Jack London Demetrios Contos [pl]

background image

J

ACK

L

ONDON

D

EMETRIOS

C

ONTOS

background image

1

Nie należy sądzić, że greccy rybacy byli z gruntu źli. Bynajmniej. Tyle tylko, że byli to

ludzie nieokrzesani, którzy łączyli się w osobne skupiska i zdobywali utrzymanie w walce z

żywiołem. Żyli z daleka od prawa i jego mechanizmów, nie rozumieli go, uważali je za

tyranię. Zwłaszcza ustawy rybackie wydawały im się tyrańskie. I z tejże racji w ludziach z

patrolu rybackiego upatrywali swych naturalnych wrogów.

Stanowiliśmy groźbę dla ich życia czy utrzymania, co pod wieloma względami

wychodziło na jedno. Odbieraliśmy im zabronione pułapki i sieci, których sporządzenie

wymagało całych tygodni trudu, materiał zaś kosztował poważne sumy. Nie pozwalaliśmy im

łowić ryb w różnych porach roku, co było równoznaczne z pozbawianiem ich dobrego

zarobku, który mogliby uzyskać, gdyby nie my. Kiedy zaś chwyciliśmy ich, szli pod sąd,

który wymierzał im wysokie grzywny. Wszystko to sprawiło, że nienawidzili nas zajadle. Jak

pies jest naturalnym wrogiem kota, a wąż człowieka, tak my - patrol - byliśmy naturalnymi

wrogami rybaków. Jednakże niniejsza historia o Demetriosie Contosie opowiedziana tu jest

po to, aby wykazać, że potrafili oni zarówno nienawidzić zaciekle, jak postępować

wspaniałomyślnie.

Demetrios Contos mieszkał w Vallejo. Obok Dużego Aleka był najroślejszym,

najodważniejszym i najbardziej wpływowym człowiekiem pośród Greków. Nie zadzierał z

nami i wątpię, czy kiedykolwiek byłby to uczynił, gdyby nie fakt, że wykosztował się na

nową łódź do połowu łososi. Stała się ona przyczyną całej awantury. Kazał ją sobie zbudować

wedle własnego pomysłu, przy czym zwykły typ tego rodzaju łodzi uległ tu pewnym

zmianom.

Ku swojej wielkiej radości Demetrios stwierdził, że nowa łódź jest bardzo szybka - ściśle

mówiąc szybsza od wszystkich innych w zatoce czy na rzekach. Od razu stał się pyszny i

chełpliwy, kiedy zaś nasza pogoń “Marią Rebeką” za rybakami łowiącymi łososie w niedzielę

rzuciła na nich postrach, Demetrios przysłał nam do Benicji wyzwanie. Przyniósł je któryś z

miejscowych rybaków; Demetrios Contos oświadczał, że najbliższej niedzieli wypłynie z

Vallejo, zarzuci na wprost Benicji sieci i będzie łowił łososie oraz że Charley Le Grant z

patrolu może go łapać, jeśli potrafi. Oczywiście Charley i ja nie słyszeliśmy jeszcze o jego

nowej łodzi. Nasza własna była dość szybka i nie obawialiśmy się iść w zawody z

jakąkolwiek inną.

Nadeszła niedziela. Wieść o wyzwaniu była już głośna, toteż rybacy i marynarze z

Benicji stawili się co do jednego, tłumnie zalegając nabrzeże, które przypominało wielką

trybunę na meczu piłki nożnej. Charley i ja zrazu nie dowierzaliśmy, lecz widok tłumu

przekonał nas, że jednak coś jest w wyzwaniu Demetriosa.

background image

2

Po południu, kiedy powiała silniejsza morka, ujrzano jego łódź mknącą z wiatrem.

Uczynił zwrot o jakieś dwadzieścia stóp od nabrzeża, teatralnie pomachał ręką, zebrał w

zamian serdeczne oklaski i cofnął się o paręset jardów w cieśninę. Potem opuścił żagiel i

dryfując bokiem na wietrze, począł zakładać sieć. Nie wyrzucił jej wiele - może z pięćdziesiąt

stóp, ale obaj z Charleyem byliśmy jak gromem rażeni widząc podobne zuchwalstwo.

