry od klatki piersiowej Pierwszego

background image

Detektywa. Chłopiec wolno wyciągnął rękę i zdjął z ostrza papier. Trzykropek nagłym ruchem
cofnął szpadę. Po chwili znowu wyglądała jak zwykła laska. Ostrze zniknęło.

— Wkrótce ponownie się spotkamy — oznajmił przybysz złowieszczym tonem. — Jeśli

tymczasem odnajdzie się August, zadzwoń do mnie natychmiast.

Odwrócił się, wyszedł z biura, wsiadł do samochodu i odjechał.

background image

ROZDZIAŁ 6

Dziwne wnioski

Jupiter poczekał, dopóki samochód Trzykropka nie zniknął za bramą składu złomu, po czym

odwrócił się w stronę kolegów. Był biały jak płótno.

— Z tym facetem nie ma żartów! — zawołał Pete. — Myślałem, że chce cię przebić szpadą.
— Ostrzegł mnie — odparł Jupiter przez lekko ściśnięte gardło. — Dał mi do zrozumienia, co

czeka każdego, kto próbowałby z nim jakichś sztuczek.

— Wydaje mi się, że to był ten sam mężczyzna, który dziesięć lat temu odwiedził mego ojca

— odezwał się Gus. — Nie jestem całkiem pewien, ale wyglądał bardzo podobnie.

— Miał na czole trzy kropki, o których wspominałeś — zauważył Bob. — Wyglądał na

człowieka przybyłego z Dalekiego Wschodu, być może z Indii. Trzy kropki mogą oznaczać
przynależność do jakiejś sekty.

— Dlaczego powiedziałeś mu o Auguście Mocnym? — spytał Pete. — To go wyraźnie

poruszyło.

— Sądzę, że i tak wiedział o popiersiach — odparł Jupiter, popijając lemoniadę. — Chciałem

zobaczyć, jak zareaguje, gdy wspomnę o Auguście. Byłem ciekaw, czy to imię coś dla niego
znaczy. Okazało się, że tak. Prawdopodobnie to on ukradł panu Dwigginsowi kopię listu.

— Przecież nie nosi okularów ani nie ma czarnych wąsów —sprzeciwił się Gus.
— Mógł kogoś wynająć do tej roboty — podsunął Bob. — W każdym razie wiedział, że

August jest ważny.

— Usiłował wydobyć jakieś informacje. To samo robiłem ja — powiedział Jupiter. —

Sprawiłem, że dał mi swoje nazwisko i adres.

Położył na biurku wizytówkę, którą wręczył mu Trzykropek.
Wydrukowano na niej:

Rama Sidri Rhandur

Pleshiwar, Indie


Pod spodem ciemnoskóry mężczyzna dopisał ołówkiem nazwę adres motelu w Hollywoodzie.
— Bob miał rację, że facet pochodzi z Indii! — zawołał Pete. — Lecz jeśli należy do jakiejś

fanatycznej sekty, która pragnie dostać w swoje ręce Płomienne Oko, głosuję za tym, byśmy jak
najszybciej zapomnieli o całej sprawie. Czytałem książkę o hinduskich członkach pewnego
szczepu. Chcieli odzyskać jakąś świętą relikwię. Nie przebierali w środkach. Ledwo któryś z
nich zdążył spojrzeć na ciebie, byłeś martwy. Zauważyliście, że we wzroku Trzykropka...

— Do tej pory są to wyłącznie czyste spekulacje — przerwał Jupiter. — Bob, pora trochę

poszperać.

— Dobrze — zgodził się chłopiec. — Powiedz tylko, gdzie.
— W bibliotece — odparł Pierwszy Detektyw. — Zobacz, czy jest coś na temat Płomiennego

Oka. Musisz też dowiedzieć się czegoś o Pleshiwarze.

— W porządku. Zdam wam sprawę po kolacji. Moi rodzice najwyraźniej oczekują, że raz na

jakiś czas zjem coś również we własnym domu.

background image

— To wystarczy — zgodził się Jupiter. — Uruchomimy tymczasem nasz system połączeń.
— Słowo daję, nie miałem pojęcia, w co was pakuję! — wykrzyknął Gus, kiedy Bob

popedałował do domu. — Ktoś atakuje pana Dwigginsa, zjawia się tutaj Trzykropek i grozi ci
szpadą... Nie mam prawa narażać was na tak oczywiste niebezpieczeństwo. Lepiej będzie, jeśli
wrócę do domu i zapomnę o Płomiennym Oku. Przestańcie polować na Augusta, a jeśli znajdą
go Trzykropek lub Czarnowąsy, niech się biją o niego między sobą.

— Święte słowa! — zawołał Pete. — W zupełności cię popieram, Gus. Co o tym myślisz,

Jupe?

Wyraz twarzy Jupitera wystarczył za odpowiedź. Podsunąć Pierwszemu Detektywowi

ciekawą zagadkę do rozwiązania to jak dać głodnemu psu kawał mięsa: nie wypuści go z pyska
za żadne skarby.

— Dopiero zaczęliśmy śledztwo — powiedział do przyjaciela. — Przecież chcieliśmy

rozwikłać jakąś tajemnicę, więc skoro ją mamy, nie możemy zrezygnować. Tak czy owak, kilka
faktów daje do myślenia.

— Na przykład jakich? — spytał Pete.
— Doszedłem choćby do wniosku, że pan Dwiggins sam zamknął się w szafie.
— Naprawdę? — W głosie Gusa brzmiało zdziwienie. — Po co miałby to robić?
— Nie wiem. To właśnie zagadka.
— Skąd ci przyszło do głowy, że sam się zamknął? — dopytywał się Pete. — Był przecież

zatrzaśnięty w środku i naprawdę wyglądał, jakby ktoś go brutalnie potraktował.

— Powierzchowne oznaki mające wprowadzić nas w błąd — stwierdził Jupiter. — Pomyśl

chwilę. Rozważ to logicznie. Pan Dwiggins powiedział, że spędził w szafie około półtorej
godziny.

— No... zgadza się.
— W tym czasie walił w drzwi i wołał o pomoc. Co najpierw zrobiłby człowiek w podobnej

sytuacji?

— Odruchowo poprawiłby okulary na nosie! — wrzasnął Gus. — Albo raczej, ponieważ było

ciemno, zdjąłby je i schował do kieszeni. Przecież przeszkadzałyby mu, zwisając tak długo z
ucha.

— Chyba masz rację. — Pete podrapał się po głowie. — Wyprostowałby także krawat.

Dobrze to wymyśliłeś, Jupe. Cała ta maskarada z okularami i krawatem miała nas przekonać, że
ktoś na niego napadł.

— Zawsze analizuję wszystkie fakty — powiedział Jupiter. —Muszę jednak przyznać, że pan

Dwiggins był bardzo przekonywający. Pewnie nie nabrałbym podejrzeń, gdyby nie jeden
szczegół. Podejdźcie obaj do biurka i połóżcie dłonie na krześle.

Jupiter wstał, a Gus i Bob dotknęli drewnianego siedzenia obrotowego krzesła.
— A teraz dotknijcie biurka — poprosił. — Jaka jest różnica między tymi dwiema

drewnianymi powierzchniami?

— Krzesło jest ciepłe, bo przed chwilą na nim siedziałeś! — zawołał Gus. — Blat biurka jest

zimniejszy.

Jupiter pokiwał głową.
— Kiedy podnosiłem przewrócone krzesełko w biurze pana Dwigginsa, poczułem, że jest ono

ciepławe‚ jakby przed chwilą ktoś na nim siedział. Zdziwiło mnie to nieco. Potem skojarzyłem
ten takt ze zwisającymi okularami przekręconym krawatem i zrozumiałem, co się wydarzyło.

Otóż pan Dwiggins zobaczył, jak podjeżdżamy i wysiadamy z samochodu. Kopniakiem

przewrócił krzesło, wpadł do szafy, której drzwi automatycznie się zatrzasnęły, i doprowadził się

background image

do nieładu. Potem usiadł na podłodze i zaczął wzywać pomocy. Prawdopodobnie przebywał w
szafie nie więcej niż dwie lub trzy minuty, zanim go znaleźliśmy.

— Jejku! Dlaczego on to zrobił? — zawołał Pete.
— By nas wprowadzić w błąd — odparł Jupiter. — śebyśmy myśleli, że ktoś mu ukradł

kopię listu, co tak naprawdę nie miało miejsca.

— Uważasz, że nie było żadnego mężczyzny średniego wzrostu z czarnymi wąsami i w

okularach? — upewniał się Gus.

— Tak. Moim zdaniem pan Dwiggins go wymyślił. Sądzę, że Trzykropek, pan Rama

Rhandur z Indii, mógł zapłacić adwokatowi za kopię z tajemniczą wiadomością, a ten odegrał
całe przedstawienie, byśmy uwierzyli w kradzież.

— To brzmi logicznie — przyznał Gus. — I wyjaśnia również, jak pan Rhandur trafił do nas.

Na tyle rozszyfrował informację, by zrozumieć, że gipsowe popiersia odgrywają w tej historii
ważną rolę.

— Powiedział, że jeszcze tu wróci! — zawołał Pete. — Być może następnym razem

przyprowadzi ze sobą kamratów. Przypuśćmy, że nie wierzy, iż my naprawdę nie wiemy, gdzie
jest August? I co wtedy? Założę się, że pan Rhandur potrafi wymyślić okrutne tortury, by zmusić
ludzi do mówienia. Nie zapominajcie, że przyniósł ze sobą szpadę ukrytą w lasce.

— Ponosi cię wyobraźnia — zmitygował przyjaciela Jupiter. — Nie mamy powodu sądzić, że

pan Rhandur kiedykolwiek kogoś torturował.

— Zawsze musi być ten pierwszy raz — mruknął ponuro Pete.
Gus chciał coś powiedzieć, kiedy zadzwonił telefon. Jupiter podniósł słuchawkę.
— Skład złomu Jonesów. Jupiter Jones przy aparacie.
— Peterson z tej strony — zabrzmiał w słuchawce sympatyczny kobiecy głos. — Mieszkam

w Malibu Beach. Przykro mi, ale muszę złożyć reklamację. Wczoraj kupiłam u was dwa
gipsowe popiersia do ogrodu.

— W czym problem? — Jupiter nagle zainteresował się rozmową.
— Popiersia były zakurzone, więc wystawiłam je na podwórko i polałam wodą z węża, żeby

je spłukać. Jedno z nich zaczęło się kruszyć. Odpadło ucho i kawałek nosa. Mój mąż powiedział,
ż

e gipsowe figurki powinny być trzymane w domu. Na zewnątrz natychmiast zniszczeją.

Uważam, że powinniście mi zwrócić pieniądze, gdyż sprzedawaliście popiersia jako ogrodowe
ozdoby.

— Bardzo mi przykro, pani Peterson — powiedział grzecznie Jupiter. — Nie pomyśleliśmy,

ż

e przecież woda rozmywa gips. Oczywiście zwrócimy pani pieniądze. Czy mogę spytać, które

popiersia pani kupiła?

— Nie jestem pewna. Teraz stoją na patio. Jedno przedstawia chyba jakiegoś Augusta.

Przywiozę je jutro.

— Przepraszam, pani Peterson — Jupiter wyprostował się, gdy usłyszał jej słowa. — Pozwoli

pani, że sami przyjedziemy po nie, by oszczędzić pani kłopotu. Proszę tylko podać adres, a
zjawimy się dziś po południu lub wieczorem.

Szybko zapisał dane, które podyktowała mu niefortunna właścicielka popiersi, i zakończył

rozmowę.

— Namierzyliśmy Augusta Mocnego! — zawołał triumfalnie do Pete’a i Gusa. — Kiedy

tylko Hans wróci, wsiadamy do półciężarówki i jedziemy po niego.

— Wspaniale! — ucieszył się Pete. — Mam nadzieję, że wpadnie w nasze ręce, nim

Trzykropek nas dostanie w swoje łapy!

background image

ROZDZIAŁ 7

Czarnowąsy wkracza do akcji

Bob stanął u drzwi Biblioteki Publicznej w Rocky Beach, w której pracował dorywczo.

Bibliotekarka, panna Bennett, uniosła głowę, kiedy wszedł do sali.

— Witaj, Bob — pozdrowiła chłopca. — Nie wiedziałam, że dziś masz dyżur.
— Nie mam. Wpadłem, żeby poszukać pewnych informacji.
— Och, a miałam nadzieję, że mi pomożesz. — Panna Bennett zaśmiała się cicho. — Dzień

był taki pracowity. Mnóstwo książek czeka, by wrócić na półki. Mógłbyś mi poświęcić trochę
czasu, Bob?

— Jasne, panno Bennett — zgodził się chłopiec. Bibliotekarka poprosiła go najpierw, by

naprawił poniszczone oprawy kilku książek dla dzieci. Bob zaniósł tomiki do magazynku i
mocną plastykową taśmą zabezpieczył podarte okładki. Kiedy skończył, panna Bennett wskazała
mu duży stos książek, które należało odstawić na właściwe miejsce na półkach. Poukładał je
starannie jedną po drugiej, wtedy bibliotekarka zwróciła uwagę na książki pozostawione na
jednym ze stolików w czytelni. Bob zebrał je i niemal podskoczył ze zdziwienia na widok
leżącego na wierzchu egzemplarza. Tytuł na okładce informował: „Sławne klejnoty i ich
historie”. Właśnie po tę książkę przyszedł dziś do biblioteki.

— Coś się stało, Bob? — spytała panna Bennett.
Chłopiec potrząsnął głową.
— Nie, proszę pani. — Podszedł do biurka, przy którym urzędowała bibliotekarka, i pokazał

jej rozprawę o drogich kamieniach. — Zajrzałem do biblioteki, by coś sprawdzić w tej książce, i
zdziwiłem się, widząc ją na wierzchu.

— Mój Boże, co za zbieg okoliczności! — zdumiała się panna Bennett, gdy rzuciła okiem na

tytuł. — Od lat nikt do niej nie zaglądał, a tu już drugi czytelnik o nią pyta i w dodatku tego
samego dnia.

Bob był pewien, że to nie żaden zbieg okoliczności.
— Może pamięta pani, kto ją czytał? — spytał bez większej nadziei.
— Raczej nie. Tylu ludzi przewinęło się dziś przez bibliotekę, że zamazali mi się w głowie w

jedną wielką plamę.

Bob myślał szybko. Kto mógł być najbardziej zainteresowany dziełem o klejnotach?

Spróbował strzału w ciemno.

— Czy nie był to przypadkiem mężczyzna średniego wzrostu, w ogromnych rogowych

okularach i z wąsami? — spytał.

— Chwileczkę... — Panna Bennett zamyśliła się. — Masz rację. Teraz, kiedy mi go opisałeś,

przypomniałam sobie. Mówił niskim, chropawym głosem. Skąd wiedziałeś, że to on tu był?

— Usłyszałem od kogoś o tym mężczyźnie — wyjaśnił Bob. —Jeśli nie ma już pani dla mnie

więcej poleceń...

Panna Bennett dała chłopcu znak, że jest wolny, i Bob pobiegł do stolika. Czarnowąsy

odwiedził bibliotekę! Oznacza to, że również jest na tropie.

Bob rozsiadł się, by przejrzeć książkę. Zawierała wiele ciekawych informacji o odkryciach i

dziejach najsławniejszych klejnotów świata. Pozwolił sobie na dodatkową lekturę niezwykłej
historii diamentu nazwanego Nadzieją, który przyniósł różnym ludziom wiele nieszczęścia, po
czym znalazł to, czego szukał. Jeden z rozdziałów nosił tytuł: „Płomienne Oko”. Otworzył tom

background image

na właściwej stronie i zaczął czytać.


Płomiennym Okiem nazwano rubin wielkości gołębiego jaja, o intensywnym szkarłatnym

odcieniu. Nikt nie wie ani kiedy ani gdzie został znaleziony ale w Chinach, Indiach i Tybecie
znany jest od wieków Należał do radżów, cesarzy królowych, książąt i bogatych kupców Wiele
razy padał ofiarą kradzieży a liczni właściciele (wiadomo jest o co najmniej piętnastu takich
przypadkach) tracili życie z jego powodu. Zdarzało się też, że posiadacz rubinu poległ w bitwie,
postradał majątek lub dotykało go inne nieszczęście.

Rubin rzeczywiście kształtem przypominał oko i był bardzo cenny Może nie aż tak, co prawda,

jak inne sławne klejnoty, ponieważ miał skazę, w środku kamienia była dziura i dlatego nie
uznawano go za doskonały


Rozdział kończył się następującymi słowami:

Niektórym klejnotom najwyraźniej towarzyszy zła sława. Ich właściciele przedwcześnie

umierają, cierpią na różne choroby lub dotykają ich inne poważne straty Nieszczęście wisi w
powietrzu i nikt, kto posiada pechowy klejnot, nie jest bezpieczny Jednym z przykładów może być
diament Nadzieja. Wierzono, że ściągał klęski na swoich właścicieli, dopóki nie został
podarowany mieszczącemu się w Waszyngtonie instytutowi, którego założycielem był w 1846
roku James Smithson. Placówka ta, zwana Smithsonian Institution, miała służyć rozwojowi i
rozpowszechnianiu wiedzy. Innym nieszczęsnym klejnotem było Płomienne Oko. Wielu
właścicieli tego kamienia cierpiało z powodu przeciwności losu, nim w końcu maharadża
indyjski przekazał go w dowód skruchy Świątyni Sprawiedliwości, mającej siedzibę w odległej
górskiej wiosce Pleshiwar.

Płomienne Oko zostało wmontowane w czoło patronującego świątyni bóstwa. Miejscowy

przesąd głosił, że kamień ma zdolność rozpoznawania grzechów. Oskarżonego o przestępstwo
doprowadzano przed oblicze bóstwa i jeśli klejnot zaczynał świecić, było to ewidentnym
dowodem winy podejrzanego. Jeśli natomiast pozostawał matowy ogłaszano jego niewinność.

Klejnot w dziwny sposób zniknął ze świątyni wiele lat temu. Jego obecne miejsce pobytu jest

nieznane, aczkolwiek członkowie świątyni niewielkie, lecz waleczne i niezwykle fanatyczne
górskie plemię
czynią energiczne starania, by go odzyskać. Krąży pogłoska, że został
sprzedany przez dostojnika świątyni, który źle się prowadził i bał się, że magiczny rubin
zdemaskuje jego przewinienia. Wiele osób podejrzewa, że kamień spoczywa w jakimś
bezimiennym grobowcu wraz ze szczątkami tego, kto go kupił lub ukradł. Inni sądzą, że wkrótce
znowu się pojawi. Jedna ze starych legend głosi, że jeśli Płomienne Oko przez pięćdziesiąt lat nie
będzie przez nikogo widziane ani dotykane, straci swą przeklętą moc i nikomu nie przyniesie już
nieszczęścia, o ile zostanie kupione, znalezione lub podarowane, a nie przywłaszczone lub
skradzione.

Jednakże nawet teraz niewielu kolekcjonerów miałoby ochotę ryzykować narażenie się na

klątwę, którą rzuca kamień, chociaż wkrótce upłynie wspomniane pięćdziesiąt lat, odkąd
pozostaje on w ukryciu.


— Jejku — westchnął cicho Bob. Chyba rzeczywiście najlepiej trzymać się z dala od tego

rubinu nazwanego Płomiennym Okiem, pomyślał. Mimo że mogło już minąć owe pięćdziesiąt
lat — książka, którą czytał, została wydana kilka lat temu — to raczej wolałby nie ryzykować
kontaktu z feralnym klejnotem.

background image

Zamyślony, odłożył tom na bok. Następnie zajrzał do encyklopedii, by poszukać czegoś o

Pleshiwarze. Znalazł niewielki ustęp, z którego dowiedział się, że mieszkańcy Pleshiwaru i
okolicznych gór są zazwyczaj wysocy i wojowniczy, niezwykle okrutni podczas bitew i nigdy
nie zaprzestają szukania zemsty na ludziach, którzy ich skrzywdzili.

Po przeczytaniu tych słów Bob poczuł ucisk w gardle. Zapisał najważniejsze informacje

dotyczące zarówno Pleshiwaru, jak i rubinu, po czym siedział i rozmyślał. Czy powinien
zadzwonić teraz do Jupitera i powiedzieć mu o wszystkim? Uznał, że nie zrobi tego. Zbliżała się
pora kolacji, a Jupiter dopiero potem zamierzał uruchomić system połączeń duch z duchem.

Bob pożegnał pannę Bennett i na rowerze pojechał do domu. Mama właśnie szykowała

kolację, a tata czytał i palił fajkę.

