16633


Stephen Coonts

Hongkong

Przekład Maciej Szymański
Tytuł oryginału Hong Kong
Wydanie oryginalne 2000
Wydanie polskie 2003
Johnowi i Nancy Coontsom
PODZIĘKOWANIA
Zbieranie informacji stanowiących tło powieści takiej jak ta zawsze jest przygodą
samą w sobie. Przyjaciel i sąsiad autora, Gilbert Pascal, fizyk i inżynier w jednej osobie,
czytał szkice rozdziałów powstającej książki i wzbogacał je wieloma cennymi sugestiami.
Paul K. Chan również czytał i komentował rękopis.
Treść niniejszej powieści jest owocem współpracy autora i jego żony - Deborah
uwielbia wymyślać literackie intrygi.
Rewolucje oraz związane z nimi działania wojenne są nieuniknionym zjawiskiem w
społeczeństwie klasowym. Bez nich niemożliwy jest jakikolwiek skok w rozwoju
społeczeństwa i obalenie reakcyjnych klas rządzących, a zatem niemożliwe jest też przejęcie
władzy politycznej przez lud...
Zbrojne przejęcie władzy, rozstrzygnięcie klasowego konfliktu na drodze wojny, jest
naczelnym zadaniem i najwyższą formą rewolucji. Ta marksistowsko-leninowska zasada
rewolucji ma uniwersalne znaczenie, sprawdza się zarówno w odniesieniu do Chin, jak i
wszystkich innych krajów.
Mao Tse-tung
ROZDZIAŁ 1
Pośrodku zgrabnego, niedużego otworu w czole Chiny Boba Chana, mniej więcej dwa
i pół centymetra nad jego prawym okiem, widniała maleńka czerwona kropelka krwi. Oczy
mężczyzny były szeroko otwarte. Na jego twarzy, zdaniem Tommyłego Carmelliniego,
zastygł wyraz zaskoczenia.
Carmellini zdjął lateksową rękawiczkę z prawej dłoni, pochylił się i dotknął policzka
Chana. Był jeszcze ciepły.
Śmierć przyszła niewiele minut temu i musiała być natychmiastowa, pomyślał Tom,
na powrót wkładając rękawiczkę.
Niepozorne ciało mężczyzny leżało na podłodze za biurkiem z filipińskiego mahoniu,
w bibliotece jego rezydencji na południu wyspy Hongkong.
Kilka sekund wcześniej, gdy Carmellini otworzył drzwi pokoju, zobaczył jedynie
stopę wystającą zza mebla. Rozejrzał się uważnie, zanim wszedł dalej.
W ścianie naprzeciwko drzwi rozmieszczono kilka okien o dużych, litych szybach
przedzielonych bordowymi zasłonami. Rozpościerała się za nimi wspaniała panorama portu
Aberdeen. Dalej widać było kanał oddzielający wyspy Hongkong i Lamma. Tę drugą, słabo
zaludnioną, wyróżniały z mroku dość nieliczne światła. Ponad nią aż po horyzont rozciągała
się ciemna plama Morza Południowochińskiego. Niewidoczne stąd światła wielkiego miasta
Hongkong, zajmującego północną część wyspy, rzucały bladą poświatę na nisko zalegającą
warstwę stratusów.
Z sali mieszczącej się piętro niżej, w której trwało właśnie przyjęcie, dobiegała
muzyka. Zespół grał stare przeboje amerykańskiego popu - słowa piosenek były
niezrozumiałe, ale melodie dawały się rozróżnić, mimo iż w bibliotece pełno było tłumiących
dźwięk, tapicerowanych mebli oraz książek ułożonych na półkach sięgających sufitu.
Tommy rozejrzał się w poszukiwaniu łuski. Dostrzegł błysk metalu tuż obok nogi
krzesła - mało brakowało, a przegapiłby go w skąpym świetle.
Podszedł bliżej, schylił się i spojrzał.
Kaliber 7,65.
Takie naboje były przeznaczone do małych, łatwych do ukrycia pistoletów
kieszonkowych. Trudno strzelać nimi celnie, ale z najkrótszego dystansu to śmiercionośna
broń.
Carmellini stanął przed biurkiem, wsparł ręce na biodrach i po raz kolejny rozejrzał
się uważnie po bibliotece. Gdzieś tutaj Harold Barnes ukrył przed jedenastoma dniami
magnetofon, kiedy instalował okablowanie do anteny satelitarnej.
Zapewne Chan zamówił zestaw, by oglądać amerykańską telewizję. Niewykluczone,
że był fanem kanału C-Span, nadającego ostatnio relacje z przesłuchań przed komisją senacką
w sprawie zagranicznych - czytaj: chińskich - dotacji dla amerykańskich partii politycznych w
niedawnych wyborach. W ciągu ostatnich dziesięciu dni przesłuchiwani wymieniali jego
nazwisko wielokrotnie.
Barnes nie zdążył nikogo zawiadomić o tym, gdzie ukrył sprzęt - nazajutrz po
dokonaniu instalacji ktoś wpakował mu kulę w łeb.
Carmellini był jednak pewien, że chodzi o magnetofon, a nie nadajnik, który zbyt
łatwo byłoby namierzyć i odnaleźć. Pewność ta brała się stąd, iż osobiście znał Barnesa -
cichego, ostrożnego, cokolwiek bezbarwnego technika, który razem z nim odbywał wstępne
szkolenie dla kandydatów do pracy w CIA. Kto by pomyślał, że Barnes będzie pierwszym z
tej grupy, który odda życie na służbie?
Mikrofony... Harold spędził na instalowaniu odbiornika satelitarnego cztery godziny,
podczas gdy zwyczajnemu monterowi robota zajęłaby najwyżej dwie. Jeżeli trzymał się
procedury, powinien był umieścić gdzieś dwa miniaturowe mikrofony, po jednym na każdą
ścieżkę magnetofonu.
Uwagę Tommyłego przykuł żyrandol wiszący nad mahoniowym biurkiem. Bogato
zdobiony, obciążony kilkudziesięcioma małymi żarówkami, zapewne zwabił Harolda Barnesa
tak, jak cukier wabi muchy.
Carmellini przyjrzał się w skupieniu łańcuchowi, na którym wisiał żyrandol. Zobaczył
biegnący w nim przewód... nie, dwa przewody - jeden grubszy, czarny, a drugi znacznie
cieńszy; oba pracowicie przeplecione między ogniwami.
Barnes mógł umieścić w żyrandolu jeden z mikrofonów, a drugi w dowolnym miejscu
pokoju - może pod biurkiem albo przy stoliku do czytania - sam zaś magnetofon za
książkami, gdzieś na najwyższej półce. Na pewno nie brakowało tam tomów, po które nikt nie
sięgał częściej niż raz na dziesięć lat.
Carmellini podszedł do najbliższego regału i przyjrzał się grzbietom stojących na nim
książek. Ani drobiny kurzu.
Nawet najpilniejsza sprzątaczka nie utrzymałaby ich w takim stanie.
A zatem...
Agent podstawił krzesło pod żyrandol i stanął na nim.
Ha! Magnetofon był przyklejony taśmą u nasady ramion żyrandola. Żarówki dawały
silne światło, praktycznie uniemożliwiając dostrzeżenie urządzenia z dołu.
Carmellini wyciągnął rękę i sekundę później miał już w niej dwie rolki z taśmą.
Zużyte było mniej więcej trzy czwarte taśmy, nagranie więc musiało trwać jakieś sześć
godzin.
Zszedł na podłogę. Kusiło go, żeby po prostu schować zdobycz do kieszeni, ale
zwyciężył zdrowy rozsądek. Podciągnął nogawkę i starannie umieścił taśmy w skarpetce.
W drugiej miał nową, czystą taśmę, ale skoro China Bob był martwy, magnetofon w
zasadzie przestał być potrzebny. Może warto przeciąć kable i zabrać sprzęt?
Ile czasu pozostało?
Czy gdyby to China Bob Chan zabił Harolda Barnesa, magnetofon pozostałby na
swoim miejscu?
Tom nagle zdał sobie sprawę, że czas ucieka. Odstawił krzesło na miejsce i
energicznie przetarł jego miękkie siedzenie, by zlikwidować wszelkie ślady butów. Kiedy się
prostował, usłyszał dźwięk dochodzący z sekretariatu znajdującego się tuż za ścianą. Zrobił
krok w stronę drzwi i w tym momencie w sąsiednim pomieszczeniu zapaliło się światło.
Agent skoczył zwinnie i przywarł do ściany. Uchylone drzwi do sekretariatu miał
teraz po prawej. W napięciu nasłuchiwał odgłosu kroków.
Bardzo, ale to bardzo nie chciał, by ktoś zastał go w tym pokoju z trupem na podłodze
i taśmą w skarpetce. To prawda, że jako młodszemu radcy do spraw rolnictwa w miejscowym
konsulacie przysługiwał mu immunitet dyplomatyczny, ale medialny zamęt wokół
aresztowania i przesłuchania, a zwłaszcza nieuchronne wydalenie z kraju nie pomogłyby mu
w karierze.
Usłyszał szuranie odsuwanego krzesła.
Sprężony, gotów do skoku, gdyby tylko ktoś szerzej otworzył drzwi, zbliżył się nieco
do plamy światła.
Przy biurku sekretarki siedział ktoś niewysoki. Dobry Boże, to jakiś dzieciak,
pomyślał Carmellini. Chłopiec miał dziesięć, może dwanaście lat.
Agent cofnął się o krok, by nie znaleźć się w polu widzenia, gdyby dziecko spojrzało
w jego stronę.
Usłyszał odgłos uruchamiania komputera.
W przeciwległym końcu biblioteki były jeszcze jedne drzwi. Carmellini nie wiedział,
czy są otwarte. Pamiętał, że prowadzą do kilku pomieszczeń biurowych i dalej, na korytarz z
windą. Podszedł do nich szybkim, cichym krokiem.
Nie zdołał obrócić gałki. Drzwi były zamknięte. Obok dziurki od klucza nie znalazł
ani nazwy producenta, ani oznaczenia typu zamka. Dopiero gdy się pochylił, by popracować
nad mechanizmem, dostrzegł główki śrub wystające z drzwi. Pomalowano je tym samym,
ciemnym kolorem co całe skrzydło, aby nie rzucały się w oczy.
Nawet gdyby otworzył zamek, pozostałyby jeszcze zasuwki po drugiej stronie, a tych
nie zdołałby sforsować. Schował wytrych i idąc z powrotem w stronę drzwi sekretariatu,
wsunął etui do wewnętrznej kieszeni marynarki. Zatrzymał się mniej więcej dwa metry od
nich i ostrożnie zerknął do środka.
Dzieciak siedział przy klawiaturze i pisał. Po chwili usiadł wygodniej. Czekał.
Minęło kilka sekund i na ekranie pojawiła się kobieta trzymająca w ręku coś, co
wyglądało na olbrzymiego penisa. Zaczęła...
Jezu, dzieciak ogląda pornosa!
Tego, co naga kobieta zrobiła z wielkim penisem, Tommy Carmellini nigdy się nie
dowiedział, ponieważ w tym momencie otworzyły się drzwi na korytarz i do sekretariatu
weszła kobieta. Chłopiec zerknął na nią i szybko zamknął program, ale nie zdążył.
Kobieta trzepnęła go w ramię i powiedziała coś po chińsku.
Dzieciak kliknął kilka ikon i zamknął połączenie z Internetem. Kobieta trajkotała teraz
jak najęta.
Carmellini cofnął się pod ścianę, żeby przeczekać.
Wreszcie rozległy się dźwięki wyłączania komputera, przysuwania krzesła i cichych
kroków, a potem mocne trzaśnięcie drzwiami.
Agent zajrzał do sekretariatu.
Pusto.
Uchylił drzwi prowadzące na korytarz, w samą porę by zobaczyć, jak kobieta i
chłopiec znikają w windzie na końcu holu.
Odczekał chwilę, a potem wrócił do biblioteki i ponownie ustawił krzesło pod
żyrandolem. Założenie szpulek z nową taśmą zajęło mu mniej więcej trzydzieści sekund.
Wyczuł palcami kształt klawisza i upewnił się, że magnetofon jest wyłączony. Zszedł na
podłogę, po raz drugi przetarł krzesło i odstawił je na miejsce.
W biurze sekretarki sprawdził, czy korytarz jest pusty, po czym wyszedł i ostrożnie
zatrzasnął za sobą drzwi. Z dołu dobiegały dźwięki Amerykanina w Paryżu Gershwina.
Zbiegając po schodach do sal, w których trwało przyjęcie, Carmellini zdjął lateksowe
rękawiczki i schował je do kieszeni.
Na dole odszukał Kerry Kent, sączącą szampana i z ożywieniem dyskutującą z
długowłosym intelektualistą, który gapił się na nią z wyraźną nadzieją. Kerry była wysoką
Angielką o bujnej, ciemnorudej czuprynie. Mówiła płynnie po kantońsku i po mandaryńsku.
Na co dzień pracowała jako tłumaczka w firmie ubezpieczeniowej - Chińskim Towarzystwie
Wzajemnej Pomocy - ale przede wszystkim była oficerem brytyjskiej tajnej służby
wywiadowczej, SIS. Tego wieczoru miała na sobie elegancką granatową suknię sięgającą
kostek, a jej dekolt zdobił skromny, pożyczony naszyjnik.
- Tu jesteś, kochanie - odezwała się pogodnie, kładąc rękę na ramieniu Carmelliniego.
- Właśnie rozmawiam z tym wspaniałym dramatopisarzem... - wymieniła nazwisko. - Jego
nową sztukę będą grać na West Endzie już w przyszłym tygodniu. Siostra wiele mi o niej
opowiadała. Cóż za zbieg okoliczności! Gdy tylko wrócimy do Londynu, wybierzemy się do
teatru.
Carmellini podał rękę pisarzowi i po chwili dyskretnie porwał Kerry.
- Ktoś widział, jak szedłem na górę? - spytał na tyle głośno, by mimo gwaru i muzyki
usłyszała go.
- Nie wydaje mi się, żeby ktoś zwrócił uwagę. Go tam robiłeś tak długo?
- Oglądałem pornosa w Internecie. Fascynujące! Później ci opowiem. Kim jest ten
świr, który tak się na ciebie gapi?
Jakiś Chińczyk istotnie stał nie dalej niż dwa metry od nich i otwarcie wpatrywał się w
Kerry. Kiedy robiła krok, czynił to samo.
- Admirator z prowincji, beznadziejnie zadurzony. Przez całe życie mam na mężczyzn
taki druzgocący wpływ. To doprawdy nudne. Zastanawiam się nad pomniejszeniem piersi,
żeby wreszcie mieć trochę spokoju.
Żart był niezły, jako że Kerry miała szczupłą, sportową sylwetkę.
Carmellini posłał Chińczykowi niechętne spojrzenie i odszedł, trzymając towarzyszkę
pod łokieć.
- Zabrałeś? - spytała, mając na myśli taśmę.
- Nie było jej. A China Bob leżał za biurkiem z ładną dziurą w głowie.
- Martwy? - upewniła się, marszcząc brwi.
- Nawet bardzo.
-. Znalazłeś magnetofon?
- Był w żyrandolu. Pusty.
Kerry upiła łyk szampana, trawiąc łgarstwo Tommyłego. Amerykanin nie bardzo
wiedział, dlaczego okłamywanie jej wydaje mu się tak dobrym pomysłem, ale instynkt
nakazywał mu nie ufać nikomu. Ktoś zastrzelił Harolda Barnesa. Ktoś być może ta sama
osoba - umieścił kulę w głowie Chiny Boba Chana. A Carmellini znał pannę Kent dosłownie
od trzech dni i zdecydowanie nie nazwałby jej starą znajomą.
Na wyższe piętro rezydencji wiodły trzy drogi - ten, kto chciał wejść do biblioteki,
mógł skorzystać z dwóch klatek schodowych lub windy. Agent wybrał schody, na które dostał
się pod pretekstem wyjścia do toalety, położonej na końcu korytarza i niewidocznej od strony
głównej sali balowej. W ciągu ostatnich kilku godzin każdy, kto brał udział w imprezie, mógł
zrobić to samo - i zapewne niektórzy zrobili.
Być może odpowiedzią była taśma.
Carmellini omiótł tłum wzrokiem, próbując zapamiętać jak najwięcej twarzy. W sali
balowej zebrała się tej nocy śmietanka towarzyska Hongkongu.
- Powiedz mi jeszcze raz, kim są ci ludzie - zwrócił się do Kerry.
Angielka zerknęła na najbliżej stojących i kiwnęła głową w stronę mężczyzny po
sześćdziesiątce, wokół którego zebrała się spora grupka gości.
- To gubernator Sun Siu Ki i jego świta, mieszanka oficjeli, urzędników i prywatnych
przedsiębiorców włażących mu w tyłek. Dystyngowany dżentelmen, który z nim rozmawia,
to sir Robert MacDonald, brytyjski konsul generalny. Wysoki, jasnowłosy Australijczyk,
który udaje, że ich nie podsłuchuje, to Rip Buckingham, naczelny "China Post", największego
anglojęzycznego dziennika w Hongkongu. Obok stoi jego żona, Sue Lin. Dalej, w samym
kącie masz konsula generalnego Stanów Zjednoczonych, Virgila Coleła. Rozmawia z siostrą
Chiny Boba, Amy Chan. Kto jeszcze?
- Może ten gość w mundurze, z koktajlem w dłoni.
- Generał Tang, dowódca dywizji Chińskiej Armii Ludowo-Wyzwoleńczej
stacjonującej w Hongkongu. Jest tu dopiero od paru tygodni. Gazety sporo pisały o jego
przybyciu.
- Kto z nim rozmawia?
- Albert Cheung. Wykształcony w Oksfordzie, najlepszy adwokat w Hongkongu.
Słodki, gładki i podobno dobrze poinformowany.
Kerry wskazała Tommyłemu jeszcze sześciu przemysłowców, trzech magnatów
branży spedycyjnej i dwóch prezesów banków.
- Wszystko to potomkowie kupców i armatorów, którzy tutaj dorobili się
niewiarygodnych fortun - dodała, wymieniwszy ich nazwiska. - Jeżeli ktokolwiek opłakiwał
tu odejście Brytyjczyków, to właśnie oni. Nigdy przedtem nie widziałam, żeby dyskutowali w
tak licznym gronie.
Każdy z obecnych na przyjęciu mógł pójść na piętro i stuknąć Chinę Boba, pomyślał
Tommy. Każdy przynajmniej raz lub dwa w ciągu wieczoru przeprosił towarzystwo i udał się
na krótką wycieczkę w stronę toalety. A może ktoś obcy wjechał windą z piwnicy albo
wszedł do biblioteki z zupełnie innej części rezydencji? Możliwości było mnóstwo. Mimo to
Carmellini przyglądał się wskazywanym przez Kerry gościom z wielką uwagą.
- Nie wiem, czy nie powinniśmy urwać się stąd, zanim zacznie się zamieszanie.
- Doskonały pomysł. Możemy zacząć dryfować w stronę wyjścia, ale po drodze muszę
pożegnać parę osób.
Pięć minut później, gdy czekali na samochód z konsulatu, Carmellini zapytał:
- Jakie masz plany na resztę wieczoru?
- Nie wiem - odparła beztrosko, odwracając się ku niemu.
Przyjmując zaproszenie, przycisnął usta do jej warg. Kerry objęła go i odwzajemniła
pocałunek.
- Jakiś ty romantyczny - powiedziała, kiedy oderwali się od siebie.
- A jaki nieżonaty.
- Pamiętam o tym.
- Nie przypominam sobie, żebym wspominał ci o moim statusie rodzinnym.
- Nie wspominałeś. Twoja reputacja jest szybsza od ciebie. Tommy Carmellini,
kawaler, włamywacz, złodziej...
- I w ogóle świetny gość.
- James Bond dla ubogich.
- Nie daj się zwieść pozorom.
- Będziesz musiał mnie przekonać.
- Chętnie spróbuję.
- Opowiedz mi lepiej o internetowej pornografii. Lepiej się czyta raporty z akcji
ozdobione pikantnymi szczególikami.
Pracownik rezydencji zatrzymał samochód należący do konsulatu i wysiadł.
- Ten apetyczny kawałek chciałem zostawić na później odparł Carmellini, wręczając
mu napiwek i odbierając kluczyki. - Noc jest jeszcze młoda.
ROZDZIAŁ 2
Kiedy Jake Grafton rozsunął szklane drzwi balkonowe, do hotelowego pokoju na
piątym piętrze wpadło intensywne światło słonecznego poranka. Zgiełk ulicy kontrastował z
ciszą apartamentu, ale to nie przeszkodziło mu z uśmiechem usiąść przy małym, okrągłym
stoliku. Popijając kawę, chłonął zapachy, widoki i dźwięki Hongkongu.
Jego żona, Callie, wyszła na balkon. Była szykownie ubrana i prawie niedostrzegalnie
umalowana. Na prawym ramieniu niosła torebkę, a w lewej ręce aktówkę.
Kiedy pochyliła się, żeby pocałować go na pożegnanie, Jake wyczuł aromat.
- Pięknie pani pachnie tego ranka, pani Grafton. Zatrzymała się w drzwiach i
odwróciła, marszcząc brwi.
- Co zamierzasz dzisiaj robić? - spytała.
- Polenić się trochę, przeczytać gazetę, spieniężyć czeki podróżne i spotkać się z tobą
na lunchu.
- Kiedy zaczniesz realizować zadanie?
- Pracuję nad nim nawet teraz. Wiem, że tego nie widać, ale kółka maszyny już się
kręcą.
Był to trzeci dzień konferencji - intensywnego, siedmiodniowego zanurzenia w
kulturze Zachodu zgotowanego chińskim studentom przez przyjezdnych profesorów. Callie
była jednym z wykładowców.
- Nasiąkam atmosferą - dodał Jake. - Nie wiem, czy pamiętasz, ale oficjalnie spędzam
tu wakacje.
Callie nie mogła wykluczyć, że to widok męża ubranego jeszcze w piżamę - o ósmej
rano, w dzień powszedni! - wywołuje w niej dziwne wrażenie. Uśmiechnęła się, skinęła
głową i pożegnała go.
Jake pił kawę i przyglądał się starym koszarom policyjnym widocznym po drugiej
stronie ulicy. Otaczał je trzymetrowy mur z cegieł, zasłaniający teren przed wzrokiem
przechodniów. Wysoki na trzy piętra budynek na planie litery T wzniesiono z cegły lub
kamienia i pobielono. Za oknami jego części równoległej do ulicy Jake dostrzegł sale z
pryczami i szafkami, prysznice, pralnie oraz kuchnię i jadalnię. Drzwi do wszystkich
pomieszczeń znajdowały się na długich galeriach ciągnących się wzdłuż zewnętrznych ścian
każdej kondygnacji - podobnie jak w większości amerykańskich moteli. Daszkiem litery T był
budynek administracyjny, w którym mieściły się wyłącznie biura. Parking przed koszarami
był pełen wozów policyjnych.
Trawnik został zamieniony w obóz wojskowy, z kuchnią polową, ogniskami i
namiotami. Co najmniej pięciuset żołnierzy Armii Ludowo-Wyzwoleńczej zaanektowało na
swoje potrzeby dosłownie każdy skrawek zieleni. W nieruchomym powietrzu poranka unosiły
się cieniutkie smużki ogniskowego dymu.
W czasach kolonialnych służba w Królewskiej Policji Hongkongu musiała być niezłą
przygodą dla brytyjskich kawalerów, którzy mieli ochotę zaznać w życiu trochę egzotyki - a
przynajmniej wieść nudnawy żywot w egzotycznym otoczeniu - zarabiając przy okazji
zupełnie przyzwoite pieniądze. Podobnie jak wszystkie mundurowe służby kolonialne,
Królewska z Hongkongu słynęła swego czasu z korupcji - tak było już od chwili, gdy na
ulicach miasta pojawił się pierwszy Brytyjczyk w policyjnym mundurze.
Tego ranka chińscy policjanci i żołnierze krzątali się wokół budynku jak mrówki. Jake
zastanawiał się, ilu jeszcze Brytyjczyków nosi mundur hongkońskiego stróża prawa.
Dopił kawę, odstawił filiżankę i pochylił się nad angielskojęzyczną gazetą "China
Post", którą wczesnym rankiem ktoś wsunął pod drzwiami.
Pierwszą stronę zdominował artykuł o kryzysie finansowym w Japonii, przeplatany
rozwlekłymi oświadczeniami rządu w Pekinie na temat tej sprawy. Pojawiła się w nim także
wypowiedź amerykańskiego konsula generalnego, Virgila Coleła.
Jake pokiwał głową, kiedy natknął się w tekście na to nazwisko. Latał z Colełem
podczas swej ostatniej tury służby w Wietnamie; razem przeżyli zestrzelenie. Nie widział go
od tamtej pory. Cole wycofał się ze służby i przez lata korespondowali, ale kiedy w jednej z
przeprowadzek Jake zgubił jego adres, ustała nawet wymiana kartek świątecznych. Minęło
już dziesięć lat, odkąd pisali do siebie po raz ostatni.
"Tygrys" Cole... Kiedy wyleczył uraz czaszki, rzucił marynarkę wojenną i poszedł na
studia. W końcu wylądował w Krzemowej Dolinie jako spec od zaawansowanych technologii.
Kiedy przed dwoma laty mianowano go konsulem generalnym w Hongkongu, pismo
"Fortune" szacowało jego majątek na ponad miliard dolarów. Cole był, ma się rozumieć,
hojnym darczyńcą w światku amerykańskiej polityki.
Może wypada do niego zadzwonić, zaprosić na kolację, pomyślał Grafton. Ale z
drugiej strony... Jeżeli Tygrys się nie odezwie, jutro sam to zrobię, postanowił.
Na drugiej stronie gazety znalazł kolumnę poświęconą morderstwu, którego dokonano
ostatniej nocy. Tuż przed zamknięciem numeru odnaleziono zwłoki Chiny Boba Chana. Jake
znał to nazwisko. Czytał artykuł z rosnącym niepokojem. Jako czołowa postać skandalu
finansowego związanego z kampanią wyborczą w Stanach Zjednoczonych, China Bob był
ostatnio częstym gościem na łamach amerykańskich gazet. Większość dotyczących go
publikacji była utrzymana w tonie, jakiego przyzwoity człowiek raczej by sobie nie życzył.
Wiadomość o przedwczesnej śmierci Chana wskutek gwałtownego zatrucia ołowiem z
pewnością zatrzęsła Kapitolem.
Przyjemna niespodzianka czekała Jakeła na pierwszej stronie drugiego działu gazety:
zobaczył zdjęcie Callie z dwojgiem amerykańskich profesorów - dodatek do trzyakapitowego
artykułu. O dziwo, reporter nawet się nie pomylił, zapisując imię Callie. Jake złożył tę stronę,
żeby zachować ją na pamiątkę.
Przyszło mu do głowy, że miejscowa gazeta wygląda tak, jak powinna: jak biuletyn
informacyjny publikowany pod czujnym okiem totalitarnego rządu, który nie toleruje żadnej
krytyki, żadnego sprzeciwu. Artykuły nie wspominały ani słowem o chińskich żołnierzach
blokujących ulice, sterczących na każdym rogu, w drzwiach każdego sklepu, we wszystkich
urzędach; nie mówiły o kontekście zabójstwa Chiny Boba; wymieniały jedynie suche fakty,
nie analizując ich wpływu na stosunki chińsko-amerykańskie.
Jake zajrzał na przedostatnią stronę, do kolumn poświęconych wynikom z
zagranicznych lig. Z rozbawieniem stwierdził, że australijskiemu futbolowi poświęcono
znacznie więcej miejsca niż rezultatom gier amerykańskich zawodowców.
Rzucił gazetę na stolik i przeciągnął się. Ach...
Ktoś zapukał do drzwi..
- Chwileczkę!
Jake zerknął w lustro wiszące nad toaletką - nie zamierzał przecież szokować
pokojówki - i uchylił drzwi.
Zobaczył przybysza z Zachodu, ubranego w niezły garnitur - Tommyłego
Carmelliniego.
- Proszę - powiedział, otwierając szerzej drzwi. - Obawiam się, że trochę się
guzdrałem tego ranka...
- Czytał pan już poranną gazetę?
- Mówi pan o Chanie?
- Tak.
- Czytałem.
- To prawda. Chan jest tak nieżywy, jak to tylko możliwe.
- Proszę zaczekać. Wezmę prysznic i pójdziemy na dół na śniadanie.
- Dobrze. - Tommy Carmellini usiadł na jedynym krześle i otworzył teczkę.
Kiedy po kwadransie Jake wrócił z łazienki, Carmellini chował już do teczki swój
zestaw detektorów.
- Pluskiew nie ma - zameldował.
- Co z telefonem?
- Trudno powiedzieć. Nie mam pojęcia, jaka jest normalna oporność tutejszych linii.
- W porządku. Skąd pan wie, że ten artykuł jest prawdziwy?
- Stąd, że widziałem Boba chwilę po tym, jak dołączył do grona niedawno zmarłych.
Był ciepły jak grzanka, a w czole miał bardzo ładną, nowiutką dziurkę. Pod stołem znalazłem
łuskę kalibru 7,65.
- Kto go zastrzelił?
- Nie ja... tylko tego jestem pewien.
- Ma pan przy sobie taśmę?
Carmellini usiadł i wyjął rolkę ze skarpetki. Jake Grafton obejrzał ją z zaciekawieniem
i schował do kieszeni spodni.
Zamówiwszy śniadanie w hotelowej restauracji, dwaj Amerykanie zaczęli rozmawiać
o mieście, do którego sprowadziła ich misja. Jake opowiedział Carmelliniemu o tym, jak w
tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym drugim roku właśnie tu, w Hongkongu, poznał Callie.
- Nie byłem tu od tamtej pory - powiedział. - Myślę, że to był błąd. Miasto jest
wspaniałe, powinniśmy byli wpadać tu raz na jakiś czas i podziwiać, jak się rozwija.
Carmellini okazywał admirałowi minimum uprzejmego zainteresowania.
- Jak to się stało - spytał w końcu - że wysłano mnie tu, żebym panu pomógł? Przecież
nie jest pan z CIA.
- Taki pan jest pewny? - odpowiedział pytaniem Jake.
Carmellini spostrzegł uśmiech w jego szarych oczach, zanim jeszcze pojawił się na
ustach. Grafton miał opaloną, szczupłą twarz z nieco zbyt dużym nosem. Jego skroń znaczyła
nierówna, wyblakła już blizna.
- W dzisiejszych czasach niczego nie można być pewnym - zgodził się agent. - Ale o
ile sobie przypominam, kiedy spotkaliśmy się w zeszłym roku po raz pierwszy, nosił pan
mundur marynarki i dowodził grupą bojową okrętów. Choć oczywiście Agencja robi ostatnio
wszystko, żeby zapewnić swoim ludziom odpowiednią przykrywkę.
Jake zachichotał.
- Przekładałem papierki w Pentagonie, a potrzebny był ktoś, kto mógłby tu przylecieć
i powęszyć. Najwidoczniej ktoś na górze odkrył moją dawną znajomość z Colełem, zaczął
kombinować i tyle... Kiedy zapytali mnie, czy podejmę się zadania, odpowiedziałem: tak ale
pod warunkiem że pojadę z żoną. No i jestem.
Carmellini zmarszczył brwi.
- W takim razie, skąd ja się wziąłem w tym bałaganie? Miałem dwa abonamenty na
cały sezon meczów Orioles i świetną panienkę na siedzenie obok.
- Poprosiłem o pana imiennie - odparł Jake. - Nowy dyrektor CIA próbował mi to
wyperswadować. "To złodziej, włamywacz", mówił. "W zeszłym roku, kiedy zamordowano
profesora Olafa Svensona, nikt nie potrafił ustalić, gdzie jest Carmellini". Podobno był pan
wtedy na wakacjach, co akurat nie jest przestępstwem, ale pańscy koledzy zaczęli grzebać w
sprawie... i oczywiście niczego nie znaleźli; nikt niczego nie udowodnił. Mimo to, w pańskich
aktach pojawiła się kolejna skaza.
- Tak powiedział?
- Tak. Zdaje się, że pańskie dane osobowe mogą być pasjonującą lekturą.
- Wie pan, co futboliści mówią zawsze o niesprzyjających warunkach, prawda? -
odrzekł Tommy Carmellini. - To także mój problem. No i te skazy. Dzikie mnóstwo skaz.
- Aha.
- Ale skoro jestem taki skażony, to dlaczego poprosił pan właśnie o mnie?
- To pomysł mojego asystenta, Ropucha Tarkingtona. Z jakiegoś powodu zrobił pan
na nim wrażenie.
- Rozumiem.
Kelner podał śniadanie i odszedł.
- Niech mi pan opowie o wczorajszym wieczorze - poprosił Jake. - Wszystko, co tylko
pan pamięta.
Carmellini mówił, jedząc.
- Kazali mi pracować z Brytyjką z SIS, Kerry Kent. Świetna babka, a do tego gada po
chińsku, jakby się tu urodziła. Znam ją trzy dni i jeden wieczór.
- Uhm.
Carmellini opowiedział o przyjęciu, o tym, jak Kent zdobyła dwa zaproszenia i
zaproponowała mu rolę partnera. Szybko dotarł do drugiej godziny imprezy, kiedy postanowił
wykorzystać szansę i wymknąć się na górę.
- Naprawdę miałem stracha, kiedy zobaczyłem zwłoki Chiny Boba na podłodze.
Wyjąłem taśmę z magnetofonu i włożyłem czystą. Jeśli ktoś go znajdzie, być może uzna, że
po prostu nie ruszył... tak sobie pomyślałem, może niezbyt mądrze. Starczyło mi przynajmniej
przytomności umysłu, żeby wyłączyć magnetofon. Przekonamy się, czy ktoś kupi ten
podstęp. Kto wie... Zanim dotarłem z powrotem na dół, rozumiałem już, że w zasadzie guzik
wiem. Każdy, kto był na imprezie, mógł stuknąć Chinę Boba, i to z najrozmaitszych
powodów. Naturalnie nie wykluczam nawet udziału Kerry Kent. Zanim poszedłem na górę,
spędziła kwadrans w damskiej toalecie, tak przynajmniej twierdzi. Dlatego na wszelki
wypadek powiedziałem jej, że w magnetofonie nie było taśmy - dokończył Tommy.
Jake Grafton spojrzał na niego znad filiżanki kawy.
- I? - rzucił pytająco.
- I niech mnie szlag, jeśli nie przeszukała mnie, kiedy czekaliśmy przed rezydencją na
samochód. Buzi, buzi, uściski, a rękami przeleciała po moich kieszeniach.
- Jest pan pewien, że szukała taśmy?
- Obszukała mnie, tyle wiem.
- Może próbowała dać panu do zrozumienia, że ma ochotę na romantyczny wieczór -
zasugerował Grafton, filuternie unosząc brew.
- Miałem nadzieję - wyznał Carmellini. - To naprawdę miła kobitka, opanowana i
gotowa do akcji, ale kazała zawieźć się prosto do domu i nawet nie zaproponowała piwa na
do widzenia.
- Sądziłem, że tajni agenci przeciwnych płci zawsze lądują w łóżku.
- Ja też - przytaknął z zapałem Carmellini. - Właśnie dlatego zapisałem się do Agencji.
Niestety, rzeczywistość mnie rozczarowała.
Kolejne drobne kłamstwo. Zgodził się pracować dla CIA, żeby uniknąć oskarżenia o
włamanie i parę innych przestępstw, ale nie widział powodu, żeby dzielić się niewesołymi
szczegółami życiorysu z osobami, które trafiły do tego biznesu w normalniejszy sposób.
- Znalazła w końcu tę taśmę?
- Nie, nie zajrzała do skarpetki.
- Była uzbrojona?
- Na pewno nie schowała pistoletu w skarpecie, a w staniku nie miała miejsca, może
mi pan wierzyć.
- Może w torebce?
- Miała bardzo małą, do noszenia w dłoni. Ścisnąłem ją raz... na pewno nie było w niej
broni. Choć oczywiście ten, kto rąbnął Chinę Boba, najprawdopodobniej natychmiast pozbył
się pistoletu.
- Ma pan jakichś podejrzanych?
- To mógł być każdy, kto przebywał tej nocy w Hongkongu. Każdy, kto był na
przyjęciu albo wszedł z ulicy i zwyczajnie wjechał czy wspiął się na górę. Mimo to Kent i
konsul generalny stoją najwyżej na mojej liście. Jak mówiłem, dziewczyna była w toalecie na
krótko przed moją wycieczką do biblioteki. Coleła widziałem na schodach pięć minut przed
akcją, wracał z góry.
Virgil Cole, wojownik doskonały. To Jake wymyślił mu przydomek Tygrys, jesienią
tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego drugiego, gdy po śmierci Morgana McPhersona Cole
został bombardierem-nawigatorem w jego maszynie.
Grafton westchnął głęboko, wspominając tamte dni i Coleła, jakiego wtedy znał.
Wydawało się, że to odległa historia, a jednak...
Chińscy pracownicy Banku Orientu od wielu dni znali prawdę i zdążyli zawiadomić
przyjaciół, którzy w porę wycofali pieniądze z rachunków. Kiedy wieści rozeszły się po
mieście, kolejki w sali operacyjnej błyskawicznie się wydłużyły.
W pogodny czerwcowy poranek co najmniej dwa tysiące ludzi zebrało się na
chodniku i wypielęgnowanym trawniku przed budynkiem, czekając na otwarcie drzwi.
Siedzibą banku była potężna wieża ze szkła i kamienia, wzniesiona w samym sercu
finansowej dzielnicy Victoria, między stokami Victoria Peak a nabrzeżami promowymi.
Nazwa instytucji wypisana była po angielsku i po chińsku, wielkimi literami, na frontonie
budynku. Jeszcze większe znaki świeciły się dniem i nocą na bocznej ścianie, na wysokości
dwudziestego piętra, tak aby były widoczne z całej wyspy, z Kowloonu, a przy dobrej
pogodzie nawet z kontynentalnych Chin - była to japońska nazwa banku, właściciele Banku
Orientu byli bowiem Japończykami i nie kryli dumy z tego powodu.
Po pilnych konsultacjach i wielu niespokojnych spojrzeniach za szybę kierownictwo
banku postanowiło nie otwierać drzwi. Nawiązało natomiast kontakt z Ministerstwem
Finansów w Tokio. Kiedy prezes czekał przy telefonie na rozmowę z wiceministrem do spraw
handlu zagranicznego, ktoś wrzucił z ulicy pierwszy kamień, rozbijając szybę.
Jeden z kasjerów wezwał policję. Policjanci tylko spojrzeli na tłum i wezwali
gubernatora Sun Siu Ki. Gubernator nawet nie pofatygował się na miejsce. Zlecił rozwiązanie
problemu generałowi Tangowi Tso Mingowi, nowemu dowódcy dywizji Chińskiej Armii
Ludowo-Wyzwoleńczej stacjonującej w Hongkongu.
Pół godziny później w okolicy pojawiło się kilkuset żołnierzy. Podwójnym kordonem
zamknęli wyloty ulicy i oddzielili tłum od parku położonego po drugiej stronie skweru. W
zasadzie było ich zbyt mało, by fizycznie odciąć drogę ludziom zgromadzonym przed
bankiem, dlatego też nie robili właściwie nic - czekali na rozkazy. Po pewnym czasie z
klekotem gąsienic zrywających asfalt wjechały na ulicę cztery czołgi. Zatrzymały się i
wycelowały w tłum potężne działa.
Wraz z nimi pojawił się generał Tang. Spojrzał na niespokojnych ludzi i na swoich
żołnierzy. Kazał oficerom poprawić nieco rozmieszczenie jednostki, a potem podszedł do
szklanych drzwi banku i załomotał w nie pięścią. Nikt nie otworzył. Tang wyjął z kabury
pistolet i uderzył w drzwi kolbą.
Teraz dopiero ktoś mu otworzył.
Generał Tang i dwaj jego pułkownicy wmaszerowali do Banku Orientu i zażądali
widzenia z prezesem.
- Panie admirale, jestem zmuszony działać na ślepo powiedział Tommy Carmellini,
kiedy spacerowym krokiem zmierzali w stronę przystani promowej. - Ludzie z Langley
wysłali mnie tutaj z rozkazem pomagania panu, ale nie powiedzieli mi, o co w ogóle chodzi w
tej sprawie.
- Zostałem tu skierowany - odparł Grafton - ponieważ w Wietnamie poznałem
Tygrysa Coleła. Najwyraźniej jestem jedną z niewielu osób z kręgów zbliżonych do władzy,
które znają go osobiście. Waszyngton chce wiedzieć, co, do ciężkiej cholery, dzieje się w
Hongkongu.
- A co niby miałoby się dziać?
Kupili bilety pierwszej klasy i weszli na najwyższy pokład promu. Kiedy statek
odbijał od brzegu, Jake Grafton zaczął mówić.
- Chiny wchodzą w stadium kryzysu. Cały kraj przypomina beczkę prochu...
wystarczy iskra, żeby doszło do wybuchu. Komuniści chcą się utrzymać przy władzy,
ofiarowując społeczeństwu ekonomiczny dobrobyt, ale on może nastać tylko w wyniku
zmiany ustroju. Oczywiście jest to sytuacja wewnętrznie sprzeczna: "tak" dla przemian
gospodarczych, "nie" dla przemian społecznych i politycznych. Swoją drogą, biznesmeni ze
Stanów Zjednoczonych mają ochotę na wielki kawał chińskiego tortu. Dlatego sprzedają
nowoczesne technologie i przenoszą kapitał... chcą uzyskać dostęp do tutejszego rynku i
taniej siły roboczej. Innymi słowy, inwestują w polityczne status quo, czyli komunistyczną
dyktaturę.
Tommy Carmellini ze zrozumieniem pokiwał głową.
- System komunistyczny opiera się na totalnej korupcji - ciągnął Jake. - Jeżeli chiński
importer chce sprowadzić z zagranicy towar, musi zdobyć koncesję. Liczba takich zezwoleń
jest ograniczona, ponieważ władza stara się utrudnić prywatnym przedsiębiorcom
konkurowanie z państwowymi firmami. I tu zaczyna się rola dla Chiny Boba Chana i tysiąca
jemu podobnych. Jeżeli jesteś rzutkim chińskim biznesmenem, Chan za drobną opłatą może
zdobyć dla ciebie koncesję importową... potrąci sobie część łapówki, a resztę wręczy
odpowiedniemu urzędnikowi. Taki system gwarantuje skorumpowanie urzędników od góry
do dołu. Każdy, kto należy do władz, bierze... członkowie partii, urzędnicy wszystkich
szczebli, generałowie... Dosłownie wszyscy. System wytwarza olbrzymie dochody, płynące
wprost do ich kieszeni, a uprzemysłowiony Zachód przekazuje Chinom najnowocześniejsze
technologie.
- I tylko zwyczajni zjadacze chleba tracą - mruknął Carmellini.
- Właśnie. Ściśle rzecz biorąc, władze chińskie wykorzystały kontakty Chiny Boba
Chana do sponsorowania partii w Stanach Zjednoczonych... "smarowanie" miało pozwolić na
uzyskanie amerykańskich zezwoleń eksportowych dotyczących zastrzeżonych dotąd
technologii, zwłaszcza wojskowych. Powiedziałbym, że system zezwoleń czy koncesji
sprzyja korupcji i w Chinach, i w Stanach. W tym wypadku Armia Ludowo-Wyzwoleńcza
zapragnęła dostępu do amerykańskiego sprzętu wojskowego. Niestety, China Bob zgarnął do
własnej kieszeni mniej więcej połowę kwoty, którą ALW przeznaczyła na smarowanie.
Człowiekiem, który dogadywał się z nim z ramienia Armii, był generał Tang, obecnie
dowódca miejscowego garnizonu.
- Ach tak.
- Oficjalnie Tang przybył tu, żeby odnaleźć i zatrzymać przestępcę politycznego, Wu
Tai Kwonga. Pamięta pan tego człowieka, który w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym
dziewiątym na placu Tianłanmen stanął naprzeciw czołgu?
- Zdawało mi się, że zginął.
- Może i tak, ale żywy lub martwy, jest wrogiem publicznym numer jeden. Odważył
się pokazać władzy środkowy palec, a ci ludzie są paranoikami.
- To choroba zawodowa wszystkich dyktatorów - stwierdził beztrosko Carmellini.
- Tak czy inaczej, teoretycznie z tego powodu sprowadzono tu wojsko. W
rzeczywistości jednak Tang i jego ludzie mają zapobiec politycznemu powstaniu w
Hongkongu. CIA uważa, że China Bob Chan prał pieniądze, żeby wspierać rewolucję.
- Pracował dla obu stron?
- Tak twierdzi Agencja. Politycy z Kongresu chcieli, żeby ktoś tu przyjechał i ustalił
obiektywnie, jak głęboko zaangażowany jest w te sprawy amerykański konsul. Z braku
lepszego kandydata Biały Dom postawił na mnie.
- Virgil Cole?
- Tak jest.
- Ale dlaczego właśnie pan?
- Mam wrażenie, że oczekuje się ode mnie zdobycia jego zaufania i skłonienia go do
mówienia o sprawach, o których nie powiedziałby nikomu innemu. W każdym razie tak
kombinowano w Waszyngtonie. Nie wygląda to najpiękniej, ale taka jest prawda.
- A może to wszystko bzdury? - zasugerował agent. - Po świecie krążą najróżniejsze
plotki... Wiem coś o tym, bo jestem ekspertem od plotek.
Grafton oparł się dłońmi o reling.
- Wszystko wskazuje na to, że coś łączy Coleła z Amy Chan. Jej ojciec był brytyjskim
żołnierzem, a matka, Chinka, przybyła do Hongkongu, kiedy nacjonaliści przegrali i Mao
przejął kontrolę nad kontynentalną częścią kraju. Zdążyła w ostatniej chwili... Musiała zostać
prostytutką, żeby się utrzymać. Podobno była bardzo piękna; należała do elity w swoim
zawodzie. W końcu zakochała się w tym żołnierzu i urodziła mu córkę, Amy. Facet był
oczywiście gnojkiem i wrócił do Wielkiej Brytanii, kiedy tylko skończył służbę. Zdaje się, że
tam też miał żonę. Matka oszczędzała pieniądze i kiedy nadeszła pora, wysłała Amy na studia
do Ameryki. Dziewczyna zdobyła dyplom UCLA, wróciła i podjęła pracę w biurze wizowym
amerykańskiego konsulatu. Wtedy pojawił się Cole i od razu coś między nimi zaiskrzyło.
- Aha.
- China Bob Chan był przyrodnim bratem Amy. Zaraz zaczął wykorzystywać Coleła
jako żywą reklamę swoich amerykańskich wpływów. Pokazywał się z nim przed grubymi
rybami z rządu, przed generałem Tangiem i wszystkimi innymi liczącymi się przybyszami z
Pekinu. Trwało to mniej więcej rok. Cole rozmawiał już z komisją śledczą Kongresu i jest
świadom zawiłości tej sprawy. Z drugiej jednak strony Tygrys Cole, którego pamiętam sprzed
lat, miałby głęboko w tyle to, co cały świat sądzi o jego życiu intymnym.
- Ja też mam takie wrażenie - przytaknął Carmellini. - Przeglądałem jego akta i
spędziłem z nim może godzinę... Powiedziałbym, że trafnie go pan scharakteryzował.
- Musimy się dowiedzieć, co zamierzali Cole i China Bob - podsumował Jake. - Na
początek przesłucham tę taśmę. Callie pomoże mi z chińskim - dodał, wyczuwając dotyk
rolek, które teraz spoczywały w jego skarpetce.
- Będę musiał przynieść odtwarzacz z konsulatu - uprzedził Tommy Carmellini, kiedy
dołączyli do tłumu oczekujących na zejście na ląd. Prom przybijał właśnie do nabrzeża w
Dzielnicy Centralnej. - Do takich taśm potrzeba specjalnego sprzętu.
- Zainstaluje pan pluskwy w gabinecie Coleła i przeszuka jego biurko. Zobaczymy, co
z tego wyniknie. Gdy tylko nadarzy się okazja, otworzy pan sejfy i przejrzy dokumenty. Chcę
mieć dowód na to, że Tygrys Cole współuczestniczy w spisku, którego celem jest obalenie
chińskiego rządu. Jeżeli nie istnieje nawet skrawek fizycznego dowodu, to też chcę o tym
wiedzieć.
- Jezu, gdzie pan się uczył prowadzenia śledztw?
- Nie mamy czasu na subtelności. Chcę wiedzieć, co się dzieje w tym cholernym
Hongkongu, i to natychmiast. Jeżeli oficjalni przedstawiciele Stanów Zjednoczonych są
członkami spisku przeciwko legalnej władzy w Chinach, można to uznać za akt wojny.
Kiedy wyszli z terminalu linii Star Ferry, Tommy Carmellini skinął głową na
pożegnanie i ruszył w stronę konsulatu przy Garden Road.
Prezesem Banku Orientu był Saburo Genda. Gdy do jego gabinetu wprowadzono
generała Tanga i oficerów, rozmawiał właśnie przez telefon z gubernatorem Sunem, próbując
wyjaśnić mu sytuację.
- Nie mamy w tej chwili wystarczających środków, żeby wypłacić depozyty
czekającym na zewnątrz - wyjaśniał tak cierpliwie, jak tylko potrafił.
Przez chwilę słuchał gwałtownego potoku chińszczyzny, którą władał całkiem nieźle.
- Oczywiście, że bank utrzymuje płynność finansową - odparł. - Tak, mamy rezerwy.
Niestety, w tej chwili w sejfach brakuje gotówki, którą moglibyśmy zasilić kasy... Tak,
otworzymy za kilka godzin. Zapewniam pana, gubernatorze.
Saburo Genda odłożył słuchawkę i otarł pot z czoła. Tang bardzo chciał wiedzieć,
dlaczego bank jest zamknięty.
Japończyk powtórzył wyjaśnienia.
- Więc sprowadźcie pieniądze - powiedział generał Tang.
- Próbujemy, panie generale, ale nie mamy w podziemiach prasy do ich drukowania,
więc musimy polegać na zasileniach z innych banków. I właśnie na nie czekamy.
Tang nie lubił, kiedy ktoś traktował go protekcjonalnie. Zawsze uważał, że to obraza
dla jego osobistej godności i zajmowanej pozycji. Powiedział o tym Gendzie w bardzo
konkretnych słowach.
Kończył właśnie, gdy na biurku Japończyka zadzwonił telefon.
- Panie prezesie, Tokio na linii. Ministerstwo Finansów. Genda przeszedł na japoński,
zostawiając generała samemu sobie, by trochę pogotował się z wściekłości.
Tang czuł się obco w tym wielkim, zbytkownym biurze, zdobionym drewnem z
tropikalnych lasów, wyposażonym w indywidualnie projektowane meble, mieszczącym się na
czwartym piętrze wielkiej świątyni bogini mamony. Tang urodził się bowiem w chłopskiej
rodzinie podczas drugiej wojny światowej, a jego najwcześniejszymi wspomnieniami z
dzieciństwa były te, w których wraz z rodziną uciekał przed nacierającymi Japończykami.
Całe dorosłe życie spędził w armii; był żołnierzem do szpiku kości. Głęboko wierzył
w społeczne cele komunizmu i, jak większość jego rodaków, był zagorzałym ksenofobem
kulturowym i rasowym. Zanim wysłano go do Hongkongu, tylko dwa razy w życiu widział
obcokrajowców, składających oficjalne wizyty w Pekinie. Widział ich z daleka i nigdy z
żadnym nie rozmawiał.
Siedząc w ogromnym gabinecie i przyglądając się nienagannie ubranemu,
niemłodemu już Japończykowi, który rozprawiał w obcym języku o zupełnie niepojętych
sprawach, generał Tang był coraz bardziej rozdrażniony.
Ktoś zadzwonił z telefonu komórkowego do naczelnego redaktora dziennika "China
Post" i poinformował go, że przed siedzibą Banku Orientu zebrał się niespokojny tłum
klientów. Redaktor, Rip Buckingham, już od dwóch dni słyszał plotki o możliwym ogłoszeniu
upadłości banku, toteż gdy słuchał relacji o ludziach otoczonych kordonem żołnierzy,
przeczucie podpowiedziało mu, że to jest to.
Natychmiast zwołał redakcję i wysłał na miejsce wydarzeń czterech reporterów i
dwóch fotografów. Następnie zadzwonił do naocznego świadka i przepytał go dokładnie,
pospiesznie notując wszystko.
Kiedy skończył, odruchowo zerknął za okno swego narożnego biura, na ogromny
neon Coca-Coli zdobiący wierzchołek wieżowca Banku Orientu, imponującego,
siedemdziesięciopiętrowego gmachu górującego nad Dzielnicą Centralną. W typowo
hongkońskim stylu developer zaangażowany w tę inwestycję skłonił największych gigantów
rynku dóbr konsumpcyjnych do walki o przestrzeń reklamową umieszczoną na szczycie
najwyższego budynku w całej kolonii. Podobno lokalna filia Coca-Coli zapłaciła za ten
zaszczyt ponad dziesięć milionów dolarów amerykańskich. Było to w roku tysiąc dziewięćset
dziewięćdziesiątym piątym, dwa lata przed przekazaniem kolonii przez Brytyjczyków
chińskim komunistom.
Teraz w Hongkongu już nikt tak nie buduje, pomyślał gorzko Rip.
Był Australijczykiem i miał za sobą cudowną, szaloną młodość. Naprawiał maszyny
do gry w Las Vegas, był motorniczym tramwaju w San Francisco, tłukł się po Pacyfiku i
Oceanie Indyjskim w dziobówkach pordzewiałych liberyjskich trampów i wreszcie zjeździł
rowerem niemal całe Chiny, nie wyłączając Jedwabnego Szlaku, który pokonał od samego
początku, to jest od wschodnich wybrzeży Morza Śródziemnego. Wreszcie, dobiegając
trzydziestki, Rip Buckingham osiadł w Hongkongu - ostrzygł się, zamienił sandały na
skórzane buty i nawet ożenił się z miejscową dziewczyną.
Usiadł przy komputerze, stojącym na stoliku obok biurka, i zaczął pisać. Chciał
uwiecznić zeznanie naocznego świadka natychmiast, póki było świeże i wyraziste. Wkrótce
reporterzy zaczęli dzwonić z miejsca wydarzeń. Zadawał im pytania i na bieżąco wplatał w
treść relacji nowe fakty.
Rip nie zamierzał robić tego, co zrobiłby każdy dziennikarz pracujący na Zachodzie -
dzwonić do biura gubernatora, komendantury policji czy dowództwa garnizonu z prośbą o
komentarz albo po to, by dać władzom szansę zaprzeczenia słowom reporterów. Robił to
przed laty, kiedy powierzono mu stanowisko naczelnego. Wkrótce potem usłyszał od jednego
z oficjeli: "Nie może pan tego wydrukować". W siedzibie gazety pojawiła się policja, żeby
dopilnować, czy sugestia została dobrze zrozumiana.
Jak dotąd Buckingham umiejętnie unikał gniewu komunistów rządzących
Hongkongiem. Nie było to łatwe. Stałem się mistrzem potępiania w ciepłych słowach, myślał
ironicznie. "Jestem królem aluzji", zwierzył się kiedyś żonie. W gruncie rzeczy wiedział
jednak, że udaje mu się tak długo unikać ingerencji cenzury głównie dlatego, że jego gazeta
wydawana jest w języku angielskim, którym bodaj żadna z rządowych osobistości nie włada
w zadowalającym stopniu. W chińskojęzycznych redakcjach już od dawna rezydowały ekipy
aparatczyków z New China News Agency - ich aprobatę musiał uzyskać każdy publikowany
tekst.
Kiedy Rip pracował nad artykułem, ogarnęło go przeczucie nadciągającej katastrofy.
W Hongkongu istniało kilkaset banków, w większości prywatnych, ale w Chinach nie było
instytucji pełniącej rolę gwaranta złożonych w nich depozytów. Chińskie banki poza byłą
kolonią należały do państwa i teoretycznie nie mogły upaść. Oczywiście gdyby ktoś zbadał
ich kondycję według zachodnich norm księgowych, okazałoby się, że żaden nie ma
wymaganej płynności.
Zasadniczym problemem były finansowe kłopoty chińskich władz, które postrzegały
prywatne hongkońskie banki jako źródło niskooprocentowanych pożyczek dla mało
konkurencyjnych państwowych przedsiębiorstw, gotowych upaść bez zewnętrznej pomocy, a
zatrudniających na kontynencie dziesiątki milionów pracowników.
Japończycy, do których należał Bank Orientu, odmówili udzielenia chińskiemu
rządowi takiej pożyczki. A teraz ich bank upadał, a tysiące ludzi miały zostać bez grosza po
pracowitym i oszczędnym życiu.
Czy chińskie władze zamierzały w jakikolwiek sposób przeciwdziałać takiemu
rozstrzygnięciu?
Tak się złożyło, że opuściwszy terminal Star Ferry, wiceadmirał Jake Grafton w
zamyśleniu podążył z nurtem ludzkiej rzeki płynącej ulicami. Kiedy wreszcie ocknął się z
zadumy, stwierdził, że jest na placu przed Bankiem Orientu, w samym środku
parotysięcznego tłumu. Drzwi gmachu były zamknięte - co pewien czas ktoś ze
zgromadzonych podchodził do nich i sprawdzał, ale bez skutku.
Tu i ówdzie widać było uzbrojonych żołnierzy, którzy trzymali się z daleka i w żaden
sposób nie próbowali rozproszyć ludzi czy choćby nie dopuścić ich do drzwi banku.
Czekający mogli więc łomotać do woli i przyciskać czoła do szklanych tafli.
Niektórzy stali w grupkach i dyskutowali zawzięcie, wymachując książeczkami
oszczędnościowymi i rzucając żołnierzom pełne buntu spojrzenia.
Jake zastanawiał się przez chwilę, czy nie byłoby dobrze poszukać innego banku, w
którym mógłby spieniężyć czeki podróżne. Był pewien, że nie wszystkie będą tego dnia
zamknięte.
Coś jednak kazało mu zaczekać. Znalazł więc skrawek wolnego murka i usiadł.
Tymczasem w przestronnym gabinecie prezes Saburo Genda wysłuchiwał z ust
japońskiego wiceministra finansów bardzo złych wiadomości.
- Nie udzielimy pańskiemu bankowi kolejnej pożyczki. Przykro mi, ale premier i
minister finansów nie wyrazili na to zgody.
Specjalnością prezesa Gendy były kredyty komercyjne dla wielkich firm. Całe dorosłe
życie spędził w otoczeniu zamożnych biznesmenów, pewnie czujących się w twardej
rzeczywistości gospodarczej. Z trudem panował nad sobą podczas rozmowy z upartym
urzędnikiem.
- Pan nie rozumie - powiedział, z wysiłkiem kontrolując głos. - Doświadczamy tu
prawdziwego szturmu. Przed drzwiami kłębi się tłum kilku tysięcy klientów żądających
wypłaty wkładów. Bez dodatkowego zasilenia gotówką bank nie będzie w stanie zaspokoić
roszczeń. Krótko mówiąc, bez wsparcia mój bank upadnie.
- Przykro mi, panie Genda - odparł urzędnik. - To pan nie rozumie sytuacji. Rząd
postanowił, że pozwoli bankowi upaść. Jego ratowanie byłoby zbyt kosztowne.
- Ależ...
- Bank Orientu udzielił zbyt wielu kredytów na zakup nieruchomości w Hongkongu
po niewiarygodnie zawyżonych cenach. Jak pan wie, rynek załamał się po przejęciu kolonii
przez komunistów. Być może minie dwadzieścia lat, zanim sytuacja wróci do normy. Być
może nie wróci już nigdy.
- Panie wiceministrze, przecież wiedzieliście o tych złych kredytach od lat! Pańscy
koledzy współpracowali z nami w tej sprawie. Mamy dość aktywów, by wypłacić pieniądze
depozytariuszom, ale zostały one zamrożone przez was na naszych rachunkach w Japonii. Nie
zmienia to faktu, że to pieniądze Banku Orientu! Proszę odblokować nasze konta, a my
zdobędziemy gotówkę na lokalnym rynku międzybankowym.
- Przykro mi, panie Genda. Rząd zadecydował o zajęciu waszych aktywów na poczet
zadłużenia banku wobec Skarbu Państwa.
- Nie możecie tego zrobić - zaprotestował Genda. - Tak nie wolno! Łamiecie prawo
bankowe!
- Decyzja została już podjęta.
- Czy omawialiście kwestię upadłości mojego banku z gubernatorem Hongkongu lub
władzami w Pekinie?
- Tak. Bank nie jest chiński, więc Chiny nie zamierzają gwarantować spłaty jego
długów.
Genda się nie poddawał. Coraz bardziej rozpaczliwie próbował tchnąć w urzędnika
odrobinę rozsądku.
- To jest japoński bank! Jego kierownictwo składa się w niemałym stopniu z byłych
pracowników Ministerstwa Finansów. Z rządem łączą nas bliskie, bardzo bliskie kontakty.
- Przykro mi, panie Genda - powtórzył niezmiennie uprzejmy urzędnik. - Jak
powiedziałem, decyzja została podjęta. Ministerstwo oczekuje, że przyjmie pan osobistą
odpowiedzialność za kondycję firmy. Do widzenia.
Wiceminister przerwał połączenie. Saburo Genda zamarł z słuchawką w dłoni, zbyt
oszołomiony, by odłożyć ją na miejsce i odezwać się do podwładnych, którzy czekali na
sprawozdanie z rozmowy. Czuł się tak, jakby jego głowa została właśnie oddzielona od ciała.
W zaledwie dwuminutowej rozmowie urzędnik Ministerstwa Finansów zniszczył go bez
litości. Genda już nigdy nie miał podjąć pracy w banku; jego całe życie zmieniło się w
zgliszcza.
- Otworzyć bank - powiedział po chińsku generał Tang. Rozkazuję panu otworzyć
drzwi banku.
- Bank upadł - odpowiedział Saburo Genda, ledwie poruszając ustami. - Tokio
odmawia gwarantowania pożyczek, które umożliwiłyby wypłaty dla depozytariuszy.
Generał daremnie starał się zrozumieć. Ci obcokrajowcy!
- Przecież to bank. Na pewno macie tu w skarbcu pieniądze. Dajcie je ludziom, a
kiedy zapas się skończy, każcie pozostałym przyjść jutro.
- Wtedy będziemy mieli rozruchy w sali operacyjnej.
- Musicie mieć pieniądze! - Tang wyciągnął rękę w stronę tłumu za oknem. - Co
zrobiliście z ich oszczędnościami?
Genda miał serdecznie dość tego głupca.
- Pożyczyliśmy - wycedził przez zaciśnięte zęby. - Tak działają banki: przyjmują
depozyty i udzielają kredytów.
Tang wyprostował się dumnie. Spojrzał na załamanego Gendę siedzącego za
wypolerowanym biurkiem, potem na swoich pułkowników, na sekretarkę prezesa i wreszcie
na tłum widoczny w dole.
- Idziemy - warknął w stronę swoich ludzi i wyszedł z gabinetu.
Jake Grafton czuł się coraz mniej pewnie wśród dyszących gniewem Azjatów.
Pomyślał, że najwyższy czas oddalić się od tych ludzi, którzy każdej chwili mogą wzniecić
klasyczne rozruchy.
A jednak się ociągał. Powstrzymywała go ciekawość.