Wówczas nie wiedzieliśmy jeszcze (wyszło to na jaw później), że sieć była stara i nic

niewarta. Mogła co prawda chwytać ryby, lecz większa zdobycz stargałaby ją na strzępy.

Charley potrząsnął głową i powiedział:

- Przyznam, że nic nie rozumiem. Cóż z tego, że wyrzucił ledwie pięćdziesiąt stóp? Nie

zdążyłby wybrać sieci, gdybyśmy się za nim puścili. Ale w ogóle dlaczego on tu przypływa i

pod naszym nosem popisuje się łamaniem prawa? I to na dobitkę w naszym własnym

mieście!

W głosie Charleya ozwała się nuta skargi i jeszcze przez kilka minut mamrotał coś

gniewnie na temat czelności Demetriosa Contosa.

Tymczasem tamten siedział bezczynnie na rufie swojej łodzi i obserwował pływaki sieci.

Gdy w taką sieć uwikła się duża ryba, o fakcie tym pływaki oznajmiają drganiem.

Najwyraźniej stało się tak i tym razem, albowiem Demetrios wyciągnął około dwunastu stóp

sieci i przytrzymał ją chwilę, nim cisnął na dno łodzi wielkiego, lśniącego łososia.

Publiczność zebrana na wybrzeżu przyjęła to wybuchami oklasków. Tego już było

Charleyowi za wiele.

- Chodź, bracie! - zawołał do mnie. Nie tracąc czasu skoczyliśmy do naszej łodzi i

wciągnęliśmy żagiel.

Tłum krzykiem ostrzegł Demetriosa; odsądziwszy się od nabrzeża ujrzeliśmy, jak Grek

długim nożem odcina swą bezwartościową sieć. Żagiel jego łodzi był gotów do wyciągnięcia,

toteż w chwilę później zatrzepotał w słońcu. Demetrios poskoczył na rufę, ściągnął szkot i

łódź jęła szybko sunąć w stronę Contra Costa Hills.

Tymczasem byliśmy już nie dalej niż o trzydzieści stóp od niego. Charley nie posiadał się

z radości. Wiedział, że nasza łódź jest szybka, a co więcej, świadom był, iż w sztuce

żeglarskiej niewielu znalazłby sobie równych. Był pewien, że pochwycimy Demetriosa, a ja

podzielałem tę pewność. Mimo to jednak najwyraźniej nie przybliżaliśmy się do ściganego.

Wiała piękna bryza. Mknęliśmy gładko po wodzie, ale Demetrios oddalał się z wolna.

Nie tylko płynął szybciej, ale na dobitkę podszedł do linii wiatru o ułamek rumba [Rumb -

1/32 obwodu horyzontu. ] bliżej od nas. Zdaliśmy sobie z tego dobitnie sprawę, kiedy skręcił

pod Contra Costa Hills i zakosem wyminął nas w odległości dziewięćdziesięciu stóp.

background image

3

- Fiuuu! - gwizdnął Charley - albo ta łódź to jakieś cudo, albo my mamy pięciogalonową

beczkę oliwy uwiązaną do kilu!

Nie ma co mówić - tak to wyglądało. W chwili kiedy Demetrios mijał Sonoma Hills po

drugiej stronie cieśniny, byliśmy już tak beznadziejnie zdystansowani, że Charley kazał mi

poluzować żagiel i zawróciliśmy do Benicji.

Kiedyśmy dopłynęli i przycumowali, rybacy zebrani na nabrzeżu zasypali nas docinkami.

Wysiadłem wraz z Charleyem i obaj odeszliśmy dość zawstydzeni; bolesny to bowiem cios

dla czyjejś dumy, gdy człowiek sądzi, że ma dobrą łódź i umie nią żeglować, a tu przychodzi

inny i bije go na głowę.