— Cześć, synu — powitał Boba. — Dlaczego masz taką zamyśloną minę? Wyglądasz, jakbyś

próbował rozwiązać jakiś wielki problem. Czy szukacie teraz następnej zagubionej papugi czy
czegoś w tym rodzaju?

— Nie, tato. Tym razem chodzi o popiersie Augusta Mocnego. Czy wiesz może przypadkiem,

kim on był?

— Chyba nie. Rozmowa o Auguście przypomniała mi, że mamy sierpień. Czy wiesz, skąd ten

miesiąc wziął swoją nazwę?

Bob nie miał pojęcia, więc tata opowiedział mu całą historię. Zelektryzowała ona chłopca tak

bardzo, że pobiegł do telefonu i nakręcił numer składu złomu Jonesów. Usłyszał w słuchawce
głos ciotki Matyldy, więc spytał, czy mógłby rozmawiać z Jupiterem.

— Przykro mi, Bob — odparła pani Jones. — Wszyscy chłopcy jakieś pół godziny temu

pojechali z Hansem do Malibu.

— Dziękuję pani za informację. Za chwilę będę u państwa i poczekam na niego —

powiedział szybko Bob.

Odłożył słuchawkę, lecz nim zdążył umknąć za drzwi, głos mamy przywołał go z powrotem.
— Robercie, nakryłam już do stołu! Siadaj i jedz. Każde zwariowane zadanie może poczekać,

aż skończysz kolację.

Bob z niechęcią posłuchał mamy. Przecież dowiedział się o czymś, co powinien przekazać

Jupiterowi. Pomyślał, że stanie się to jednak dopiero za godzinę.


W tym samym czasie Jupiter, Pete i Gus przemierzali Malibu w poszukiwaniu domu pani

Peterson. W końcu półciężarówka zatrzymała się przed frontem ogromnego, pokrytego
sztukaterią budynku, wokół którego rozciągał się dobrze utrzymany ogród.

Jupiter ruszył ścieżką w kierunku domu, minął wyłożone płytami patio i nacisnął guzik

dzwonka u drzwi. Po chwili w progu pojawiła się kobieta o sympatycznej twarzy, ubrana w
letnią sukienkę.

— Jestem Jupiter Jones ze składu złomu Jonesów — przedstawił się chłopiec. —

Przyjechałem zabrać popiersia, które sprzedaliśmy pani wczoraj.

— Proszę, wejdź. Gdzieś tu są.
Kobieta zaprowadziła Jupitera w głąb ogrodu. Stały tam dwa popiersia, jedno wyglądało dość

nędznie. Tak jak wspomniała pani Peterson, August stracił ucho i nos, a cała reszta była mocno
nadkruszona i sprawiała wrażenie, jakby za chwilę miała się rozpaść. Francis Bacon nie był
myty, więc stał co prawda zakurzony, ale nietknięty.

— Przykro mi, że muszę zwrócić tych dżentelmenów — powiedziała sympatyczna pani —

ale kupiłam ich do ogrodu, a mąż twierdzi, że nasz spryskiwacz do roślin raz dwa ich rozmyje.

— Wszystko w porządku, proszę pani — odparł Jupiter, skrywając radość z faktu odzyskania

background image

Augusta. — Proszę, oto pieniądze. Zaraz zabierzemy od pani popiersia.

Wręczył pani Peterson dziesięć dolarów, podniósł Augusta i mrucząc coś pod nosem, zaniósł

popiersie do półciężarówki. Pete szedł za nim z Baconem w objęciach. Ostrożnie umieścili
popiersia na przednim siedzeniu między Gusem a Hansem, a sami wspięli się na tył samochodu,
po czym wszyscy ruszyli z powrotem do Rocky Beach.

— Do licha, Jupe, czy myślisz, że w Auguście znajduje się Płomienne Oko? — spytał

podniecony Pete podczas jazdy.

— To bardzo prawdopodobne — odparł Jupiter.
— Jak tylko wrócimy do składu złomu, musimy potłuc Augusta —zarządził Pete.
— Poczekamy na Boba — sprzeciwił się Pierwszy Detektyw. — Byłby rozczarowany,

gdybyśmy rozbili Augusta pod jego nieobecność.

Bob czekał na powrót przyjaciół w biurze ciotki Matyldy. W soboty skład złomu otwarty był

do późnych godzin wieczornych, by kupujący mogli przyjść i pomyszkować wśród towarów.
Zwykle było wielu chętnych, by pogrzebać w stertach najdziwniejszych rzeczy, jakie oferowali
Jonesowie. Jednakże tego wieczoru zajrzało tam zaledwie kilku mężczyzn, którzy szukali
starych narzędzi i mechanicznych sprzętów.

Do bramy składu podjechał w pewnej chwili czarny sedan. Wysiadł z niego jakiś mężczyzna i

ruszył w stronę drzwi biura. Bob aż zamarł na jego widok.

Był to bowiem człowiek przeciętnego wzrostu, czarnowłosy, w okularach w rogowych

oprawkach, który w dodatku nosił ogromne, czarne wąsy.

Czarnowąsy we własnej osobie!
— Dobry wieczór — pozdrowił chrapliwym głosem ciotkę Matyldę. — Interesują mnie te

piękne, artystyczne przedmioty, które pani tu wystawiła. — Odwrócił się, aby popatrzeć na pięć
popiersi, nadal tkwiących na stoliku na zewnątrz biura. — Sami sławni ludzie. Czy ma pani
jeszcze inne sztuki?

— To wszystko, co jest — poinformowała pani Jones. — I nie mogę ich panu sprzedać jako

ogrodowych ozdób, bo dowiedziałam się, że pod wpływem wilgoci niszczeją. Właśnie zwrócono
nam dwa popiersia i spodziewam się, że podobnie będzie z pozostałymi.

Powiedziała to zmartwionym głosem. Zawsze bolało ją, gdy musiała oddawać zarobione już

pieniądze. Była szczodra i miała wielkie serce, ale równocześnie pilnowała interesów i chciała
mieć jakieś zyski z dziwacznych rzeczy, które kupował jej mąż.

— Naprawdę? — Czarnowąsy był wyraźnie zainteresowany. — Zwrócono pani dwa, a

później być może dołączą do nich pozostałe popiersia? Widzi pani, jestem zbieraczem i nabędę
teraz od pani te figurki za taką cenę, jaką pani podała: po pięć dolarów za sztukę. Musi mi jednak
pani obiecać, że zatrzyma dla mnie wszystkie te, które zwrócą ich obecni właściciele. Pragnę
zgromadzić całą kolekcję i kupię je na pniu.

— Zamierza pan kupić wszystko? — Matylda Jones cała rozjaśniła się na te słowa. —

Niektóre popiersia mogły jednak zostać uszkodzone podczas próby mycia.

— To nie ma znaczenia. Jeśli przyrzeknie pani, że nie sprzeda komuś innemu popiersi, które

wrócą do składu, kupię od razu te, które stoją na stoliku i te dwa zareklamowane.

— Zgoda. Ubijamy interes — odparła Matylda Jones. — Teraz sprzedam to, co mam, a potem

otrzyma pan również wszystkie popiersia, które zostaną zwrócone. Dwóch spodziewam się lada
moment. Bratanek męża pojechał po nie.

— Wspaniale! — Czarnowąsy wyjął kilka banknotów. — Oto trzydzieści pięć dolarów za

siedem gipsowych figur. Czekając na dwie brakujące, zapakuję tych pięć do samochodu.

background image

Bob drżał z podniecenia, myśląc, jak by tu przerwać całą transakcję, i wiedział, że nie ma na

to sposobu. Pani Jones właśnie dobiła interesu i szczyciła się tym, że nigdy nie cofa danego
słowa. Tymczasem Jupiter miał za chwilę nadjechać z dwoma popiersiami, z których jedno
mogło przedstawiać Augusta, i Czarnowąsy będzie rościł sobie do niego prawo, bo przed chwilą
za wszystko zapłacił.

— Bob, co ci dolega? — spytała pani Jones, obrzucając chłopca ostrym spojrzeniem. — Masz

jakieś drgawki. Coś się stało?

— Przypuszczam, że... — odezwał się z wysiłkiem Bob — ...o ile wiem.., nasz nowy

przyjaciel, Gus, chciał mieć jedno z tych popiersi, pani Jones. Należały do jego stryjecznego
dziadka ...

— Przykro mi, trzeba mnie było wcześniej uprzedzić. Teraz wszystkie są własnością tego

pana. O, nadjeżdża ciężarówka.

Czarnowąsy skończył właśnie ładować ostatnie z popiersi do samochodu, kiedy

półciężarówka zatrzymała się ze zgrzytem.

Jupiter i Pete zeskoczyli z platformy i podbiegli do kabiny kierowcy.
Hans zestawił na ziemię dwie gipsowe podobizny sławnych ludzi. Pete wziął Francisa

Bacona, a Jupe Augusta, którego przyciskał delikatnie do klatki piersiowej. śaden z chłopców
nie zauważył wąsatego mężczyzny, dopóki ten nie pospieszył do nich.

— Hola, chłopaki, te figurki są moje! — warknął. — Natychmiast je oddajcie!

background image

ROZDZIAŁ 8

Bob przekazuje zaskakującą informację

Czarnowąsy gwałtownym ruchem chwycił popiersie, a Jupiter przyciągnął je do siebie, za nic

nie chcąc wypuścić Augusta z rąk.

— Oddawaj to, słyszysz! — wrzeszczał mężczyzna. — Ten przedmiot należy do mnie.

Zapłaciłem za niego!

— Jupiterze, pozwól panu zabrać jego nabytek! — zawołała ostrym tonem ciotka Matylda.
— Ależ ciociu! — sprzeciwił się Jupiter, ściskając mocno gipsowe popiersie. — Właśnie tę

figurę obiecałem dać mojemu przyjacielowi Gusowi.

— Przykro mi, ale się spóźniłeś — odparła ciotka. — Już ją sprzedałam temu panu.
— Dla Gusa to sprawa życia lub śmierci! — wyrzucił z siebie Jupiter jednym tchem.
— Też mi coś! Sprawa życia lub śmierci. Macie nazbyt wybujałą wyobraźnię, chłopcy —

parsknęła ciotka Matylda. — Nie gadaj więcej, tylko oddaj panu jego własność. Jonesowie nigdy
nie wycofują się z zawartych transakcji.

— No już! — burknął Czarnowąsy. Gwałtownie wyszarpnął popiersie z ramion Jupitera

dokładnie w tym momencie, gdy chłopiec, posłuszny poleceniu ciotki, właśnie zamierzał je
oddać i zwolnił uchwyt. Mężczyzna zachwiał się, potknął o kamień i upadł na ziemię. Popiersie
wypadło mu z rąk i rozbiło się na dziesiątki kawałków.

Chłopcy z otwartymi ustami wpatrywali się w gipsowe szczątki.
Pani Jones stała za daleko, by cokolwiek zauważyć, za to Jupiter, Gus, Pete i Bob widzieli

wszystko jak na dłoni. Czerwony kamień wielkości gołębiego jaja, lśniący w środku rozbitej
gipsowej głowy.

Przez chwilę nikt się nie poruszył. Czarnowąsy szybko jednak podniósł się z ziemi, chwycił

kamień i wcisnął go do kieszeni.

— To całkowicie moja wina — zwrócił się do pani Jones. — Biorę na siebie pełną

odpowiedzialność za to, co się stało. A teraz, jeśli pani pozwoli, już się pożegnam. Nie jestem
więcej zainteresowany żadnymi innymi popiersiami.

Wsiadł do samochodu i opuścił szybko teren składu złomu. Chłopcy z rozpaczą przyglądali

się, jak odjeżdżał.

— Zabrał je! Zabrał Płomienne Oko — jęknął Pete. Wnet jednak przypomniał sobie

wcześniejszą rozmowę. — Ale przecież ustaliliśmy, że nie ma żadnego mężczyzny z czarnymi
wąsami! śe to wymysł pana Dwigginsa!

— Najwyraźniej nie mieliśmy racji — stwierdził Jupiter. Widać po nim było, jak bardzo jest

przygnębiony.

— Czarnowąsy odwiedził dziś bibliotekę, wcześniej niż ja — wtrącił Bob. — Szukał

informacji o Płomiennym Oku.

— Niepomyślny obrót wydarzeń — powiedział wolno Jupiter. — Ledwo odnaleźliśmy

klejnot, a już go straciliśmy. Przykro mi, Gus.

— To nie była twoja wina — odparł mężnie chłopiec. — Nie ponosisz za to

odpowiedzialności.

— Taki byłem pewny, że mężczyzna z czarnymi wąsami nie istnieje... — zaczął Jupiter, ale

ciotka przerwała mu w pół zdania.

— Cieszę się, że ten mężczyzna wziął winę na siebie — oznajmiła, wskazując głową na

background image

gipsowe szczątki, które do niedawna przedstawiały Augusta Mocnego. — To zresztą faktycznie
była jego wina, bo upuścił popiersie, ale ludzie często uchylają się od odpowiedzialności. No, nic
złego się nie stało. Sprzątnij te kawałki i wyrzuć do pojemnika na śmiecie.

— Dobrze, ciociu — odparł Jupiter.
Pani Jones spojrzała na zegar wiszący nad drzwiami biura.
— Pora zamykać skład — stwierdziła. — Chyba że wy zamierzacie tu zostać trochę dłużej.
— Chcielibyśmy o czymś porozmawiać — powiedział Jupiter. — Jeśli można, to jeszcze

chwilę tu posiedzimy.

— Wobec tego nie zamknę bramy — zdecydowała ciotka Matylda. — Szkoda byłoby stracić

potencjalnego klienta. Obsłużcie go, gdyby się zjawił.

Chłopiec obiecał, że zajmie się ewentualnym nabywcą, i ciotka udała się do stojącego w

pobliżu niewielkiego jednopiętrowego domku, w którym mieszkała wraz z mężem Tytusem i
Jupiterem.

Czterej przyjaciele zostali sami w składzie złomu. Pozbierali porozbijane szczątki Augusta i

przenieśli je na stół. Jupiter obejrzał je uważnie.

— Widzicie? — wskazał w jednym z gipsowych kawałków wydrążone wgłębienie w

kształcie jaja. — Tutaj było umieszczone Płomienne Oko.

— A teraz jest u Czarnowąsego! — jęknął Bob. — Nigdy go już nie odzyskamy.
— Rzeczywiście sprawa wygląda dość beznadziejnie — zgodził się Jupiter i był to jeden z

niezwykle rzadkich przypadków, kiedy Pierwszy Detektyw gotów był przyznać się do
możliwości porażki. — Ale rozważmy wszystko jeszcze raz. Chodźmy do warsztatu. Bob nam
opowie, czego się dowiedział w bibliotece.

Chłopcy rozsiedli się w zacisznym wnętrzu między maszyną drukarską a obrabiarką. Bob

odczytał im notatki, jakie sporządził na temat mrożącej krew w żyłach historii Płomiennego Oka
i mieszkańców Pleshiwaru.

— Aż strach tego słuchać — wzdrygnął się Pete. — Jeśli Płomienne Oko jest rubinem

przynoszącym nieszczęście, proponuję, byśmy dali sobie z nim spokój. Niech kto inny ściąga na
siebie fatum.

— Legenda głosi jednak, że jeśli przez pięćdziesiąt lat nikt nie będzie oglądał ani dotykał

Płomiennego Oka, klejnot utraci fatalną moc — przypomniał Bob.

— Zgoda — powiedział Pete. — Mówiłeś jednak, że wielu kolekcjonerów nadal by się jej

bało, mimo iż minęło owe pięćdziesiąt lat.

— Zaczynam rozumieć postępowanie stryjecznego dziadka — oznajmił Gus z błyszczącym

podnieceniem wzrokiem. — Schował Płomienne Oko i zamierzał trzymać je w ukryciu przez
pięćdziesiąt lat, a potem, kiedy przestałoby być niebezpieczne, sprzedać. Zorientował się jednak,
ż

e zbliża się godzina jego śmierci i jednocześnie mija przepisane pięćdziesiąt lat karencji, więc

mnie zostawił klejnot. Jestem pewien, że jest już nieszkodliwy.

— Być może jest nieszkodliwy, ale znajduje się w rękach Czarnowąsego i w tej chwili nie

mam pojęcia, jak go od niego wydostać — stwierdził Jupiter.

— Wykorzystamy system połączeń duch z duchem! — zawołał Bob. — Tysiące dzieciaków

zacznie szukać Czarnowąsego, a kiedy już wpadniemy na jego trop... — zawahał się, uznając, że
nie ma pomysłu, co można by dalej zrobić.

— No widzisz — Jupiter pokiwał głową. — Nie możemy tak po prostu odebrać mu klejnotu.

A poza tym czy pomyślałeś o tym, ilu mężczyzn w mieście odpowiada rysopisowi
Czarnowąsego? Co najmniej kilka tysięcy. Nie mówiąc już o tym, że, moim zdaniem, czarne
wąsy były sztuczne. Przykleił je, by się zamaskować.

background image

— To rzeczywiście wygląda beznadziejnie — Gus przerwał milczenie, które zapanowało po

wywodach Pierwszego Detektywa.

Znowu zapadła cisza. Nawet Jupiter nie miał żadnego pomysłu, co dalej robić. Po chwili

chłopcy usłyszeli ostry dźwięk.

— Dzwonek u bramy! — zawołał Bob. — Jupe, mamy jakiegoś klienta.
— Zobaczę, czego chce — Jupiter wstał i ruszył do drzwi. Przyjaciele poszli w ślad za nim.
Kiedy znaleźli się na zewnątrz, zobaczyli osobnika, który stał obok lśniącego czarnego

samochodu wsparty o laskę i rozglądał się dokoła.

— To znowu Trzykropek — szepnął Pete.
— Nie bardzo mi się to podoba — dodał również szeptem Bob.
Jednakże Jupiter sunął już w stronę oczekującego mężczyzny, więc niechętnie szli za nim.

Zauważyli, że Jupe na użytek Trzykropka ponownie zrobił minę przygłupa.

— Dobry wieczór, chłopcy — powiedział Trzykropek z uśmiechem, który trudno byłoby

nazwać przyjaznym. — Właśnie oglądałem sobie — wskazał końcem laski gipsowe szczątki —
te kawałki. Wygląda mi to na resztki popiersia Augusta. Nim byłem szczególnie zainteresowany.
O ile sobie przypominam, prosiłem, byś powiadomił mnie telefonicznie, kiedy zostanie ono
zwrócone do składu złomu.

— Prosił pan. Ale popiersie się potłukło — odparł Jupiter.
— Zastanawiam się, jak do tego doszło. — Trzykropek uśmiechał się jak tygrys, który

zamierza pożreć smakowitego, tłuściutkiego chłopca. — Moją uwagę przyciągnęło malutkie
wgłębienie w jednym z tych gipsowych kawałków. W popiersiu było coś ukryte.

— Tak — przyznał Jupiter tępo brzmiącym głosem. — Klient upuścił popiersie i się zbiło.

Kupujący podniósł coś z ziemi, ale nie widzieliśmy, co.

— Czy ten klient nie nosił przypadkiem ogromnych okularów i czarnych wąsów? — zagadnął

Trzykropek.

Jupiter pokiwał głową. Pete, Bob i Gus wymienili zaskoczone spojrzenia.
— A ten przedmiot — ciągnął ciemnoskóry mężczyzna — nie wyglądał przypadkiem jak to?
Nagłym ruchem wyciągnął coś z kieszeni i cisnął na stół obok szczątków popiersia. Był to

czerwony, błyszczący kamień o owalnym kształcie.

Płomienne Oko!
Nawet Jupiter poczuł z wrażenia ucisk w gardle.
— Tak, proszę pana, właśnie tak wyglądał — odparł, z trudem przełykając ślinę.
— Taak... — Wysoki mężczyzna wsparł się na lasce i popatrzył na chłopców. — Myślę, że

wszyscy słyszeliście o Płomiennym Oku i o fatum, jakie ściąga na swoich właścicieli.

Nie bardzo wiedzieli, co na to odpowiedzieć, więc milczeli. Zastanawiali się jednak, skąd

Trzykropek ma Płomienne Oko, skoro Czarnowąsy uciekł z nim niecałą godzinę temu.

— Chciałbym wam coś pokazać.
Uniósł laskę i przekręcił rączkę. Ze środka wysunęło się ostrze szpady. Trzykropek popatrzył

na nią z niechęcią.