Wprawdzie nie znał ani słowa po chińsku, ale wystarczały mu emocje widoczne na
twarzach. Kilka osób płakało w ciszy, kołysząc się w kucki do przodu i do tyłu. Inni
bezustannie rozmawiali przez telefony komórkowe, zapewne dzieląc się swoim nieszczęściem
z rodzinami i przyjaciółmi.
Liczba komórek w ich rękach zaskoczyła Jakeła - Chiny należały przecież do
Trzeciego, a może i Czwartego Świata.
W Hongkongu, rzecz jasna, nie brakowało kapitału, inwestowanego głównie w
najnowocześniejsze technologie. Mimo to większość zwykłych łudzi, takich jak ci, którzy
teraz szczelnie wypełniali skwer przed bankiem, żyła zapewne za ułamek dochodów
przeciętnej amerykańskiej rodziny.
Siedząc na murku z dwoma tysiącami dolarów w czekach podróżnych, które mógł
spieniężyć w każdym z banków w tym mieście, Jake poczuł nagle, że jak nigdy dotąd
dostrzega przepaść ziejącą między wygodnym życiem członka klasy średniej, które zawsze
prowadził, a codzienną, trudną egzystencją setek milionów - może nawet miliardów - ludzi na
całym świecie.
Nie miał specjalnie tkliwej natury, ale los innych nie był mu obojętny. Zawsze tak
było - interesował się ludźmi i umiał postawić się w ich sytuacji; być może dlatego był
dobrym oficerem marynarki wojennej i dowódcą, a także przyzwoitym człowiekiem.
Generał Tang wskoczył do kabiny furgonetki, na której dachu zainstalowane były
megafony. Siedząc w fotelu pasażera z mikrofonem w dłoni, oficer wyjaśnił sprawy tak, jak
sam je rozumiał: bank pożyczył innym zgromadzone pieniądze i nie mógł ich oddać
czekającym. Dlatego drzwi miały pozostać zamknięte. Jako że dalsze okupowanie banku
wydawało mu się niecelowe, rozkazał zebranym się rozejść.
Tang mówił dialektem mandaryńskim, używanym na północy Chin, w Pekinie,
zrozumiałym dla większości żołnierzy z jego jednostki. Niestety ci, którzy przybyli
gromadnie pod siedzibę Banku Orientu, by domagać się swoich pieniędzy, posługiwali się na
co dzień kantońskim lub angielskim.
Kiedy więc głos oficera mówiącego niezrozumiałym językiem począł huczeć
blaszanym echem z megafonów, tłum stał się jeszcze bardziej niespokojny. Niektórzy zaczęli
krzyczeć, inni sięgnęli po kamienie i kawałki betonu, by obrzucić nimi szyby banku. Kilku
mężczyzn stojących najbliżej drzwi zaczęło szarpać je i tłuc pięściami, wołając: "Otwierać i
płacić!"
Inni, przeczuwając kłopoty, zaczęli się rozchodzić na wszystkie strony, lecz napotkali
niezbyt szczelny kordon chińskich żołnierzy, którzy odruchowo zagrodzili im drogę.
Posypały się pierwsze ciosy policyjnymi pałkami i kolbami karabinów. To wywołało panikę
wśród zgromadzonych i teraz już wszyscy próbowali się wyrwać z okrążenia. Stojący
pośrodku zaczęli spychać pozostałych wprost na żołnierzy.
Padł pierwszy strzał, a potem następne.
Generał Tang wciąż jeszcze przemawiał do mikrofonu w kabinie furgonetki, gdy w
stronę tłumu pomknęła pierwsza seria, wystrzelona przez przerażonego żołnierza.
Ludzie zaczęli wrzeszczeć. Strzały padały coraz szybciej, chaotycznie. Mimo to
żołnierze mogli już tylko uciekać lub dać się stratować oszalałej tłuszczy.
Sierżant dowodzący jednym z czołgów stojących na skraju parku postanowił ułatwić
grupce żołnierzy odwrót przed ścianą równie przerażonych ludzi. Otworzył ogień z karabinu
maszynowego zainstalowanego na wieży. Kule zdążyły dopaść kilkudziesięciu uciekających,
po czym mechanizm broni zaciął się na dobre.
Po trzech minutach na chodniku i ulicy przed bankiem leżeli już tylko martwi,
umierający i ciężko ranni ludzie, w tym wielu stratowanych. Na betonie, w trawie i między
kwietnikami było ich ponad stu. Ci, którzy jeszcze żyli, byli w głębokim szoku.
Generał Tang wysiadł z szoferki i przystanął, ze zdumieniem wpatrując się w
pobojowisko. Chwilę wcześniej megafony ryczały nad jego głową tak potężnie, że nie słyszał
ani jednego wystrzału, a kiedy ludzie zaczęli się rozpraszać na jego oczach, wziął to za
oznakę zrozumienia dla jego rzeczowego apelu. Zrozumiał, że sytuacja wymknęła się spod
kontroli, dopiero wtedy, gdy dostrzegł panikę w oczach cywilów otaczających furgonetkę.
Umilkłszy, usłyszał strzały, krzyki i jęki rannych.
Teraz zaś spoglądał na ciała leżące na opustoszałej ulicy, nie zwracając uwagi na
krzyki oficerów, którzy zasypywali go pytaniami.
Przyszło mu do głowy, że ludzie nie powinni byli uciekać. W zasadzie sami byli sobie
winni. On przecież nie rozkazał żołnierzom strzelać.
- Zabierzcie ich - powiedział, wskazując na zabitych i rannych.
Oficerowie spojrzeli na niego ze zdziwieniem.
- Zabierzcie ich - powtórzył generał Tang. - Trzeba ich zawieźć do szpitala. I oczyścić
ulicę.
Kiedy padł pierwszy strzał, mocno już zdenerwowany Jake Grafton pochwycił dwie
starsze panie siedzące obok na murku, cisnął je na ziemię i rzucił się na nie.
Nie ruszył się, póki strzelanina nie ucichła, a większość ludzi nie oddaliła z miejsca
zdarzeń. Wtedy ostrożnie wstał i się rozejrzał. Zobaczył zabitych, rannych i tych, którzy
podobnie jak on, w zdrowym odruchu zdołali znaleźć jakieś schronienie.
Pomógł wstać dwóm starszym kobietom. Były całe. Spojrzały na pobojowisko
szeroko otwartymi, pełnymi strachu oczami i odeszły bez słowa, jak najdalej od żołnierzy i
ich ofiar.
Jake Grafton odczekał jeszcze chwilę, przyglądając się, jak ludzie Tanga pochylają się
nad leżącymi. Potem wsunął dłonie do kieszeni, minął żołnierzy i zniknął w głębi ulicy.
Żołnierz, który wystrzelił pierwszy, pochodził z wioski rybackiej w północnej części
chińskiego wybrzeża. Miał osiemnaście lat, a od niemal dwóch służył w armii. W Hongkongu
przebywał od szesnastu dni - liczył je starannie, by móc szczegółowo relacjonować swoje
przeżycia za każdym razem, gdy miał okazję podyktować pisarzowi kompanijnemu list do
rodziny. Nazwał się Ng Choy. I płakał.
Siedząc na twardym, zadbanym, a teraz zakrwawionym chodniku na skwerku przed
bankiem, nie umiał powstrzymać łez. Ciało człowieka, którego zastrzelił, leżało tuż przed
nim. W panice Ng wpakował siedem kul w pierś mężczyzny w średnim wieku. Jakimś cudem
serce śmiertelnie rannego pracowało jeszcze przez minutę, pompując przez dziury w ciele
ogromne ilości krwi, która teraz zastygała z wolna i ciemniała.
Ng Choy nic z tego nie rozumiał. Nie pojmował, dlaczego tu jest, po co wszyscy tak
krzyczeli, czego oczekiwał od niego sierżant i z jakiego powodu ten obcy człowiek tak bardzo
chciał go odepchnąć. Nie rozumiał też, dlaczego go zastrzelił.
Siedział więc, płacząc histerycznie, a towarzysze żołnierze mijali go obojętnie, niosąc
rannych i zabitych.
Wreszcie dwaj podnieśli i ciało leżące przed Ngiem, zostawiając go na zimnym
chodniku, w kałuży lepkiej krwi, z karabinem na kolanach.
Rip Buckingham automatycznym ruchem wsunął słuchawkę między policzek a bark.
- Ilu zabitych? - spytał reportera.
- Żołnierze twierdzą, że piętnastu. Jedna kobieta zmarła, kiedy nieśli ją do karetki. Co
najmniej czterdzieści osób ma rany postrzałowe. Szacuję, że dziesięć, może dwadzieścia
zostało stratowanych. Trudno będzie ustalić dokładną liczbę rannych.
- Spróbuj dotrzeć do zarządu banku. Dowiedz się, dlaczego nie otwarto drzwi.
Ten artykuł miał być wiadomością dnia na całym świecie. Jego tytuł brzmiał: "15
OSÓB ZGINĘŁO W HONGKONGU Z RĄK ŻOŁNIERZY ARMII LUDOWO-
WYZWOLEŃCZEJ". Poniżej miał widnieć podtytuł: "Strzały w tłum pod siedzibą
japońskiego banku".
Dziesięć minut później Rip kolejny raz usłyszał głos reportera.
- Rozmawiałem z kasjerką. Kierownictwo jest na spotkaniu, nikt nie ma czasu. Bank
jest niewypłacalny. Tokio odmawia dalszych pożyczek i gwarancji.
- Co?!
- Tak. Japończycy pozwalają, żeby bank upadł. Podobno rząd wpompował weń już
ponad dwadzieścia miliardów jenów. Wygląda na to, że więcej nie chce.
Ta historia z każdą chwilą robi się ciekawsza, pomyślał Rip.
Zadzwonił do znajomego z japońskiej gazety i poprosił o pomoc. Po dwudziestu
minutach znajomy uzyskał potwierdzenie wiadomości z Ministerstwa Finansów: rząd
postanowił nie ratować Banku Orientu, należącego do Japończyków, z siedzibą w
Hongkongu. Po konsultacjach z japońskim ministerstwem władze chińskie uznały, że nie
należy interweniować.
Rip spojrzał na zegarek. Miał jeszcze czas. Chwycił notatnik, zarzucił sportową kurtkę
i ruszył w stronę drzwi.
Chińscy żołnierze kończyli już porządkowanie skweru przed Bankiem Orientu.
Ładowali ostatnie ciała do ambulansów i wojskowych ciężarówek. Rip przyglądał się ich
pracy przez kilka minut. Gapiów nie było wielu; żołnierze otaczający miejsce zdarzeń nie byli
im zbyt przychylni. Buckingham był biały, być może dlatego minęła długa chwila, zanim
jeden z pilnujących nakazał mu gestem, by odszedł.
Rip wszedł do budynku wejściem w części administracyjnej, okazując strażnikowi
legitymację dziennikarską. Kosztowało go to sporo słów i kilkaset hongkońskich dolarów, ale
wreszcie zdołał dotrzeć na czwarte piętro, do pomieszczeń zarządu.
Wyjaśnił sekretarce, że chciałby porozmawiać z prezesem banku. Wręczył jej swoją
wizytówkę: Rip Buckingham, redaktor naczelny, "China Post", z tytułem gazety wypisanym
charakterystyczną firmową czcionką.
Sekretarka kazała mu usiąść i zaczekać.
Niespiesznie przyjrzał się dziełom sztuki wiszącym na ścianach i przewertował
czasopisma leżące na stoliku. Nie spodziewał się, że uda mu się dotrzeć do kogokolwiek z
kierownictwa banku. Pomyślał, że byłoby dobrze jeszcze raz obejrzeć miejsce zdarzeń; dzięki
temu mógłby sobie wyobrazić sytuację z meldunków reporterów. Ostateczna chwila
zamknięcia numeru była coraz bliższa... Zdziwił się bardzo, kiedy sekretarka stanęła w
drzwiach i powiedziała:
- Pan Genda ma kilka wolnych minut. Proszę wejść.
Gabinet Sabura Gendy mieścił się w narożniku gmachu. Za oknami Rip dostrzegł
ostatnią wojskową ciężarówkę opuszczającą pobojowisko. Jeśli nie liczyć kilku policjantów,
plac był już pusty.
Genda siedział w wielkim, miękkim fotelu za biurkiem, plecami do okna. Nie podniósł
głowy, kiedy pojawił się Rip. Nie zwrócił nań najmniejszej uwagi, póki Australijczyk nie
usiadł przed nim. Wtedy spojrzał na wizytówkę, którą trzymał w dłoni.
- Proszę, panie Buckingham - powiedział po angielsku z silnym akcentem. - Niech pan
zadaje pytania.
Rip pomyślał, że Japończyk wygląda tak, jakby spał w ubraniu. Miał modnie
przystrzyżone siwe włosy, elegancki ciemny garnitur i krawat, szczupłą sylwetkę... ale
wyglądał na wyczerpanego, wymiętego.
- Co się stało, panie Genda?
- Oni zabili bank.
- Oni? Jacy oni? - spytał Rip, zapisując odpowiedź własnym systemem skrótów.
- Ci z Ministerstwa Finansów. Zajęli nasze aktywa w Japonii. Odmówili nam
wykorzystania ich jako gwarancji umożliwiającej zdobycie gotówki niezbędnej do normalnej
pracy banku. Nastąpił przeciek i wkrótce mieliśmy tu szturm klientów. Wypadliśmy z
interesu, panie Buckingham. Utraciliśmy płynność. Nasz bank... - Genda westchnął głęboko...
- upadł - dokończył, unosząc ręce i pozwalając im opaść bezwładnie na podłokietniki.
Spojrzał na swoje dłonie tak, jakby zobaczył je po raz pierwszy.
- Twierdzi pan, że Ministerstwo Finansów postanowiło wykończyć wasz bank?
- Tak jest.
- Wie pan dlaczego?
- Powiedziano nam, że z powodu złych kredytów na zakup nieruchomości.
- Wydawało mi się, że ministerstwo wiedziało o nich od lat.
- Wiedziało.
- Zatem...
- Zatem ktoś w Japonii podjął decyzję, panie Buckingham. Nie wiem kto i z jakiego
powodu, ale była to decyzja o wywołaniu upadłości Banku Orientu.
- O wywołaniu upadłości? Chciał pan powiedzieć o dopuszczeniu do upadłości.
- Nie, mój panie. Kiedy Ministerstwo Finansów zajęło nasze aktywa w Japonii,
niejako zmusiło nas do zamknięcia drzwi. W żaden sposób nie mogliśmy kontynuować
działalności. Urzędnicy wszczęli takie działania, które musiały doprowadzić do upadłości
banku.
Rip dokładnie zanotował słowa prezesa.
- Panie Genda, słyszałem, że Bank Orientu nie ugiął się przed żądaniami władz
chińskich, domagających się niskooprocentowanych kredytów. Czy gdyby to zrobił, nie
znalazłby się dziś w stanie upadłości?
Genda bardzo się starał panować nad twarzą. Otworzył usta, żeby odpowiedzieć, ale
się rozmyślił. Spuścił głowę. Wydawało się, że zapada się w siebie i nie jest już świadomy
obecności dziennikarza.
Rip spróbował zadać mu jeszcze jedno pytanie, a potem wstał i wyszedł z gabinetu.
Starannie zamknął za sobą drzwi.
ROZDZIAŁ 3
- Opowiedz mi jeszcze raz o Tygrysie - poprosiła męża Callie Grafton.
Jedli lunch na balkonie hotelowego pokoju. Jake zdążył już opowiedzieć o porannej
przygodzie na placu przed bankiem i wspólnym śniadaniu z Tommym Carmellinim.
- Pamiętam, w ostatnich miesiącach wojny polecieliście z Colełem z lotniskowca do
Cubi Point - dodała Callie. - I że pojechałam na Filipiny specjalnie po to, żeby się z tobą
spotkać. O ile mnie pamięć nie myli, widziałam się z nim na lotnisku, przed waszym odlotem,
kiedy pokazywałeś mi samolot.
Jake skinął głową. On także pamiętał.
- A parę tygodni później zestrzelili nas - uzupełnił.
- Pamiętam, że Tygrys był wysoki, milczący i skupiony.
- Taki był. Nie odzywał się często, ale kiedy już to robił, ludzie słuchali.
W tamtych czasach Callie była początkującym tłumaczem w amerykańskim
konsulacie w Hongkongu. Teraz zaś Tygrys był konsulem generalnym... Kto by pomyślał?
- Złamał kręgosłup, kiedy się katapultowaliśmy - ciągnął Jake, wspominając chwile, o
których nie myślał od lat. Kiedy nas uratowali, spędził w szpitalu długi czas, a potem dostał
skierowanie na rehabilitację w Pensacoli. W końcu powiedział "do diabła z tym wszystkim",
rzucił służbę i wrócił na studia do Kalifornii. Zdobył dyplom i trafił do branży komputerowej.
- Zgubiłam jego adres chyba z dziesięć lat temu - wtrąciła Callie. - Przysyłał nam
kartki świąteczne, aż w końcu się wyprowadziliśmy... a może to on się przeniósł? Sama już
nie wiem.
Jake Grafton zaśmiał się cicho.
- Czasem się zdarza, że w rozdaniu trafi się człowiekowi od życia as. W zeszłym
miesiącu napisali w "Fortune", że był w gronie założycieli trzech największych firm z branży
nowych technologii.
- A teraz został konsulem generalnym - dodała Callie w roztargnieniu. - Powiedz,
dlaczego chcesz, żebym przetłumaczyła tę taśmę?
Jake streścił jej poranną rozmowę z Carmellinim.
- Możliwe, że taśma zawiera cenne informacje - podsumował. - China Bob był
niezłym krętaczem; robił interesy z kim się dało. Niewykluczone, że dzięki nagraniu
dowiemy się czegoś o tym, co dzieje się w tym mieście.
- Masz na myśli udział Amerykanów?
- O ile w ogóle zachodzi coś takiego.
- A co z tym oficerem CIA, Carmellinim? Ufasz mu?
- Poznałem go w zeszłym roku na Kubie - wyjaśnił Jake. - Pracował wtedy ze
starszym kolegą, który zginął w akcji. Wcześniej tamten powiedział mi, że Carmellini był
kasiarzem, zanim został zwerbowany przez Agencję.
- Nie jest to zajęcie, którym chwaliłabym się w życiorysie - stwierdziła Callie.
- Może nam się to nie podobać, ale do służby trafiają różni ludzie.
- Chcesz, żebyśmy przesłuchali nagranie wieczorem?
- Trudno zgadnąć, kiedy Carmellini przyniesie odtwarzacz.
- Wiesz, nie mam zamiaru siedzieć tu przez cały wieczór i czekać na niego.
- Nie powiedziałem, że musimy.
- Więc może zadzwonisz do Tygrysa Coleła i zaprosisz go na obiad?
- Myślisz, że przyjdzie? - spytał Jake z powątpiewaniem.
- Na miłość boską, jasne, że tak! Oczywiście pod warunkiem że nie jest już z kimś
umówiony, a jeśli jest, to spotka się z nami jutro. Zadzwoń. Powiedz, że jesteś w mieście i że
go zapraszasz. Przecież ocaliłeś mu życie, kiedy was zestrzelili.
- To fakt - przyznał Jake. - Ale teraz on jest konsulem generalnym, ma mnóstwo zajęć
i...
- A ty jesteś dwugwiazdkowym admirałem w marynarce wojennej Wujka Sama.
Jakełu Graftonie, możesz postawić drinka każdemu człowiekowi na tej planecie.
Rip Buckingham był w zasadzie gotowy do przesłania artykułu o banku do obróbki
graficznej, kiedy zadzwonił telefon.
- Panie Buckingham, mówi asystent gubernatora Suna. Pańska gazeta puszcza artykuł
o tragedia przed Bankiem Orientu? Dziś rano?
- Tak.
- Gubernator Sun Siu Ki wydał oświadczenie. Oświadczenie być w artykuł.
Rip miał poważne problemy ze zrozumieniem angielszczyzny asystenta, więc
postanowił przejść na kantoński.
- Proszę je przeczytać - powiedział, starając się zamaskować niechęć.
- "Tłum pałających sprawiedliwym gniewem obywateli zebrał się dziś rano przed
Bankiem Orientu, aby wycofać pieniądze. Panikę zgromadzonych wywołała decyzja zarządu
o nieotwieraniu drzwi banku" - czytał wolno asystent. - "Kilka osób zginęło, kiedy odważni
żołnierze Armii Ludowo-Wyzwoleńczej otworzyli ogień do rozjuszonego tłumu. Pełną
odpowiedzialność za tragedię ponosi zarząd Banku Orientu, który..."
Asystent gubernatora podyktował po kantońsku jeszcze kilka akapitów tekstu, a Rip
zapisał je szybko po angielsku. Przeczytał je, kiedy skończył, a potem szybko przepisał na
komputerze. Ponad treścią oświadczenia dodał notatkę dla składacza, w której zalecił
umieszczenie gubernatorskiego pisma pośrodku pierwszej strony, w ramce. Nie zmienił
jednak ani jednego słowa we własnym artykule, podającym fakty na gorąco i bez komentarza,
tak, jak przedstawili je reporterzy.
Gdy tylko wysłał artykuł w elektroniczną drogę do działu technicznego "China Post",
zaraz wywołał go ponownie i wprowadził kilka poprawek. Jego palce tańczyły po
klawiaturze, zmieniając wydźwięk tekstu tak, aby lepiej uchwycić rozpacz Sabura Gendy oraz
beznadziejność sytuacji klientów czekających na pieniądze, które się im należały i których
nigdy nie mieli otrzymać. Buckingham próbował też uchwycić bezwzględność żołnierzy,
którzy nie zawahali się użyć karabinów przeciwko bezbronnym ludziom.
Kiedy ukończył artykuł, ponownie wysłał go e-mailem wraz z oświadczeniem
gubernatora, tym razem do gazet ukazujących się w innych krajach, a należących do
Buckingham Newspapers, Ltd. - wydawnictwa, którego prezesem był jego ojciec, Richard
Buckingham. Ojciec Ripa zaczynał od jednego tytułu, wychodzącego w Adelajdzie pod
koniec drugiej wojny światowej. Jak sam lubił mawiać, dzięki ciężkiej pracy, uporowi,
determinacji, wytrwałości i hojnej pomocy PIL - pieniędzy innych ludzi - udało mu się
zbudować imperium prasowe obejmujące cały glob. Richard był wciąż właścicielem niemal
sześćdziesięciu procent akcji koncernu, a jego udziały nie podlegały publicznemu obrotowi.
Seria romantycznych przygód sprawiła, że pozostała część majątku znalazła się w rękach
innych osób; nawet Rip miał swoje pięć procent akcji.
Pół godziny po tym, jak wysłał artykuł do Sydney, odezwał się telefon. Dzwonił
ojciec.
- Wygląda na to, że w Hongkongu robi się gorąco - warknął Richard.
- Owszem.
- Więc kiedy wreszcie spakujesz manatki?
- Rozmawialiśmy o tym wiele razy, tato.
- Właśnie. I będziemy rozmawiać jeszcze nie raz. Czasem budzę się spocony w środku
nocy, wyobrażając sobie, jak gnijesz w komunistycznym więzieniu tylko za to, że coś ci
odbiło i napisałeś trochę prawdy o tych śmierdzących szczurach.
- Wszyscy politycy są śmierdzącymi szczurami, nie tylko nasi.
- Zacytuję twoje słowa przy pierwszej okazji.
- Bardzo proszę.
- Więc kiedy wyjeżdżasz?
- Nie wiem, czy moja żona i teściowa kiedykolwiek zechcą opuścić Hongkong, tato.
To ich dom. Ich lud.
- Nie, Rip. Ty jesteś ich ludem. Jesteś mężem i zięciem, a w Chinach to liczy się
najbardziej. Podejmiesz decyzję, a one usłuchają. Dobrze o tym wiesz.
- A co z "Postem"?
- Przyślę kogoś innego, żeby poprowadził redakcję. A może sprzedam tytuł.
- Nikt nie zapłaci poważnej kwoty za gazetę wydawaną w komunistycznych Chinach,
tato. Nie w tym miejscu i nie w takiej chwili.
- Zobaczymy. Nigdy nie miałeś głowy do interesów, Rip. Jesteś za to cholernie
dobrym dziennikarzem; masz wyjątkowy talent. Wróć do Sydney, a dam ci każdą posadę w
firmie, jakiej sobie zażyczysz... oprócz mojej, rzecz jasna, ale i tę możesz mieć za parę lat.
- Zastanowię się.
- Kiedy pomyślę, że mógłbyś siedzieć w jednym z ich więzień, żrąc szczury... No cóż
- mruknął Richard Buckingham i odłożył słuchawkę, nie czekając na odpowiedź.
Masakra przed Bankiem Orientu stała się głównym tematem rozmów między
uczestnikami Konferencji Kultury Amerykańskiej podczas popołudniowej przerwy. Jedna z
koleżanek Callie Grafton powiedziała jej o tym po dłuższej chwili obserwowania
gwałtownych gestów i słuchania pełnych emocji szeptów studentów. Kilku próbowało
ukradkiem rozmawiać przez telefony komórkowe. Callie nie poinformowała koleżanki o tym,
że Jake był w tłumie przed bankiem i że jako naoczny świadek zdał jej relację podczas
lunchu.
Co najmniej dwadzieścia osób zginęło - ta liczba zdumiała Callie. Jake nie wspomniał
jej ani słowem o ofiarach, mówił tylko o strzałach. Zapewne nie chciał jej niepokoić.
"Martwić się po fakcie? To bez sensu". Tak mawiał, a potem uśmiechał się tym uśmiechem,
który zawsze pojawiał się na jego ustach, gdy niebezpieczeństwo mijało.
Przez wszystkie lata służby Jake niejeden raz miał do czynienia z realnym
zagrożeniem. Kiedy został oficerem flagowym, Callie łudziła się, że te chwile minęły
bezpowrotnie. Admirał mógł być może pójść na dno ze swoim okrętem podczas jakiejś
wielkiej wojny, ale czy w dzisiejszych czasach ktoś jeszcze prowadził wielkie wojny? Teraz
admirałowie siedzieli w zacisznych gabinetach i przekładali papierki... A jednak, jakimś
cudem, Jake Grafton znalazł się tego ranka w samym środku brutalnych zamieszek!
Może powinniśmy wrócić do domu, pomyślała Callie, ale zaraz przypomniała sobie z
niechęcią, że Jake nie przybył do Hongkongu bez powodu i że nie może tak po prostu
wyjechać.
Postanowiła, że postara się zapomnieć o rozruchach, ofiarach i niezawodnym
instynkcie męża do znajdowania kłopotów, a skoncentruje się na udziale w konferencji.
Niestety, jednym z uczestników spotkań był przedstawiciel władz pełniący funkcję
oficera politycznego. Przysłano go tu z zadaniem notowania "niewygodnych" pytań i
odpowiedzi, a także nazwisk Chińczyków, którym przyszłoby do głowy "podważać powagę
obowiązujących praw", jak to ujął, wyjaśniając swój udział w konferencji.
Był to łysy aparatczyk w średnim wieku, co najmniej o pokolenie odstający od
przeciętnej, większość uczestników stanowili bowiem dwudziestoparoletni studenci.
Pierwszego dnia Callie Grafton nie mogła oderwać wzroku od jego twarzy, za każdym razem
gdy któryś ze studentów wstawał, by zadać pytanie.
Była zła na siebie, że dała się zastraszyć, lecz mimo to starała się bardzo ostrożnie
formułować komentarze. Wprawdzie nie groziło jej oskarżenie o polityczną herezję, ale jej
udział w konferencji mógł się zakończyć w jednej chwili, za sprawą chińskiego urzędnika.
Właśnie taki los spotkał pierwszego dnia profesora nauk politycznych z Cornell. Callie była
wtedy gotowa zabrać swój notatnik i wyjść w ślad za nim, ale uznała, że nie zachowałaby się
fair w stosunku do studentów, którzy przyszli przecież po to, by wysłuchać jej wykładu o
kulturze amerykańskiej.
- Możliwe, że mój udział w tej konferencji jest błędem - powiedziała Jakełowi
pierwszego wieczoru.
- Możliwe - zgodził się. - Ale żadne z nas tak nie myślało, kiedy Departament Stanu
przysłał nam zaproszenie.
Zaproszenie dla Callie było oczywiście przykrywką, która miała wyjaśnić obecność
Graftona w Hongkongu.
- Nie daj się zastraszyć - ciągnął. - Odpowiadaj na pytania studentów najlepiej jak
potrafisz, a jeśli organizatorzy ci podziękują, przez resztę pobytu będziemy podziwiać widoki.
Nie widzę problemu.
Tego dnia po przerwie tematem dyskusji miał być system bankowy Stanów
Zjednoczonych. Hu Chiang, który należał do najaktywniejszych studentów w poprzednich
trzech dniach konferencji, i tym razem podniósł rękę, gdy tylko na sali zapadła cisza.
- Pani Grafton, kto decyduje o tym, komu amerykański bank pożyczy pieniądze? -
zapytał po chińsku, czyli w jedynym języku używanym podczas konferencji.
Hu był wysoki i znacznie muskularniejszy niż przeciętny Chińczyk w jego wieku.
Callie pomyślała, że jest typowym mieszkańcem Hongkongu, zdecydowanie lepiej
odżywionym niż jego rówieśnicy z kontynentu.
- Komitet kredytowy banku - odpowiedziała.
- Ale rząd udziela komitetowi wskazówek?
- Nie. Rząd ustala obowiązujące normy finansowe dla banków, ale, z nielicznymi
wyjątkami, banki pożyczają pieniądze tym ludziom i instytucjom, które wykazują największą
zdolność kredytową, czyli rokują nadzieje na oddanie pożyczonego kapitału i odsetek. W ten
sposób właściciele banku zarabiają.
Podczas trwającej kilka minut rozmowy przedstawiciel partii zdradzał narastający
niepokój. Wreszcie Hu, nie spoglądając nawet w jego stronę, zapytał:
- Pani Grafton, czy pani zdaniem kapitalizm ma rację bytu w społeczeństwie, w
którym nie ma wolności politycznej?
Aparatczyk zerwał się z krzesła, odwrócił ku studentowi i wyciągnął w jego stronę
palec.
- Nie mogę dłużej milczeć! To pytanie jest prowokacją, zniewagą dla państwa.
Próbuje pan zniszczyć coś, czego nawet pan nie rozumie. Ale my mamy broń, by zniszczyć
tych, którzy knują przeciwko państwu - zapewnił, odwracając się do Callie. - Proszę
ignorować prowokacje przestępczego elementu - rozkazał kategorycznie, zamykając
dyskusję, a potem opadł ciężko na krzesło i otarł twarz chustką.
Callie drżała. Dobrze rozumiała miejscowy język, ale nagle bardzo boleśnie odczuła
obcość tutejszej kultury. Bała się też, że jeśli powie coś niewłaściwego, zaszkodzi
uczestnikom konferencji lub ludziom, którzy ją tu zaprosili.
- Pan Hu tylko spytał o moją opinię - odparła, próbując zapanować nad drżeniem
głosu. - A ja zamierzam odpowiedzieć.
Twarz reprezentanta władz poczerwieniała, a jego obwisłe policzki zadrżały
nieznacznie.
- Wyjść! - ryknął, wstając z krzesła i wskazując ręką na drzwi. - To zupełny brak
szacunku i obraza dla państwa chińskiego!
Callie wzięła torebkę i ruszyła w stronę wyjścia. Nie zatrzymując się, spojrzała na Hu
Chianga, który wciąż jeszcze stał pośród milczącej publiczności.
- Odpowiedź na pańskie pytanie, Hu, brzmi: nie. Wolność polityczna i swoboda
gospodarcza to dwie strony tej samej monety, nie mogą istnieć niezależnie od siebie.
- Wyrzucili mnie - powiedziała, kiedy weszła do hotelowego pokoju i znalazła Jakeła
na balkonie, pogrążonego w lekturze.
- Spodziewałem się, że prędzej czy później to zrobią odrzekł i uśmiechnął się szeroko.
- Nadal cieszysz się, że tu przyjechaliśmy?
Callie przysiadła na krawędzi łóżka i ukryła twarz w dłoniach.
Jake wziął ją w ramiona.
- Dzwoniłem do konsulatu. Jutro wieczorem jemy kolację z Tygrysem Colełem.
- Mówiłam ci, że się zgodzi - odpowiedziała Callie i spróbowała się uśmiechnąć przez
łzy.
Tommy Carmellini dostrzegał co najmniej kilka problemów w pozornie prostym
zadaniu, jakim było zabranie specjalnego magnetofonu - takiego samego jak ten, który został
w bibliotece Chiny Boba - ze składziku ze sprzętem w piwnicy konsulatu. Najważniejszy
polegał na tym, że urządzenie nie mogło znajdować się w dwóch miejscach równocześnie.
Kerry Kent również miała dostęp do pomieszczenia w podziemiach. Carmellini wiedział zaś,
że gdyby przyszło jej do głowy poszukać odtwarzacza i nie znalazłaby go, zrozumiałaby, że
została okłamana i że partner jej nie ufa. Niewykluczone, że doszłaby nawet do wniosku, iż
jest podejrzana o zamordowanie Chiny Boba.
Przede wszystkim jednak chodziło o unikatowy magnetofon, obsługujący
niestandardowe taśmy, na których mieściło się do ośmiu godzin nagrania. Agent nie mógł
mieć nadziei, że uda mu się kupić taki sprzęt w pierwszym lepszym sklepie z gadżetami
elektronicznymi.
Tommy rozmyślał o tym wszystkim, stojąc w ciasnej kanciapie i wbijając wzrok w
jedyny sprawny magnetofon... A może nie jedyny? Pomieszczenie było pełne części
elektronicznych i całych urządzeń rozmaitego przeznaczenia. Może po prostu nie wiedział, że
gdzieś wśród nich znajduje się drugi egzemplarz? Rozpoczął poszukiwania pod dużym stołem
roboczym, a potem przyjrzał się zawartości wielkich stalowych regałów, stojących pod ścianą
w głębi.
Aha! Na samym szczycie jednego z nich, za przestarzałym magnetofonem szpulowym
marki Sanyo, znalazł niewielkie urządzenie wyglądające tak samo jak to, którego użyto w
bibliotece Chiny Boba. Zdjął je, zdmuchnął kurz i ustawił dwa miniaturowe magnetofony
obok siebie. Tak. Ten sam model, te same przyciski i kolory. Podłączył urządzenie do
zasilacza i w jednej z szuflad znalazł taśmę, która powinna pasować. Założył ją starannie i
nacisnął klawisz odtwarzania.
Nic. Mechanizm nie zareagował.
Carmellini bez wahania włożył do teczki sprawny magnetofon, a na jego miejscu
zostawił uszkodzony. Słuchawek rozmaitych kształtów nie brakowało; wybrał jedną parę i
schował razem z urządzeniem.
Zastał Kerry przy pisaniu raportu, w biurze używanym przez agentów CIA.
Towarzyszyli jej trzej stali członkowie miejscowej ekipy agentów: niemłody już Bubba Lee
oraz George Wang i Carson Eisenberg. Wszyscy byli Amerykanami chińskiego pochodzenia;
Lee i Wang mieli chińskich rodziców, a Eisenberg tylko matkę. Perfekcyjnie władali
kantońskim i śmiało mogli uchodzić za tutejszych, co zresztą często wykorzystywali. Tego
ranka zebrali się, żeby pogadać o Haroldzie Barnesie, który został zabity zaledwie po kilku
miesiącach służby w Hongkongu.
- Byłem z samego rana na policji - powiedział Tommyłemu Eisenberg. - Chciałem
sprawdzić, czy mają już jakieś tropy w sprawie Barnesa, ale w tej chwili interesuje ich
wyłącznie zabójstwo Chiny Boba. Wyszliście z Kerry w samą porę; policja przetrzymała
wszystkich aż do świtu, nie wyłączając pana Coleła.
- Znaleźli narzędzie zbrodni?
- Na przykład małe, automatyczne, niklowane?
- Możliwe.
- Było w koszu na śmieci, w sekretariacie tuż przy bibliotece.
- Logiczne - stwierdziła Kerry Kent. - Gdybym kogoś zastrzeliła, postarałabym się jak
najszybciej porzucić broń.
Tommy Carmellini spojrzał na nią ze zdumieniem. Albo była słodką idiotką, albo
miała większy tupet niż jakakolwiek inna babka, którą zdarzyło mu się spotkać.
Lee i pozostali spędzili jeszcze urocze pół godziny, dyskutując z Tommym o smutnym
losie Chana, spekulując na temat motywów, podsumowując informacje i nie dochodząc do
absolutnie żadnych wniosków.
Kiedy wreszcie powrócili do swoich pokojów, zamknęli drzwi, otworzyli prywatne
sejfy i zajęli się codzienną pracą szpiegostwem - Carmellini został sam na sam z atrakcyjną
Brytyjką.
- Zastanawiam się, kto ma tę taśmę - powiedziała. - Barnes był bardzo skrupulatny.
Trzeba założyć, że zainstalował sprawne urządzenie, a potem najwidoczniej ktoś zabrał
taśmę.
Carmellini wzruszył ramionami.
- Wypada też przyjąć - ciągnęła - że to nagranie jest kluczem do zagadki.
- Jeżeli sądzisz, że to ja ją mam, to pukasz do niewłaściwych drzwi - odparł Tommy.
Kerry podeszła do biurka, przy którym siedział, i przykucnęła tak, by ich twarze
znalazły się na jednej wysokości, nie dalej niż trzydzieści centymetrów od siebie.
- Możesz mi zaufać, wiesz?
- A więc sądzisz, że ja mam taśmę?
- Sądzę, że mi nie ufasz.
- Skąd to wrażenie? Znamy się przecież już całe trzy... nie, cztery dni. Cztery
wspaniałe dni monotonnej pracy i jeden przebłysk wieczorno-romantyczny. Ileż to razy mnie
całowałaś? Dwa? Ufam ci tak samo jak ty mnie.
- Nigdy nie mieszam obowiązków z przyjemnościami.
- Zatem nie ma dla nas szansy? Poczekaj, aż moja mama się o tym dowie; wiązała z
nami wielkie nadzieje... No, a teraz wstawaj z podłogi i usiądź na krześle. Jeśli ktoś zobaczy
klęczącą przede mną kobietę, odniesie całkiem niewłaściwe wrażenie i uzna to za tragiczny
precedens.
Kerry usłuchała.
- Chciałbym tylko wiedzieć - dodał - ilu jeszcze ludzi przewinęło się przez bibliotekę
przede mną i po mnie, spojrzało na zwłoki Chiny Boba, spokojnie wróciło na przyjęcie i nie
pisnęło o tym nikomu ani słowa.
- Dziś rano przyszło wezwanie od przewodniczącego komisji parlamentarnej -
poinformowała go Kerry. - Kongres zaprasza Chinę Boba na przesłuchanie do Waszyngtonu.
- Pewnie pokryliby mu wszystkie wydatki.
- Biedaczysko, powinien się cieszyć, że zginął - stwierdziła. - Miejsce w połowie
drogi między Amerykanami a Chińczykami, które tak sobie upodobał, stało się nagle
strasznie niewygodne.
- Ktokolwiek go zastrzelił, wyświadczył mu przysługę przytaknął Carmellini, a potem
zabrał swoją teczkę i wyszedł z pokoju.
- Byłam świeżo po studiach, kiedy pierwszy raz przyjechałam do Hongkongu -
wspominała Callie Grafton, gdy spacerowali z Jakiem ulicami Kowloonu, chłonąc widoki,
dźwięki i zapachy. - Czułam się tak, jakbym wreszcie dotarła do serca ludzkiej cywilizacji,
tam, gdzie spotykają się wszystkie nurty. Pierwszą przejażdżkę promem Star Ferry pamiętam
tak, jakby to było wczoraj. Był biało-zielony i nazywał się Morning Star; przyznasz, że to
dobry znak dla dziewczyny pierwszy raz podróżującej po świecie. Wszystkie
trzydziestotonowe diesle tej linii miały w nazwie "Star". Było ich tyle, że dziennie robiły w
sumie czterysta dwadzieścia kursów między Kowloonem a Central. Każda jazda trwała mniej
więcej dziesięć minut, bez względu na pogodę i stan morza. Promy kursowały od szóstej
trzydzieści do dwudziestej trzeciej trzydzieści. Ten, kto miał bilet pierwszej klasy, płynął na
górnym pokładzie, pozostali na głównym. Każdy, kto pracował w Hongkongu albo go
zwiedzał, musiał korzystać z tych promów. W wolne dni zdarzało mi się pływać nimi dziesięć
razy dziennie. Przypatrywałam się ludziom, słuchałam, jak rozmawiają, śmieją się, płaczą,
chichoczą... Chińscy robotnicy, bogaci kupcy, ich synowie, córki, żony, kochanki, młodzi
zabijacy, angielscy urzędnicy i nianie, australijscy awanturnicy, turyści z całego świata,
Europejczycy, Rosjanie, amerykańscy marynarze, Malajczycy, filipińskie służące, japońscy
biznesmeni, Hindusi, Sikhowie... wszyscy przybywali do Hongkongu, żeby zarobić,
rozpocząć nowe życie albo po prostu zobaczyć miasto, poznać prawdę o nim. Wszystkie drogi
prowadziły do tego miejsca. Uwielbiałam to miasto. Było brytyjskie, kolonialne,
cywilizowane, wielkie i trywialne, a jednocześnie... zupełnie inne. Chińskie, ale nie całkiem.
Bezczasowe, a jednocześnie wszyscy tu dokądś się spieszyli; samo miasto zmieniało się na
moich oczach. Tutaj mogłam odczuć potęgę Chin, miliarda ludzi, tego co starożytne i nowe,
jak ziarno, które zakiełkowało w ziemi. Wyobrażałam sobie ten kraj jako olbrzymi dąb,
głęboko zakorzeniony i wiecznotrwały, dla którego pokolenia ludzi przemijają jak pory roku.
W tym mieście wciąż jeszcze czuję puls ziemi. Mogę stanąć pośród tłumów i słuchać setek
głosów rozprawiających o sprawach, które składają się na ludzkie życie. Słuchać, jak
wszystkie pokolenia dyskutują o tym, co nigdy się nie zmienia... o marzeniach, ambicjach i
troskach, które czynią nas ludźmi.
Jake Grafton uścisnął dłoń żony i ruszyli w dalszą drogę.
Szwagier Ripa Buckinghama, Wu Tai Kwong, był kierowcą wozu dostawczego w
Double Happy Fortune Cookie Company. Naczelny dziennika "China Post" był już
szczęśliwie żonaty i mieszkał spokojnie w Hongkongu, kiedy się dowiedział, że młodszy brat
jego wybranki należy do ruchu antykomunistycznego w Pekinie. Aktywność ta wyglądała
dość niewinnie, póki szwagier ów w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym dziewiątym roku nie
stanął na wprost czołgu na placu Tianłanmen. Jego zdjęcia obiegły wówczas cały świat. Ten
incydent uczynił z Wu Tai Kwonga przestępcę i zdeklarowanego wroga komunizmu.
Teraz, rzecz jasna, był też uciekinierem; mieszkał w piwnicy u Ripa. Wprawdzie
uznawano go za najsłynniejszego przestępcę politycznego i tropiono na niespotykaną dotąd
skalę, ale władze nie miały nawet pojęcia, jak teraz wygląda, z jakiej rodziny i z jakich okolic
pochodzi, a tym bardziej - jakich imion i nazwisk może używać. Być może zresztą tego
właśnie należało się spodziewać w kraju, w którym dane osobowe obywateli były, delikatnie
mówiąc, niekompletne, znaczną część populacji stanowili analfabeci, w większości nie
posiadający jakichkolwiek dokumentów tożsamości, a stumilionowy tłum przetaczał się
swobodnie od granicy do granicy w poszukiwaniu pracy.
Mimo to chińskie władze wiedziały z absolutną pewnością, że prędzej czy później
pochwycą właściwego człowieka. Za wskazanie miejsca pobytu Wu Tai Kwonga wyznaczyły
sowitą nagrodę. Ludzka natura nie zmieniła się od zarania dziejów; teraz wystarczyło tylko
zaczekać, aż ktoś go zdradzi.
Poszukiwany nie ukrywał się jednak. To prawda, że nie reklamował się zbytnio,
używał fałszywego nazwiska i fałszywych dokumentów, ale nie zamierzał rezygnować z
politycznej aktywności. Nienawidził komunistów i zamierzał zniszczyć ich bądź zostać
zniszczonym - w zależności od tego, co było mu pisane.
Zdawał sobie sprawę, że wynik tego starcia pozostaje niewiadomą. Ktoś, kto znał jego
tożsamość lub się jej domyślał, mógł podzielić się tą informacją z najbliższymi i plotki
zaczęłyby się rozchodzić jak zmarszczki na wodzie. Wu musiał jednak rozmawiać z
przyjaciółmi, planować, konspirować przeciwko tym, których nienawidził. Robiąc to,
wiedział, że każdy dzień może być jego ostatnim, bo komunistyczne władze, gdy tylko go
złapią, niezwłocznie wykonają na nim wyrok śmierci, a następnie pochwalą się całemu światu
swym sukcesem.
Tego popołudnia zatrzymał furgonetkę kilkakrotnie przy skrzyżowaniach Nathan
Road, by zabrać pojedyncze, czekające nań osoby. Kiedy dołączyło do niego czterech
mężczyzn i kobieta, znalazł zaciszne miejsce na parkingu przy starym lotnisku Kai Tak i
zatrzymał wóz. Ci ludzie znali jego prawdziwe nazwisko i wiedzieli, jakie ryzyko podejmuje.
Darzyli go zaufaniem, a on powierzał im swoje życie.
Tego dnia "gang sześciu" rozmawiał głównie o obecnej sytuacji, o powszechnym
gniewie wywołanym upadkiem Banku Orientu oraz o niechęci do ALW po ostrzelaniu przez
żołnierzy bezbronnego tłumu.
- Czy to jest ta iskra, na którą czekaliśmy? Czy wybiła godzina?
Dyskutowali gorąco nad tą kwestią.
Wu Tai Kwong od lat powtarzał, że warunkiem obalenia rządów komunistycznych są
dwa elementy: wielkie masy narodu muszą wystąpić przeciwko władzy, a armia musi
odmówić walki przeciwko obywatelom.
- Jest jeszcze wiele do zrobienia - mówił właśnie Hu Chiang. - Jesteśmy prawie
gotowi, ale niezupełnie.
- Policja za dużo wie - odparła kobieta.
Wszyscy mieli świadomość, że utrzymanie w tajemnicy istnienia poważnej
organizacji podziemnej jest niemożliwe. Ludzie szeptali między sobą, niektórzy próbowali
sprzedawać informacje władzom, a inni zdradzali współspiskowców z przyczyn czysto
ludzkich.
- Za dużo jest przecieków, zbyt wielu ludzi zaczyna mówić o sprawie. Nie możemy
dłużej czekać. Zagrożenie wzrasta z każdym dniem, a nasza siła rośnie bardzo powoli.
- Przekupujemy policję - zauważył jeden z mężczyzn. - Codziennie przybywa ludzi,
którzy domagają się pieniędzy. Nieuniknione jest, że ktoś weźmie łapówkę i zdradzi nas
mimo wszystko... O ile jeszcze nikt nie zadzwonił do Pekinu. Trzeba działać natychmiast!
Wu uciszył zebranych ruchem ręki.
- Jest jeszcze jedna sprawa. Amerykanie podejrzewają, że ich konsul, Cole,
wpompował do Hongkongu pieniądze. Próbują prześledzić ich ruch, sprawdzić, do czyjej
kieszeni trafiły. China Bob Chan zginął, ale są i inne ślady. Jeżeli będziemy zbyt długo
zwlekać, Amerykanie mogą zechcieć podzielić się z Pekinem tym, co wiedzą lub
podejrzewają.
- Jaka jest decyzja? - spytał Hu Chiang.
- Nie zamierzam decydować - odparł Wu. - Będziemy głosować. Teraz.
Tylko Hu Chiang był za dalszym oczekiwaniem.
- Zatem postanowione - stwierdził Wu.
Nawet Chiang wyglądał tak, jakby ulżyła mu świadomość, że czekanie nareszcie
dobiega końca.
- Nawet najdłuższa podróż zaczyna się od pierwszego kroku. A więc zaczynajmy.
Wu uruchomił silnik furgonetki i wóz ruszył.
- Zwycięstwo albo śmierć - powiedział Wu.
- Zwycięstwo albo śmierć - zawtórowali mu pozostali.
Dom, w którym mieszkali Buckinghamowie, przytulony był niebezpiecznie do stoku
góry wznoszącej się ponad wyspą Hongkong, nieco poniżej stacji tramwajowej Victoria Peak.
Roztaczał się z niego wspaniały widok na główną dzielnicę handlową, Kowloon, oraz na port.
Dach budynku był płaski. Wyłożony płytkami i wyposażony w parasole
przeciwsłoneczne oraz fotele ogrodowe, służył jako doskonały taras na pogodne dni. Wyjście
z klatki schodowej osłonięte było daszkiem i ścianami złożonymi z wielkich okien; Lin Pe,
teściowa Ripa, używała tej konstrukcji w charakterze miniszklarni.
Wróciwszy do domu, Rip zastał żonę, Sue Li Buckingham, właśnie na dachu, siedzącą
z książką pod parasolem. Wyjął piwo z lodówki stojącej w szklarni i rozsiadł się w fotelu. Sue
Lin odłożyła książkę, w milczeniu słuchając jego szczegółowej relacji z wydarzeń dnia.
Była wyjątkową, doskonale wykształconą Chinką. Nigdy nie znała ojca, który zmarł,
zanim przyszła na świat. Jej matka zbiła majątek na produkcji ciasteczek z wróżbami i od
początku dbała o edukację córki. Jako nastolatka Sue Lin trafiła do prywatnej szkoły w
Kalifornii, a potem skończyła studia magisterskie w Berkeley.
Rip Buckingham, australijski włóczęga i miłośnik Chin, zakochał się w niej od
pierwszego wejrzenia. Sue Lin nie odwzajemniała jego fascynacji, ale on nie ustępował.
Wreszcie zdobył jej serce i po dziś dzień uważał to za największe osiągnięcie swego życia.
Nigdy nie zmienił zdania: Sue Lin była najwspanialszą kobietą, jaką kiedykolwiek spotkał.
Tego wieczoru z uwagą słuchała opowieści o problemach Banku Orientu i o
oświadczeniu gubernatora Hongkongu.
- W zasadzie był to rozkaz, co i jak masz pisać, prawda?
- Chyba tak. - Rip wziął potężny łyk piwa i wbił ponury wzrok w czubki butów.
- Władze mogą zamknąć gazetę. Spodziewałeś się tego.
- Wiem, ale cały czas miałem nadzieję, że do tego nie dojdzie. - Rip machnął ręką w
stronę leżącej w dole dzielnicy. - To nasze miasto, nasz dom. Nie zrobiliśmy nic złego.
Drukujemy prawdziwe informacje, bez żadnych uprzedzeń. Czy to zbrodnia?
Sue Lin nie odpowiedziała.
- Może jednak nie zamkną - odezwała się po chwili.
Rip wziął kolejny haust piwa.
- Pora zacząć myśleć o wyjeździe.
- W każdej chwili możemy to zrobić. - Oboje mieli australijskie paszporty. - Ale ja nie
chcę wyjeżdżać bez matki. Wiesz o tym. A ona nie opuści Hongkongu.
- Zawsze tak twierdziła, ale teraz jest inaczej... to miejsce wkrótce eksploduje - upierał
się Rip. Wiedział, jak małe szanse powodzenia ma stosowanie logicznych argumentów w
dyspucie z kobietami, które nawet nie chcą ich wysłuchać. - Miasto nie jest już takie jak
dawniej. Ona musi to dostrzec! Sama przecież trzymała pieniądze w Banku Orientu.
Myślałem o tym, słuchając reporterów i notując dane do artykułu.
- Bez względu na pieniądze, matka nie wyjedzie stąd bez mojego brata. To
wykluczone.
- A ja gwarantuję ci, że on nie wyjedzie stąd żywy. Nie ma szans.
- On jest wszystkim, co pozostało jej z dawnego życia.
- Akurat! Ma was dwoje. Wiem, że miała jeszcze troje dzieci, ale to było trzydzieści
parę lat temu. Teraz są dorosłe i albo same mają dzieci, albo od dawna nie żyją.
- Rip, nic nie rozumiesz...
- Rozumiem. I uważam, że nadeszła pora, żeby twoja matka poszła za głosem
rozsądku. Kiedy nastąpi eksplozja, twój brat będzie stał na czele rewolucji. Władza dowie się,
kim jest on, kim jest jego matka, jego siostra, jego szwagier. I podczas gdy Wu będzie
odpowiadał na zew przeznaczenia, komuniści postawią pod murem i rozstrzelają ciebie, mnie
i twoją matkę. Nie mamy już czasu! Zginiemy, jeśli nie wyjedziemy. Zostawmy Chiny i
zabierajmy się stąd do wszystkich diabłów!
- Nie bądź wulgarny.
- Dlaczego nie chcesz być rozsądna?
Sue Lin wyciągnęła rękę. Rip uścisnął ją mocno.
- Nasz świat się rozpada - ciągnął. - Wszystko pęka, łamie się i wkrótce rozpryśnie na
tysiące kawałków. Nie mam już nadziei; czuję się tak, jakbyśmy byli zgubieni. W każdej
sekundzie wielki wstrząs może zmieść z powierzchni ziemi nasz mały świat, w którym
byliśmy tacy szczęśliwi.
Po policzkach Sue Lin popłynęły łzy. Odwróciła się i otarła je ukradkiem.
Wciąż jeszcze siedzieli, trzymając się za ręce i spoglądając na wieczorną panoramę
miasta, kiedy kucharz stanął w drzwiach szklarni i zawołał ich na kolację.
ROZDZIAŁ 4
Tommy Carmellini czekał w pokoju hotelowym, kiedy Graftonowie wrócili z kolacji.
Siedział cicho w ciemności, z dala od okna.
- Pokojówka pana wpuściła? - spytał ostro Jake.
- Nie, panie admirale. Sam się wpuściłem. Nie chciałem, żeby personel wiedział o
mojej wizycie.
- Następnym razem proszę zaczekać w holu.
- Dobrze.
- Callie, przedstawiam ci Tommyłego Carmelliniego.
- Pani Grafton, proszę nazywać mnie Jackiem Carriganem. Pod takim nazwiskiem
podróżuję.
- Zatem ma pan dwa nazwiska, panie Carmellini?
- Czasem nawet więcej - przyznał z uśmiechem.
- Większość ludzi woli trzymać się jednego - ciągnęła Callie. - Tego, które dostali w
spadku po rodzicach. To chyba miłe, tak sobie zmieniać imię czy nazwisko i zapominać o
nim, kiedy się znudzi?
- To rzeczywiście jedna z zalet mojej profesji - zgodził się pogodnie Carmellini. -
Przyniosłem odtwarzacz - dodał, wskazując na łóżko, na którym położył urządzenie. - Nie
znam chińskiego, dla mnie brzmi jak chór świergoczących ptaków.
Jake włączył resztę świateł, a Callie usiadła na łóżku naprzeciwko Tommyłego.
- Czego dotyczy nagranie? - spytała, spoglądając z niesmakiem na niewielki
magnetofon.
Carmellini pochylił się i spojrzał jej w oczy.
- Oficer CIA został zamordowany kilka godzin po tym, jak zainstalował dwa
mikrofony i magnetofon w bibliotece rezydencji niejakiego Chiny Boba Chana. Dwa dni
temu, w nocy, China Bob został zastrzelony w tej samej bibliotece, przez nieznanego
sprawcę. Byłem tam, zanim jeszcze ciało ostygło, i wyjąłem taśmę. Prawdopodobnie jest ona
najlepszym dowodem tożsamości człowieka, który zabił Chana. Być może to jedyny dowód,
jaki uda się zdobyć. Może dzięki niej dowiemy się także czegoś o śmierci oficera CIA.
- Mówił pan Jakełowi, że Tygrys Cole, konsul generalny, może być zabójcą Chana.
- Pani Grafton, tamtej nocy każdy mógł wejść do biblioteki i zastrzelić Chinę Boba.
Callie zerknęła na Jakeła, który w milczeniu przysłuchiwał się rozmowie.
- Urządzenie aktywuje się ludzkim głosem - wyjaśnił Carmellini. - Tym sposobem nie
marnuje się taśmy na nagrywanie dźwięków ulicy dochodzących do pustego pokoju. Kiedy
siła głosu spada poniżej poziomu wykrywalności, mechanizm działa jeszcze przez kilka
sekund, a potem staje. W miejscach, w których nagrywanie było przerwane, będzie słychać
wyraźne kliknięcia.
- Później przesłuchamy taśmę - oznajmił Jake głosem nie znoszącym sprzeciwu.
- Oczywiście. - Carmellini wstał, zbierając się do wyjścia. - Miło było panią poznać,
pani Grafton - dodał i skinął głową na pożegnanie.
Buckingham Lin Su - albo też Sue Lin Buckingham, jak się przedstawiała wedle
zachodniego stylu - zastała swą matkę, Lin Pe, w jej gabinecie, pochyloną nad księgą wróżb.
Teściowa miała w domu Ripa własne mieszkanie, złożone z trzech pokoi. Paliła właśnie
papierosa, wetkniętego w krótką, czarną plastikową cygarniczkę. Dym sprawiał, że mrużyła
oczy pod grubymi szkłami okularów.
Sue Lin przekazała matce wiadomość o upadku Banku Orientu, o zamkniętych
drzwiach i o strzelaninie, w której zginęli klienci domagający się wypłaty depozytów.
Lin Pe przyjęła nowiny całkiem nieźle, jak na to, że wszystkie konta jej firmy
prowadził właśnie ten japoński bank, oferujący do niedawna najwyższe odsetki w całym
Hongkongu.
Słuchała w milczeniu, kiwała głową, a kiedy Sue Lin wyszła, wyjęła z szuflady biurka
najświeższe sprawozdania księgowe i zaczęła czytać.
To, iż Double Happy Fortune Cookie Company, Ltd. stało się dochodowym,
międzynarodowym koncernem, było zasługą jednej osoby: Lin Pe. Trzydzieści lat wcześniej,
gdy przybyła do Hongkongu z wioski leżącej na północ od Kantonu, znalazła zatrudnienie w
fabryce produkującej ciasteczka z wróżbami na eksport do Ameryki. Zanim podjęła pracę, w
życiu nie słyszała o tym chińskim specjale, ale ciasteczka z wróżbami zapisywanymi na
ryżowym papierze urzekły ją od pierwszej chwili. Któregoś dnia zanotowała kilka własnych
wróżb po chińsku i pokazała je właścicielowi fabryki - staremu alkoholikowi, Holendrowi z
Indonezji, który nocami mieszał ciasto i czyścił maszyny, oczywiście pod warunkiem że był
wystarczająco trzeźwy. Przetłumaczył niektóre i tak pierwsze wróżby Lin Pe trafiły do
ciasteczek, a ona sama poczuła, że znalazła swój dom.
Pięć lat później, kiedy Holender zmarł na marskość wątroby, wykupiła fabrykę od
jego spadkobierców. Interes zaczął kwitnąć, ponieważ Lin Pe miała głowę do interesów, a
wróżby, które wkładała do swoich ciasteczek, były po prostu najlepsze.
Do każdej partii produktów trafiało ponad trzydzieści różnych wróżb. Ich pisanie nie
było dla Lin Pe łatwe; co miesiąc przychodziły jej do głowy najwyżej trzy, cztery nowe,
dobre pomysły, a to oznaczało, że trzeba było ponownie wykorzystywać stare. Lin Pe
prowadziła więc księgę wróżb, w której zapisywała wszystkie, i notowała, w jakich
miesiącach zostały użyte. Zmieniała zestaw produkowanych tekstów właśnie co miesiąc.
Odłożywszy raporty finansowe, otworzyła księgę wróżb, żeby raz jeszcze spojrzeć na
listę, którą przygotowała na najbliższy miesiąc.
"Szczęście wkrótce cię odnajdzie". Używała już tej sentencji i uważała ją za jedną z
najlepszych. Inni producenci pisali: "Wkrótce znajdziesz szczęście", a przecież był to tekst
pozbawiony polotu. Lin Pe zdecydowanie wolała szczęście szukające ludzi.
"Prawdziwa miłość jest bliżej, niż sądzisz". Amerykanie uwielbiali te o miłości. Wiele
listów od amerykańskich restauratorów zawierało prośby o częstsze umieszczanie w
ciasteczkach wróżb dotyczących kochania. Lin Pe sama nigdy nie zaznała miłości i dlatego
musiała wyobrażać sobie to uczucie. Z biegiem lat przychodziło jej to z coraz większym
trudem.
"Strzeż się. Bądź ostrożna w najbliższych dniach". Gwałtownie wciągnęła powietrze,
gdy zobaczyła w księdze tę wróżbę.
To była jej wróżba.
Tylko jedno opakowanie na trzy tysiące zawierało ten tekst. Poprzedniego dnia, kiedy
na chybił trafił wybrała ciasteczko z taśmy produkcyjnej, znalazła właśnie taką wróżbę.
Zamknęła księgę; nie mogła dłużej czytać. Poczuła dreszcz i wyprostowała się w
fotelu, spoglądając przez okno.
Rip Buckingham nie lubił komunistów, a jej syn Wu nienawidził ich. Żaden z nich
jednak nie znał ich tak dobrze jak Lin Pe, która przeżyła wielką rewolucję kulturalną. Wciąż
jeszcze zdarzało jej się budzić w środku nocy z koszmarnych snów, w których czuła swąd
płonących domów i ciał i słyszała krzyki, płacze, jęki... Uciekła do Hongkongu przed tym
szaleństwem, a teraz w ciemności wokół niej zbierała się kolejna burza. Wyczuwała ją
wyraźnie.
Pieniądze. Ich utrata była oczywiście katastrofą, ale być może istniała szansa na
zmuszenie Japończyków do ich wypłacenia. Mali ludzie w nienagannych fryzurach i na kant
zaprasowanych spodniach z pewnością wiedzieli, jak ważne jest zaufanie klientów, nawet
jeśli nie nakazywało im tego miejscowe prawo.
Firma produkująca ciasteczka mogła działać przez kilka dni bez wypisywania czeków.
Lin Pe zaczęła zastanawiać się nad tym, od kogo mogłaby pożyczyć pieniądze na wypłaty.
Rip i Sue Lin mieli mnóstwo pieniędzy i pomogliby jej bez wahania, ale ona była zbyt
dumna, by choćby rozważać taką możliwość. O dziwo, myśl o zapożyczeniu się u córki i
zięcia nawet nie przyszła jej do głowy. Lin Pe wyjęła z szuflady prywatną listę partnerów w
interesach i przyjrzała się jej uważnie.
Idealny wieczór polegał, zdaniem Ripa Buckinghama, na siedzeniu w ogrodowym
fotelu na dachu domu, czytaniu gazet z całego świata, sączeniu piwa i słuchaniu muzyki. Od
czasu do czasu lubił przerwać lekturę, by popatrzeć na statek wchodzący do portu lub
wypływający na otwarte morze.
W Hongkongu zawsze brakowało wolnych kei, dlatego wiele frachtowców
rozładowywano poza portem - holowniki i lichtugi nieustannie kursowały między
kotwicowiskiem a nabrzeżami magazynowymi. Całe flotylle promów i bunkrowców
przemierzały cieśninę w tę i z powrotem; wśród nich uwijały się statki wycieczkowe i
prywatne jachty, a tu i ówdzie nawet stare sampany.
Tego wieczoru jednak widoki nie sprawiały Ripowi przyjemności.