Charley gryzł się tym przez parę dni; potem dano nam ponownie znać, że następnej

niedzieli Demetrios Contos powtórzy swój wyczyn. Charley otrząsnął się. Kazał wyciągnąć

naszą łódź na brzeg, oczyścił i pomalował na nowo jej dno, poczynił drobne zmiany przy

mieczu, obejrzał części ruchome i przesiedział niemal całą sobotę szyjąc nowy, o wiele

większy żagiel. Sporządził tak ogromny, że trzeba było dodać balastu, toteż na dno łodzi

załadowaliśmy prawie pięćset funtów starego żelastwa kolejowego.

Przyszła niedziela, a wraz z nią i Demetrios Contos, by w biały dzień zuchwale łamać

prawo. Znów wiała południowa morka i znowu Demetrios odciął jakieś czterdzieści czy

więcej Stóp swojej przegniłej sieci i odżeglował nam sprzed nosa. Tym razem był

przygotowany na atak Charleya: jego żagiel wisiał wyżej niż przedtem i był zwiększony o

cały dodatkowy kawał płótna.

Nie lada to był wyścig ku Contra Costa Hills; zwycięstwo nie przechylało się na niczyją

stronę. Jednakże robiąc zwrot ku Sonoma Hills zauważyliśmy, że choć szybkość nasza jest

mniej więcej równa, Demetrios znów bardziej się zbliżył do linii wiatru. A przecież Charley

prowadził naszą łódź najwyborniej i najzręczniej, jak było można, wydobywając z niej więcej

niż kiedykolwiek dotąd.

Mógł oczywiście wyjąć rewolwer i dać ognia do Demetriosa, jednakże z dawna już

stwierdziliśmy, iż jest rzeczą przeciwną naszej naturze strzelać do uciekającego człowieka,

który popełnił zaledwie drobne wykroczenie. Jakoż coś w rodzaju nie pisanej umowy stanęło

między ludźmi z patrolu a rybakami. Jeżeli nie strzelaliśmy do nich w czasie ucieczki, oni ze

swej strony nie bronili się, kiedy już dostaliśmy ich w ręce. Toteż Demetrios Contos uciekał

nam, my zaś jedynie robiliśmy, co w naszej mocy, żeby go dopędzić. Gdyby natomiast łódź

nasza okazała się szybsza od jego łodzi, czy lepiej była kierowana, zwyciężony w wyścigu z

pewnością nie stawiałby oporu.

background image

4

Stwierdziliśmy, że z uwagi na wielkość naszego żagla oraz rzeźwą bryzę dmącą poprzez

cieśninę Carquinez musimy stale baczyć, by łódź się nie przewróciła, toteż podczas gdy

Charley sterował, ja trzymałem główny szkot, owinąwszy linkę raz tylko dokoła drzewca,

gotów do wypuszczenia jej w każdej chwili. Widzieliśmy, że Demetrios, prowadząc łódź w

pojedynkę, ma pełne ręce roboty.

Jednakże wszelkie nasze próby dognania go okazały się daremne. Kierowany

wewnętrznym wyczuciem zbudował sobie łódź lepszą od naszej. I chociaż Charley był równie

dobrym, jeśli nie odrobinę lepszym żeglarzem, łódź jego nie dorównywała łodzi Greka.

- Wypuść szkot - rozkazał mi Charley i w chwili gdy łódź odpadała od wiatru, doleciał

naszych uszu szyderczy śmiech Demetriosa.

Charley potrząsnął głową i rzekł:

- Nie da rady. Jego łódź jest lepsza. Jeżeli raz jeszcze popróbuje tej sztuki, trzeba będzie

obmyślić inny plan działania.

Tym razem przyszła nam z pomocą moja wyobraźnia.

- A co byś powiedział - zapytałem w następną środę - gdybym tej niedzieli pogonił za

Demetriosem łodzią, podczas gdy ty będziesz na niego czekał na przystani w Vallejo?

Charley zastanawiał się chwilę, po czym wykrzyknął:

- Dobra myśl! Zaczynasz ruszać tą swoją łepetyną. Muszę powiedzieć, że twemu

nauczycielowi należy się za to uznanie. Tylko nie powinieneś zapędzać go zbyt daleko - dodał

po chwili - bo wyjdzie na zatokę San Pablo, a ja będę tkwił na przystani jak kołek i próżno

czekał na niego.