— Co za niechlujstwo — zauważył. — Nie wyczyściłem jej dokładnie.
Wyjął z kieszeni chusteczkę i przetarł ostrze. Na tkaninie pojawił się jakiś lepki, czerwony

osad.

— Krew niszczy stal — rzucił od niechcenia, a chłopcom dreszcze przebiegły po karku. —

Jednakże…

Przeciągnął końcem szpady po rubinie. Potem wziął kamień i podał go Jupiterowi.
— Obejrzyj to — polecił. — Powiedz, co zobaczyłeś.

background image

Jupiter zbliżył klejnot do oczu, by lepiej go widzieć. Pozostali chłopcy otoczyli kolegę

ciasnym kręgiem. W pierwszej chwili Jupiter niczego szczególnego nie zauważył. Potem
równocześnie z Bobem wydał cichy okrzyk. Przez kamień biegła rysa, zrobiona szpadą.

— Nic z tego nie rozumiem — powiedział. — Rubiny są twardsze niż stal. Na kamieniu nie

powinno być żadnego śladu.

— No tak. — Trzykropka najwyraźniej usatysfakcjonowała ta odpowiedź. — Nie jesteś wcale

takim głupkiem, jakiego udawałeś. Prawdę mówiąc, nie podejrzewałem cię o brak inteligencji.
Od razu byłem pewien, że jesteś bystrym młodzieńcem. — Kiedy Jupiter ze zmartwienia
przygryzł wargę, Trzykropek dodał: — A teraz powiedz mi, o czym świadczy to zadrapanie.

Jupiter milczał, oglądając kamień.
— Rysa powstała dlatego, że ten rubin nie jest prawdziwy — odezwał się w końcu. — To

tylko imitacja, wykonana z masy plastycznej.

— Dokładnie! — przyznał ostrym tonem Trzykropek. — To sztuczny klejnot, który

odebrałem pewnemu dżentelmenowi z czarnymi wąsami. Prawdziwe Płomienne Oko nadal
pozostaje w ukryciu. A jeśli tkwi wewnątrz popiersia Augusta, wśród sprzedanych figur musiał
być inny August. Liczę, że go dla mnie znajdziecie.

Przerwał i przez chwilę wpatrywał się w każdego z chłopców z osobna.
— Rozkazuję, byście znaleźli mi tego drugiego Augusta — powiedział. — W przeciwnym

razie... ale wolałbym uniknąć pogróżek. Sądzę, że się rozumiemy. Zadzwońcie do mnie
natychmiast, kiedy znajdziecie właściwe popiersie.

Po tych słowach odwrócił się i poszedł w stronę oczekującego nań samochodu. Wsiadł do

niego i natychmiast odjechał, a chłopcy pozostali w miejscu, patrząc jeden na drugiego.

— On... on zabił Czarnowąsego, by odebrać mu rubin — wyjąkał w końcu Pete. — W jaki

sposób jednak tak szybko się dowiedział, że tamten go zabrał?

— Cała sprawa staje się coraz bardziej pogmatwana — stwierdził Jupiter. — Dlaczego pan

Horacjusz ukrył sztuczny rubin w popiersiu Augusta Mocnego? Może myślał, że klejnot jest
prawdziwy, i po prostu został oszukany. Czy też zrobił to, by wprowadzić w błąd poszukiwaczy?
Jeśli tak, to czy umieścił prawdziwy rubin w jakimś innym popiersiu? Wiemy bowiem, że nie ma
drugiego Augusta i...

— Ależ jest! — wybuchnął Bob. — Jak najbardziej!
Przyjaciele popatrzyli na niego ze zdumieniem. Jupiter aż zamrugał powiekami.
— Przypomniałem sobie, co opowiedział mi tata — ciągnął Bob. — Tu chodzi o Oktawiana,

pierwszego cesarza rzymskiego, który otrzymał od senatu tytuł Augusta. Po łacinie znaczy to
„wzniosły”. Kiedy stryjeczny dziadek Gusa pisał: „W Auguście twój majątek”, miał na myśli
popiersie Oktawiana, gdyż po jego śmierci przemianowano nazwę miesiąca, w którym zmarł, na
Augustus. A przecież po angielsku brzmi to podobnie! Musimy znaleźć właśnie Oktawiana!

background image

ROZDZIAŁ 9

Ważny telefon od ducha

— Zapomnijmy lepiej o Płomiennym Oku — powiedział z przejęciem Pete. —

Prawdopodobnie doprowadził do śmierci co najmniej piętnastu mężczyzn i nie chciałbym, by
wynik powiększył się o czterech chłopców.

— Pete ma rację — przyznał Gus. — Nawet gdybyśmy odnaleźli klejnot, chyba nie

chciałbym zostać jego właścicielem. To zbyt ryzykowne.

— Zobaczcie, co spotkało Czarnowąsego! — wykrzyknął Pete. — Miał w ręku kamień krócej

niż godzinę i... ciach! Już po nim!

Bob się nie odzywał. Obserwował Jupitera, na którego twarzy malował się upór.
— Jeszcze nie odnaleźliśmy Płomiennego Oka, więc żadne niebezpieczeństwo na razie nam

nie grozi — powiedział.

— Zróbmy głosowanie — zaproponował Pete. — Ja jestem za tym, byśmy zrezygnowali z

rozwiązania tej zagadki. Kto mnie popiera, niech powie „tak”.

— Tak! Tak! Tak! — rozległo się kilka razy. Wypowiedział te słowa Czarnobrody, tresowany

szpak, który siedział w klatce wiszącej nad biurkiem w Kwaterze Głównej.

Poza ptakiem nikt nie głosował za wnioskiem Pete’a. Gus milczał gdyż był w tym

towarzystwie kimś z zewnątrz, Bob natomiast wierzył w Jupitera. Poza tym Jupe’a trudno było
przegłosować, a Bob już wiedział, że Pierwszy Detektyw chce kontynuować poszukiwania.

— Umarli milczą! — zaświergotał Czarnobrody i zaśmiał się przenikliwie.
— Spokój, ptaszysko! — warknął Pete. — Musisz o tym przypominać? W porządku, to co

teraz robimy? — zwrócił się do Jupitera. — Czy nie powinniśmy zadzwonić na policję i
poinformować, co się stało z Czarnowąsym?

— Nie mamy dowodów. Bez nich nam nie uwierzą. Oczywiście powiemy o wszystkim, co

wiemy, jeśli odnajdą Czarnowąsego.

W obecnej sytuacji zostało nam jedno wyjście. Musimy odnaleźć popiersie Oktawiana i

możemy to zrobić jedynie korzystając z systemu połączeń duch z duchem. Ponieważ minęła
siódma, większość naszych przyjaciół powinna być już w domu. Proponuję, byśmy zaczęli do
nich dzwonić, by uruchomić system.

Decyzja została podjęta i chłopcy nie tracili już więcej czasu na gadanie. Jupiter

zatelefonował do pięciu przyjaciół z prośbą, by odezwali się do niego po dziesiątej rano
następnego dnia, jeśli dowiedzą się, dokąd trafił Oktawian. Potem podobne rozmowy odbyli Bob
i Pete. Kiedy skończyli telefonować, wiedzieli, że teraz kolejna piętnastka młodych ludzi chwyta
za słuchawki i powiadamia o sprawie następnych znajomych. Wkrótce ponad sto, a może nawet
ponad tysiąc dziewcząt i chłopców z Rocky Beach, Hollywoodu i Los Angeles będzie
zaangażowanych w poszukiwania gipsowego popiersia.

Trzej Detektywi korzystali już wcześniej z wymyślonego przez siebie systemu połączeń, więc

większość powiadomionych dzisiaj o sprawie wiedziała, na czym polega cała zabawa, i każdy z
przyjemnością pomagał w rozwiązywaniu tajemniczych zagadek, nawet jeśli nie znał osobiście
Jupitera, Pete’a czy Boba.

Jupiter zaproponował Gusowi, aby nie wracał na noc do hotelu, tylko zatrzymał się u niego i

chłopiec zgodził się na to. Pete i Bob wsiedli na rowery i pojechali do swoich domów. Pierwszą
część drogi przebyli razem.

background image

— Sądzisz, że odnajdziemy Oktawiana? — zapytał Pete.
— O ile nam się to nie uda, pewnego dnia spotka kogoś nie lada niespodzianka — odparł

Bob. — Kiedy po jakimś czasie deszcze rozmyją stojące w ogródku gipsowe popiersie, jego
właściciel znajdzie któregoś ranka na własnym trawniku bezcenny rubin.

— A jeśli będzie trzymał popiersie w mieszkaniu, prawdopodobnie kiedyś wyrzuci je na

ś

mietnik wraz z ukrytym w środku klejnotem — zauważył Pete

Drogi chłopców się rozeszły i Bob pojechał do domu. Zastał tam ojca, który z irytacją

wpatrywał się w aparat telefoniczny.

— Usiłowałem dodzwonić się do redakcji — poinformował syna — lecz z jakichś nieznanych

powodów numer kierunkowy z Rocky Beach przez ostatnie pół godziny był bez przerwy zajęty.
Coś niesamowitego.

Bob wiedział, dlaczego, ale uznał, że lepiej nie wspominać o systemie. Gdziekolwiek

zaczynał działać, miejscowa telekomunikacja w sposób ogromny i niespodziewany zwiększała
obroty.

Chłopiec poszedł na górę do swojej sypialni i położył się do łóżka, ale minęło sporo czasu,

nim zasnął. Kiedy już zapadł w sen, śnili mu się Hindusi na koniach, a każdy z nich trzymał w
dłoni szpadę.

Obudził się, gdy słońce stało wysoko na niebie. Przez niedomknięte drzwi doleciał Boba

zapach smażonego bekonu. Szybko się ubrał i przeskakując po dwa stopnie naraz, znalazł się na
dole. Mama kręciła się po kuchni.

— Cześć, mamusiu! Czy Jupiter zostawił dla mnie jakąś wiadomość? — spytał.
— Muszę się zastanowić. — Mama przytknęła palec do policzka i udała, że głęboko się

namyśla. — Coś tam było. Czy nie brzmiało to jakoś tak: „Na dębach rosną jabłka w
gronostajowych czapkach”?

Bob zmarszczył brwi. Te słowa nie miały nic wspólnego z kodem, który opracował Jupiter.

Po chwili zobaczył, że mama pokłada się ze śmiechu, i zrozumiał, że zażartowała sobie z niego.

— Oj, mamo! — zawołał. — To powiedz teraz, jaka naprawdę była treść wiadomości.
— Po głębokim namyśle przypomniałam sobie, że brzmiała następująco: „Raz, dwa, trzy,

baba Jaga patrzy” — odparła. — A teraz powiedz mi szczerze, synku, czy nie moglibyście się
porozumiewać zwyczajnym językiem? Nie — odpowiedziała sama sobie — bo tak jest
zabawniej. Nie pytam, co znaczą te dziwaczne słowa, ale przeczucie mówi mi, że
rozpracowujecie nową sprawę.

— Tak — przyznał z roztargnieniem Bob, siadając przy stole. „Raz, dwa, trzy” oznaczało, że

powinien jak najszybciej stawić się w składzie złomu, ale niekoniecznie na sygnale. „Baba Jaga
patrzy” to informacja, że Jupiter musiał dokądś wyjść i prosi Boba, by posiedział w Kwaterze
Głównej przy telefonie. Dokąd też Jupe pognał z samego rana?

— To wszystko, co masz mi do powiedzenia? — spytała mama Boba, stawiając przed nim

talerz z jajkami na bekonie i grzankami. —Tylko lakoniczne „tak”?

— Przepraszam, mamusiu. — Bob przerwał tok swoich myśli. — Rzeczywiście pracujemy

nad pewną sprawą. Szukamy gipsowego popiersia rzymskiego imperatora o imieniu Oktawian,
które przez pomyłkę zostało sprzedane. Należało do naszego angielskiego przyjaciela Gusa i
próbujemy się dowiedzieć, gdzie się teraz znajduje.

— To miło z waszej strony, że chcecie pomóc koledze — powiedziała pani Andrews. — A

teraz zjedz spokojnie śniadanie, bo popiersie ci nie ucieknie. Posągi mają ten zwyczaj, że stoją w
miejscu.

Bob nie mógł zdradzić mamie, że akurat ten ma skłonności do wymykania się znienacka.

background image

Jednakże zjadł jajka i grzanki, a potem wsiadł na rower i najszybciej, jak mógł, popedałował do
składu złomu. W biurze zastał panią Jones. Hans i Konrad robili porządki na podwórku.

— Dzień dobry, Bob — pozdrowiła chłopca ciotka Matylda. — Jupiter, Pete i ten młody

Anglik wyjechali stąd na rowerach jakieś pół godziny temu. Jupiter zostawił ci wiadomość tam,
gdzie trzyma tę swoją maszynerię.

Bob pośpieszył do warsztatu. O prasę drukarską oparta była karteczka z następującym

tekstem: Bob: Dzwonnik z zaświatów. Pojechaliśmy na zwiady. Pierwszy Detektyw J. Jones.

„Dzwonnik z zaświatów” oznaczał konieczność czekania przy telefonie na jakąś wiadomość

od „duchów”. Przedzierając się przez Tunel Drugi do małego biura w Kwaterze Głównej, Bob
zastanawiał się, dokąd to jego przyjaciele wypuścili się na zwiady.

Kiedy podnosił ruchomą klapę, usłyszał dzwonek telefonu. Zegarek Boba wskazywał za pięć

dziesiątą. Któryś z duchów zamierzał złożyć sprawozdanie jeszcze przed czasem. Chłopiec
szybko pokonał ostatnie metry i chwycił za słuchawkę.

— Tu kwatera Trzech Detektywów. Przy telefonie Bob Andrews —wysapał.
— Cześć — odpowiedział nieznajomy chłopięcy głos. — Mówi Tommy Farrell. Chyba mam

dla was jakąś informację. Moja zamężna siostra kupiła w składzie złomu Jonesów niewielką
figurkę i postawiła ją w ogrodzie.

— Kogo przedstawia ta figurka? — spytał z przejęciem Bob. — Czy przypadkiem nie

Oktawiana?

— Kurczę, nie pamiętam. Poczekaj chwilę, to skoczę do ogródka i sprawdzę.
Bob czekał przy telefonie, a serce waliło mu jak młotem. Czyżby sukces przyszedł tak

szybko? Jeśli siostra Tommy’ego kupiła Oktawiana...

— Ten gipsowy człowieczek nazywa się Bismarck — Bob usłyszał w słuchawce głos swego

informatora. — Czy to wam w czymś pomoże?

— Dziękuję ci, Tommy — powiedział rozczarowany Bob. — Naprawdę potrzebny nam tylko

Oktawian. Jednakże dziękujemy ci za telefon.

— Nie ma sprawy.
Tommy zakończył rozmowę, a Bob odłożył słuchawkę na widełki. Nie miał nic innego do

roboty, jak czekać na kolejny dzwonek telefonu, usiadł więc przy maszynie do pisania i wystukał
wszystkie dotychczasowe uwagi na temat najnowszej sprawy. Kiedy skończył pisanie, rzucił
okiem na ręczny zegarek i stwierdził, że zbliża się południe. Telefon więcej nie zadzwonił. Tym
razem nie udało się niczego osiągnąć za pomocą systemu połączeń duch z duchem.

— Boob! — przez otwarty świetlik usłyszał dobiegający z zewnątrz donośny głos ciotki

Matyldy. — Jupiter co prawda nie wrócił, ale przygotowałam lunch. Równie dobrze możesz
zjeść go sam.

— Zaraz do pani przyjdę — odparł Bob przez mikrofon.
Zdążył otworzyć ruchomą klapę, przez którą wchodziło się do Tunelu Drugiego, kiedy zaczął

dzwonić telefon. Rzucił się do aparatu, chwycił słuchawkę i ledwo dysząc, powiedział swoje
imię.

— Chcieliście się czegoś dowiedzieć o popiersiu Oktawiana — odezwał się dziewczęcy głos.

— Moja mama je kupiła i próbowała ustawić w ogródku, ale uznała, że głupio to wygląda.
Powiedziała mi, że podaruje posążek sąsiadowi.

— Nie pozwól, aby to zrobiła! — krzyknął Bob. — Nasze motto brzmi: „Każdy klient musi

być zadowolony”. Przyjedziemy do was najszybciej, jak zdołamy, i zwrócimy twojej mamie
pieniądze. Przywieziemy również inne popiersie, gdyby uznała, że wyglądałoby lepiej w
waszym ogródku.

background image

Zapisał nazwisko swojej rozmówczyni i jej adres. Mieszkała w Hollywoodzie, wiele

kilometrów stąd. Po skończonej rozmowie spojrzał z niepokojem na zegarek.

ś

eby tylko Jupiter się pospieszył. Wiadomo już było, gdzie znajduje się Oktawian, lecz jeśli

nie będą działać szybko, znowu go utracą.

background image

ROZDZIAŁ 10

W pułapce

Pete jechał na czele grupy. Posapując nieco, trzej chłopcy pokonali na rowerach niewielkie

wzniesienie, po czym wjechali do Kanionu Zegara.

Wąski, wysoko położony kanion znajdował się w północno-wschodniej części Hollywoodu.

Prowadziła do niego tylko jedna, niebrukowana droga. Przy jej końcu, wśród wysokich, dziko
rosnących traw, stał dom zmarłego niedawno Horacjusza Augusta.

Jupiter wpadł na pomysł, aby tam zajrzeć. Nie wiedział dokładnie, czego mają szukać, ale

uznał, że powinni zobaczyć miejsce, w którym żył stryjeczny dziadek Gusa.

Jazda między wzgórzami zajęła im więcej czasu, niż się spodziewał. Teraz dochodziło już

południe, słońce stało wysoko na niebie i mocno grzało. Zatrzymali się, by zetrzeć pot z twarzy i
popatrzeć na opuszczoną siedzibę Horacjusza Augusta.

Dwupiętrowa budowla, stojąca samotnie na otwartej przestrzeni, robiła imponujące wrażenie.

Wokół panowała martwa cisza, nie było śladu życia. Chłopcy podjechali do frontowych drzwi i
położyli rowery na trawie.

— Co prawda nie mamy klucza, ale musi być jakiś sposób, by dostać się do środka —

powiedział Pete. — W końcu pan Dwiggins pozwolił nam odwiedzić ten dom.

— Możemy wybić szybę — podsunął Gus.
— Nie ma sensu niczego niszczyć, jeśli można sobie poradzić inaczej — odparł Jupiter mimo,

ż

e dom i tak wkrótce zostanie zburzony. Zobaczcie, co wziąłem ze sobą... — Wyciągnął z

kieszeni gruby pęk kluczy, których sporo się nagromadziło w składzie złomu przez lata.

Sprawdźmy czy którymś z nich nie da się otworzyć drzwi.
Pokonali trzy stopnie stanęli przed wejściem.
Pete chwycił gałkę i ku jego zdziwieniu drzwi rozwarły się cicho.
— Są już otwarte! — zawołał. — Nawet nie były zatrzaśnięte.
— Dziwna sprawa — Jupiter zmarszczył brwi.
— Pewnie pan Dwiggins ich nie zamknął, kiedy był tu ostatnim razem — podpowiedział

Pete. — A może ktoś inny tu zaglądał. Nieważne ludzie na ogół nie zawracają sobie głowy
zamykaniem pustych domów

Wkroczyli do mrocznego wnętrza. Po każdej stronie korytarza znajdowały się dwa duże pełne

kurzu pokoje. Wszystkie były puste, jeśli nie liczyć skrawków papieru, walających się po
podłodze.

Jupiter wszedł do tego z nich, który, jak się domyślił, musiał pełnić funkcję salonu. Rozejrzał

się, ale niewiele było do oglądania. śadnych mebli. Ściany wyłożone ciemną boazerią z
orzechowego drewna, która nadal lśniła mimo warstw pokrywającego ją kurzu.

Chłopiec odwrócił się przeszedł do pokoju po przeciwnej stronie holu. Ten najwyraźniej

służył jako biblioteka, gdyż miał trzy ściany aż po sufit zabudowane półkami. Teraz nic na nich
nie stało, tylko tak jak wszędzie zalegała gruba pokrywa kurzu. Jupiter stał pośrodku
pomieszczenia i patrzył na półki.

— Aha — odparł po dłuższej chwili obserwacji.
— Co miało znaczyć to „aha”? — dopytywał się Pete. — Niczego tu nie widzę.
— Jeśli chcesz kiedykolwiek zostać detektywem pierwszej kategorii, musisz wyćwiczyć

zmysł obserwacji — pouczył go Jupiter. — Popatrz uważnie na ten regał ustawiony dokładnie na

background image

wprost mnie.