Skończył wertowanie pekińskiego dziennika i rzucił go na stertę hongkońskich
popołudniówek. Wziął z sąsiedniej kupki gazetę z Sydney i zaczął ją pobieżnie przerzucać.
Problem polegał na tym, że podobała mu się praca, którą wykonywał. Lubił
przychodzić do redakcji, witać się ze wszystkimi, czytać najświeższe doniesienia agencyjne,
wstukiwać do komputera własne teksty i oglądać je w druku. Lubił chłodny dotyk gazety.
Lubił zapach świeżej farby drukarskiej i samą ideę utrwalania wydarzeń całego dnia na
arkuszach papieru. Warto było wydawać gazetę; Rip nie miał najmniejszej ochoty zajmować
się czymś innym.
Chciał robić to, co robił. W Hongkongu.
Gotował się w środku, daremnie próbując się zagłębić w lekturze niedzielnego
egzemplarza "Washington Post", kiedy ze szklarni wyszła jego żona, a zaraz za nią dwaj
mężczyźni, których natychmiast rozpoznał: Sonny Wong i Jurij Daniel.
Wong Ma Chow, znany jako Sonny, był gangsterem przywódcą ostatniego z tongów*
[*Tong - z chińskiego - tajna organizacja o charakterze przestępczym.]. Dorobił się majątku
na handlu nieruchomościami w Hongkongu, a następnie stracił go w wielkim krachu
wywołanym odejściem Brytyjczyków. Od tamtej pory ponownie działał w usługach -
podejmował się każdego zlecenia... oczywiście za odpowiednią cenę.
Jurija Daniela, wspólnika Sonnyłego, Rip widywał w mieście od czterech, może
pięciu lat. Nigdy jednak nie miał z nim osobiście do czynienia - i wcale tego nie pragnął. Jurij
był Rosjaninem lub Ukraińcem; pochodził ponoć z jednej z beznadziejnie biednych wiosek
zagubionych pośrodku wielkiej wschodnioeuropejskiej równiny. Plotki mówiły i o tym, że
opuścił ojczyste strony w wielkim pośpiechu, z walizką pieniędzy odebranych przemocą
jednemu z poważnych rosyjskich mafiosów. Trudno oszacować, ile prawdy kryje się w
pogłoskach krążących na jego temat, ale... miło słuchało się takich opowieści.
Twarz Jurija, blada i pozbawiona wyrazu, a także jego zimne, puste oczy, z całą
pewnością nie wzbudzały zaufania. Przyglądając mu się z bliska, Rip mimo woli się
zastanawiał, dlaczego Sonny ma ochotę spędzać czas w towarzystwie kogoś takiego jak Jurij
Daniel.
- Cześć, Sonny.
- Witaj, przyjacielu. Słyszałeś może o sprawie Banku Orientu?
- Co najmniej piętnastu zabitych.
- Spodziewam się ostrej zadymy. Ludzie nie puszczą płazem takiego numeru. Nawet
ja trzymałem forsę w tym cholernym banku.
- Herbaty? Piwa?
- Piwa, jeśli można.
Sue Lin skinęła Ripowi głową i ruszyła w stronę lodówki.
- Pierwszy raz jestem u ciebie - zauważył Sonny, siadając na krześle obok Ripa i
lustrując wzrokiem horyzont. - Diabelnie piękny widok, bracie. Diabelnie piękny.
Jurij usiadł po drugiej stronie Sonnyłego. Jak dotąd nie odezwał się ani słowem.
Sue Lin przyniosła piwo i oddaliła się. Zatrzymała się jeszcze przy drzwiach szklarni i
spojrzała przez ramię na Ripa. Po chwili odgarnęła z czoła targany wiatrem kosmyk włosów i
weszła do środka, zamykając za sobą drzwi.
- ...I kupiłem tu parę lat temu budynek - mówił właśnie Sonny, wskazując palcem w
dół stoku. - O, tamten, z małym ogródkiem na dachu. Jego wartość wzrosła wkrótce
czterokrotnie. Zbierałem co miesiąc bajeczne czynsze, a potem wszystko... wszystko się
rozpłynęło, jak lody w południowym słońcu.
- Aha.
- Jeden dzień i wszystko w diabły... - Sonny westchnął ciężko.
Rip pociągnął łyk piwa. Sue Lin przyniosła po jednym dla każdego. Jurij popijał
swoje, gapiąc się na zachód, na statki uwijające się w porcie.
- Zawsze lubiłem ten widok - dodał Sonny. - Zawsze.
- Aha.
- To ostatnie dni Hongkongu, Rip. Zbliża się koniec.
Australijczyk nie odpowiedział. Czy w ogóle było o czym mówić?
- Dostałem wiadomość, że chciałeś się ze mną widzieć. Powiedz, co Wong i Spółka
mogą zrobić dla potomka rodu Buckinghamów?
- China Bob Chan - odparł krótko Rip.
- Szkoda gościa, co?
- Masz może pojęcie, kto to mógł zrobić?
- Nie ja, Rip.
- Daj spokój, Sonny. Gdybym podejrzewał, że to ty, uszanowałbym twoją prywatność.
Chodzi mi o tło całej sytuacji, jeżeli tylko coś o niej wiesz. Oczywiście nie mam zamiaru cię
cytować. Czym zajmował się China Bob?
- Jesteś na bieżąco z tą amerykańską aferą? - spytał na wstępie Sonny. - Armia
Ludowo-Wyzwoleńcza przekazywała mu pieniądze na wspieranie kampanii wyborczych w
Stanach Zjednoczonych. Generałowie sądzą, że amerykańscy politycy są równie sprzedajni
jak chińscy. Zresztą niewykluczone, że mają rację. Na przykład w ambasadzie Stanów
Zjednoczonych w Pekinie był pewien gość, który dawał wizę każdemu, kto zobowiązał się do
wsparcia prezydenckiej kampanii reelekcyjnej.
- Aha.
- Chan zajmował się też inną działalnością. Na przykład masowo przemycał ludzi,
czym ja nigdy się nie parałem. To dla mnie za brudna robota, Rip... Ale nie dla Chiny Boba.
- Dokąd?
- Dokądkolwiek. Do Malezji, Australii, Ameryki... Wszędzie, dokąd tylko ludzie
chcieli się dostać, China Bob był gotów ich wysłać. Oczywiście chętni nie zawsze docierali
do celu... To śmierdzący interes, Rip.
- Robił paszporty?
- Paszporty SAR, ale tych akurat nikt nie chciał - odparł Wong. W tysiąc dziewięćset
dziewięćdziesiątym siódmym roku, kiedy Brytyjczycy się wycofali, Hongkong został
Specjalnym Regionem Administracyjnym Chin.
- Słyszałem, że za odpowiednią cenę, a jest to cena bardzo wysoka, China Bob był w
stanie załatwić prawdziwy paszport. Nie wszyscy o tym wiedzą, jak sądzę.
- Myślisz, że duży miał obrót?
- Żaden znany mi kraj nie wydaje wiz posiadaczom paszportów SAR, więc nie ma na
nie popytu. Wizja fali uchodźców przeraża cały świat. Stare, brytyjskie paszporty kolonialne
też nie są w cenie... nie można na nie wyjechać ani do Stanów, ani do Australii, ani do
Singapuru, ani do Indonezji... w zasadzie nigdzie. Nawet Wielka Brytania boi się dziesiątków
tysięcy chińskich uchodźców. Nikt nie wydaje wiz.
Rip w milczeniu pił piwo, czekając na dalszy ciąg.
- Gość taki jak China Bob musiał prowadzić bardzo różne interesy - ciągnął Sonny
takim tonem, jakby zastanawiał się na głos. - Facet, który sprzedawał mu puste amerykańskie
paszporty, może pracować dla mnie, jeśli chcesz. Wstawienie lipnej wizy australijskiej do
takiego dokumentu nie powinno być problemem.
- W zasadzie byliście konkurentami, prawda?
Sonny zjeżył się nieco, słysząc tę uwagę.
- Nasze interesy biegły czasem równoległym torem - przyznał. - Ale miejsca
wystarczyło dla nas obu.
- Mówiłeś o fałszywych paszportach?
- O oryginałach. To najprawdziwsze blankiety, prosto z sejfu w konsulacie. Źródło
godne zaufania.
- Aha.
- Człowiek nie jest uczciwy, ale solidny. W biznesie to zasadnicza różnica, którą
niewielu potrafi docenić.
- Chyba rozumiem, o czym mówisz - powiedział Rip.
Sonny pokiwał głową, tak jakby go to ucieszyło.
- Powiedzmy, że daję ci paszport z australijską wizą wjazdową - wyjaśnił. - Zabierasz
swą chińską krewną na lotnisko i wsadzasz do samolotu Quantas lecącego do Sydney.
Gwarantuję, że po obu stronach oceanu przejdzie kontrolę urzędu imigracyjnego bez
najmniejszych problemów.
- Za ile?
- Dwadzieścia kawałków. Amerykańskich. Gotówką. Połowa z góry, połowa po
dostarczeniu dokumentów.
Rip gwizdnął cicho.
- I tym właśnie parał się China Bob?
- Między innymi. Poza tym sprowadzał różne rzeczy. Umiał skombinować koncesję
importową chyba na każdy towar, a to, czego nie był w stanie ściągnąć legalnie, przemycał.
Pieniądze, import i przemyt... to interesowało go przede wszystkim, ale, jak mówiłem,
przerzucał też ludzi. Za pięćdziesiąt kawałków mógł na przykład przemycić twojego kuzyna
na pokładzie frachtowca do Stanów Zjednoczonych. Prawdziwą okazją był kurs na Filipiny:
tylko cztery tysiące. Kuzyn popłynąłby w kontenerze, z jeszcze paroma osobami. Musiałby
wziąć ze sobą zapas jedzenia i wody, ale przynajmniej nie miałby oparzeń słonecznych.
Osiem dni na morzu... Wychodzi po pięćset dolarów za dzień. Cholera, Rip, wyszłoby drożej
niż rejs wycieczkowcem.
- Tylko że pasażerowie nie zawsze docierają do celu zauważył Buckingham.
- No, nie wiem. Wyrzucanie "ładunku" za burtę... Ludzie zamieszani w ten interes
wspominają czasem o takich sprawach. Słyszy się szepty, ale z drugiej strony, kto nie lubi
sobie poszeptać? Ludzie muszą mieć jakiś temat do gadania.
Rip odrzucił w duchu taką możliwość. Wiedział, że zdarzały się różne rzeczy, ale nie
chciało mu się wierzyć, by China Bob aż tak brudził sobie ręce dla tak drobnych kwot.
Buckingham spojrzał na Rosjanina. Tak, to raczej Jurij zdecydowanie wyglądał na
kogoś, kto z radością poderżnie bliźniemu gardło za pieniądze na papierosy.
- Uważasz, że Bob miał kontakty wśród chińskich polityków?
- Wiesz, Rip, nie sądzę, żeby umarł młodo na własne życzenie.
- Jedno jest pewne: w jakiejś sprawie grubo się przeliczył.
- Od czasu do czasu każdy popełnia błędy. Nawet China Bob.
- Myślisz, że ktoś go wykiwał? Może któryś ze wspólników?
- Wątpię, żeby ktoś go zastrzelił, żeby zdobyć jego żonę. Wiadomo, jakie są żony;
niewielu ludzi zabija, żeby jakąś zdobyć. Żeby się pozbyć, to co innego. - Wong parsknął
śmiechem, ubawiony własnym żartem. - Nie można wykluczyć, że któryś z partnerów go
przechytrzył - dodał po chwili. - Ale gdybym był hazardzistą, postawiłbym forsę raczej na
ALW. Podobno Bob miał jechać do Stanów. Jego zeznania mogły wprawić w zakłopotanie
wielu bardzo ważnych ludzi wyjaśnił, wzruszając ramionami.
- Dzięki, że do mnie wpadłeś, Sonny.
- Nie ma sprawy. A teraz powiedz, po co naprawdę dzwoniłeś.
- Po prostu lubię oglądać twoją uśmiechniętą gębę.
- Ja go nie zastrzeliłem, Rip. Robiliśmy z Bobem sporo wspólnych interesów. Odkąd
zginął, uwijam się jak w ukropie, próbując ratować te przedsięwzięcia. Nie twierdzę, że jego
śmierć przyniesie mi straty, pewnie z czasem wszystko jakoś się wyrówna. Trzeba
podchodzić do sprawy filozoficznie... takie rzeczy się zdarzają.
- Aha.
Sonny Wong dał za wygraną.
- Ładny masz tu widok, Rip.
- Fakt.
- Kiedy będziesz potrzebował paszportu dla teściowej, zadzwoń do mnie.
- Będę pamiętał.
- Chodź, Jurij. Pora spać.
Z pomocą męża Callie Grafton zainstalowała w magnetofonie małe rolki z taśmą i
wcisnęła klawisz odtwarzania. Na uszach miała słuchawki przyniesione przez Carmelliniego,
a przed sobą notatnik i pióro, którym na bieżąco zapisywała treść wysłuchanych rozmów. Nie
próbowała nawet tłumaczyć słowo po słowie. Od czasu do czasu przewijała taśmę, a niektóre
fragmenty nagrania odsłuchiwała kilkakrotnie, by mieć pewność, że dobrze je zrozumiała.
O północy wciąż jeszcze pracowała w skupieniu, raz po raz notując coś pospiesznie.
Wreszcie zatrzymała taśmę i zdjęła słuchawki. Napiła się wody i zajrzała do męża,
który stał na balkonie, przyglądając się światłom miasta.
- Co zrobisz z taśmą, kiedy skończę?
- Nie wiem. Zależy, co na niej jest.
- Chyba jestem w połowie drogi. Nie zrozumiałam wszystkiego, ale wygląda na to, że
Chan prał pieniądze.
- Czyje?
- Armii. Potem trafiały do Ameryki.
- Rozumiem.
- Podejrzewam, że spece z komisji śledczej Kongresu potrafiliby rozszyfrować głosy i
fakty.
- Zapewne.
Callie umilkła i przeciągnęła się. Kiedy opuściła ręce, zaczęła masować barki Jakeła.
- Sądzisz, że Tygrys go zabił?
- Nie wiem, skarbie. Czekam, aż ty mi powiesz, co o tym myślisz.
- A jeżeli tak? Co wtedy zrobisz?
- Nie mam pojęcia.
Żona admirała wróciła do pokoju i nałożyła słuchawki.
Była trzecia nad ranem, kiedy Callie Grafton wreszcie zdjęła słuchawki i na dobre
wyłączyła magnetofon. Jake spał na łóżku, zwinięty w kłębek.
Wyszła na balkon i stwierdziła, że nocą spadł deszcz w powietrzu unosiła się jeszcze
mgiełka kropel, w której światła miasta lśniły cudownym blaskiem.
Trzykrotnie przesłuchała ostatnie dziesięć minut nagrania przed odgłosem wystrzału.
China Bob Chan był ludzką istotą i zapewne ktoś na świecie przejmował się jego
losem, być może nawet ktoś go kochał. Callie jednak, choć bardzo się starała, nie umiała się
zdobyć na współczucie dla niego - zginął, zniknął i tyle.
Wyłączyła światła i położyła się obok Jakeła. Była bardzo zmęczona; zastanawiała
się, czy w ogóle zdoła zasnąć. W końcu jednak zamknęła oczy i zapadła w sen.
Poranne odgłosy miasta, dobiegające przez rozsuwane drzwi balkonowe, obudziły
Jakeła. Callie jeszcze spała.
Wstał jak najciszej, włożył szorty, koszulkę i buty do biegania, wsunął do kieszeni
klucz od pokoju, wymknął się na korytarz i cicho zatrzasnął drzwi.
Uliczne życie toczyło się już pełną parą. Spieszący dokądś ludzie kłębili się na
chodniku. Jake starał się schodzić im z drogi, zmierzając w kierunku pustawego o tej porze
Kowloon Parku. Zaczął biec alejkami i wkrótce minął pierwsze grupy praktykujących
osobliwą, stylizowaną gimnastykę przypominającą balet.
Szybko znalazł się na przeciwległym krańcu parku, przy Austin Road. Teraz ruszył w
kierunku doków po zachodniej stronie półwyspu. Zdążył przebiec chodnikiem zaledwie
kilkadziesiąt metrów, gdy się zorientował, że jest śledzony. Ktoś biegł za nim, dysząc głośno,
a ulicą w żółwim tempie wlókł się samochód.
Jake obejrzał się przez ramię na wóz i biegnącego. Widać było, że jogging nie jest
ulubionym zajęciem mężczyzny ze sporą nadwagą, ubranego w zwyczajne długie spodnie i
półbuty.
Jake pomyślał o Callie śpiącej w hotelowym pokoju i o leżącej obok taśmie z
nagraniem ostatnich godzin życia Chiny Boba Chana.
Dotarłszy do Canton Road, ulicy biegnącej równolegle do pobliskich nabrzeży, skręcił
w lewo, w kierunku południowego krańca półwyspu, ku Tsim Sha Tsui. Utrzymywał równe
tempo i starał się nie spoglądać za siebie. Odwrócił się tylko raz, żeby sprawdzić, czy
śledzący go człowiek jeszcze nie padł z wyczerpania.
Sadząc długimi susami, skręcił w lewo, w Kowloon Park Drive.
Miał przed sobą wejście na kładkę nad ulicą i dalej, wprost do holu jednego z wielkich
hoteli. Nie rozglądając się na boki, Jake wbiegł na górę, skręcił na szczycie i zwolnił tylko na
tyle, by zdążyły się otworzyć szklane drzwi, błyszczące w porannym słońcu.
Ciężkie kroki śledzącego zadudniły na stopniach. Mężczyzna skręcił i ruszył ze
zwieszoną głową w stronę drzwi. Oddychał głęboko, jakby próbował złagodzić ból w
piersiach. W dole, pod kładką, towarzyszący mu samochód przyspieszył nagle i odjechał.
Jake Grafton chwycił mężczyznę za gardło, gdy tylko ten minął drzwi, i z całej siły
huknął nim o marmurową kolumnę. Nieznajomy osunął się na posadzkę, zbyt oszołomiony,
by się poruszyć.
Jake rozejrzał się, czy nikt nie patrzy, a potem złapał mężczyznę za spodnie i koszulę,
by cisnąć go z powrotem na kładkę. Wyskoczył za nim i potężnie rąbnął jego głową w
metalową barierkę. Obcy stracił przytomność.
Grafton pochylił się nad leżącym na betonie i obszukał go pospiesznie. W specjalnej
kaburze na kostce znalazł mały automatyczny pistolet, który zaraz schował do skarpetki.
Portfel... tego też nie będzie już potrzebował, pomyślał Jake. Kilka kluczy, zapałki i otwarta
paczka marlboro...
Obszukanie nieznajomego zabrało mu nie więcej niż dziesięć sekund. Kiedy skończył,
wyprostował się i swobodnym krokiem wszedł do hotelu, mijając białą kobietę w średnim
wieku, wpatrującą się w niego z szeroko otwartymi ustami. Nikt inny nie zainteresował się
zajściem.
Callie jeszcze spała, gdy Jake wrócił do pokoju. Taśma była na miejscu, w
magnetofonie. Jake przyjrzał się bliżej pistoletowi: chiński automat, naładowany. Schował go
do torby podróżnej.
W portfelu odebranym nieznajomemu znalazł trochę hongkońskich dolarów i kilka
wizytówek; wszystkie chińskie.
Wycierał się właśnie po kąpieli pod prysznicem, gdy Callie się obudziła.
- Cześć, piękna. Dobrze spałaś?
Callie usiadła na łóżku, rozejrzała się po jasnym pokoju i zmrużyła oczy, spoglądając
na światło dnia wdzierające się przez zwiewne zasłony.
- Nie wiem, kto zabił tego człowieka, Jake.
- Z taśmy nic nie wynika?
- Naprawdę trudno powiedzieć. Wiem tylko, że China Bob zajmował się wszystkim.
Dosłownie wszystkim! Szmuglował ludzi, pieniądze, narkotyki... Sprowadzał też komputery i
broń.
- Komputery?
- Niewiele sensu było w tym, co usłyszałam.
- Był tam głos Coleła?
- Nie wiem, nie pamiętam już jego głosu.
- Dziś wieczorem sobie przypomnisz.
- Nie jestem pewna, czy chcę.
- Spokojnie, mała. Jesteśmy najlepszą drużyną. Może na początek zjemy śniadanie i
pozwiedzamy miasto?
ROZDZIAŁ 5
Gubernator Hongkongu, Sun Siu Ki, siedział za biurkiem w swym gabinecie w ratuszu
miejskim, ćmił papierosa i słuchał tłumacza, który przekładał dla niego artykuł Ripa o
fatalnych zamieszkach przed Bankiem Orientu, zamieszczony w najnowszym numerze
"China Post". Egzemplarz tego obraźliwego dziennika spoczywał w samym narożniku blatu,
poza zasięgiem wzroku urzędnika. Bliżej, tuż przed nim, leżały trzy chińskojęzyczne gazety.
Sun nie mógł uwierzyć własnym oczom i uszom. Bodaj każdy wydawca w
Hongkongu postanowił zamieścić tego dnia najohydniejsze kłamstwa na temat władz.
Egzemplarz czołowej chińskojęzycznej gazety dostarczył mu osobiście jeden z
przydzielonych do redakcji cenzorów, przerażony tym, co zobaczył na arkuszach
opuszczających maszyny drukarskie. Nagłówek z pierwszej strony oraz treść artykułu o
Banku Orientu z pewnością nie wyglądały tak jak te, które sam zaakceptował. Natychmiast
sporządził odpowiednią notę, którą również dostarczył gubernatorowi.
Z artykułu wynikało, że to Pekin wydał rozkaz zamknięcia drzwi Banku Orientu za to,
że Japończycy odmówili udzielenia wyjątkowo niskooprocentowanych kredytów klientom
wskazanym przez władze. W domyśle pozostawiono tezę, iż odpowiednio wysokie łapówki
wręczane urzędnikom w stolicy były gwarancją uzyskania właśnie takiego kredytu.
Cenzor nakazał wstrzymanie druku, ale zrobił to zbyt późno - ciężarówka z pierwszym
nakładem, przeznaczonym do automatów gazetowych w północnym Kowloonie, zdążyła
wyruszyć w trasę.
Pozostałe dwa dzienniki publikowały nieco odmienną wersję tej samej historii.
Według nich upadłość banku była bezpośrednim skutkiem udzielenia niskooprocentowanych
kredytów nie wymienionym z nazwy, ale dobrze ustawionym politycznie firmom, które w
dodatku nie były w stanie zwrócić długu. Poranne wydania trafiły do wszystkich punktów
sprzedaży - asystent gubernatora kupił taką gazetę na przystani promowej, w drodze do pracy.
Cały Hongkong czytał już te kłamstwa.
Asystent był w sąsiednim pokoju, rozmawiał z cenzorami. Obaj przysięgali, że
artykuły, które wydrukowano, różnią się od tych, które dano im do weryfikacji.
Jakby tego było mało, z samego rana gubernator odebrał telefon z dowództwa
miejscowego garnizonu: kilka tysięcy ludzi siedziało na placu przed Bankiem Orientu.
Zachowywali się spokojnie, ale jednak tam byli, jak doskonale widoczne, namacalne,
milczące wyzwanie rzucone komunistycznym władzom. Słuchając tłumacza, Sun Siu Ki
myślał właśnie o tych ludziach.
Za jego plecami znajdowało się wielkie okno, przez które, kiedy chciało mu się
odwrócić, mógł zobaczyć zapierającą dech w piersiach panoramę drapaczy chmur ze stali i
szkła - jednym z nich był Bank Orientu - zaprojektowanych przez najlepszych architektów
świata. Budowle te były sercem jednego z najbardziej żywotnych, pełnych energii miast na
świecie, krańcowo odmiennego od starych, upadających miast kontynentalnych Chin.
Różnica ta nie robiła jednak na Sunie najmniejszego wrażenia.
Jako zawodowy urzędnik, został gubernatorem Hongkongu głównie dlatego, że jego
rodzina miała odpowiednie koneksje polityczne w Pekinie. Niewiele wiedział o kapitalizmie,
bankowości, funkcjonowaniu zachodnich firm produkcyjnych, spedycyjnych i lotniczych, a
absolutnie nic o giełdach papierów wartościowych i międzynarodowym systemie
monetarnym. Bogactwo i dynamika miasta wydawały mu się obce... i niebezpieczne.
Ktoś mądry zauważył kiedyś, że Hongkong jest taki, jakimi byłyby Chiny bez
komunistów. Taka myśl nie pojawiła się jednak nigdy w głowie gubernatora; tam nie było
miejsca na wątpliwości.
Zadanie, którego się podjął, przerastało jego siły. On jednak wcale tak nie uważał.
Wierzył, że wie tyle, ile potrzebuje - wystarczająco dużo, by surfować po wysokich
falach politycznych przetasowań w Pekinie i prowincji kantońskiej.
Tego dnia problemem był bunt obywateli przeciwko legalnej władzy... i
nieposłuszeństwo prasy. Chińskie gazety pozwoliły sobie na opublikowanie
nieocenzurowanych tekstów, ale "China Post" posunął się zdecydowanie za daleko. "Masakra
- 15 osób zginęło pod siedzibą Banku Orientu..."
Sun Siu Ki zastąpił gubernatora, który nie dość zajadle atakował obce, szkodliwe idee.
Gdyby tutejsza społeczność się zorientowała, że komuniści są zbyt słabi, by się bronić, ich los
byłby przesądzony. Zostaliby zmieceni z powierzchni ziemi jak wszystkie dawne dynastie.
Niewolne od ludzkich instynktów partyjne kadry stosowały wszelkie środki, by do tego nie
dopuścić.
Zapewne większość czytelników dziennika "China Post" stanowili nie-Chińczycy.
Zamieszczane w nim reakcyjne artykuły budziły tylko zagraniczne diabły, a te przysyłały do
redakcji pełne niesłychanych kłamstw komentarze, które ten głupiec, naczelny, publikował.
Przez takich jak on obce banki bały się inwestować... A obcokrajowcy myśleli przecież
wyłącznie o pieniądzach. Wina redakcji dziennika była dla Suna Siu Ki tak jasna jak słońce.
Gestem uciszył tłumacza i położył przed sobą kartkę doskonałego kremowego papieru
z godłem Hongkongu na górnym marginesie. Na poddaszu ratusza leżało jeszcze wiele
kartonów z takimi arkuszami. Oszczędny Sun nie widział niczego niestosownego w używaniu
papieru, na którym znajdowało się godło przypominające brytyjskiego lwa. Wziął pióro i
nakreślił rozkaz zamknięcia redakcji szkodliwego dziennika. Podpisał się pod nim
zamaszyście i po chwili namysłu dodał jeszcze nakaz aresztowania redaktora naczelnego.
Kilka tygodni w więzieniu nauczy go trzymania języka za zębami, pomyślał gubernator.
Dobrze mu szło, postanowił więc przy okazji wydać nakaz aresztowania szefów
wszystkich gazet, które zamieściły obraźliwe artykuły. Nadeszła pora, powiedział sobie w
duchu, trzasnąć z bata i pokazać im wszystkim miejsce w szeregu. Niech wiedzą, kto tu
rządzi.
Rozprawiwszy się z nieposłusznymi dziennikarzami, Sun zaczął rozmyślać nad
najlepszym sposobem pozbycia się protestujących przed bankiem.
Kilka minut po tym, jak zjawili się w pracy, wszyscy miejscowi agenci CIA zostali
wezwani do gabinetu konsula generalnego.
- Co się dzieje? - spytał Tommy Carmellini, zwracając się do Kerry Kent. Wolał
rozmawiać z nią niż z trzema mężczyznami. Była znacznie ładniejsza.
- Nie widziałeś po drodze tłumów przed Bankiem Orientu? Prom z Kowloonu był
przepełniony, a ludzie rozmawiali tylko o tym, że zamierzają się przyłączyć.
Biuro konsula generalnego było przestronne i oszczędnie umeblowane, zapewne
według upodobań nowego lokatora. Virgil Cole miał ponad sto dziewięćdziesiąt centymetrów
wzrostu, szerokie ramiona i krótkie, jasne włosy, podejrzanie przerzedzone na czubku głowy.
Błękitne, zimne jak lód oczy, przyglądały się gromadce ludzi, którzy stanęli przed biurkiem
szefa.
Carmellini spędził kilka chwil w towarzystwie konsula tydzień wcześniej, zaraz po
przyjeździe. Cole prawie się nie odzywał - powitał go w Hongkongu, uścisnął rękę,
wymamrotał grzecznościowe formułki i odesłał. Później agent brał jeszcze udział w odprawie,
którą prowadził konsul.
Stojąc naprzeciwko nich, Cole popatrzył kolejno na twarze wszystkich agentów.
- Od rana przed siedzibą Banku Orientu zbiera się tłum - powiedział bez zbędnych
wstępów. - Tang i jego żołnierze najprawdopodobniej wkrótce rozpędzą zgromadzenie.
Nikt nie zamierzał podważać tej opinii.
- Chcę wiedzieć, co się dzieje w ratuszu.
- Mamy tam doskonałe źródła informacji, panie konsulu... - zaczął Bubba Lee, ale
Cole uciszył go ruchem ręki.
- Fenomenalnie przekupnych urzędników, tak, wiem. Problem w tym, że nasi
informatorzy zajmują zbyt niską pozycję w łańcuchu pokarmowym. Chcę wiedzieć, co Pekin
mówi gubernatorowi Sunowi i generałowi Tangowi, a także to, co ci dwaj mówią Pekinowi.
Chcę wiedzieć teraz, natychmiast, w czasie rzeczywistym.
Lee wziął głęboki wdech, po czym się odezwał:
- W takim razie musimy założyć podsłuch telefoniczny, to jedyny sposób.
- Przy okazji załóżcie pluskwy w gabinecie Suna. Jeszcze dziś. - Cole skinął głową w
stronę Lee, usiadł w fotelu i wyjął pierwszy dokument z leżących w skrzynce z napływającą
korespondencją.
Wyglądało na to, że spotkanie dobiegło końca. Lee odwrócił się bez słowa i
wyprowadził kolegów z gabinetu.
Zwrócił się ku nim, kiedy wszyscy znaleźli się na korytarzu.
- Słyszeliście. W życiu nie spotkałem równie gadatliwego gościa.
- O, tak. Straszny papla - przytaknął sarkastycznie Carson Eisenberg.
- Tak czy inaczej, dostaliśmy rozkazy. Do roboty. Carrnellini, twoja gwiazda
wschodzi.
- Czy ktoś może nam załatwić parę wozów firmy telekomunikacyjnej i stosowne
stroje? - spytał Carmellini, kiedy ruszyli w stronę pokoi CIA.
- Tommy, jesteś w mieście, w którym pieniądze nie przemawiają do łudzi, tylko
śpiewają jak Pavarotti.
- Potrzebny będzie jakiś schemat ratusza. Najlepiej rysunki techniczne.
- Mamy rysunki - odparł George Wang. - Kupiliśmy je od lokaja, kiedy jeszcze
urzędowali tu Brytyjczycy - wyjaśnił, mrugając porozumiewawczo w stronę Kerry Kent,
która słuchała go z kamienną twarzą.
- Dobra - powiedział Carmellini. - Zrobimy tak...
Rip Buckingham siedział w swoim gabinecie na drugim piętrze redakcji, naradzając
się ze specjalistą od tytułów, gdy usłyszał hałasy dochodzące ze schodów. Zanim podszedł do
drzwi, w pokoju obok byli już policjanci, kłócący się zawzięcie z dwoma reporterami, którzy
usiłowali ich zatrzymać. Jeden z funkcjonariuszy, sierżant, zirytowany energicznym oporem
dziennikarza, podniósł rękę do ciosu w szyję.
- Ng Yuan Lee, co ty wyrabiasz? - krzyknął Rip po kantońsku.
Sierżant znieruchomiał, a potem warknął coś w stronę reportera, który cofnął się na
wszelki wypadek.
- Rip Buckingham? Mam tu nakaz.
- Żartujesz, prawda?
- Nie - odparł sierżant, wyjmując z kieszeni złożony arkusz papieru. - Oto nakaz
aresztowania, podpisany przez sędziego, na żądanie gubernatora.
Rip Buckingham z rezygnacją rozłożył ręce. Nie zamierzał sprzeczać się z sierżantem
i jego kolegą, którzy po prostu wykonywali swój zawód.
- Przykro mi, Rip - powiedział Marcus Hallaby, spec od tytułów, stając w drzwiach
jego gabinetu. - Boże, jak mi przykro! Nie wiedziałem, że ten nagłówek zrobi aż tyle
zamieszania i... - Marcus rozpłakał się. Był nieco wstawiony, podobnie jak poprzedniego
dnia, gdy pisał o "masakrze", i tak samo jak każdego dnia ostatnich dziesięciu lat. Ukrył
twarz w dłoniach i oparłszy się plecami o ścianę, zaczął głośno szlochać.
- Hej, Marcus, to nie twoja wina - odezwał się Rip, starając się, by zabrzmiało to
możliwie wiarygodnie.
W końcu to on uparcie odmawiał zwolnienia Marcusa za każdym razem, gdy jego
odważne tytuły irytowały ludzi, których nie należało irytować. Takie małe burze zbierały się
nad nim kilka razy do roku. Przez dzień lub dwa biły pioruny, a potem przejaśniało się i
Marcus dalej trwał na posterunku - skruszony, zawstydzony, lekko pijany... Jakoś nie umiał
przyjmować życia na trzeźwo, a Rip nie miał sumienia potępiać go za to.
- Chodzi o cały artykuł - powiedział. - A gubernator...
- Musimy zamknąć redakcję, Buckingham - przerwał mu łagodnie sierżant. - Taki
dostaliśmy rozkaz. Wszyscy mają opuścić budynek. Zostawimy wartowników przy drzwiach.
- Kto wydał rozkaz?
- Gubernator Sun Siu Ki.
- Mógłbym zobaczyć ten nakaz?
Napisano go po chińsku. Buckingham czytał, a sierżant zdjął czapkę, otarł czoło i
przeczesał palcami włosy. Nie zwracał uwagi ani na zaciekawionych pracowników redakcji,
którzy zbierali się coraz liczniej, ani na płaczącego Marcusa, do którego odwrócił się tyłem.
Rip złożył dokument i oddał podoficerowi.
- Może byłoby dobrze, gdybym wyjaśnił moim ludziom po angielsku, co mają robić. -
Powiedział to lekko, bez cienia buntu. Sierżant nie miał nic przeciwko. Już jako bardzo młody
człowiek, zwiedzając Chiny, Buckingham nauczył się trudnej sztuki samokontroli.
Niektórzy dziennikarze chcieli kłócić się z funkcjonariuszami, ale naczelny nie
pozwolił im na to. Spoglądając spode łba na policjantów, mamrocząc przekleństwa i roniąc
łzy, pracownicy redakcji - w dwóch trzecich Chińczycy - wyłączyli komputery i sprzęt
biurowy, a następnie opuścili budynek. Buckingham nie stawiał najmniejszego oporu, toteż
pozwolono mu na rozmowę na osobności z asystentem, zanim został wyprowadzony przez
funkcjonariuszy. Większość pracowników kręciła się jeszcze bezczynnie po chodniku, gdy
policyjny samochód włączał się do ruchu.
Rip Buckingham nie bał się więzienia. Siedział niejeden raz za czasów swej burzliwej
młodości, kiedy lokalni policjanci nie bardzo wiedzieli, co robić z mierzącym metr
dziewięćdziesiąt Australijczykiem, który wjeżdżał rowerem na zakazane tereny - to jest na
wszelkie tereny nie będące drogami, bo w Chinach tylko po drogach mogli się poruszać
turyści. Zazwyczaj udawało mu się wyplątać z tarapatów za pomocą słów, ale od czasu do
czasu lądował na kilka nocy w prowincjonalnych aresztach.
Na szczęście jego układ pokarmowy był równie niepodatny na zakażenia jak rura z
PCV. Gdyby było inaczej, nie miałby śmiałości oddalać się zbytnio od świata bieżącej wody.
Zapewne siedziałby teraz w Sydney, żonaty z miejscową panienką, niańcząc jasnowłose
dzieciaki i zajmując odpowiedzialne stanowisko w ogólnoświatowym imperium prasowym
ojca, które ten budował specjalnie dla niego, i tak dalej, i tak dalej...
Jadąc w policyjnym wozie ulicami Hongkongu, wciśnięty na tylnym siedzeniu między
sierżanta Nga i jego kolegę, Rip Buckingham zastanawiał się właśnie nad tymi "i tak dalej".
Rozmyślał też o ojcu, Richardzie Buckinghamie, i co powie, gdy usłyszy nowiny - nie o tym,
że jego syn został aresztowany, ale o tym, że zamknięto redakcję gazety.
O dziwo, jako właściciel pięćdziesięciu dwóch tytułów ukazujących się w sześciu
krajach, ojciec Ripa nigdy nie rozumiał romantyzmu drukowanego słowa. Dla Richarda
Buckinghama prasa była przede wszystkim niezwykle dochodowym interesem. "Gazety,
mawiał, to maszynki do zmieniania tuszu i papieru w pieniądze".
Według jego kryteriów, "China Post" był jedną z najwydajniejszych maszyn. Dopóki
się nie zjawili komuniści.
Dziwne, zastanawiał się Rip. Myślę o gazecie tak, jakby już nigdy nie miała się
ukazać. Może jej dni naprawdę dobiegły końca? Może to samo dotyczyło całej kolonii?
Brytyjczycy oddali klucze i odeszli. Wrócili do domu, na swą małą wysepkę po
drugiej stronie ziemskiej kuli i zaczęli udawać, że nigdy nie było w ich życiu epizodu
zwanego Hongkongiem.
Może tak było najmądrzej?
Rip Buckingham potrząsnął głową, zły na samego siebie. Jego morale słabło. Przecież
to było jego miasto; jego i Sue Lin. Ona urodziła się tu i dorastała, on z własnej woli uznał
Hongkong za swój dom.
Sue Lin kochała Hongkong.
Ja też go kocham, pomyślał buntowniczo. Miasto należy do wszystkich, którzy je
kochają. Bóg wie, że są miliony takich ludzi.
Rip Buckingham starał się nie tracić nadziei, ale nie umiał zapomnieć o
przygnębieniu, kiedy policyjny samochód mijał więzienną bramę.
Cholerni komuniści!
Sue Lin Buckingham powiedziała matce, że Rip trafił do więzienia na żądanie
gubernatora Suna Siu Ki. Policjanci aresztowali go i zamknęli redakcję gazety. Wspomniała
też, że przed Bankiem Orientu znowu zbiera się tłum.
- Rip był głupi - odpowiedziała Lin Pe po kantońsku, czyli w jedynej mowie, którą
posługiwała się płynnie. Słabo znała angielski i używała go tylko wtedy, kiedy musiała.
Większość zwrotów przyswoiła sobie z amerykańskich filmów, które oglądała z kaset wideo,
powtarzając sceny tak długo, aż zrozumiała dialogi.
Wiadomości o zięciu rozdrażniły ją. Rip nie miał za grosz szacunku dla władzy!
- Drażnił tygrysa tymi swoimi artykułami, aż wreszcie szczęki zamknęły się wokół
niego. Tylko głupiec pluje tygrysowi w oko.
- Gazeta traciła popularność i reklamodawców, mamo. - Sue Lin była spięta i
nieszczęśliwa po tym, co się stało z jej mężem. Prostacka reakcja matki wytrąciła ją z
równowagi. Lin Pe całe życie była wzorem kapitalisty, a teraz udawała, że nie rozumie
rynkowej dynamiki! - "Post" zarabiał na siebie, bo był podstawową lekturą hongkońskich
bankierów i biznesmenów. Rip wiedział, że musi pisać o sprawach, które obchodzą
czytelników, bo inaczej ich straci. Utrata czytelników oznaczałaby zaś utratę
reklamodawców, którzy chcieli trafić do tej samej grupy odbiorców. To proste, prawda?
- Reklamodawcy Ripa najwyraźniej nie obchodzą gubernatora - odparowała matka.
- To dlatego, że Sun Siu Ki jest wyjątkowo głupim sukinsynem. - Chińska żona Ripa
potrafiła nazywać rzeczy po imieniu.
- Możliwe - zgodziła się matka. Ech, ci młodzi! - Ale reprezentuje rząd w Pekinie tak
samo, jak dawny gubernator reprezentował angielską królową. Różnica, którą nasz drogi Rip
tak ochoczo ignoruje, polega na tym, że królowa w życiu nie widziała ani jednego numeru
"China Post". I tyle dodała, pstrykając palcami - obchodziło ją to, co miał do powiedzenia Rip
Buckingham w swojej durnej hongkońskiej gazetce wychodzącej na drugim końcu świata. Ci
w Pekinie nie podzielają obojętności Elżbiety Drugiej. Najwyraźniej jednak czytają artykuły
Ripa. Są znacznie bliżej, ich skóra jest bardziej wrażliwa, a Sun jest długim ramieniem ich
sprawiedliwości.
Sue Lin opadła ciężko na krzesło.
- Mamo, co teraz zrobimy? Rip jest w więzieniu i nikt nie wie, jak długo będzie tam
siedział... Może nawet wyślą go na kontynent?
Rysy matki złagodniały nieco.
- Przede wszystkim - powiedziała - trzeba zadzwonić do prawnika, Alberta Cheunga.
On wie wszystko, więc będzie też wiedział, co robić.
I tak uczyniła. Przebrnąwszy przez trudne dyskusje z trzema osobami, które udawały,
że nigdy w życiu nie słyszały jej nazwiska, uzyskała połączenie z Albertem Cheungiem,
nielegalnym imigrantem z kontynentalnych Chin, który miał dość rozumu, by przed laty
zdobyć stypendium i wyjechać na studia prawnicze do Oksfordu. Kiedy powrócił do
Hongkongu, bogatszy o brytyjski akcent i zamiłowanie do tweedowych ubrań, zdołał
wepchnąć się łokciami na sam szczyt prawniczej piramidy, choć nie miał w kolonii rodziny,
która mogłaby poprzeć jego starania. Od co najmniej dwudziestu lat maczał palce w każdym
większym interesie robionym w mieście. Był obrzydliwie bogaty, ale i zbyt sprytny, by
udawać, że nie zna Lin Pe.
- Minęły lata, odkąd po raz ostatni odezwała się do mnie prezes Double Happy
Fortune Cookie Company, Limited - powiedział.
- Co kwartał dostajesz za to dywidendę, Albercie - odparła Lin Pe.
Cheung przyjął akcje firmy, kiedy zleciła mu przeprowadzenie pierwszej emisji akcji
na hongkońskiej giełdzie.
- To prawda - przyznał. - Zastanawiałem się ostatnio, czy nie myślałaś kiedyś o
sprzedaży firmy? O emeryturze i leniwym życiu? Mogłabyś zwiedzić świat, zobaczyć
piramidy, Akropol...
- Mam teraz inne sprawy na głowie, Albercie. Na przykład wyciągnięcie zięcia z
więzienia.
- Ripa Buckinghama, prawda? Jak widzisz, jestem na bieżąco. Nie wiedziałem tylko,
że jest w więzieniu. Co takiego zrobił?
- Sun Siu Ki kazał dziś zamknąć redakcję "Posta" i aresztować Ripa. Czy mógłbyś się
dowiedzieć, jak długo zamierzają go przetrzymywać?
- Mówisz, że znalazł się w szczękach tygrysa?
- Tak.
Cheung westchnął ciężko.
- Wiele spraw będzie możliwych, jeżeli zapłacisz - odparł po kilku sekundach. - Jesteś
skłonna?
- W granicach rozsądku, Albercie. Nikomu nie pozwolę się obrabować.
- Widziałem nagłówek w porannym wydaniu: masakra przed bankiem, strzelali
żołnierze ALW... To nie był mądry tytuł, Lin Pe.
- A ja myślę, że Sun Siu Ki miał po prostu dość Ripa.
- Być może zamknięcie banku spowodowało...
- Świat Ripa Buckinghama się rozpada, Albercie. Nic dziwnego, że walczy o swoje w
jedyny sposób, jaki mu pozostał.
- Zobaczę, co się da zrobić, Lin Pe. Zostaw mi numer telefonu.
Lin Pe podała mu numer, zapytała o zdrowie żony i dzieci, a potem zakończyła
rozmowę.
- Zobaczy, co się da zrobić - powiedziała córce. - To będzie kosztować.
- Gazeta zapłaci.
- Gazeta jest skończona - stwierdziła Lin Pe. - I nie ukaże się już nigdy.
- Richard Buckingham jest wpływowym człowiekiem.
- Sun Siu Ki i jego zwierzchnicy w Pekinie najpewniej nigdy nie słyszeli o Richardzie
Buckinghamie, a jeśli nawet, to mało ich obchodzi ktoś taki jak on - odparowała Lin Pe.
Oczywiście miała rację. Sięganie wzrokiem poza granice kraju zawsze było dla włodarzy
Chin problemem. Nawet królowa angielska, pomyślała Lin Pe, wiedziała więcej o świecie niż
pekińscy oligarchowie. - Mimo wszystko - dodała - to będzie nasz następny krok:
zawiadomimy twojego teścia. Ktoś z redakcji zapewne już do niego zadzwonił, ale i ty
powinnaś to zrobić, i to zaraz. I nie zapomnij, że wszystkie rozmowy są podsłuchiwane -
dodała, gdy Sue Lin wychodziła z pokoju.
A potem wróciła do zapisywania wróżb.
No i znalazł się sposób, pomyślała. Jak zdobyć pieniądze i ulotnić się, zanim za
sprawą Wu Tai Kwonga Chiny ogarnie pożoga? Sprzedać fabrykę ciasteczek Albertowi
Cheungowi!
Znawcy hongkońskiej giełdy papierów wartościowych spodziewali się ostrej jazdy w
następstwie ogłoszenia upadłości Banku Orientu, ale to, co się stało, przekroczyło ich
najgorsze wyobrażenia.
Gdy tylko dzwonek ogłosił rozpoczęcie sesji, maklerzy zostali zasypani zleceniami
sprzedaży; prawie nikt nie chciał kupować akcji. Ceny natychmiast poleciały w dół. Po
dziesięciu minutach kierownictwo giełdy otrzymało wiadomość, że winę za ten stan rzeczy
ponoszą komputery. Większość zleceń sprzedaży system samowolnie powiększył o jedno
zero przed przecinkiem, dziesięciokrotnie zawyżając obroty. W kwestii zleceń kupna system
postąpił odwrotnie - w wielu wypadkach ostatnie cyfry przed przecinkiem rozpłynęły się
gdzieś w cyberprzestrzeni, a tym samym obroty zostały dziesięciokrotnie zaniżone.
Nastał kompletny chaos. Jako że nie każde zlecenie zostało zmienione, trzeba było
ręcznie sprawdzać wszystkie, a to dramatycznie ograniczyło liczbę możliwych do
przeprowadzenia transakcji. Nie mogąc poradzić sobie z tą sytuacją, szefowie zamknęli
giełdę.
Dość szybko ustalono, że przyczyną zamieszania są kłopoty z oprogramowaniem, ale
szukanie lekarstwa zajęło większość dnia. Trwały właśnie prace nad rozwiązaniem problemu,
gdy jeden z członków zarządu giełdy został wezwany do telefonu. Asystent gubernatora żądał
wyjaśnień. W tej rozmowie po raz pierwszy padło słowo "sabotaż".
- Sabotaż? - powtórzył z niedowierzaniem asystent gubernatora. - W jaki sposób
można by tego dokonać?
- Prawdopodobnie za pomocą wirusa komputerowego.
- Jest pan tego pewny?
- Jasne, że nie - odparł ze złością przedstawiciel giełdy. Sun Siu Ki rozmawiał właśnie
z Pekinem, kiedy wysiadła łączność telefoniczna. Spróbował przejść na drugą linię, ale nie
usłyszał już nawet sygnału. Skinął głową w stronę asystenta i oddał mu słuchawkę, a sam
odwrócił się do generała Tanga. Wyjaśnił mu, że Pekin domaga się rozpędzenia demonstracji
pod bankiem, ale w miarę możliwości bezkrwawo, aby nie wywoływać kolejnego
międzynarodowego skandalu i nie narażać się opinii publicznej.
- Usuniecie z okolicy przedstawicieli mediów - polecił zanim zabierzecie się do
chuliganów. Tym sposobem unikniemy wykorzystania tej prowokacji do celów
propagandowych. Przede wszystkim jednak nie wolno pozwolić, by demonstranci podważali
autorytet władz. To nasz priorytet.
Tang rozumiał i rozkazy, i priorytety. Obaj wierzyli, że państwo nie może ustąpić ani
o krok tym, którzy rzucają mu wyzwanie. Być może zresztą mieli rację, ponieważ dobrze
znali historię Chin i mentalność swych rodaków.
Gorąco wierzyli, że partia i rząd mogą i powinny użyć każdej dostępnej broni,
wszelkich środków, by zapewnić przetrwanie rewolucji. Wiedzieli też, że w razie potrzeby tak
właśnie się stanie.
Telefony nie działały już od dziesięciu minut, kiedy Tang wyszedł od gubernatora,
pogrążonego w rozmowie z asystentem, który próbował wyjaśnić tajemniczą sprawę sabotażu
komputerów na giełdzie papierów wartościowych. Kiedy generał odjeżdżał z parkingu przed
ratuszem, jego samochód minęły dwie furgonetki serwisu telekomunikacyjnego.
Wysiedli z nich trzej mężczyźni w firmowych kombinezonach i czapeczkach z
daszkiem. Tommy Carmellini zajął się wypakowaniem skrzynek z narzędziami i sprzętem, a
Bubba Lee zagadnął po chińsku stojącego przy wejściu strażnika. Carson Eisenberg
wyładował ekwipunek z drugiego wozu. W milczeniu zapięli na biodrach pasy narzędziowe.
Kiedy Lee dał im znak, ruszyli gęsiego w stronę bramy ratusza.
Tommy był niespokojny. Ani trochę nie przypominał Chińczyka, a w dodatku nie znał
ani słowa w tutejszej mowie. Pozostali dwaj oczywiście byli w lepszej sytuacji i zapewniali
go, że wszystko pójdzie jak z płatka, ale mimo to...
Kiedy znaleźli się w holu, Carmellini postanowił wziąć byka za rogi.
- Hej, koleś, gdzie tu macie centralkę? - zagadnął pierwszego napotkanego Chińczyka,
starając się mówić z silnym australijskim akcentem.
Carson Eisenberg przetłumaczył pytanie na chiński. Urzędnik wyciągnął rękę i
odpowiedział w kilku słowach. Byli w środku!
Wkrótce trzej agenci CIA zabrali się do pracy. Mieli do czynienia ze starym systemem
telefonicznym, którego rozszyfrowanie polegało na podłączaniu słuchawki do kolejnych
złączy i wywoływaniu zakłóceń, które pozwalały na wyodrębnienie poszczególnych linii
technikowi siedzącemu w ulicznej studzience telekomunikacyjnej. Po zidentyfikowaniu łączy
wystarczyło pokrzyczeć chwilę po chińsku na użytek podejrzliwych urzędników.
W ten sposób wędrowali od biura do biura, a Carmellini mógł przy okazji zapoznać
się z budynkiem i systemem bezpieczeństwa. Robił to w obecności umundurowanego
strażnika, który nie spuszczał go z oczu ani na chwilę. Z początku Tommy uśmiechał się do
niego i porozumiewawczo kiwał głową, ale znudzony brakiem reakcji po prostu zaczął go
ignorować.
Budynek był w miarę nowocześnie urządzony. Korytarze i pokoje, o podłogach
wyłożonych drewnem, były dość przestronne, ale jak w każdym urzędzie na świecie, panował
w nich spory tłok.
Carmellini przyglądał się właśnie zamkom i urządzeniom alarmowym w holu przed
gabinetem gubernatora, gdy zauważył, że wpatruje się w niego jeden z urzędników. Po chwili
namysłu przypomniał sobie, skąd zna tego typa: to on gapił się na Kerry Kent podczas
przyjęcia w rezydencji Chiny Boba Chana!
Chińczyk zmarszczył brwi. Wiedział, że gdzieś już spotkał Carmelliniego, ale nie
pamiętał gdzie. Nietrudno było zauważyć, że jest zdezorientowany.
Agent ruszył w głąb korytarza, oczywiście w eskorcie strażnika.
Urzędnik poszedł za nim.
Niedobrze.
Chwilę wcześniej Carmellini dostrzegł drzwi męskiej toalety i teraz skierował się
właśnie w tę stronę. Wszedł do środka i zamknął się w jednej z kabin. Przez chwilę
nasłuchiwał rozmowy strażnika z urzędnikiem, naturalnie nie rozumiejąc ani słowa. Rozpiął
kombinezon, zsunął szelki z ramion i usiadł.
Spędził w kabinie piętnaście minut, nim głośno spuścił wodę i doprowadził ubranie do
porządku. Gdy wyszedł, w toalecie nie było nikogo.
Podsłuchiwał pod drzwiami na korytarz przez dłuższą chwilę, aż wreszcie rozległ się
dźwięk kroków. Odsunął się w samą porę - w progu stanął mężczyzna w mundurze Armii
Ludowo-Wyzwoleńczej, wyraźnie przestraszony. Tommy przyjaźnie skinął głową i minął go
bez słowa.
Korytarz był pusty. Carmellini zszedł schodami do wyjścia służbowego, ominął stolik,
przy którym siedzieli dwaj wartownicy, i wydostał się na parking. Jego towarzysze
przebywali jeszcze w budynku. Postanowił, że zaczeka na nich, siedząc za kierownicą jednej
z furgonetek.
Wydawało się, że wszyscy mieszkańcy Hongkongu kierują się tego ranka ku
Dzielnicy Centralnej. Pociągi kolei podziemnej MTR, autobusy, taksówki i promy były pełne,
a przed kasami biletowymi ustawiały się długie kolejki. Żołnierze rozstawieni na stacji metra
w Dzielnicy Centralnej próbowali powstrzymać wysiadających z wagonów, ale nie mieli
szans w starciu ze znacznie liczniejszym tłumem. Kierowcy taksówek i autobusów otrzymali
rozkaz nie wypuszczania pasażerów w miejscu demonstracji, toteż otwierali drzwi na ulicach
w bezpośrednim sąsiedztwie gorącej strefy. O dziesiątej rano przed Bankiem Orientu i w
pobliskich alejach było już co najmniej dziesięć tysięcy ludzi.
Tak wyglądała sytuacja w chwili, gdy generał Tang przyjechał na miejsce zdarzeń
wprost ze spotkania z gubernatorem. Był zły na swoich oficerów, którzy jego zdaniem
powinni byli bardziej się postarać, blokując dostęp do placu przed bankiem.
- Skoro nie zdołaliśmy powstrzymać tych ludzi, postarajmy się teraz ich rozproszyć -
powiedział swemu sztabowi.
W odpowiedzi usłyszał, że nie wystarczy żołnierzy do przeprowadzenia takiej
operacji. Próba rozpędzenia demonstracji niedostatecznymi siłami mogłaby jedynie
ośmieszyć Armię Ludowo-Wyzwoleńczą.
- Zgodnie z rozkazami wykorzystaliśmy żołnierzy przede wszystkim do odcięcia
dostępu dziennikarzom.
- Dlaczego nie wykorzystaliście ich do odcięcia dostępu wszystkim?
- Próbowaliśmy, panie generale, ale nasze siły są niewystarczające.
Tang stracił cierpliwość.
- I musieliście czekać na mnie, żebym wam powiedział, że trzeba sprowadzić więcej
ludzi?! Ta demonstracja jest obelgą dla władz! Jest przestępstwem przeciwko państwu i nie
może być tolerowana! Rozkażcie policji przysłać tylu funkcjonariuszy, ilu się da. Już powinni
tutaj być; to ich zadaniem jest niedopuszczanie do nielegalnych zgromadzeń!
- Panie generale, rozmawialiśmy już z komendanturą policji. Nie mają wolnych ludzi.
Wszyscy funkcjonariusze są na ulicach, ścigają przestępców, pilnują porządku, kierują
ruchem...
- W takim razie sprowadźcie żołnierzy, tylu ilu potrzeba. Niech przyjadą
ciężarówkami, tak szybko jak to możliwe.
- Tak jest.
Generał znalazł sobie dogodny punkt widokowy na trzecim piętrze pobliskiego
budynku. Cywili zatrudnionych w urzędującej tam firmie spedycyjnej rozpędzono, a ich
miejsce zajęli żołnierze. Stąd Tang mógł się przekonać na własne oczy, że tłum składa się z
mężczyzn, kobiet i dzieci zachowujących się nader spokojnie. Demonstranci siedzieli na
trawie i chodnikach, a kiedy nastało południe, zaczęli się posilać przyniesionymi z domu
kanapkami. Wkrótce wśród zgromadzonych pojawili się sprzedawcy napojów i przekąsek.
- Dlaczego wpuszczono tych handlarzy? - spytał ostro Tang, zwracając się do grupy
sztabowców. - Przegonić ich.
Jego podwładni próbowali wykonać rozkaz, ale sprzedawcy natychmiast rozdali
wszystko, co mieli w wózkach, i poddali się ochoczo, wzbudzając śmiech i demonstrantów, i
samych żołnierzy. Tang z zimną furią w sercu przyglądał się temu przez okno.
- Dwie godziny, panie generale. Za dwie godziny dostaniemy posiłki, jeszcze dwustu
ludzi.
- Ciężarówkami?
- Tak jest. Muszą przejechać przez tunel Cross-Harbor, który o tej porze jest bardzo
zatłoczony.
Tang nie mógł dłużej panować nad wściekłością. Przez długą chwilę wrzeszczał na
swoich oficerów, a kiedy dał upust emocjom, wycofał się do sąsiedniego biura i zatrzasnął za
sobą drzwi.
Jake i Callie Graftonowie spędzili poranek z grupą brytyjskich i amerykańskich
turystów w średnim wieku, podróżując niewielkim autobusem wycieczkowym wzdłuż
wybrzeża wyspy Hongkong. Odwiedzili między innymi fabrykę biżuterii - oglądali towar, ale
nic nie kupili - a potem popłynęli sampanem do restauracji rybnej nieopodal portu w rejonie
Aberdeen.
Wiosłowała stara kobieta o pomarszczonej twarzy, ubrana w luźną, bawełnianą
koszulę i spodnie w kolorze orzecha. W zatoce działało kilka podobnych restauracji,
wszystkie wybudowane na barkach. Zacumowane na stałe, ozdobione wiktoriańskimi
motywami i wymalowane w jaskrawe kolory, jakimś cudem budowle te wciąż przypominały
nieco pagody.
Widok tych pocztówkowych świątyń kapitalizmu wywołał uśmiech na twarzy Jakeła.
Callie jednak wciąż była ponura; od rana nie rozchmurzyła się ani razu.
Kiedy złożyli zamówienie - kelner wyjątkowo dobrze władał angielskim, ale Callie
wolała rozmawiać z nim po chińsku - Graftonowie zostali sam na sam z kieliszkami wina.
Siedzieli w loży pod oknem, z widokiem na nie kończące się rzędy łodzi rybackich i
sampanów mieszkalnych. Za portem widać było dachy domów i masywy wysokościowców,
przesłaniające podnóże góry.
- Nie wyglądasz na uszczęśliwioną poznaniem rąbka spraw Chiny Boba - odezwał się
z wahaniem Jake.
- Przepraszam. Nie powinnam tak psuć nastroju.
- To nie twoja wina. Facet był, zdaje się, wyjątkowym gnojem.
- Ciii! Ktoś może nas słuchać.
- Miejmy nadzieję, że nie.
- Powiedzmy, że był złym człowiekiem, który żył dzięki temu, że umiał korzystać z
nieszczęścia innych ludzi.
- Sprawiedliwa definicja.
- Naprawdę ciężko rozgryźć tę taśmę - wyjaśniła Callie. - Nie sądzę, żebym już
wszystko zrozumiała. Powiedziałabym, że co najmniej połowę nagrania stanowią połówki
rozmów telefonicznych. Kiedy Chan zbyt długo słuchał odpowiedzi, magnetofon się
zatrzymywał i wytwarzał ten irytujący pisk, a potem spóźniał się ze startem i nie rejestrował
pierwszych słów kolejnej wypowiedzi. Na taśmie były też rozmowy z pracownikami, czasem
przeplatane telefonicznymi. W sumie pełno tam pisków, brakujących słów, mamrotania,
nieartykułowanych odgłosów i chińszczyzny wypowiadanej stanowczo zbyt szybko jak na
moje umiejętności. Niekiedy Chan i jego gość mówili jednocześnie, czasem krzyczeli.
Zauważyłeś, że tutaj wszyscy palą?
- Tak.
- I mówią z papierosem w ustach... - Callie westchnęła bezradnie. - Tę taśmę trzeba
oddać ekspertom. Zrozumiałam urywki rozmów, słowa i zdania, czasem więcej, czasem
mniej, ale generalnie niewiele.
- I nie wiesz, kto zabił Chana?
- Nie. Był tylko sygnał oznaczający zatrzymanie taśmy, a potem niezrozumiały
fragment zdania i strzał. Nic więcej. Magnetofon nie włączył się już.
- A co było przedtem?
- Ktoś mówił o koncesji importowej na komputery.
- Świetnie.
- Jeszcze wcześniej była kłótnia o pieniądze. Zdaje się, że ktoś powierzył Chanowi
forsę, chyba przeznaczoną dla Amerykanów, a on zagarnął co najmniej połowę, jeśli wierzyć
temu, kto na niego wrzeszczał.
- Wspominałaś, że Chan przemycał ludzi?
- Ten temat pojawiał się w paru rozmowach. Nie jestem pewna, ale mam wrażenie, że
dla wszystkich osób parających się tym biznesem byłoby lepiej, gdyby "ładunek" nie
przetrwał podróży.
- Chyba nie będziesz płakać po Chinie Bobie.
- Chętnie pierwsza sypnęłabym łopatę piachu na jego gębę.
- Hmm - mruknął Jake, popijając wino.
- Gdzie jest taśma? - spytała Callie. - Zostawiłeś ją w pokoju?
- Mam w kieszeni.
- To dobrze.
- Razem z pistoletem odebranym gościowi, który śledził mnie dziś rano, gdy
biegałem.
- Żartujesz?
- Nie. Mały, automatyczny, naładowany. - Jake wyjął z kieszeni portfel mężczyzny i
podał go żonie. - Zobacz, czy będziesz w stanie ustalić jego tożsamość.
Callie zignorowała pieniądze - hongkońskie dolary warte mniej więcej czterdzieści
amerykańskich - i skupiła się na wizytówkach.
- Nie znam zbyt wielu znaków chińskiego pisma - powiedziała z wahaniem - ale żadna
z tych kart nie wygląda na oficjalny identyfikator. O ile się nie mylę, w Hongkongu wszystkie
takie dokumenty wypisuje się i po chińsku, i po angielsku.
Schowała papiery do portfela i oddała Jakełowi, który wyjął zeń pieniądze i wsunął do
kieszeni, by zostawić je po lunchu w charakterze napiwku.
Kiedy zaczęli jeść, zauważył, że zza kuchennych drzwi obserwują ich dwaj
mężczyźni, szepcząc od czasu do czasu. Jeden z nich zdecydowanie nie wyglądał na pomoc
kuchenną.
Właśnie ten po kilku minutach wszedł na salę i zasiadł przy stoliku obok drzwi.
Natychmiast zajął się dogłębnym studiowaniem menu.
- Musimy wracać do hotelu - powiedział Jake. - Sprawdzę, czy da się odprawić cię do
Stanów najbliższym lotem.
- Nie chcę wracać sama.