We czwartek Charley wysunął zastrzeżenia co do mojego planu.

- Wszyscy będą wiedzieli, że pojechałem do Vallejo, a możesz być spokojny, że i

Demetrios też będzie wiedział. Obawiam się, że trzeba porzucić ten pomysł.

Zastrzeżenie to było aż nadto słuszne i przez resztę dnia trapiłem się moim

rozczarowaniem. Jednakże tej nocy wydało mi się, że dostrzegam nową możliwość, i w

zapale zbudziłem Charleya z twardego snu.

- No? - zapytał. - Co się stało? Dom się pali?

- Dom nie - odparłem - ale moja głowa. Posłuchaj, co ci powiem. W niedzielę obaj

będziemy się wałęsali po Benicji aż do chwili, gdy ukaże się żagiel Demetriosa. To uśpi

wszelkie podejrzenia. A potem, kiedy już zobaczymy jego łódź, odejdziesz wolnym krokiem

do miasta. Wszyscy rybacy pomyślą, że jesteś pobity i że zdajesz sobie z tego sprawę.

- Jak dotąd, w porządku - zauważył Charley, kiedy przerwałem, aby zaczerpnąć tchu.

background image

5

- I to najzupełniej - ciągnąłem z dumą. - Pójdziesz niedbale w stronę miasta, ale kiedy już

znikniesz im z oczu, pognasz co sił w nogach do Dana Maloneya, weźmiesz jego konika i

pogalopujesz traktem do Vallejo. Droga jest w dobrym stanie i zdołasz tam dotrzeć szybciej

niż Demetrios, który musi żeglować pod wiatr.

- Pierwsza rzecz, jaką zrobię z samego rana, to umówię się o konia - oświadczył Charley

przyjmując bez wahania zmieniony plan.

- Ale, ale... - ozwał się nieco później, tym razem budząc mnie z twardego snu.

Dosłyszałem, że chichocze w ciemnościach.

- Słuchaj, chłopie, czy to aby nie nowość dla rybackiego patrolu dosiadać konia?

- Przesada - odparłem. - Zawsze powtarzasz, że należy wyprzedzać przeciwnika w

pomysłach, a będzie się miało zwycięstwo w kieszeni.

- Hi, hi - zachichotał. - I jeśli ten pomysł, z koniem włącznie, tym razem nie zatka

przeciwnika, to nie jestem twoim najniższym sługą, Charleyem Le Grant.

- Ale czy ty sam jeden dasz sobie radę z łodzią? - zapytał mnie w piątek. - Pamiętaj, że

mamy teraz duży żagiel na dodatek.

Dowodziłem swojej biegłości w sposób tak przekonywający, iż Charley nie poruszał już

tego tematu aż do soboty, kiedy to zaproponował, by zmniejszyć żagiel o cały kawał.

Przypuszczam, że rozczarowanie, jakie odmalowało się na mojej twarzy, kazało mu porzucić

tę myśl; ja bowiem także chlubiłem się swymi żeglarskimi zdolnościami i mało nie

wyszedłem ze skóry, aby wypłynąć samotnie pod wielkim żaglem i pruć cieśninę Carquinez

w pościgu za uciekającym Grekiem.

Niedziela i Demetrios Contos przyszli pospołu, jak zawsze. Rybacy przywykli już zbierać

się na przystani, gdzie go witali i wyśmiewali się z naszej bezradności. O kilkaset jardów od

nabrzeża Demetrios opuścił żagiel i zarzucił jak zwykle pięćdziesiąt stóp przegniłej sieci.

- Pewnie te bzdury będą trwały, póki mu nie zabraknie starej sieci - burknął rozmyślnie

Charley, tak że go dosłyszało paru Greków.

- Wtedy dam mu swoją - ozwał się szybko i złośliwie jeden z nich.

- Proszę bardzo - odpalił Charley. - Sam też mam starą sieć; może ją dostać, jeżeli do

mnie przyjdzie i poprosi.

Roześmiali się wszyscy, gdyż mogli sobie pozwolić na tę dobrotliwość wobec człowieka,

którego tak paskudnie wystrychnięto na dudka.