Pete wytężył wzrok.
— Nie widzę nic oprócz kurzu — powiedział w końcu.
— Wystaje o jakieś pół centymetra w stosunku do sąsiednich — wyjaśnił Jupiter. — Sądzę,

ż

e to bardzo znaczące.

Podszedł do ściany i pociągnął za jedną z półek. Regał powoli się obrócił. Z tyłu był wykuty

w ścianie czarny, wąski otwór.

— Tajny pokój za półkami na książki! — zawołał Jupiter. — Wejście było nie domknięte.
— O rany, nareszcie coś znaleźliśmy! — ucieszył się Pete.
— Powinniśmy byli wziąć latarki — stwierdził Jupiter. —— Duże niedopatrzenie z mojej

strony. Pete, skocz na zewnątrz i przynieś elektryczną lampkę z roweru

Pete po chwili był z powrotem i wręczył Jupiterowi rowerowy reflektor.
— Domyślam się, że chcesz tam wejść pierwszy — powiedział.
— Jasne. Nie ma się czego bać — odparł Jupiter. — Dom od dawna stoi pusty.
Pete nie był tego całkiem pewien. Podczas wcześniejszych poszukiwań natknęli się

kilkakrotnie na sekretne komnaty i w jednej z nich trafili na szkielet. Jupiter jednak skierował
strumień światła do wnętrza maleńkiego pokoju ukrytego za regałami i wmaszerował tam
dziarsko, a za nim Gus i Pete.

Zrobili nie więcej niż trzy kroki i stanęli. W pokoju nie było ani żadnego szkieletu, ani w

ogóle czegokolwiek. Był zupełnie pusty. Półki na ścianach świadczyły o tym, że niegdyś w
pokoiku trzymano książki, ale wszystkie zostały stamtąd zabrane.

— Nic nie ma — stwierdził z rozczarowaniem Pete.
— Nic? — spytał Jupiter i Pete ponownie się rozejrzał.
— Niczego nie widzę — powiedział.
— Bo szukasz nie tego, co trzeba — odparł Jupiter. — To, na co patrzysz, jest tak pospolite,

tak zwyczajne, że nie przychodzi ci do głowy, jak w rzeczywistości jest niezwykłe.

Pete zamrugał powiekami. Nadal niczego nie dostrzegał.
— No dobrze, to mi powiedz, co tu jest takiego niezwykłego, czego nie udaje mi się

zobaczyć.

— Jupe ma na myśli drzwi — powiedział Gus.
Teraz Pete zauważył zwykłą gałkę i pęknięcie w ścianie wokół futryny. Nie przyszło mu do

głowy, że może chodzić o drzwi, bo przecież są one w każdym pokoju.

Jupiter już przekręcał gałkę. Wąskie drzwi otwarły się bez trudu i w strumieniu światła

chłopcy dostrzegli po drugiej stronie biegnące w dół drewniane schody.

— Wygląda na to, że prowadzą do piwnicy — zauważył Jupiter.
— Zejdźmy, to się przekonamy.
— Nie domykajmy drzwi — nalegał Pete. — Czuję się pewniej, jeśli wiem, że w każdej

chwili mogę wyjść.

Jupiter zszedł po schodach, a pozostali chłopcy za nim. Przejście było tak wąskie, że ocierali

ramionami o drewniane ściany.

Na dole Jupiter się zatrzymał. Kolejne wąskie drzwi zagradzały im drogę. Otwarły się bez

trudu. Weszli do niewielkiego pomieszczenia o kamiennych ścianach, w którym panował chłód i
wilgoć.

— Trafiliśmy do piwnicy — oznajmił Jupiter, świecąc latarką dokoła.
Zauważyli dziwne ukośne półki, których przeznaczenia nie domyślał się ani Pete, ani Jupiter.

Jednakże Gus rozpoznał, do czego służyły.

background image

— To piwnica win — powiedział. — Na pochyłych półkach kładzie się butelki z tym

trunkiem. Widzicie, leży jedna zbita. Stryjeczny dziadek miał tu swoją prywatną piwniczkę.

Nagle Jupiter zamarł. Wyłączył lampkę i wszystkich trzech chłopców okryły ciemności.
— O co chodzi, Jupe? — Pete zniżył głos do szeptu.
— Cicho! Ktoś nadchodzi. Patrzcie.
Poprzez szparę ponad drzwiami, które prowadziły do reszty podziemi, chłopcy dojrzeli smugę

ś

wiatła. Po chwili usłyszeli przyciszone głosy.

— Wynośmy się stąd — wyszeptał Pete i mocno chwycił gałkę w drzwiach, które miał za

sobą. Szarpnął zbyt gwałtownie; gałka odpadła, a drzwi się zatrzasnęły. Głosy i światło coraz
bardziej się zbliżały.

Chłopcy znaleźli się w pułapce. Byli uwięzieni w piwniczce z winami!

background image

ROZDZIAŁ 11

Wiemy, że tam jesteście!

Głosy słychać było coraz bliżej. Kroki zatrzymały się tuż za drzwiami prowadzącymi do

piwniczki z winem. Chłopcy zamarli.

— Przeszukaliśmy już to pomieszczenie — powiedział ktoś grubym głosem. — Nie ma sensu

tam wchodzić.

— Cały dom przeszukaliśmy — odezwał się z oburzeniem drugi, jeszcze grubszy i

zachrypnięty głos. — Tylko w samej piwnicy spędziliśmy pół godziny. Jackson, jeśli coś przed
nami ukrywasz...

— Przysięgam, że nie — zapiszczał jakiś mężczyzna cienkim, starczym głosikiem. — Gdyby

było w tym domu, znaleźlibyśmy je. Powtarzam, że nie ma tu żadnych tajnych miejsc, o których
bym nie wiedział. W końcu pracowałem u pana Westona... to znaczy pana Augusta przez
dwadzieścia lat.

Pete poczuł, że Jupiter zesztywniał na dźwięk tego nazwiska, Pan Dwiggins powiedział, że

Jacksonowie byli jedynymi służącymi stryjecznego dziadka Gusa.

— Lepiej, żebyś się nie mylił, Jackson — warknął pierwszy głos. — To nie gra w kulki.

Chodzi o duże pieniądze i kiedy odnajdziemy Oko, dostaniesz swoją dolę.

— Powiedziałem wam wszystko, co wiem, naprawdę! Nie męczcie mnie — jęknął błagalnie

Jackson. — Musiał to gdzieś ukryć wtedy, kiedy ja i Agnes byliśmy poza domem. Chyba pod
koniec życia nam nie dowierzał, mimo że wiernie mu służyliśmy przez wszystkie te lata. Zaczął
się zachowywać nieco dziwnie, jakby czuł, że ktoś go szpieguje.

— Był kuty na cztery nogi. Też bym nikomu nie ufał, gdybym miał ukryć taki klejnot jak

Płomienne Oko — odezwał się mężczyzna o zachrypniętym głosie. — Jednakże chciałbym
zrozumieć, po co wsadził ten sztuczny kamień do głowy Augusta.

Chłopcy przysłuchiwali się wymianie zdań z żywym zainteresowaniem, prawie zapominając

o niebezpiecznym położeniu, w jakim się znajdowali. Skoro rozmówcy wiedzieli o fałszywym
klejnocie, musieli być wspólnikami Czarnowąsego lub Trzykropka. Następne słowa
nieznajomych wyjaśniły tę wątpliwość.

— Biedny Hugon! Kiedy gość z trzema kropkami na czole załatwił go, nie czuł się najlepiej

— zachichotał ten z chrypką w głosie.

Pete’a przeszły ciarki. Przypomniał sobie lśniące ostrze szpady i czerwoną plamę na nim.
— Dajmy sobie spokój z Hugonem — powiedział mężczyzna o basowym głosie. — Założę

się, że August wsadził sztuczny rubin do gipsowej głowy po to, by zmylić trop. Myślę, że
prawdziwy klejnot ukryty jest gdzieś w tym domu.

— Jeśli to prawda, będziecie musieli rozebrać dom do fundamentów, by go znaleźć — wtrącił

pan Jackson. — Przysięgam, że nie mam już pomysłu, gdzie jeszcze można by szukać.
Pozwólcie mi wrócić do żony w San Francisco. Naprawdę zrobiłem dla was wszystko, co
mogłem.

— Pomyślimy nad tym — odezwał się Chrypa. — Może i cię puścimy. Tak naprawdę

chciałbym dostać w swoje ręce tego grubawego spryciarza ze składu złomu. Rozpytywałem o
niego dokoła i wszyscy mówili, że ten szczeniak ma łeb jak komputer, mimo że wygląda
głupkowato. Założę się o dolara, że wie dużo więcej, niż chce powiedzieć.

— Ale nie mamy jak go capnąć — zauważył Bas. — A może mamy. Chodźcie na górę,

background image

musimy zastanowić się, co dalej robić.

— Co z sekretnymi schodami i małym pokoikiem? — spytał Chrypa. — Powinniśmy je

jeszcze przeszukać. Muszą do czegoś służyć.

— Zbyt rzucają się w oczy — zaoponował Bas. — Jak powiedział Jackson, to było tylko

najzwyklejsze przejście, prowadzące z biblioteki do piwniczki z winem. Mam rację, stary?

— Oczywiście — przytaknął były służący. — Dwadzieścia lat temu pan August umieścił w

pokoju regały na książki i dla zabawy przerobił jeden na ukryte wejście. Korzystał z niego
jednak tylko po to, by dostawać się nocą do swojej piwniczki. Zawsze powtarzał, że jako mały
chłopiec marzyło zamieszkaniu w ogromnym domu z sekretnymi schodami.

— A nie mówiłem — odezwał się Bas. — Wracajmy na górę. Ta ciemna piwnica działa na

mnie przygnębiająco.

Odeszli. Po chwili chłopcy usłyszeli skrzypienie drewnianych schodów, a potem trzask

zamykanych drzwi. Znowu byli sami w całej piwnicy.

— Jejku, myślałem, że już nas mają — wstrząsnął się Pete. — Zrobili na mnie wrażenie ludzi

bez skrupułów.

— Słyszeliście, jak śmiał się ten, który opowiadał kompanom, co spotkało Czarnowąsego? —

zawołał Gus.

— Kim oni byli według ciebie, Jupe? — spytał Pete. — Jupe, wpadłeś w trans czy co?
Jupiter drgnął lekko, przywołany do rzeczywistości.
— Rozmyślałem. Ci dwaj musieli usłyszeć od Jacksona o Płomiennym Oku i teraz zmuszają

staruszka, by pomógł im znaleźć klejnot, zanim zrobi to Trzykropek.

Pete pokiwał głową.
— Jak my stąd wyjdziemy? Jesteśmy w pułapce.
— Bezpieczniej będzie poczekać, aż tamci sobie pójdą na dobre. Chodźmy teraz do piwnicy.

Poszukamy drzwi i w dogodnym momencie wymkniemy się stąd.

Z Jupiterem na czele wkroczyli do dużej kwadratowej piwnicy z niskim belkowanym sufitem.

Nie było w niej okien. Pod jedną ze ścian stał wielki zbiornik z paliwem, a obok niego piec
olejowy. Poza tym niewiele było do oglądania.

Zobaczyli, że do drzwi wyjściowych prowadzi kilka drewnianych schodków, więc weszli po

nich na palcach. Jupiter ostrożnie poruszył gałką. Przekręciła się, ale drzwi ani drgnęły.
Spróbował jeszcze raz, z tym samym skutkiem.

— Z drugiej strony musi być zasuwka — powiedział. — Jesteśmy zamknięci.
Milczeli przez chwilę. Sytuacja wyglądała groźnie. Jeśli ci mężczyźni tam na górze pójdą

sobie i zostawią ich samych, kto wie, kiedy ktokolwiek inny przyjdzie tutaj. Być może dopiero
za kilka dni zjawią się robotnicy, którzy będą burzyć stary dom.

Jupiter przerwał ciszę.
— Są jeszcze drzwi, które prowadzą na sekretne schody — zauważył.
— Przecież gałka od nich upadła z drugiej strony — przypomniał Gus. — Sam słyszałem.

Drzwi nie dadzą się otworzyć, prawda, Pete?

— Ja nie umiem tego zrobić.
— Być może mnie się uda — powiedział Jupiter.
Poszli z powrotem do piwniczki z winem. Pete oświetlił reflektorkiem fragment drzwi, gdzie

wcześniej tkwiła gałka. Jupiter wyjął szwajcarski scyzoryk, z którego nieustannie był bardzo
dumny. Wyciągnął jedno z ostrzy. Okazało się, że jest to mały śrubokręt.

— Kiedy odpada zwyczajna gałka, przeważnie można przekręcić zatrzask śrubokrętem —

zauważył Pierwszy Detektyw.

background image

Wsunął koniec śrubokrętu do dziury, z której wypadł trzonek gałki. Narzędzie zahaczyło

wewnątrz o jakiś kawałek metalu. Jupiter przekręcił śrubokręt, trzpień zamka poruszył się i
drzwi się otworzyły.

— Prosta sztuczka, ale warto ją znać w razie nagłych wypadków —powiedział.
Ledwo zdążył stanąć po drugiej stronie drzwi, oblał go silny strumień światła. Oślepiony

Jupiter zamrugał powiekami.

— No dobra, dzieciaki, wyłaźcie. Wiedzieliśmy, że tam jesteście! —zagrzmiał Bas. —

Zauważyliśmy przed domem wasze rowery. Chodźcie na górę i bądźcie cicho, jeśli wam życie
miłe.

background image

ROZDZIAŁ 12

Jupiter na ciężkim przesłuchaniu

Jupiter nie posłuchał wydanego rozkazu. Pochylił się i po omacku zaczął szukać gałki. Kiedy

szperając po podłodze obrócił się, niechcący trącił otwarte drzwi i zamknął je na dobre.

Dwaj mężczyźni zbiegali już do niego.
— Łap go, Charlie! — zawołał Bas. — To właśnie ten tłuścioch. Chcemy z nim pogadać.
Jupiter nie miał czasu obrazić się za „tłuściocha”. Czyjeś silne dłonie chwyciły go za poły

koszuli i zaczęły wlec po schodach w górę.

Do piwniczki, w której siedzieli Pete i Gus, dobiegły głuche odgłosy ciała uderzającego o

stopnie i wściekłe okrzyki dwóch mężczyzn. Chłopcy popatrzyli na siebie z przerażeniem.

— Złapali Jupe’a — powiedział głucho Pete.
— Nieźle się z nim naszarpią — zauważył Gus, kiedy jeden z mężczyzn jęknął z bólu.
W tym momencie odgłosy szamotaniny umilkły. Zorientowali się, że Jupiter coś mówi. Drzwi

tłumiły nieco jego słowa.

— W porządku, panowie, będę spokojny. Macie nade mną liczebną przewagę i walka jedynie

przedłużyłaby nieunikniony bieg wydarzeń.

— Coś ty powiedział? — usłyszeli pytanie Chrypy. Facet najwyraźniej zbaraniał.
— Przyznał, że się poddaje, bo wie, że nie może wygrać — wytłumaczył kamratowi Bas. —

Dobra, tłuściochu, marsz na górę. Jeden fałszywy ruch, a spiorę cię na kwaśne jabłko.

— Co z dwoma pozostałymi? — dopytywał się Chrypa.
— Niech sobie siedzą zamknięci — odparł Bas. — Ten szczeniak jest nam potrzebny.
Pete i Gus usłyszeli trzask zasuwki, kroki na schodach, a potem w pokoju na górze.
— Poddał się — westchnął Gus.
— Bo wiedział, że dwóch nie pokona — bronił przyjaciela Pete.
— Teraz on jest uwięziony na górze, a my na dole — powiedział Gus. — Obie pary drzwi są

zaryglowane. Nie możemy stąd wyjść.

— Jupe jakoś nas stąd wyciągnie — zapewnił kolegę Pete.
Jednakże Jupiter znalazł się w położeniu, w którym nawet samemu sobie nie mógł pomóc, nie

mówiąc już o pomaganiu komukolwiek. Bas wykręcił mu ręce do tyłu i zaprowadził do kuchni,
gdzie stał jedyny ocalały mebel w tym domu, kulawe drewniane krzesło, nic niewarte nawet dla
handlarza złomem.

Bas był niewysoki i gruby, Chrypa potężny i krzepki. Obaj byli przebrani podobnie jak

przedtem Hugon: nosili ogromne okulary w rogowych oprawkach i czarne wąsy. Wszyscy byli
bez wątpienia członkami tego samego gangu.

Bas popchnął Jupitera w stronę krzesła i zmusił chłopca, żeby usiadł.
— Widziałem, że gdzieś tam się walał sznur do suszenia bielizny — powiedział do kompana.

— Przynieś go tu.

Chrypa wyszedł z kuchni. Bas wprawnie przeszukał Jupitera i znalazł jego wspaniały

scyzoryk. Pierwszy Detektyw otrzymał go niegdyś w nagrodę.

— Niezły — zauważył. — W sam raz, by odciąć nim ucho albo nawet dwa, jeśli zajdzie taka

konieczność.

Jupiter milczał. Nie ulegało wątpliwości, że w tym towarzystwie właśnie Bas wydaje rozkazy,

choć Chrypa bardziej przypominał zbira.

background image

W drzwiach pojawił się niewysoki, siwy mężczyzna. Na nosie miał okulary w złotych

oprawkach. Wydawał się bardzo zdenerwowany. To mógł być tylko pan Jackson.

— Nie wolno panu skrzywdzić chłopca — powiedział. — Obiecaliście, że nie będzie gwałtu i

przemocy.

— Zostaw nas samych! — rzucił krótko Bas. — Nie będzie żadnych gwałtów, oczywiście

pod warunkiem, że tłuścioch zechce z nami współpracować. No już, wynoś się stąd!

Starszy człowiek wrócił do dużego pokoju. Po chwili nadszedł Chrypa ze zwojem sznura i

obaj mężczyźni zaczęli przywiązywać Pierwszego Detektywa do krzesła. Przymocowali mu ręce
do poręczy, nogi do przednich nóg krzesła, a tułów do oparcia. Kiedy skończyli robotę, chłopiec
ledwo mógł się ruszyć.

— Teraz możemy spokojnie porozmawiać — odezwał się Bas. — Gdzie jest rubin?
— Nie wiem. Też go szukamy — odparł Jupiter.
— On nie współpracuje — powiedział drugi z mężczyzn. Chwycił scyzoryk Jupitera, który

Bas odłożył na parapet okienny. Wyciągnął ostrze. — Połaskoczę go tym trochę, co, Joe?
Zacznie odpowiadać właściwie na nasze pytania.

— Ja się nim zajmuję — rzucił ostro Bas. — Prawdopodobnie nic nie wie, ale założę się, że

ma jakieś pomysły. W porządku, tłuściochu, odpowiedz mi wobec tego na inne pytanie.
Dlaczego w popiersiu Augusta był ten fałszywy rubin?

— Nie jestem pewien.
Jupiter uznał, że równie dobrze może udzielić odpowiedzi. Nie wiedział, gdzie jest Płomienne

Oko; w każdym razie nie miał pojęcia, gdzie znajduje się popiersie Oktawiana, w którym zostało
ukryte. Jeśli uda mu się przekonać obu mężczyzn, że naprawdę nie jest w stanie udzielić im
pożądanych informacji, być może go uwolnią.

— Sądzę, że pan August włożył fałszywy rubin do popiersia Augusta, by wprowadzić w błąd

wszystkich poszukiwaczy klejnotu — wyjaśnił. — Chciał, żeby myśleli, że znaleźli prawdziwy
kamień, dlatego specjalnie nie utrudnił im zadania.

— Wobec tego gdzie ukrył prawdziwy rubin? — zażądał odpowiedzi Bas, przez kompana

zwany Joe.

— W innym popiersiu — odparł Jupiter. — W tym, w którym nikt by się tak szybko nie

spodziewał znaleźć cennej zawartości. W popiersiu Oktawiana.

— Oktawiana, mówisz? — zdziwił się Chrypa, czyli Charlie. — Dlaczego właśnie tam?
— To jasne! — zawołał Joe. — Oktawian był rzymskim cesarzem, którego zwano również

Augustem. Rozumiesz teraz?

— Niby tak. — Chanie podrapał się po głowie. — To zaczyna mieć ręce i nogi. Dobra,

chłopaczku, to gdzie jest ten Oktawian?

— Nie wiem — powiedział Jupiter. — Moja ciotka sprzedała go komuś, a nie prowadzi

ż

adnego rejestru klientów. Mógł go kupić każdy z Los Angeles lub okolicy.