- A ja nie chcę, żebyś znalazła się w samym środku wojny domowej. Porozmawiam
sobie od serca z Colełem i też wrócę do domu. Obawiam się, że przysłanie mnie tu z misją
węszenia po kątach nie było najlepszym pomysłem.
- Martwi cię ten gość, który biegał za tobą rano?
- Martwi mnie absolutnie wszystko. Mam przeczucie, że wpakowaliśmy się po same
uszy.
Kiedy płynęli sampanem z powrotem do autobusu wycieczkowego, Jake dyskretnie
upuścił portfel do wody. Upewniwszy się, czy nikt nie patrzy, to samo zrobił z pistoletem.
Callie złapała go za rękę.
- Chwyć moją dłoń, o Romeo. Jesteśmy w samym sercu egzotycznego miasta...
przydałaby się odrobina romantyzmu.
Lin Pe zjechała tramwajem ze stoków Victoria Peak. Odległość między domem Ripa i
Sue Lin a torowiskiem nie była duża, a motorniczy zawsze zatrzymywał wóz, gdy widział Lin
Pe stojącą na poboczu. Tego dnia, gdy tylko wspięła się do wnętrza tramwaju, znalazła się
wśród pulchnych i różowiutkich Niemców. Wóz niemal natychmiast potoczył się w dół po
stromym zboczu.
U podnóża góry Lin Pe wysiadła i dalej ruszyła piechotą. Szła szybkim krokiem,
mocno ściskając w lewej dłoni małą torebkę.
Wieżowce wyrastały teraz po obu stronach ulicy niczym gigantyczne pałace ze stali i
szkła. Wokół trwał nieprzerwanie ruch samochodów po wielopasmowych ulicach, przed
którym można było uciec jedynie podziemnymi przejściami. Wędrówka po betonowych
kanionach nie była łatwa, ale Lin Pe dobrze pamiętała z młodości dni wypełnione pracą na
polach ryżowych od świtu do zmierzchu. Wszystko wydawało jej się łatwiejsze niż życie w
tamtych chudych latach głodu i harówki.
Im bliżej była placu przed bankiem, tym gęstsza była ludzka ciżba. Miała przed sobą
morze ludzkich głów, wylewające się z chodników na jezdnie. Skwer przed budynkiem nie
był zbyt duży, toteż wielu zdecydowało się pozostać na przylegających doń ulicach. Lin Pe
parła naprzód, uparcie krocząc w stronę szklanych drzwi banku.
Widziała żołnierzy, ale ci woleli trzymać się z daleka i nie próbowali jej powstrzymać.
Minęła ich spokojnie i pomału przecisnęła się na środek placu. Znalazła skrawek wolnego
miejsca i usiadła na betonie.
Gmach banku piętrzył się przed nią jak ogromne, ciemne urwisko, zasłaniając słońce.
Dopiero gdy spojrzała pionowo w górę, zobaczyła niewielką łatę błękitnego nieba. Położyła
ręce na kolanach i zagadnęła siedzącą obok kobietę. Przez chwilę gawędziły uprzejmie - obie
trzymały pieniądze w upadłym banku - po czym pogrążyły się w niewesołych myślach.
Lin Pe była bardzo młoda, kiedy w jej życiu pojawił się mężczyzna. On także ciężko
pracował, a z ich związku narodziło się sześcioro dzieci. Jedno umarło bardzo wcześnie, a
trzy najstarsze zostały przy rodzicach męża, kiedy zginął. Dwoje najmłodszych, Sue Li i Wu,
zabrała ze sobą - po jednym na każdym ramieniu - kiedy postanowiła odejść. Bez partnera, z
gromadką dzieci i sprawnymi jeszcze, ale starzejącymi się teściami, nie miała szans. Liczne
potomstwo było gwarancją, że nie zainteresuje się nią inny mężczyzna. Dlatego odeszła.
Siedząc na placu, Lin Pe rozmyślała o dzieciach, które musiała zostawić - robiła to
każdego dnia, co najmniej przez kilka minut. Potem jej myśli zdryfowały ku wróżbom. Ich
tworzenie od lat było najważniejszą częścią jej życia. Wracała do nich, ilekroć otaczający ją
świat stawał się nieznośnie nieprzyjazny.
"Idź zawsze w stronę światła", to była jedna z jej ulubionych wróżb. Te słowa
zdawały się mieć głębsze znaczenie i być może dlatego tak bardzo przypadły jej do gustu.
Lin Pe siedziała w milczeniu, próbując zgłębić ukryty sens wróżby.
Wczesnym popołudniem oficerowie Tanga uznali, że mają już dość żołnierzy, by
usunąć tłum siłą. Wysłali do demonstrujących jednego ze sztabowców, uzbrojonego w
potężne megafony zamontowane na dachu furgonetki.
Niczym ogromna, gęsta kałuża tysięczny tłum zaczął się rozpływać ku ulicom
zbiegającym się przy bankowym placu. Ludzie zachowywali się nienagannie - skrupulatnie
wykonywali wszystkie polecenia wydawane przez żołnierzy.
Po półgodzinie od wydania rozkazu opuszczenia skweru, w polu widzenia Tanga,
wyglądającego przez okno biura na trzecim piętrze, pozostało zaledwie kilka osób.
Generał stanął przed swymi oficerami.
- "Zaczekajmy na posiłki". Prosiliście, więc czekaliśmy. A ludzie, gdy tylko dostali
polecenie, rozeszli się potulnie jak baranki! Siedzieli tu nielegalnie przez długie godziny,
otwarcie buntując się przeciwko legalnej władzy. Znowu zrobili z nas durniów!
Jeden z doświadczonych pułkowników próbował argumentować, że tłum rozproszył
się bez oporu dopiero na widok odpowiedniej liczby żołnierzy, ale Tang nie chciał go słuchać.
To był bunt przeciwko władzy, wyczuwał to niezawodnie.
- Ludzie mogą tu wrócić jutro - zapowiedział. - Na ulicach ma pozostać tylu żołnierzy,
by uniemożliwić ponowne zgromadzenie. Na placu staną cztery czołgi. Trzeba pokazać
przeciwnikowi naszą siłę.
Jedną z osób, które nie opuściły placu na wezwanie, była Lin Pe. Siedziała na
krawężniku, oparta o kwietnik i czuła się bardzo mała. Żołnierze nie zwracali na nią uwagi.
Kiedy na skwerze nie było już prawie nikogo, Lin Pe powoli wstała i odwróciła się
plecami do banku.
Osiemnastoletni Ng Choy przyglądał się jej z uwagą. Nie znał jej oczywiście - była
tylko drobną, starą kobietą, jedną z tysięcy osób, które tego dnia pojawiły się w okolicy.
Chłopak spuścił głowę i zapatrzył się w ciemną plamę na betonie, widoczną w miejscu, gdzie
poprzedniego dnia upadł postrzelony przezeń człowiek.
Karabin ciążył mu w rękach.
Było ich trzech i zapewne zabiliby Tommyłego, gdyby nie to, że tak uważnie
przyglądał się twarzom przechodniów. Szedł z konsulatu do nabrzeża Star Ferry, starając się
dopasować rytm kroków do tempa przepływu tłumu. Nocował w tanim hotelu na Kowloon,
rozglądając się za lepszym mieszkaniem. Tego dnia mrowie ludzi przemieszczało się nie
tylko chodnikami, ale i ulicami - był to widok niezwykły nawet w tak zatłoczonym mieście
jak Hongkong.
Uratowały go oczy. Mężczyzna stał w odległości najwyżej pięciu metrów, przy słupie
energetycznym, kiedy dostrzegł Carmelliniego. Ich spojrzenia spotkały się na ułamek
sekundy. Chińczyk był o kilkanaście centymetrów niższy i dość potężnie zbudowany. Ruszył
w stronę Amerykanina kursem przechwytującym.
Carmellini instynktownie skręcił. Wtedy zobaczył kolejną parę brązowych oczu.
Drugi napastnik zbliżał się od strony wózka ulicznego sprzedawcy.
Agent nie wahał się długo - skoczył w stronę drugiego tak szybko, że zdołał z
zaskoczenia położyć go jednym ciosem. Przestąpił nad leżącym, nie zatrzymując się nawet na
moment.
Obejrzał się, skręcając na rogu ulicy, i zobaczył, że w jego stronę, roztrącając
przechodniów, biegnie trzech mężczyzn.
Niedobrze!
Tommy zeskoczył z zatłoczonego chodnika i zaczął biec wzdłuż rynsztoku, tuż obok
jadących z przeciwka samochodów. Ścigający go zrobili to samo.
Oczywiście nie miał przy sobie broni. Niósł za to w ręku aktówkę, a w niej
przewodnik po Hongkongu, chińsko-angielski słownik dla turystów oraz powieść Toma
Clancyłego. Obejrzał się ponownie, gdy minął skrzyżowanie. Napastnicy nie dali się
rozjechać i sukcesywnie skracali dystans.
Rzucił teczkę na ulicę i ruszył sprintem przed siebie. W biegu rozluźnił krawat i
rozpiął kołnierzyk koszuli.
Trzy przecznice dalej wyrosło ogrodzenie oddzielające jezdnię od chodników.
Carmellini wybrał jezdnię.
Ścigający zostali nieco w tyle.
Kiedy wbiegł do tunelu, musnęła go rozpędzona ciężarówka i poleciał z impetem na
betonową ścianę. Utrzymał się na nogach, ale zgubił rytm kroków. Obejrzał się u wylotu
tunelu i stwierdził, że trzej Chińczycy są znacznie bliżej.
Przeklęta taśma! Przecież jej nie miał; nawet nie wiedział, co zawiera! Tylko że ci
trzej na pewno nie zamierzali w to uwierzyć. Carmellini nie wątpił, że ścigali go właśnie po
to, żeby odebrać nagranie i na zawsze zamknąć mu usta.
Minął jeszcze kilka przecznic i znalazł się w dzielnicy Wanchai, obecnie grzecznej jak
North Beach w San Francisco, a dawniej słynącej z najlepszych burdeli na wschód od Port
Saidu.
Zaraz, skąd ci trzej mogli wiedzieć o taśmie? Zastanawiał się nad tym usilnie, nie
zwalniając kroku.
Wczesnym wieczorem tłok na ulicach Wanchai był niewiele mniejszy niż w Dzielnicy
Centralnej.
Biegnąc ulicą w garniturze i pod krawatem, ścigany przez trzech zbirów, daremnie
wypatrując policjanta, Tommy Carmellini czuł się jak potencjalna ofiara szukająca jedynie
miejsca zbrodni. Dwukrotnie wpadał w gromadki żołnierzy stojących na rogach ulic, ale
żaden z mundurowych nie zareagował; nie spróbował zatrzymać ani jego, ani pościgu.
Szaleństwo! Scena jak z nocnego koszmaru!
W pośpiechu wymyślał scenariusze rozwiązań i odrzucał je jeden po drugim: wbiec do
klubu nocnego, do budynku mieszkalnego, skoczyć na jadącą ciężarówkę...
Kiedy zobaczył zejście do stacji metra, nie wahał się ani chwili. Zbiegł po schodach i
przeskoczył nad kołowrotkiem.
Skręcił ostro i wtedy zobaczył coś, co dało mu nadzieję: mniej więcej trzy metry nad
jego głową, przy ścianie, ciągnęła się kładka rusztowania, zapewne przeznaczonego do
naprawy oświetlenia.
Nie zatrzymując się, skoczył, chwycił poziomą belkę rusztowanie zbudowano z
bambusowych tyczek - i podciągnął się w górę. Przerzucił nogę nad poprzeczką, wspiął się
wyżej i położył płasko na kładce. Sekundę później trzej mężczyźni przebiegli pod
rusztowaniem i pomknęli ku peronom.
Nie był to najlepszy moment na odpoczynek.
Zwinnie jak kot Tommy Carmellini ześliznął się na dół i popędził schodami w górę.
Dotarłszy na ulicę, zwolnił i spokojnym krokiem włączył się w tłum płynący chodnikiem
Hennessey Road.
Kerry Kent. Carmellini przypomniał sobie w marszu, jak Kerry Kent objęła go po
przyjęciu u Chiny Boba Chana, gdy czekali na samochód, i obszukała dyskretnie. Czy to
możliwe, żeby właśnie ona była czarną owcą?
A jeśli nie ona, to kto?
ROZDZIAŁ 6
Graftonowie jedli kolację z Tygrysem Colełem w jego prywatnym apartamencie w
budynku konsulatu. Idąc na spotkanie, Jake się zastanawiał, czy rozpoznałby konsula
generalnego, gdyby zobaczył go na ulicy. Ponad metr dziewięćdziesiąt, szerokie bary,
rzednące, jasne włosy, bez wątpienia lekko siwiejące... I oczy, wciąż niebieskie, których
spojrzenie jak dawniej przewiercało rozmówcę na wylot - a może tak się tylko wydawało?
Może to wyobraźnia podsuwała Jakełowi taki obraz?
Gawędzenie o niczym nie było specjalnością Coleła. Słuchał uprzejmie Callie, która
starała się wypełnić ciszę opowiadaniem o nieudanej konferencji, wrażeniami z Hongkongu i
komentarzami na temat kariery Jakeła na przestrzeni lat. Wspomniała też o Amy i o obecnej
pracy męża w Pentagonie. Pytała o sprawy Coleła, ale jego odpowiedzi były bardzo zwięzłe,
czasem zagadkowe. Wyglądał za to na zainteresowanego jej opowiadaniem, więc mówiła.
Wreszcie, przy głównym daniu, umilkła.
- Macie wielkie szczęście - rzekł po chwili Cole - że znaleźliście siebie nawzajem.
Wyglądacie na bardzo szczęśliwych.
- Bo jesteśmy - odparł Jake Grafton, uśmiechając się do żony.
- Ja byłem żonaty trzy razy. Pierwsza urodziła mi córkę, a druga syna. Chłopak umarł
dwa lata temu, przedawkował narkotyki. Serce nie wytrzymało. Leczył się z przerwami przez
całe lata, ale nigdy nie udało mu się wyjść z nałogu. - Cole jeszcze przez chwilę bawił się
kawałkiem mięsa na talerzu, a potem odłożył widelec i pociągnął łyk kalifornijskiego wina. -
Nie byłem dobrym ojcem. Nigdy nie rozumiałem, z jakimi demonami zmagał się mój
dzieciak. Uważałem, że jest zwykłym durniem, a on chyba wiedział, co myślę.
- Jezu, jak mogłeś tak się wygłupić! - zawołał Grafton.
- Oto Jake, jakiego zapamiętałem - stwierdził Cole, spoglądając na Callie. - Nigdy nie
bał się mówić tego, co myśli.
Grafton dokończył rybę i odłożył sztućce na talerz.
- Często o tobie myślałem - ciągnął Cole. - Zastanawiałem się, czy się nie zmieniłeś,
czy może, pnąc się po drabinie kariery, stałeś się zwykłym popychaczem papierków.
- A ja widzę, że ty nadal jesteś tym srebrnoustym czarusiem, który przed laty
bajerował wszystkich oficerów we flocie - odparował Jake.
- Tak, wciąż tym samym dupkiem, do usług. - Cole po raz pierwszy tego wieczoru
wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Moja obecność w służbie dyplomatycznej jest niepokojącym
dowodem potęgi, która drzemie w sponsorowaniu partii politycznych. Na pewno
zastanawialiście się, skąd się tu wziąłem. Teraz już wiecie.
- Jesteś winien Callie przeprosiny za to, że siedziałeś tu jak wrzód na tyłku, kiedy ona
produkowała się przez pół wieczoru.
- Jak zwykle masz rację - odparł konsul i skłonił się lekko w stronę Callie. -
Przepraszam.
Odpowiedziała skinieniem głowy.
- Gdy parę lat temu przeczytałem w gazecie o twojej nominacji, roześmiałem się -
przyznał Jake. - Doprawdy, idealny kandydat, myślałem. Dlaczego wziąłeś tę robotę?
- Kiedy mój syn umarł, musiałem wyrwać się w cholerę z dotychczasowego życia.
Marnowałem czas z ludźmi, którzy mają stanowczo zbyt dużo pieniędzy i zbyt mało ludzkich
uczuć. Nie lubiłem ich i nie lubiłem tego, kim się stałem. Kiedy więc pojawiła się
sposobność, chwyciłem się jej jak tonący brzytwy.
- W Krzemowej Dolinie miałeś dość ciekawe życie - zauważył Jake. - Współtworzyłeś
główne oprogramowanie sieciowe, założyłeś firmę, która zdobyła najpoważniejszy kontrakt
na zabezpieczenie chińskiej sieci telekomunikacyjnej i wież kontroli ruchu powietrznego
przed pluskwą milenijną...
- Widzę, że zasięgnąłeś języka, zanim wybrałeś się do Hongkongu.
- Owszem - odparł ze śmiechem Jake. - Popytałem tu i tam, kiedy się dowiedziałem,
że będę mógł towarzyszyć Callie podczas konferencji.
- Jeśli chodzi o te chińskie zabezpieczenia, to firma robiła je już w zasadzie beze mnie.
- Wtedy byłeś już tutaj, prawda?
- Tak. Musiałem zostawić moje udziały w cudzych rękach.
- Powiedz, jak oceniasz zaawansowanie chińskich systemów komputerowych?
Cole skrzywił się lekko.
- Zakupiono trochę najnowocześniejszych rozwiązań... Hongkong jest mniej więcej
tak okablowany jak amerykańskie miasta. Zupełnie inaczej jest na kontynencie; komputery
występują tam tylko w najbardziej oczywistych zastosowaniach. Problem polega na tym, że w
Chinach rewolucja techniczna dokonuje się skokowo. W niektórych miastach na przykład
komórki to pierwsze telefony, jakie kiedykolwiek tam działały.
Cole umilkł. Wydawało się oczywiste, że nie ma ochoty rozmawiać o komputerach i
nowoczesnych technologiach. Callie postanowiła zmienić temat.
- Opowiedz nam o Hongkongu - poprosiła.
Na krótką chwilę na ustach konsula znowu zagościł uśmiech. Tak, ta sprawa
interesowała go znacznie bardziej.
- Bogaci stają się jeszcze bogatsi, a biedni jeszcze biedniejsi. To normalny proces
także w państwach uprzemysłowionych, ale tu, w Chinach, nie istnieje mechanizm społecznej
mobilności. Ten, kto rodzi się ubogim chłopem, nie może nawet mieć nadziei na poprawę
losu. W czasach gwałtownych zmian gospodarczych ten brak nadziei staje się społecznym
dynamitem. Prawda jest taka, że siły rządzące przemianami społecznymi, gospodarczymi i
politycznymi nie podlegają już niczyjej kontroli. Dni dynastii Mao Tse-tunga są już
policzone. Napięcie wzrasta z każdym dniem.
- A demonstracje w Centralnej Dzielnicy, siłowe rozpędzanie tłumu? Jak sądzisz, o co
w tym wszystkim chodzi?
- Japoński bank upadł, a depozytariusze stracili pieniądze. Chińskie władze nawet nie
próbują restrukturyzować własnych, państwowych banków, które w ogóle nie mają płynności
finansowej. Wykorzystywały je do wspierania państwowego przemysłu ciężkiego, w
większości udzielając złych kredytów. Nie mogą naprawić systemu, więc wolą ignorować
problem.
- Czy to niebezpieczne?
Cole wzruszył ramionami.
- Państwowy przemysł i banki są w zasadzie niewypłacalne. Anulowanie ich długów
oznaczałoby przyznanie, że socjalizm jest bzdurą, a pięćdziesięcioletnia polityka gospodarcza
jednym wielkim błędem. Taki krok oznaczałby rezygnację z mandatu do sprawowania
władzy.
- Zatem nie ma wyjścia?
- Starcie jest nieuniknione.
- Callie została wyrzucona z konferencji, a w demonstracjach biorą udział coraz
większe tłumy... Zastanawialiśmy się, czy nie wrócić wcześniej do domu - powiedział Jake,
odrobinę naciągając fakty. - Po południu obdzwoniłem przedstawicielstwa linii lotniczych.
Nie ma wolnych miejsc, za żadną cenę. Wygląda na to, że wszyscy próbują uciec z
Hongkongu.
- Ludzie się boją. I z całą pewnością powinni.
- Ktoś mi mówił, że wojsko szuka jakiegoś przestępcy politycznego.
- Szuka niejakiego Wu Tai Kwonga, wroga publicznego numer jeden, fakt ten jest
miarą paranoi ogarniającej władze. Człowiek, który ośmielił się stanąć naprzeciwko czołgu na
placu Tianłanmen, stał się symbolem oporu i musi być zgładzony za wszelką cenę.
- Jeden odważny - mruknął Jake.
- O, tak. Odwaga, rozmach, mądrość wyczekiwania i wyczucie najwłaściwszego
momentu do działania... to właśnie cały Wu.
- Mówisz tak, jakbyś go znał - zauważyła Callie.
- Wydaje mi się, że w pewien sposób go znam - odparł z namysłem Tygrys Cole.
- Sądzisz, że chiński komunizm upadnie?
- Komunizm jest przeżytkiem, podobnie jak monarchia. Zdechł już prawie wszędzie,
więc pewnego dnia i tutaj zdechnie. Pytanie tylko kiedy.
- A co na to wszystko Waszyngton? - spytał Jake.
Konsul generalny zaśmiał się ironicznie.
- Wall Street nie lubi rewolucji, a jedynym bogiem, jakiego ostatnio czczą
Amerykanie, jest rynek - odparł, a potem przez kilka minut opowiadał o siłach politycznych,
które napędzały dyplomację Stanów Zjednoczonych. - Uprzemysłowiony Zachód - dodał, gdy
stanęli przy oknie, by podziwiać neony zdobiące pobliskie drapacze chmur - daje się dziś
oszukać temu samemu nonsensowi, który półtora wieku temu sprowadził do Hongkongu
Brytyjczyków. Zamożni ludzie uważają Chiny za olbrzymi rynek zbytu, który, jeśli uda się
uzyskać doń dostęp, przyniesie im krociowe zyski ze sprzedaży zachodnich towarów ludziom
tak biednym, że w zasadzie żyjącym na granicy permanentnego głodu. Tym razem się uda,
twierdzą ci marzyciele, ponieważ Chiny staną się wkrótce czołowym rynkiem oferującym
tanią siłę roboczą, a wtedy zaczną zarabiać prawdziwe pieniądze, wytwarzając towary i
sprzedając je na Zachód. - Cole rozłożył ręce.
- Czy tacy jak Wu Tai Kwong mają szanse? - spytała Callie.
- Tak sądzę - odparł konsul. - Mali ludzie nie mają nic do stracenia, a wszystko do
zyskania. Władza odwrotnie. Ten konflikt można rozstrzygnąć tylko w jeden sposób.
- Poleje się krew - stwierdził Jake Grafton.
- Mnóstwo krwi - zgodził się Tygrys. - To nieuniknione. W Chinach za wszystko, co
warto mieć, trzeba płacić krwią.
Tego wieczoru Tommy Carmellini nie pojawił się w hotelowym pokoju. Wrócił do
konsulatu i w podziemnym magazynie znalazł sprzęt, którego potrzebował. Podpisał
stosowny kwit i poszedł na górę, żeby ukraść teczkę. Znalazł odpowiednią pod jednym z
biurek w pokojach agentów CIA. Trochę zbyt damska, jak na jego gust, ale był pewien, że
Kerry Kent nie zapomniałaby o zabraniu z pracy swoich rzeczy. Jej biurko było oczywiście
zamknięte, ale zamki montowane seryjnie w meblach dają się otwierać nawet zwykłym
spinaczem. Carmellini usiadł na krześle, by starannie zbadać zawartość szafki i szuflad.
Korespondencję z Anglii przejrzał tylko pobieżnie. Znalazł mnóstwo folderów
turystycznych, listy od paru koleżanek i dwóch mężczyzn - najprawdopodobniej kochanków -
oraz książeczkę czekową. Przyjrzał się zanotowanym kwotom, na jakie wypisała czeki, z
kalkulatorem w ręku sprawdzając, czy nie wydawała więcej, niż zarabiała. Przyjrzał się też
okładce i marginesom książeczki czekowej, sprawdzając, czy przypadkiem nie zanotowała
gdzieś numeru PIN - i rzeczywiście, znalazł czterocyfrowy numer na tylnej okładce, pod
ostatnim z czeków zaś kartę debetową.
Pokusa była spora. Carmellini był niemal pewien, że to Kerry zafundowała mu tak
przykry wieczór. Albo sama nasłała zbirów, albo zrobił to jej mocodawca.
Gruntowne przetrząśnięcie jej rzeczy zabrało mu godzinę. Spojrzał na zegarek i
przesiadł się do biurka jednego z kolegów z CIA. Wyglądało na to, że wszystkie tajne
dokumenty zgodnie z instrukcją trafiły do szafy ogniotrwałej lub sejfu. Carmellini nie miał
zamiaru włamywać się tam tej nocy; postanowił zaczekać dzień lub dwa.
Pracował właśnie nad biurkiem szefa, kiedy usłyszał za drzwiami kroki. Zamknął
szuflady, przeszedł na swoje miejsce i wyjął raport ze skrzynki na korespondencję. Zdążył go
otworzyć, zanim jeden z marines chroniących konsulat uchylił drzwi i wsunął głowę do
środka.
- Jak panu idzie? - spytał starszy szeregowy.
- Doskonale. Spokój w budynku?
- Jak zawsze.
- To świetnie.
- Długo pan tu zostanie?
- Pewnie jeszcze parę godzin.
Carmellini potrzebował dwudziestu minut na każde z trzech biurek rezydentów CIA.
Nie znalazł w nich niczego interesującego - tylko parę nic nie znaczących przedmiotów
osobistych.
Postanowił, że skoro tej nocy odwiedza biurka, nie zaszkodzi złożyć wizytę i temu w
gabinecie Coleła. Biuro konsula generalnego było, rzecz jasna, zamknięte, ale otwarcie drzwi
zajęło agentowi nie więcej niż osiemdziesiąt sekund.
Dokładne przeszukanie regałów, szaf i biurka potrwałoby kilka godzin. Carmellini
spojrzał na zegarek. Noc była jeszcze młoda.
Szybko poradził sobie z zanikami w biurku, otworzył szuflady i zaczął czytać.
Cole ledwie zdążył pożegnać Grafionów, gdy zadzwonił telefon.
- Tygrys?
Rozpoznał głos: Sue Lin Buckingham. Kobieta od razu przeszła do rzeczy.
- Wiem, że Rip chciałby, żebyś wiedział, więc dzwonię. Jest w więzieniu. Władze
zamknęły dziś redakcję "Posta" i wydały nakaz aresztowania.
- Zawiadomiłaś adwokata?
- Lin Pe dzwoniła do Alberta Cheunga. Myślę, że uda mu się wyciągnąć Ripa już
jutro.
- Powiedz Ripowi, żeby do mnie przyszedł.
- Powiem.
Cole odłożył słuchawkę i nalał sobie jeszcze jeden kieliszek kalifornijskiego
chardonnay.
Parsknął śmiechem, wspominając niewinną minę Jakeła Graftona, kiedy przyznał, że
"popytał tu i tam". Akurat, pomyślał. Musiał przestudiować moje dossier od deski do deski.
To oznacza, że wie już o zmianach i poprawkach, których moja firma dokonała w
najważniejszych chińskich sieciach...
Mój Boże, cóż za ironia!
Cole był pewny, że miną długie miesiące, zanim rząd Stanów Zjednoczonych połapie
się, co się dzieje w Hongkongu. Okazało się tymczasem, że jakiś tępak z Waszyngtonu, który
nie wpada na dobre pomysły częściej niż raz na dziesięć lat, postanowił wysłać na wschód
akurat Jakeła Graftona.
Konsul wziął łyk białego wina i zapatrzył się w czyste szkło. Większość zawodowego
życia spędził w towarzystwie bardzo inteligentnych ludzi; wielu z nich nazwałby nawet
geniuszami. Jake Grafton był z wykształcenia historykiem bystrym, ale z pewnością nie
genialnym. Wielu technoczarodziejów otwarcie gardziło takimi jak on.
Mocnymi punktami charakteru Graftona były zdrowy rozsądek i skłonność do
postępowania zgodnie z sumieniem, nie zważając na konsekwencje. Tygrys pamiętał go
dobrze z Wietnamu: bez względu na to, jak bliskie było niebezpieczeństwo i jak wielki strach,
Jake Grafton nigdy nie tracił zdolności logicznego myślenia i bezbłędnego działania -
zapewne dlatego był najlepszym pilotem bojowym, jakiego Cole kiedykolwiek spotkał.
Tak, myślał konsul, wspominając młodego człowieka, z którym latał przed tylu laty,
Jake Grafton to naprawdę wyjątkowy wojownik. Cenny przyjaciel i śmiertelnie niebezpieczny
wróg. Może to uśmiech losu, że znalazł się tu właśnie teraz? W nadchodzących dniach jego
talenty mogą być bezcenne.
Cole zerknął na zegarek i wyszedł z mieszkania.
"Third Planet Communications", tak brzmiała nazwa wypisana na tabliczce. Cole
otworzył kluczem drzwi i wszedł do środka.
Biura firmy mieściły się na trzecim piętrze budynku stojącego naprzeciwko konsulatu,
po drugiej stronie ulicy. Tak się szczęśliwie składało, że Cole mógł je obserwować z okna
swego gabinetu.
Zatrudniająca kilkaset najtęższych umysłów Hongkongu firma Third Planet była
uznanym liderem w dziedzinie komunikacji bezprzewodowej. W ciągu zaledwie osiemnastu
miesięcy od pojawienia się na rynku zdołała niemalże zdominować rynek projektów i
wdrożeń instalacji bezprzewodowych w całej południowo-wschodniej Azji. Cole wyłożył
kapitał na rozkręcenie interesu, ale nie był właścicielem żadnego udziału w firmie. Akcje
rozprowadzono zresztą wśród tak wielu podmiotów, że trudno było ustalić, kto naprawdę jest
właścicielem Third Planet. Cole był jedynie wymieniony w dokumentach firmy jako
"bezpłatny konsultant", na wypadek gdyby jakiś nadgorliwy urzędnik zapragnął poznać
przyczynę jego częstych wizyt na trzecim piętrze biurowca.
Tej nocy konsul generalny Stanów Zjednoczonych musiał przejść przez szereg
pustych, ciemnych biur, aby dotrzeć do pozbawionego okien, wewnętrznego pokoju.
Mężczyzna siedzący na straży pozdrowił go po chińsku i otworzył przed nim drzwi.
W rzęsiście oświetlonym wnętrzu klimatyzacja pracowała pełną mocą, chłodząc
komputery, monitory, serwery i routery - czarodziejskie skrzynki ery zaawansowanych
technologii.
Wokół jednego z terminali zebrało się pięcioro ludzi: Kerry Kent, Wu Tai Kwong, Hu
Chiang oraz dwie kobiety, najwybitniejsi inżynierowie zatrudnieni w Third Planet. Cole
dołączył do nich bez słowa.
- Jesteśmy gotowi - powiedział Wu, klepiąc go po plecach.
Jeszcze jeden wojownik, pomyślał Amerykanin, potrząsając głową. Chiński Jake
Grafton.
- Generator w piwnicy włączony? - spytał. Lata doświadczenia podpowiadały mu, że
tego typu detale techniczne często umykają wybitnym naukowym umysłom.
Ale nie tym razem. Generator już pracował.
- Zróbmy to - powiedział beztrosko, starając się nie okazywać zdenerwowania.
Jedna z kobiet inżynierów zaczęła naciskać klawisze. Po paru sekundach na ekranie
pojawił się skomplikowany schemat. Wszyscy wiedzieli, na co patrzą: sieć energetyczna
Hongkongu. Chinka za pomocą myszy powiększyła fragment schematu. Powtórzyła tę
czynność kilka razy, a kiedy skończyła, usiadła wygodniej, spoglądając na ekran.
Druga inżynier wskazała palcem punkt na schemacie.
Kursor poruszył się nieznacznie.
- Przekonamy się, czy Chińczycy nadal będą niewolnikami, czy wolnymi ludźmi -
powiedział Wu.
Właśnie tej chwili służyły długie miesiące przygotowań. Jeżeli autorzy nowej
rewolucji byli w stanie kontrolować sieć energetyczną Chin, klucz do władzy znajdował się w
ich rękach. Hongkong był tylko poligonem doświadczalnym.
Kobieta siedząca przy komputerze kliknęła klawiszem myszy.
Światła w pokoju przygasły i zapaliły się natychmiast, gdy ukryty w piwnicy
generator przejął zasilanie. Ekrany komputerów, zabezpieczonych UPS-ami, nawet nie
zamigotały.
Cole i pozostali wybiegli z pokoju i pomknęli przez zaciemnione biura ku oknom
wychodzącym na ulicę.
Światła Hongkongu zgasły!
Po twarzy Coleła popłynęły łzy. Płakał i śmiał się jednocześnie, gdy Wu klepał go
radośnie po plecach, a Kerry Kent całowała w oba policzki.
Kiedy otarł oczy, spojrzał na budynek konsulatu. Awaryjny generator uruchomił się
automatycznie i w niektórych oknach zapaliły się światła.
Cole uśmiechnął się, myśląc o tym, ile czasu minie, zanim Jake Grafton zada pytanie,
czy jego kalifornijska firma pracowała też nad usprawnieniem sieci energetycznej
Hongkongu.
- Rozpoznałaś jego głos? - spytał Jake, kiedy płynęli promem na Kowloon.
- Tak - odparła Callie. - Rozmawiał z Chanem o komputerach. Zdaje się, że China
Bob próbował go oszukać.
- Ale nadal nie wiesz, czy to Cole go zabił?
- Na podstawie nagrania nikt nie ustali tożsamości zabójcy.,;.;
- Mogę wysłać taśmę do Waszyngtonu?
- Rób jak uważasz, Jake.
- Cóż...
- Nie powiedziałeś Tygrysowi, po co przyjechałeś.
- Pomyślałem, że zadzwonię do niego jutro. Chciałem się z nim spotkać na
towarzyskiej stopie, zanim zaczniemy gadać o poważnych sprawach.
- Nie pójdę z tobą.
- Rzeczywiście, to powinna być rozmowa w cztery oczy zgodził się Jake.
Zdążyli wysiąść na kowloońskiej przystani promowej i ruszyć ulicą w stronę hotelu,
kiedy nagle pogasły światła. W jednej sekundzie otaczało ich tętniące życiem miasto, a w
następnej tyko ciemność. Efekt był zaskakujący, a nawet przerażający.
Callie mocno zacisnęła palce na ramieniu męża.
Kiedy zabrakło prądu w centrum Hongkongu, został też odcięty w nowym porcie
lotniczym na wyspie Lantau oraz w pomieszczeniach ośrodka kontroli lotów ulokowanych u
podnóża wieży. Na szczęście tylko kilka samolotów znajdowało się w tym sektorze; o tej
porze latały głównie transportowce.
Pracownicy ośrodka kontroli szybko uruchomili generatory zapasowe, by reanimować
radary i komputery. Awaryjne zasilacze, które wspomagały pracę sprzętu elektronicznego, z
jakiegoś powodu nie zadziałały. Generatory pracowały pełną parą już po trzech minutach, a
trzydzieści sekund później anteny radarów omiatały wiązkami fal nocne niebo.
Z komputerami było inaczej. Kiedy uruchomiono pierwszy, jego twardy dysk
odmówił przyjmowania danych napływających przez modem. Dane wprowadzane ręcznie
były natychmiast zmieniane w przypadkowy sposób - pojawiły się nieprawidłowe wskazania
numerów lotów, pułapów poszczególnych maszyn i ich kursów. Liczby zmieniały się
nieustannie, według niezrozumiałych reguł. Komputer zachowywał się tak, jakby w chwili
odcięcia prądu ktoś przeprowadził na nim zabieg lobotomii.
Kolejne dwie uruchomione maszyny funkcjonowały identycznie. Kontrolerzy starali
się obsługiwać nadlatujące samoloty bez wspomagania komputerowego, ale byli w stanie
udzielać pilotom tylko najprostszych wskazówek.
We wnętrzu supernowoczesnego terminalu sytuacja była jeszcze gorsza niż w wieży
kontrolnej. Uruchomienie generatorów awaryjnych pozwoliło przywrócić oświetlenie w
budynku, ale wciąż nie działały ruchome schody, system transportu bagażu, ekrany
informacyjne, kolejka przewożąca pasażerów - a nawet jej rozsuwane drzwi - oraz sterowane
elektrycznie rękawy prowadzące na pokład samolotów. Na szczęście podróżnych nie było
wielu, ale ci, którzy akurat znaleźli się na lotnisku, zostali uwięzieni w pomieszczeniach i
mogli jedynie czekać na pomoc personelu.
Gdy wreszcie wróciło zasilanie z miejskiej sieci energetycznej, komputery wciąż nie
działały poprawnie. Maszyny, w których przechowywano rezerwacje, faksy i terminale
internetowe, zachowywały się normalnie, ale samo lotnisko było w zasadzie sparaliżowane.
Technicy z kapitanatu hongkońskiego portu również mieli poważne problemy. Radary
wykrywały na wodach portu i cieśniny ogromną liczbę obiektów - statków, barek,
holowników i najróżniejszych łodzi - ale komputer, który przetwarzał ten potok informacji i
prezentował go w postaci czytelnej dla pracowników, przestał identyfikować i śledzić
poszczególne punkty świetlne. Kiedy odpalono zapasową maszynę, okazało się, że cierpi ona
na tę samą chorobę.
Sprawcy wszystkich tych problemów stali lub siedzieli przed monitorami w siedzibie
firmy Third Planet Communications - w radosnych nastrojach. Ktoś otworzył butelkę
chińskiego wina, które popijali teraz z tekturowych kubków.
Wirusy, które napisali i wprowadzili do sieci, działały bez zarzutu.
- Pamiętacie chaos, który miał nastąpić w sieciach komputerowych z nastaniem
nowego tysiąclecia? - mówił Cole kilka miesięcy wcześniej, gdy rozpoczynali pracę. - Otóż
musimy sprawić, żeby nastąpił teraz. Warunkiem powodzenia rewolucji jest uzyskanie
kontroli, to ona jest esencją władzy. Musimy odebrać komunistom kontrolę. To proste jak raz-
dwa-trzy.
Tej nocy mógł zaś powiedzieć do Wu:
- Rewolucja właśnie się zaczęła.
Uścisnęli sobie ręce i lekkim krokiem ruszyli w stronę drzwi. Potrzebuję snu,
pomyślał Cole. Jutro czeka mnie cholernie ciężki dzień.
Tommy Carmellini zatrzymał taksówkę przed konsulatem. Kierowca zabrał go
tunelem na Kowloon, do hotelu. W ciemnościach, które ogarnęły miasto, rzeka pojazdów
płynęła zdecydowanie wolniej niż zwykle.
Tylne wejście do hotelu było zamknięte. Pewnie boją się złodziei, pomyślał
Carmellini, wyjmując z kieszeni wytrych. Po minucie był już w środku. Brakowało prądu,
więc alarm oczywiście się nie włączył. Nie włączyłby się zresztą, nawet gdyby nie brakowało
elektryczności, ponieważ w ogóle go nie było, o czym agent przekonał się po kwadransie
spędzonym we wnętrzu.
Poszedł schodami na górę i otworzył drzwi swojego pokoju. Dzięki Bogu, był to
zamek mechaniczny starego typu - stosowane w nowocześniejszych hotelach czytniki kart nie
działałyby w takich warunkach; żaden z gości nie dostałby się i nie wydostał z własnego
pokoju.
Nikt nie czekał na Carmelliniego.
Przebrał się w czarne spodnie, ciemną koszulę z długim rękawem i tenisówki. Sprzęt
przyniesiony z konsulatu wrzucił do plecaka wraz z taśmą izolacyjną, małą latarką,
przecinakiem do szkła, paroma ręcznymi narzędziami i bogatą kolekcją wytrychów - słowem
ze wszystkim, czego potrzeba, by dokonać cichego nocnego włamania.
Kerry Kent mieszkała w bloku przy uliczce łączącej się z Nathan Road, ponad półtora
kilometra na północ od przystani promowej w Tsim Sha Tsui. Budynek miał dziesięć pięter,
zajmował ogromną powierzchnię i zdaniem Carmelliniego liczył najwyżej piętnaście lat.
Na ulicy panowała nienaturalna cisza. O drugiej nad ranem nigdy nie było tu tłoczno,
ale teraz, gdy brakowało prądu, spokój był wyjątkowy. Carmellini słyszał samochody jadące
po Nathan Road i dobiegający z daleka stukot kół pociągu.
Spojrzał na skrawek papieru, na którym zapisał numer mieszkania.
Kerry mówiła, że na siódmym piętrze, pomyślał. Wszedł do budynku i przyjrzał się
rozkładowi drzwi. Windy nie pracowały; zaczął się wspinać na górę ciemną klatką schodową.
Piętra były oznaczone inaczej niż w Stanach - najpierw parter, potem pierwsze. Siódme
piętro, czyli ósma kondygnacja, poprawił się w myślach Carmellini. Poszedł w głąb korytarza
na pierwszym piętrze, by znaleźć drzwi, które według jego obliczeń powinny być położone w
tym samym pionie co drzwi do mieszkania numer 27, zajmowanego przez Kerry Kent.
Wrócił na parter i wyszedł przed blok. Przyjrzał się uważnie oknom i balkonom, licząc
od dołu. Po chwili już wiedział: na balkonie Kerry stały dwie pomarańczowe doniczki, a do
barierki uwiązany był rower.
Stał na chodniku jeszcze przez chwilę, zaciągając paski plecaka, nasłuchując i
rozglądając się uważnie.
Kiedy był pewien, że nikt go nie obserwuje, zbliżył się do ściany budynku, skoczył i
chwycił się dolnej poprzeczki barierki z kutego żelaza, otaczającej balkon na pierwszym
piętrze. Czuł pod palcami, że metal jest mocno zardzewiały. Ciekawe, czy utrzyma mój
ciężar, pomyślał. Podciągnął się w górę na ramionach i wdrapał na krawędź balkonu.
Znieruchomiał, nasłuchując.
Gdy uznał, że jest bezpieczny, powoli podniósł się wyżej i przełożył nogę nad
poręczą, która skrzypnęła cicho. Sekundę później stał już na niej.
Wyprostował się, by przyjrzeć się z bliska spodniej części kolejnego balkonu. Sięgnął
ponad krawędź i chwycił pręty barierki. Powoli zawiesił się na nich całym ciężarem, badając,
czy nie są zbyt zardzewiałe.
Piętro za piętrem, szybko i bezszelestnie wędrował po zewnętrznej ścianie budynku.
Po dwóch minutach był już na balkonie Kerry Kent. Noc była ciepła i przyjemna; zapewne
dlatego drzwi do pokoju były uchylone. Przez chwilę słuchał dźwięków dobiegających z
mieszkania i przyglądał się oknom w bloku naprzeciwko, by się upewnić, czy nikt nie
obserwuje jego wspinaczki.
Uspokojony wyjął z plecaka dwie pluskwy - maleńkie mikrofony z nadajnikami - oraz
rolkę taśmy izolacyjnej. Przyciął nożem dwa pięciocentymetrowe kawałki i przykleił je sobie
do koszuli, w łatwo dostępnym miejscu.
Prawdopodobieństwo, że Kent rutynowo sprawdza swoje mieszkanie w poszukiwaniu
podsłuchu, było znikome. Nadajniki miały więc szansę przetrwać aż do wyczerpania baterii
wszystko zależało od tego, ile hałasu wywoływała codzienna krzątanina. Jeżeli Kerry nie
miała zwyczaju włączać telewizora lub radia na cały dzień, mikrofony mogły pracować nawet
przez kilka tygodni. Przez parę miesięcy, gdyby w budynku nie przywrócono zasilania.
Urządzenie odbierające sygnał musiało zostać umieszczone gdzieś w pobliżu,
najlepiej w takim miejscu, do którego Carmellini miałby łatwy dostęp. Zamierzał poszukać
odpowiedniej lokalizacji po zainstalowaniu mikrofonów-nadajników.
Na wszelki wypadek zdjął plecak i położył go z boku. Narzędzia, które w nim miał,
nie były mu potrzebne, skoro rozsuwane drzwi balkonowe nie zostały zamknięte na noc.
Wstał ostrożnie i pochylony, by nie rzucać się w oczy potencjalnym obserwatorom,
palcami okrytymi lateksem zaczął wolniutko otwierać drzwi. Przesuwały się powoli i płynnie.
Uchylił je na niespełna pół metra, odwrócił się bokiem i wśliznął do środka.
Jedynym źródłem światła był blask księżyca. Kiedy oczy agenta przywykły do mroku,
przekonał się, że mieszkanie składa się z jednego pokoju i łazienki. Kuchnia, ze zlewem i
kuchenką, znajdowała się we wnęce po prawej stronie od drzwi. Po lewej dostrzegł drzwi do
łazienki. Pokój - nie większy od tych, które widuje się w amerykańskich motelach zawierał
typowo zachodnie łóżko, kilka krzeseł i komodę, na której stał telewizor. Ściany były
ozdobione reprodukcjami znanych dzieł sztuki.
Na łóżku spała Kerry Kent... i jakiś mężczyzna. Stojąc przy drzwiach, Carmellini
widział tylko jego włosy; miał wrażenie, że nieznajomy jest Chińczykiem. Spod prześcieradła
i cienkiego koca, które okrywały śpiących, wystawała goła noga dziewczyny.
Tommy stał nieruchomo, słuchając głębokich, rytmicznych oddechów.
Rozejrzał się raz jeszcze, szukając odpowiednich miejsc do założenia podsłuchu.
Wezgłowie łóżka prezentowało się nader obiecująco. Za drewnianą kratownicą łatwo
byłoby ukryć pluskwę. Byłaby tam bezpieczna, póki ktoś nie odsunąłby łóżka i nie przyjrzał
się wezgłowiu od drugiej strony.
A druga... może pod stolikiem nocnym, na którym stał telefon?
Podjąwszy decyzję, Tommy Carmellini ruszył w głąb pokoju, trzymając mikrofony i
taśmę w pogotowiu.
Bezdźwięcznie jak cień dotarł do brzegu łóżka i pochylił się. Sięgnął ręką pod stolik i
zaczął mocować pierwszą pluskwę, gdy nagle oddech Kerry Kent przestał być miarowy.
Kobieta leżała tyłem do niego, dzięki Bogu, ale mogła przewrócić się na drugi bok.
Agent zamarł.
Tak, zdecydowanie odwracała się w jego stronę. Zaczekał, aż znieruchomiała
ponownie i znowu zaczęła rytmicznie oddychać. Upewnił się, czy antena nadajnika zwisa
swobodnie, a potem wstał powoli. Zachowywał idealną równowagę, poruszając się w tempie
lodowca i nie wytwarzając absolutnie żadnych dźwięków.
Przypięcie pluskwy za wezgłowiem wymagało pochylenia się nad głową Kerry i
dociśnięcia taśmy w taki sposób, by łóżko nawet nie drgnęło.
Carmellini nie pozwalał sobie nawet na ułamek sekundy bezruchu. Płynnymi,
przemyślanymi ruchami balansował na obu stopach.
Wziął w palce kawałek taśmy, umieścił w niej mikrofon i przykleił całość mocno, by
nie odpadła pod własnym ciężarem. Krótka antena zwisała za drewnianymi szczeblami.
Cofnął rękę i szykował się do odwrotu, gdy rytm oddechu Kerry zmienił się
gwałtownie. Obudziła się. W jednej sekundzie spała, a w następnej już nie - tak po prostu.
Carmellini zamarł w bezruchu. Znajdował się nie dalej niż pół metra od jej twarzy.
Gdyby postanowiła wstać i na przykład pójść do łazienki, sytuacja byłaby bardzo, bardzo
interesująca.
Czy można wyczuć obecność nieruchomej i absolutnie bezgłośnej postaci?
Niektórzy przysięgają, że tak. Tommy uważał, że to możliwe. Stał więc z duszą na
ramieniu, marząc o tym, by jego serce biło choć trochę ciszej.
Dopiero teraz zwrócił uwagę na stłumione odgłosy dobiegające z ulicy przez otwarte
drzwi balkonowe. Przedtem musiało tu być znacznie ciszej, pomyślał. Czy Kerry zauważy
różnicę? A może otrzeźwi ją chłód nocy?
Brytyjka odwróciła się ponownie, ocierając się ciałem o śpiącego mężczyznę.
Pięknie! Zaraz go obudzi!
Szepnęła coś po chińsku i mężczyzna drgnął. Odwrócił się i objął ją ramieniem.
W końcu znieruchomiał i znowu zaczął rytmicznie oddychać.
Tommy zdał sobie sprawę, że się poci. Krople spływały mu po nosie i policzkach, ale
nie śmiał się ruszyć.
Jeśli się nie uspokoję, zaraz wyczuje ten odór!
Sekundy ciągnęły się w nieskończoność. Kerry poruszyła się jeszcze raz, a potem z
wolna zapadła w sen.
Carmellini ruszył w kierunku otwartych drzwi. Nie szedł, tylko płynął - łagodnie,
płynnie, gładko...
Zastanawiał się, czy powinien zamknąć za sobą drzwi. Gdyby wydały jakiś dźwięk...
Nie, ryzyko było zbyt duże.
Stanąwszy na balkonie, raz jeszcze przyjrzał się oknom przeciwległego budynku.
Kiedy stwierdził, że nie ma widowni, przeszedł nad barierką, zerknął na balkon poniżej i
wolno opuścił się na jego poręcz. Balansując ciałem, przycupnął na niej i po chwili opuścił się
niżej.
Minęło pół minuty, nim stanął na chodniku. Wycierał właśnie dłonie w nogawki
spodni, kiedy w okolicy przywrócono zasilanie. Zapaliły się latarnie i światła, a milczące
dotąd radia i telewizory ocknęły się hałaśliwie.
Jak to mówiła matka? "Pewnego dnia się doigrasz, Tommy. To nie po chrześcijańsku
tak się zakradać. Ludzie będą dla ciebie bardzo niemili, kiedy cię przyłapią. Pewnego dnia,
Tommy".
Pewnego, pomyślał. Ale nie tego.
Rozejrzał się w poszukiwaniu miejsca, w którym mógłby zostawić urządzenie
rejestrujące.
Kiedy szedł na południe wzdłuż Nathan Road, w kierunku hotelu, do krawężnika
podjechała z piskiem opon furgonetka. Wyskoczył z niej mężczyzna z naręczem kartek.
Położył je na automacie gazetowym, przeciął plastikową taśmę chroniącą paczkę i wskoczył z
powrotem do wozu, który natychmiast odjechał.
Carmellini przystanął obok automatu i wziął pierwszą kartkę z wierzchu. Ulotka.
Oczywiście po chińsku, pomyślał.
Złożył ją i wsunął do kieszeni.
Ciekawe, o co w tym wszystkim chodzi?
ROZDZIAŁ 7
Tego ranka gubernator Sun Siu Ki nie musiał już się martwić artykułami w prasie -
zamknął wszystkie niepoprawne politycznie gazety i uwięził ich wydawców. Nie, tego dnia
problemem była ulotka, którą w nocy rozpowszechniono w dziesiątkach tysięcy egzemplarzy
w całym Specjalnym Regionie Administracyjnym; w dawnej kolonii brytyjskiej zwanej
Hongkongiem.
"Prawda" - bo taki tytuł nosiła ulotka - była kartką papieru obustronnie zadrukowaną
chińskimi znakami. Zawierała wielce krytyczny artykuł na temat sprawy Banku Orientu i
tragicznej w skutkach strzelaniny. Obarczała rząd Chin winą za próbę złupienia japońskiego
banku i dopuszczenie do zbyt agresywnego zachowania żołnierzy ALW. Wzywała do
masowych demonstracji, których celem miało być skłonienie władz do zaprzestania
wymuszania łapówek od banków, do uwolnienia aresztowanych redaktorów i do zezwolenia
na publikowanie nieocenzurowanych wiadomości. Pod artykułem widniał podpis: Szkarłatna
Drużyna.
- To niesłychana, szkodliwa, antyrewolucyjna, przestępcza propaganda - oznajmił
gubernator swemu asystentowi, który natychmiast gorąco poparł jego zdanie. - Niech policja
odnajdzie winnych i aresztuje ich. Nie będę tolerował takich prowokacji! - wrzasnął, waląc
pięścią w biurko. - Zamknąć ich!
- Tak jest - odparł potulnie asystent.
Gubernator ze złością zmiął ulotkę i cisnął ją do kosza na śmieci. Odetchnął głęboko i
skupił się na kolejnej sprawie, którą przyniósł poranek.
- Czy w całym mieście przywrócono już zasilanie?
- Na to wygląda, panie gubernatorze. Specjaliści nadal próbują ustalić przyczynę
awarii. Niestety, nagłe wahania napięcia spowodowały poważne uszkodzenia systemów
komputerowych w porcie lotniczym na Lantau i w kapitanacie portu.
- Kiedy zostaną naprawione?
Asystent nie wiedział. Obiecał, że się dowie i zamelduje, ale ta odpowiedź nie
zadowoliła gubernatora.
Wszystko naraz waliło się na jego głowę. Na domiar złego, w gabinecie pojawiła się
sekretarka z wiadomością, że dzwoni minister z Pekinu.
Minister istotnie dzwonił i był zaniepokojony. "Góra" nękała go pytaniami. Chciał
wiedzieć, czy Sun potrzebuje pomocy, by opanować sytuację w Hongkongu.
- Ależ nie - zapewnił go gubernator. - Przestępczy element wykorzystał splot
nieprzewidzianych wydarzeń, ale zapewniam, że władza w Regionie trzyma się mocno.
Jako że Albert Cheung był kimś, naczelnik więzienia kazał przyprowadzić Ripa
Buckinghama do swego biura. W budynku było oczywiście pomieszczenie spotkań
aresztantów z adwokatami, ale całym jego wyposażeniem był długi stół przedzielony siatką, u
którego krańców stali więzienni strażnicy. Nie było mowy o prywatności.
Albert znał naczelnika od dawna - jak zawsze wsunął mu w dłoń zwitek banknotów,
gdy uścisnęli sobie ręce na powitanie. Kiedy strażnicy przyprowadzili Ripa, naczelnik
wyszedł wraz z nimi, zostawiając prawnika i więźnia w swoim gabinecie.
- Podejrzewałem, że Lin Pe zwróci się do ciebie - mruknął więzień, siadając w
miękkim fotelu. - Wybacz ten zapaszek... Mają tu problemy z wodą i mydłem.
- Lin Pe dzwoniła wczoraj. Od razu spotkałem się z gubernatorem Sunem.
Negocjowaliśmy. Wróciłem do niego dziś rano i znowu negocjowaliśmy. Będę się streszczał:
on chce sto tysięcy dolarów hongkońskich.
Początkowo Sun Siu Ki domagał się dwustu, ale Albert urobił go dość umiejętnie. Nie
zamierzał chwalić się tym osiągnięciem; zawsze unikał rozmów z klientami na temat
pieniędzy. Takie dyskusje raniły jego godność.
Rip mruknął coś nieartykułowanie. Rozmyślał właśnie o tym, jak czysto i świeżo
prezentuje się Albert Cheung. Miał na sobie nienagannie skrojony, szary garnitur i
konserwatywny, jedwabny krawat. Wyglądał tak, jakby przed chwilą zamknęły się za nim
drzwi londyńskiego Pall Mall Clubu. Buckingham tymczasem miał na sobie brudne drelichy
koloru khaki, niegdyś niebieską koszulę i tandetne mokasyny, oczywiście bez skarpet. Jego
odzież wyglądała tak, jakby chodził w niej dzień i noc od miesiąca, choć dostał ją zaledwie
dwa dni wcześniej.
- Żona chciałaby cię widzieć w domu - rzekł Albert z wahaniem.
Rip Buckingham nie miał ochoty rozmawiać o Sue Lin. Przyszła z wizytą
poprzedniego dnia, ale nie została wpuszczona. Strażnicy zażądali łapówki - Rip wiedział, że
ostatnimi czasy była to zwyczajowa praktyka. Sue Lin odmówiła; tak przynajmniej twierdził
wieczorem jeden z funkcjonariuszy. Tak, to zdecydowanie było w jej stylu. Była twarda,
zawsze imponowała tym mężowi.
Wziął do ręki ołówek leżący na biurku naczelnika i zapytał, gładząc go palcami:
- Co mam zrobić, żeby ponownie otworzyć redakcję?
- I o tym rozmawiałem z Sunem - przyznał Albert. - Ile?
- To nie takie proste. Podobno Pekin odezwał się w tej sprawie.
- Aha.
- Będziesz musiał podpisać umowę z agencją Xinhua; za pewną opłatą będzie ci
służyła pomocą edycyjną. - Xinhua, znana jako New China News Agency, była głównym
narzędziem propagandowym komunistów.
- Ile? - powtórzył obojętnie Rip.
- Nie wiem. Zapewne nie będzie to symboliczna kwota.
- Czasem puszczaliśmy oświadczenia komunistycznych władz jako wiadomości -
powiedział Buckingham. - Ale tylko wtedy, kiedy coś w nich było. Decydowali o tym moi
ludzie. Zdumiałbyś się, ile kompletnych śmieci produkują ci partyjni biurokraci. Moi
czytelnicy nie są zainteresowani czymś takim.
- Nie musisz drukować czegoś, czego nie chcesz. Agencja wyznaczy jednak edytora,
który będzie musiał zatwierdzić wszystko, co zechcesz opublikować.
- Cenzura.
- Nazywaj to jak chcesz.
- Albercie, na miłość boską!
- Bądź rozsądny, Rip. To miasto nie jest już przytulnym skrawkiem Anglii, z
brytyjskim prawem i brytyjskimi sędziami. To są Chiny! Albo się ułożysz, albo się
wyłożysz.
Buckingham zaklął z cicha.
- Upoważnij mnie do zapłacenia Sunowi, a ja cię stąd wyciągnę. Pomyśl o gazecie.
Porozmawiamy później.
Rip złamał ołówek na pół i cisnął kawałki na biurko naczelnika więzienia.
- Uprzedzam cię z góry, że nie będę wydawał gazety na takich warunkach. Z drugiej
jednak strony "Post" nie jest moją własnością. Należy do Buckingham News, Limited, a firma
może sobie poszukać nowego naczelnego.
- Buckingham News należy do twojego ojca, prawda?
- Rich jest właścicielem mniej więcej sześćdziesięciu procent udziałów. Moje siostry i
ja też mamy po kawałku, część akcji ulokowano w funduszu kompensacyjnym, a reszta
wpadła w ręce laleczek, które swego czasu podobały się ojcu. Dawał im udziały zamiast
brylantów.
- To działa? - zainteresował się Albert.
- Tata mówi, że wszystko zależy od liczby akcji - odparł ze śmiertelną powagą Rip i
wzruszył ramionami. - Buckingham News nie wypłaca dywidendy, jej akcji praktycznie nie
ma w obrocie, a ojciec ma całkowitą kontrolę nad funkcjonowaniem firmy. Jedyną rzeczą,
jaka pozostaje zwykłemu udziałowcowi, jest nadzieja na to, że certyfikat potwierdzający
prawo własności udziałów pewnego dnia będzie miał realną wartość. Można powiedzieć,
że w tej chwili firma jest raczej planem emerytalnym dla paru kobiet.
- Jeśli wolno wiedzieć, co pan Buckingham robi z zyskami, skoro nie wypłaca
dywidendy? - spytał adwokat. - Rozumiem, że są jakieś zyski.
- Kupuje kolejne tytuły i stacje kablowe. Parę lat temu wszedł w branżę dystrybucji
satelitarnej sygnałów telewizyjnych. Powiedział, że nowe technologie będą miały większy
wpływ na ludzkość niż wynalazek druku. Moim zdaniem pewne jest to, że będą miały
większy wpływ na kraje Trzeciego Świata.
Rich może być starym grzybem, pomyślał Rip, ale na pewno ma wizję.
- A skoro już o tym mowa - dodał - zdaje się, że do Buckingham News należy firma
kontrolująca pięćdziesiąt procent rynku telewizji satelitarnej w Hongkongu.
- Imponujące - mruknął Albert Cheung.
- Tak czy owak, kobiety taty są zadowolone, a i on nie narzeka.
- To wspaniale.
- Owszem. Nie wiem tylko, co postanowi w kwestii "Posta". Jedyną sprawą, której
jest bezgranicznie oddany, jest zarabianie pieniędzy.
- Ach tak.
- Wielkich pieniędzy.
Albert Cheung wyglądał na bardzo zainteresowanego.
- Ja sam też lubię pieniądze - wyznał szczerze.
- Zapłać facetowi i wyciągnij mnie z tego bajzlu - poprosił Rip Buckingham. - Mam tu
fascynujące towarzystwo, ale jedzenie fatalne.
- Panie Cole, wiceadmirał Grafton na linii pierwszej.
- Dziękuję - odpowiedział sekretarzowi Tygrys i podniósł słuchawkę. - Cześć, Jake.
- Dzwonię, żeby podziękować za wczorajszy wieczór. Naprawdę miło było znowu cię
zobaczyć.
- Nawzajem.
- Zastanawiałem się właśnie, czy mógłbym wpaść do ciebie dzisiaj, żeby pogadać o
sprawach państwowych? Znalazłbyś dla mnie godzinę?
- Przyjdź w porze lunchu. Ja stawiam.
- O dwunastej?
- O dwunastej.
Kiedy Sue Lin usłyszała, że jej brat Wu powrócił, zaraz zbiegła na dół i zapukała.
Otworzył niemal natychmiast. Przyszedł, jak zwykle, tylko po to, żeby wziąć czyste ubranie.
- Musimy porozmawiać - odezwała się Sue Lin po angielsku. Mówiła cicho; bała się,
że ktoś ze służby może podsłuchiwać.
Odkąd pamiętała, zawsze podziwiała Wu, zaledwie dwa lata starszego od niej. Nigdy
nie spotkała człowieka równie spokojnego, a jednocześnie silnego mocą, która emanowała
zeń jak żar z ogniska. Uważała go za najbardziej męskiego z mężczyzn, tak potężnego
duchem, że nic na świecie nie mogło nim wstrząsnąć.
Ludzie - kobiety i mężczyźni - lgnęli do niego jak opiłki żelaza do magnesu. Rip
porównał go kiedyś do Chrystusa. "Gdyby nauczał nowej religii, mógłby nawrócić świat",
powiedział wtedy, a Sue Lin przyznała mu rację.
Wu spojrzał na siostrę łagodnie i skinął głową.
- Oczywiście - odparł. - Mogę się przebierać czy wolałabyś pójść na górę?
- Przebieraj się - zadecydowała, gestem wskazując na szafę. A potem opowiedziała
bratu o aresztowaniu Ripa i zamknięciu gazety.
- Słyszałem o tym - powiedział Wu. - Przykro mi z powodu Ripa.
- Albert Cheung wyciągnie go z więzienia, ale gazeta... Gubernator na pewno nie
zezwoli na jej otwarcie. - Sue Lin przysiadła na jedynym krześle. - Wielki dzień jest już
bliski, prawda?
- Jego nadejście było nieuniknione - odparł spokojnie Wu.
Sue Lin nigdy nie widziała, żeby był czymkolwiek podekscytowany. Chyba nic nie
było w stanie zakłócić jego wewnętrznego spokoju.
- Rip się martwi. Jego zdaniem, jeśli władze się dowiedzą, że jesteś moim bratem i
synem Lin Pe, wyładują na nas swoją wściekłość.
- Najprawdopodobniej ma rację - stwierdził spokojnie Wu. Rzadko zdarzało mu się
podnieść głos. - Wydaje się, że doskonale rozumie mentalność rządzących.