- No, bywaj zdrów, chłopie! - zawołał do mnie Charley w chwilę później. - Chyba pójdę

do miasta odwiedzić Maloneya.

- Pozwolisz mi wziąć łódź? - zapytałem.

background image

6

- Jeżeli masz ochotę... - odpowiedział obracając się na pięcie i odchodząc z wolna.

Demetrios wydobył z sieci dwa duże łososie, a ja wskoczyłem do łodzi. Rybacy

nastrojeni żartobliwie jęli się cisnąć dokoła i kiedy począłem wciągać żagiel, zarzucili mnie

mnóstwem drwiących rad. Czynili nawet między sobą przesadne zakłady, że schwytam

Demetriosa, a dwaj z nich, udając komisję sędziów, poprosili mnie uroczyście, bym im

zezwolił udać się z sobą i zobaczyć, jak tego dokonam.

Mnie jednak nie było spieszno. Czekałem, ażeby dać Charleyowi jak najwięcej czasu;

udawałem przeto niezadowolenie z rozpiętości żagla, tu i ówdzie robiłem drobne poprawki.

Dopiero kiedy byłem pewny, że Charley dotarł do Dana Maloneya i dosiadł już konika,

odbiłem od nabrzeża i nastawiłem wielki żagiel na wiatr. Gwałtowny podmuch wypełnił go

nagle i przechylił łódź burtą tak silnie, że parę wiader wody nabrało się do środka. Podobny

drobiazg może przydarzyć się najlepszym nawet żeglarzom, a jednak chociaż natychmiast

wypuściłem szkot i wyprostowałem łódź, zebrałem ironiczne brawa, jak gdybym popełnił

nadzwyczajną niezręczność.

Kiedy Demetrios spostrzegł, że w łodzi patrolowej jest tylko jeden człowiek, i to na

dobitkę chłopak, zaczął ze mną igrać. Wykonał krótki zwrot, przy czym ja płynąłem niecałe

trzydzieści stóp za nim, i poluźniwszy nieco szkot, zawrócił ku nabrzeżu. Tu dalej robił

krótkie zakosy, skręcał, kołował, wymykał się - ku wielkiej uciesze życzliwych mu widzów.

Trzymałem się stale tuż za nim i śmiało robiłem wszystko to co i on, jakkolwiek niektóre jego

sztuczki były dość niebezpieczne z takim żaglem i przy takim wietrze.

Ufał, że zada mi klęskę ostra morka wraz z silnym przypływem, które wspólnie

wzdymały morze. Ja jednak byłem u szczytu swojej formy i nigdy w życiu nie kierowałem

łodzią lepiej niż tego dnia. Mózg pracował gładko i szybko, ręce ni razu się nie zawahały,

wydawało się niemal, że z góry odgaduję tysiączne drobiazgi, które żeglarz winien każdej

sekundy mieć na uwadze.

Klęska dotknęła nie mnie, lecz Demetriosa. Coś mu się popsuło w mieczu, który zaciął

się i nie chciał opuścić do końca. Zauważyłem, że Demetrios w chwili wytchnienia, którą

uzyskał dzięki jakiejś przemyślnej sztuczce, szamocze się niecierpliwie z mieczem próbując

wepchnąć go siłą. Nie zostawiłem mu wiele czasu, toteż zmuszony był szybko powrócić do

rudla i szkotu.

Miecz nie dawał mu spokoju. Demetrios zaprzestał igraszek ze mną i ruszył w drogę

powrotną do Vallejo. Przy pierwszym długim zakosie stwierdziłem ku swojej radości, że

mogę ustawić się na wiatr odrobinę lepiej od niego. W tym momencie przydałby mu się w

background image

7

łodzi jeszcze jeden człowiek, albowiem mając mnie ledwie o parę stóp za sobą, nie śmiał

wypuścić rudla i powtórzyć próby wepchnięcia miecza.