Joe wpatrywał się uważnie w Pierwszego Detektywa. Z roztargnieniem gładził sztuczne wąsy.
— To brzmi dość prawdopodobnie — przyznał w końcu. — Ale zadam ci wobec tego kolejne

pytanie. Skoro uważasz, że rubin znajduje się wewnątrz starego Oktawiana, dlaczego go nie
szukałeś? Dlaczego przybyłeś do tego domu?

Na to pytanie trudno było udzielić odpowiedzi. Intuicja nakazywała Jupiterowi przeszukać

dom, w którym mieszkał zmarły właściciel cennego klejnotu, ale tak naprawdę nie miał pojęcia,
czego się po tej inspekcji spodziewa.

— Ponieważ nie wiedziałem, gdzie szukać Oktawiana — wyjaśnił Joe’emu — uznałem, że

zrobię kolejną sensowną rzecz i rozejrzę się po tym domu. Bo jeśli się pomyliłem? Przecież pan

background image

August mógł wcale nie ukryć rubinu w popiersiu rzymskiego imperatora.

— Myślę, że to zrobił — mruknął Joe. — W ten sposób jedno z drugim pasuje do siebie.

Pierwszy August miał być fałszywym tropem. Każdy, kto choć trochę zna historię, zwróciłby
natomiast uwagę na Oktawiana. Starszy pan przewidywał, że tak właśnie pomyśli jego
stryjeczny wnuk. Musimy więc znaleźć Oktawiana, zanim ktokolwiek nas uprzedzi.

— A jak to zrobimy? — dopytywał się Charlie. — Popiersie mógł kupić każdy mieszkaniec

Los Angeles lub okolicy. Możemy go szukać latami.

— To faktycznie jest problem — przyznał jego wspólnik. Rzucił okiem na Jupitera. — Ale

nie nasz, tylko tłuściocha. Jeśli chce kiedykolwiek rozstać się z tym krzesłem, w jego interesie
leży, by wymyślić, jak możemy znaleźć Oktawiana. Co ty na to, mały?

Jupiter milczał. Mógł opowiedzieć im o systemie połączeń duch z duchem. To była jednak

ostateczność.

— Nie mam pomysłu, gdzie może być Oktawian — powiedział, starając się, by zabrzmiało to

pokornie. — Gdybym miał, postarałbym się go odzyskać.

— No to zacznij myśleć — odezwał się Charlie nieprzyjemnym tonem. — Podobno jesteś w

tym mistrzem. Uruchom szare komórki. Możemy czekać cały dzień, albo nawet i noc, o ile to
konieczne. Jeśli nie chcesz tkwić przywiązany do tego krzesła i zamierzasz wydostać swoich
kumpli z piwnicy, podsuń nam dobre rozwiązanie!

W tej chwili żadne rozwiązanie nie przychodziło Jupiterowi do głowy, ani dobre, ani złe.

Myślał szybko. Bob powinien wpaść na pomysł, gdzie się znajdują. Jeśli długo się nie pokażą,
przyjedzie w końcu do tego domu z Hansem, a być może i z wujkiem Tytusem oraz Konradem.
Prędzej czy później ich uwolni. Raczej jednak później, gdyż Bob dostał instrukcje, by siedzieć
przy telefonie.

Jupiter postanowił czekać. Być może Bob...
W tym momencie w kuchennych drzwiach stanął malutki pan Jackson.
— Przepraszam najmocniej — powiedział nerwowo — ale radio... Chyba wasi przyjaciele

próbują się z wami skontaktować. Usłyszałem głos nawołujący Joe’ego.

Bas obrócił się gwałtownie.
— Walkie-talkie! — krzyknął. — Charlie, przynieś je. To musi być Hugon. Może tam coś się

dzieje.

Mężczyzna wybiegł z kuchni. Jupiter ledwo miał czas się zdziwić, jakim cudem Hugon może

przywoływać kogokolwiek, skoro Trzykropek go zabił, kiedy Charlie był już z powrotem. Niósł
ze sobą wielkie przenośne walkie-talkie, o dużo większej mocy niż nieduże urządzenia, które
Jupiter zmajstrował dla siebie, Boba i Pete’a. Niewątpliwie trzeba było mieć pozwolenie, by z
niego korzystać, ale oczywiście ani Charlie, ani Joe w ogóle się tym nie przejmowali.

— Zgadza się, to Hugon — powiedział Chanie. Nacisnął odpowiedni guzik.
— Hugon, tu Chanie. Czy mnie słyszysz? Zgłoś się.
Zwolnił przycisk. W głośniku coś zabuczało. Potem rozległ się głos, chrapliwy z powodu

dużej odległości, jaka dzieliła rozmówców.

— Charlie! Gdzie się podziewaliście? Od dziesięciu minut próbuję was przywołać.
— Byliśmy zajęci. Co masz do przekazania?
— U mnie coś zaczyna się dziać. Ten mały blondasek właśnie wyjechał półciężarówką ze

składu złomu. Prowadzi ją pomocnik Jonesów. Zmierzają w stronę Hollywoodu. Jedziemy za
nimi.

Serce Jupitera zabiło z radości. Bob zdecydował się na wszczęcie poszukiwań. Niedługo wraz

z Hansem lub Konradem zjawi się tu i wtedy...

background image

Jednakże następne pytanie i odpowiedź, jaka na nie padła, rozwiały jego nadzieję.
— Czy jadą w tę stronę?
— Nie, kierują się do miasta. Nie wiedzą, że ich śledzimy.
— Patrzcie, dokąd się udają — poinstruował Chanie. — To może być szansa dla nas. —

Spojrzał na Joe’ego. — Chcesz coś powiedzieć Hugonowi? — spytał.

— Tak! Założę się, że dzieciak jedzie po Oktawiana. W jakiś sposób wpadł na jego ślad.

Powiedz Hugonowi, żeby uważał, czy nie odbierają jednego z gipsowych popiersi. Jeśli tak,
musi je od nich wydostać w dowolny sposób.

Charlie powtórzył wiadomość do mikrofonu walkie-talkie i nadał sygnał zakończenia

rozmowy.

— No dobrze. Załatwione — powiedział. — Miałeś dobry pomysł z tymi urządzeniami, Joe.

Myślę, że zakup właśnie się zwrócił, i to z nawiązką. A teraz, mały — wyszczerzył zęby i
przybliżył twarz do twarzy Jupitera — poczekamy i zobaczymy, co się wydarzy.

background image

ROZDZIAŁ 13

Bob wpada na trop

Bob uznał, że dalsze czekanie na Jupe’a i Pete’a jest ryzykowne. „Duch” kazał mu się

pospieszyć, jeśli chce odzyskać Oktawiana, a było już późne popołudnie i ani śladu Pierwszego
czy Drugiego Detektywa. Być może szli jakimś nowym tropem, ale on już nie mógł zwlekać.
Musiał przejąć sprawę w swoje ręce.

Pani Jones pozwoliła mu skorzystać z mniejszej półciężarówki i zwolniła Hansa, żeby ją

poprowadził. Udało mu się także wyłudzić pięć dolarów akonto przyszłych prac, które wykona
na rzecz składu złomu. A kiedy wyjaśnił na koniec, że jeden z klientów nie jest zadowolony z
zakupionego popiersia, ale być może będzie chciał wymienić je na inne, pani Matylda zgodziła
się, żeby zabrał ze sobą Fnancisa Bacona.

Hans przytaszczył popiersie do półciężarówki i ułożył je na płachcie brezentu. Bob wrzucił na

platformę solidne kartonowe pudło i plik starych gazet, w które zamierzał zapakować cennego
Oktawiana, kiedy go już odbiorą, po czym ruszyli w drogę.

Mieli przed sobą około czterdziestu minut jazdy, ponieważ celem ich podróży był dom na

przedmieściach Hollywoodu. Jechali bardzo uczęszczaną drogą przez dzielnicę atrakcyjnych
rezydencji. Na jezdni panował taki ruch, że ani Bob, ani Hans nie zauważyli, że podąża za nimi
ciemnoniebieski sedan z dwoma pasażerami w środku. Obaj mieli czarne wąsy i nosili okulary w
ogromnych rogowych oprawkach.

W pewnym momencie Hans zwolnił i Bob zaczął śledzić numery mijanych domów.
— To tu! — krzyknął po chwili. — Zatrzymaj się, Hans.
— Już się robi! — huknął krzepki Bawarczyk.
Ciężarówka stanęła i Bob wyskoczył z szoferki. Z tyłu, pół przecznicy dalej, zatrzymał się

również niebieski sedan. Dwaj siedzący w nim mężczyźni uważnie obserwowali każdy ruch
chłopca i jego towarzysza.

Hans wysiadł z ciężarówki i zdjął z platformy Francisa Bacona. Trzymając go pod pachą,

ruszył za Bobem w kierunku frontowych drzwi.

Otworzyła je dziewczynka z sympatyczną buzią usianą piegami.
— Jesteś jednym z Trzech Detektywów! — zawołała, a Bob z zadowoleniem wyczuł nutę

pełnego podziwu szacunku w jej głosie. — To popiersie, które ma moja mama, potrzebne ci jest
z jakiegoś dziwnego i pewnie tajemniczego powodu, prawda? Wchodź do środka. Ty wiesz, jak
mi było trudno powstrzymać mamę przez ten czas, by nie oddała Oktawiana i w końcu musiałam
jej powiedzieć, że jest zrobiony z zabójczo radioaktywnego gipsu i że wy jesteście agentami
ochrony i przyjedziecie go zabrać, żeby nie wyrządził jakiejś szkody.

Dziewczynka terkotała jak karabin maszynowy i Bob z trudem nadążał za tokiem jej

wywodów. Hans tylko mrugał powiekami. Dotarli już jednak na eleganckie, wyłożone płytkami
patio z małą fontanną pośrodku. Serce Boba zabiło z radości, kiedy zauważył w rogu
poszukiwane popiersie. Oktawian rzeczywiście wyglądał dość idiotycznie, ustawiony pod
wysokim różanym krzakiem.

Szczupła kobieta, która strzygła właśnie ten krzak, odwróciła się w stronę przybyłych, ale nie

zdążyła się odezwać, gdyż jej córka znowu zabrała głos.

— Mamo, to są właśnie Trzej Detektywi, o których ci mówiłam, a w każdym razie jeden z

nich. Przyjechał zabrać stąd Oktawiana i uwolnić cię od strachu, że przechowujesz

background image

niebezpieczne gipsowe popiersie.

— Nie zwracajcie uwagi na Liz — mama dziewczynki uśmiechnęła się do gości. — śyje w

swoim własnym, wymyślonym świecie, pełnym tajemniczych szpiegów i niebezpiecznych
przestępców. Wcale nie uwierzyłam w radioaktywność gipsowego popiersia, ale nie wyglądało
dobrze na patio i zamierzałam się go pozbyć. Czekałam na was, ponieważ Liz powiedziała, że
odzyskanie tej figury jest dla was bardzo ważne.

— Dziękuję pani za życzliwość — powiedział Bob. — Oktawian został w pewnym sensie

sprzedany przez pomyłkę. Gdyby chciała pani zamiast niego jakieś inne popiersie,
przywieźliśmy ze sobą Fnancisa Bacona.

— Pozwól, że nie skorzystam z propozycji — odparła mama Liz. — Początkowo spodobał mi

się pomysł, by ozdobić patio gipsową postacią, ale stwierdziłam, że nie wygląda to tak dobrze,
jak sobie wyobrażałam.

— Wobec tego zwrócimy pani pieniądze — Bob wyjął z kieszeni pięć dolarów i wręczył je

rozmówczyni.

— Och, to ładnie z waszej strony — ucieszyła się. — Zabierajcie więc Oktawiana. Chyba

postawię tu zamiast niego włoską wazę.

— Czy dasz radę zanieść do ciężarówki oba popiersia, Hans? —spytał Bob.
— Przecież mam dwie ręce — odparł Bawarczyk. — To dla mnie kaszka z mleczkiem. —

Chwycił pod pachę cennego Oktawiana. — Co dalej, Bob?

— Wyniesiemy go stąd i zapakujemy do kartonowego pudła. Owiążemy je ciasno, a potem...
— Czy musicie od razu odjeżdżać? — spytała Liz. — Po raz pierwszy w życiu spotkałam

prawdziwego detektywa i chciałabym cię wypytać o tysiące rzeczy.

— No tak... — zawahał się Bob. Zabawnie było słuchać paplaniny Liz. Poza tym, skoro tak

lubiła tajemnicze sprawy i interesowało ją rozwiązywanie zagadek... — Zostanę tu przez chwilę,
a ty w tym czasie zapakuj porządnie Oktawiana, Hans — poprosił Bob.

— Jasne.
Hans odszedł w stronę ciężarówki, dźwigając pod pachami dwa popiersia, i zostawił Boba, by

mógł porozmawiać z Liz, lub raczej wysłuchiwać pytań, jakimi zasypywała go dziewczynka, w
ogóle nie czekając na odpowiedź.

Pomocnik państwa Jonesów ostrożnie ułożył oba popiersia z tyłu ciężarówki i zaczął

dokładnie pakować jedno z nich, tak jak polecił Bob. Każdy jego ruch śledzili dwaj mężczyźni w
stojącym nieopodal samochodzie. Ten o imieniu Hugon znowu zaczął składać sprawozdanie
dwóm wspólnikom, przebywającym w domu zmarłego Horacjusza Augusta.

— Większy pakuje teraz popiersie — nadawał w napięciu przez walkie-talkie. — To musi

być Oktawian, bo po nic innego szczeniak by się nie fatygował. Ciągle jest na patio. Pudło jest
już starannie owiązane, a ten wielki gość czeka na powrót dzieciaka.

Przywiązany do kuchennego krzesła Jupiter słyszał każde nadane słowo. Bas, czyli Joe,

zaczął przekazywać instrukcje kompanom w mieście.

— Ściągnijcie pudło z ciężarówki — rozkazał. — Słuchajcie, mam pomysł. Zainscenizujcie

wypadek. Hugon, przejdź przed ciężarówką, kiedy będzie ruszać, i udaj, że cię potrąciła.
Wrzeszcz i krzycz. Chłopiec i mężczyzna wyskoczą z samochodu, by zobaczyć, jak bardzo cię
zranili...

— Poczekaj, poczekaj! — przerwał mu Hugon. — To nie będzie konieczne. Wielki idzie na

patio. Nikt nie pilnuje ciężarówki. Frank i ja zaraz jedziemy do was.

Walkie-talkie zamilkło. Jupiter jęknął w duchu. Ledwo Bob odzyskał Oktawiana, a już za

chwilę znowu miał go stracić.

background image

Hans rzeczywiście wrócił na patio. Bob i Liz nadal rozmawiali, właściwie mówiła

dziewczynka, a Bob od czasu do czasu odpowiadał jej na pytania, jeśli tylko dała mu choćby
najmniejszą szansę.

— Słuchaj, czy nigdy nie była wam potrzebna dziewczynka do akcji? — spytała w pewnej

chwili. — Jestem pewna, że podczas niektórych dochodzeń na pewno by się przydała. Czasem
dziewczyna może być niezwykle pomocna. Mógłbyś zadzwonić do mnie. Jestem niesamowitą
aktorką. Umiem się ucharakteryzować dla niepoznaki i zmienić głos...

— Przepraszam, Bob! — huknął Hans. — Przypominam ci, że pani Matylda kazała szybko

wracać, bo półciężarówka może być potrzebna.

— Jasne, Hans! — zawołał Bob. — Przepraszam cię, Liz, muszę się już pożegnać. Jeśli

będziemy kiedykolwiek potrzebować dziewczyny, zadzwonię do ciebie.

— Dam ci swój numer telefonu. — Liz szła za Bobem, gryzmoląc cyferki na trzymanej w

ręku kartce. — Proszę. Nazywam się Liz Logan. Będę czekała na wiadomość od ciebie. Jejku,
już umieram z niecierpliwości na myśl, że wezmę udział w prawdziwym dochodzeniu!

Bob schował karteczkę z zapisanymi danymi dziewczynki i wspiął się do szoferki. Nawet nie

zauważył, że obok półciężarówki przejechał niebieski sedan. Myślał sobie, że Liz jest całkiem do
rzeczy. Być może rzeczywiście mogłaby im czasem pomóc. Jupiter rzadko miał jakieś zadania
dla dziewczyn, ale jeśli tylko coś się pojawi, Bob zaproponuje Pierwszemu Detektywowi, by
zadzwonili właśnie do Liz Logan.

Dziewczynka pomachała im na pożegnanie. Bob odpowiedział jej podobnym gestem. Nie

przyszło mu do głowy, by zerknąć na tył półciężarówki. Wracał wraz z Hansem do składu
złomu, nieświadomy, że zdążył już stracić Oktawiana.

Jednakże wiedział o tym Jupiter. Walkie-talkie zaczęło brzęczeć, a potem rozległ się głos

Hugona.

— Mamy go! — mówił podniecony. — Wielki tuman poszedł na patio, a ja z Frankiem

chwyciłem pudło i ściągnąłem z ciężarówki natychmiast, jak tylko znikł nam z oczu. Chyba
nawet nie mają pojęcia, co się stało.

— Dobra robota! — pochwalił Joe. — Zawieźcie pudło do kryjówki i nie otwierajcie, dopóki

się tam nie zjawimy. Koniec. Bez odbioru.

— Rozumiem. Bez odbioru.
Walkie-talkie zamilkło. Joe uśmiechnął się półgębkiem do Jupitera.
— Myślę, mały, że nam się udało — powiedział. — Mamy kamień. Nie musimy cię już

więcej wypytywać. Dla pewności jednak zostawimy was tu do czasu, gdy wyjmiemy klejnot i
zatrzemy za sobą wszelkie ślady. Nie bójcie się, zadzwonimy do waszych krewnych, żeby was
stąd uwolnili, ale później, może w nocy.

Joe i jego kompan wyszli z kuchni, zabierając ze sobą Jacksona. Stary służący posłał chłopcu

ostatnie długie spojrzenie, jakby przepraszając, że nie mógł pomóc. Potem wszyscy trzej wsiedli
do samochodu stojącego przed domem i odjechali.

Kiedy ucichł warkot silnika, Jupiter zaczął krzyczeć:
— Pete! Gus! Czy mnie słyszycie?
— To ty, Jupe? — dobiegło go z dołu przytłumione wołanie Pete’a.
— O co chodzi? Możesz nas stąd uwolnić? Baterie w reflektorku powoli się wyczerpują.
— Przykro mi — odparł Jupiter. — Jestem bezradny. Owiązali mnie jak mumię. Tkwimy tu

unieruchomieni, a gang Czarnowąsych dostał w swoje ręce Oktawiana.

background image

ROZDZIAŁ 14

Zaskakujące odkrycie

Jupiter siedział przywiązany ciasno do krzesła i dumał. Książkowy bohater w podobnej

sytuacji zawsze jakoś umiał się uwolnić. Znajdował stary nóż, którym przecinał krępujące go
więzy, albo też kawałek szkła, mogący służyć do tego samego celu. Cokolwiek.

On jednak nie miał nic. Oczywiście pamiętał o scyzoryku, który leżał na parapecie okiennym,

ale nie mógł go dosięgnąć. Gdyby mu się nawet jakoś udało to zrobić, nie zdołałby otworzyć
ostrza. Zresztą otwarte ostrze też by mu niewiele pomogło. Nie dałby rady przeciąć nim węzłów,
gdyż Bas przywiązał mu ręce do poręczy krzesła.

Jupiter siedział więc i rozmyślał, co by tu zrobić. Nie przerażało go specjalnie widmo śmierci

głodowej, ponieważ wiedział, że w końcu ktoś po nich przyjdzie, ale pewnie trzeba będzie długo
na to poczekać.

Z piwnicy dobiegały głuche uderzenia. Pete i Gus co i raz rzucali się na drzwi, próbując je

wyważyć. W pewnym momencie zaczęli do niego krzyczeć.

— Hej, Jupe! Słyszysz nas?
— Doskonale — odparł głośno Jupiter. — Jak wam idzie?
— Nijak. Drzwi są solidne. Tylko poobijaliśmy sobie ramiona. Strasznie tu ciemno na dole.
— Cierpliwości. Właśnie zastanawiam się nad sposobem ucieczki.
— Dobrze, ale pospiesz się. Tutaj chyba są szczury.
Jupiter zaczął przygryzać wargę, by przyspieszyć proces myślenia. Niecierpliwie kręcił się na

krześle. Trzeszczało i skrzypiało pod ciężarem jego ciała.

Przez kuchenne okno obserwował, jak mija czas. Wydawało mu się, że patrzy na zegarek.