- Chce, żebyśmy natychmiast opuścili Hongkong.
- Radzę ci usłuchać męża, siostro.
- Matka nie wyjedzie.
- Jej przeznaczenie nie jest twoim.
- Wu, na miłość boską, musisz kazać jej wyjechać! Na moje prośby nie zwraca uwagi,
ale ciebie posłucha.
Wu usiadł na łóżku i uścisnął dłoń siostry.
- Wyjazd z Chin kosztowałby Lin Pe życie. To jest cały jej świat. Ty masz męża,
wspólne z nim sprawy; możecie mieszkać w dowolnym zakątku planety. Matka nie jest w tak
komfortowej sytuacji.
- Chcesz powiedzieć, że powinniśmy z Ripem zostawić was dwoje?
- Ten kraj, ci ludzie, są także moim życiem.
Sue Lin Buckingham wyszarpnęła dłoń z jego uścisku.
- Wydaje mi się, że nowa pokojówka coś podejrzewa. Widziałam, jak obserwowała
cię przez okno. Udaje, że nie zna angielskiego, ale to oczywiste, że rozumie całkiem sporo.
Niewykluczone, że jest agentem policji.
- Co mam zrobić?
Sue Lin rozłożyła ręce i wyszła z pokoju.
Albert Cheung zawiózł Ripa do budynku, w którym mieściła się redakcja gazety. To
był dżdżysty dzień. Prawnik chciał jechać do domu, ale Rip się uparł, żeby zajrzeć do biura.
Pod daszkiem osłaniającym bramę stali dwaj policjanci z bronią.
Cheung zatrzymał mercedesa w alejce prowadzącej na parking ukryty na zapleczu
budynku.
- Dzięki, Albercie - powiedział Rip, odpinając pasy.
Kiedy sięgał do klamki, Chińczyk położył dłoń na jego ramieniu.
- Zaczekaj chwilę. Chciałbym ci coś doradzić, jeśli zechcesz mnie wysłuchać.
- Wysłuchać... tak. Nie zapłacę ci za tę poradę, ale wysłuchać mogę.
- Już czas, żebyś wyjechał. Zabierz żonę i wróć do Australii. Tam jest twoje miejsce.
Tam jest twój dom.
Rip warknął coś pod nosem i ponownie sięgnął do klamki.
- Słuchaj mnie - powiedział ostro Albert. - Brytyjczycy odeszli. Przez sto pięćdziesiąt
lat to miasto było częścią ich kraju. Było równie angielskie jak herbata i grzanki. Ale już nie
jest. Ten czas dobiegł końca i każdy z nas musi się przystosować do nowej rzeczywistości.
- Ja się przystosowałem. Tyle że nie podoba mi się ta nowa rzeczywistość.
- Bez względu na twoje zdanie, Hongkong jest teraz częścią Chin, a Chiny to kraj
absolutnej dyktatury. Brytyjskie normy - wolność słowa, demokracja, uczciwość władz,
tolerancja, pluralizm społeczny, rządy prawa, otwarta debata o sprawach publicznych, fair
play - umierają tu albo już umarły. Ludzie muszą porzucić stare zasady i przyjąć nowe. Nie
mają wyboru, po prostu muszą! Czytałem twoją gazetę. Próbujesz walczyć z nadciągającym
przypływem. Rip nie zamierzał dać się przekonać.
- Próbowałem uczciwie...
- "Uczciwie"? Nie bądź śmieszny. Powiedziałem: fair play to brytyjski koncept, nie
chiński. I nic na to nie poradzisz.
- Hongkong to także mój dom - odparł zawzięcie Buckingham.
- Przestań udawać głupca. Wsiadaj do samolotu i leć.
Rip słuchał przez chwilę chrobotu pracujących wycieraczek.
- A dlaczego ty nie wyjedziesz? - spytał.
- Jak być może zauważyłeś, jestem Chińczykiem. Poza tym wciąż jeszcze można tu
nieźle zarobić.
- W Hongkongu mieszka sześć milionów ludzi, którzy nie mają dokąd uciec.
- Marnujesz czas, próbując zbawić świat, Rip. Nie uda ci się. I nikt nawet ci nie
podziękuje, że próbowałeś.
- Tylko nie przyślij mi rachunku za te porady, Albercie. - Rip wysiadł z samochodu i z
trzaskiem zamknął za sobą drzwi.
Albert Cheung odjechał, nie oglądając się na niego.
Buckingham nie zamierzał sprawdzać, czy gliniarze wpuszczą go do redakcji. Obszedł
budynek dookoła i odpiął ukryty na tyłach motocykl - starego harleya davidsona, którego
przed laty sprowadził z Australii.
Motocykle były w Hongkongu dość popularne - jeżdżono głównie japońskimi,
szybkimi i ekonomicznymi maszynami ale z pewnością nie tak wszędobylskie jak w
Singapurze czy Bangkoku. Brytyjczycy zawsze zniechęcali prywatnych użytkowników do
kupowania pojazdów mechanicznych, stosując wysokie opłaty rejestracyjne i kosztowne
egzaminy na prawo jazdy. Komuniści kontynuowali tę politykę. Mimo to coraz więcej ludzi
miało dość pieniędzy i koneksji politycznych, by pozwolić sobie na korzystanie z motocykla.
Ci, których nie było stać na dobre maszyny, kupowali chińskie. Popytu na czterdziestoletnie
harleye w zasadzie nie było, więc złodzieje podobno nie byli zainteresowani motocyklem
Ripa, ale on i tak na wszelki wypadek wolał zakładać blokadę.
Otworzył dopływ paliwa, włączył ssanie i kopnął rozrusznik. Silnik zaskoczył za
trzecim razem.
Kiedy rozgrzewał maszynę, na parkingu pojawiła się kobieta - sprzedawczyni ze
stoiska z gazetami po przeciwnej stronie ulicy.
- Panie Rip, dlaczego policja zamknęła budynek?
Gazeciarka pochodziła z prowincji Hunan, a w Hongkongu mieszkała co najmniej od
dwudziestu lat. Rip ustalił to pewnego razu, wypytując ją o największe prasowe sensacje w
historii miasta, które powinna była pamiętać.
- Gubernator wydał taki rozkaz, pani Guo - odparł. - Nie podobało mu się to, co czytał
w mojej gazecie.
- I nie wsadzili pana do więzienia? Słyszałam o aresztowaniu.
- Wsadzili. - Rip opowiedział pokrótce o ostatnich wydarzeniach i pożegnał się
uprzejmie. - Żona czeka. Martwi się o mnie - wyjaśnił.
- Tak, tak. Niech pan do niej jedzie.
Pani Guo odeszła alejką ze spuszczoną głową, jakby zmagała się z potężnym wichrem
z przeciwka. Ciężkie czasy...
Chińczycy przywykli już do ciężkich czasów, pomyślał Rip. Nigdy nie zaznali
niczego innego.
Wrzucił bieg i odjechał.
Na ulicach jak zawsze panował spory ruch. Jadąc w bryzgach wody, Rip musiał się
skoncentrować, aby w pełni panować nad motocyklem.
Był nastolatkiem, kiedy w połowie lat osiemdziesiątych po raz pierwszy zobaczył
Hongkong. Wtedy można było jeszcze znaleźć relikty dziewiętnastowiecznej zabudowy i całe
kwartały nie zmienione od czasów drugiej wojny światowej. Wielu ludzi lubiło rozprawiać
godzinami o japońskiej okupacji, którą pamiętali z młodości. Teraz została ich ledwie garstka,
a i zainteresowanych opowieściami było jakby mniej. Nikogo już nie obchodziła historia.
Rip wiedział, że taki już jest ten świat, a w każdym razie chiński świat. Przeszłość -
dobra czy zła - szybko odchodziła w niepamięć. Zawsze liczyło się dziś, które trzeba było
przeżyć, oraz jutro, na które trzeba było się przygotować. Przodkowie byli, rzecz jasna, ze
wszech miar godni szacunku, ale przede wszystkim martwi.
I właśnie to skupienie Chińczyków na teraźniejszości intrygowało Ripa Buckinghama
najbardziej. Dla nich, myślał, wszystko jest możliwe. Kulisi i ubodzy wieśniacy z poletek
ryżowych stworzyli to nowoczesne miasto, poddawali je nieustannym przemianom i sami
przechodzili metamorfozę pod jego wpływem.
Teraz z dziewiętnastowiecznych budynków nie ostał się ani jeden. Siedziby firm były
pięćdziesięciopiętrowymi drapaczami chmur, awangardowymi dziełami sztuki ze stali i szkła.
Kilometry kwadratowe wysokościowców mieściły mieszkania dla ponad sześciu milionów
ludzi. Dla przybyszów z Zachodu życie w nich było nieprzyjemnym doświadczeniem, ale nikt
nie mógł zaprzeczyć - sześć milionów ludzi miało przyzwoity dach nad głową.
Jadąc harleyem zatłoczonymi ulicami i nie zważając na gęstą mżawkę, Rip
Buckingham podziwiał surową potęgę wielkiego miasta. Znaki chińskiego pisma mieszały się
z reklamami międzynarodowych korporacji i produktów. Ten melanż był symbolem
Hongkongu, miejsca wzajemnego przenikania się Wschodu i Zachodu.
Hongkong był wielkim ludzkim tyglem, a Rip znalazł się w nim z własnego wyboru.
Wąskimi, krętymi uliczkami wjechał na północne zbocze Victoria Peak, a potem
wprowadził motor na podjazd i uruchomił mechanizm otwierający bramę garażową w doku
przyklejonym do stoku góry. Posesja należała formalnie do Buckingham News - i bardzo
dobrze, bo dzięki temu Rip nie musiał płacić za nią z własnej kieszeni.
Gdy tylko zsiadł z motocykla, w drzwiach stanęła jego żona.
- Przemokłeś - powiedziała.
- Nie szkodzi. I tak śmierdzę więzieniem.
Pocałowała go.
Wcisnął klawisz zamykania drzwi i poprowadził Sue Lin schodami do salonu. Za
wielkim oknem widać było Dzielnicę Centralną i Kowloon po drugiej stronie cieśniny.
Przyglądając się tej panoramie, opowiadał o aresztowaniu i pomysłach gubernatora. Kowloon
ledwie przebijał się przez zasłonę deszczu i mgły.
- Dzwoniłam do twojego ojca.
- Co powiedział?
- Że masz się odezwać, gdy tylko będziesz mógł. Pytałam go, czy mogę wynająć
Alberta Cheunga, i się zgodził.
Buckingham przeciągnął się i skinął głową.
- Muszę wziąć prysznic i przebrać się w coś suchego. Później zadzwonię.
- Rip, co teraz zrobimy?
- Nie wiem - powiedział najzupełniej szczerze. - To miejsce jest całym naszym
życiem. Sun Siu Ki próbuje je nam odebrać.
- Nie pozwolą ci więcej publikować "Posta".
- Wiem.
- Wszystko się zmienia.
- Wiem. Wiem! Ty mi to mówisz. Policja. Albert Cheung. Wiem, wiem, do cholery, i
wcale mi się to nie podoba!
- Matka nie wyjedzie bez mojego brata.
Rip uścisnął dłoń żony.
- O tym też wiem - powiedział cicho i pocałował ją.
Godzinę później, po długiej, gorącej kąpieli, w świeżym ubraniu, zadzwonił do
Sydney. Po chwili w słuchawce zagrzmiał głos ojca.
Rip opowiedział mu o zakazie publikacji i żądaniach gubernatora.
- Tato, chyba nie powinniśmy wydawać gazety na takich warunkach. To normalna
cenzura. Ugięcie się przed komunistami pogorszy reputację Buckingham News w
społeczności międzynarodowej, a w konsekwencji zniechęci reklamodawców na całym
świecie.
- Ten tytuł jest wart sto milionów - zahuczał Richard Buckingham.
Rip musiał odsunąć słuchawkę od ucha. Głos starego brzmiał tak donośnie i wyraźnie,
jakby dobiegał z sąsiedniego pokoju.
- Cholerne żółtki! Sto milionów! - Buckingham senior dorzucił jeszcze parę
przekleństw, ale powoli się uspokajał. I te ich cholerne kłamstwa, które wciskali ludziom
przez ostatnie kilkanaście lat; jak cudownie będzie w Hongkongu, kiedy przejmą władzę...
Rzygać się chce!
- Owszem - zgodził się Rip.
- I ci parszywi Brytyjczycy - dodał Richard. - Wierzyli w każde ich słowo...
- Niewykluczone, że pora już zbierać manatki - powiedział z wahaniem Rip, wracając
do pilniejszych spraw. - Może za parę lat chińskie władze docenią pożytki płynące z
popierania wolnej prasy.
- Nie mają wyboru - odparł Richard. - Świat już wyrósł z czasów cenzury. Ale masz
rację: nie możemy wydać sukinsynom otwartej walki. Wypłać pieniądze wszystkim
zatrudnionym. Przyślij mi listę nazwisk i kwalifikacji osób, które chciałyby pracować w innej
gazecie należącej do firmy i nie zawahają się zmienić miejsca zamieszkania. Zobaczymy, co
się uda dla nich zrobić... Oczywiście przeprowadzka na ich koszt - dodał po sekundowym
namyśle.
- Jasne.
- Chciałbym się zobaczyć z tobą i z Sue Lin. Przyjedźcie do domu.
- Za kilka tygodni. Musimy dopiąć tu parę spraw.
- W porządku.
- I jeszcze jedno, tato... Dzięki.
- Za co?
- Za to, że się ze mną zgadzasz.
- Do zobaczenia za parę tygodni.
Richard Buckingham odłożył słuchawkę i zapatrzył się na wymyślny dach opery w
Sydney widoczny za oknem. Po chwili wezwał do siebie Billyłego Kidda, który był jego
zastępcą od czasów, gdy był wydawcą, naczelnym i autorem kolumny sportowej w
"Wangeroo Gazette".
- Komuniści zamknęli redakcję "China Post" w Hongkongu - zaczął, a potem
opowiedział zastępcy o wszystkim, co usłyszał. - Chcę mieć artykuł o tej sprawie na
pierwszych stronach wszystkich gazet, które do mnie należą - dodał. Zadzwonisz do Ripa i
powiesz mu, żeby sam przygotował tekst. Wykorzystacie jego fotografię z archiwum.
- Tak jest.
- Na samym szczycie pierwszych stron, Billy - zastrzegł Buckingham. Wyjął z biurka
notatnik i ołówek. Podał je zastępcy, który natychmiast zaczął zapisywać polecenia. -
Pewnego dnia te czerwone sukinsyny pożałują, że ze mną zadarły. Jedyną bronią, jaką mam,
jest zła prasa, i na Boga, zamierzam z niej skorzystać. - Szef wstał i zaczął się przechadzać po
gabinecie. - Niech w naszych telewizjach pojawią się znowu historie o biednych dzieciach i o
prześladowaniach ruchu Falun Gong. Niech nasi ludzie codziennie biją w bębny. Codziennie,
Billy. Niech każdego ranka pojawia się nowy, bardzo ostry tekst.
- Jak chcesz, Richardzie, ale nie wydaje mi się, żeby...
- Chcę, żeby ktoś napisał o tych stu milionach migrujących robotników, których
komuniści tak bardzo tępią. Mam po dziurki w nosie czytania o tym, jak to armia włóczęgów
zagraża dobrobytowi Chin. Skorumpowany, szkodliwy reżim w Pekinie jest jedynym
czynnikiem zagrażającym dobrobytowi Chin. Czerwoni prześladują nieszkodliwych czubków
z Falun Gong i wsadzają ich do więzienia tylko za to, że zachciało im się czegoś przyjemnego
w życiu. Totalne zanieczyszczanie środowiska, wyzysk, zmuszanie dzieci do pracy... Chiny to
ostatni tak wielki śmietnik na świecie i od tej chwili wyłącznie tak będziemy o nich pisać.
Wyślesz te wytyczne faksem do wszystkich naczelnych naszych gazet.
- Coś jeszcze? - spytał kwaśno Billy, kiedy skończył notować. Zbyt długo
współpracował z Richardem, by się go bać.
- Komunizm jest równie martwy jak sam Lenin. Moje gazety i stacje telewizyjne
obwieszczą to światu głośno i wyraźnie. Znajdź jakiegoś speca od polityki, żeby o tym
napisał. Niech to będzie ktoś ważny albo ktoś, kto chce być ważny.
- Czy...
- Dlaczego wolny świat toleruje zbrodnie przeciwko ludzkości, które popełniają
chińskie władze na bezbronnych ludziach? Pomysł na tytuł artykułu: "Powróćmy na Plac
Tianłanmen".
Billy pisał najszybciej jak potrafił.
- Ty tu jesteś szefem - mruknął.
- A żebyś cholera wiedział, że jestem! - ryknął Richard. - Pieprzone żółtki nie były
zadowolone z tego, jak pisał o nich "China Post"? Zesrają się, kiedy zobaczą to, jak ich
obsmarowujemy od jutra! Gdy ktokolwiek na świecie nabluzga na czerwone Chiny, chcę
czytać o tym w moich gazetach i słyszeć w telewizji. Od dziś Buckingham News będzie
najdonośniejszym głosem domagającym się wyrzucenia komunistów z Pekinu. - Szef ze
złością machnął pięścią i usiadł w fotelu. - Ty i ja zrobimy wreszcie coś pożytecznego, Billy,
zanim wycofamy się z tej roboty - dodał swobodnym tonem.
Billy Kidd rączo wystartował w stronę drzwi. Wiedział, że kiedy Richard się rozgada,
okazje do wyjścia zdarzają się nader rzadko, dlatego skorzystał z pierwszej, jaka się
nadarzyła.
Godzinę później szef wywołał go jeszcze przez interkom.
- Billy, czy my nie mamy czasem sporego udziału w jakiejś hongkońskiej telewizji
satelitarnej?
- Zgadza się. China Television, Limited. Bardzo dochodowa rzecz.
- Każ ją sprzedać jak najszybciej. Może konkurencja będzie zainteresowana. Bierz, ile
dadzą, i zaczynamy działać.
- Wiem, że jesteś wściekły, Richard, ale China Television jest warta poważne
pieniądze. Satelitarny biznes już się tam rozkręca, a Chiny to największy rynek zbytu na
świecie. Anteny sprzedają się tam jak viagra.
Odpowiedź Richarda Buckinghama była spokojna i konkretna.
- Zamierzam napaskudzić na komuchów ile wlezie, Billy. Nie chcę, żeby coś mojego
znajdowało się w zasięgu ich łap, nie chcę, żeby mi to odebrali i zniszczyli. Pozbądź się
China Television. Straty odbijemy sobie na nich przy innej okazji.
Billy nie zamierzał się poddać.
- Nikt nie zapłaci od ręki tyle, ile jest warta ta firma.
- Billy - odparł Buckingham, nie tracąc cierpliwości dopóki w Chinach rządzą
komuniści, nic nie jest warte prawdziwych pieniędzy. To lekcja, której Amerykanie,
Brytyjczycy i Japończycy nauczą się w przykrych okolicznościach.
Kiedy Jake wyszedł z hotelu, na ulicy czekał już mężczyzna - stał pod gzymsem, by
nie zmoknąć. Gdy admirał rozwinął parasol Callie i ruszył przed siebie, obcy wskoczył do
samochodu stojącego tuż przed budynkiem, na miejscu zarezerwowanym dla taksówek.
Jake zignorował go całkowicie. Ciążyła mu jedynie myśl o taśmie z biblioteki Chana,
którą niósł w kiszeni. Był zadowolony, że od razu pozbył się portfela i pistoletu, które odebrał
śledzącemu poprzedniego dnia.
Kiedy wszedł do terminala promowego, samochód zatrzymał się przy krawężniku i
tylnymi drzwiami wysiedli dwaj mężczyźni.
Jake widział, że wskoczyli na pokład promu Star of the West tuż przed podniesieniem
trapu. Jeden z nich miał na głowie bandaż; to ten stracił portfel i broń. Zatrzymał się na
dolnym pokładzie. Drugi wszedł na górę, ale trzymał się na dystans od Graftona.
Wysiadłszy w Dzielnicy Centralnej, Jake wezwał jedyną wolną taksówkę i odjechał,
nie sprawdzając nawet, co zrobili w tej sytuacji śledzący go mężczyźni.
Kiedy wszedł do gabinetu konsula, Tygrys Cole obszedł biurko, żeby uścisnąć mu
rękę.
- Mamy wybór - powiedział. - Możemy zjeść tutaj, pójść do bufetu albo wymknąć się
do dobrej restauracji z winem i całą resztą fajerwerków. Co wolisz?
- Wolę zostać tutaj, jeśli nie masz nic przeciwko temu.
- W porządku. Usiądź i zaczekaj, muszę pogadać z sekretarzem.
Cole wrócił po kilku minutach i zasiadł na jednym z obitych czarną skórą krzeseł dla
gości, tuż obok Jakeła.
- Jest coś, o czym być może powinienem był powiedzieć ci wczoraj - zagaił Grafton. -
Przyjechałem tu w oficjalnej sprawie. Wielu ważniaków w Waszyngtonie zaczyna
denerwować sytuacja w Hongkongu. Mówiąc ściślej, niepokoi ich sprawa Chiny Boba Chana
i twoich z nim związków. Namówili więc Biały Dom, żeby wysłał mnie tu na rozmowę z
tobą. Mam się dowiedzieć jak najwięcej i o wszystkim zameldować.
Cole spojrzał na niego ze zdziwieniem.
- Dlaczego akurat ty?
- Ktoś wywęszył, że lataliśmy razem przed laty, politycy nie mogli już usiedzieć w
miejscu, czterogwiazdkowi z Pentagonu mieli mnie dość, a ktoś wpływowy z Rady
Bezpieczeństwa Narodowego uznał, że umiem zdziałać cuda. Jak widzisz, przyczyn było
kilka, i oto jestem.
- Aha.
- Kiedy dostałem propozycję, w pierwszej chwili odmówiłem. Potem Callie otrzymała
zaproszenie na konferencję. Uznałem, że to niezła przykrywka... - Jake wzruszył ramionami.
- Pytaj.
- Czy ty lub twoi przyjaciele kazaliście mnie śledzić?
- Ktoś cię śledzi?
- Dwaj mężczyźni łażą za mną, odkąd wyszedłem z hotelu. Podejrzewam, że w tej
chwili czekają pod konsulatem, aż się znowu pojawię.
Cole wyglądał na zaskoczonego.
- Jake, nie mam pojęcia, kim oni są.
- Jeśli chodzi o całą sprawę, to mogę ją ująć w jednym pytaniu: czy jesteś
uczestnikiem spisku, którego celem jest obalenie chińskich władz?
Cole gwizdnął przeciągle.
- Jezu! Przyleciałeś tu aż z Waszyngtonu, żeby zadać mi to pytanie?
Jake Grafton podrapał się w głowę.
- No cóż, pewnie goście ze stolicy się spodziewali, że będę mniej bezpośredni, ale...
tak, właśnie po to przyleciałem. Jeżeli odpowiesz "nie", kolejne pytanie brzmi: czy udzielałeś
rad lub wspomagałeś finansowo kogokolwiek, kto planuje obalenie chińskich władz?
Cole uszczypnął się w nos, spojrzał na Graftona i wyszczerzył zęby w uśmiechu, który
stopniowo się rozszerzał. Jake wiedział, że to dość rzadkie zjawisko.
Wreszcie konsul roześmiał się w głos. Chichotał jeszcze, kiedy sekretarz wszedł do
gabinetu z tacą, na której stały dwie miski zupy, kilka kanapek i dwie puszki coli, ale po
chwili opanował się i jego twarz przybrała zwykły, dość obojętny wyraz.
- Zawsze serwuję gościom amerykańskie napoje - mruknął, kiedy sekretarz zamknął
za sobą drzwi. - Dziś jest dzień coli. Jutro pepsi.
Cole zaczął jeść zupę.
- Wyjątkowy z ciebie model, Grafton. Kiedy w szkole lotniczej nauczyli cię lecieć
prosto na cel, dobrze sobie przyswoiłeś tę zasadę.
Jake także spróbował zupy. Chińska, wodnista i warzywna, była znośna, ale nie tak
dobra, by pisać o niej w listach do domu. Nie było sucharów do zagryzienia. Otworzył puszkę
i wziął łyk coli. Dobrze, że przynajmniej była chłodna.
Cole wycelował łyżką w Graftona, ale rozmyślił się i ze śmiechem ponownie zanurzył
ją w zupie.
Zjedli w milczeniu. Kiedy Cole skończył, wyprostował się na krześle z puszką w
dłoni.
- Wiesz, jest w tym jakaś ironia losu. Spośród wszystkich ludzi na świecie akurat ty,
Jake, przybywasz do mnie z przeszłości, żeby pytać o przyszłość.
- Wcale nie pytałem o przyszłość - odparł Grafton. - Mięczaki z Waszyngtonu
martwią się przede wszystkim teraźniejszością.
- Ach tak. Teraźniejszość...
Cole wstał, obszedł burko i stanął przy oknie. Widok nie zapierał tchu - za szybą
rozciągał się ponury las wieżowców przesłonięty strugami deszczu.
- Ten ciepły front ma się oddalić dziś w nocy - powiedział. - Następne trzy, może
cztery dni powinny być słoneczne.
- Aha. - Grafton dopił colę i odstawił puszkę na tacę, obok brudnych misek.
Cole wrócił do biurka, usiadł w swoim fotelu, oparł dłonie na blacie i spojrzał prosto
w oczy Jakeła.
- Ustalmy podstawowe zasady. Albo gramy według nich, albo nie gramy w ogóle.
Grafton usadowił się wygodniej.
- Jakie to zasady?
- Udzielę ci kompletnych, szczerych i absolutnie prawdziwych odpowiedzi na
wszystkie pytania, ale ty nie zdradzisz ich nikomu przez tydzień.
Jake zastanawiał się przez chwilę.
- Problem polega na tym - odezwał się w końcu - że jesteś w służbie dyplomatycznej
Stanów Zjednoczonych. Kiedy zwykły obywatel ma ochotę wskoczyć na siodło i pognać na
czele rewolucji, to sprawa między nim a tym, kto w danym tygodniu rządzi wszechświatem.
Kiedy robi to dyplomata, sprawa wygląda zgoła inaczej.
- Nie odmówię ci racji - odrzekł Cole. - Zastanawiałem się nad tym, kiedy jedliśmy.
Zróbmy tak: jeżeli zgodzisz się na moje warunki, czyli będziesz milczał przez tydzień,
napiszę prośbę o zwolnienie ze stanowiska z pustym miejscem na datę i oddam ją w twoje
ręce. Wpiszesz dowolny dzień i dopilnujesz, żeby papier trafił do Waszyngtonu, ale nie
wcześniej niż za siedem dni.
Tym razem Jake Grafton wstał i podszedł do okna.
- Dlaczego po prostu mnie nie okłamiesz, żeby mieć święty spokój?
- A to dobre! Pamiętasz, co odpowiedziałeś, kiedy zapytali cię, czy kiedykolwiek
zbombardowałeś nieautoryzowany cel?
- Odpowiedziałem, że tak.
- Otóż to. Jesteś unikatem, Jake, naprawdę uczciwym człowiekiem. Wybacz, ale nie
przyszłoby mi do głowy okłamać kogoś takiego jak ty.
- Posłuchaj, Tygrysie. Nie mogę milczeć przez tydzień. Nie wtedy, jeśli dowiem się,
że robisz coś, czego nie powinieneś robić.
Cole spojrzał na Graftona z ukosa.
- Niby co miałbym zrobić?
- Dajże spokój!
- Wiesz, kim są ci komuniści? Wiesz, co reprezentują?
Jake Grafton pochylił się nad biurkiem.
- Gdyby rząd Stanów Zjednoczonych kazał mi nacisnąć spust - szepnął ochryple - to z
ochotą osobiście wysłałbym do piekła wszystkich komunistów na świecie. Ale dopóki będę
służył w marynarce wojennej, nie mogę sobie pozwolić na luksus takiego działania bez
rozkazu. Napisz rezygnację z dzisiejszą datą, a ja wyślę ją w twoim imieniu.
Cole rozparł się w fotelu i przetarł oczy.
- Kiedy to zrobisz? - spytał po chwili.
- Nie wiem! - zawołał Grafton, rozkładając ręce.
Konsul odwrócił się w stronę komputera, włączył go, włożył firmowy papier do
drukarki i zaczął pisać. Trzy minuty później wydruk był gotowy. Cole przeczytał tekst,
podpisał i oddał Graftonowi.
Jake przyjrzał się pismu uważnie, a potem złożył je starannie.
- Masz może kopertę? Cole sięgnął do szuflady.
Jake włożył kartkę do koperty, a kopertę wsunął do wewnętrznej kieszeni sportowej
kurtki.
- Masz jeszcze jakieś pytania? - spytał Cole.
- Może powiesz mi dlaczego?
Konsul przeciągnął się, nie wstając z fotela. Zbierał myśli, spoglądając za okno, na
masywy potężnych wieżowców. Wreszcie odwrócił się ku Graftonowi.
- Powinienem był zginąć w ten grudniowy dzień siedemdziesiątego drugiego, kiedy
leżałem w błotnistej dżungli Laosu z pękniętym kręgosłupem. I zginąłbym, gdybym latał z
przeciętnym śmiertelnikiem. Ale nie! Los zetknął mnie z Jakiem Graftonem, wcieleniem
wojownika. A Jake Grafton nie zamierzał wyjść z dżungli beze mnie... albo obaj, albo żaden.
Walczył więc i dzięki niemu obaj przeżyliśmy. Kiedy zamknę oczy, widzę wszystko tak
wyraźnie, jakby to było wczoraj. To był najważniejszy moment mojego życia. - Cole
odwrócił się w stronę okna i ponurego, deszczowego pejzażu. - Pamiętam też inny dzień: ten,
w którym zostałem milionerem. Zmieniłem się z posiadacza studenckiego długu w wysokości
trzydziestu trzech tysięcy dolarów oraz chevroleta, wartego najwyżej dwa tysiące, we
właściciela sieci wycenianej na dwadzieścia trzy miliony dolarów, a wszystko to ot, tak! -
Cole pstryknął palcami i obrócił się ponownie ku Jakełowi. - A potem, pewnego
wrześniowego dnia trzy lata temu, zostałem miliarderem. Akcje spółek z branży
zaawansowanych technologii szły w górę jak rakiety, wyceny... Ale ty przecież dobrze o tym
wiesz. Widzisz, projektowaliśmy oprogramowanie dla bardzo złożonych sieci, dla systemów
telefonii bezprzewodowej, do alarmów antywłamaniowych i samochodowych, do gadających
lalek... do wszelkiego magicznego badziewia. Do gadżetów. W świecie przedmiotów byliśmy
królami nowej magii. Cały świat walił do nas drzwiami i oknami. Byłem obrzydliwie bogaty;
mogłem kupić wszystko, co jest do kupienia na tej planecie... a wszystko to gówno znaczyło.
Mój syn umarł z powodu narkotyków... wtedy postanowiłem uciec. Wtedy też poproszono
mnie, żebym pomógł zniszczyć komunistów. - Pochylił się nad biurkiem. - Jestem w
Hongkongu od dwóch lat i przekazałem na rewolucję dobrych sto milionów dolarów. W tym
samym czasie wartość mojego majątku ulokowanego w akcjach stale rosła. Dziś jestem wart
dwa miliardy dolarów, Jake. Dwa miliardy! Marnowałem życie w nieudanych małżeństwach
z głupimi kobietami, a tymczasem system pracował na moją korzyść i dał mi dwa...
miliardy... dolarów.
Cole rozłożył ręce, jakby to, co powiedział, wszystko wyjaśniało. Najwyraźniej
wierzył, że tak jest.
- Kto poprosił cię o pomoc w walce z komunistami? - spytał Grafton.
- Aaa - na twarzy Coleła pojawił się cień uśmiechu. - Na pewno już wiesz, inaczej byś
nie pytał.
Jake Grafton wstał, podszedł do drzwi i uchylił je lekko. Odwrócił się i spojrzał na
Coleła, wciąż siedzącego za biurkiem.
- Niektóre marzenia są większe od innych - powiedział Cole skinął głową.
- Kanapka była dobra. Zupa fatalna. - Jake otworzył drzwi i wyszedł z gabinetu
konsula.
ROZDZIAŁ 8
Rip Buckingham grał sam w squasha, gdy w klubie pojawił się Tygrys Cole.
- Słyszałem, że gubernator zamknął gazetę - powiedział konsul, zamknąwszy drzwi
zabudowanego kortu.
- Tak. A ja spędziłem parę nocy w pudle.
- Prosiłeś się o to od lat.
- Od razu poczułem się czystszy, bliższy Bogu. Jeśli się postaram, będą mnie
przymykać raz, a może i dwa razy w miesiącu.
Grali ostro przez dwadzieścia minut, a potem razem wyszli do przebieralni. Pod
prysznicami nie było nikogo więcej.
- Deszcze powinny dziś ustać - powiedział Rip, kiedy puścili wodę. - Wu mówi, że
jutro będzie nasz dzień.
- Świetnie.
- Kerry liczy na twoją pomoc z komputerami.
- Niczego nie mogę zagwarantować. Potrzebowalibyśmy jeszcze tygodnia, żeby
potwierdzić słuszność metody, którą przyjęliśmy.
- Nie mamy tyle czasu.
- Spodziewałem się tego.
- Aż trudno uwierzyć, że wreszcie nadeszła ta chwila. Cole skinął głową. Zawsze
uważał, że wielkie zmiany w życiu zachodzą w najmniej dogodnych momentach.
- A co z gubernatorem? O czym meldował Pekinowi? - Rip wiedział już, że Cole kazał
agentom CIA założyć podsłuch w ratuszu.
- Nie ma pojęcia, co się dzieje - odparł konsul. - A jeżeli ci z Pekinu coś zwęszyli, to
w każdym razie nie informują o tym ani gubernatora, ani Tanga.
- Chciałbym przyprowadzić Sue Lin i jej matkę do twojego konsulatu - mruknął Rip
na tyle cicho, że jego słowa z trudem przebiły się przez szum wody.
- Przecież przerabialiśmy już tę kwestię parę razy. Zabierz je do australijskiego
konsulatu.
- Kiedy zrobi się gorąco, armia zmiażdży Australijczyków. Nie odważy się tknąć
jedynie amerykańskiej placówki.
- Więc zaprowadź kobiety na lotnisko i wyślij najbliższym samolotem do Sydney.
- Teściowa nie chce... i nie może, nie ma nawet paszportu. Sue Lin nie ruszy się bez
niej.
- Na miłość boską, w takim razie niech twój ojciec przyśle prywatny odrzutowiec.
Wylądują gdzieś na pustkowiu. Chyba znajdzie się w Australii chociaż jeden urzędnik
imigracyjny, którego można kupić?
- Pewnie są takich dziesiątki... rzecz w tym, że one nie chcą wyjechać.
- Rip, czas już skończyć z marudzeniem. Jeżeli przegramy, będziemy martwi. Kobiety
dobrze o tym wiedzą.
- Jezu, kolejny filozof. - Buckingham spojrzał wilkiem na starszego mężczyznę.
Cole oczywiście miał rację. Mimo to Rip czułby się znacznie lepiej, gdyby mógł w
jakiś sposób usunąć Sue Lin i Lin Pe z linii ognia. A jeżeli przy okazji miał się zachować jak
skończony szowinista... to trudno.
- Parę dni temu rozmawiałem z Wongiem - powiedział. - Drań twierdzi, że ktoś w
waszym konsulacie sprzedaje oryginalne amerykańskie paszporty.
- Myślisz, że kłamie?
- Nie.
Tygrys zakręcił kurek i przeszedł do przebieralni.
- To by wiele wyjaśniało - powiedział, gdy Rip do niego dołączył.
- Co konkretnie?
- China Bob Chan wiedział o wiele za dużo. Przez lata robił z Sonnym mnóstwo
wspólnych interesów.
- Kto może być ich wtyczką?
- Tylko dwie osoby mają dostęp do paszportów. Jedna z nich, może obie... Jedna z
nich to kobieta, która sypia z agentem CIA.
- Czy mi się zdaje, czy tydzień temu zginął jeden z ich ludzi, niedawno przysłany ze
Stanów?
- Oficer CIA. Dostał kulkę na ulicy wkrótce po tym, jak założył pluskwy w bibliotece
Chiny Boba.
Ubrali się w milczeniu i osobno opuścili budynek klubu.
Piekarnia należąca do Double Happy Fortune Cookie Company mieściła się w
magazynie opodal Uniwersytetu Chińskiego na Nowych Terytoriach. Kiedy Holender zmarł,
Lin Pe przeniosła ją tu z ważnego powodu: płace kucharzy i robotników były niskie, ale
stawki dla studentów - jeszcze niższe. Płacąc studentom nieco więcej, niż zarobiliby gdzie
indziej, zyskała załogę złożoną z najbystrzejszych, najbardziej utalentowanych pracowników
w całym Hongkongu.
Na parterze budynku znajdowała się pakownia i magazyn gotowych produktów.
Pieczenie ciasteczek i drukowanie karteczek z wróżbami odbywało się na pierwszym piętrze.
Na trzecim, gdzie Lin Pe w swym biurze przez całe lata prowadziła ręcznie księgi firmy, stały
teraz komputery pracujące przez okrągłą dobę pod nadzorem studentów z wydziałów
informatyki i elektrycznego. Na tyłach magazynu parkowało kilka dostawczych furgonetek
oraz sześć wielkich ciężarówek, które woziły na lotnisko towar przeznaczony do wysyłki za
granicę.
Wu Tai Kwong zaadaptował ten stan rzeczy do własnych potrzeb. Pracownicy
piekarni byli teraz najważniejszymi członkami komitetu rewolucyjnego, a więzy ścisłej
współpracy łączyły ich z komórkami organizacji założonymi na uczelni, w biurach i innych
fabryczkach w całym Hongkongu. Stąd też nici tajnego porozumienia rozchodziły się po
całych Chinach. Wu wiedział dobrze, że lokalne powstanie w Hongkongu byłoby skazane na
porażkę; zaplanował więc grę o znacznie większą stawkę.
Tego popołudnia kręcił się po rampie załadowczej w towarzystwie kilku najbardziej
zaufanych ludzi, paląc papierosa, patrząc na krople deszczu i wymyślając ostatnie poprawki
do planu działania.
Czas oczekiwania się skończył. Spontaniczny protest przed siedzibą zbankrutowanego
Banku Orientu zrobił wielkie wrażenie na Wu i jego przyjaciołach. Chęć nieuzbrojonych
obywateli do stawienia czoła Armii Ludowo-Wyzwoleńczej musiała być wyrazem potęgi
antyrządowych nastrojów. Komuniści także to rozumieli i zapewne dlatego zareagowali tak
ostro na pokojowe protesty.
Dynamiczny rozrost organizacji był jeszcze jednym powodem do pośpiechu. Wroga
rządowi grupa rozrastała się szybko, a w takich warunkach trudno o utrzymanie ścisłej
tajemnicy. Egzekutorzy, którzy bez litości karali zbyt gadatliwych - a nawet likwidowali
szpiegów - stali się w tej sytuacji bezsilni. Nie było sposobu na uciszenie szeptów w tak
licznym gronie. Absolutną tajemnicę można było utrzymać tylko w kilku głównych
komórkach organizacji. Wu myślał o tym, jakie to szczęście, że rok wcześniej przyłączył się
do nich ten Amerykanin, Virgil Cole, dysponujący ogromnymi pieniędzmi, które wystarczały
na kupowanie milczenia policji, służb specjalnych i wszystkich osób, które mogły zaszkodzić
sprawie.
Władze w Pekinie wiedziały, że mają zaprzysięgłych wrogów, ale stolica była daleko i
oddzielały ją od byłej brytyjskiej kolonii liczne warstwy do cna skorumpowanych
urzędników. Nie wolno było jednak zapominać, że nawet najbardziej sprzedajni
funkcjonariusze państwa mogą się ocknąć i zacząć działać, gdyby ryzyko utraty władzy stało
się nazbyt realne.
Czas dobiega końca, mówił Wu przyjaciołom. Teraz albo nigdy. Trzeba walczyć lub
się poddać. Zwyciężyć albo zginąć.
Tego dnia towarzysze uważniej niż zwykle przyglądali się jego twarzy, z napięciem
słuchając każdego słowa. Zwerbował ich wszystkich, przekonał do swojej wizji i utrzymał
przy sobie wyłącznie siłą własnej osobowości, niczym więcej. Emanowała zeń życiowa
energia, prawdziwa moc...
Niektóre kobiety, które nawiązywały z nim bardziej osobisty kontakt, postrzegały go
jako postać na poły religijną; jako współczesnego Buddę czy Konfucjusza. Rzeczywistość
była jednak inna: Wu Tai Kwong był twardym, upartym człowiekiem o niewiarygodnej
odwadze, gotowym skazywać zdrajców na śmierć i od czasu do czasu osobiście naciskać
spust. Wierzył w siebie i własne przekonania tak żarliwie, że wielu ludziom jego zapał
wydawał się irracjonalny. Ci, którzy znali go lepiej, dostrzegali człowieka obdarzonego
mądrością, odwagą, determinacją i tytanicznym ego, niezbędnym do poprowadzenia w
przyszłość kraju tak ogromnego jak Chiny. Wu wyjął z kieszeni telefon komórkowy.
- Ruszamy? - spytał po raz ostatni najbliższych współpracowników.
Odpowiedziały mu zgodne skinienia. Wybrał numer.
Jeden sygnał. Dwa.
- Halo. - Głos Coleła.
Jak dobrze Wu go znał!
- Ruszamy - powiedział i natychmiast zamknął klapkę aparatu, przerywając
połączenie. - Nowy dzień już prawie nastał - rzekł Wu do swych przyjaciół i roześmiał się.
Ktoś taki jak on cieszyłby się nawet w dniu Sądu Ostatecznego. Jego humor rozładował nieco
napięcie wśród zebranych; niektórzy pozwolili sobie nawet na lekkie uśmiechy.
Wu Tai Kwong zaciągnął się dymem po raz ostatni i rzucił niedopałek do kałuży, a
potem wsiadł do furgonetki, którą podróżował na co dzień, i odjechał z parkingu na zapleczu
siedziby Double Happy Fortune Cookie Company.
Włączył się w nurt samochodów pełznących ulicą w stronę najbliższych świateł.
Wycieraczki wyraźnie przegrywały bitwę z deszczem, który nasilał się z każdą chwilą - a
może tak się tylko wydawało.
Jakaś furgonetka wcisnęła się tuż przed maskę wozu Wu i trzeba było ją wpuścić.
Oczywiście nie zdążyła załapać się na zielone światło.
Siedząc w kabinie i rozmyślając o deszczu, żołnierzach i milionach rozgniewanych
Chińczyków, Wu Tai Kwong nie zareagował od razu, gdy tylne drzwi stojącej przed nim
furgonetki otworzyły się i z wnętrza wyskoczyli dwaj ludzie. Zatrzasnęli za sobą drzwi, a
potem podbiegli do szoferki wozu Wu - jeden od strony pasażera, drugi od strony kierowcy.
Stanęli na stopniach i w dłoni tego, który znalazł się bliżej, ni stąd, ni zowąd pojawił
się pistolet. Wu spojrzał w lewo drugi z napastników, który najwyraźniej zamierzał zająć
miejsce pasażera, również był uzbrojony i celował w jego pierś.
- Zaparkuj wóz - polecił mężczyzna stojący obok. - Przesiądziesz się. Ja poprowadzę.
Wu wcisnął gaz do deski. Furgonetka skoczyła naprzód i uderzyła w tył stojącego
przed nią wozu. Napastnik atakujący od strony kierowcy zleciał na jezdnię; drugi zawisł na
jednej ręce, ratując się przed upadkiem.
Wu wrzucił wsteczny bieg, przekręcił kierownicę do oporu i znowu dodał gazu.
W szybę po jego stronie uderzyła kula. Poczuł, że koło przetacza się po leżącym
mężczyźnie sekundę przed tym, jak furgonetka uderzyła w samochód stojący z tyłu. Wcisnął
pedał jeszcze mocniej, aż opony zapiszczały na mokrym asfalcie...
Drugi napastnik zdołał wdrapać się do wnętrza kabiny i wymierzył z pistoletu w
głowę kierowcy. Wu posłał mu prawy prosty w zęby, wcisnął hamulec i szarpnął dźwignią,
próbując zmienić bieg.
Silnik zadławił się i zgasł.
W ciszy, która nagle zapadła, Wu usłyszał sapanie i przekleństwa mamrotane przez
mężczyznę siedzącego obok. Walczył z rozrusznikiem, gdy na jego głowę spadł pierwszy cios
kolbą pistoletu.
Wu spróbował jeszcze odepchnąć napastnika łokciem, ale drugie uderzenie pozbawiło
go przytomności.
Jake Grafton otworzył drzwi hotelowego pokoju i stanął jak wryty, nie wierząc
własnym oczom. Z łóżka pozostał goły stelaż, wszędzie walały się szczątki rozprutego
materaca, na podłodze leżały połamane meble, telewizor straszył czarną dziurą pośrodku
ekranu, a w całym tym chaosie walały się strzępy ubrań należących do niego i Callie. Nawet
dywan nie leżał tak jak powinien.
- Callie?
Grafton wszedł do pokoju, zajrzał do łazienki, do garderoby, pod stertę ubrań i za
komodę
- Callie?
Wiedział, czego szukali ci, którzy tu byli: taśmy. Nie znaleźli jej tylko dlatego, że
spoczywała bezpiecznie w jego kieszeni.
Ale gdzie zniknęła Callie? Może była na dole, może poszła na zakupy albo do
fryzjera...
- Callie! - ryknął na całe gardło.
Przez uchylone drzwi zajrzała do środka pokojówka. Odezwała się po chińsku.
- Gdzie jest ta pani, która tutaj mieszka? - spytał Jake.
Pokojówka potrząsnęła głową, nie rozumiejąc pytania. Z bezbrzeżnym zdumieniem
wpatrywała się w sterty zniszczonych sprzętów.
Jake Grafton minął ją w biegu i popędził w głąb korytarza. Nie chciał czekać na
windę; ruszył schodami w dół, myśląc gorączkowo.
Nie zatrzymując się w sekretariacie, wpadł do biura dyrektora hotelu, Brytyjczyka.
- Ktoś zdemolował mój pokój! - zawołał i podał numer. - Moja żona zniknęła! Proszę
wezwać policję.
Mężczyzna wpatrywał się w niego z otwartymi ustami. Jake powtórzył trzy zdania
jeszcze raz, a potem wybiegł z gabinetu.
Musiał znaleźć telefon.
Najpierw jak szalony wertował książkę telefoniczną, a później kłócił się z operatorem,
zanim wreszcie uzyskał połączenie z amerykańskim konsulatem.
- Z Tommym Carmellinim proszę. Agent zgłosił się po niespełna minucie.
- Tu Grafton. Ktoś niedelikatny gruntownie przetrząsnął nasz pokój w hotelu. Moja
żona zaginęła.
Carmellini trawił nowiny przez kilka sekund.
- Co z taśmą? Znaleźli ją? - zapytał w końcu.
- Nie. Kto to mógł być?
- Bóg jeden wie.
- Ja też chcę.
- Cholera, nie wiem, co panu powiedzieć, admirale. Skoro porwali pańską żonę, na
pewno wkrótce się odezwą.
- Chyba że zamierzają zmusić ją do mówienia.
Carmellini nie odpowiedział.
- Konsul jest u siebie? - spytał Grafton.
- Nie wiem.
- Zaraz tam będę. Zobaczymy się mniej więcej za pół godziny. Będę potrzebował
broni.
Jake Grafton rzucił słuchawkę na widełki i wyszedł z holu na ulicę. Nie zatrzymując
się, minął dwóch policjantów, którzy właśnie spieszyli w stronę hotelu.
Tygrys Cole był w swoim biurze. Grafton i Carmellini minęli sekretarza i z marszu
weszli do gabinetu.
- Warunki wymiany można interpretować jako... - Cole urwał w pół zdania rozmowę
telefoniczną, kiedy zobaczył przed sobą Jakeła.
- Pozwoli pan, że oddzwonię później, panie sekretarzu? Mamy tu kryzysową sytuację,
którą muszę się zająć natychmiast. - Przez chwilkę konsul słuchał jeszcze rozmówcy, a potem
mruknął coś na pożegnanie i odłożył słuchawkę. - Co to ma znaczyć?
- Ktoś zdemolował mój pokój hotelowy i być może porwał moją żonę. - Jake obszedł
biurko i złapał Coleła za klapy. - Jeżeli wiesz, kto to zrobił albo gdzie ona jest, to teraz masz
ostatnią szansę podzielić się ze mną tą informacją.
- Hej! - krzyknął Cole, próbując wyrwać się z rąk Graftona.
Admirał był jednak silniejszy.
- Jeżeli coś się stanie Callie - wycedził, stając twarzą w twarz z dyplomatą - to cię
zabiję! Cokolwiek, Cole! Rozumiesz?
Konsul generalny znieruchomiał.
- Rozumiem, Jake.
Grafton puścił go i wyprostował się.
- Kto to zrobił?
- Nie wiem. Opowiedz, jak było.
Jake przysiadł na skraju biurka i na początek opisał pokój.
- Kiedy zostawiłem ją, idąc na lunch z tobą, wszystko było w porządku. Zamierzała
zejść do restauracji, a potem czekać na mój powrót. Nie zastałem jej jednak, a w pokoju
panuje totalny bajzel. Ktokolwiek to zrobił, szukał tego - dodał, wyjmując z kieszeni taśmę i
pokazując ją Colełowi. - To nagranie z biblioteki Chiny Boba Chana, wyjęte z magnetofonu
w kilka minut po jego śmierci.
Cole zmarszczył brwi.
- Skąd to masz?
- Od pana Carmelliniego. Przyjechał tu, żeby pomóc mi w śledztwie. Śmierć Harolda
Barnesa wydawała nam się dobrym miejscem do rozpoczęcia działań. - Jake spojrzał na
Tommyłego. - Są jakieś nowiny z przeszukań i nasłuchu?
- Na razie nie, panie admirale.
- Z przeszukań czego? - spytał Tygrys.
- Wszystkiego, co znajduje się w tym budynku - odparł Grafton. - Sejfów, szaf z
aktami, biurek, twardych dysków, baz danych, śmietników... Wszystkiego. Chcę wiedzieć, co
się dzieje w Hongkongu, do ciężkiej cholery, i chcę to wiedzieć natychmiast!
Cole wziął głęboki wdech.
- W tym gabinecie też założył pan pluskwy, Carmellini?
- Tak jest.
- Proszę je zabrać i zostawić nas samych. Admirał Grafton zadał pytanie, a odpowiedź
nie powinna być nagrywana.
Carmellini w niespełna minutę usunął ukryte mikrofony bezprzewodowe. Jeden z nich
był przyklejony do gumki ołówka - jednego z kilkudziesięciu stojących w kubku na biurku
Coleła - a drugi do zasłony okiennej tuż za fotelem konsula.
Cole milczał, dopóki Carmellini nie zamknął za sobą drzwi.
- Nie wiem, kto porwał twoją żonę.
- Wiedziałeś, że coś takiego się wydarzy?
- Nie. Jestem zaszokowany.
- Zacznijmy od początku. W co ty się właściwie wplątałeś?
- Jak zauważyłeś podczas lunchu, grupa buntowników zamierza przewrócić lampion
miejscowych władz. Jestem jednym z nich.
- Aha.
Cole spojrzał na Jakeła pytająco.
- Czy to wasza grupa wykonała lub zleciła zabójstwo Harolda Barnesa?
- Według mojej najlepszej wiedzy, nie.
- Nie wciskaj mi takich gównianych, okrągłych zdanek! Dziesięć sekund i będę
rozmawiał z Waszyngtonem. Pytam jeszcze raz i radzę ci odpowiadać wprost: czy ktoś z
waszej grupy zabił Harolda Barnesa?
- Nie.
- A kto to zrobił?
- Nie wiem. Swego czasu myślałem, że mógł to zrobić ktoś z CIA, kto sypiał z Chiną
Bobem.
- Jaka jest w tym wszystkim rola Chiny Boba?
Cole wziął głęboki wdech i zapadł się głębiej w fotel.
- Chciałbym znać dokładną odpowiedź na to pytanie. Wykorzystywałem go jako
łącznika, w dyskretny sposób przenoszącego moje pieniądze do Hongkongu. Mniej więcej sto
milionów dolarów amerykańskich przeznaczonych na wsparcie rewolucji przeszło przez jego
ręce.
- Twoich dolarów?
- Tak.
- Chryste Panie! Cole, w coś ty się zaangażował?
- W przygotowania do siłowego obalenia rządów komunistycznych w Chinach. I w
dodatku uważam, że to świetny sposób wydawania pieniędzy.
- A nie przyszło ci czasem do głowy, że najlepiej przysłużyłbyś się swoim braciom
Amerykanom, gdybyś po prostu pozwolił Chińczykom rozwiązywać problemy we własnym
gronie?
- Nie zamierzam się tłumaczyć z moich czynów ani przed tobą, ani przed kimkolwiek
innym - odparł zimno Cole. - Zrobiłem to, co uważałem za najbardziej odpowiednie dla
wszystkich ludzi, na których mi zależy. A ty i mądrale z Waszyngtonu możecie tę myśl
wygrawerować na moim nagrobku albo wsadzić sobie w tyłek, wszystko mi jedno.
- Dobrze już, dobrze - uspokoił go Jake, unosząc ręce w pojednawczym geście. -
Czym jeszcze zajmował się Chan?
- Na moje zlecenie przemycał do kraju sprzęt komputerowy.
- Czy wspierał fundusze kampanijne amerykańskich polityków?
- Tak sądzę.
- Kto dawał mu na to pieniądze?
- Armia Ludowo-Wyzwoleńcza.
- Co jeszcze kombinował?
- Robił wszystko, na czym mógł zyskać. Lubił pieniądze, maczał palce bodaj we
wszystkich interesach w mieście. I zapewne dlatego zginął.
- Sądzisz, że za dużo wiedział o różnych sprawach?
- Jestem prawie pewny.
- A o tym, że twoje pieniądze wspierają antykomunistyczną rewolucję?
- Podejrzewał raczej, że to część narkotykowego biznesu, ale nie wykluczam, że
zaczynał się domyślać prawdy.
Jake Grafton złapał się za głowę.
- Nie do wiary, że wpakowałeś się w takie gówno!
Cole huknął otwartą dłonią w blat biurka.
- Nie zamierzam słuchać żadnych świętoszkowatych bzdur! Trzydzieści lat temu
amerykańscy liberałowie uznali, że nie warto walczyć o wolność Azji, a teraz są partnerami
ministerstwa propagandy komunistycznego rządu, inwestorami w china.com! Zrobią
wszystko, żeby się obłowić! Tak, wspieram rewolucję. I nie spodziewaj się, że serce mi
pęknie, jeśli paru nażartych, zadowolonych z siebie, wspaniale wykształconych, nadętych
bubków w Ameryce straci trochę forsy, a może i krwi.
Jake Grafton zastanawiał się nad odpowiedzią.
- Nie możesz dać ludziom wolności, Tygrysie. To jest taka rzecz, na którą sami muszą
zasłużyć. Jeżeli nie chcą jej tak bardzo, by o nią walczyć, to nie będą jej cenić.
- Chińczycy będą walczyć, możesz być pewny - odparował Cole. - Są gotowi
przelewać krew.
- W porządku.
Cole opanował się, po czym spytał:
- Czy Callie słuchała nagrania, które przyniósł Carmellini?
- Tak.
- Całego?
- Mówiła, że całego.
- Kto jeszcze wiedział o istnieniu taśmy?
- Carmellini i ewentualnie ktoś, komu o niej powiedział. Przyniósł nam specjalny
odtwarzacz i słuchawki. Podejrzewam, że wygrzebał je gdzieś w magazynie konsulatu.
Tygrys Cole westchnął głęboko.
- Przyjmijmy pewne założenia i sprawdźmy, dokąd nas zaprowadzą. Na początek
załóżmy, że ten, kto porwał Callie, jest zainteresowany zawartością taśmy.
Jake kiwnął głową.
- Wiemy, że China Bob brał pieniądze od ALW, żeby sponsorować amerykańskich
polityków - kontynuował konsul. - Wiemy też, że nie przekazywał adresatom całych kwot.
Bosowie armii domyślali się, że są oszukiwani, ale nie widzę powodu, by miała ich obchodzić
treść nagrania. Gdyby oficer chińskiej armii zabił Chinę Boba, guzik by go obchodziło zdanie
amerykańskiego rządu na ten temat. Chińskie władze po prostu mają nas gdzieś. Owszem,
Pekin byłby zakłopotany rewelacjami Kongresu, ale tak naprawdę nie miałoby to żadnego
znaczenia. Rozumiesz?
- Chyba tak.
- Dla członków chińskiego rządu Pekin jest centrum wszechświata. To, co myślą
Amerykanie, jest dla nich mniej więcej tak samo ważne, jak kształt kraterów po ciemnej
stronie Księżyca.
- Rozumiem.
- ALW chciałaby dostać tę taśmę tylko wtedy, gdyby było na niej coś groźnego dla
niej. Gdyby już wiedziała o rewolucjonistach, nie potrzebowałaby jej. Zgadzasz się z tym
rozumowaniem?
- Słucham dalej.
- Pozostaje zatem ktoś jeszcze, z kim Chan robił interesy. Nie ja, ponieważ ani ty, ani
nikt inny nie może już zatrzymać wydarzeń. Nic już nie zagrozi wybuchowi powstania.
- Chwilowo zgadzam się z tą tezą - powiedział Grafton. - Pod warunkiem że wszystko
zacznie się już jutro. Bo jeśli nie...
- Taśma może mieć wartość tylko dla kogoś, kto nic nie wie o naszych planach, za to
uważa, że może sprzedać zawarte na niej informacje lub posłużyć się nimi w szantażu. Ten
ktoś musi uważać, że jutro nie zajdą tu żadne zmiany. Gdyby wiedział, że będzie inaczej,
nagranie nie miałoby żadnej wartości.
Jake wyjął taśmę z kieszeni i położył na biurku Coleła.
- Masz tu kogoś, kto mógłby przetłumaczyć dla mnie to nagranie?
- Tak. Kerry Kent.
- Jest w budynku?
- Tak. - Cole nacisnął klawisz interkomu i wywołał sekretarza po imieniu. - Czy pan
Carmellini nadal czeka?
- Tak, panie konsulu.
- Proszę go wysłać do pokoi CIA. Niech poprosi pannę Kent, żeby do mnie przyszła.
Cole zwolnił klawisz interkomu.
- Jest agentką brytyjskiego SIS i rezydentem w Hongkongu. Pracuje tu - wyjaśnił
Jakełowi.
- Chcesz, żeby Brytyjczycy dowiedzieli się o wszystkim?
- Nie wydaje mi się, żeby przekazała cokolwiek Londynowi.
- Nie wydaje ci się, czy wiesz, że nie?
- Kerry jest dziewczyną Wu Tai Kwonga.
- Nie zamierzam siedzieć tu sześć godzin i czekać, aż przesłucha taśmę. Na kogo byś
stawiał, gdybyś musiał zgadywać? Kto porwał Callie?
- Pierwsza kandydatura, jaka przychodzi mi do głowy, to tutejszy gangster, niejaki
Sonny Wong. Mam powody wierzyć, że ludzie zatrudnieni w tej placówce dostarczają mu
informacji, a być może też sprzedają amerykańskie paszporty.
- Wiesz, kto to robi?
- Mam podejrzenia.
- Czym jeszcze zajmuje się ten Wong?
- Przede wszystkim przemytem: uchodźców, narkotyków, diamentów, broni i
wszystkiego, na czym można dobrze zarobić.
- Gdzie mogę znaleźć tego gwiazdora?
- Jeśli chcesz do niego dotrzeć, powinieneś się spotkać z Ripem Buckinghamem,
moim przyjacielem. On da ci adres. Nie zadzwonimy do niego, bo telefony mogą być na
podsłuchu, ale mogę napisać notatkę, którą mu pokażesz. Pojedź do jego domu.
- Czy on wie o waszej rewolucji?
- Tak.
- Należy do kręgu wtajemniczonych?
- Tak.
- Co dokładnie wie?
- Jak najmniej o moich sprawach. Jako porządnie przygotowani konspiratorzy tak na
wszelki wypadek realizujemy zasadę rozdzielności. Rip zna oczywiście pewne szczegóły, o
których ja nie mam pojęcia. Oczywiście ma też obraz całości, podobnie zresztą jak ja.
Jake Grafton nie mógł dłużej siedzieć bezczynnie. Przez chwilę spacerował między
oknem a biurkiem, rozcierając dłonie.
- Potrzebuję broni, najlepiej pistoletu. Mógłbyś mi coś pożyczyć?
Cole podniósł nogę, oparł but o dolną szufladę biurka, podciągnął nogawkę i opuścił
skarpetkę. Na kostce miał niedużą kaburę.
- To pięciostrzałowa trzydziestka ósemka, smith and wesson, z dwucalową lufą -
powiedział, odpinając kaburę. - Policja będzie bardzo nerwowa, jeśli złapie cię z czymś takim
na ulicy. A pistolet najlepiej nadaje się do strzelania sobie w łeb.
- Zrobiłbyś to, gdyby cię aresztowali? - mruknął Jak
- Ależ skąd! Mam immunitet dyplomatyczny - odparł Cole.
- Kuloodporny?
- Nie. I dlatego noszę pistolet.
Cole zapisywał właśnie adres Ripa Buckinghama na samoprzylepnej karteczce, gdy
odezwał się brzęczyk interkomu. Po chwili urządzenie przemówiło głosem sekretarza.
- Panie konsulu, pan Carmellini wrócił już z panną Kent. Poza tym dzwoni niejaki pan
Wong. Twierdzi, że ma coś, co może pana zainteresować.
Cole podniósł głowę i spojrzał wprost w szare, szeroko otwarte oczy Jakeła Graftona.
- Proszę wpuścić Carmelliniego i Kent - powiedział w stronę mikrofonu. - Za chwilę
odbiorę telefon.
Kiedy para agentów usiadła obok Jakeła, przełączył telefon na tryb głośnomówiący.
- Cole.
- Panie Cole, nazywam się Sonny Wong. Nie wydaje mi się, żebyśmy znali się
osobiście, ale być może słyszał pan już o mnie. - Wong mówił przyzwoitą angielszczyzną, ale
z wyraźnym akcentem.
- Rzeczywiście, słyszałem.
- Tak się składa, że w moich rękach znalazło się kilka obiektów, które zapewne
chciałby pan odzyskać. Jednym z nich jest amerykańska dama nazwiskiem Grafton.
ROZDZIAŁ 9
Twarz Jakeła Graftona odbarwiła się, gdy Cole odrzekł:
- Słucham, panie Wong.
- Może pamięta pan naszego wspólnego przyjaciela, Chinę Boba Chana? Podobno tej
nocy, kiedy został zabity, w jego bibliotece dokonano pewnego nagrania.
Wong umilkł. Cole również się nie odzywał. Kerry Kent zerknęła na Tommyłego
Carmelliniego, który z uwagą wpatrywał się w telefon.
- Jest pan tam jeszcze, Cole?
- Tak.
- Ta pani przesłuchała nagranie. Proszę pamiętać, że nie mam taśmy, jedynie panią
Grafton. A ona twierdzi, że to pan zastrzelił Chinę Boba.
- I co?