Nie mogąc trzymać się wiatru tak dobrze jak przedtem, zaczął trochę luzować szkot,

ażeby mi się wymknąć. Pozwalałem mu na to, póki nie nabrałem więcej wiatru w żagle, a

wówczas skierowałem łódź prosto na niego. Kiedy się przybliżyłem, udał, że robi zwrot, co

widząc uczyniłem to samo, by go wyprzedzić. Był to jednakże tylko zręczny podstęp;

Demetrios trzymał się swego kursu, ja zaś musiałem co prędzej nadrobić straconą przewagę.

Był niewątpliwie bieglejszy ode mnie w manewrowaniu. Raz po raz już niemal go

dosięgałem, lecz zawsze zwodził mnie i uciekał. Prócz tego wiatr wzmagał się ustawicznie i

każdy z nas musiał pracować co sił, ażeby uniknąć przewrócenia się łodzi. Moja nie

utrzymałaby się, gdyby nie owo dodatkowe obciążenie żelastwem. Siedziałem od nawietrznej,

w jednej ręce trzymając rękojeść steru, a w drugiej szkot owinięty raz tylko dokoła drzewca;

często musiałem go luzować, kiedy nadleciał ostrzejszy podmuch. Wskutek tego żagiel gubił

wiatr, co było równoznaczne z utratą siły napędowej, toteż oczywiście zostawałem w tyle.

Pociechą był mi fakt, że Demetriosowi zdarzało się to równie często.

Silny przypływ napierający pod wiatr przez cieśninę sprawiał, że morze rozkolebało się

nadzwyczaj złośliwie i fale ustawicznie chlustały do wnętrza łodzi. Ociekałem wodą, a nawet

żagiel był do połowy zmoczony. Raz jeden udało mi się tak wymanewrować, że dziobem

uderzyłem w sam środek łodzi Demetriosa. Wtedy to właśnie byłby mi się przydał ktoś drugi.

Nim bowiem zdążyłem dobiec naprzód i przeskoczyć do łodzi Greka, ten wiosłem odepchnął

moją, śmiejąc mi się drwiąco w nos.

Byliśmy teraz przy ujściu cieśniny, na bardzo przykrej połaci wód. W tym miejscu

ścierały się bezpośrednio nurty cieśnin Vallejo i Carquinez. Przez pierwszą spływały wody

rzeki Napa i wielkich kanałów, przez drugą - zatoki Suisun i rzek Sacramento oraz San

Joaquin. Tam zaś, gdzie zderzały się tak olbrzymie masy bystro płynącej wody, wytwarzał się

wir straszliwy. Na domiar złego wiatr wył po zatoce San Pablo na przestrzeni piętnastu mil,

gnając w tę stronę olbrzymie bałwany.

Przeciwne prądy rwały we wszystkich kierunkach, zderzały się, tworzyły wiry, leje i

kipiele, chlustając wściekle w górę zaklęsłymi falami, które wwalały się do łodzi z obu stron.

A nad tym wszystkim - zmącone, wprawione w obłęd ruchu - huczały ogromne, dymiące

kurzawą pian bałwany z zatoki San Pablo.

Byłem równie dziko podniecony jak woda. Łódź zachowywała się wspaniale: skakała i

gnała wskroś pian niczym koń wyścigowy. Nie posiadałem się z radości. Ogromny żagiel,

wyjący wicher, rozpędzone bałwany, łódź nurkująca - i ja, który choć byłem ledwie drobiną

background image

8

pośród tego wszystkiego, poskramiałem zmagania żywiołów, mknąłem wskroś nich i ponad

nimi, triumfujący, zwycięski...

I właśnie wtedy, w chwili gdy parłem naprzód niczym zdobywczy heros, łódź otrzymała

potworny cios i w jednej chwili stanęła jak porażona. Wstrząs rzucił mnie do przodu, na jej

dno. Kiedy zerwałem się, dostrzegłem przelotnie zielonawą, okrytą skorupiakami bryłę i

natychmiast rozpoznałem w niej postrach żeglarzy - zatopiony kafar. Nikt nie jest w stanie

ustrzec się przed czymś podobnym. Wypełniony wodą unosił się tuż pod jej powierzchnią i w

zmąconej toni nie sposób było dojrzeć go w porę i wyminąć.