Wysoki, strzelisty szczyt po zachodniej stronie kanionu rzucał cień na trawnik cień ten stale się
wydłużał, kiedy słońce chyliło się ku zachodowi.

Jupiter poruszył się, sprawdzając więzy. Trzymały mocno, ale krzesło znowu zatrzeszczało.
Nagle chłopiec doznał olśnienia. Kiedyś siedział na starym, skrzypiącym krześle i w pewnym

momencie mebel załamał się pod jego ciężarem. Gdyby zdołał połamać ten, do którego teraz był
przywiązany...

Zaczął się szarpać w tył i w przód z taką siłą, jaką tylko zdołał z siebie wykrzesać. Wydawało

mu się, że oparcie krzesła przesunęło się do tyłu, a poręcze zaczęły się ruszać. Celowo
rozkołysał się na boki i z łomotem wylądował na podłodze. Noga krzesła, do której była
przywiązana jego prawa kończyna, odłupała się.

Zaczął mocno wywijać prawą nogą i w pewnym momencie na tyle rozluźnił węzły, że zdołał

ją z nich wyszarpnąć. Pierwszy sukces miał już za sobą. Podpierając się wyswobodzoną nogą,
wstał i znowu rzucił się z trzaskiem na podłogę, uderzając o nią oparciem krzesła. Obracał się na
boki, całym ciężarem napierając na poluzowane poręcze. Zatrzeszczały i lewa poręcz odłupała
się od oparcia. W tym momencie wisiała już tylko na kilku drzazgach. Szarpnął mocniej. Poręcz
całkowicie się odłamała.

Teraz mógł sięgnąć do prawej poręczy i poruszać nią w tył i w przód. Zmagał się z meblem,

robiąc przy tym tyle huku, że zaniepokojony Pete zawołał z piwnicy:

— Jupe, co się dzieje? Czyżbyś z kimś walczył?
— Z wściekłym krzesłem — wysapał Jupiter. — Chyba wygrywam. Dajcie mi jeszcze trochę

czasu.

background image

Wytężył wszystkie siły. Krzesło przestało tworzyć całość. Każda z jego części była

oddzielnie. Co prawda przywiązana ciągle do Jupitera, ale na tyle luźno, że mógł dowlec się do
okna, wziąć scyzoryk i otworzyć ostrze. Trzymając nóż w prawej ręce, poprzecinał węzły. Po
chwili zdołał wstać i całkowicie pozbyć się drewnianych kawałków.

Z uczuciem triumfu naprężył bolące mięśnie.
— W porządku! — zawołał. — Idę do was.
Schody z kuchni prowadziły prosto do piwnicy. Odciągnął zasuwę drzwi. Pete i Gus zmrużyli

oczy pod wpływem światła, które nagle wpadło do środka.

— Cieszę się, że cię widzę, Jupe — powiedział z żarem w głosie Pete. — W jaki sposób się

oswobodziłeś?

— Duch zatriumfował nad materią — odparł nieco wzniośle Pierwszy Detektyw. — A teraz

proponuję, byśmy się stąd jak najszybciej wynieśli. Nie sądzę, by Joe i jego kolesie wrócili, ale
teoretycznie mogą to zrobić. W każdym razie i tak musimy jechać do składu złomu. Bob
odzyskał popiersie Oktawiana...

— Naprawdę? Fantastycznie! — zawołał Pete.
— To wspaniała nowina! — dodał Gus.
— ...ale gang Czarnowąsych zabrał je z powrotem — zakończył Jupiter. — Opowiem wam

wszystko po drodze.

Wydostali się ze starego domu, odszukali rowery i po chwili pedałowali już w stronę Rocky

Beach. Jupiter zdał kolegom relację z wydarzeń, które miały miejsce w tym czasie, gdy oni
siedzieli zamknięci w piwnicy.

— Kurczę, mieć cesarza w swoich rękach i znowu go stracić —utyskiwał Pete. — Co za

pechowe popiersie!

— Mam nadzieję, że to nie jest fatum, które ciąży nad posiadaczami Płomiennego Oka —

zauważył Gus.

— Gdyby było, powinno dosięgnąć gangu, a nie nas — powiedział Jupiter. — Zastanawia

mnie ten opryszek zwany Hugonem. Wyraźnie cieszył się najlepszym zdrowiem, a przecież nie
powinien, jeśli Trzykropek załatwił go szpadą.

— To faktycznie zagadkowe — zgodził się Pete. — Najbardziej mnie jednak trapi to, jak

dostać znowu Oktawiana w swoje ręce. Obawiam się, Gus, że twój spadek przepadł.

W ponurych nastrojach zmierzali do domu. Ruch na drodze stawał się coraz większy i powrót

do składu złomu zabrał im sporo czasu. Słońce już zachodziło, a oni przypomnieli sobie, że nie
jedli dziś lunchu. Kiedy wjeżdżali przez główną bramę na teren składu, byli głodni jak wilki.

Na podwórzu nie było nikogo poza Bobem, Hansem i Konradem. Dwaj krzepcy pomocnicy

państwa Jonesów krzątali się w rogu, układając w stos rupiecie. Bob apatycznie malował jakieś
ż

elazne ogrodowe meble, które przedtem oskrobał z rdzy.

— Nasz przyjaciel ma bardzo rzadką minę — zauważył Pete, kiedy szli w stronę Boba. —

Gryzie się, że zgubił Oktawiana.

— Wszystkich nas to gryzie — odparł mu Jupiter. — Trzeba trochę rozładować napięcie.

Pozwól, że porozmawiam z Bobem.

Trzeci z detektywów popatrzył na przyjaciół i uśmiechnął się słabo.
— Cześć. Zastanawiałem się, dokąd poszliście.
— Odwiedziliśmy stary dom w kanionie — wyjaśnił Jupiter, ustawiając rower w stojaku. Pete

zrobił to samo ze swoim. — Nie znaleźliśmy tam jednak Płomiennego Oka. Może tutaj coś
ruszyło?

— Jak by tu powiedzieć... — zaczął Bob i zawahał się. Nie miał ochoty opowiadać, co się

background image

stało.

— Poczekaj, nic nie mów. Pozwól mi wydedukować — zaproponował Jupiter. — Spójrz mi

w oczy — poprosił. — Nie mrugaj. Odczytam z twoich źrenic, o czym tak bardzo nie chcesz
rozmawiać.

Pete i Gus z rozbawieniem przyglądali się, jak Jupiter uroczyście wpatruje się w oczy Boba, a

potem przykłada palce do czoła, jakby głęboko nad czymś myślał.

— Mam już pewną wizję — powiedział po chwili. — Dzwoni telefon... Tak, to jeden z

naszych duchów melduje, że znalazł się Oktawian. Jedziesz go odebrać... Sam? Nie, towarzyszy
ci Hans. Prowadzi mniejszą półciężarówkę... Dojeżdżacie do... pozwól mi się zastanowić... tak,
do Hollywoodu. Czy do tej pory wszystko się zgadza?

— Co do joty! — zawołał Bob, wybałuszając oczy. Wiedział, że Jupiterowi nieraz w

przeszłości udawało się w zaskakujący sposób coś wydedukować, ale to, co zademonstrował
przed chwilą, przewyższało wszystkie jego dawniejsze osiągnięcia. — Potem...

— Nie przerywaj. Widzę coś więcej. Wchodzisz do domu. Hans wchodzi z tobą. Niesie

popiersie. Domyślam się, że na wymianę, gdyby zaszła taka potrzeba. Hans wychodzi, tym
razem z dwoma popiersiami. Odzyskałeś Oktawiana. Hans zanosi go do półciężarówki, wkłada
do pudła i dobrze owija w gazety. Wraca po ciebie. Opuszczacie dom, wsiadacie do samochodu i
ruszacie. Dojeżdżacie na miejsce i widzicie, że pudło z Oktawianem znikło w dziwny sposób, po
prostu rozpłynęło się w powietrzu. Zgadza się?

— To niesamowite! — Bob z rozdziawionymi ustami wpatrywał się w przyjaciela. —

Dokładnie tak było. Pudło po prostu znikło. Nie mogło wypaść ani nic w tym rodzaju, bo tylna
klapa ciężarówki była zamknięta. Naprawdę nie wiem...

W tym momencie pojawił się Hans, niosąc pod pachą gipsowe popiersie.
— Co mam z tym zrobić, Bob? — zapytał. — Na noc muszę opróżnić ciężarówkę.
— Po prostu postaw je na ławce — odparł Bob. — To Francis Bacon — zwrócił się do

Jupitera. — Zabrałem go ze sobą na wypadek, gdyby właścicielka Oktawiana chciała go
wymienić na inne popiersie. Ona jednak wolała wziąć pieniądze.

Hans zostawił popiersie i odszedł. Stało zwrócone twarzą do tyłu, więc Pete, który wiedział,

ż

e Matylda Jones lubi porządek, zbliżył się i przekręcił je we właściwą stronę.

— Skąd to wszystko wiedziałeś, Jupe? — dopytywał się Bob. —śe odnalazłem Oktawiana...
— Chodźcie tutaj! — przerwał mu okrzyk Pete’a. — Chodźcie i powiedzcie, czy ja dobrze

widzę.

Drugi Detektyw wyciągał palec w stronę popiersia. Popatrzyli we wskazane miejsce i

odczytali słowa wyryte na gipsowej podstawie: Oktawian.

— Oktawian! — zawołał Gus. — Gang Czarnowąsych jednak go nie zabrał!
— Hans się pomylił! — Bob wybuchnął śmiechem. — To jest rozwiązanie zagadki! Miał pod

pachami dwa popiersia i kiedy dotarł z nimi do ciężarówki, jedno z nich odłożył, a drugie
zapakował. Jak widać, nie to, co trzeba. Nawet nie przyszło mi do głowy spojrzeć na to nie
zapakowane, bo tak się martwiłem, że straciłem Oktawiana, a tu się okazuje, że przez cały czas
był blisko!

Wszyscy czterej obejrzeli się odruchowo, jakby gang Czarnowąsych miał się w tym

momencie pojawić w bramie składu złomu. Nikogo jednak nie było. Panował spokój.

Nawet Jupiterowi odebrało mowę ze zdumienia na widok nowego odkrycia, szybko jednak się

pozbierał.

— Chodźmy do warsztatu — zarządził. — Rozbijemy popiersie i wyjmiemy klejnot, a potem

schowamy go tam, gdzie nikt go nie znajdzie. Więcej nie będziemy ryzykować!

background image

Pete jako najsilniejszy z całej czwórki zaniósł Oktawiana do warsztatu i postawił na podłodze.

Jupiter chwycił młotek i dłuto.

— Spójrzcie — powiedział, dotykając czubka głowy rzymskiego cesarza. — Ktoś wywiercił

tu dziurę, włożył coś do środka i wypełnił ubytek gipsem. Ślad po tej operacji jest ledwo
widoczny, ale jednak zauważalny. Jestem pewien, że w końcu zdobyliśmy Płomienne Oko.

— Zamiast gadać, lepiej weźmy się do roboty — wybuchnął Pete. — Rozwalmy to popiersie i

sami się przekonajmy.

Jupiter przyłożył koniec dłuta do czubka głowy Oktawiana i uderzył w nie młotkiem. Za

drugim uderzeniem popiersie rozpadło się na dwie części i na podłogę wypadło ze środka małe
drewniane pudełko. Pete rzucił się po nie i wręczył je Jupiterowi.

— Otwieraj! — ponaglał Pierwszego Detektywa. — Zobaczmy w końcu rubin, którego od

pięćdziesięciu lat nikt nie oglądał. Na co czekasz? Boisz się klątwy?

— Nie — powiedział wolno Jupiter. — Pudełko wydaje się zbyt lekkie. Jednakże...
Przekręcił okrągłe wleczko. Wszyscy czterej z natężeniem zajrzeli do środka. Nie było tam

jednak lśniącego czerwienią kamienia, tylko zwinięty kawałek papieru. Jupiter pomaleńku wyjął
go i rozwinął. Na kartce widniało zaledwie siedem słów:

Kop głębiej. Istota rzeczy tkwi w czasie.

background image

ROZDZIAŁ 15

Wiadomość zostaje rozszyfrowana

Bob miał tej nocy duże trudności z zaśnięciem. W ciągu dnia tyle podniecających rzeczy się

wydarzyło. I na koniec ta historia z Oktawianem. Kto by się spodziewał, że wewnątrz popiersia
będzie jedynie kawałek papieru. Zdecydowanie zbyt wiele emocji naraz.

Kiedy otworzyli pudełko i znaleźli w nim ten papier, Jupiter zaczął się w niego wpatrywać z

nie ukrywanym rozczarowaniem. Był pewien, że w końcu odnaleźli Płomienne Oko, a Pierwszy
Detektyw nienawidził się mylić. Potem odczytał na głos zapisane słowa: Kop głębiej. Istota
rzeczy tkwi w czasie.

— Przecież to samo było w poprzednim liście! — wybuchnął Pete.
— Najwyraźniej niewystarczająco głęboko przekopaliśmy się przez tę zagadkę — powiedział

Jupiter. — Pan August posłużył się popiersiami, by wyprowadzić w pole każdego, kto
dowiedziałby się o zostawionej przez niego wiadomości i zacząłby szukać rubinu. Gus, twój
stryjeczny dziadek chyba się spodziewał, że coś z tego zrozumiesz.

— Ale nie rozumiem — odparł Gus, marszcząc czoło. — Czuję się zakłopotany. Dziadek

Horacjusz pewnie oczekiwał, że będzie mi towarzyszył ojciec, który pomoże mi rozszyfrować
list, on jednak nie mógł ze mną przyjechać. Nie wystarczyło nam pieniędzy na podróż dla dwóch
osób, a poza tym tata musiał doglądać interesów.

— Przeczytajmy list jeszcze raz — zaproponował Jupiter.
Gus wyjął z kieszeni kartkę papieru. Jupiter rozwinął ją i wszyscy ponownie przebiegli

wzrokiem jej treść.


Do Augusta Augusta, mojego stryjecznego wnuka.
August to Twoje imię, nazwisko i sława. W Auguście Twój majątek. Nie pozwól, by góra

trudności na drodze Cię powstrzymała; cień w dniu Twoich narodzin znaczy zarówno początek,
jak i koniec.

Kop głęboko; treść zawarta w tych słowach przeznaczona jest tylko dla Ciebie. Nie ośmielam

się mówić jaśniej, by inni nie pojęli sensu, który masz poznać jedynie Ty To jest moje, zapłaciłem
za to i jestem właścicielem tego, ale nie ośmieliłem się narazić na jego perfidię.

Jednakże minęło pięćdziesiąt lat i w ciągu półwiecza powinno się to było samo oczyścić, lecz

nie wolno tego przywłaszczyć ani ukraść; musi być kupione, podarowane lub znalezione.

Przeto uważaj, aczkolwiek istota rzeczy tkwi w czasie.
Zostawiam Ci to wraz z pozdrowieniami.

Horacjusz August


— Nadal nic z tego nie rozumiem — oznajmił Pete.
— Muszę przyznać, że ja również nie jestem ani trochę mądrzejszy niż na początku —

powiedział Gus. — „W Auguście mój majątek”. No dobrze, ale skoro to nie znaczy, że
cokolwiek miało się znajdować w którymś z popiersi obu Augustów, to wobec tego o co chodzi?
Owszem, mamy właściwy miesiąc, a jutro wypadają moje urodziny. Urodziłem się szóstego
sierpnia o wpół do trzeciej. Jak to się jednak ma do mojego majątku?

Jupiter przygryzł wargę. Po raz pierwszy trybiki jego mózgu nie zaskoczyły. Westchnął

ciężko.

background image

— Chyba powinniśmy się przespać — stwierdził z rezygnacją. — Przedtem jednak popatrzę

jeszcze raz na te kawałki Oktawiana.

Pete podał mu obie części popiersia, a Jupiter uważnie obejrzał dziurę pośrodku głowy, w

której umieszczone było maleńkie drewniane pudełeczko.

— Pan August najwyraźniej wydrążył dziurę w popiersiu i potem zapełnił ją świeżym

gipsem. Według mojej teorii zrobił to w tym celu, by wyjąć stamtąd Płomienne Oko i schować je
w bezpieczniejszym miejscu. Musiał uznać popiersie za zbyt mało pewną kryjówkę.

Pozostali chłopcy milczeli. Nie umieli nic dodać do tego, co przed chwilą powiedział Jupiter.
— No cóż, teraz już chyba możemy tylko się najeść — uznał w końcu Pierwszy Detektyw. —

Poczułem, że umieram z głodu. Może jutro wpadną nam do głowy jakieś nowe pomysły.

Bob pożegnał przyjaciół i pojechał rowerem do domu. Usiadł przy stole w jadalni, by

zanotować, co się wydarzyło, zanim pozapomina szczegóły. Opisywał wyprawę Jupitera, Gusa i
Pete’a do starego domu pana Augusta, kiedy nagle pomyślał, że nazwa Kanion Zegara jest dość
niezwykła. Oczywiście, może nic nie znaczyć, ale...

— Tato, czy słyszałeś kiedykolwiek o miejscu zwanym Kanionem Zegara? — spytał. — Leży

na północ od Hollywoodu. Dziwnie się nazywa, prawda?

Tata opuścił na kolana książkę, którą właśnie czytał.
— Kanion Zegara? — powtórzył. — Coś mi to mówi, ale nie jestem pewien, co. Pozwól, że

sprawdzę.

Podszedł do regału i zdjął z półki duży atlas z mapami okolic.
— Kanion Zegara, Kanion Zegara — powtarzał, przewracając strony. — Mam. Odosobniony,

trudno dostępny mały kanion na północnym krańcu Hollywoodu. Wcześniej znany jako Kanion
Słonecznego Zegara, ponieważ jeden z otaczających go szczytów wygląda jak gnomon.
Gnomon, Bob, jest to taki pionowy pręt lub słup. Długość i kierunek jego cienia wyznaczają
wysokość i azymut Słońca. Służy on również jako zegar słoneczny. Stąd twój kanion wziął
nazwę. Użytkownicy skrócili jej pierwotną wersję i został Kanion Zegara.

— Dziękuję, tato — odparł Bob.
Zrobił jeszcze kilka notatek, po czym zaczął się zastanawiać, czy powinien powiedzieć

Jupiterowi o tym, czego się przed chwilą dowiedział. Nie wydawało się to specjalnie ważne, ale
nigdy nie było wiadomo, co może być ważne dla Pierwszego Detektywa. Uznał, że powinien
jednak zadzwonić do Jonesów. Kiedy Jupiter odebrał telefon, Bob przekazał mu najnowszą
informację. Przez chwilę po drugiej stronie słuchawki panowała cisza. Potem Bob usłyszał, że
przyjaciel przełyka ślinę.

— O to chodziło! — zawołał z podnieceniem. — To jest klucz do zagadki!
— Jaki klucz? — Bob usiłował pojąć, o czym mówi Jupiter.
— Ten, którego szukałem. Posłuchaj, jutro masz dyżur w bibliotece, prawda? Przyjdź tutaj po

lunchu. Powiedzmy o pierwszej. Będę gotowy.

— Gotowy do czego? — chciał wiedzieć Bob, ale Jupiter już odłożył słuchawkę.
Bob z powrotem zajął się pisaniem. Nie miał pojęcia, o jaki klucz chodziło jego

przyjacielowi.

Zaintrygowany, położył się w końcu do łóżka, a przez cały następny poranek w bibliotece

wykonywał swoją pracę z roztargnieniem, zastanawiając się, co Jupiter miał na myśli.

Jednakże niczego nie wymyślił aż do chwili, gdy po lunchu stawił się w składzie złomu

Jonesów. Jupiter, Gus i Pete czekali już na niego.

Mała półciężarówka stała gotowa do drogi, a Hans i Konrad siedzieli w szoferce. Z tyłu na

platformie leżały dwie łopaty i stare płachty brezentu, na których mieli usadowić się chłopcy.

background image

Jupiter wziął ze sobą aparat fotograficzny.

— Dokąd jedziemy? — dopytywał się Bob, kiedy leciwa półciężarówka trzęsąc się i

podskakując wyjeżdżała z terenu składu złomu.

— Też chciałbym to wiedzieć — zawtórował mu Pete. — Jesteś strasznie tajemniczy, Jupe.

Myślę, że powinieneś nas zapoznać ze swoimi planami. W końcu jesteśmy partnerami.