- W Chinach chroni pana immunitet dyplomatyczny, ale amerykański Departament
Stanu raczej nie przymknie oczu na to morderstwo. Wyobrażam sobie, że immunitet może
zostać zdjęty, a pan przekazany w ręce Chińczyków. Bardziej prawdopodobny jest jednak
federalny akt oskarżenia w Stanach. Zeznania tej kobiety mogą posłać pana do więzienia na
resztę życia, Cole.
- Nadal słucham.
- Obiekt numer dwa, który znalazł się w moich rękach, jest jeszcze cenniejszy. To
zdumiewające, że przy tak ogromnych środkach zaangażowanych przez chińskie władze w
poszukiwanie wroga publicznego znanego jako Wu Tai Kwong, to właśnie ja zdołałem złapać
tego przestępcę.
- Po co mi pan o tym mówi?
- Sądzę, że władze byłyby bardzo zainteresowane pozyskaniem obu obiektów, panie
Cole. Jak pan wie, za Wu oferują bardzo kuszącą nagrodę. Mam wybór: albo sprzedam oboje
panu, albo chińskim władzom. Proszę to przemyśleć.
- Ty skurwysynu! Kogo próbujesz oszukać? Sun każe cię wrzucić do tego samego
grobu, który czeka na Wu. A jeśli Wu nie powie mu o tobie, ja to zrobię.
Sonny zachichotał.
- Nie docenia pan wdzięczności, jaka będzie rozpierać serce Suna, kiedy oddam mu
Wu Tai Kwonga. Dostarczenie głowy Wu do Pekinu uczyni z naszego gubernatora bohatera
narodowego. Kto wie, czy skurczybyk nie będzie następnym premierem.
- Jest pan największym kłamcą na zachód od Little Rock, Wong.
- Każdy ma swoją cenę.
- A jaka jest pańska?
- Pięćdziesiąt milionów dolarów amerykańskich.
- Mam wrażenie, że próbuje pan powstrzymać rewolucję.
- Powstrzymać? Ja tylko próbuję na niej zarobić.
- Bez Wu nie będzie rewolucji.
- Gówno prawda - odparł Sonny Wong. - Teraz już nic jej nie zatrzyma. Może pan ją
poprowadzi... a może ja.
- Byłbym głupcem, gdybym zapłacił.
- Byłby pan głupcem, gdyby pan nie zapłacił. Proszę zadecydować.
- Pięćdziesiąt milionów.
- Tak jest. Na moje konto w szwajcarskim banku. Albo pan przeleje pieniądze w ciągu
trzech dni, albo ja oddam moją zdobycz Armii Ludowo-Wyzwoleńczej.
Cole odetchnął głęboko.
- Na jakie konto?
- Jeden z moich kolegów, pan Daniel, poda panu numer. Jeżeli uzna pan, że warto
wykupić tylko jedną osobę, proszę porozmawiać o tym z panem Danielem.
- Jeżeli coś im się stanie... - zaczął Cole i nagle zdał sobie sprawę, że połączenie
zostało przerwane.
Przez chwilę siedzieli w milczeniu, wpatrując się w telefon.
- Callie mówiła, że z nagrania nic nie wynika - odezwał się w końcu Grafton, biorąc
do ręki rolkę z taśmą. - Nie sposób określić, kto zastrzelił Chana - sprecyzował, odkładając ją
z powrotem na biurko.
- Wongowi zależy tylko na pieniądzach - mruknął Cole. - Zabije Callie, jeśli ich nie
dostanie.
- Chciałby też dostać taśmę - dorzucił Jake. - Jest ciekaw, co się na niej nagrało.
- Owszem. Miał z Chiną Bobem wiele wspólnego. Bóg jeden wie, o czym
dyskutowali... Tak, taśma może go interesować.
- A co z Wu Tai Kwongiem?
- To tylko przestępca polityczny.
- Dlaczego ktoś taki miałby pana obchodzić? - spytał Carmellini.
- A jak pan sądzi, kto kieruje rewolucją?
- Zdaje się, że nie skojarzyłem...
- W rzeczywistości nawet nie nazywa się Wu. Tak się składa, że jest szwagrem Ripa
Buckinghama. Jeżeli uda się pokonać komunistów, a Wu przeżyje wojnę, będzie pierwszym
uczciwie wybranym prezydentem nowego kraju, Republiki Chińskiej.
- I dlatego Wong chce, żeby pan zapłacił okup?
- Jeżeli tego nie zrobię, Sonny Wong odda go Tangowi. Sam zgarnie nagrodę, a Wu
zostanie stracony.
- Pięćdziesiąt milionów dolarów to mnóstwo forsy - zauważył Tommy Carmellini,
pocierając nerwowo podbródek.
- Callie i ja oszczędzaliśmy pilnie i rozsądnie inwestowaliśmy - odezwał się ponuro
Jake. - Podejrzewam, że razem mamy mniej więcej jedną piątą procenta tej kwoty.
Cole machnął ręką.
- Ja zapłacę - powiedział.
- Możliwe, że i tak zginą.
- Urządzimy wymianę. On odda nam Wu i Callie, a ja telefonicznie autoryzuję
przelew. Kiedy tylko pieniądze trafią na konto Wonga, zwijamy się.
Jake Grafton wolno pokręcił głową.
- Będzie musiał zabić i ciebie, i Wu, kiedy tylko zadzwonisz do banku. Nie może
sobie pozwolić na to, żeby Wu przeżył i w razie powodzenia rewolucji nasłał na niego armię.
Cholera, będzie musiał załatwić nas wszystkich, żeby nikt się nie dowiedział o całym
przekręcie.
Twarz Coleła nie wyrażała żadnych uczuć, a jego umysł wybiegał już daleko w
przyszłość.
- Jak to możliwe, że Wong wie tyle o rewolucji?
- Jest w nią zaangażowany, to jasne.
- Jasne... Ale jak? Jaka jest jego rola?
- Nie teraz - odparł Tygrys, marszcząc czoło. - Jeszcze nie mogę ci powiedzieć.
- Niech cię szlag! - huknął Jake Grafton. - Ten dupek porwał moją żonę!
- Przykro mi, Jake.
Admirał z najwyższym trudem zapanował nad sobą. Przez chwilę bawił się pistoletem,
sprawdził stan magazynka, a potem podwinął nogawkę spodni. Kiedy odezwał się ponownie,
mówił już normalnym tonem.
- Jeżeli nie masz nic wspólnego z porwaniem Callie, nie masz mnie za co przepraszać
- powiedział, zapinając na prawej kostce kaburę z pistoletem. - Jeżeli masz, zabiję cię, Cole.
To cholernie prosta sprawa.
- W jaki sposób Sonny Wong złapał Wu Tai Kwonga? - spytał Carmellini.
- Wszyscy w Hongkongu wiedzą, że wróg publiczny numer jeden ukrywa się gdzieś w
mieście - odparł konsul. - Ruch rewolucyjny ma więcej przecieków niż kadłub Titanica.
- Więc dlaczego Wu nie został dotąd aresztowany?
- Dlatego, że płacimy policji - odparł Cole, wzruszając ramionami. - Wszyscy w
chińskich władzach są skorumpowani, od góry do dołu. To jest Trzeci Świat!
- Czy możemy liczyć na pomoc policji w odbiciu Callie i Wu?
- Pekin wyznaczył sporą nagrodę za pomoc w jego schwytaniu. Gliniarze są
skorumpowani, ale nie łudź się, że nie znajdzie się ani jeden taki, który zechce wydać Wu
dowództwu garnizonu ALW.
- W porządku - mruknął Grafton. - Porozmawiajmy o Callie. Tylko kilka osób
wiedziało o tym, że miała przesłuchać taśmę. Carmellini, pan jest jedną z nich. Komu pan o
tym powiedział?
- Nikomu, panie admirale.
- Ktoś jednak się domyślił.
- Kerry Kent - odparł z goryczą Tommy.
- Ty łajzo! - syknęła Kerry i rzuciła się na niego z paznokciami..
Carmellini złapał ją za nadgarstki. Był dla niej zdecydowanie za silny.
- Tylko nie odgrywaj przede mną urażonej kochanki - wycedził z całą pogardą, na jaką
stać było mężczyznę, który nigdy nie kochał. - Znam już tę piosenkę. Na mojej liście jesteś
podejrzanym numer jeden.
- Ja jej ufam - oznajmił Cole tonem ucinającym wszelkie dyskusje.
Carmellini odepchnął Kent. Gdyby spojrzenia mogły zabijać, byłby co najmniej
śmiertelnie ranny.
- Ta sprawa może poczekać - powiedział Jake Grafton. - Teraz musimy zająć się
czymś znacznie pilniejszym - dodał, chowając taśmę do kieszeni.
Pokojówka przyniosła Ripowi telefon komórkowy. Buckingham siedział na dachu
swego domu, pod parasolem ociekającym deszczem. Powietrze zamieniło się w obłok pyłu
wodnego, a lekkie podmuchy wiatru od czasu do czasu posyłały na twarz Ripa drobniutkie
krople mżawki, pieszczotliwe jak pocałunki.
Kobieta podała słuchawkę, nie patrząc swemu pracodawcy w oczy, i natychmiast
wyszła.
Rip wcisnął klawisz i odezwał się.
- Rip, mówi Sonny Wong.
- Cześć, Sonny.
- Mam dla ciebie złą wiadomość. Przykro mi, że muszę ci ją przekazać w taki sposób,
ale taki już jest ten świat, jeśli wiesz, co mam na myśli.
- O co chodzi?
- O to, że moim przymusowym gościem jest twój szwagier.
- Mój szwagier?
- Tak. Wu. Pamiętasz go? Kierowca w Double Happy Fortune Cookie Company.
Poszukiwany za przestępstwa polityczne. Wart dziesięć milionów dolarów hongkońskich. Ten
szwagier, Rip.
- Jezu, Sonny, zdawało mi się, że jesteśmy przyjaciółmi.
- Oczywiście, Rip, ale to jest biznes. Hongkong lada chwila eksploduje; to zresztą
głównie zasługa twojego szwagra, który od lat robi wszystko, żeby podpalić lont. Na pewno
świetnie się przy tym bawił, ale to już koniec imprezki. Z władzą trzeba się liczyć, Rip, a
nasza przyjaźń nie jest warta aż dziesięć milionów dolarów amerykańskich. Właśnie tyle
będziesz musiał wyłożyć, jeśli chciałbyś jeszcze kiedyś zobaczyć Wu w jednym kawałku.
- Nie mam takiej sumy, Sonny, i dobrze o tym wiesz.
- Nie, ale twój ojciec ma. Zadzwoń do niego! Powiedz Richardowi Buckinghamowi,
że jeśli nie zapłaci, to twój szwagier Wu Tai Kwong zostanie przekazany generałowi
Tangowi, a ten prawdopodobnie zastrzeli go osobiście, zanim jeszcze zajmie się podpisaniem
kwitu na wypłatę nagrody. Albo go udusi... Sam nie wiem czemu, ale ci goście uwielbiają
dusić ludzi. To taki staroświecki, niehigieniczny sposób... no i niecywilizowany, rzecz jasna...
ale zdaje się, że na pewnym poziomie bardzo satysfakcjonujący. Prawie jak orgazm.
- Jesteś skurwielem doskonałym, Sonny.
- Doskonałym jeszcze nie, ale pracuję nad tym. Gdybym był dziedzicem fortuny
Richarda Buckinghama, jak pewien facet, którego znam, pewnie nie musiałbym taki być.
Rozumiesz, co chcę przez to powiedzieć? Przecież to zwykły przypadek, że urodziłem się w
slumsie, biedny jak pchła na głodującym szczurze, i że od pierwszych chwil świadomego
życia starałem się uciec z tego łajna.
- Pozwól mi porozmawiać z Wu.
- Jeżeli bardzo, bardzo martwisz się o niego, to mogę przysłać do ciebie kogoś z jego
palcem. Co tam, w końcu ma ich dziesięć, prawda? Na pewno nie pożałuje paru...
- Dobrze już, dobrze...
- Porozmawiaj z Richardem. Zadzwonię za kilka godzin i podam numer konta w
szwajcarskim banku, które bardzo chciałbym zasilić. Ty tymczasem przygotuj przelew.
Sonny Wong odłożył słuchawkę.
Buckingham zszedł na dół, szukając Sue Lin. Znalazł ją w kuchni.
- Gdzie pokojówka?
- Ta nowa?
Rip kiwnął głową.
- Zaniosła ci telefon, a potem wróciła, zabrała parasol i wyszła. Nie odezwała się ani
słowem. Wyjrzałam przez okno; widziałam, że poszła do tramwaju.
- Wu został porwany.
- Co?!
- Jest w rękach Sonnyłego Wonga. Jeżeli nie zapłacę dziesięciu milionów dolarów
amerykańskich, wyda go władzom i zgarnie nagrodę.
Sue Lin usiadła i ukryła twarz w dłoniach. Rip objął ją ramieniem. Drżała jak liść.
- Hej - szepnął, klękając i prostując ręce żony. Na jej policzkach zobaczył łzy. - Hej...
- Znam Sonnyłego Wonga - odpowiedziała cicho. - To zły człowiek.
- Ja też go znam, Sue Lin, i to od lat. Owszem, to kanciarz, ale ze mną zawsze
postępował uczciwie. Chce pieniędzy, to wszystko. Na nasze nieszczęście, wydaliśmy mu się
łatwym celem.
- On zabije Wu.
- Zapłacimy. Założę się, że puści go wolno.
- W mieście, w którym wszyscy kochają Wu? - spytała przytomnie, potrząsając głową.
- Sonny Wong zabije mojego brata i ucieknie stąd pierwszym samolotem, zanim ktokolwiek
pozna prawdę.
Czyjś jęk obudził Callie Grafton. Otworzyła oczy i rozejrzała się. Minęło kilka
sekund, zanim dotarło do niej, co widzi. Znajdowała się w ciasnej kabinie - zapewne na statku
i leżała na wąskiej dolnej koi. Po przeciwnej stronie pomieszczenia, niemal na wyciągnięcie
ręki, dostrzegła czyjąś postać. Mężczyzna leżał plecami do niej i pojękiwał z cicha.
Na jego koszuli i prześcieradle widniały plamy krwi.
Wyciągnęła rękę w jego stronę i natychmiast poczuła przeszywający ból głowy.
Powoli, bardzo powoli przycisnęła dłonie do skroni... Jeszcze nigdy nie czuła się tak
strasznie. Miała wrażenie, że każde uderzenie serca potęguje ból.
Po pewnym czasie poczuła się nieco lepiej i jeszcze raz spróbowała wyciągnąć rękę ku
jęczącemu. Z jego pleców promieniowało ciepło. Walcząc z bólem, ostrożnie zmieniła
pozycję, by móc go dotknąć.
Po chwili spuściła nogi na podłogę i usiadła. Paraliżujący ból omal nie rozerwał jej
czaszki. Po minucie ustąpił nieco; znowu mogła się poruszać. Wstała wolniutko, przewróciła
mężczyznę na plecy i przyjrzała mu się bliżej.
Jego lewa dłoń krwawiła. Callie pochyliła się nad nią i w miejscu małego palca
zobaczyła częściowo zasłoniętą strupem ranę.
Przez chwilę mocowała się z prześcieradłem, zanim zdołała oderwać wąski pasek.
Zaimprowizowanym bandażem starannie owinęła okaleczoną dłoń.
Nieznajomy przestał jęczeć. Kiedy skończyła, zauważyła, że uniósł powieki i spogląda
na nią inteligentnymi, brązowymi oczami. Był Chińczykiem; miał najwyżej trzydzieści parę
lat.
- Straciłeś palec - powiedziała po chińsku.
- Odcięli go.
Callie usiadła na swojej koi i znowu przycisnęła dłonie do pulsujących bólem skroni.
Teraz sobie przypomniała: pukanie do drzwi hotelowego pokoju i głos - myślała, że to
pokojówka albo boj hotelowy... Kiedy otworzyła, kilku mężczyzn wdarło się do środka.
Zasłonili jej usta i rzucili ją na łóżko; tam jeden z nich zrobił jej zastrzyk.
Tylko tyle pamiętała. I jeszcze strach.
A teraz siedziała w wąskiej kabinie, wyczuwając kołysanie statku na falach... A może
raczej łodzi, biorąc pod uwagę tempo kołysania. Bulaj zamalowano; tylko odrobina światła
przedostawała się przez miejsca, w których farba odpadła. Innego źródła światła nie było.
Kiedy pochyliła głowę, zobaczyła, że ranny mężczyzna przewrócił się na bok i
spogląda na nią.
- Boli ręka?
- Już nie tak bardzo - odpowiedział.
- Kim jesteś?
- Nie słyszałaś o mnie.
- Ale masz jakieś imię?
- Wu.
- Jestem Callie.
- Callie... - powtórzył dla wprawy.
- Gdzie jesteśmy?
- Zdaje się, że nas porwano. Nic więcej nie wiem, straciłem przytomność.
- Ja też.
Callie spojrzała na zegarek. Zdziwiło ją, że nie został zabrany. Dochodziła trzecia.
Napastnicy wdarli się do jej pokoju mniej więcej o dziesiątej rano.
Zastanawiała się tylko, czy tego samego dnia.
Położyła się bez słowa, rozmyślając o mężu.
- Komandor Tarkington?
- Tak jest.
Tommy Carmellini przycisnął słuchawkę do ucha głównie po to, żeby się
skoncentrować. Dzielił ich cały Pacyfik, ale głos oficera był doskonale słyszalny.
- Nazywam się Tommy Carmellini. Spotkaliśmy się w zeszłym roku na Kubie.
Pamięta pan, prawda?
- Tak. - Tarkington sprawiał wrażenie zaspanego. Sygnał telefonu musiał go obudzić.
- Admirał Grafton prosił, żebym do pana zadzwonił. Potrzebuje pańskiej pomocy.
Ropuch Tarkington, asystent Jakeła Graftona, oprzytomniał nagle.
- Wal pan. Mam już ołówek.
- Jego żona została porwana - powiedział Carmellini.
- Callie Grafton?! A niech mnie! - zawołał Ropuch i gwizdnął z cicha.
Carmellini rozejrzał się po pokoju. Kerry Kent i trzej agenci CIA stali obok, wpatrując
się w niego i chłonąc każde słowo.
- Wydaje się, że za porwaniem stoi obywatel Hongkongu, znany jako Sonny Wong -
ciągnął Tommy. - Nie znam jego prawdziwego nazwiska. Jego wspólnikiem jest Rosjanin,
Jurij Daniel. Admirał prosił, żeby ktoś w centrali CIA poszukał w komputerach wszystkiego,
co mamy na temat tych ludzi. Możliwe, że Wong ma konta bankowe w Szwajcarii i innych
krajach. Potrzebne nam numery paszportów, wiz, wykazy podróży, przelewów pieniężnych...
wszystko, co uda się znaleźć.
- Jasne. - W głosie Ropucha nie było już śladu senności.
- Niech spece z Agencji Bezpieczeństwa Narodowego przejrzą dane z nasłuchu
telekomunikacyjnego prowadzonego w rejonie Hongkongu. Interesują nas hasła: Grafton,
Sonny Wong, Jurij Daniel, porwanie, okup i inne, które mogą wiązać się ze sprawą.
- Dowiem się czegoś od nich najwcześniej za parę godzin. Proszę powiedzieć
admirałowi, że odwiedzę dyrektora Agencji. Nie powinno być problemu. Coś jeszcze?
- Na razie to wszystko.
- Były jakieś wieści od Callie? Jest cała?
- Jeszcze nie wiemy.
- Czego chce ten cały Wong? Pieniędzy?
- Pieniędzy.
- A niech go - jęknął Tarkington. - Facet musi mieć fatalną karmę, to pewne. Jake
Grafton jest ostatnim człowiekiem na ziemi, którego chciałbym wyprowadzić z równowagi.
Proszę powiedzieć admirałowi, że pędzę do biura, jak tylko wciągnę spodnie.
Jake Grafton siedział za stołem konferencyjnym w gabinecie Coleła, próbując zebrać
myśli. Wziął z podajnika drukarki kilka arkuszy papieru firmowego, wyciągnął z kieszeni
czarny długopis - powszedni oręż amerykańskich urzędników - i stukając nim niespokojnie,
zastanawiał się nad treścią pisma.
Doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego, który wysłał Jakeła do Hongkongu z
misją rozpoznawczą, miał prawo poznać jej wyniki.
Admirał zaczął pisać dużymi, wyraźnymi literami o wszystkim, czego się dowiedział.
Konsul generalny jest zamieszany w spisek przeciwko rządowi Chin i już złożył
rezygnację. Cole był w budynku, kiedy zamordowano Chinę Boba Chana; niewykluczone, że
z nim rozmawiał i że miał coś wspólnego z jego śmiercią. Załączone nagranie zostało
dokonane w bibliotece Chana, za pomocą magnetofonu założonego przez Harolda Barnesa, i
powinno być przesłuchane przez ekspertów władających chińszczyzną.
Grafton zapisał dwie kartki, złożył je i wraz z taśmą wsunął do grubej koperty
ochronnej, którą starannie zakleił. Na wierzchu napisał imię i nazwisko doradcy do spraw
bezpieczeństwa narodowego. Kopertę wręczył Colełowi.
- Chciałbym, żebyś wysłał to do Waszyngtonu z najbliższą pocztą dyplomatyczną.
Włożyłem tu taśmę Chana.
- W porządku.
- Liczę na twój honor, Cole.
- Doskonale to rozumiem, Jacobie Lee, i postaram się nie żywić urazy za to, że w
ogóle o tym wspomniałeś.
- Gorąco przepraszam - odparował lodowato Jake.
- Wrzucę tę kopertę do worka z pocztą - powiedział Cole. - Problemem są raczej linie
lotnicze... żadna maszyna nie ląduje i nie startuje z Lantau, odkąd wyłożyły się komputery w
stacji kontroli ruchu powietrznego.
- Miałeś może coś wspólnego z tą awarią?
- Mam szczerą nadzieję, że tak.
Jake podrapał się po głowie, zastanawiając się intensywnie.
- Chcę, żebyś wysłał tę taśmę - odezwał się w końcu żeby mnie nie kusiło wymienić ją
z Wongiem na moją Callie.
- Rozumiem.
- Poza tym nadeszła pora na złożenie rezygnacji. - Jake wyjął z kieszeni pismo Coleła
i rzucił je na biurko. - Wyślij faksem do Waszyngtonu..
- Teraz?
- Natychmiast.
Cole wziął głęboki wdech.
- Zgoda - powiedział.
W tym momencie odezwał się sygnał interkomu.
- Panie Cole, przyszła nieduża paczka dla pana. Przyniósł ją sierżant z wartowni na
dole. Mówi, że powinien pan rzucić okiem.
- Jest tam jeszcze?
- Tak.
- Niech przyniesie ją tutaj.
Zwalisty sierżant marines, ubrany w koszulę koloru khaki i granatowe spodnie z
czerwonymi lampasami, był cokolwiek blady.
- Paczka została prześwietlona, sierżancie? - spytał Cole.
- Tak jest. Nie ma w niej bomby, tylko... jakby kość.
- Kość?
- Właściwie to trzy małe kostki. Jezu, panie konsulu, to wygląda jak palec.
Cole nożem biurowym rozciął szary papier, w który zawinięte było pudełko, oraz
taśmę przytrzymującą wieczko.
Jake Grafton spojrzał na przesyłkę ponad jego ramieniem. W pudełku rzeczywiście
leżał palec; świeżo odcięty, jeśli można było tak sądzić po nie całkiem jeszcze zakrzepłej
krwi.
- Dziękuję, sierżancie - powiedział cicho Cole.
Marine odmaszerował.
Jake wpatrywał się w palec w niemym skupieniu.
- Nie należał do Callie - powiedział.
- Zapewne do Wu - mruknął Cole i przez interkom kazał sekretarzowi wezwać Kerry
Kent.
Kiedy na nią czekali, Jake obszedł gabinet konsula, przyglądając się pamiątkom.
Rozmyślał właśnie o Callie i o tym, jak ją odzyskać, kiedy zdał sobie sprawę, że wpatruje się
we własną twarz uwiecznioną wraz z fizjonomią Coleła na starej, czarno-białej fotografii.
Oprawiona w ramkę, stała na nie rzucającej się w oczy półce za stołem konferencyjnym. Na
zdjęciu byli ubrani w kombinezony lotnicze, a za nimi, na pokładzie startowym, czekał
wyładowany bombami A-6. Nie uśmiechali się przed obiektywem.
W tamtych czasach życie było prostsze.
Kerry Kent zapukała i energicznym krokiem weszła do biura. Zajrzała do pudełka i
zasłoniła usta dłonią.
- Sukinsyny - warknęła przez zaciśnięte zęby. - Pieprzone sukinsyny.
Wyższe partie Victoria Peak i szczyty wieżowców tonęły we mgle, kiedy Jake Grafton
wychodził z budynku konsulatu Stanów Zjednoczonych. Nie padało już, ale powietrze było
wilgotne, ciepłe, gęste i ciężkie.
Szedł niespiesznie, starając się wzrokiem wyłuskać z tłumu ludzi, którzy
przyglądaliby się mu z podejrzanie baczną uwagą. Zmuszał się do powolnego kroku,
spokojnie analizując sytuację w poszukiwaniu możliwych rozwiązań.
Miał wrażenie, że przechodnie są dziwnie spięci - wszyscy, bez względu na wiek,
płeć, rasę i wygląd. Maszerowali bez uśmiechów, z pochylonymi głowami, unikając kontaktu
wzrokowego, nie zatrzymując się, jakby się spieszyli ku wielkiej niewiadomej.
Stanął w kolejce i kupił bilet tramwajowy. Kiedy wóz zjechał z pobliskiego wzgórza,
Jake postarał się wejść jako ostatni z tłumu czekających na przystanku i uprzedził
motorniczego, gdzie chciałby wysiąść.
Tramwaj ruszył niemal bezszelestnie, ciągnięty po torach przez długą linę. Jedynym
słyszalnym odgłosem był cichy stukot kół; zresztą być może była to tylko wibracja metalowej
konstrukcji. Jake ocenił, że wzniesienie jest nachylone pod kątem trzydziestu stopni. Wzdłuż
torów wybudowano strome schody dla tych, którzy mieliby ochotę na niełatwą wspinaczkę.
W wagonie nikt się nie odzywał. Ludzie starannie unikali patrzenia sobie w oczy. Wóz
uparcie piął się w górę, mijając kolejne domy pogrążone w gęstniejącej mgle. Zatrzymał się
na małym przystanku, pokonawszy mniej więcej trzy czwarte drogi na szczyt góry. Gdy tylko
Jake wysiadł, tramwaj odjechał i po chwili zniknął we mgle.
Grafton ruszył w głąb ulicy, odnalazł właściwy dom i zadzwonił.
Drzwi otworzył mężczyzna dobiegający czterdziestki.
- Rip Buckingham?
- Proszę, niech pan wejdzie.
- Domyślam się, że Wong już do pana dzwonił - powiedział Jake, kiedy zamknęły się
za nim drzwi.
- Tak. Moja żona jest na górze... Wu jest jej bratem.
Usiedli przy kuchennym stole, w pobliżu okna z widokiem na dachy najbliżej
stojących domów ginących w białym tumanie.
- Cole mówił, że mają pańską żonę.
- Tak.
- Po tym, co się stało, Sonny nie będzie mógł zostać w Hongkongu.
- Jeżeli zgarnie od Coleła pięćdziesiąt milionów, nie będzie nawet chciał.
- Zażądał też dziesięciu milionów ode mnie, a ściślej od mojego ojca, Richarda
Buckinghama.
- Buckingham News?
- Tak.
Jake analizował w milczeniu nowe fakty, mierząc Ripa wzrokiem i zastanawiając się,
ile jest w nim determinacji.
- Wong nigdzie nie zazna spokoju, jeżeli Callie i Wu wyjdą z tego cało i będą gotowi
zeznawać przeciwko niemu. Szwajcaria nie jest rajem dla przestępców.
- Gdy tylko dostanie pieniądze, zabije wszystkich, którzy mogliby być dla niego
kłopotliwi - przyznał niechętnie Rip. Ktoś mi kiedyś opowiadał, że czterystu Chińczyków
zapłaciło Sonnyłemu po pięćdziesiąt tysięcy dolarów amerykańskich za przerzut do Ameryki.
Statek odpłynął i nigdy nie wrócił.
- Dwadzieścia milionów - obliczył szybko Jake.
- Nie wiem, czy to prawda - zaznaczył Buckingham - ale znam Sonnyłego. Nigdy nie
podejmuje niepotrzebnego ryzyka.
Tommy Carmellini rozłożył swój sprzęt na poddaszu konsulatu. Przez trzy noce
ciężko pracował, zakładając pluskwy w wybranych biurach, z których jedno należało do
miejscowej komórki CIA. Mikrofony znalazły się też w gabinecie konsula - Grafton chciał
wiedzieć, co w trawie piszczy, a Carmellini zamierzał dostarczyć mu informacji.
Usiadł na składanym krześle ukradzionym z biura służb imigracyjnych i założył
słuchawki podłączone do wzmacniacza. Magnetofon rejestrował sygnał ze wszystkich
mikrofonów jednocześnie, do późniejszej analizy. Agent mógł - nie wpływając na jakość
nagrania - przełączać się dowolnie między kanałami i nasłuchiwać rozmów z wybranych
pomieszczeń.
Najbardziej interesowały go pokoje CIA. Słuchał rozmów kolegów, próbując
dopasować głosy do zapamiętanych twarzy. Tematem dnia było oczywiście porwanie. Trudno
się dziwić, pomyślał, w końcu nie co dzień ginie żona admirała.
Kent wiedziała też, że Sonny Wong przetrzymuje Wu, ale, jak zauważył Carmellini,
nie dzieliła się tą nowiną z pozostałymi. W ogóle nieczęsto się odzywała.
Ton rozmowie nadawały uwagi Bubby Lee.
- ...Rozumiesz, tak po prostu zadzwonić do Waszyngtonu i kazać NSA brać się do
roboty... Ten Grafton musi być kimś.
- Zapewne, ale kim? - spytał Eisenberg.
- Wiem, że admirałem we flocie... Tacy dostają czasem zadania wywiadowcze, nie?
- Czasem.
- Wygląda na to, że ten marynarzyk ma spore wpływy, albo tak mu się zdaje.
- Właśnie: tak mu się zdaje.
- A w ogóle kupujecie tę historię o Sonnym Wongu? Czy taka zagrywka jest w jego
stylu?
- Nigdy nic nie wiadomo. Sytuacja w mieście robi się nerwowa. Rozruchy,
strzelaniny, wyłączenia prądu na pół nocy...
- Słyszałeś o lotnisku? - Ten głos należał chyba do Bubby Lee. - Komputery im padły
i już się nie podniosły. Ludzie pozamykani w halach, brak wody w fontannach i toaletach,
odwołane loty. Podobno komuś odbiła palma; wyrzucił fotel przez zamknięte okno.
- Całe to cholerne miasto się sypie.
- Jeśli chcecie znać moje zdanie, to sypie się cały ten pieprzony kraj.
Rozmowa utrzymana w tym tonie trwała jeszcze dobre pół godziny. W pewnym
momencie Carmellini uzmysłowił sobie, że toczą ją już tylko dwaj mężczyźni. Eisenberg,
podobnie jak Kerry Kent, nie odzywał się od długiego czasu. Nie można było wykluczyć, że
wyszli z pokoju.
Czy Cole nie wspominał, że Eisenberg ma znajomą w biurze paszportowym?
Carmellini przełączył się na mikrofon zainstalowany właśnie w tej komórce. Usłyszał
wyłącznie jazgotliwą wymianę zdań prowadzoną po chińsku.
Z niesmakiem sięgnął do panelu kontrolnego i przeniósł się do gabinetu konsula.
Tutaj znalazł Kent.
- ...mogli go zabić. Od miesięcy mówiłam, że powinien mieć całodobową ochronę.
Ale czy ktoś zwraca uwagę na kobiece lęki? Co ona może wiedzieć? W jaki sposób ona
mogłaby przyłożyć się do...
- On nie chciał ochrony! Dobrze o tym wiesz, więc teraz, z łaski swojej, przestań
jęczeć.
- Jęczeć?! Oni mogą go zabić!
- Owszem. Od dwunastu lat wiedzie żywot uchodźcy, a jego los nieustannie wisi na
włosku. Mimo to rewolucja trwa, świat się kręci i nareszcie nadchodzi wielka fala!
- Co zamierzasz zrobić, żeby wrócił do nas żywy?
- Zapłacić ten cholerny okup.
- Co jeszcze?
- A jak sądzisz, co mogę zrobić?
- Nie wiem! - jęknęła z rozpaczą. - Wiem tylko, że potrzebuję go żywego! Nie tylko
ja, także Chiny go potrzebują... Od niego wszystko zależy. Wszystko!
- Proszę mi opowiedzieć coś więcej o Sonnym Wongu - poprosił Jake Grafton. -
Najlepiej wszystko, co pan pamięta.
Nie padało już, a mgła zaczynała się unosić, odsłaniając drapacze chmur w Dzielnicy
Centralnej.
- Sonny jest szefem ostatniego ze starych hongkońskich gangów, zwanych tongami -
odparł Buckingham. - Jest swoistym anachronizmem, żywą pamiątką z dawnych, bardziej
dzikich czasów.
- Porwanie to nic nowego - zauważył kwaśno Jake.
- Fakt - zgodził się Rip. - Zawsze uważałem, że Sonny się nie zniża do takich podłych
numerów, ale najwidoczniej byłem w błędzie.
- Chciałbym poznać więcej szczegółów: kim są jego wspólnicy, jak zarabia pieniądze,
gdzie mieszka, co jada, jakie ma słabostki... mam na myśli hazard, kobiety, dzieci...
Wszystko.
- Co panu chodzi po głowie?
- Po prostu chcę odzyskać żonę.
- To może być niemożliwe.
Jake Grafton zacisnął dłonie na krawędzi. Przez tyle lat, w dobrych i złych chwilach,
we wzlotach i upadkach, w małych zwycięstwach i porażkach, zawsze była z nim. Czy jej
życie miało się skończyć właśnie tu, za sprawą jakiegoś pazernego psychopaty?
Kiedy mięśnie jego ramion zaczęły drżeć z wyczerpania, Jake rozluźnił uchwyt.
Nerwowo zatarł dłonie, rozmyślając o Callie i o adoptowanej córce, Amy.
- Miejmy nadzieję, że nie - odpowiedział tak cicho, że Rip ledwie dosłyszał jego
słowa.
ROZDZIAŁ 10
Konsul generalny Wielkiej Brytanii, sir Robert MacDonald, spędzał właśnie
popołudnie ze swymi współpracownikami, pisząc raport o sytuacji w Hongkongu na użytek
Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Pracę przerwał mu telefon z Londynu, od szefa tegoż
właśnie resortu.
- Premier chce wiedzieć, co się u was dzieje, na miłość boską - powiedział minister,
kiedy wymienili zwyczajowe uprzejmości.
- Tutejsze władze najwyraźniej mają pewne problemy z public relations - odparł sir
Robert, doskonale wyczuwając wrogi ton zwierzchnika. Tak się złożyło, że premier był jego
szkolnym kolegą i nienawidził go z całego serca. Zmuszony do przyjęcia sir Roberta do
służby dyplomatycznej, szef rządu z ochotą wysłał go jak najdalej od Londynu. - A także
pewne kłopoty techniczne - ciągnął konsul. - Tak bywa, kiedy w wielkim mieście o dziwnej
porze następuje awaria energetyczna.
- Brytyjskie i amerykańskie gazety Buckinghama publikują dziś prowokacyjny artykuł
- poinformował minister spraw zagranicznych przedstawiciela Jej Królewskiej Mości w
Hongkongu. - Nie czytał pan?
- Niestety, nie. Władze zamknęły redakcję "China Post", należącego do tego samego
koncernu. Zlikwidowano zresztą więcej tytułów, o czym moi ludzie z pewnością informowali
w porannym raporcie.
- Tekst napisał sam Richard Buckingham. Twierdzi, że wkrótce Chiny ogarnie
rewolucja, która zmiecie komunistyczne władze.
- Jego syn był redaktorem naczelnym dziennika. - Rip był cierniem w tyłku
MacDonalda, odkąd konsul pojawił się w Hongkongu. - Gubernator wtrącił go do więzienia -
dodał, nie do końca maskując zadowolenie z tego faktu. - Buckingham oczywiście już
wyszedł. Może to on miał coś wspólnego z tym artykułem.
- Rozumiem - mruknął z namysłem minister spraw zagranicznych.
- Błędem jest kłócić się z człowiekiem, który kupuje atrament na beczki - ciągnął sir
Robert, powtarzając komentarz, którym żona raczyła go za każdym razem, gdy czuł się
obrażony artykułami z "China Post". - Richard Buckingham może pisać w swoich gazetach,
co mu się żywnie podoba, a żółtki i tak mają to w nosie. Gadanie o rewolucji to jednak
kompletna bzdura. Komuniści mocno trzymają władzę. W kolonii stacjonuje cała dywizja
Armii Ludowo-Wyzwoleńczej.
Sir Robert wciąż używał słowa "kolonia", choć Hongkong przestał nią być w tysiąc
dziewięćset dziewięćdziesiątym siódmym roku, a urzędnicy z konsulatu i z Ministerstwa
Spraw Zagranicznych wielokrotnie się domagali, by tego nie robił.
- Fatalnie rozwiązano kwestię upadłości Banku Orientu - powiedział konsul. -
Wyraziłem nasze rozczarowanie działaniami, których skutkiem były niepotrzebne ofiary w
ludziach. Powiedziałem to Sunowi osobiście. Tyle że opinie niezadowolonych obywateli
mało obchodzą Chińczyków.
To stwierdzenie zdecydowanie nie oddawało skali zjawiska. Chińskie władze cierpiały
na autentyczną paranoję na punkcie "buntowników". Ich prześladowania przysparzały
krajowi problemów natury dyplomatycznej w całym zachodnim świecie, nie wyłączając
Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej.
Minister spraw zagranicznych nie był aż tak pewny, czy komuniści w stu procentach
kontrolują sytuację.
- Świat się kręci - powiedział. - Przypominam sobie, jak jeszcze niedawno wszyscy
zgodnie twierdzili, że komuniści w Rosji trzymają się bardzo mocno...
- Chiny to nie Rosja - odparował sir Robert, absolutnie pewny swojej racji. - Tutejsze
warunki są zupełnie inne.
- Przekażę pańską opinię premierowi - uprzedził ostrożnie minister.
- Bardzo proszę - odparł Sir Robert. - Miłego dnia.
Był szczerze zdumiony łatwowiernością Londynu. Naturalnie, rząd znajdował się o
osiem tysięcy mil stąd, ale żeby zaraz mówić o rewolucji? Tutaj? Tylko dlatego, że Richard
Buckingham napisał tak w swoich gazetach?
Gubernator Sun miał pracowite popołudnie. W przerwach między rozmowami
telefonicznymi z pekińskimi oficjelami, domagającymi się szczegółowych informacji
(których nie posiadał) oraz wydającymi zdecydowane rozkazy (którym stanowczo brakowało
sensu), spotykał się z najbliższymi współpracownikami, daremnie szukając odpowiedzi na
dwa pytania: co spowodowało poprzedniej nocy awarię sieci energetycznej w całym SAR i
dlaczego jednocześnie wysiadło tak wiele komputerów sterujących systemami o życiowym
dla miasta znaczeniu.
- Czy to sabotaż? - pytał z niepokojem. Podobnie jak Większość biurokratów z
Pekinu, żywił zdrowy respekt przed nieuzewnętrznionym gniewem ludu. Mówiąc krótko, bał
się tych, którymi rządził. W długiej historii Chin niejeden raz bywało tak, że zbuntowane
masy obalały dynastie i rządy wojskowych. Gniew i frustracja zmieniały wtedy zwykłych
chłopów w walecznych herosów zdolnych podjąć bój z każdym smokiem, i Sun dobrze o tym
wiedział.
Tak jak ci, których dynastie dochodziły do władzy i upadały na przestrzeni tysiącleci,
gubernator Hongkongu instynktownie pragnął kontrolować ludzi, trzymać ich w ryzach,
możliwie cichych i spokojnych. Jeżeli ten zamiar miał się powieść, poziom życia
przeciętnego obywatela Chin musiał się radykalnie podnieść. Wzrost stopy życiowej budził
jednak znacznie szybciej rosnące oczekiwania, a tym nie sposób było sprostać. Tworzył się
krąg nadziei i rozczarowań, z którego nie było rozsądnego wyjścia. Sun nie miał zamiaru stać
w świetle reflektorów w chwili, gdy dojdzie do społecznej eksplozji.
Od początku, już od Długiego Marszu, istniały w Chinach reakcyjne siły
kapitalistyczne, które opierały się rewolucji. Reakcjoniści czekali na fałszywy krok
komunistów; na błąd, który mogliby wykorzystać. Czekali.
Współpracownicy Suna znali jego obawy, a przy tym wydawało im się, że dobrze
rozumieją gwałtowny wir, którym był Hongkong. Próbowali pocieszać szefa - mówili, że nie
ma dowodów sabotażu, choć w istocie po prostu nie mieli pojęcia o przyczynach awarii
komputerów.
- Specjaliści sądzą, że uszkodził je skok napięcia - powiedzieli gubernatorowi, który
bardzo, bardzo chciał im wierzyć.
"Skok napięcia". Takie wyjaśnienie znalazło się w wiadomości, którą wysłano do
Pekinu.
Konsul generalny Stanów Zjednoczonych w Hongkongu, Virgil Cole, również nie
mówił prawdy swym zwierzchnikom. Jednak w przeciwieństwie do gubernatora Suna i sir
Roberta MacDonalda, którzy sądzili, że są szczerzy wobec swych rządów, Cole łgał
najzupełniej świadomie. Wiedział, dlaczego poprzedniej nocy zabrakło w Hongkongu prądu i
dlaczego komputery na lotnisku i w zarządzie portu nie działają jak należy. Wiedział, co się
stało, i - co ważniejsze - wiedział, co stać się miało.
O tym wszystkim jednak nie wspominał w swych meldunkach ani słowem.
Wydział Chin w Departamencie Stanu domagał się raportów i odpowiedzi na
konkretne pytania, a Cole zlecił udzielanie odpowiedzi swoim podwładnym. Dał im jedynie
ogólne wytyczne - do pewnego stopnia zgodne z rzeczywistością - ale nie mające nic
wspólnego z całą prawdą, którą znał.
Winą za kryzys obarczał w korespondencji władze Chin, które domagały się
symbolicznie oprocentowanych kredytów i wcale nie zamierzały ich spłacać. Zaniepokojeni
prywatni inwestorzy wycofywali pieniądze z hongkońskich banków i to właśnie było
przyczyną upadłości Banku Orientu. Odpowiedzialnymi za rzeź depozytariuszy byli
niekompetentni oficerowie chińskiej armii oraz władze, z chorobliwą gorliwością zwalczające
wszelkie przejawy niezadowolenia.
Winą za inne problemy - awarie sieci energetycznej i sprzętu komputerowego - Cole
bez żenady obciążył niekompetentnych Chińczyków. Kiedy rezydent CIA, Bubba Lee,
wspomniał mu o "skoku napięcia", wzmiankowanym w raporcie gubernatorskim wysłanym
do Pekinu, konsul bez wahania włączył tę teorię do swego meldunku.
Podczas służby w Hongkongu Virgil Cole wielokrotnie pisał do swych zwierzchników
o tym, jak skorumpowaną tyranią są rządy chińskich komunistów i jak nagminnie są tu
łamane elementarne prawa człowieka. Czerwoną oligarchię cechowały tchórzostwo,
chciwość, techniczna niekompetencja, totalna paranoja oraz zupełny brak honoru. Cole
powtarzał to już tyle razy, że w Waszyngtonie krążyły żarty na jego temat, ale zawsze starał
się nie przesadzić z zajadłością komentarzy na tyle, by zwolniono go ze stanowiska. Nie taki
był jego plan.
Teraz więc odesłał swoich ludzi do poprzednich raportów zawierających opisy
niekompetencji miejscowych władz. Kiedy powrócili ze wstępnymi wersjami nowych
meldunków, przeczytał je z zainteresowaniem, wprowadził nieliczne poprawki, podpisał się i
kazał wysłać dokumenty do kraju.
Okłamywanie własnego rządu było raczej niecnym procederem, rzecz jasna, i wahał
się blisko przez rok, zanim zdecydował się zrobić to po raz pierwszy. Wiedział, że jeśli poda
centrali bezwartościowe informacje, równie niedorzeczne będą podejmowane tam decyzje.
Sumienie gryzło go z początku dość mocno, a i teraz od czasu do czasu dawało o sobie znać.
Tego wieczoru jednak łgarstw nie było zbyt wiele. Cole rozmyślał przede wszystkim o
Wu Tai Kwongu, Callie Grafton i wszystkim, co trzeba zrobić w ich sprawie. Nie zapominał
też o rezygnacji, którą podpisał - została nadana faksem do Waszyngtonu kilka godzin
wcześniej; lada chwila należało się spodziewać wybuchowej reakcji centrali.
Nadszedł czas działania. Konsulat nie był już Tygrysowi potrzebny.
Wiedział, że jeśli zostanie aresztowany przez Chińczyków, będzie to koniec rewolucji
- wiedział o niej stanowczo zbyt wiele. Tyle że oni niczego nie podejrzewali. Istniała więc
szansa - wierzył, że spora - na powodzenie całej operacji.
Czasu pozostało niewiele, a stawką były miliony ludzkich istnień. Dziesiątki
milionów. Setki milionów!
Wyjrzał przez okno. Chmury się rozeszły i między sylwetami drapaczy chmur widać
było błękitne niebo. Przy takiej pogodzie okna biur zajmowanych przez firmę Third Planet
były nieprzejrzyste.
Cole nie wiedział, że trwa tam właśnie narada wojenna, w której brali udział Kerry
Kent i najbliżsi towarzysze Wu Tai Kwonga. Było ich siedmiu, a każdy dowodził
wyspecjalizowaną grupą bojowników. Byli przyjaciółmi Wu, choć może trafniejsze byłoby
określenie "uczniowie".
Źle przyjęli wiadomość o porwaniu przywódcy. Trzej optowali za jak najszybszym
odnalezieniem Sonnyłego Wonga i żądaniem wymiany: jego życie za natychmiastowy powrót
Wu.
Kerry Kent próbowała odwieść ich od tego zamiaru.
- Sonny Wong na pewno przewidział taką reakcję - powiedziała. - Virgil Cole zapłaci
okup. Jeżeli tego nie zrobi, odzyskamy Wu w kawałeczkach. Na czym bardziej wam zależy:
na życiu Wu czy na śmierci Wonga?
- Wybór należy do Wonga - zauważył cierpko Hu Chiang.
- Nie, do nas - odparła Kerry. - Czeka nas rewolucja. Bardziej niż ktokolwiek z tu
obecnych pragnę powrotu Wu, ale przede wszystkim musimy kontynuować walkę, która jest
całym jego życiem. I naszym. To nasz priorytet.
Hu nie ze wszystkim się zgadzał, ale jego dwaj przyjaciele przyjęli argumenty Kerry.
- Musimy działać - powiedział Wei Luk. - Wu Tai-kwong jest generałem naszej armii,
ale walka należy do żołnierzy. Dobro sprawy jest ważniejsze niż dobro jednostki. Nie
możemy narażać rewolucji, tracąc czas na drobiazgi.
- Drobiazgi? - powtórzyła z niedowierzaniem Kent. - Sonny Wong domaga się od
Virgila Coleła pięćdziesięciu milionów dolarów. To niemały okup.
- Cole powinien przeznaczyć te pieniądze na wsparcie rewolucji - odparł niezłomnie
Wei Luk. - Gdyby zrobił to wcześniej, nie musielibyśmy zwlekać tak długo, ratując wyłącznie
jego portfel.
- Jego portfel? Ty głupcze! Tu chodzi o życie Wu. Sonny Wong grozi, że go zabije!
- Właśnie, może tylko grozi? Naprawdę uważam, że Cole za bardzo skąpił pieniędzy...
- Dość! - krzyknął Hu, przerywając bezsensowny spór. - Dość! Kerry powiedziała, że
rewolucja jest naszym priorytetem, i w tym nie mogę odmówić jej racji. Nie możemy
zatrzymać wojny, żeby szukać w Hongkongu jednego człowieka. Musimy uderzyć
natychmiast. Jeżeli tego nie zrobimy, wszyscy bojownicy Szkarłatnej Drużyny znajdą się w
poważnym niebezpieczeństwie. Niech Cole zapłaci, później rozliczymy się z Sonnym
Wongiem. Nie ma na ziemi takiego miejsca, w którym mógłby się ukryć przed nami.
Wei Luk i pozostali zgodnie skinęli głowami.
O zachodzie słońca dwaj mężczyźni stanęli w drzwiach kabiny - Callie była już
pewna, że znajduje się na pokładzie jachtu lub małego statku. Podobnie jak Wu, spędziła całe
popołudnie, rzucając się po wąskiej koi. Mimo strachu spała przez godzinę lub dwie, ale
podejrzewała, że to skutek działania narkotyku, który jej podano. Wciąż była oszołomiona i
miała problemy z koncentracją.
Jeden z przybyłych skinął na nią palcem.
- Idziemy - powiedział po kantońsku.
Usłuchała. Udawanie, że nie zna chińskiego, wymagałoby aktorskiego wysiłku, na
który w tym momencie nie było jej stać. Nawet nie próbowała.
Jeden z mężczyzn prowadził, drugi szedł za nią; w takim szyku ruszyli wąskim
korytarzem, mijając kolejne drzwi. Raz udało jej się wyjrzeć przez bulaj. Przekonała się, że
ten pokład znajduje się mniej więcej dwa, może dwa i pół metra nad powierzchnią wody, i że
jacht - stary, ale zadbany - stoi przy nabrzeżu.
Prowadzący otworzył drzwi na końcu korytarza, przytrzymał je i puścił Callie
przodem.
Zobaczyła mężczyznę siedzącego przy niedużym biurku. Nie był Chińczykiem. Miał
europejskie rysy, był średniego wzrostu i takiejż tuszy - ważył może siedemdziesiąt pięć
kilogramów. Miał kanciastą głowę, szczupłą twarz i wąskie nozdrza.
- Siadać - powiedział po angielsku, wskazując ręką jedyne wolne krzesło.
Kiedy zajęła miejsce, jej strażnicy weszli do kabiny i stanęli plecami do zamkniętych
drzwi.
- Pani Grafton - odezwał się mężczyzna, popychając w jej stronę po biurku kartkę
papieru i długopis. - Chcemy, żeby sporządziła pani oświadczenie.
Rosjanin. Biorąc pod uwagę jego akcent, nieznajomy musiał być Rosjaninem.
Callie nie podniosła długopisu.
Rosjanin odczekał kilka sekund i odezwał się ponownie:
- Proszę wziąć długopis. Będzie pani nim pisać.
Nie ruszyła się.
Mężczyzna pochylił się nad biurkiem i wymierzył jej mocny, bolesny policzek. Zrobił
to niewiarygodnie szybko.
Łzy napłynęły do oczu Callie, co bardzo ją zirytowało. Siedziała jednak twardo na
krześle, patrząc zamglonym wzrokiem prosto w oczy prześladowcy.
- Może powinienem wyjaśnić: proszę wziąć długopis albo złamię pani lewe ramię.
Callie podniosła długopis i położyła obie ręce na kolanach.
- Bardzo dobrze - pochwalił Rosjanin. - Pierwszy krok za nami. Robimy postępy.
Rozparł się wygodniej na krześle i zabębnił palcami o blat biurka.
- Zanim zacznie pani pisać, wyjaśnię, czego oczekujemy. Przesłuchała pani taśmę,
którą nagrano w bibliotece Chiny Boba Chana tego wieczoru, gdy zginął. Zapewne znalazło
się na niej kilka rozmów. Kim byli goście Chana i co mieli do powiedzenia?
Callie wpatrywała się w długopis, który trzymała w prawej dłoni, więc nawet nie
zauważyła kolejnego ciosu. Boże, pomyślała, facet jest zwinny jak kot.
- Proszę na mnie spojrzeć, pani Grafton. Nie jestem miły. Nie mam pojęcia, jak być
miłym. Chcę czegoś od pani i będę ją krzywdził tak długo, aż to dostanę. Potnę pani twarz,
połamię kości, rozbiję głowę, wyłupię oczy, popatrzę, jak gwałcą panią moi ludzie...
Cokolwiek, pani Grafton. Ponieważ nie obchodzi mnie, czy pani będzie żyć czy nie.
Rozumiemy się?
Skinęła głową.
- To dobrze. Bardzo dobrze! - ucieszył się Rosjanin. - Przesłuchała pani tę taśmę? -
spytał, kładąc dłonie na stole.
Callie postanowiła, że nie będzie mówić. Jeżeli nie oprzesz się złu, staniesz się jego
częścią, powtarzała sobie w duchu. Tym razem dostrzegła zbliżający się cios i uchyliła się
nieco, ale i tak zdrętwiał jej policzek. Potem były kolejne uderzenia.
Czuła, że traci przytomność. Skupienie wzroku na czymkolwiek przychodziło jej z
coraz większym trudem.
Czyjeś ręce szarpnęły nią mocno; przytrzymały w pozycji siedzącej. Kiedy odzyskała
świadomość, zobaczyła obok siebie Wu, którego dwaj mężczyźni trzymali pod ramiona. Ręce
więźnia były spętane plastikową taśmą i przywiązane do paska.
- Pani Grafton - odezwał się Rosjanin głośno i wyraźnie. Proszę mnie posłuchać. Chcę
wiedzieć to, co pani wie. Jeżeli nie będzie pani mówić, zabiję tego człowieka, z którym
spędziła pani popołudnie.
Wyjął nóż i wbił jego czubek w ramię Chińczyka. Wu pobladł, ale nie wydał z siebie
żadnego głosu.
- Jest bardzo twardy - rzekł z uśmiechem Rosjanin. - Ale jednak krwawi - dodał,
wykonując dziesięciocentymetrowe nacięcie wzdłuż ramienia Wu. Kiedy skończył, wytarł
ostrze o bluzkę Callie. - Jeżeli nie odpowie pani na moje pytania, potnę tego człowieka na
kawałeczki i nakarmię nimi ryby.
Zamierzał dotrzymać słowa. Powolutku wbił nóż w biceps Wu co najmniej na dwa i
pół centymetra i zaczął ciąć w kierunku stawu łokciowego. Z głębokiej rany popłynęła krew.
- Będę mówić. - Callie nie mogła patrzeć na to ponure widowisko.
- Gdzie jest taśma?
- Ma ją mój mąż.
- Kto ją przyniósł?
- Tommy Carmellini.
- Czy ten Carmel... jest z CIA?
- Tak.
- Czy pani mąż też pracuje dla CIA?
- Nie. Jest oficerem marynarki wojennej.
- Dlaczego Carmel przyniósł taśmę właśnie jemu?
- Dlatego że ja znam chiński, a Carmellini nie.
Rosjanin zastanawiał się przez chwilę, zanim zadał kolejne pytanie.
- Czy słyszała pani w nagraniu głos Chiny Boba Chana?
- Chyba tak.
- A Virgila Coleła?
- Tak.
- Czyj jeszcze?
- Nie wiem.
Oprawca skoczył ku Callie z podniesioną ręką. Odchyliła się odruchowo, a wtedy
jeden ze stojących za nią chwycił ją za włosy.
- Czyj jeszcze? - powtórzył Rosjanin, wymierzywszy jej siarczysty policzek.
- Nie rozpoznałam innych głosów.
Rosjanin spojrzał na strażnika, a ten puścił włosy Callie. Przygryzła sobie końcówkę
języka. Z obrzydzeniem przełknęła gęstą krew o metalicznym posmaku.
- Za chwilę, pani Grafton, zadam pytanie, na które chciałbym usłyszeć szczerą
odpowiedź. Bez krętactw, proszę. Krętactwa bardzo pani zaszkodzą. Rozumiemy się?
- Tak - szepnęła Callie.
Krew płynęła wciąż z ran Wu i ściekała na pokład.
- Kto zabił Chinę Boba Chana?
- Nie wiem.
- Och, pani Grafton, miałem nadzieję, że nie będziemy musieli więcej pani krzywdzić,
a tu znowu kłamstwo... Szkoda, wielka szkoda.
Rosjanin wyszedł zza biurka i wyciągnął rękę w stronę swej ofiary. Callie plunęła
krwią prosto w jego twarz, a gdy tylko zamknął oczy i uchylił się instynktownie, rozharatała
mu twarz długopisem.
Jeden z pilnujących skoczył ku niej, szarpnął w górę i obrócił ku sobie. Cios w twarz,
który jej wymierzył, pozbawił ją przytomności.
Gdy się ocknęła, znajdowała się w bardzo, bardzo zimnym miejscu, w całkowitej
ciemności. Wyciągnęła rękę i wyczuła dłonią coś lodowatego... Zimne, martwe ciało.
Zamknięto ją w chłodni z mięsem.
I już zaczynała zamarzać. Obolała i nie w pełni świadoma, zwinęła się jak embrion, by
chronić resztkę ciepła, która pozostała w jej ciele.
Rip Buckingham potrzebował rozmowy. Od wielu miesięcy nosił w sobie ciężar
wiedzy i wreszcie znalazł się ktoś, z kim mógł podzielić się tym brzemieniem, kto był w
równie trudnym położeniu i kto być może bał się tak samo jak on.
Zaczął od opowiedzenia Jakełowi Graftonowi wszystkiego, co wiedział na temat
Sonnyłego Wonga, a potem już nie umiał się powstrzymać. Mówił o Lin Pe i Sue Lin, o Wu
Tai Kwongu, o jego romansie z Kerry Kent, agentką brytyjskiej SIS, o tym, jak Kerry
poprosiła o wsparcie Virgila Coleła i jak Cole zgodził się wspomóc rewolucję finansowo i
nauczyć najważniejszych członków organizacji zasad cybernetycznej wojny.
- Wkrótce - dodał Rip po chwili milczenia. - Już wkrótce zacznie się rewolucja, a
skończy się taki świat, jaki znamy.
Jake Grafton słuchał w ciszy. Wiedział już o niektórych sprawach, a długa opowieść
Ripa wypełniła luki, które nie pozwalały mu ogarnąć całej sytuacji.
- Dowiedzą się, kim naprawdę jest Wu, a wtedy przyjdą po Lin Pe i Sue Lin. Zanikną
je w jakiejś celi i po prostu uduszą... Chińczycy właśnie tak kombinują: jeżeli nie mogę cię
zastrzelić, to naszczam ci do studni i uduszę twoją matkę.
- A kobiety oczywiście nie chcą wyjechać - dopowiedział Jake.
- Skąd pan wie?
- Gdyby się zgodziły, nie byłoby was tutaj, prawda?
- Raczej nie.
- Kiedy ma nastąpić to "wkrótce"?
- Może dziś w nocy? Może jutro. Sam nie wiem, ale na pewno niedługo.
- Czy Sonny Wong zna plany buntowników?
- Jeśli ma szpiega w wąskim kręgu Szkarłatnej Drużyny. Każda komórka organizacji
ma swoją nazwę; "góra" to właśnie Szkarłatna Drużyna.
- A tak w ogóle to... jak się zaczyna rewolucję?
- Wu nigdy mi nie mówił, jak chcą to zrobić. Nie chciał, żebym wiedział zbyt wiele.
- Cóż... Proponuję, żebyśmy poszukali pana Wonga.
Ripowi nie podobał się ten pomysł.
- Nie znajdziemy u niego Callie i Wu - powiedział.
- Mimo to chciałbym się z nim spotkać.
- Po co?
- Chcę z nim porozmawiać. Podam mu ważny powód, by nie robił krzywdy Callie -
wyjaśnił Jake.
- Sonny nie należy do osób, które łatwo do czegoś przekonać - odparł Rip. -
Zwłaszcza gdy chodzi o duże pieniądze. Gadanie niewiele nam pomoże.
- Zależy co mu powiemy - rzekł cierpliwie admirał. - I w jaki sposób. Przekona się
pan, że jestem całkiem niezły w sugestywnym przekazywaniu wiadomości.
- Nie rozumiem, w czym miałoby to nam pomóc - zaprotestował Rip, ale Jake już
postanowił.
Pojechali tramwajem na szczyt góry - jako że pierwszy wagon, który się pojawił,
zmierzał właśnie w tę stronę a tam, opodal centrum dla zwiedzających, złapali taksówkę.
- Wong ma pływającą restaurację w Aberdeen - powiedział Rip.
Jake pomyślał, że może to być ta sama, w której poprzedniego dnia jadł posiłek z
Callie. Miał nadzieję, że nie; mierziła go myśl o tym, że Wong mógł zarobić na nim choćby
dolara.
- Zawsze, gdy miałem do niego jakąś sprawę, właśnie tam zostawiałem wiadomość -
ciągnął Rip. - O ile wiem, sypia tam od czasu do czasu. I jeszcze jedna kwestia, o której
zapomniałem panu powiedzieć: Wong ma wspólnika, nie w interesach, ale w brudnej robocie;
to jego prawa ręka. Rosjanin, Jurij Daniel. Niech pan go unika za wszelką cenę. Dostaję
dreszczy na sam jego widok.
Jake poczuł ulgę, kiedy okazało się, że własnością Wonga jest restauracja stojąca na
kotwicy tuż obok tej, którą poznał poprzedniego dnia. Barka, na której się znajdowała, była
wymalowana krzykliwie jak tania dziwka, a światełek, które ją zdobiły, wystarczyłoby na
wielką choinkę, która w Boże Narodzenie staje przed Białym Domem.
Jake i Rip popłynęli do niej sampanem przez czarne, portowe wody.
Główna sala restauracyjna świeciła pustkami.
- Odkąd pojawiły się problemy z komputerami na lotnisku i brakiem prądu, turyści
wolą siedzieć w hotelach - stwierdził Rip.
Szef sali zaprowadził ich do stolika przy oknie i wyszedł.
- Nie jestem głodny - powiedział Jake. - Sprawdźmy lepiej, czy zastaliśmy Wonga.
Gdzie jest jego biuro?
- Na drugim piętrze... to znaczy pokładzie, o ile się nie mylę. - Rip skinął głową w
stronę małych, pomalowanych na czarno drzwi tuż obok wejścia do kuchni.
- Niech pan prowadzi.
Drzwi nie były zamknięte. Rip pchnął je i wszedł do sąsiedniego pomieszczenia.
Siedzącego tam Chińczyka zapytał po kantońsku, czy Wong jest w pobliżu.
Chińczyk zmierzył go wzrokiem, spytał o nazwisko i wyszedł.
Mniej więcej minutę później na wąskich schodach pojawił się skośnooki,
pięćdziesięcioparoletni mężczyzna średniego wzrostu. Uśmiechnął się szeroko, odsłaniając
krzywe zęby.
- Rip Buckingham, we własnej osobie - zawołał po angielsku. - Cóż za niespodzianka.
A kim jest twój przyjaciel?
- Jake Grafton.
- Sonny Wong - przedstawił się Chińczyk, ale nie wyciągnął ręki na powitanie. -
Zapraszam na górę. Tam porozmawiamy.
Rip i Jake weszli na schody. Mężczyzna, który pilnował kabiny, ruszył za nimi.
Biuro Wonga było przestronne i nieźle wyposażone, między innymi w praktyczne
biurko i zbyt hojnie wypchane krzesła. Dekorację stanowiły przedmioty dostępne we
wszystkich sklepach dla turystów; z pozoru cenne, a w rzeczywistości bezwartościowe:
rzeźbione słonie, pagody z kości słoniowej i ręcznie strugane figury szachowe.
Sonny Wong zwrócił się twarzą ku swoim gościom.