Cały dziób łodzi musiał zostać zmiażdżony, gdyż w parę sekund wypełniła się do połowy

wodą. Potem kilka fal dokończyło dzieła i poszła prosto na dno, ciągnięta ciężkim

brzemieniem żelaza. Stało się to tak szybko, że uwikłałem się w żagiel, który mnie wtłoczył

pod wodę. Kiedy przedarłem się na powierzchnię - bez tchu, czując, że płuca mi pękają - nie

mogłem dostrzec ni śladu wioseł. Zapewne zniosły je gwałtowne prądy. Ujrzałem

Demetriosa, który spoglądał za siebie z łodzi, i dosłyszałem jego szyderczy głos, wznoszący

okrzyk triumfu. Trzymał się nadal kursu pozostawiając mnie na pastwę losu.

Nie miałem innej rady, jak tylko płynąć co sił, lecz wśród owego dzikiego kotłowiska

mogło to trwać w najlepszym razie tylko parę chwil. Powstrzymałem oddech i zagarniając

wodę rękami, zdołałem ściągnąć ciężkie buty marynarskie oraz kurtę. Jednakże mogłem

zaczerpnąć i utrzymać w płucach bardzo niewiele powietrza i wnet przekonałem się, że

trudno jest nie tyle płynąć, co oddychać.

Grzmociły we mnie i wtłaczały pod wodę ogromne bałwany idące z zatoki San Pablo,

dławiły fale wiru, które rzucały mi się w oczy, nozdrza i usta. A potem niesamowite, ssące

leje chwytały mnie za nogi i ciągnęły w dół po to, by mnie wyrzucić jakimś wściekłym

chluśnięciem, gdy zaś wypływałem na powierzchnię, próbując pochwycić nieco tchu, wielka,

białogrzywa fala waliła mi się na głowę.

Niepodobieństwem było utrzymać się długo przy życiu. Wdychałem więcej wody niż

powietrza, tonąc przez cały czas. Przytomność zaczęła mnie opuszczać, doznałem zawrotu

głowy. Instynktownie walczyłem nadal; już tracąc świadomość poczułem, że ktoś chwyta

mnie za ramiona i wciąga przez krawędź łodzi.

Czas jakiś leżałem twarzą do dołu na ławce, na którą mnie rzucono, a woda wylewała mi

się z ust. Po pewnej chwili, wciąż jeszcze osłabły i na wpół omdlały, obróciłem się, by

zobaczyć, kto jest moim wybawcą. I oto ujrzałem, że na rufie, ze Szkotem w jednej, a rudlem

w drugiej ręce, uśmiechając się i kiwając dobrotliwie głową, siedzi Demetrios Contos.

background image

9

Zamierzał zostawić mnie i pozwolić, bym utonął - tak wyznał później, lecz lepsza cześć jego

natury stanęła do walki, zwyciężyła i nakazała mu po mnie zawrócić.

- Nic ci się nie stało? - zapytał.

Zdołałem wykrztusić słowo: “nie”, aczkolwiek nie mogłem jeszcze przemówić.

- Dobrze umiesz żeglować - powiedział. - Nie gorzej od dorosłego chłopa.

Taki komplement z ust Demetriosa Contosa był dowodem rzetelnego uznania, toteż

bardzo się ucieszyłem, choć mogłem zaledwie kiwnąć głową z podziękowaniem.

Nie mówiliśmy więcej do siebie, ja bowiem z wolna wracałem do przytomności, a on

pochłonięty był kierowaniem łodzią.

Zawinął do przystani Vallejo, przycumował i pomógł mi wysiąść. I właśnie w chwili

kiedyśmy obaj stanęli na nabrzeżu, wyszedł zza jakichś sieci Charley i położył rękę na

ramieniu Demetriosa Contosa.

- On mi uratował życie! - zaprotestowałem. - Uważam, że nie powinieneś go aresztować!

Wyraz zdumienia pojawił się na twarzy Charleya, lecz zaraz zniknął, jak to zwykle

bywało, kiedy Charley coś postanawiał.

- Nic na to nie poradzę, mój drogi - powiedział łagodnie. - Nie mogę uchylać się od

obowiązku, a moim obowiązkiem jest aresztować go. Mamy niedzielę; w jego łodzi są dwa

łososie, które złowił dzisiaj. Czyż mogę postąpić inaczej?