— Jedziemy sprawdzić wiadomość, którą pan Horacjusz August zostawił Gusowi — oznajmił

Jupiter. Najwyraźniej był z siebie bardzo zadowolony. — Hans i Konrad towarzyszą nam jako
obstawa. Nie sądzę, by na widok tych osiłków ktokolwiek ośmielił się nas zaatakować.

— No dobrze, dobrze — jęknął Pete. — Daruj sobie gadanie i mów, o co chodzi.
— Bob dał mi do ręki klucz, kiedy powiedział, że miejsce, w którym stoi dom stryjecznego

dziadka Gusa, nazywało się niegdyś Kanion Słonecznego Zegara — wyjaśnił Jupiter. —
Powinienem był sam na to wpaść. W końcu siedziałem w tamtym domu przywiązany do krzesła
i przez kuchenne okno obserwowałem cień rzucany przez jeden ze szczytów. Przesuwał się po
trawniku właśnie tak, jak cień słonecznego zegara.

Widzisz, Gus, twój dziadek pomyślał, że nie umknie ci to skojarzenie, skoro wiedziałeś, jak

bardzo interesowały go różne sposoby określania czasu. Sądził, że ty lub twój ojciec połączycie
to z nazwą kanionu i treścią wiadomości, i zrozumiecie, co miał na myśli. Nikt obcy,
pozbawiony tych informacji, nie mógłby pojąć, o co chodzi.

— Nadal nie rozumiem — oświadczył Gus.
— Chwileczkę! — krzyknął podniecony Bob. — Pan Horacjusz chciał przekazać, że cień

rzucany na trawnik przez naturalny zegar słoneczny zaznacza miejsce, gdzie leży ukryty w ziemi
rubin, a Gus musi go odkopać. Dobrze mówię?

— Znakomicie, Bob — pochwalił go Jupiter. — To jest prawidłowa odpowiedź.
— Ale przecież trawnik jest ogromny — wtrącił Pete. — W jaki sposób znajdziemy właściwe

miejsce?

— Wiadomość zawiera tę informację — odparł Jupiter. — Mogę jeszcze raz o nią prosić,

Gus? Dzięki.

Rozłożył kartkę i przeczytał odpowiednie fragmenty.
August to Twoje imię, nazwisko i sława. W Auguście Twój majątek. Te słowa pan

Horacjusz napisał po to, by skierować uwagę Gusa na słowo August. Obcemu musiało się to
wydać zagadkowe. Słuchajcie dalej. Nie pozwól, by góra trudności na drodze Cię powstrzymała;
cień w dniu Twoich narodzin znaczy zarówno początek, jak i koniec.

Stryjeczny dziadek Gusa zakładał, że jego wnuk będzie wiedział, że góra, o której wspomina,

oznacza szczyt wznoszący się nad Kanionem Zegara, a cień w dniu narodzin to cień, jaki rzuca
owa góra tego dnia i o tej godzinie, kiedy urodził się Gus, czyli szóstego sierpnia o wpół do
trzeciej po południu. Zgadza się, Gus?

— Zgadza. Teraz zaczynam wszystko chwytać. August — góra —cień — czas moich

narodzin, ich powiązanie wydaje się oczywiste, jeśli już wiadomo, że mowa o ogromnym
zegarze słonecznym.

— Reszta jest całkiem jasna — oświadczył Jupiter. — Kop głęboko — to oczywiste.

Większość pozostałych informacji podana została tylko po to, by wprawić w zakłopotanie kogoś
obcego. Stwierdzenie istota rzeczy tkwi w czasie ma znaczenie podwójne. Po pierwsze, chodzi o
pośpiech podczas szukania rubinu, po drugie, nawiązuje ono do idei zegara słonecznego;
działanie we właściwym czasie jest najważniejsze.

— Dziś o wpół do trzeciej. Mamy więc zaledwie godzinę! — zawołał Pete.
— Zdążymy. Jeszcze tylko parę kilometrów i jesteśmy na miejscu.

background image

Pete popatrzył za siebie. Droga była pusta, nie jechał za nimi żaden samochód.
— Chyba nikt nas nie śledzi — powiedział.
— Jestem pewien, że teraz trafiliśmy na właściwy trop — odezwał się Jupiter. — Mamy

Hansa i Konrada. Musi się udać. Nic nam w tym nie może przeszkodzić.

Półciężarówka posuwała się z turkotem naprzód, po czym skręciła w wąską drogę

prowadzącą do Kanionu Zegara. Na tym odcinku skały niemal stykały się ze sobą, lecz potem
kanion się rozszerzał aż do miejsca, w którym stał dom. Hans zatrzymał samochód, odwrócił się
i zawołał do Jupitera:

— Co teraz robimy, Jupe? Ktoś tu już jest.
Chłopcy wstali i z przerażeniem popatrzyli przed siebie. Na rozległym terenie stało kilka

wielkich ciężarówek, buldożer i ogromna koparka.

Właśnie w tej chwili potężne stalowe szczęki wchłaniały dom Horacjusza Augusta. Był już

pozbawiony dachu i jednego boku. Koparka bez trudu chwytała potężne fragmenty budynku i
wrzucała gruz na oczekującą nieopodal ciężarówkę. Buldożer wyrównywał teren za domem, z
największą łatwością wyrywając z ziemi drzewa i resztki ogrodu.

— Już zaczęli! — krzyknął Pete. — Pan Dwiggins uprzedzał, że zjawi się tu ekipa burząca

stare budynki i zmiecie z powierzchni dom pana Horacjusza, bo ma tu powstać nowe osiedle.

— Wyrównują teren buldożerem! — jęknął Bob. — Być może wykopali już Płomienne Oko.
— Nie sądzę — powiedział z namysłem Gus. — Spójrzcie. Cień góry pada na trawnik, a

jeszcze są daleko od niego.

W tym momencie dotelepała się do nich ciężarówka wyładowana gruzem i zatrzymała się tuż

przed półciężarówką ze składu złomu.

— Z drogi! — krzyknął szofer. — Muszę przejechać. Terminy nas gonią.
Hans przestawił półciężarówkę na bok i po chwili drogą przejechał z rykiem kolejny pojazd z

gruzem. Już następny napełniano szczątkami szybko znikającego z powierzchni ziemi budynku.

— Podjedź tam, gdzie jest szerzej — poprosił Jupiter Hansa. — Potem się zatrzymaj. Jeśli

ktoś zada nam jakieś pytania, ja z nim porozmawiam.

— Dobrze, Jupe — zgodził się Hans. Przejechał półciężarówką kolejne dwieście metrów i

zatrzymał się w miejscu, w którym nie przeszkadzał pojazdom ekipy. Chłopcy zeskoczyli na
ziemię i wpatrywali się w to, co pozostało z domu. Zobaczyli, że w ich stronę zbliża się
niewysoki, krępy mężczyzna w garniturze i metalowym kasku ochronnym.

— Co wy tu porabiacie, dzieciaki? — zapytał ostrym tonem. —Niepotrzebna nam widownia.
Bob i Pete nie wiedzieli, co powiedzieć, ale Jupiter miał już gotową odpowiedź.
— Mój wujek kupił wszystkie stare meble pozostawione w tym domu — odparł. — Wysłał

mnie tu, bym sprawdził, czy czegoś nie zapomniał.

— Niczego tu nie ma! — zdecydowanie powiedział niewysoki mężczyzna. — Wszystko

rozebrane do końca. Róbcie więc w tył zwrot i do widzenia.

— Czy możemy sobie popatrzeć przez kilka minut? — zapytał Jupiter. — Nasz przyjaciel —

wskazał na Gusa — przyjechał z Anglii i nigdy nie widział amerykańskich metod burzenia
starych budynków. Bardzo go to interesuje.

— Powiedziałem, żebyście się wynosili! — ryknął mężczyzna. —To nie cyrk. Może wam się

coś stać, a nasze ubezpieczenie tego nie pokrywa.

— Tylko przez... — Jupiter szybko zerknął na zegarek. Wskazywał kwadrans po drugiej. —

Piętnaście minut, zgoda? — błagał. —Zostaniemy tutaj, nie będziemy nikomu wchodzić w
drogę.

Jednakże mężczyzna, który wyglądał na szefa ekipy, nie był w ugodowym nastroju.

background image

— Natychmiast stąd zmykajcie! — krzyknął.
Chłopcy popatrzyli na cień góry leżący na trawniku. Za piętnaście minut wskaże miejsce,

gdzie ukryte jest Płomienne Oko.

— Dobrze, proszę pana, już idziemy — powiedział Jupiter. — Tylko zrobię jedno zdjęcie

domu. To potrwa chwilę. Nie ma pan nic przeciwko temu, prawda?

Nie czekając na odpowiedź, ruszył w stronę cienia na trawniku, ustawiając po drodze ostrość

aparatu. Szef ekipy zaczął na niego wrzeszczeć, po czym machnął ręką. Najwidoczniej doszedł
do wniosku, że sprawa niewarta jest zachodu. Jupiter zatrzymał się w odległości około metra od
końca cienia, stanął twarzą w kierunku domu i zrobił zdjęcie. Potem odłożył aparat i
przyklęknął, by zawiązać sznurowadło. Podniósł się i truchtem podbiegł do przyjaciół.

— Dziękuję, proszę pana! — zawołał w stronę szefa. — Zaraz odjeżdżamy.
— I żebyście mitu nie wracali — powiedział mężczyzna nieprzyjemnym tonem. — Jutro

buldożer zrówna cały teren. Za trzy miesiące będzie tu sześć nowych domów i basen między
nimi. Wtedy możecie przyjść i kupić sobie jeden. — Zaśmiał się krótko.

Jupiter wspiął się na platformę półciężarówki, a przyjaciele z ponurymi minami zrobili to

samo. Hans uruchomił silnik i powoli zaczęli odjeżdżać. Pete westchnął.

— To straszne — powiedział. — Przegonili nas, kiedy już prawie mięliśmy w garści spadek

Gusa. A jutro zrównają trawnik. Ponieśliśmy klęskę.

— Jeszcze nie — Jupiter zacisnął usta. — Wrócimy dziś w nocy i ponownie spróbujemy

poszukać klejnotu.

— Po ciemku? — spytał Bob. — Jak odnajdziemy właściwe miejsce w ciemnościach? Góra

nie będzie rzucała wtedy żadnego cienia.

— Poprosimy orła, by wskazał nam właściwe miejsce — odparł Jupiter.
Po tej dziwnej wypowiedzi odmówił dalszych wyjaśnień.

background image

ROZDZIAŁ 16

Nieproszeni goście

Przez resztę popołudnia czas wlókł się niemiłosiernie. By odrobić godziny stracone przez

Hansa i Konrada w Kanionie Zegara, Pete, Bob i Gus pracowali w składzie złomu, malując
partię metalowych ogrodowych krzeseł. Po zabiegach chłopców wyglądały prawie jak nowe i
były gotowe do sprzedaży.

Jupiter spędził to popołudnie w warsztacie, majstrując coś przy swoich wynalazkach. Nic na

ten temat nie mówił, ale przyjaciele domyślili się, że ma to związek z planowaną na dzisiejszą
noc wyprawą w poszukiwaniu Płomiennego Oka.

Po skończonym dniu pracy wszyscy zjedli kolację w domu Jupitera. Potem Hans

wyprowadził małą półciężarówkę poza teren składu złomu i zaparkował ją kilka przecznic dalej,
w takim miejscu, by nikomu nie rzucała się w oczy, po czym rozsiadł się wygodnie i oczekiwał
przyjścia chłopców.

— Teraz pora przygotować fałszywy trop, na wypadek gdyby ktoś nas obserwował —

powiedział Jupiter. — Zadzwoniłem już po rolls-royce’a i Worthington przyjedzie natychmiast,
gdy tylko się ściemni. Musimy być gotowi, zanim się zjawi.

— Chcesz wykorzystać naszą ostatnią okazję do wypożyczenia rolls-royce’a? — spytał Pete.

— Zostaniemy potem bez żadnego środka lokomocji.

— Mamy rowery i od czasu do czasu możliwość skorzystania z półciężarówki —

przypomniał Bob.

— To nie wystarczy — narzekał Pete. — Zobaczycie, że właśnie wtedy, kiedy będzie nam

potrzebna półciężarówka, okaże się, że jest zajęta. Nawet teraz, chociaż rzadko o to prosimy,
pani Jones niechętnie jej użycza. Jako detektywi będziemy skończeni.

— Zrobimy, co w naszej mocy, by do tego nie dopuścić — odpad Jupiter. — Wiem, że to

niełatwe.

Gus zainteresował się rolis-royce’em i tym, w jaki sposób Jupiter otrzymał prawo do

korzystania z tego samochodu.

— Teraz jednak upłynął termin, do którego mogliśmy to robić —westchnął Pete, kiedy już

zapoznał kolegę ze szczegółami całej sprawy. — Jupiter uważał, że nie wyczerpaliśmy jeszcze
przysługującego nam limitu, ale pan Gelbert z agencji „Wynajmij auto i w drogę” nie chciał
wysłuchać jego argumentów. Tak więc po raz ostatni korzystamy z rollsa, a potem klapa.

— To fatalnie — zmartwił się Gus. — Zauważyłem, jak rozległe są tereny południowej

Kalifornii i rozumiem, że samochód jest wam bardzo potrzebny, byście mogli swobodnie się
poruszać.

— Spróbujemy pomyśleć o czymś innym — powiedział Jupiter. — Teraz już pora, by

przygotować naszą przynętę. Idziemy do warsztatu i każdy ma włożyć na siebie dodatkowo
jedną z moich kurtek.

Otworzył szafę, wyjął cztery różne kurtki i chłopcy ponakładali je na siebie. Nie bardzo na

nich pasowały, zwłaszcza na Pete’a, ale jakoś dali sobie radę.

— Święci Pańscy, w co wy się teraz bawicie? — zawołała na ich widok pani Jones. — Słowo

daję, że nie rozumiem tej dzisiejszej młodzieży.

— Chcemy zrobić kawał komuś z... przyjaciół, ciociu — wyjaśnił Jupiter. Pan Jones

zachichotał.

background image

— Zwykłe chłopięce figle, moja droga — powiedział do żony. — Kiedy byłem w ich wieku,

stale miewałem podobne pomysły.

Chłopcy opuścili dom i udali się do warsztatu. Na stole leżał przyrząd, nad którym pracował

Jupiter. Było to okrągłe metalowe urządzenie z długą rączką, cokolwiek podobne do odkurzacza.
Metalowa część została połączona drutem z parą słuchawek.

Poza dziwnym wynalazkiem, w warsztacie czekały cztery krawieckie manekiny, które Tytus

Jones kupił kilka dni temu. Przypominały bezgłowych żołnierzy stojących rzędem na baczność.

— Teraz musimy przebrać manekiny — oznajmił Jupiter. — Dlatego kazałem wam nałożyć

te dodatkowe kurtki. Nie chciałem, żeby ktoś, kto mógł nas obserwować, zauważył, że niesiemy
ze sobą zapasowe ubrania. Niech każdy z was przyodzieje swojego manekina. Pozapinajcie
dokładnie guziki.

Postąpili zgodnie z poleceniem. Kiedy skończyli, każdy manekin miał na sobie kurtkę ze

zwisającymi luźno rękawami.

— Moim zdaniem nie wyglądają zbyt naturalnie — zauważył Pete. — Skoro ktoś ma się na to

nabrać...

— Z głowami będą się lepię prezentować — powiedział Jupiter. — Oto i one.
Otworzył papierową torbę i wyjął cztery ogromne niebieskie balony.
— Każdy nadmucha jeden do właściwych rozmiarów i przywiąże do szyi manekina —

zarządził Jupiter i zajął się swoim balonem.

Przyjaciele poszli za jego przykładem. Jednakże manekiny nawet z balonami udającymi

głowy sprawiały dość opłakane wrażenie.

— Po ciemku nikt nie zauważy szczegółów, tylko zarys postaci — powiedział Jupiter.
Czekali. Pomału zapadały ciemności. Cztery manekiny z głowami z balonów zaczęły

wyglądać dziwnie i przerażająco.

Na terenie składu złomu odezwał się klakson.
— To Worthington — wyjaśnił Jupiter. — Poprosiłem, by zaparkował jak najbliżej warsztatu.

Chodźmy. Niech każdy weźmie jednego manekina.

Z groteskowymi postaciami w ramionach przedzierali się przez sterty złomu, dopóki ciemna,

potężna sylwetka rolls-royce’a nie zagrodziła im drogi. Drzwi samochodu były otwarte,
wewnętrzne światła zgaszone.

— Melduję się zgodnie z pana życzeniem, panie Jupiterze — oznajmił kierowca.
— To są pańscy pasażerowie, Worthington — wyjaśnił Pierwszy Detektyw. — Zastąpią nas

chwilowo.

— Doskonale — odparł angielski kierowca. — Pomogę im zająć miejsca w limuzynie.
Podali po kolei manekiny do samochodu. Przy zgaszonych światłach przez szybę widać było

jedynie cztery cienie z kiwającymi się głowami. z odległości mogły sprawiać wrażenie czterech
podekscytowanych chłopców, siedzących na tylnych fotelach auta.

— W porządku — powiedział Jupiter. — Niech pan teraz jedzie szybko na nadbrzeżną szosę,

potem proszę skręcić w stronę wzgórz i pojeździć tak około dwóch godzin, zanim pan wróci i
wyładuje manekiny. Obawiam się, że to nasze ostatnie spotkanie. Dłużej nie możemy korzystać
z rolls-royce’a.

— Rozumiem. Przykro mi — odpowiedział kierowca. — Niezmiernie lubiłem nasze wspólne

wypady. No dobrze, to już odjeżdżam.

— Proszę włączyć reflektory dopiero, gdy minie pan jedną przecznicę — pouczył kierowcę

Jupiter.

Chłopcy patrzyli, jak czarna limuzyna odjeżdża. Była tak ciemna, jakby jadącym w niej

background image

ludziom zależało na tym, żeby nie zwracać na siebie uwagi.

— No cóż, jeśli ktoś nas śledził, pomyśli, że jesteśmy teraz wewnątrz samochodu.

Przynajmniej na początku odbierze takie wrażenie — powiedział Bob.

— Wierzę, że jacyś obserwatorzy podążą za limuzyną, żeby zobaczyć, dokąd jedziemy —

odparł Jupiter. — Teraz nasza kolej. Wyjdziemy przez Czerwoną Furtkę Korsarza i spotkamy się
z Hansem przy ciężarówce. Pete, weźmiesz mój detektor.

Pete chwycił zrobione przez Jupitera urządzenie z długą rączką i wszyscy przemknęli się

przez podwórze w kierunku Czerwonej Furtki Korsarza: kilku kołyszących się desek na tyłach
składu złomu. Prześliznęli się przez nią na ciemną uliczkę i przebiegli truchtem kilka przecznic,
nim natknęli się na stojącą w głębokich ciemnościach ciężarówkę i czekającego w niej Hansa.
Wspięli się na platformę i ruszyli. Do tej pory nie zauważyli, by ktokolwiek ich śledził.

Droga do Kanionu Zegara przebiegła gładko. Kiedy podjeżdżali w pobliże na wpół

zburzonego domu stryjecznego dziadka Gusa, wokół panowała cisza, nie dostrzegli też, by
cokolwiek się poruszało. Na trawniku stało kilka dużych ciężarówek, a nieopodal nich buldożer.
Maszyny oczekiwały na następny roboczy dzień. Szczęśliwie jednak nie było nocnych
strażników.

— Zanim wysiądziemy, Hans, odwróć samochód i zastaw drogę — powiedział Jupiter do

kierowcy. — Obserwuj, co się dzieje. Jeśli zauważysz, że ktoś się zbliża, naciśnij klakson.

— Dobrze, Jupiterze — zgodził się Hans.
— Jak dotąd, wszystko idzie dobrze — powiedział Jupiter, ściszając głos. — Teraz

sprawdzimy, czy mój detektor potrafi spytać orła, gdzie jest właściwe miejsce.

— Może byś wyjaśnił, o czym mówisz — zaproponował Pete, kiedy zsuwali się z platformy

półciężarówki z dwoma łopatami i urządzeniem zmajstrowanym przez Jupitera.

— To jest detektor do wykrywania metali — poinformował Pierwszy Detektyw. Wziął

przyrząd i ruszył z nim przez trawnik. — Jest w stanie wskazać miejsce, w którym leży
zakopany jakikolwiek metalowy przedmiot, nawet kilkadziesiąt centymetrów pod ziemią.