- A zatem, panie Grafton... Przyszedł pan wykupić swoją żonę?
- Przyszedłem wyjaśnić ci, dlaczego powinna zostać uwolniona cała i zdrowa.
- Zapewniam, że nic się jej nie stanie, jeżeli tylko Virgil Cole uiści sumę, o którą go
poprosiłem. Jeżeli nie...
- Cole zapłaci - przerwał mu Jake. Rozejrzał się i ponownie wbił wzrok w oczy
Sonnyłego. - Widzę, że dobrze ci się żyje w Hongkongu, Wong. Rip twierdzi, że masz tu nie
byle jakie dobra: restaurację, domy, mieszkania, łodzie, pieniądze, kobiety... Virgil Cole
zapłaci. Jeżeli moja żona wróci cała i zdrowa, będziesz mógł nadal prowadzić to wygodne
życie. Potraktujemy ten epizod jako wakacyjną przygodę i odjedziemy stąd.
Sonny uśmiechnął się i spojrzał na Ripa.
- Sądzisz, że Cole zapłaci więcej, żeby ujrzeć jeszcze żywych pana Graftona i ciebie?
- spytał, sięgając po słuchawkę telefonu. - Najlepiej będzie, jeśli go zapytam.
Jake Grafton wyszarpnął z prawej kieszeni spodni trzydziestkę ósemkę, którą dostał
od Coleła, obrócił się na pięcie i wypalił prosto w serce mężczyzny stojącego przy drzwiach.
Huk strzału zabrzmiał w zamkniętej przestrzeni kajuty jak potężne uderzenie pioruna.
Wong odwrócił się błyskawicznie, ale to nie wystarczyło.
Jake Grafton z rozmachem przycisnął krótką lufę do jego ust.
- Rusz się tylko, a rozsmaruję twój mózg po tym biurku - warknął, próbując dostrzec
w oczach Wonga ostrzegawczy błysk poprzedzający działanie, po czym obszukał Chińczyka.
Rip Buckingham stał jak skamieniały, z otwartymi ustami wpatrując się w nieruchome
ciało leżące u drzwi.
Jake wyprowadził Wonga zza biurka i zajrzał do szuflad. W jednej z nich oczywiście
znalazł broń: mały, ale ciężki pistolet automatyczny.
- Rip.
Buckingham odwrócił głowę w jego stronę. Grafton lewą ręką rzucił mu znalezioną
broń.
- Sprawdź, czy jest załadowany.
- Nie wiem...
- Otwórz zamek i zobacz, czy w komorze jest kula.
Rip pochylił się nieznacznie i długie włosy opadły mu na czoło. Posługując się obiema
rękami otworzył zamek pistoletu.
- Załadowany - zameldował.
- Teraz znajdź bezpiecznik i odbezpiecz broń.
- Gotowe - mruknął Rip po paru sekundach.
- Strzel w to krzesło.
Rip wyprostował rękę, wycelował i nacisnął spust. Wystrzał był głośny, ale nie tak
donośny jak poprzedni.
- Teraz jesteś uzbrojony - powiedział Jake. - Przeszukaj wszystkie kabiny na tym
pokładzie. Upewnij się, czy nie ma tu Callie i Wu. Zastrzel każdego, kto na ciebie krzywo
spojrzy. Nie gadaj z nikim, tylko strzelaj. Idź już!
Rip Buckingham na szczęście usłuchał.
Nie odsuwając lufy od zaciśniętych zębów Wonga, Jake Grafton zaczął przeszukiwać
biurko. Papiery, które znalazł, zapisane były chińskimi znakami, które nic dla niego nie
znaczyły. Przeglądał je i odrzucał na pokład, szukając... czegokolwiek. Jakiegokolwiek tropu.
- Może chciałbyś zadzwonić na policję? - spytał Wonga.
Chińczyk nie odpowiedział.
- Możemy opowiedzieć glinom o porwaniu, niech zadzwonią do konsula generalnego
Stanów Zjednoczonych. On potwierdzi, że porwałeś żonę amerykańskiego oficera flagowego
i osobiście domagałeś się okupu. Biorąc pod uwagę ożywione kontakty handlowe między
Stanami a Chinami, tutejsze władze mogą nie wykazać zrozumienia dla twoich pomysłów,
Wong.
Jake sam nie zamierzał dzwonić na policję, bo gdyby to zrobił, Callie niechybnie by
zginęła, zanim zostałaby odnaleziona. Oczywiście nie wspomniał o tym Sonnyłemu, ale był
świadom ponurej rzeczywistości.
Pchnął jeńca w stronę krzesła i kazał mu usiąść, a sam obszukał szybko trupa. Znalazł
przy nim kolejny mały pistolet, który schował do kieszeni.
Potem usiadł naprzeciwko Wonga, trzymając trzydziestkę ósemkę blisko ciała i
mierząc dokładnie w splot słoneczny Chińczyka.
- Źle pana oceniłem, Grafton.
- Gdybym wiedział, gdzie ona jest, Wong, zastrzeliłbym cię natychmiast i pojechał po
nią.
- Wierzę panu.
Jake nie odezwał się więcej, tylko posępnym wzrokiem wpatrywał się w równie
milczącego Wonga.
Minuty pełzły leniwie. Zadzwonił telefon. Jake nie podniósł słuchawki i po czterech
sygnałach aparat umilkł.
Nie było słychać wystrzałów, krzyków ani żadnych innych hałasów. Była to
okoliczność nader szczęśliwa dla Sonnyłego Wonga, ponieważ w razie jakichkolwiek
problemów to on zginąłby pierwszy. Jake był pewien, że bandyta dobrze o tym wie, ponieważ
siedział w absolutnej ciszy i bezruchu.
Rip powrócił po ośmiu minutach, z pistoletem w kieszeni.
- Jest tu kilka kabin mieszkalnych - powiedział - i paru facetów patrzyło na mnie
raczej podejrzliwie, ale nie ma tu ani Wu, ani pańskiej żony.
- Zbieramy się - zarządził Jake, wstając z fotela. - Wong, idziesz pierwszy. To, co
będziesz czuł na plecach, to lufa pistoletu. Przysięgam na Boga, że jeśli ktokolwiek będzie się
stawiał, zastrzelę cię jak psa. Ruszaj.
Zeszli do głównej sali, a następnie do kuchni. Zastali tam pięcioro ludzi - czterech
mężczyzn i kobietę - zajętych przygotowaniem dań dla klientów. Jake stanął tak, by nikt nie
zauważył pistoletu wycelowanego w plecy Wonga, i półgłosem kazał Ripowi wyprosić
personel.
Kiedy cała piątka opuściła kuchnię, ponownie odezwał się do Buckinghama.
- Idź do głównej sali i ogłoś, że w kuchni wybuchł mały pożar i że wszyscy powinni
spokojnie opuścić pokład... goście i pracownicy, wszyscy. Nie pozwól im panikować, po
prostu niech stąd znikną.
- Pożar?
- Mały pożar.
Rip rozejrzał się po kuchni i zerknął na Sonnyłego, którego twarz nie wyrażała
żadnych emocji.
- A co z tymi na górze? - spytał.
- Podjęli ryzyko, zatrudniając się u Sonnyłego Wonga. Jeżeli zdążą uciec, to dobrze.
Jeżeli nie, to trudno. A teraz rób, co mówię.
- Co z Wongiem?
- Może wysiąść ze mną albo zginąć tutaj. Ma wybór.
Rip Buckingham odetchnął głęboko.
- Widzę, Grafton, że naprawdę potrafisz dotrzeć do człowieka.
Jake poprowadził Wonga ku wielkiej kuchence gazowej, z której palników strzelały w
górę niebieskawe płomienie. Na jednym z nich stała głęboka patelnia ze skwierczącym
tłuszczem. Grafton otworzył kurek do oporu.
Przyjrzał się rurom doprowadzającym gaz. Ułożono je nisko, u zbiegu grodzi i
pokładu. Znikały za drzwiami składziku, w którym, jak domyślał się Jake, znajdował się
zbiornik, zapewne z propanem.
Popchnął Wonga w stronę drzwi do głównej sali i wyjrzał przez szczelinę. Rip
kończył właśnie zaganiać nielicznych klientów i personel w stronę sampanów, którymi mogli
bezpiecznie oddalić się od barki. Niektórzy pracownicy spoglądali podejrzliwie w stronę
kuchni, ale Buckingham powtarzał im uparcie, że to sam Sonny prosił o opuszczenie pokładu.
- Daj mi swoją koszulę - powiedział Jake do Wonga. Chińczyk rozpiął guziki i zsunął
krótkie rękawy. Wbijając lufę pistoletu w jego szyję, Jake poprowadził go w stronę patelni i
zanurzył koszulę we wrzącym tłuszczu. Kiedy nasiąkła, wyjął ją i rzucił na palnik. Tłuszcz
zajął się natychmiast i płomienie strzeliły jeszcze wyżej.
Grafton cofnął się o krok, kciukiem odwiódł kurek trzydziestki ósemki i wymierzył w
rurkę doprowadzającą gaz. Pierwszy strzał chybił, za to drugi został nagrodzony głośnym
sykiem ulatniającego się gazu.
Jake odciągnął kurek raz jeszcze i ponownie przytknął lufę do ust Wonga.
- Nie ma na tej planecie takiego miejsca, w którym mógłbyś się ukryć przede mną,
Wong. Jeżeli moją żonę spotka jakakolwiek krzywda, wypowiem ci wojnę.
To powiedziawszy, rzucił się biegiem w stronę drzwi. Sprintem pokonał salę
restauracyjną i wyskoczył na pokład, tuż przy burcie, do której zwykle cumowały sampany.
Słyszał za sobą szybkie kroki Sonnyłego Wonga.
I wtedy kuchnia eksplodowała z głuchym hukiem.
Rip Buckingham stał samotnie na skraju pokładu. Łodzi już nie było.
Ogień buchał przez kuchenne drzwi i główna sala pływającego lokalu szybko
wypełniała się dymem.
- Spadamy - rzucił Jake w stronę Ripa. Potem spojrzał po raz ostatni na Wonga i
zanurkował w czarne odmęty.
Buckingham skoczył za nim.
ROZDZIAŁ 11
Kiedy Eaton Steinbaugh wrócił mikrobusem do domu po kolejnej turze radioterapii,
jego żona, Babs, czekała już przy krawężniku. Czuł się fatalnie. Babs musiała pomóc mu
wejść do domu. Marzył, by jak najszybciej znaleźć się w gabinecie i położyć na kanapie. Tym
razem pozwoliła mu na to; zazwyczaj nalegała, żeby szedł od razu do sypialni i kładł się w
łóżku.
- Dostałeś e-mail - powiedziała.
- Wydrukowałaś? - szepnął.
- A czy kiedyś nie wydrukowałam?
Podała mu kartkę papieru. Wiadomość nadano z Hongkongu, z adresu poczty
elektronicznej, który widział po raz pierwszy. Tekst był serią przypadkowych liter,
tworzących jedno długie słowo. Steinbaugh policzył znaki. Dwanaście.
Mogło się wydawać, że to jakiś szyfr - i tak było w istocie, ale treścią wiadomości nie
były zakodowane litery, lecz ich liczba. Dwanaście.
Oddał wydruk Babs.
- Powiesz mi, co to znaczy? - spytała ostro.
- W ciągu czterech godzin.
- Cole?
- Tak.
- Wiesz, Steinbaugh, dziwny jesteś. Nawet choroba nie przeszkadza ci w mieszaniu się
w nie swoje sprawy. I to na całym świecie, choćby i w Chinach.
- Nie.
- Mogą cię zamknąć.
- Za co?
- A skąd mam wiedzieć? Ale za coś na pewno mogą.
- Już raz to zrobili - odparł mąż. - Wiele lat temu.
Jako dwudziestolatek spędził dwa lata w więzieniu federalnym za włamanie do ściśle
tajnych baz danych Pentagonu. Za ten hakerski wyczyn wyrzucono go oczywiście z
uniwersytetu i już nigdy tam nie powrócił. To było dziesięć lat wcześniej.
- Jak widać, więzienie niczego cię nie nauczyło - rzuciła przez ramię i odeszła z
opuszczoną głową.
Mąż umierający na raka był dla niej wielkim brzemieniem. Doceniał to. Babs nie
miała już zbyt wielu powodów do radości.
Virgil Cole!
Więc jednak coś naprawdę miało się wydarzyć.
Cole obiecywał, że tak się stanie.
- Nie trać wiary - powiedział kiedyś. - Nadejdzie czas.
- Możliwe, że prędzej umrę - odparł Eaton Steinbaugh. Wtedy jeszcze nie wykryto u
niego nowotworu. Może były to prorocze słowa?
- Możliwe, że wszystkich nas Pan wezwie wcześniej do swego domu. Najważniejsze
jest to, żebyś w decydującym momencie dobrze wykonał swoją robotę.
- Przeciwnik może przecież zmienić kody. Może zmienić cały system.
- Jeżeli to zrobi, to trudno, takie jest życie. Niczego nie zamierzam gwarantować. Po
prostu zrób swoje, a my bez względu na rezultat postaramy się jakoś z tym żyć.
Babs jest w cholernie głębokim błędzie co do umiejętności, których rzekomo nie
nabyłem w pudle, myślał z satysfakcją.
Podjął się tam prowadzenia kursu komputerowego dla współwięźniów. Każdego dnia
spędzał samotnie przed monitorem długie godziny, oficjalnie przygotowując lekcje. W
rzeczywistości większość czasu poświęcał na włamywanie się do sieci i baz danych na całym
świecie. Nie robił tylko jednego: nie zmieniał niczego w zasobach, do których udało mu się
wejść. To dlatego nikt nigdy go nie poszukiwał. Zamknięty w czterech ścianach bez
intelektualnej pożywki, w hakerstwie znalazł sposób na pozostanie przy zdrowych zmysłach.
Tak było kiedyś. Teraz włamanie do cudzej sieci było znacznie trudniejsze. Istniały
liczne programy zabezpieczające, które ostrzegały właścicieli danych o obecności intruza.
Projektanci systemów komputerowych wreszcie zaczynali zdawać sobie sprawę z zagrożenia.
Ale i Eaton Steinbaugh nauczył się paru rzeczy przez te wszystkie lata. Jedną z nich
była prosta prawda, iż znacznie łatwiej włamać się do programu, do którego już w fazie jego
pisania wbudowało się "tylne drzwi".
I tak został specjalistą od tylnych drzwi. Gdy tylko wyszedł z więzienia, stał się
jednym z bardziej poszukiwanych ekspertów; polowała na niego większość firm z branży
informatycznej. Przez lata wybierał te zlecenia, które go interesowały, a wyjątkowa jakość
jego usług sprawiała, że oferowano mu doskonałe stawki. W każdy fragment oprogramowania
sieciowego, które współtworzył lub udoskonalał na życzenie swoich klientów, dla własnej
satysfakcji wpisywał tylne drzwi, które umożliwiały mu łatwy dostęp i dowolną ingerencję w
kod programu.
Pracował właśnie dla Virgila Coleła, gdy pewnego dnia sam szef wezwał go do siebie.
Jak się okazało, Cole znalazł jedne z implantowanych przez Eatona tylnych drzwi - był
pierwszym człowiekiem, któremu udała się ta sztuka.
Steinbaugh przekonał się szybko, że jego szef jest nie tylko wyjątkowo bystry, ale
także twardy jak walcowana stal. Nigdy dotąd nie spotkał kogoś takiego.
Cole nie wyrzucił go wtedy z roboty. Kazał tylko bardziej się starać - Eaton miał albo
robić lepiej ukryte drzwi, albo w ogóle nie próbować.
Półtora roku temu Steinbaugh pracował dla Microsoftu, gdy Cole zadzwonił
niespodziewanie, proponując pracę dla firmy, którą sam już nie kierował, a która dostała
zlecenie na zabezpieczenie najważniejszych chińskich sieci komputerowych przed tak zwaną
pluskwą milenijną.
Nigdy nie przyjmował zleceń na tak banalne, nużące go zadania, ale tym razem zrobił
wyjątek, ponieważ prosił Cole.
W drodze do Pekinu zatrzymał się w Hongkongu i odwiedził Virgila Coleła w
konsulacie. Tygrys zaprosił go wtedy do najlepszej restauracji w mieście, oczywiście
francuskiej, i podjął pięciogwiazdkową kolacją w prywatnej loży, przy stole okrytym
śnieżnobiałym lnem i przy kieliszku wina wartego jedyne dwa tysiące dolarów za butelkę.
- Nie musiał pan narażać się dla mnie na takie koszta powiedział Eaton Steinbaugh.
- I tak chciałem wyrwać się gdzieś wieczorem, a ty byłeś dogodną wymówką.
Popijali koniak i palili kubańskie cygara po kolacji, gdy Steinbaugh zauważył:
- Kiedy tak się człowiek zastanawia, życiowe kontrasty wydają się zdumiewające.
- Co masz na myśli?
- Na przykład to, że dorastałem w ubogiej dzielnicy Oakland; ojciec był robotnikiem
drogowym i w domu nigdy się nie przelewało. Potem była jeszcze większa porażka, bo
wylądowałem w pudle. Od tamtej pory jednak wszystko się zmieniło: zjeździłem cały świat,
ożeniłem się, mam dziecko, a teraz jeszcze jem sobie wystawną kolację w Hongkongu, w
towarzystwie miliardera, jakbym był Bóg wie kim. Czy to nie dziwne?
Cole roześmiał się. Steinbaugh znacznie później zdał sobie sprawę, że jego były szef
właśnie takie słowa miał nadzieję usłyszeć i głównie po to zorganizował tak przyjemny
wieczór.
- Ja też pracowałem całe życie, żeby znaleźć się tu, gdzie jestem - powiedział konsul. -
Najniższym punktem tej krzywej była pewna noc w Wietnamie. Byłem bombardierem-
nawigatorem w maszynie A-6. Kiedyś, pod koniec wojny, zestrzelili nas czerwoni.
- Nie wiedziałem - mruknął Steinbaugh.
- Pamiętam, że leżałem w dżungli ze złamanym kręgosłupem, czekając, aż
Wietnamczycy znajdą mnie i zabiją - ciągnął Cole. - Byłem absolutnie pewny, że dotarłem do
końca drogi. A jednak się myliłem. - Tygrys uniósł kieliszek w milczącym toaście i pociągnął
łyk koniaku.
Steinbaugh uczynił to samo.
- Gdyby Chińczycy potrafili się pozbyć komunistów - dodał Cole, odstawiając
kieliszek - niewykluczone, że w swoim czasie i przed nimi otworzyłyby się możliwości, które
tak bardzo wzbogaciły nasze życie.
- Taa - zgodził się Steinbaugh. Taka odpowiedź wydawała mu się wystarczająco
niezobowiązująca.
- Chciałbym, żebyś pomógł mi zmienić tę wizję w rzeczywistość.
Tym razem Steinbaugh nie znalazł odpowiedzi.
- Mógłbyś na przykład zainstalować w paru miejscach swoje tylne drzwi - wyjaśnił
Cole, patrząc mu prosto w oczy.
- Gdzie?
- W niektórych systemach w Pekinie. Będziesz miał okazję popracować w sieciach
Zakazanego Miasta, chińskiego Kremla. Chciałbym, żebyś przygotował je tak, by móc w
odpowiednim momencie włączyć się do nich zdalnie, przejąć kontrolę nad nimi, zniszczyć je
lub unieruchomić.
- A kiedy nadejdzie ten odpowiedni moment?
- Kiedy wybuchnie rewolucja.
- Jezu Chryste! - Oczy Steinbaugha zrobiły się nagle bardzo, bardzo duże. W zasadzie
spodziewał się jakiejś niespodzianki, kiedy Cole zaproponował mu spotkanie w Hongkongu
w drodze do Pekinu, ale w najdzikszych snach nie wyobrażał sobie, że usłyszy coś takiego. -
Rewolucja?! Mam manipulować rządowymi komputerami, żeby pomóc rewolucji... Czy mi
się zdaje, czy to normalny akt wojny?
- Nie jestem prawnikiem - odparł Cole - ale podejrzewam, że masz rację.
Jego cygaro przygasło, więc strząsnął popiół i zapalił je ponownie. Kiedy podniósł
wzrok i zobaczył, że Eaton Steinbaugh czeka na dalszy ciąg, zaczął opowiadać o
technicznych szczegółach operacji.
Z początku haker był jeszcze bardziej oszołomiony, ale dość szybko się otrząsnął.
Cole nie robił niczego na wiarę, wyczucie czy z bożą pomocą. Wszystko, co chciał osiągnąć,
było przemyślane i zaplanowane.
- Cyberwojna - powiedział Steinbaugh.
- Zgadza się. Musimy odwrócić uwagę władz, wprowadzić totalny zamęt i
maksymalnie utrudnić dostrzeżenie prawdziwego niebezpieczeństwa. To nasz pierwszy cel.
Po drugie, musimy uniemożliwić komunistom zbrojną reakcję, kiedy już się połapią, na czym
ona polega. Po trzecie, trzeba pozbawić ich możliwości sprawowania kontroli nad ludźmi,
gospodarką i rozwojem wydarzeń w kraju. Jeżeli odbierzemy im siłę sprawczą, wygramy.
- My?.......
- Ty i ja.
- Niech pan nie żartuje.
- Rewolucjoniści.
- Jest pan jednym z nich?
- Tak.
- A niech mnie - mruknął Steinbaugh.
Oczywiście się zgodził na współudział.
Jego misja w Pekinie była w zasadzie skończona, kiedy zachorował i musiał powrócić
do Kalifornii. Miał zaledwie trzydzieści pięć lat, gdy lekarze wykryli u niego raka - ciężki,
śmiertelny przypadek. Napisał wtedy notę do Coleła, w której prosił o pośpiech. Cole
wiedział, o co mu chodzi.
I odpowiedział. Teraz. Tego dnia.
W ciągu czterech godzin.
Należało się spodziewać jeszcze jednej wiadomości.
Steinbaugh podniósł się z kanapy i włączył komputer. Program pocztowy ustawił w
taki sposób, by zawiadamiał go natychmiast o przychodzących wiadomościach.
Babs usłyszała szum wentylatorów i stanęła w drzwiach gabinetu.
- Naprawdę zamierzasz to zrobić?
- Tak.
- Jesteś cholernym baranem, Eaton. Jakbyś nie miał dość kłopotów... Jesteś
umierającym człowiekiem, lada chwila możesz stanąć przed Panem i odpowiedzieć za
wszystko, co zrobiłeś, dobro i zło. Nie wiem nawet, ile przestępstw popełnisz za chwilę.
- Ja też nie. I to właśnie jest zabawne, co?
Pokręciła głową i wróciła do kuchni.
To była cała Babs - dobra kobieta, ale najzupełniej ślepa na urok świata komputerów,
które były jego pasją. Równie niewiele wiedziała o mężczyznach, a przynajmniej o swoim
mężu - nie miała pojęcia, dlaczego to robi i dokonuje takich wyborów. Uważała za głupotę
jego młodzieńczą fascynację hakerstwem i zabawę w montowanie tylnych drzwi w
poważnym oprogramowaniu - wspomniał jej nieopatrznie o tym procederze kilka lat
wcześniej, gdy w szczerej rozmowie próbował jej uświadomić, jak fantastyczna jest praca,
którą wykonuje. Praktyczna i nie obdarzona przesadnie bujną wyobraźnią, nazywała go
skończonym kretynem za to, że zgodził się pomóc Colełowi. Eaton zaś wiedział o tym i nie
przejmował się ani trochę. Babs nigdy nie była romantyczna, lecz mimo to kochali się
nawzajem, każde na swój sposób, a to w zupełności wystarczało, by stworzyć szczęśliwy
związek.
Gdy Jake Grafton wrócił z Ripem Buckinghamem do amerykańskiego konsulatu, w
gabinecie Virgila Coleła panował chaos. Dochodziła północ, wciąż paliły się światła,
sekretarz i dwaj asystenci biegali po biurach bladzi jak duchy, a Tygrys nie odchodził od
telefonu. Skoro tutaj był środek nocy, w Waszyngtonie było południe.
Cole stał za biurkiem, ze słuchawką przy uchu, spoglądając w okno.
Jake o tym nie wiedział, ale Tygrys patrzył wprost w okna pokoi należących do Third
Planet Communications. Dostrzegał w mroku czyjąś sylwetkę, lecz stojąc w oświetlonym
pomieszczeniu nie mógł rozpoznać rysów. Miał nadzieję, że to Hu Chiang wyrwał się na
krótką przerwę - firmę Third Planet czekała pracowita noc.
Podsekretarz stanu telefonujący z drugiego końca świata koniecznie chciał wiedzieć,
co właściwie, do ciężkiej cholery, Cole wyczynia w Hongkongu. Faksowa wersja listu
Graftona, wysłanego do doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego, najwyraźniej trafiła
już na jego biurko. I właśnie dlatego podsekretarz wrzeszczał.
- To wielkie nadużycie zaufania, Cole! Skandal! Dzwoniłem już do Departamentu
Sprawiedliwości. Prawnicy zalecają śledztwo FBI, z możliwością oskarżenia pana o zdradę.
Słyszał pan? O zdradę!
- Nie wiem, co powiedzieć, panie Podgorski. Przypuszczam, że ten incydent może
postawić administrację w kłopotliwej sytuacji.
- W kłopotliwej sytuacji? Przypuszczam?! To będzie koszmar, Cole! Jak pan mógł?
Przecież pan wie, jak trudne są kontakty prezydenta ze stroną chińską, a teraz jeszcze to!
- Do licha, co ja sobie wyobrażałem? Obawiam się, że publiczna dyskusja na temat
chęci obecnej administracji do rozprawienia się z tyranami nie przysporzy wam wielu
przyjaciół.
- Publiczna dyskusja? Czy to ma być groźba?
- Chyba nie spodziewa się pan, że przyznam się do winy pod wymyślonymi,
politycznymi zarzutami albo że odmówię odpowiedzi na pytania prasy? - spytał drwiąco Cole.
- Oskarżenia pod moim adresem będą działaniami politycznymi. Obiecuję panu, że przeczyta
pan w "The New York Timesie" teksty wszystkich moich wielokrotnych monitów pisanych
pod adresem obecnej administracji, w których domagałem się walki o respektowanie praw
zniewolonych obywateli Chin. Sprawa stanie się publiczna, panie podsekretarzu. Może nawet
moi przyjaciele w Kongresie rozpoczną stosowne dochodzenie?
- Cole, ty dupku!! Natychmiast wysyłam ekipę FBI z nakazem aresztowania. Przylecą
najbliższym samolotem!
- W takim razie idę po szczoteczkę do zębów - odparł Cole i odłożył słuchawkę.
- Zdaje się, że w Waszyngtonie zrobiło się głośno o twojej sprawie - powiedział Jake
Grafton.
- Urzędnicy się ekscytują, bo moja rezygnacja była nagła, niespodziewana. Kiedy się
zastanowią, prawdopodobnie utrzymają w tajemnicy okoliczności mojej rezygnacji, a może
nawet będą udawać, że nie byłem nominowany na stanowisko konsula przez bieżącą
administrację.
Cole wyszczerzył zęby w uśmiechu. Robił to tak rzadko, że efekt był porażający -
jakby ktoś włączył silny reflektor. Uśmiech znikł jednak z jego ust równie szybko, jak się
pojawił.
- Właściwie to dlaczego moczycie mi dywan? - spytał Tygrys poniewczasie.
- Mała awanturka w restauracji Sonnyłego Wonga w Aberdeen - odparł Jake.
- Grafton podpalił barkę - dodał Rip. - Musieliśmy uciekać wpław.
- Zabiłeś go? - spytał Cole.
- Nie - westchnął Jake. - Bardzo mnie kusiło. Prawie żałuję, że tego nie zrobiłem.
Chciałem nastraszyć sukinsyna. Może odeśle Callie? A jeśli nawet nie, to przynajmniej
będzie na nią uważał.
Sekretarz spojrzał na Jakeła jak na wariata. Dwaj asystenci bardzo się starali
kontrolować twarze, ale z marnym skutkiem.
Rip Buckingham miał dość napięcia. Wygonił sekretarza i asystentów z gabinetu, a
kiedy zamknęli za sobą drzwi, pochylił się w stronę Coleła.
- Ten facet jest szurnięty - szepnął ochryple. - Rozwalił jegomościa w biurze Wonga.
Tak po prostu wyciągnął z kieszeni spluwę i strzelił mu prosto w pikawę. Nie odezwał się
nawet słowem, tylko... pif-paf.
Cole potrząsnął głową.
- Tak, to cały Jake Grafton.
Jake wyjął rewolwer z kieszeni, otworzył bębenek i wyjął łuski.
- Potrzebuję naboi i dobrego smaru, jeśli masz. Słona woda nie służy broni.
Buckingham opadł na krzesło i ukrył twarz w dłoniach.
- Dzwoniłem do moich prawników w Kalifornii - powiedział Cole. - Potrzebują doby
na sprzedanie odpowiedniej liczby akcji i zebranie gotówki. Pojutrze będą mogli przelać
pieniądze na konto w Szwajcarii.
- Pojutrze - powtórzył Grafton. - Kiedy Sonny Wong zadzwoni, powiedz mu, że ma
zaprowadzić Callie i Wu w neutralne miejsce. Tam się z nim spotkam i gdy się przekonam, że
są cali, zadzwonię do ciebie. Wtedy przelejesz pieniądze. Tym sposobem zabicie nas nie
rozwiąże jego problemów.
- To dopiero początek.
- Jeżeli Wong chce być zupełnie bezpieczny, musi zabić Wu, ciebie i wszystkich
członków waszego ruchu, którzy mogliby szukać zemsty. Gdybyście zebrali się w jednym
miejscu już po zapłaceniu okupu, po prostu wysadziłby budynek w powietrze i po kłopocie.
- W porządku, ale powiedz mi lepiej, jak zamierzasz wyprowadzić w bezpieczne
miejsce Callie i Wu, kiedy już dokonam przelewu.
- Jeszcze nie wiem. Będę musiał się zastanowić.
- Myślę, że tego nie da się zrobić - powiedział cicho Tygrys.
- Sonny nie może sobie pozwolić na sławę zabójcy Wu - wtrącił Rip. - Oczywiście
wiele osób wie, że go porwał, ale jeśli odbierze mu życie...
Cole otworzył szufladę, wyjął małe pudełko i podszedł do krzesła, na którym siedział
Buckingham.
- To jest palec twojego szwagra - powiedział. - Sonny Wong przysłał nam to dziś po
południu.
Rip zajrzał do pudełka i zbladł.
- Wu jest nam potrzebny żywy. Potrzebują go Chiny.
- Nie mów do mnie jak do dziecka - zirytował się Buckingham. - Jestem dorosły.
- Może napisałbyś dla ojca jeszcze jeden artykuł? Ostatni był doskonały. Wzbudził
spory odzew w Europie, a nawet w Waszyngtonie.
- Dobra - mruknął Rip, odgarniając włosy z oczu. Wstał i oddał Colełowi pudełko.
- Możesz skorzystać z komputera w biurze naprzeciwko. Napisz coś o nadciągającej
rewolucji i o sytuacji w Hongkongu. Wyślij e-mailem do Richarda, niech wrzuci to do
jutrzejszych gazet. Niech cały świat się dowie, kim naprawdę są panowie w białych czapkach.
Rip odetchnął głęboko, nie spuszczając z oczu małego pudełka.
- Co mam napisać o Wu?
- Nie wymieniaj żadnych nazwisk. Niech to będą "bezimienni patrioci". I ani słowa o
Sonnym Wongu.
Kiedy Rip wyszedł, Cole włączył interkom i polecił sekretarzowi przynieść z
apartamentu konsula suche ubranie dla Jakeła.
- Napijesz się? - spytał, zwracając się do admirała. - Mam bourbona.
- Chętnie.
- Co powiedziałeś Wongowi?
- Żeby nie krzywdził Callie.
- Przepraszam, Jake. Przepraszam, że zostaliście wplątani w tę sprawę.
- Aha.
Jake dopinał guziki świeżej koszuli Coleła, kiedy rozległo się pukanie do drzwi.
Sekundę później do gabinetu zajrzał Tommy Carmellini.
- Domyślałem się, że tu pana zastanę, admirale. Zostawił pan na moim biurku notatkę
z prośbą o raport?
- Owszem. Niech pan wejdzie.
Carmellini usiadł na miękkim krześle i przez chwilę patrzył, jak Grafton wkłada
mokre buty na suche skarpetki.
- Mam meldować tutaj, w obecności pana Coleła?
- Tak. Czego się pan dowiedział?
Funkcjonariusz CIA wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki mały notes.
- Urzędnikiem sprzedającym paszporty Sonnyłemu Wongowi jest kobieta, niejaka
Elizabeth Yeager. - Carmellini przeliterował jej nazwisko. - Dostarcza blankiety swojemu
kochasiowi, Carsonowi Eisenbergowi, agentowi CIA opłacane mu również przez Wonga. W
komputerze dokonuje fałszywych zapisów, żeby ukryć braki w magazynie. W razie kontroli
wszystkie liczby się zgadzają.
- Skąd pan o tym wie?
- Otworzyłem sejfy na dole, sprawdziłem księgi z zapisami i zajrzałem do szaf z
aktami.
- Chryste Panie! - jęknął Cole. - A ja myślałem, że jest tu względnie bezpiecznie.
- Ani trochę - odparł Carmellini.
- Wiemy już, z kim kontaktuje się Eisenberg? - spytał Jake.
- Mam nazwisko, numer telefonu i adres, a także numer konta, na które Eisenberg
wpłaca pieniądze otrzymane od Wonga.
- Co jeszcze?
- W swoim mieszkaniu Kerry Kent rozmawiała z różnymi osobami po chińsku. Nie
wiem o czym i nie jestem pewien, któremu z tutejszych tłumaczy można zaufać, dlatego
przesłałem taśmę do Waszyngtonu.
- Aha.
- Na szczęście konsul generalny rozmawia w swoim gabinecie po angielsku. Odbył
dziś rozmowę z Kerry Kent na temat samolotu, który miał wylądować o siódmej na wyspie
Lantau. Kent niepokoiła się, że kłopoty techniczne w porcie lotniczym mogą uniemożliwić
lądowanie, ale pan Cole nie uważał, żeby to był problem. - Carmellini spojrzał na Coleła. - I
co, był problem?
- Nadal podsłuchuje pan rozmowy w moim gabinecie?
- Tak jest. Kiedy pogadał pan sobie z admirałem, na nowo założyłem pluskwy.
- Do diabła z panem, Carmellini! Mówiłem przecież, że...
- Nie może pan wyrzucić mnie z roboty - przerwał mu agent z uśmiechem. - Pracuję
dla niego - dodał, wskazując kciukiem na Graftona.
- Nie musi pan być takim fiutem...
- To genetyczne, rodzice często mi to mówią. Ktoś mógłby pomyśleć, że pracuję dla
Urzędu Skarbowego albo...
- Dość - uciął Jake. - Coś jeszcze?
- Tak. Cole pana okłamuje.
Grafton zmrużył oczy i spojrzał najpierw na Coleła, a potem na Carmelliniego.
- Proszę jaśniej.
Agent wyjął z kieszeni złożoną kartkę papieru.
- Spece z Agencji Bezpieczeństwa Narodowego przejrzeli elektroniczną
korespondencję między pewnymi adresatami i podzielili się z nami treścią wiadomości, które
wysyłał i odbierał pan Cole.
Konsul usiadł za biurkiem. Nie wyglądał na zbytnio zdenerwowanego.
- Wygląda na to, że pisał do znajomych w Stanach na temat czegoś, co nazywał
"jednostkami York". To one miały dotrzeć tu dziś samolotem.
- York?
- Jednostki York. Nie wiem, co to takiego, ale na podstawie korespondencji wydaje mi
się oczywiste, że pan Cole nie jest zdrajcą i że pewne osoby w rządzie Stanów Zjednoczonych
współpracują z nim, zapewniając wsparcie techniczne i logistyczne. Lista darów jest długa:
sześć jednostek York, dokumentacja techniczna, komputery, szerokopasmowe telefony
komórkowe...
- Wiem, czym są jednostki York - mruknął Jake, spoglądając z ukosa na Coleła.
Twarz konsula jak zawsze nie zdradzała żadnych uczuć i myśli.
- Coś jeszcze? - spytał po chwili admirał.
- Zdaje się, że to wszystko.
Jake spojrzał na Coleła.
- Co chcesz zrobić w sprawie Eisenberga i Yeager?
- Nie można ich oskarżyć na podstawie nielegalnie zdobytych dowodów.
- Oni nie wiedzą, w jaki sposób zdobyliśmy dowody zauważył Carmellini.
- Niech personalny po prostu wywali ich z roboty, a potem da im pan wybór - odparł
konsul, zwracając się do Tommyłego. - Mogą wrócić do domu, a wtedy my wniesiemy
oskarżenie. Mogą też zostać w Hongkongu, ale w takim wypadku niech nie pokazują się
więcej w konsulacie. Jeżeli przyjdzie im do głowy wrócić do Stanów, z całą pewnością
zostaną oskarżeni.
- Tak jest.
Jake spojrzał na Carmelliniego, marszcząc czoło.
- Będziemy potrzebowali trochę mocniejszej broni niż ta trzydziestka ósemka. Niech
pan przyśle na górę dowódcę marines. Muszę z nim porozmawiać.
Carmellini kiwnął głową i ruszył w kierunku drzwi.
- Proszę zabrać ze sobą pluskwy - dorzucił Jake.
Były trzy; wszystkie małe i świetnie ukryte. Agent schował je do kieszeni, wyszedł i
zamknął za sobą drzwi.
- Chciałbyś mi coś powiedzieć? - spytał Grafton.
- Szefowie obecnej administracji życzą sobie, żeby era komunizmu w Chinach
dobiegła końca. Są skłonni pomagać rebeliantom, ale w taki sposób, by nikt nie wiedział o
tym wsparciu.
- A ty masz być kozłem ofiarnym?
- Na to wychodzi. Potrzebowali kogoś, kto w razie potrzeby wziąłby winę na siebie.
Zgłosiłem się na ochotnika. Sądziłem, że już się tego domyśliłeś... Życie w Kalifornii stawało
się nieznośne, więc... - Cole wzruszył ramionami.
Jake odpowiedział mu skinieniem głowy. Dokończył koniak jednym solidnym łykiem
i odstawił szklaneczkę na stolik przy kanapie.
- Wygląda na to, że prawa i lewa ręka wciąż jeszcze są sobie w Waszyngtonie
zupełnie obce - dodał Cole.
- Fakt - przyznał Jake Grafton. - Nikt nigdy nie zna pełnego obrazu sytuacji.
- Znasz tych ludzi, którzy nas porwali? - spytała Callie Grafton, szczękając zębami.
Wu Tai Kwong zdążył już przemyć jej rany, gdy o północy przyniesiono ją z
powrotem do kabiny. Wydawało mu się, że doznała lekkiego wstrząsu mózgu, ale
niekontrolowane drżenie ciała było przede wszystkim skutkiem godzin spędzonych w
chłodni.
- Znam - odpowiedział. Jego ramię już nie krwawiło, odkąd przewiązał je paskiem
materiału oderwanym od prześcieradła.
- Chcieli wiedzieć, co zawierało nagranie. CIA kazała umieścić pluskwę w bibliotece
Chiny Boba Chana. Taśma zarejestrowała rozmowy, które toczyły się tam w dniu jego
śmierci. Przesłuchałam ją.
- Sonny Wong martwi się właśnie tym, co usłyszałaś.
- Tak sądzisz?
- Możliwe, że był tam i jego głos.
- Kim właściwie jest ten Sonny Wong?
- Gangsterem. Być może ostatnim z poważnych gangsterów w Hongkongu. W
tutejszym półświatku nie brakuje płotek, które chciałyby być grubymi rybami, ale tylko
Sonny naprawdę jest grubą rybą. I zarabia mnóstwo forsy.
Callie owinęła się szczelniej kocami. Wciąż nie mogła zapanować nad drżeniem.
Twarz bolała ją jak wszyscy diabli; cała była posiniaczona, ale najgorsze było to przemożne
uczucie chłodu.
- Chodzi mu o pieniądze? - spytała Callie. - To dlatego nas porwał?
- Tak sądzę - odparł Wu, siadając na koi. Bolały go dłoń i ramię. Oparł się łokciem na
kolanie i uniósł rękę. - Cole jest bardzo zamożny. Dla Sonnyłego to zbyt silna pokusa.
Callie czekała na dalszy ciąg. Zerknęła na Wu. Przeciętnego wzrostu, o szerokich
ramionach, mniej więcej trzydziestoletni. Ani brzydki, ani przystojny; mógłby wmieszać się
bez śladu w każdy tłum złożony z więcej niż trzech osób. A może to tylko pozory?
Było w nim coś...
- Sonny Wong jest szefem bezpieczeństwa - wyjaśnił Wu. - Każda rewolucja
potrzebuje człowieka, który siłą zaprowadzi porządek, inaczej nowy system załamie się pod
własnym ciężarem. Na tym właśnie polegało zadanie Sonnyłego.
Callie zaczynała rozumieć.
- Zatem jeśli ktoś rozmawiał z policją...
- Sonny natychmiast o tym wiedział. Ma swoich ludzi dosłownie wszędzie. Potrafił
zatykać przecieki.
- Zabijał tych, którzy sypali?
- Niekiedy - odparł Wu, spuszczając głowę. - Czasem jednak nasi ludzie dostrzegali
swój błąd i zobowiązywali się, że więcej nie będą donosić.
- To zwyczajny zbir.
- Zbrojne ramię. Nie wystarczą marzyciele z błyskiem w oku, żeby przygotować i
przeprowadzić rewolucję.
- Jest brudnym końcem tego samego kija.
To porównanie zdziwiło Wu, ale Callie nie zamierzała niczego wyjaśniać.
- Ufałeś mu aż tak bardzo? - spytała.
- Nikt inny nie chciał przyjąć tej roli. Nikt inny nie chciał przelewać krwi.
- Skąd wiedziałeś, że ten "lojalny" morderca cię nie zdradzi?
- Nie wiedziałem. Każdy mógł mnie zdradzić, kiedykolwiek.
- W Pekinie, Szanghaju i innych miastach też masz takich zbirów? - indagowała
Callie.
- Sonny ma przyjaciół w całych Chinach. Naprawdę nie mieliśmy nikogo, kto chciałby
podjąć się takiego zadania.
Callie nie zamierzała porzucać tego tematu.
- Musiałeś przecież mieć świadomość, że pewnego dnia Wong może zwrócić się
przeciwko tobie, przejąć organizację i stanąć na jej czele. Sądzę, że historia dostarcza nam
wystarczająco wielu podobnych przypadków. Saddam Husajn i Józef Stalin to pierwsze
skojarzenia, jakie przychodzą mi do głowy.
- Rzeczywiście, istniała taka możliwość - przyznał niechętnie Wu.
- Jaki więc miałeś plan przeciwdziałania?
- Zamierzałem zabić go, zanim on zabije mnie.
- Wygląda na to, że się przeliczyłeś - stwierdziła Callie.
Z głębokim niesmakiem owinęła się mocniej kocami, weszła do ciasnej łazienki i
zamknęła za sobą drzwi. Zamka nie było.
ROZDZIAŁ 12
Córka Virgila Coleła, Elaine, była profesorem nadzwyczajnym matematyki i
pracowała na Uniwersytecie Stanforda. Elektroniczną wiadomość od ojca otrzymała w
Waszyngtonie, gdzie uczestniczyła w spotkaniu kierownictwa jednej z kobiecych organizacji
politycznych. Podobnie jak e-mail do Eatona Steinbaugha, i ten komunikat był
bezsensownym ciągiem dwunastu liter, nadanym z Hongkongu.
Dostała go w południe, kiedy w hotelowym pokoju przeglądała w swym laptopie
skrzynkę odbiorczą. Natychmiast przerwała połączenie z siecią, zostawiła włączony komputer
i rozejrzała się niespokojnie, zapominając o sprawach kobiecej polityki.
Rozsunęła zasłony. Za oknem zobaczyła Georgetown, ale nie pomnik Waszyngtona -
był zbyt daleko na prawo, poza polem widzenia.
Z walizeczki, w której nosiła komputer, wyjęła mały notes i przejrzała odręczne
zapiski. Miała uderzająco staranny charakter pisma. Odnalazła notatki, które sporządziła
podczas ostatnich ferii wiosennych, gdy poleciała do Hongkongu na spotkanie z ojcem.
Bycie córką Virgila Coleła miało swoje dobre i złe strony. Ojciec był spokojny,
skromny, genialny i nieprzyzwoicie bogaty. Drugi mąż matki nie mógł się z nim równać.
Owszem, był miły, ale jednak... Kiedy Elaine była młodsza, uważała, że niechęć matki do
dzielenia życia z Virgilem jest przejawem jej ciężkiej głupoty. Teraz, jako dorosła osoba,
umiała już dostrzec, jak trudny bywał Cole, zwłaszcza dla matki, o której można było
powiedzieć wszystko, ale nie to, że jest genialna, spokojna i skromna.
Być może więc rozstanie wyszło im wszystkim na dobre?
Wszystkim, ale nie przyrodniemu bratu Elaine. On nigdy nie potrafił zbliżyć się do
ognia, który płonął w duszy jego ojca.
Rewolucja w Chinach... Tak, to był cały Virgil Cole. Wielka, niemożliwa krucjata
pociągała go tak, jak płomień świecy pociąga ćmy. Zaangażował się w nią całym umysłem,
oddał jej całą energię i determinację, na jakie było go stać.
Elaine nigdy nie widziała, by był tak pełen życia jak podczas kwietniowej wizyty.
Krucjata! Święta wojna!
Widziała ogień w jego oczach i oczywiście się zgodziła, gdy poprosił o pomoc. Nie od
razu powiedział jej wprost, o co chodzi. Najpierw długo mówił o potrzebach rewolucji,
opowiedział o zmodyfikowaniu oprogramowania i wyjaśnił, dlaczego ukryte w nim
programy-konie trojańskie należy uruchomić zdalnie, spoza granic Hongkongu, tak by nigdy
nie udało się ustalić tożsamości sprawcy ponad wszelką wątpliwość.
Wspomniał też o strukturze samych programów i o ich działaniu. Skrupulatnie
zapisała instrukcje, dzięki którym w odpowiednim czasie konie trojańskie miały zacząć
działać.
Elaine przez chwilę bawiła się klawiaturą i ponownie przeczytała wiadomość od ojca.
Zatem rewolucja miała się rozpocząć teraz...
A ona, córka Coleła, zamierzała wziąć w niej udział.
Być może już nigdy nie miała zobaczyć ojca.
Wciąż jeszcze rozważała tę ponurą kwestię, kiedy nadeszła wiadomość wzywająca do
działania. Wtedy dopiero wyłączyła komputer i ostrożnie schowała go do walizeczki, którą
zostawiła na łóżku. Wyszła, zabierając ze sobą jedynie notes.
Przed hotelem złapała taksówkę i podała kierowcy adres głównej biblioteki
publicznej.
W miejskiej bibliotece oczywiście nie mogło zabraknąć komputerów z dostępem do
Internetu. Dyżur przy biurku opodal sali komputerowej pełniła pulchna kobieta w średnim
wieku.
- Płaci pani dolara - powiedziała bibliotekarka. Elaine sięgnęła do portfela. - Cóż za
okropna ironia losu. Te komputery mają służyć ludziom, których nie stać na własny, ale za
korzystanie z nich trzeba płacić.
- Rzeczywiście.
- W tych czasach wszystko kosztuje - kontynuowała kobieta. - Walczymy z zarządem
biblioteki o zniesienie tej opłaty, ale jak na razie bez skutku.
- Ach tak.
- Obowiązuje tylko jedna zasada: zero pornografii. Jeżeli ludzie nie przestaną
odwiedzać stron pornograficznych, to obawiam się, że trzeba będzie zamknąć tę salę.
- Czy to znaczy, że sprawdzacie, co użytkownicy robią w sieci? - spytała Elaine,
udając oburzenie tak brutalnym naruszeniem prywatności bywalców biblioteki.
- O, nie - zapewniła ją kobieta. - Ale ludzie łażą czasem między stanowiskami i
gadają. Żeby pani ich słyszała!
- Rozumiem. Ja w każdym razie przyszłam poszukać materiałów do pracy
dyplomowej.
- Proszę dać znać, jeśli będzie pani potrzebowała pomocy - odparła bibliotekarka i
odwróciła się do kolejnego przybysza: pryszczatego nastolatka o długich, zaniedbanych
włosach, który zdecydowanie wyglądał na amatora porno.comów. Odchodząc, Elaine
usłyszała jeszcze, jak pulchna kobiecina uświadamia młodzieńcowi całe zło cyberseksu.
Mając przed sobą otwarty notes pełen haseł i kodów, potrzebowała niespełna
kwadransa na przejście przez wszystkie zabezpieczenia głównego komputera
międzybankowego systemu rozliczeniowego w Hongkongu. Kiedy tego dokonała, zaczęła
szukać kodu, który - wedle zapewnień jej ojca - musiał tam być.
- Halo? - odpowiedział jak zawsze Cole, gdy na jego biurku zadzwonił telefon.
Słuchał przez chwilę, a potem bez słowa odłożył słuchawkę.
- Jednostki York już są - odezwał się do Jakeła Graftona, który leżał na kanapie,
rozmyślając o żonie. - Chcesz je zobaczyć?
- Sądziłem, że "Sierżant York" to projekt istniejący tylko na papierze.
- Teraz to już rzeczywistość.
- I dostałeś sześć jednostek?
- Tak jest.
- A może ukradłeś? - Nie.
- Kupiłeś?
- Niezupełnie. Powiedzmy, że rząd Stanów Zjednoczonych zachował prawo
własności, a ja jestem ich opiekunem.
- No to rzućmy na nie okiem - mruknął Jake, sięgając po buty. - Zastanawiałem się
długo, w jaki sposób wy, gorącokrwiści spiskowcy, zamierzacie uniknąć masakry z rąk
żołnierzy. W Hongkongu stacjonuje w końcu cała dywizja ALW. To jest ten wasz sposób, co?
O tej porze ruch na ulicach był raczej niewielki, ale Jake Grafton przystanął w
drzwiach konsulatu i ukryty w cieniu zatrzymał ręką Coleła, a sam wyjrzał ostrożnie i z
uwagą rozejrzał się po ulicy. Dopiero gdy się upewnił, że nikt na nich nie czeka, mruknął
ponaglająco do Coleła i przekroczył próg.
Tygrys poprowadził go na drugą stronę ulicy. Mniej więcej po pięćdziesięciu metrach
skręcili w zaułek i weszli na pochyły podjazd wiodący do rampy wyładowczej w podziemiach
wieżowca. O jej brzeg opierała się klapa naczepy wielkiej ciężarówki.
Cole wszedł po schodkach na rampę, kiwnął głową w stronę dwóch siedzących tam
mężczyzn i zapukał do drzwi. Otworzył mu typ uzbrojony w karabin szturmowy.
Cole i Grafton weszli do środka.
Jednostki znane wtajemniczonym jako sierżant York były dwunożnymi robotami.
Miały blisko dwa metry wzrostu, nogi zginane w trzech miejscach (tył-przód-tył) oraz
trójpalczaste stopy. Wyposażono je również w przegubowe ramiona, rozmieszczone na wzór
ludzkich rąk. Tam, gdzie powinny się znajdować dłonie, sterczały po trzy chwytne wyrostki,
podobne do ruchomych, ostro zakończonych szponów. Dwa z nich zginały się do wewnątrz, a
jeden na zewnątrz, symulując pracę kciuka.
Po prawej stronie korpusu każdego z sierżantów Yorków znajdowało się ruchome
gniazdo czterolufowego karabinu maszynowego Gatling, strzelającego standardowymi
pociskami kalibru 5,56 milimetra z taśmy mieszczącej dwieście sztuk.
Głowa jednostki York umocowana była na elastycznej szypułce, umożliwiającej ruchy
w górę, w dół i na boki. Dwa roboty stały już plecami do siebie na betonowej posadzce,
kręcąc łbami i rozglądając się ze złowrogą ciekawością.
- Najlepsze są ogony - zauważył Cole z entuzjazmem, o jaki Grafton już go nie
podejrzewał. - Jak ci się podobają?
Chwytne ogony miały najwyżej pół metra długości; były grube u nasady i zwężały się
szybko.
- Fajne. - Jake nie znalazł lepszej odpowiedzi.
- Konstruktorzy domagali się trzeciej nogi, ale armia kategorycznie odmówiła,
twierdząc, że widok więcej niż dwóch nóg popsuje image robotów. Ogon był moim
kompromisowym pomysłem. Poprawia stabilność, równowagę, zwinność, zdolność
absorbowania uderzeń... Dzięki niemu York jest szybszy i może wyżej skakać. Poza tym ogon
daje nam miejsce na ciężkie akumulatory.
- Co ci mądrale z armii sobie wyobrażali...
- Właśnie.
Trzej Chińczycy przyglądali się poczynaniom Kerry Kent, która właśnie
wyprowadzała jednego z Yorków z naczepy. Używała niedużego komputera,
przypominającego zwykłego laptopa. Nie łączyły go z robotem żadne kable. Podobnie jak
Grafton, Chińczycy wpatrywali się w dwunożne maszyny z wielkim zainteresowaniem i cicho
szeptali między sobą.
Jake czuł, że spojrzenie szklanych oczu robotów działa na niego hipnotyzująco.
Metalowe głowy ani na chwilę nie przestawały się poruszać. Nie było na nich śladu ust i nosa,
za to w miejscu oczu - w najszerszej części głowy - tkwiły soczewki kamer. Ruchome
obiektywy śledziły każdy ruch Graftona.
- Cholera, na co one się tak gapią? - spytał półgłosem.
- Na wszystko. Poznają otoczenie.
- Inteligentne maszyny?
- Ich główne procesory są kombinacją technologii cyfrowej i analogowej. Przyswajają
i zapamiętują cechy otoczenia, nie wymagając udziału komputerów wielkości fortepianu. To
sieci neuronów, wzorowane na ludzkim mózgu. Właśnie ten wynalazek pozwolił przenieść
sztukę konstruowania robotów na znacznie wyższy poziom.
- Rozumiem - odrzekł Jake, obserwując trzecią maszynę, która maszerowała ku dwóm
poprzednim i posłusznie zatrzymała się w szyku.
Przyglądając się dwóm mężczyznom, robot minimalnie przechylił głowę, jakby dziwił
się ich obecności.
- Jedną z fascynujących cech sieci neuronów jest to - ciągnął Cole - że jeśli nie
zapewni się im wystarczających okresów spoczynku, zaczynają popełniać więcej błędów.
Krótko mówiąc, potrzebują drzemek.
- Czego teraz szuka? - spytał Jake, wskazując na wpatrującego się weń Yorka.
- Przede wszystkim broni. W trybie bojowym obowiązuje go nakaz strzelania do
nieznanych osób będących w posiadaniu broni.
- Nie mogą przecież rozwalić każdego, kto nosi gnata. W jaki sposób odróżniają
przyjaciół od wrogów?
- To bardzo złożony program, oparty na charakterystyce fizycznej. Roboty zwracają
uwagę na rozmiary postaci, płeć, posiadanie broni, agresywne zachowanie... Grupa
psychologów behawiorystów blisko współpracowała z programistami.
- Płeć?
- Tak się składa, że żołnierze to w większości mężczyźni.
- Ach tak.
- Moim najważniejszym wkładem w projekt sierżanta Yorka jest zastosowanie
przełomowej technologii szerokopasmowej łączności radiowej. Roboty porozumiewają się z
kontrolerem i między sobą w ultraszerokim paśmie UWB, które, jak zapewne wiesz, ma dość
niezwykłe właściwości w porównaniu z pasmami UHF i VHF.
- Chcesz powiedzieć, że one ze sobą rozmawiają?
- Tworzą prawdziwą sieć, Jake. Kiedy jeden coś wie, wiedzą wszystkie. Stale
wymieniają informacje drogą radiową, a to oznacza, że w krótkim czasie cała szóstka pracuje
już na bardzo rozbudowanej, trójwymiarowej bazie danych. Każdy jest wyposażony w radar
UWB, tak że widzą przez ściany i inne stałe przedmioty. Oczywiście ten osprzęt działa na
bardzo krótki dystans; to zwyczajne radary, jakich używa się do badania stanu konstrukcji
mostów czy szukania zaginionych dzieciaków w kanałach burzowych.
- Po co ta macka na czubku głowy?
- To elastyczny przewód z obiektywem; służy do wyglądania zza węgła. Sensor po
prawej stronie głowy rejestruje obraz w paśmie widzialnym; lewe oko działa w podczerwieni.
Nocą wrażliwość prawej kamery automatycznie wzrasta, tak że wystarcza jej światło gwiazd.
Czwarty York wyszedł z naczepy i zajął miejsce obok poprzedniego. Roboty
natychmiast skorygowały szyk: stanęły plecami do siebie, spoglądając w cztery strony świata.
- To prototypy - wyjaśnił Cole. - Jeszcze nie tak doskonałe jak seryjnie produkowane
jednostki, które dostanie amerykańska armia. Brakuje im tylnych sensorów; dlatego preferują
takie ustawienie, które pozwala im obserwować teren pod kątem trzystu sześćdziesięciu
stopni.
- Preferują?
- Sierżant York jest obdarzony sztuczną inteligencją. Operator może sterować każdą z
jednostek, monitorować ich pracę, wyłączać automatyczne funkcje, aprobować wybrane cele i
tak dalej, ale kiedy da maszynom pełną swobodę, będą działały jak myśląca armia. Bo są
armią. Stworzyliśmy je po to, żeby walczyły i zwyciężały na konwencjonalnym polu walki, w
starciu z taktyczną bronią jądrową oraz w warunkach miejskich, takich, jakie panują na
przykład w Mogadiszu. Doświadczenia z Somalii poważnie przyspieszyły prace nad tym
projektem.
Jake gwizdnął cicho i niemal w tej samej chwili dwa roboty odwróciły głowy w jego
stronę.
- Chyba zapomniałem wspomnieć o dźwięku. Sierżant York słyszy doskonale w
znacznie szerszym zakresie częstotliwości niż człowiek.
- Ile mogą znieść w warunkach bojowych?
- Są bardzo wytrzymałe. Szkielet tytanowy, wewnętrzne mechanizmy chronione
kevlarem, podobnie jak zewnętrzna powłoka. Ale ich podstawowym środkiem obrony jest
niesamowita ruchliwość.
- Dwie nogi i ogon... naprawdę są takie mobilne? - spytał admirał z powątpiewaniem.
Cole wskazał ręką na ledwie widoczne pod kevlarową skórą mechanizmy w nodze
najbliżej stojącego robota.
- Podstawowymi "mięśniami" są siłowniki hydrauliczne; rolę pomniejszych
powierzono elektrycznym serwomechanizmom - elektromagnesom, silnikom, przekładniom.
Dwa laserowe żyroskopy zapewniają stały napływ danych umożliwiających maszynie
utrzymanie równowagi. Komputer w czasie rzeczywistym oblicza pozycję robota względem
podłoża oraz punkty ekstremalne. Na bieżąco też przesyła sygnały korygujące do
sterowników siłowników i serwomechanizmów, których praca pozwala maszynie balansować
na dwóch nogach. York jest naprawdę zdumiewająco zwinny, zwłaszcza że waży dwieście
pięć kilogramów bez amunicji.
- Zasilanie?
- Akumulatorowe. Na szczęście są to najnowocześniejsze ogniwa; dają się szybko
ładować albo wymieniać nieomal w biegu. Poza tym kevlarowa powłoka jest pokryta warstwą
fotoelektryczną, więc w słoneczny dzień akumulatory są w zasadzie cały czas naładowane do
maksimum, jeśli wszystkie układy maszyny nie pracują na pełnych obrotach.
Jake Grafton z podziwem potrząsnął głową.
- Ile za sztukę?
- Dwa razy więcej niż za średni czołg, ale zapewniam cię, że są warte każdego
wydanego na nie centa. Potrafią używać każdej przenośnej broni z arsenału NATO. Mogą
nawet poprowadzić hummera albo i czołg, jeśli tylko wyjmiesz fotel kierowcy, żeby zrobić
miejsce na ogon.
- Aha.
Ostatni robot zszedł na rampę i dołączył do pozostałych. Stanęły kręgiem, plecami do
siebie. Mechanizmy poświstywały z cicha przy każdym ruchu, ale w miejskim zgiełku dźwięk
ten byłby najprawdopodobniej niesłyszalny.
- Prototypy - przypomniał Cole, kiedy Jake zwrócił mu uwagę na te odgłosy. - Modele
seryjne nie będą miały tej wady.
Kerry Kent podeszła bliżej, z komputerem sterującym w ręku.
- Panowie pozwolą, że przedstawię. Oto Alvin, Bob, Charlie, Dog, Easy i Fred.
Imiona odpowiadały małym literom nadrukowanym z tyłu głowy i na ramionach
każdej z jednostek. Były logiczne, choć niezupełnie zgodne z przyjętym w armii systemem
kodowym.
- The New York Nets - mruknął Grafton. Nie próbował być dowcipny; nie był w
nastroju do żartów. Po prostu przeniknęło mu przez głowę skojarzenie z drużyną.
Kent i Cole spojrzeli na niego ze zdziwieniem, bez uśmiechu.
Kerry odwróciła ekran przenośnego komputera w jego stronę.
- Każdej jednostce można przyporządkować jeden komputer sterujący albo jednym
komputerem obsługiwać do dziesięciu jednostek. W trybie sieciowym mogę podzielić ekran i
podglądać w oknach to, co widzą roboty. - Kent przesunęła ikonę widoczną na ekranie i
stuknęła w nią palcem.
Jake pochylił się nad ciekłokrystalicznym monitorem. Obraz miał zadziwiająco
realistyczną głębię.
Brytyjka ponownie stuknęła w ekran.
- Jak pan widzi, mogę przypisywać jednostkom cele, wydać rozkaz ataku albo
pozostawić decyzję komputerowi. Krótko mówiąc, urządzenie, które trzymam w rękach,
pozwala na prowadzenie walki. Mogę też uruchomić tryb automatyczny, a wtedy system sam
zidentyfikuje cele według wcześniej zaprogramowanych kryteriów i wyśle jednostki do boju.
- A jeżeli komputer wysiądzie albo pani zginie?
- Domyślnym trybem pracy systemu jest tryb automatyczny; zresztą przewidujemy, że
właśnie on będzie najczęściej w użyciu.
Jake pokręcił głową.
- Przeciwnik szybko się połapie, z czym ma do czynienia. Możliwe, że kule
karabinowe odbiją się od pancerzy, ale co z granatami, rakietami, moździerzami, artylerią?
- Kluczem do przetrwania Yorków jest ich ruchliwość - odparła pewnie Kerry Kent i
raz jeszcze dotknęła ekranu.
Charlie York drgnął. Odchylił głowę, by się przyjrzeć stropowi hali magazynowej,
znajdującemu się na wysokości blisko czterech metrów. Przykucnął, zamachnął się
ramionami i skoczył pionowo w górę, z rękami wyciągniętymi nad głową.
Chwycił się brzegu stalowej belki stropowej i zawisł, balansując ogonem, by
wyhamować wahadłowy ruch ciała. Z gardeł wszystkich obecnych wyrwało się pełne
zdumienia westchnienie.
Jake stał przez kilka sekund z szeroko otwartymi ustami, zanim przyszło mu do
głowy, że warto je zamknąć. Tuzin Chińczyków obecnych przy tym pokazie sprawności
przyglądało się wiszącej maszynie z równie wielką fascynacją. Po długiej chwili odezwały się
pierwsze okrzyki radości.