- Ależ on uratował mi życie! - nalegałem nie znajdując innych argumentów.

Twarz Demetriosa Contosa pociemniała z gniewu, kiedy usłyszał decyzję Charleya. Miał

poczucie, że potraktowano go niesprawiedliwie. Lepsza część jego natury zatriumfowała,

dokonał wspaniałomyślnego czynu ratując bezbronnego wroga, a w zamian za to wróg

prowadził go do więzienia.

Wracając do Benicji posprzeczaliśmy się z Charleyem. Ja występowałem w obronie

ducha prawa, natomiast on trzymał się jego litery. Nie widział żadnego innego wyjścia.

Przepis mówił wyraźnie, że w niedzielę nie wolno łowić łososia. Charley był członkiem

patrolu i miał obowiązek narzucić poszanowanie owego prawa. Nie było o czym gadać.

Spełnił swój obowiązek i miał czyste sumienie. Mnie jednak wydawało się to niesprawiedliwe

i było mi bardzo żal Demetriosa Contosa.

W dwa dni później pojechaliśmy do Vallejo na rozprawę. Musiałem stanąć jako świadek

i najobrzydliwszym zadaniem, jakie spełniłem w życiu, było złożenie zeznań, że widziałem,

jak Demetrios łowił te dwa łososie, które Charley znalazł w jego łodzi.

Demetrios wziął sobie adwokata, lecz sprawa była z góry przegrana. Przysięgli naradzali

się zaledwie kwadrans, po czym wydali werdykt uznający Demetriosa winnym popełnienia

background image

10

przestępstwa. Sędzia skazał go na grzywnę w wysokości stu dolarów, z zamianą na piętnaście

dni aresztu.

Charley podszedł do sekretarza sądu.

- Chciałbym zapłacić tę grzywnę - powiedział kładąc na stole pięć złotych

dwudziestodolarówek. - To... to jedyne wyjście, chłopie - wyjąkał obracając się ku mnie.

Łzy napłynęły mi do oczu, chwyciłem go za rękę.

- Ja chcę zapłacić... - zacząłem.

- Swoją połowę? - przerwał mi. - No pewnie, że się tego po tobie spodziewam!

Tymczasem adwokat zakomunikował Demetriosowi, że Charley uregulował także i jego

honorarium.

Demetrios podszedł, by uściskać dłoń Charleya; do twarzy napłynęła mu gorąca

południowa krew. Potem, nie chcąc dać się prześcignąć we wspaniałomyślności, począł

nalegać, że sam zapłaci grzywnę oraz honorarium obrońcy, i niemal wpadł w pasję, gdy

Charley odmówił.

Wydaje mi się, że ów postępek Charleya ukazał rybakom głębszy sens prawa skuteczniej

niż cokolwiek innego. Prócz tego Charley znacznie urósł w ich oczach, a i mnie przypadł

niejaki udział w pochwałach jako chłopcu, który potrafi kierować łodzią żaglową. Demetrios

Contos nie tylko nie łamał już więcej przepisów, ale zaprzyjaźnił się z nami serdecznie i

nieraz przypływał do Benicji na wspólną pogawędkę.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Jack London Skarby Sezamu [pl]
Jack London Marzenie Debsa [pl]
Jack London Niepojęte i potworne [pl]
Jack London Dom Mapuhiego [pl]
Jack London Z Podróży Snarka [pl]
Jack London Napój Hiperborejów [pl]
Jack London Szczerozłoty kanion [pl]
Jack London Czerwony Bóg [pl]
Jack London Serce kobiety [pl]
Jack London Małżonka króla [pl]
Jack London Miłość życia [pl]
Jack London Rozniecić ogień [pl]
Jack London Zabić człowieka [pl]
Jack London Na pokładzie [pl]
Jack London Mistrz tajemnicy [pl]
Jack London Złoty mak [pl]
Jack London Wielka niewiadoma [pl]
Jack London Rozstajne drogi [pl]
Jack London Straszliwy archipelag [pl]

więcej podobnych podstron