— Ale przecież Płomienne Oko nie jest z metalu — zaoponował Bob.
— Jasne, że nie, ale kiedy dziś po południu zrobiłem zdjęcia domu i schyliłem się, by

zawiązać sznurowadło, wetknąłem w ziemię srebrną półdolarówkę, by zaznaczyć miejsce
ukrycia klejnotu. Moneta ma na rewersie orła, dlatego też jego zamierzam spytać, gdzie ono się
znajduje — wyjaśnił Jupiter.

— Nie było wtedy jeszcze wpół do trzeciej, tylko kwadrans po drugiej — wtrącił się Gus,

kiedy w ciemnościach przemierzali trawnik.

— Uwzględniłem prawdopodobne przesunięcie się cienia w ciągu następnych piętnastu minut

— powiedział Jupiter. — Nie powinniśmy być teraz zbyt daleko od miejsca, którego szukamy.

Przystanął i przytknął do ziemi płaskie dno niesionego przyrządu. Nałożył słuchawki,

pstryknął włącznikiem i zaczął przesuwać detektor tam i z powrotem po trawniku.

— Jeśli natrafi na jakiś metal, zacznie bzyczeć — wyjaśnił Jupiter. — Jest całkiem ciemno,

ale sądząc po tym, gdzie znajduje się dom, wydaje mi się, że właśnie gdzieś tutaj stałem.

Zataczał detektorem coraz szersze kręgi po trawniku, a kiedy się zmęczył, Pete przejął od

niego urządzenie. Ciągle jednak milczało.

— Zgubiliśmy orła — powiedział ze znużeniem w głosie Pete. — Ten trawnik jest zbyt duży.

Moglibyśmy spędzić noc na poszukiwaniach.

— To musi być gdzieś w pobliżu — upierał się Jupiter. — Wsadziłem monetę w ziemię na

sztorc, więc nikt nie mógł jej zauważyć. Zamachnij się jeszcze w tę stronę, Pete.

Pete zrobił, co mu kazano, i podskoczył podniecony. Urządzenie zabrzęczało przez chwilę.

background image

— Cofnij się. Już przeszedłeś właściwe miejsce — szepnął Jupiter.
Pete przesunął detektor nieco do tyłu. Teraz zaczął głośno buczeć, więc chłopiec przestał nim

poruszać.

— Znaleźliśmy! — krzyknął.
Jupiter stanął na czworakach i odpiął od paska latarkę. Oświetlając z bliska ziemię, macał

wokół dłonią tak długo, aż trafił na swoją półdolarówkę.

— Teraz musimy kopać — powiedział. — Być może nie jest to dokładnie miejsce, o które

nam chodzi, więc trzeba zrobić dużą dziurę.

Pete wziął od Boba łopatę i zaczął kopać. Pomału dziura stawała się coraz szersza i głębsza.

Poza odgłosem wydawanym przez łopatę, w kanionie panowała cisza. Umilkły nawet
ś

wierszcze.

Oczekiwali, że za chwilę łopata zahaczy o metal lub drewno — jakieś pudełko, w którym

powinien leżeć kamień — lecz nic takiego nie nastąpiło. Pete przetarł brudną ręką spocone
czoło.

— Poddaję się — powiedział. — Jupe, to chyba nie jest właściwe miejsce.
Jupiter nic nie odpowiedział. Myślał intensywnie. Popatrzył na ledwo widoczny w

ciemnościach zarys domu, potem przeniósł spojrzenie na szczyt, dość wyraźnie rysujący się na
tle gwiaździstego nieba. Następnie przesunął się o niecałe pół metra w kierunku domu.

— Spróbuj pokopać w tym miejscu — zaproponował.
— No dobrze — zgodził się Pete.
Raz i drugi machnął łopatą i odrzucił na bok trochę Ziemi. W pewnym momencie łopata

trafiła na przeszkodę, chyba na jakiś kamień.

— Coś znaleźliśmy — szepnął.
— Daj mi zerknąć — poprosił napiętym głosem Jupiter.
Poświecił latarką we wskazane miejsce. Z ziemi wystawał róg niewielkiego pudełka,

widocznie wykonanego z kamienia. Jupiter przyklęknął i zaczął palcami rozkopywać ziemię
wokół pudełka. W końcu zdołał je chwycić. Ciągnął i szarpał, nie bacząc, że cały brudzi się
ziemią. Wreszcie udało mu się wydobyć pudełko.

— Jest zrobione ze steatytu — wyszeptał. — Bob, poświeć na nie latarką. Zobaczę, czy da się

otworzyć.

Jupiter zaczął dłubać w złotym zameczku, który zamykał pudełko. Po chwili usłyszeli lekki

trzask i zamek ustąpił. Jupiter zawahał się przez moment, potem powoli uniósł wieczko.

Wewnątrz na kawałku płótna leżał lśniący jak płomień czerwony kamień.
— Znaleźliśmy! — krzyczał Pete. — Udało ci się, Jupe! Udało!
— Świetna robota! — wtórował mu Gus.
Jupiter zaczął coś odpowiadać, lecz wnet zamilkł. Czterej chłopcy stanęli nagle jak

skamieniali.

Noc eksplodowała jasnością. Młodzi detektywi i ich przyjaciel znaleźli się w centrum silnych

strumieni światła, rzucanych przez cztery latarki. Prawie oślepieni, ledwo widzieli ciemne
postacie skradające się ku nim ze wszystkich stron.

— No dobra, dzieciaki! — zagrzmiał znajomy głos. — Znaleźliście w końcu kamień, to teraz

go oddajcie.

Chłopcy zamrugali powiekami. Poprzez zasłonę światła dostrzegli niewyraźne sylwetki

czterech wąsatych mężczyzn, którzy zbliżali się do nich coraz bardziej.

— Gang Czarnowąsych — zdołał szepnąć Bob. — Czekali na nas, ukryci za ciężarówkami.
— Dowiedzieliśmy się o waszej popołudniowej wyprawie w to miejsce — powiedział

background image

mężczyzna zwany Joe — i o tym, jak stąd odjeżdżaliście. Byliśmy całkiem pewni, że wrócicie.

— Skończmy niepotrzebne gadanie. Chcę dostać kamień, chłopcze — huknął wąsacz o

imieniu Hugon. — Dawaj go tu, i to bez żadnych sztuczek.

Jupiter był śmiertelnie przerażony. Trząsł się jak galareta. Bob nigdy nie widział przyjaciela

w takim stanie. Pudełko z klejnotem wysunęło mu się z rąk i wpadło do dziury.

— Ja... zaraz je podniosę — powiedział łamiącym się głosem.
Schylił się, pogrzebał w ziemi i podniósł cenny kamień.
— Oto on — oznajmił. — Chcecie, to bierzcie!
Cisnął klejnot wysoko ponad głową Hugona. Kamień zatoczył łuk w powietrzu i zniknął

gdzieś w ciemnościach.

background image

ROZDZIAŁ 17

Oddaj mi Płomienne Oko!

Hugon zaklął szpetnie i odwrócił się szybko.
— Szukajcie go! — wrzasnął. — Poświećcie tam!
Ś

wiatła latarek skierowały się w stronę, w którą Jupiter rzucił klejnot. Pierwszy Detektyw nie

czekał na dalszy rozwój wypadków, tylko szybko wydał polecenie przyjaciołom.

— Biegnijmy do ciężarówki! Oni nie będą strzelać.
Czterej chłopcy susami pomknęli przez trawnik do czekającego na nich Hansa, który przez

cały czas posłusznie obserwował wjazd do kanionu i nawet nie zauważył całego zajścia.

Gang Czarnowąsych ciągle szukał Płomiennego Oka, gdy młodzi detektywi i ich przyjaciel

dobiegli do ciężarówki i wspięli się na platformę.

— Hans! Odjeżdżajmy stąd szybko! — krzyknął Jupiter.
Krzepki Bawarczyk nie zadawał zbędnych pytań, tylko uruchomił silnik, wrzucił bieg i po

chwili gnali wąską drogą, byle jak najdalej od Kanionu Zegara.

Chłopcy nawet nie próbowali rozmawiać. Musieli trzymać się burt ciężarówki, która trzęsła

się i zarzucała na zakrętach. O tej porze na ulicach prawie nie było ruchu, tak że dotarli do
składu złomu w rekordowym czasie. Kiedy Hans wjechał przez otwartą bramę na pogrążone w
ciemnościach podwórze, z ponurymi minami wysiedli z pojazdu i zgromadzili się przed
budyneczkiem biura.

— No i na tym koniec — westchnął Pete.
— Przechytrzyli nas jednak — dodał Bob.
— Pozornie tak — zgodził się Jupiter.
— Pozornie? Co masz na myśli? — spytał Gus.
— Miałem nadzieję, że będą obserwowali rolls-royce’a — wyjaśnił Jupiter. — Tu nas

przechytrzyli. Zamiast śledzić limuzynę, czekali przy starym domu. Na szczęście instynkt
podszepnął mi, aby podjąć dodatkowe środki ostrożności. W rezultacie... Bob, poświeć latarką.

Bob skierował strumień światła na Jupitera. Na wyciągniętej dłoni Pierwszego Detektywa

połyskiwał lśniący czerwony klejnot.

— Oto prawdziwe Płomienne Oko — oznajmił. — Czarnowąsym rzuciłem imitację, którą

zostawił nam Trzykropek. Jak już wspomniałem, wziąłem ją ze sobą na wszelki wypadek. No i
przeczucie mnie nie omyliło. Kiedy schyliłem się, by podnieść pudełko i kamień, dokonałem po
prostu małej zamiany.

— Jupe, jesteś genialny! — krzyknął z podziwem Bob.
— Muszę przyznać to samo — zgodził się Gus. — Wykiwałeś ich równo.
— Podwójnie genialny! — zawołał Pete.
— A teraz ja — usłyszeli zimny‚ przerażający głos — zabiorę Płomienne Oko, młodzi

panowie. Proszę mi je oddać.

Nim wypowiedziane słowa w pełni do nich dotarły, zapłonęła duża podwórkowa lampa

umocowana na frontowej ścianie biura. Zza rogu budyneczku wyszedł niewidoczny dotąd
wysoki, szczupły mężczyzna. Z wyciągniętą dłonią zbliżał się do chłopców.

Poznali Trzykropka. W drugiej dłoni trzymał szablę, w każdej chwili gotową do użycia.
Jupiter, Pete, Bob i Gus wpatrywali się w niego zbyt zdziwieni, by cokolwiek powiedzieć.
— Nie próbujcie uciekać! — zagroził, unosząc broń. Nadal trzymał wyciągniętą rękę.

background image

— Czekam — oznajmił złowieszczo. — Robię to przez cały wieczór. Wasz fortel z

wysłaniem tego rolls-royce’a z manekinami w środku był zabawny, ale się nie udał. Miałem
jednak pewność, że wywiedziecie w pole tych partaczy ze sztucznymi wąsami, paplających o
popiersiu Augusta. W samą porę się zorientowałem, że popiersia muszą być fałszywym śladem, i
powiedziałem im to. Doszedłem do wniosku, że wy jesteście na właściwym tropie. No i
znaleźliście klejnot. Oddajcie mi go.

Bob wiedział, że tym razem zostali trafieni. Wykończeni. Jedyne, co mogli zrobić, to rozstać

się z płomiennym Okiem.

Jednakże Jupiter ciągle się wahał, ważąc na dłoni czerwony kamień. Przełknął ślinę, po czym

się odezwał.

— Czy przyjechał pan ze Świątyni Sprawiedliwości w Pleshiwarze panie Rhandur? —

zapytał.

— Tak, młody człowieku — odparł Trzykropek. — Jestem łącznikiem ze światem

zewnętrznym. Od pięćdziesięciu lat szukamy klejnotu, by znów mógł oceniać dobro i zło. Został
sprzedany przez zdradzieckiego sługę świątyni, który bał się, że kamień zdemaskuje jego
występki. Łajdak poniósł konsekwencje swego czynu, jak każdy, kto ośmieliłby się ukraść
Płomienne Oko. Oddajcie je więc, by i was nie dosięgło nieszczęście.

Znacząco uniósł szablę, lecz Jupiter ani drgnął.
— Klejnot sam się oczyścił ze złej mocy — powiedział Pierwszy Detektyw. — Może być

znaleziony, podarowany lub kupiony, ale nie wolno go przywłaszczyć ani ukraść. Tak głosi
legenda. Ja go znalazłem, więc jestem bezpieczny. Teraz podarowuję go Gusowi.

Pierwszy Detektyw wręczył rubin swemu angielskiemu przyjacielowi, który wziął go do ręki,

nieco osłupiały.

— Dostałeś go ode mnie, więc także nic ci nie grozi. Lecz jeśli pan mu go odbierze, panie

Rhandur, to pan poniesie wszelkie konsekwencje swego czynu.

Wysoki mężczyzna dość długo się wahał, przeszywając Jupitera jastrzębim wzrokiem. Po

namyśle pomału cofnął wyciągniętą rękę i wsadził ją do kieszeni płaszcza.

— Przez cały czas byłem pewny, że uda mi się ciebie nastraszyć i oddasz mi klejnot.

Pomyliłem się — powiedział. — Masz rację, że nie ośmielę się go sobie przywłaszczyć.
Jednakże...

Wyjął rękę z kieszeni. W palcach trzymał długi, zielony pasek papieru, który wyciągnął w

stronę Gusa.

— Jestem w stanie za niego zapłacić — oświadczył. — Zauważ ze czek jest podpisany.

Byłem przygotowany na kupno Płomiennego Oka. Miałem zamiar to zrobić, jeśli nie znajdę
innego bezpiecznego sposobu, by wejść w jego posiadanie. Być może gdzieś indziej sprzedałbyś
je za wyższą cenę, ale równie dobrze mogłoby ci się to nigdy nie udać. Jego zła sława nadal
odstrasza kolekcjonerów. Radzę ci przyjąć to, co oferuję.

Gus pomału sięgnął po czek. Spojrzał na wypisaną sumę i szczęka mu opadła.
— Łał! — zawołał jak prawdziwy Amerykanin. — W porządku, dobijamy transakcji. Klejnot

należy do pana.

Wręczył rubin przybyszowi z Indii. Wysoki mężczyzna wyciągnął rękę i po chwili cenny

kamień znikł w jego kieszeni. Mężczyzna skłonił głowę.

— Nie obawiajcie się tych partaczy ze śmiesznymi wąsami — powiedział. — To zwykli

cwaniacy, którzy usłyszeli o ukrytym skarbie pana Augusta i chcieli go znaleźć, by mi
odsprzedać. śałuje, że niepotrzebnie się wysilałem, by was nastraszyć, licząc, że oddacie mi
klejnot za darmo.

background image

Zamilkł na chwilę.
— Pewnie się zastanawiacie, co mnie tutaj przywiodło — powiedział. — Przeczytałem w

gazecie historię o panu Auguście i jego śmierci. Od lat szukałem w prasie podobnej wiadomości
i w końcu, poniewczasie, ją znalazłem. A teraz żegnajcie.

Wymknął się ze składu złomu cicho niczym ogromny kocur. Po chwili zawarczał silnik

samochodu, przybysz z Indii odjechał.

Chłopcy stali i patrzyli jeden na drugiego.
— Chyba muszę się uszczypnąć, żeby się upewnić, że mi się to nie przyśniło — odezwał się

w końcu Bob.

— Jestem zbyt odrętwiały, by szczypanie mi pomogło — powiedział Gus. — Ten czek to po

prostu bajka. Jaki fantastyczny spadek zostawił mi stryj Horacjusz! A ty go odnalazłeś,
Jupiterze!

Przez parę chwil chłopcy śmiali się, wykrzykiwali coś i klepali Jupitera po piecach. Jednakże

Pierwszy Detektyw nie uczestniczył w ogólnej celebracji zwycięstwa. Stał sztywno z dość
ponurą miną.

— O co chodzi, Jupe? — zapytał wreszcie Bob. — Powinieneś się czuć jak bohater. Co się

stało?

— Cc się stało? — Jupiter westchnął. — Popatrz na mnie. Cały jestem utytłany. Mam brudne

ręce, twarz, ubranie. A wiesz, jaka zwariowana na punkcie czystości jest moja ciotka. Kiedy
tylko przestąpię próg domu, natychmiast zagoni mnie do łazienki.

background image

Alfred Hitchcock kończy opowieść

Niewiele więcej można opowiedzieć o „Tajemnicy Płomiennego Oka”.
August August zrealizował czek, którym przybysz z Indii zapłacił mu za rubin, szczodrze

wynagrodził każdego z Trzech Detektywów. Chłopcy wpłacili pieniądze na fundusz
stypendialny, z którego mieli zamiar skorzystać, gdy podejmą naukę w college’u. Młody Anglik
zawarł również transakcję z panem Gelbertem, kierownikiem agencji „Wynajmij auto i w
drogę”, dzięki której chłopcy mogli w przyszłości korzystać z limuzyny. Rolls-royce ze
złoceniami i jego kierowca, Worthington, mieli być odtąd do dyspozycji Trzech Detektywów w
każdej chwili, kiedy tylko będą potrzebni. Jupiter, Pete i Bob nie musieli się więc już obawiać o
dalsze losy swojego zespołu.

Po zakończeniu sprawy wyjaśniło się kilka szczegółów. Pan Dwiggins nie był członkiem

gangu Czarnowąsych, aczkolwiek ponosił odpowiedzialność za to, że gang ten dostał w swoje
ręce kopię tajemniczej wiadomości od pana Augusta. Szef gangu, Hugon, był bowiem
siostrzeńcem adwokata. Podsłuchał rozmowę pana Rhandura z panem Dwigginsem, podczas
której przybysz z Indii oferował prawnikowi dużo pieniędzy za informację o miejscu ukrycia
Płomiennego Oka.

Hugon zmusił wuja, by przekazał mu wiadomość od pana Horacjusza Augusta. Pan Dwiggins

wymyślił historyjkę o napadzie, gdyż wstydził się, iż pomógł Hugonowi, mimo że nie zrobił tego
rozmyślnie.

Szef gangu przebywał w sąsiednim pokoju, kiedy chłopcy ratowali pana Dwigginsa, usłyszał

o gipsowych popiersiach domyślił się, że odgrywają ważną rolę w całej sprawie.

Potem Hugon skontaktował się z panem Rhandurem. Mężczyzna zgodził się zapłacić za

odnaleziony rubin. Hugon zebrał kilku kolesiów o zaszarganej reputacji, zmusił pana Jacksona,
by udzielił mu pomocy, zabrał się do szukania Płomiennego Oka.

To wyjaśniło Jupiterowi zagadkę, jakim cudem fałszywy klejnot trafił w ręce pan Rhandura

natychmiast po tym, jak Hugon znalazł go w rozbitym popiersiu Augusta Mocnego. Szef gangu
udał się po prostu dc przybysza z Indii, który od razu rozpoznał, że wręczono mu falsyfikat. Pan
Rhandur zasugerował, że zabił Hugona, by nastraszyć chłopców.

Gus ze spadkiem wyjechał do Anglii. Hugon i jego kumple znikli z horyzontu. Jak wieść

niesie, Płomienne Oko wróciło na swoje miejsce w Świątyni Sprawiedliwości w Indiach i do
dziś spokojnie tam spoczywa.

Trzej Detektywi znowu szukają ciekawej zagadki do rozwiązania. Nie zdziwiłbym się wcale,

gdyby wnet do mnie zadzwonili. Z pewnością opowiem Wam o ich kolejnych przygodach.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Hitchcock Alfred Przygody trzech detektywow 32 Tajemnica plonacego urwiska
Hitchcock Alfred Przygody trzech detektywow 20 Tajemnica potwora z Sierra Nevada
Hitchcock Alfred Przygody trzech detektywow 28 Tajemnica zabojczego sobowtora
Hitchcock Alfred Przygody trzech detektywow 26 Tajemnica bezglowego konia
Hitchcock Alfred Przygody trzech detektywow 41 Tajemnica Skaly Rozbitkow
Hitchcok Alfred Przygody Trzech Detektywow 35 Tajemnica Jeziora Duchów
Hitchcock Alfred Przygody trzech detektywow 29 Tajemnica zlowieszczego stracha
Hitchcock Alfred Przygody trzech detektywow 33 Tajemnica purpurowego pirata barols
Hitchcock Alfred Przygody trzech detektywow 21 Tajemnica nawiedzonego zwierciadla
Hitchcock Alfred Przygody trzech detektywow 39 Tajemnica szlaku grozy
Hitchcock Alfred Przygody trzech detektywow 10 Tajemnica jeczacej jaskini
Hitchcock Alfred Przygody trzech detektywow 13 Tajemnica wypchanego kota
Hitchcock Alfred Przygody trzech detektywow 38 Tajemnica zlotego orla

więcej podobnych podstron