- Skoczność jednostek z pozycji stojącej sięga dwóch metrów - wyjaśniła Kerry Kent.
- W biegu mogą pokonać nawet ponad trzymetrowe przeszkody. Normalnie mają prawie dwa
metry wzrostu; na wyprostowanych nogach są niemal pół metra wyższe.
- Sportowe typy - wtrącił Cole, z zapałem kiwając głową. O mało się nie uśmiechnął
do Jakeła.
- Jak długo każe pani Charliemu wisieć pod sufitem? - spytał Jake.
Kent poruszyła palcem i robot opadł na posadzkę. Doskonale złapał równowagę,
balansując ramionami i ogonem. Gdy tylko stanął pewnie, przechylił nieznacznie głowę i
spojrzał na Jakeła.
Grafton uśmiechnął się mimowolnie.
- Kurczę - mruknął z podziwem.
Sześciu techników zabrało się do dokładnego sprawdzania Yorków. Wszyscy zostali
przeszkoleni w kalifornijskiej siedzibie firmy Coleła, w ramach ściśle tajnego programu.
Jeden z nich wetknął w grzbiety robotów kable zasilające, by podładować akumulatory.
Pozostali zaczęli wynosić z naczepy skrzynki z amunicją i ustawiać je pod ścianą.
- Jutro wielki dzień? - upewnił się Jake, spoglądając na swego byłego bombardiera-
nawigatora.
- Tak - potwierdził Tygrys.
- I kolejna masowa demonstracja w Dzielnicy Centralnej?
- Tak. Na pewno zjawią się żołnierze... Wypuścimy na nich nasze roboty.
- Jezu Chryste! W krzyżowym ogniu zginie mnóstwo cywilów.
Cole skinął głową.
- Zróbcie to nocą. W ten sposób wykorzystacie przewagę, jaką daje wam nowoczesna
technologia. Podejrzewam, że dla Yorków to żadna różnica, czy działają w dzień, czy w nocy.
- To nie moja decyzja - odparł z goryczą Cole. - Próbowałem się stawiać w tej sprawie
i przegrałem. Powiedziano mi, że rewolucja to akt polityczny, którego pierwszym celem jest
zradykalizowanie ludności i zwrócenie jej przeciwko władzom. To dlatego atak nastąpi w
dzień.
- W takim razie wyjaśnij mi różnicę między twoimi szlachetnymi rzeźnikami a
szlachetnymi rzeźnikami, których rządy próbują obalić.
- Takie stawianie sprawy nie jest w porządku i dobrze o tym wiesz. Nie mów mi, że
już zapomniałeś, kim i czym są komuniści.
Grafton nie odpowiedział. Nie czas i miejsce na prowadzenie politycznych dyskusji,
pomyślał.
- Dlaczego jest ich tylko sześć? - spytał po chwili, zmieniając temat. - Dlaczego nie
tuzin?
- Minie jeszcze ładnych parę lat, zanim z taśmy zejdą pierwsze seryjnie produkowane
modele - odparł Cole. - Dostaliśmy wszystkie, które dotąd zbudowano.
- Mam nadzieję, że to wystarczy.
- Bóg mi świadkiem, że ja też - odrzekł z powagą Virgil Cole.
- Masz tu kanapkę i wodę, donkiszocie - powiedziała Babs Steinbaugh. Spojrzała na
monitor. Program pocztowy wciąż czekał na wiadomość.
Eaton Steinbaugh pociągnął łyk wody i zerknął na kanapkę. Pewnie z sałatką z
tuńczyka, pomyślał. Babs czytała w jego myślach.
- Musisz jeść.
Ugryzł niechętnie i odłożył kanapkę na talerz. Z sałatką z tuńczyka!
- Chiny są tak daleko - rozmyślała na głos Babs. - Co właściwie możesz dla nich
zrobić?
Całkowicie wystarczał jej przytulny domek w Sunnyvale.
- Wszystko - odparł Eaton. - Bo sieć jest wszędzie.
Ta odpowiedź była oczywiście sporym uproszczeniem. Steinbaugh nie znał ani słowa
po chińsku; rozróżniał jedynie symbole potrzebne do pracy z komputerem. Nie zamierzał
jednak prowadzić szczegółowej dysputy na ten temat z Babs, skoro mógł tego uniknąć.
- Czy ten Cole... płaci ci chociaż?
- Nie.
- A prosiłeś go o pieniądze?
- Nawet o tym nie rozmawialiśmy. Ani on nie wspominał o wynagrodzeniu, ani ja.
- Zawsze myślałam, że kiedy się popełnia przestępstwo, to trzeba na nim zarobić
przynajmniej tyle, żeby starczyło na adwokatów. Na miłość boską, przecież ten gość jest
obrzydliwie bogaty.
- Następnym razem.
Babs mruknęła coś i odeszła.
Czekając na wiadomość, rozmyślał o tylnych drzwiach otwierających mu drogę do
miejsc w cyberprzestrzeni, do których zdecydowanie nie powinien był zaglądać. Podczas
pobytu w Pekinie miał okazję pracować w najważniejszych sieciach rządowych w Zakazanym
Mieście. Przedstawiciele władz nie chcieli na to pozwolić, ale firma Coleła miała podpisany
kontrakt, a miejscowi specjaliści nie wiedzieli, jak rozwiązywać problemy związane z
nadejściem nowego tysiąclecia. Chińczycy znaleźli się więc między młotem a kowadłem. Po
długich biurokratycznych przepychankach zgodzili się wreszcie, by Steinbaugh zagłębił się w
ich sieci.
Praktycznie nie istniały w nich zabezpieczenia. Było to godne ubolewania, ale i
zrozumiałe w kraju, w którym niewielka grupa ludzi miała dostęp do komputerów. Wpisanie
do programów tylnych drzwi było dla Steinbaugha dziecinną igraszką, kiedy już opanował
chińskie symbole i zapisane w pinyin komendy.
Zmodyfikowanie innych systemów rządowych również nie było trudne, zwłaszcza że
pracowały pod nadzorem superkomputerów z Zakazanego Miasta.
Jak wszystkie odgórnie zarządzane systemy, komunistyczna biurokracja w Chinach,
podlegająca zuniformizowanym zasadom i procedurom bezpieczeństwa, była wyjątkowo
łatwym celem dla cybersabotażu. Metody unieszkodliwiania komputerów były zasadniczo
podobne, jednak to, co najbardziej szkodziło programom tworzącym rozkłady jazdy pociągów
i sterującym ich ruchem, niekoniecznie bywało skuteczne wobec systemów bankowych.
Przygotowanie jednoczesnego ataku na rozmaite cele było dla hakera nie lada wyzwaniem,
kulminacją życiowej pasji rozwiązywania problemów logicznych. Eaton Steinbaugh
wykonywał to zadanie z głęboką satysfakcją, ale i z goryczą, ponieważ nie mógł dłużej
ignorować symptomów choroby nowotworowej.
Rak był nie tylko jego osobistą tragedią, ale i realnym zagrożeniem dla powodzenia
akcji - do rozwiązania tego problemu zabrał się z wielką energią. Rozpoczęcie cybernetycznej
wojny poza Hongkongiem miało tylko jeden cel: chronienie decydującego dla rewolucji
systemu komputerowego, znajdującego się właśnie w byłej kolonii, w siedzibie Third Planet
Communications. Trudność polegała na tym, że osoba wszczynająca cały proces musiała
zostawić ślad w Internecie - ślad, który mógł wystarczyć rządowym służbom do odnalezienia
sprawcy.
Chyba że sprawca zdołałby zatrzeć ów ślad lub tak go zagmatwać, że odnalezienie
drogi stałoby się niemożliwe.
Jednym z rozwiązań było użycie przypadkowego komputera, dostępnego w miejscu
publicznym. Ustalenie tożsamości użytkownika nigdy nie byłoby stuprocentowo pewne.
Choroba Steinbaugha była jednak zbyt poważna; w każdej chwili mogło się okazać, że haker
nie ma już sił wyjść z domu. Dlatego spędził pasjonujący tydzień na poszukiwaniu sposobu
zatarcia śladu własnej działalności i był już pewien, że go znalazł. Napisał mianowicie
program, który losowo zmieniał dane identyfikacyjne przechowywane w jego komputerze -
znane jako "cookies", czyli ciasteczka - za każdym razem, gdy próbował je sprawdzić inny
komputer. Program ten spodobał mu się tak bardzo, że zamierzał w przyszłości - kiedy
chińska awantura się skończy - udostępnić go w sieci każdemu, kto chciałby popsuć szyki
komercyjnym stronom internetowym. To one pracowicie konstruowały profile
odwiedzających, a następnie sprzedawały je firmom reklamowym i sobie nawzajem, tworząc
dość ohydne podstawy elektronicznego handlu. Eaton wiedział jednak, co oczywiste, że jeśli
nie jest aż tak sprytny, jak mu się wydaje, to pewnego dnia FBI zapuka do jego drzwi.
Tak czy inaczej, nie miało to już większego znaczenia. Na wolności czy w pudle,
Eaton Steinbaugh miał przed sobą co najwyżej kilka miesięcy życia.
Gdy tylko komputer stojący na biurku dał sygnał, że w skrzynce pojawiła się nowa
wiadomość, palce hakera energicznie uderzyły w klawisze, rozładowując napięcie zbyt
długiego oczekiwania.
Tak, to było to. Od Virgila Coleła. Seria cyfr. Przeliczył je.
Jedenaście.
Wszystko się zgadzało: jedenaście przypadkowych znaków liczbowych. Spece z NSA
długo będą sobie łamać głowy w poszukiwaniu klucza do nieistniejącego szyfru, pomyślał.
Tak szybko, jak to możliwe.
Tak brzmiała wiadomość.
Zbyt podniecony, by siedzieć, Steinbaugh wstał, przeciągnął się i spojrzał na ekran.
Zacznę, i to z wykopem, postanowił.
Usiadł i zaczął.
Po niecałej minucie był już w głównym komputerze rządowym w Pekinie. Szukał
tylnych drzwi, które sam zainstalował.
Wpisał hasło i wcisnął Enter.
Nic.
Tylko mi nie mówcie, że zmieniliście kod, sukinsyny.
Spokojnie. Przewidział i tę możliwość.
Jest! Udało się.
Szybko wprowadził kod, którego nie miał prawa znać nikt oprócz niego.
Voila!
Droga wolna!
Ha ha ha ha ha!
Eaton Steinbaugh zajrzał do notesu, w którym na wszelki wypadek zapisywał
skrupulatnie wszystkie niezbędne procedury i hasła. Na wypadek, gdyby nie dożył
rozpoczęcia akcji, kopię tych danych powierzył notariuszowi, z poleceniem wysłania jej do
Coleła.
Odnalazł menu, którego szukał, i znowu zaczął pisać.
Po trzech minutach był już w głównym menu operacyjnym. Teraz wybór opcji był
praktycznie nieograniczony. Eaton Steinbaugh z uwagą przyglądał się zapisom w
obowiązującym od niedawna systemie pinyin, zerkał do notesu i powoli przewijał stronę...
Tak. To tu.
Poruszył myszą, ustawiając kursor na właściwej ikonie, i kliknął.
Serwer bez wahania udzielił mu dostępu do innego systemu i wyświetlił kolejne menu.
Tym razem na ekranie widniało tylko pięć opcji: zabezpieczenie, uzbrojenie,
odpalenie, samozniszczenie, wyjście.
Wybrał odpowiednie hasło i raz jeszcze kliknął myszą.
Tylko tyle. Nie potrzebował niczego więcej.
Sue Lin Buckingham czekała w domu na powrót Ripa. Zanim się pojawił, napisał
kolejny artykuł do gazet koncernu Buckingham News - przewidywał w nim rychłą rewolucję
w Hongkongu - i wysłał tekst pocztą elektroniczną do Sydney. Podobnie jak w przypadku
poprzedniej publikacji, jako autor miał wystąpić Richard Buckingham.
- Twój ojciec przysłał e-mail - powiedziała Sue Lin. - Jutro dokona przelewu na konto
w Szwajcarii.
Rip skinął głową. Wszyscy członkowie Szkarłatnej Drużyny, oprócz Wu i Sonnyłego
Wonga, zebrali się już w siedzibie Third Planet. O dziwo, rewolucja miała się rozpocząć
zgodnie z planem, mimo iż jeden z członków ścisłego kierownictwa porwał jej przywódcę.
To Wu przygotował całą operację, to on pchnął ludność Hongkongu - i Chin, bo
przecież ruch rewolucyjny działał już w całym kraju - ku tej chwili, siłą własnej osobowości i
zdolności przywódczych. A teraz, przez zwykłą chciwość Sonnyłego Wonga, stał się
więźniem i nic nie można było na to poradzić!
Rip Buckingham spojrzał na zatroskaną twarz żony.
- Nie wiem, co powiedzieć - odezwał się cicho. - Wieczorem widziałem się z
Wongiem w jego restauracji. Rzeczywiście porwał twojego brata. Może go uwolni, może
zabije. Bez względu na to, co zrobi, maszerujemy naprzód.
- Czy pozostali przywódcy ruchu nie mogą zmusić Wonga, żeby uwolnił Wu?
- Twierdzą, że nie ma na to czasu. - Rip skrzywił się nieznacznie. - Niektórym z nich
wydaje się chyba, że Sonny podzieli się z nimi pieniędzmi.
- Tak myślisz?
- Sam nie wiem, co myśleć.
Rip opadł ciężko na krzesło.
- Widziałem kiedyś lawinę w Andach - powiedział. - Zaczęła się pomału, ale kiedy już
nabrała rozpędu, żadna siła na świecie nie mogła jej zatrzymać. Spadający śnieg porywał ze
sobą dosłownie wszystko: drzewa, kamienie, piach i jeszcze więcej śniegu. Czoło lawiny
stawało się coraz wyższe i pędziło w dół coraz szybciej... - Buckingham spojrzał na żonę. -
Niewykluczone, że oni mają rację. Może jedyne, co możemy zrobić, to pędzić do przodu.
Sue Lin nalała mu wina.
- Powiedziałaś już matce? - spytał.
- Jeszcze nie.
Baza wojskowa na suchym pustkowiu zachodnich Chin absolutnie nie nadawała się na
ogród. Leżała zbyt daleko od wybrzeża, by docierała do niej wystarczająca ilość wilgoci znad
oceanu; tu dominował kontynentalny, azjatycki wyż. Latem było tu za gorąco, a zimą za
zimno, przez cały rok zaś zdecydowanie za sucho. Na północy i na południowym zachodzie
widać było szczyty wysokich gór, z których nigdy nie znikały śnieżne czapy. Nie było też
dnia, by wysoko, po bezkresnym, czystym, pustym niebie nie hulał silny wicher.
Wyżynna pustynia była krańcowo odmienna od wilgotnych nadbrzeżnych równin
tworzących pozostałą część Chin. Dla Chińczyków jednak nie klimat był tu najważniejszy,
ale zgoła odmienny czynnik: wyjątkowo mała gęstość zaludnienia.
Dla tych, którzy całe życie spędzili w ludnych miastach i wsiach, w otoczeniu
krewnych i przyjaciół, przenosiny na otwartą pustynię były ogromnym szokiem. Pobyt w
izolacji wywarł głębokie piętno na każdym ze stacjonujących tu żołnierzy. Niektórzy pękali,
inni stawali się silniejsi; nikt nie uniknął zmiany.
Prymitywne warunki życia w bazie nie pomagały im w adaptacji. To prawda, że Chiny
rozwinęły zaawansowane technologie, pozwalające na konstruowanie broni jądrowej i
międzykontynentalnych pocisków balistycznych - właśnie one były powodem założenia tej
bazy - lecz realia koszarowego życia nie zmieniały się od lat: budynki nie były ocieplone,
żołnierze korzystali z latryn, a wody pitnej nie oczyszczano, o czym dobitnie świadczyły
mineralne przebarwienia na zębach ludzi służących tu od wielu sezonów.
Porucznik Chen Fah-kwei szczerze nienawidził swojej bazy. Tej nocy właśnie on miał
służbę w podziemnym bunkrze mieszczącym urządzenia kontrolne wyrzutni pocisków
balistycznych. W silosach spoczywało sześć nowoczesnych rakiet, wyposażonych w
doskonałe światłowodowe żyroskopy laserowe oraz wydajne systemy naprowadzania. Zaiste,
zaszczytem było trzymać pieczę nad tym narodowym arsenałem, ale porucznik Chen mimo
wszystko miał nadzieję, że wkrótce dostanie rozkaz przeniesienia do Szanghaju. Miał już
dość tego zaszczytu, brakowało mu natomiast normalnego życia, towarzystwa kobiet,
śmiechu, muzyki, książek, filmów...
Tej nocy rozmyślał tęsknie o tym wszystkim, z uwagą przypatrując się odbiciu
własnych zębów w starannie wypolerowanym ostrzu noża. Zauważył z niepokojem, że pod
wpływem składników mineralnych zawartych w wodzie zaczynają żółknąć. Starał się
ograniczyć jej spożycie do minimum i przełykać ją jak najszybciej, lecz mimo to niekorzystny
proces postępował w zastraszającym tempie.
Porucznik Chen spojrzał ponuro na ekran głównego komputera, na którym
wyświetlane były dane o stanie wszystkich sześciu pocisków. Znudzony, śpiący i stęskniony
za domem, bawił się właśnie wojskowym nożem, kiedy poczuł pierwszy wstrząs, który aż
zakołysał jego krzesłem.
Pomyślał, że to trzęsienie ziemi, ale kolejnych tąpnięć nie było.
Zaniepokojony, spojrzał na monitor.
Pocisk numer jeden. Przy danych opisujących pozycję wyrzutni zapaliło się czerwone
światło. Temperatura we wnętrzu silosu przekroczyła skalę. Kontrolka systemu
przeciwpożarowego zaczęła rytmicznie mrugać.
Oszołomiony oficer wpatrywał się w ekran przez kilka sekund, próbując zrozumieć
sens pojawiających się kolejno informacji.
Pożar! Pożar w silosie numer jeden.
Pstryknął przełącznikiem na panelu sterowania i w tej samej chwili na monitorze
wiszącym w górnym kącie pomieszczenia kontrolnego ukazał się czarno-biały obraz z kamery
telewizyjnej zamontowanej w silosie.
Porucznik Chen zapatrzył się na ten dziwny przekaz, w którym brakowało znajomej
sylwetki pocisku. Widać było jedynie... jedynie...
Płomienie.
Płomienie!
Oficer wdusił czerwony klawisz alarmu. Usłyszał daleki pogłos klaksonu dochodzący
aż z budynków koszarowych i z pomieszczeń zajmowanych przez strażaków. Tak, właśnie
ich potrzebował: ludzi potrafiących walczyć z ogniem.
Raz jeszcze spojrzał na ekran telewizyjny. Nie zobaczył na nim już nic - płomienie
strawiły albo kamerę, albo przewody.
Komputer wciąż pokazywał te same odczyty. Temperatura w silosie przekraczała już
siedemset stopni Celsjusza. Paliwo rakietowe i ciekły tlen musiały podsycać ogień. W takim
żarze nawet beton mógł się spalić; klapa zamykająca sztolnię uległaby rozszczelnieniu, a
radioaktywny materiał z głowicy przedostałby się pod ciśnieniem do atmosfery i
rozprzestrzenił z wiatrem.
Porucznik Chen Fah-kwei wcisnął kolejny klawisz alarmu. Do buczenia klaksonów
dołączyło wycie syreny ostrzegającej przed zagrożeniem katastrofą nuklearną.
Co się stało?
Pocisk musiał zostać mechanicznie uszkodzony, skoro paliwo rozlało się we wnętrzu
silosu i podsyciło ogień.
Musiał być...
Chen nie dokończył myśli, ponieważ w tym momencie podłoga zatrzęsła się
ponownie.
Monitor.
Silos numer dwa!
Szybko uruchomił kamerę.
Morze ognia. Sabotaż?
Zadzwonił telefon i Chen gwałtownym ruchem poderwał słuchawkę.
- Meldować - zażądał pułkownik.
- Panie pułkowniku, pociski wybuchają w silosach. Straciliśmy już dwa.
W tym momencie eksplodował trzeci.
- Niemożliwe - stwierdził pułkownik.
- Silosy płoną! - wrzasnął Chen. - Widzę ogień na monitorach! Temperatura wzrosła
do niesłychanego poziomu. Beton się spali!
- Uruchomić automatyczny system gaśniczy.
- W których silosach?
- We wszystkich! - ryknął pułkownik.
Chen wykonał rozkaz. Praca automatycznego systemu gaśniczego polegała na jak
najszybszym zrzuceniu do silosów ton wody.
Pompy pracowały już pełną parą, kiedy kolejno eksplodowały pociski w silosach
numer cztery, pięć i sześć.
W pomieszczeniu kontrolnym zaroiło się od ludzi wrzeszczących do słuchawek
telefonicznych i przekrzykujących się nawzajem. Dopiero wtedy porucznik Chen zdał sobie
sprawę, że istnieje tylko jedno rozsądne wytłumaczenie tego, co się stało: w pociskach
uruchomiony został program samozniszczenia.
On sam oczywiście nie uruchamiał żadnych programów plomby na dźwigniach
autodestrukcji były nienaruszone. Ten, kto chciałby zniszczyć pocisk w locie, musiał najpierw
ręcznie podnieść zaplombowaną klapę, a następnie przestawić dźwignię. Dopiero wtedy do
komputera przesyłany był rozkaz zdetonowania pocisku.
A jeśli komputer otrzymałby takie polecenie z pominięciem systemu dźwigni? Czy to
w ogóle było możliwe? Wszystko wskazywało na to, że tak, i to sześciokrotnie!
Niewykluczone, pomyślał porucznik Chen, że po pierwszej eksplozji powinienem był
po prostu wyłączyć główny komputer.
ROZDZIAŁ 13
Ma Chao był pilotem myśliwskim i służył w siłach powietrznych Armii Ludowo-
Wyzwoleńczej. Jego eskadra, stacjonująca przy międzynarodowym porcie lotniczym w Chek
Lap Kok na wyspie Lantau, dokładnie naprzeciwko głównego terminalu pasażerskiego, była
wyposażona w maszyny Shengyang J-11, będące licencyjną wersją rosyjskich Su-27 Flanker,
uważanych za jedne z najlepszych myśliwców świata.
Jednostka majora Ma przybyła do Hongkongu w tysiąc dziewięćset
dziewięćdziesiątym siódmym roku, zaraz po odejściu Brytyjczyków. Przeprowadzka do byłej
kolonii była dla Ma Chao i jego towarzyszy szokiem kulturowym pierwszego stopnia.
Poprzednio stacjonowali w typowej bazie lądowej, kilkaset kilometrów od cieśniny
oddzielającej kontynentalne Chiny od Tajwanu. Ma Chao dorastał w Pekinie i tam uczęszczał
do akademii wojskowej, gdzie wybrano go do służby w siłach powietrznych.
Od dwudziestu lat związany był z eskadrą, do której trafił zaraz po ukończeniu
szkolenia. Kiedy zaczynał służbę, podstawowym sprzętem były maszyny produkowane w
Chinach na wzór rosyjskich maszyn MiG-19, nazywane F-6.
Dla chińskiego lotnictwa wojskowego były to wprost idealne dzienne myśliwce.
Łatwe w utrzymaniu i obsłudze, były wytrzymałe i wystarczająco dobrze uzbrojone w działko
kalibru 30 milimetrów oraz dwa pociski powietrze-powietrze naprowadzane podczerwienią.
Wprawdzie dysponowały dość ograniczonym zapasem paliwa - jak wszystkie radzieckie
maszyny projektowane w latach pięćdziesiątych - ale ich silniki były wystarczająco mocne,
by zapewnić im prędkość ponaddźwiękową.
Ma uwielbiał nimi latać, lecz nieczęsto miał ku temu okazję. Skromny budżet na
paliwo i remonty pozwalał każdemu z pilotów odbywać nie więcej niż dwa, trzy loty w
miesiącu, a i to wyłącznie przy idealnej pogodzie. W obawie przed utratą sprzętu, którą
mogłyby się zakończyć zbyt śmiałe manewry niedoszkolonych pilotów, generałowie
wprowadzili zasadę latania jak najbliżej przeciętnych osiągów maszyn. Niefortunny nakaz
niewykorzystywania pełnych możliwości samolotów obowiązywało w całych siłach
powietrznych Chińskiej Republiki Ludowej.
Licencja na produkcję myśliwców Su-27 została zakupiona po to, by poprawić
zdolność bojową chińskiego lotnictwa, lecz mimo to wyrytych w kamieniu wytycznych dla
pilotów nie zmieniono. Ma i jego kolegów wciąż obowiązywał ścisły zakaz wykonywania
manewrów akrobatycznych i testowania możliwości maszyn w sposób, który groziłby ich
uszkodzeniem. W konsekwencji odbywane raz na dwa tygodnie praktyczne zajęcia
szkoleniowe polegały na wznoszeniu samolotu do zadanego pułapu i możliwie najprostszym
przechwytywaniu celu ćwiczebnego w asyście naziemnych stacji radarowych. Zaraz potem
następował powrót to bazy.
Ma Chao spędził w tym reżimie szkoleniowym całe dorosłe życie i nigdy nie
kwestionował jego słuszności. Objawienia doznał dopiero po miesięcznym pobycie w
Hongkongu. Kobieta, którą tu poznał, dała mu któregoś wieczoru kasetę wideo z nagraniem
akrobacji powietrznych w wykonaniu myśliwca Su-27, dokonanym kilka lat wcześniej
podczas salonu lotniczego w Paryżu. Ma był oszołomiony rzeczywistymi możliwościami
samolotu. Jak zrozumiał, znajdowały się one w zasięgu ręki i tylko czekały na pilota, który
miałby dość odwagi, by je wykorzystać.
Pomyślał wtedy, że wszystkie inne zasady regulujące jego życie są równie podejrzane
jak program szkoleniowy obowiązujący pilotów wojskowych. Szybko odkrył, że Hongkong,
miasto nowoczesnej techniki, błyskawicznego wzrostu, wysokich czynszów, zgiełku i
różnorodności, zasługuje na miano raju na ziemi bardziej niż jakiekolwiek inne miejsce.
Każda przepustka, każde wyjście z kwatery było dlań całkowitym przeciążeniem zmysłów;
kulturalną przygodą, którą - podobnie jak jego przyjaciele - przeżywał z głęboką fascynacją.
Kiedy wreszcie nawiązali z nim kontakt członkowie Szkarłatnej Drużyny Wu Tai-
kwonga, dał się zwerbować praktycznie bez oporu. Z kokpitu Su-27 lepiej widział przyszłość.
Wu miał absolutną rację: wielki Hongkong, nad którym Ma latał raz na dwa tygodnie, był
przyszłością Chińczyków. Poletka ryżowe i nędza reszty kraju były przeszłością.
W tę czerwcową noc Ma Chao przebywał w koszarach i właśnie miał się położyć, gdy
zadzwonił jego telefon komórkowy - kolejny cud nowej epoki, o którego istnieniu pilot nawet
nie wiedział, zanim przyjechał do Hongkongu. Aparat, którym się posługiwał, był jednak
niezwykły; niedostępny w handlu. Mógł działać tak jak zwyczajny telefon komórkowy, ale
wyposażono go dodatkowo w możliwość odbierania zakodowanych sygnałów w paśmie
używanym przez stacje telewizyjne. Jako że szerokopasmowe transmisje telefoniczne
pogarszały jakość przekazu telewizyjnego, technologia ta nie miała przed sobą komercyjnej
przyszłości.
Wiadomość, która nadeszła tego wieczoru, była wersem z tradycyjnej chińskiej poezji.
Ma Chao dobrze wiedział, co oznacza ten sygnał: jutro!
Sonny Wong także zrozumiał znaczenie wiadomości. Dowództwo Szkarłatnej
Drużyny uznało, że dobro sprawy jest ważniejsze niż Wu Tai-kwong.
Sonny nie wątpił, że właśnie taka będzie decyzja. Miło było się przekonać, że
wydarzenia toczą się tak, jak przewidywał.
Władze stworzyły dogodny pretekst, a Szkarłatna Drużyna zamierzała poprowadzić
Chińczyków ku rewolucji. Sonny miał się wkrótce wzbogacić o pięćdziesiąt milionów
dolarów od Virgila Coleła i dziesięć milionów od Ripa Buckinghama okrągłą sumkę na
koncie w szwajcarskim banku. To był jego spadochron, zapas na czarną godzinę, gdyby
okazało się, że komuniści nie zamierzają tanio sprzedać skóry.
Po otrzymaniu okupu planował wyeliminować Wu, Virgila Coleła i Hu Chianga.
Dopóki ci trzej stali mu na drodze, nie mógł marzyć o przywództwie w Szkarłatnej Drużynie.
Sonny Wong był pewien, że jeśli właściwie rozda karty, prędzej czy później stanie na
czele Chin. Cesarz Wong. Prezydent Wong. Premier Wong. Wszystko jedno.
Mógł też wydać Szkarłatną Drużynę komunistom i wzbogacić się ponad wszelką
miarę. Zamieszkać na francuskiej Riwierze, grywać w bakarata w Monte Carlo...
Utrata restauracji była dlań jedynie irytującym drobiazgiem, niczym więcej.
Nie pierwszy raz miał do czynienia z bezczelnością wrogów; tych, którzy nie
okazywali mu szacunku, nie było już pośród żywych. Jake Grafton w zasadzie mógł się
uważać za trupa - Sonny wydał już stosowny rozkaz.
Tej nocy wielu studentów hongkońskiego uniwersytetu nie zaznało snu o zwykłej
porze. Spotykali się grupami w mieszkaniach i barach całego miasta. Kiedy rozdzwoniły się
ich szerokopasmowe telefony komórkowe, powitali zakodowaną wiadomość okrzykami
radości.
A potem rozeszli się, by choć kilka godzin się przespać i przygotować na nadchodzący
dzień.
Jednym z posiadaczy szerokopasmowych komórek - wyprodukowanych w Kalifornii i
przeszmuglowanych do Chin przez Chinę Boba Chana na zlecenie Third Planet
Communications - był porucznik Hubert Hawksley, funkcjonariusz hongkońskiej policji.
Hawksley przybył do kolonii jako żołnierz brytyjskiej armii i spodobało mu się tu tak bardzo,
że zdecydował się zostać, kiedy służba wojskowa dobiegła końca.
Inni brytyjscy policjanci odeszli, gdy Hongkong znalazł się w rękach komunistów, ale
Hawksley pozostał. Przez długie lata cieszył się zdumiewająco wysokimi zarobkami, których
niewielką część stanowiła jego oficjalna pensja. Zawsze podobał mu się orientalny styl życia i
uważał, że dobrze rozumie Chińczyków. Choć bardzo się starał, nie mógł wyobrazić sobie, że
komuniści będą mniej skorumpowani niż Brytyjczycy zarządzający kolonią - i miał rację.
Z Sonnym Wongiem połączyły go sprawy czysto zawodowe - gangster od lat
wspomagał go niebagatelnymi sumami. Jego największą zaletą była jednak regularność:
pieniądze docierały co miesiąc, w gotówce, z pocztową solidnością.
Raz do roku spotykali się w jednej z pływających restauracji, które Hawksley lubił
odwiedzać. Ostatnio spotkali się przy barze. Sonny porwał rachunek policjanta, a dla siebie
zamówił piwo.
- Słyszałeś może najnowsze plotki krążące po mieście? spytał, kierując rozmowę na
bardziej profesjonalne tematy.
- O czym?
- O rebelii. Zdradzie. Kontrrewolucji.
- O tym słyszy się bez przerwy - odparł pogodnie porucznik. - Reżim jest czujny, tajna
policja nie próżnuje.
- Dostajesz od niej dane wywiadowcze?
- Oczywiście. My informujemy ich, a oni nas.
- Zastanawiałem się właśnie, czy nie mógłbyś kopiować dla mnie wszelkich
informacji, które otrzymujesz tymi kanałami. Ja i moi przyjaciele chętnie zapłacimy.
- Ile? - spytał trzeźwo Hawksley.
- Pięć tysięcy hongkońskich miesięcznie.
- Dużo ryzykuję - odparł policjant.
- Sześć.
- Siedem.
Sonny zastanawiał się przez chwilę.
- W porządku - powiedział. - Nasza długoteminowa umowa pozostaje bez zmian?
- Oczywiście.
- Oprócz wglądu w raporty służby bezpieczeństwa, które dostajesz, chcielibyśmy mieć
możliwość... powiedzmy... redagowania wszelkich meldunków, które policja przekazuje w
odwrotnym kierunku.
- Aha...
Hawksley zamówił jeszcze jedną szklankę porteru, zastanawiając się nad tym, kogo
będzie musiał przekupić, by zrealizować nowe zadanie. Wyjaśnił Wongowi organizacyjną
rzeczywistość, próbując oszacować cenę poszczególnych ludzi, których należałoby kupić.
- Oczywiście nie mają prawa wiązać mnie z tą sprawą - mruknął Sonny. - Niektórzy
na pewno wezmą pieniądze i będą szeptać o mnie... Nie byłbym z tego zadowolony.
- Naturalnie - zgodził się Hawksley.
Dobili targu kwotą dwudziestu tysięcy hongkońskich dolarów, z możliwością
podwyższenia stawki, gdyby któryś z funkcjonariuszy okazał się bardziej chciwy, niż
Hawksley przypuszczał.
Jako że wiedział sporo o sprawach Szkarłatnej Drużyny, hojnie dzielił się
informacjami z Sonnym Wongiem. Wielu ludzi próbowało zdradzić Wu Tai-kwonga, a dzięki
tej współpracy wszyscy kolejno znikali z Hongkongu, by się więcej nie pojawić. Kilku
informatorów pragnęło stałej współpracy z policją, inni próbowali tylko zdradzić plany
sabotażu.
W końcu jednak Hawksley zaczął się bać o swoje życie. Spisał wszystko, co wiedział,
sporządził kopię i dał ją teraz Sonnyłemu, napomykając znacząco o bezpiecznym ukryciu
oryginału.
Sonny uśmiechnął się tylko i zwiększył sumę do dwudziestu pięciu tysięcy
miesięcznie.
Mimo to Hubert Hawksley zaczął się poważnie zastanawiać nad emeryturą i
powrotem do Anglii. Wspomniał o tym kiedyś Sonnyłemu, a ten odwiódł go od tego zamiaru.
- Za dużo wiem - przekonywał policjant.
- Ależ skąd. Każdy na twoim stanowisku wiedziałby równie wiele, a ty jesteś dla nas
solidnym współpracownikiem. Twój następca może być inny. Zostań jeszcze, zobacz co się
będzie działo. Zarób, ile zdołasz. Opuścisz Hongkong jako zamożny człowiek.
Oczywiście został.
Teraz jednak, nad ranem, gdy zadzwonił szerokopasmowy telefon komórkowy (dar od
pewnej kobiety, która w ten sposób uniknęła oskarżenia o kradzież), Hawksley ocknął się z
głębokiego snu i od razu wiedział, co oznacza sygnał. Długo leżał w ciemności, rozmyślając o
tym, co ma nastąpić.
Tak, pomyślał, to idealny moment na skorzystanie ze zwolnienia lekarskiego.
W całych Chinach rozdzwoniły się telefony komórkowe, ożywione sygnałem
wplecionym w transmisje wszystkich stacji telewizyjnych. W każdym zakątku kraju ich
właściciele odbierali je z mieszanymi uczuciami.
Dla niektórych był to sygnał do działania według określonego planu i o ustalonej
porze. Dla innych oznaczał dalsze oczekiwanie. Wszystkim jednak zwiastował rychłe
nadejście zupełnie nowych dni.
Na rogach ulic, na stacjach kolei podziemnej, w sklepach i biurach, a także w bramach
licznych bloków mieszkalnych należących do państwa pojawiły się sterty ulotek. Tytuł na ich
pierwszych stronach wypisano wielkimi literami: "KSIĘGI BANKOWE WYMAZANE Z
POWODU WIELKIEJ AWARII KOMPUTERÓW".
Artykuł wydrukowany poniżej zaczynał się tak:
Ostatniej nocy wielka awaria w hongkońskim bankowym centrum rozliczeniowym
spowodowała wymazanie zapisów stanów kont i transakcji wszystkich miejscowych banków.
Jak podają dobrze poinformowane źródła, dane z komputerowych rachunków kredytów i
depozytów zostały wymazane i będą musiały zostać odtworzone z taśm zapasowych oraz
ręcznie, na podstawie drukowanej dokumentacji, której prowadzenie jest obowiązkiem
wszystkich banków. Wykonanie tego zadania może potrwać nawet kilka tygodni, a do tego
czasu wszystkie poszkodowane instytucje finansowe będą wyłączone z rynku.
Jak powszechnie wiadomo, wielu przedstawicieli chińskich władz domagało się
niedorzecznie nisko oprocentowanych kredytów - i otrzymywało je - od hongkońskich banków,
które teraz zostały poszkodowane wskutek awarii centrum rozliczeniowego.
Tekst nie podawał żadnych konkretnych źródeł informacji, sugerował jedynie, że
władze celowo zniszczyły zapisy bankowe, by zatrzeć ślady swych nieuczciwych działań.
W historii tej było bardzo niewiele prawdy, czego Rip Buckingham nie omieszkał
wytknąć Wu kilka tygodni wcześniej, gdy tylko został poproszony o napisanie tego artykułu.
- Władza - powiedział wtedy Wu - wcisnęła nam już tyle kłamstw, że ludzie są gotowi
uwierzyć w najgorsze. Naszym celem jest postawienie rządu w pozycji defensywnej. Ulotki
muszą zasiać wątpliwości w umysłach obywateli.
Artykuł był jednak czymś więcej. Wzywał do strajku generalnego i masowych
demonstracji w Dzielnicy Centralnej, w proteście przeciwko wszechobecnej korupcji
komunistycznych władz.
Lin Pe obudziła się o brzasku. Wstawała tak wcześnie, odkąd sięgała pamięcią, i nie
widziała powodu do zmiany nawyków w tej fazie życia. Zwykle poświęcała poranki na
wymyślanie wróżb, przeglądanie ksiąg Double Happy Fortune Cookie Company lub - raczej
rzadko - na pisanie listów do przyjaciół. Raz na kilka tygodni musiała podpisać długą serię
firmowych czeków przygotowanych przez księgowego na wypłaty, dla dostawców i za usługi
komunalne. Tego dnia na biurku leżała już kupka czeków, ale w związku z upadkiem banku
ich podpisywanie nie miało sensu.
Lin Pe wyjęła księgę wróżb i zaczęła czytać, czekając na dobry pomysł. Kiedy miała
problem z natchnieniem a zdarzało się to dość często - po prostu uzbrajała się w cierpliwość.
Jeśli jej myśli nie odbiegały ku zbyt wielu sprawom, prędzej czy później pojawiały się
interesujące pomysły.
Ostatnio jednak jej uwagę zaprzątało zbyt wiele spraw: Wu, zamrożone konta w
Banku Orientu, Sue Lin, Rip, ewentualne odstąpienie firmy Albertowi Cheungowi...
Sue Lin zapukała do drzwi i z ulotką w ręku weszła do pokoju.
- Mamo - powiedziała - wszystkie banki będą zamknięte.
Lin Pe przeczytała artykuł, odłożyła ulotkę i spojrzała w okno, na panoramę wielkiego
miasta.
- Nie mogę dać ludziom wypłaty - powiedziała cicho.
- Nikt teraz nie oczekuje pieniędzy - odparła Sue Lin. Zbyt wiele się dzieje - dodała, a
potem usiadła naprzeciwko matki i opowiedziała jej o porwaniu Wu.
Stara Lin Pe wysłuchała wszystkiego w milczeniu, nie zadając pytań. Kiedy Sue Lin
skończyła, bez słowa spojrzała na matkę, która roztarła dłonie i przygładziła włosy.
- Wong go zabije, gdy tylko dostanie pieniądze - odezwała się w końcu Lin Pe.
- Może nie - odrzekła Sue Lin, nie chcąc rezygnować z nadziei. Czuła się
nieskończenie bezradna. - Co możemy zrobić?
Matka nie odezwała się już, zapatrzona w ścianę.
Godzinę po świcie, gdy Jake Grafton szedł ulicami w stronę przystani promowej,
musiał się już przepychać przez tłum Hongkończyków, w większości pochłoniętych lekturą
bulwersującego artykułu z walających się wszędzie ulotek.
Jake próbował spać na kanapie w biurze Tygrysa Coleła, ale nie udało mu się - rzucał
się niespokojnie, rozmyślając o żonie. Drzemał najwyżej przez parę minut, aż koszmarny sen
przywrócił mu przytomność i nie pozwolił więcej zmrużyć oka.
W biurze pojawił się raz Tommy Carmellini, z meldunkiem o świeżo podsłuchanych
rozmowach. W zasadzie jedyną sprawą, która go zainteresowała, była rozmowa telefoniczna,
którą Kerry Kent odbyła wieczorem.
- Powiedziała "tak", słuchała przez chwilę, znowu powiedziała "tak", a potem jeszcze
raz "tak" i odłożyła słuchawkę.
- No i?
- Nie wiem, kto do niej dzwonił, ale na pewno nie była to towarzyska konwersacja.
- Rzeczywiście - zgodził się Grafton.
Gdy słońce wynurzało się zza widnokręgu, stanął przy oknie gabinetu konsula, by
popatrzeć na ulicę i zaczytanych ludzi.
Coleła nie było; wymknął się niezauważenie. Pewnie będzie dowodził atakiem,
pomyślał ponuro Jake.
Nie mógł się uwolnić od myśli, że całe to zamieszanie jest wątpliwą zasługą Tygrysa.
Gdyby sukinkot zajmował się własnymi sprawami, siedział w Kalifornii i montował
sobie te czarodziejskie gówna do robotów na potrzeby armii, Callie byłaby bezpieczna,
rozmyślał gorzko; nie groziłaby jej nagła śmierć z rąk jakiegoś pieprzonego skośnookiego
bandziora.
Ta myśl napełniła go wściekłością. Wiedział jednak, że będzie miał mnóstwo czasu na
rzucanie oskarżeń; teraz najważniejsze było ratowanie Callie.
Oto twój cel, Jake. Najwyższy czas, żebyś wrzucił w mózgu kolejny bieg i zabrał się
do roboty, pomyślał.
Uznał, że najlepiej będzie, jeśli wróci do hotelu. Jeżeli mimo wszystko Callie została
uwolniona, zdecydowanie powinien tam zajrzeć. Szanse były nikłe, ale jednak...
- Niech to szlag! - warknął głośno i jeszcze chwilę stał przy oknie, zgrzytając zębami.
Musiał się wykąpać, ogolić, a przede wszystkim przebrać.
Jeżeli Sonny Wong ma trochę oleju w głowie, jego ludzie będą na mnie czekać już
przy drzwiach tego budynku. Kierując się tą myślą, Jake opuścił teren konsulatu ukryty w
budzie wozu dostawczego, który przywiózł ładunek świeżych warzyw. Kiedy furgonetka
zatrzymała się na światłach dwie ulice dalej, Grafton uniósł klapę, wyskoczył, opuścił ją i
dwukrotnie stuknął w nią otwartą dłonią.
Idąc ulicą, ze zdumieniem przyglądał się tłumowi młodych i starych Chińczyków,
spieszących dokądś o tak wczesnej porze. Nie byli ubrani w biznesowe garnitury, w których
zazwyczaj chodzili do pracy w Dzielnicy Centralnej i od samego ranka wypełniali
gigantyczne wieże biurowców. Tym razem mieli na sobie dżinsy i bawełniane koszulki. Na
ramionach nieśli plecaki i worki z prowiantem.
Cholerni głupcy, idą na demonstrację!
Gubernator Sun Siu-ki przeczytał wiadomość o komputerowej katastrofie w centrum
rozliczeniowym w ulotce zatytułowanej "Prawda", ubierając się do pracy. Przyniósł mu ją
jeden z asystentów.
- Czy to prawda? - spytał ostro dygnitarz, wymachując zadrukowaną kartką.
- Tak jest. Dyrektor centrum rozliczeniowego dzwonił do nas o trzeciej rano. Cały
jego personel próbuje w tej chwili oszacować straty.
Sun nie był może najbystrzejszym urzędnikiem w Hongkongu, ale nie był też
skończonym idiotą.
- Jakim cudem autorzy tej ulotki tak szybko się dowiedzieli o problemach centrum,
zdążyli ją wydrukować i rozprowadzić po całym mieście?
- Nie wiemy, panie gubernatorze. Mam informację, że rozwieźli nakład ciężarówkami
już o piątej nad ranem.
- Czy to możliwe, żeby awaria komputerów, o której piszą, była skutkiem sabotażu?
- Nie wiemy.
- To się dowiedzcie - prychnął Sun. - Natychmiast! - dorzucił i wygonił pomocnika z
pokoju.
Artykuł musiał być prowokacją. Próbą oczernienia władz.
Jasne, że w rządzie zasiadali ludzie wprost groteskowo chciwi - w każdej władzy od
zarania dziejów znajdowały się takie jednostki. Oczywiście niektórzy z tych nikczemnych
typów mogli stosować cichy przymus wobec społeczności hongkońskich bankowców. Czy
jednak można było powziąć podejrzenie, że świadomie zniszczyli dane, by nie spłacać
długów, które zaciągnęli w bankach? Cała ta sytuacja wydała się Sunowi kompletnie
niedorzeczna.
A nawet jeśli tekst był prawdziwy, nigdy nie powinien trafić do druku. Ulotka miała
tylko jedno zadanie: zmniejszyć szacunek obywateli do państwa i do ludzi, którzy
umożliwiali jego funkcjonowanie.
Mao nigdy nie tolerował tak zjadliwej krytyki, pomyślał gubernator, i ja też nie
powinienem.
Wbrew temu, co sądzili biurokraci z Pekinu, nadszedł dzień, w którym należało zdjąć
białe rękawiczki i pokazać zbuntowanym obywatelom stalowy kręgosłup władzy. Tylko tak
można na dobre skończyć z buntami.
Sun był w stanie wywrzeć nacisk i zmiażdżyć wrogów państwa. Wielu umiejętności
brakowało mu w codziennej pracy, lecz akurat tę jedną posiadał. Podniósł słuchawkę telefonu
stojącego na biurku i kazał sekretarce wezwać generała Tanga.
Wkrótce potem oficer przyjechał do ratusza. W pośpiechu jadł z Sunem śniadanie -
rybę z ryżem - czekając na telefon z Pekinu. Nagle w gabinecie pojawił się asystent
gubernatora. Oznajmił, że od rana nie pracuje kolej podziemna.
- Chodzi o drzwi - wyjaśnił. - Administrator systemu twierdzi, że nie chcą się
otwierać.
- A nie można otwierać ich ręcznie?
- Można, ale wtedy nie dadzą się zamknąć. Główny inżynier twierdzi, że może to być
skutek fluktuacji zasilania w sieci energetycznej.
Kiedy zadzwonił minister z Pekinu, w jego głosie wyraźnie słychać było niepokój.
- Najpierw Hongkong, a teraz cały kraj stał się obiektem ataku. A my nie wiemy
nawet, kim jest wróg, który tak poważnie nas rani.
Sun nie miał pojęcia, o czym mówi minister, ale na wszelki wypadek potakiwał.
Wreszcie się dowiedział:
- Kilka godzin temu w silosach zaczęły eksplodować nasze pociski balistyczne.
Wybuchły groźne pożary, które zagrażają wielkim połaciom kraju. W nocy przestały działać
systemy bankowe w Hongkongu i Szanghaju. Nie można otworzyć giełd papierów
wartościowych, komputer sterujący siecią kolejową nie chce się włączyć, a rafinerie w całym
kraju musiały wstrzymać pracę z powodu pożarów... Do tego nagle, w tajemniczy sposób
zepsuły się wszystkie radary kontroli ruchu powietrznego. Kraj nie może w tej chwili bronić
się przed atakiem lotniczym; nie będziemy nawet wiedzieli o niebezpieczeństwie, póki wróg
nie zapuka do naszych drzwi! - zawołał minister nieco piskliwym głosem i umilkł na chwilę,
by odzyskać panowanie nad sobą. - To jasne, że Chiny padły ofiarą cyberataku. Poprzez sieć
telefoniczną dokonano sabotażu najważniejszych sieci komputerowych państwa. Premier
zarządził wyłączenie wszystkich sieci telefonicznych. Polecenie zostanie wykonane mniej
więcej za dziesięć minut. Telefony pozostaną głuche do czasu zidentyfikowania i
unieszkodliwienia wrogów naszego państwa oraz stworzenia zabezpieczeń przed podobnym
atakiem w przyszłości. Sun nie wierzył własnym uszom.
- Co to jest cyberatak? - spytał, wyłączywszy mikrofon w słuchawce.
- Komputery - odparł wymijająco generał Tang.
Minister mówił jeszcze przez długą chwilę. Wreszcie kazał Sunowi informować Pekin
o wszelkich zmianach sytuacji w Hongkongu i się rozłączył. Gubernator w oszołomieniu
wpatrywał się w martwy aparat telefoniczny, zupełnie nie mogąc ogarnąć tego, co usłyszał od
zwierzchnika.
- Wyłączają sieci telefoniczne? - upewnił się Tang.
- Podobno. Tajwańczycy - dodał z goryczą Sun. - Od lat powtarzam, że Chiny
powinny zrobić porządek z tymi łajdakami. A teraz wydarzenia potwierdzają, że mam rację.
- Ja podejrzewam Japończyków - odparł generał. - To nasi naturalni wrogowie.
Dokończyli posiłek w milczeniu, pogrążeni w niewesołych myślach.
Kiedy zjedli, zaczęli dyskutować o sytuacji. Obaj wiedzieli, że znaleźli się na bardzo
niepewnym gruncie. Cybernetyczna wojna z nieznanym wrogiem była tylko jednym z
zagrożeń; prawdziwą próbą dla władz Hongkongu mogło być starcie z własnymi
obywatelami...
Trudno było wybrać właściwy scenariusz działań. Sun i Tang mieli jednak
świadomość, że odpowiadają przed Pekinem nie tylko za każdy czyn, ale i za brak
aktywności.
Wysłuchawszy zdania generała, gubernator wydał rozkazy.
- Niezadowoleni zbierają się dziś tłumnie w Dzielnicy Centralnej. Po raz kolejny
próbują znieważyć legalną władzę. - Brytyjskie dziedzictwo, pomyślał ponuro. - I właśnie to
rzucone nam wyzwanie jest moim zdaniem najważniejszym problemem. Niech pan rozlokuje
żołnierzy w centrum miasta i odetnie drogę zdążającym na demonstrację.
- Problemy z koleją podziemną przeszkodzą ludziom w dojeździe - zauważył Tang.
Przyjął założenie, że w proteście przeciwko władzom weźmie udział większość
mieszkańców miasta. Sun nie zamierzał polemizować z tą opinią.
- Czas zacząć działać stanowczo - zadeklarował gubernator. - Musimy pokazać
ludziom naszą żelazną wolę i potęgę państwa, które mają w tak głębokiej pogardzie. Nie
popieram niepotrzebnego rozlewu krwi - dodał, by rozwiać wszelkie wątpliwości - Jeśli
jednak nie będziemy twardzi teraz, ofiar może być znacznie więcej.
- Wydam stosowne rozkazy.
- Musimy też przemówić do społeczeństwa - powiedział Sun. - Trzeba pojechać do
studia telewizyjnego, stanąć przed kamerami i nakazać ludziom, żeby pozostali w domach.
Powiemy im, że kraj został brutalnie zaatakowany, ale i tak zwyciężymy, ponieważ mamy w
sobie siłę i pewność tygrysa.
- Działa już tylko jedna stacja - poinformował gubernatora jeden z asystentów. - W
pozostałych albo brakuje zasilania, albo wystąpiły problemy ze sprzętem.
- We wszystkich pozostałych? - spytał Sun.
- Tak. Wyłączyły się nocą, jedna po drugiej.
- Sabotaż - stwierdził Tang. - Czy to możliwe, żeby nasze problemy miały coś
wspólnego z katastrofami nuklearnymi na kontynencie?
- Niemożliwe - sprzeciwił się gubernator. - Tu, w Hongkongu, działają co najwyżej
chuligani i kryminaliści.
Gdyby włodarze byłej kolonii zapytali o sytuację w stacjach radiowych, być może
byliby bardziej zaniepokojeni. Spośród kilkudziesięciu hongkońskich rozgłośni nadawała już
tylko jedna. Tego ranka dyżur w studiu na szczycie Victoria Peak pełnił DJ Jimmy Lee, bodaj
najpopularniejsza osobowość radiowa na południowym wybrzeżu Chin.
Lee był zabawny, bezczelny, zwariowany i ogólnie odjazdowy, a taka kombinacja
cech wzbudzała zachwyt młodzieży i co najmniej uśmiech pozostałych słuchaczy. Jego
audycje były dla nich powiewem świeżego powietrza.
Tego dnia jednak Jimmy Lee nie był sobą. Należał do osób, dla których utrzymanie
tajemnicy jest po prostu organiczną niemożliwością. Cokolwiek wiedział, prędzej czy później
wymykało mu się, i to zazwyczaj w najmniej odpowiednim momencie. Na co dzień
gadulstwo nic go nie kosztowało; ten rodzaj osobowości sprzyjał antenowym sukcesom. Od
dwóch tygodni jednak Jimmy Lee znał sekret zgoła niezwykłego kalibru, który z każdym
dniem był dlań większym ciężarem.
Tak często żartował na antenie na temat nieuchwytnego przestępcy politycznego Wu
Tai-kwonga, że sam Wu wreszcie uznał go za potencjalnego sprzymierzeńca. Dlatego też
pewnego ranka jeden z bliskich współpracowników Wu czekał na Lee, gdy ten skończył
audycję.
Z początku Jimmy nie wierzył, że człowiek, który go zaczepił, naprawdę zna Wu, ale
poważne wypowiedzi i zdecydowanie autentyczna niechęć nieznajomego do komunistów
rozwiały jego wątpliwości. Mężczyzna przez kilka miesięcy przychodził do siedziby
rozgłośni na prywatne rozmowy z Jimmym i z czasem przekonał go, że nie jest agentem
władz i naprawdę zna Wu.
Wreszcie nadszedł dzień, w którym przedstawiciel rewolucjonistów zaproponował
radiowcowi, by został ich rzecznikiem. Jimmy zgodził się, a dwa tygodnie później usłyszał,
że zbliża się bitwa o Hongkong. Dostał wtedy telefon komórkowy i pouczenie na temat
wiadomości, którą otrzyma w wyznaczonym dniu.
Jimmy Lee nikomu nie zdradził tej tajemnicy, co było zaiste wielkim osiągnięciem,
jeśli zważyć, na jaki wysiłek musiał się zdobyć. Dwa tygodnie poświęcił na dogłębne
analizowanie sytuacji, w której się znalazł i która stała się źródłem koszmarnych snów.
Rzeczywistość wyglądała następująco: buntownicy chcieli, żeby popełnił zdradę, kiedy
zadzwoni telefon.
Zdradę na telefon! Jimmy Lee pojął, że jeśli rewolucja zostanie zdławiona, jego życie
będzie skończone - władza wytropi go, uwięzi i publicznie wykona na nim wyrok śmierci.
Tego ranka Lee sprawiał wrażenie niepoczytalnego. Puszczał piosenki, a w przerwach
gadał od rzeczy, jeżeli w ogóle się odzywał. Nigdy nie odmawiał sobie jedzenia - miał prawie
pięćdziesiąt kilogramów nadwagi - lecz teraz nie był w stanie przełknąć ani kęsa. Pocił się
obficie, miał mdłości i z początku odpowiadał monosylabami, gdy producent audycji wezwał
go do siebie na rozmowę. A potem powiedział wszystko.
Producent nie chciał wierzyć. Nie wiedział jeszcze, że jego stacja jest ostatnią
nadającą w Hongkongu. Nie słyszał też o katastrofie na giełdzie, w porcie lotniczym, w kolei
podziemnej... Jak dotąd rząd nie opublikował żadnych danych na ten temat, ponieważ - jak
wszystkie komunistyczne dyktatury nienawidził przyznawać się do porażek i poddawać
czegokolwiek publicznej dyskusji.
Lee mówił dalej, pokazał też szefowi telefon komórkowy. Opowiedział o spotkaniach
z przyjacielem Wu Tai Kwonga, o konfrontacji z armią, do której miało dojść tego dnia, o
wystąpieniu, które miał nadać przez radio... I wreszcie wyjął kasetę.
Producent włożył ją do magnetofonu i przesłuchał minutę lub dwie, obserwując
Jimmyłego Lee i jego ciężki przypadek hiperwentylacji.
Męski głos z nagrania był spokojny i niesłychanie pewny. Wzywał do wsparcia
bojowników o wolność, do posłuszeństwa przywódcom rewolucji i do zabijania żołnierzy
ALW, którzy nie zechcą złożyć broni.
Producent wyłączył magnetofon i przez kilka chwil siedział w bezruchu, gryząc
paznokcie i zastanawiając się usilnie, co powinien zrobić. Doszedł do wniosku, że przede
wszystkim należy oddać nagranie cenzorowi z New China News Agency. Funkcjonariusz
reżimu powinien przecież wiedzieć, jak się sprawy mają. I co zrobić z taśmą.
Lin Pe, choć się nad tym nie zastanawiała, była znacznie bardziej zdeterminowana niż
gubernator. Rozmyślała raczej o dziwacznych kolejach ludzkiego życia, którym rządzi ślepy
przypadek albo przeznaczenie, jeśli ktoś w nie wierzy.
Włożyła najnowsze ubranie, wyszczotkowała włosy i w ogóle postarała się wyglądać
jak najlepiej. Do torebki wsunęła notesik, żeby móc zapisać każdą nową wróżbę, która
przyjdzie jej do głowy w ciągu dnia, a także dwa ciastka ryżowe i butelkę wody. Sprawdziła,
czy ma przy sobie klucz do domu, a potem odszukała córkę, która właśnie udzielała służbie
codziennych wskazówek. Telewizor był włączony; generał Tang pouczał obywateli, że nie
powinni wychodzić na ulice.
- Rip chciał, żebyśmy obie zostały dzisiaj w domu powiedziała Sue Lin, kiedy
odprawiła pokojówki. - Mówił, że na ulicach będzie niebezpiecznie, może nawet dojdzie do
strzelaniny. - Wiedziała, że matka szanuje wolę Ripa bardziej niż jej, jako że odzywało się w
niej jeszcze tradycyjne wychowanie nakazujące podporządkowanie się mężczyznom.
- Myślę, że dzisiaj rozpocznie się rebelia - odpowiedziała spokojnie starsza pani. - Ten
dzień będzie początkiem końca komunistów.
- Przede wszystkim dzisiaj Richard Buckingham zapłaci okup, matko.
Najprawdopodobniej wieczorem Wu Tai-kwong będzie w domu.
Lin Pe bez słowa skinęła głową, a potem wyszła z domu i ruszyła ulicą w stronę
przystanku tramwaju, który miał ją zabrać na dół, do podnóża góry, gdzie zaczynała się
Dzielnica Centralna.
Sprawa wydawała jej się dość oczywista. Jej syn uważał, że ta walka warta jest jego
życia. Skoro tak, musi być warta i jej życia.
ROZDZIAŁ 14
Z pokładów przeciążonych promów na przystani Victoria wylewały się nie kończące
się kolumny podróżnych. Ludzie przybywali z Kowloonu i zatrzymywali się jedynie przy
straganach małej armii ulicznych handlarzy, którzy sprzedawali ryby i ciasteczka ryżowe tak
szybko, że ledwie nadążali ze smażeniem. W tłumie prawie nie było dzieci. Tu i tam Jake
Grafton dostrzegł ludzi czytających "Prawdę"; niektórzy pochylali się we troje lub czworo
nad jednym arkusikiem ulotki. Wszyscy wydawali mu się raczej ponurzy, choć nie był
pewien, czy tego wrażenia nie podpowiada mu negatywnie nastrojona wyobraźnia.
Niewielu podróżnych wybierało się do Kowloonu; kolejki przy kasie nie było. Jake
bez kłopotu wszedł na pokład promu Star of the East.
Kiedy zbliżyli się do przeciwległego brzegu cieśniny, Grafton zobaczył mrowie ludzi
czekających na prom do Victorii. Teraz, gdy nie działało metro, można się było spodziewać
takich tłumów. Przystań promowa była pełna, a na ulicy czekały rzesze czekających na
przeprawę na drugi brzeg.
Jake zeskoczył na ląd, gdy tylko prom przybił do kei, i energicznym krokiem
wmieszał się w tłum falujący przed budynkiem terminalu. Miał ochotę przekąsić coś u
McDonalda, zaledwie pięćdziesiąt metrów od miejsca, w którym się znalazł, ale przekonał
się, że lokal pęka w szwach.
Po raz pierwszy, odkąd przyleciał do Hongkongu, poczuł, że przytłacza go
niewyobrażalna masa Chińczyków. Gdziekolwiek spojrzał, otaczał go zbity tłum ludzi -
rozmawiających, oddychających, pokrzykujących, przepychających się...
Ruszył przed siebie zatłoczoną Nathan Road i skręcił w boczną uliczkę prowadzącą do
hotelu. Tutaj, dzięki Bogu, było nieco luźniej.
Dyrektor hotelu próbował właśnie uspokoić grupę niemieckich turystów - słychać
było uproszczoną angielszczyznę z wyjątkowo ciężkim akcentem. Tłumaczył, że jest mu
niezmiernie przykro, ale linie lotnicze anulowały wszystkie połączenia. Odwołano też
codzienne wycieczki autobusowe po Hongkongu, nie kursowały pociągi do Kantonu,
Szanghaju i Pekinu, nigdzie nie przyjmowano płatności kartami kredytowymi i czasowo
zawieszono usługę wymiany walut. Dyrektor przepraszał i zapewniał, że są to trudności
przejściowe, że nie należy się martwić, bo wkrótce wszystko wróci do normy. A potem
znowu przepraszał.
Jake usłyszał za plecami nie pozbawiony satysfakcji głos sędziwego Brytyjczyka.
- Rozpada się ten cholerny układ. Wiedziałem, że tak będzie! Kiedyś było inaczej,
mówię wam.
W kącie sali amerykański student pocieszał swoją dziewczynę, która, jak podsłuchał
Jake, martwiła się, że rodzice będą się o nią niepokoić.
Grafton odczekał, aż dyrektorowi hotelu uda się uciec przed watahą nieszczęśliwych
Niemców, i wtedy zastąpił mu drogę. Przedstawił się, przypomniał historię zdemolowanego
pokoju i zapytał o bagaż.
Dyrektor gestem przywołał boya i przemówił do niego po chińsku.
W eskorcie personelu Jake wszedł do windy i pojechał na ostatnie piętro budynku.
Jego i Callie bagaż został zebrany i przeniesiony do trzypokojowego apartamentu; zapewne
najlepszego w całym hotelu. I salon, i sypialnia miały piękne balkony.
Tłum był tak gęsty, że przeraził nawet Lin Pe, która spędziła przecież większość życia
w zatłoczonych chińskich miastach. Tym razem nie chodziło tylko o gęstość ciżby; ludzie
oczekiwali czegoś z wielką nadzieją, która zdawała się dodawać im energii.
Z trudem utorowała sobie drogę pod prąd i wsiadła na pokład promu płynącego do
Kowloonu - jak się okazało, ostatniego, władze miasta zażądały bowiem od linii Star
zaprzestania dowożenia demonstrantów do Victorii i zmusiły załogi promów do ich
opuszczenia.
Dotarłszy na drugi brzeg, Lin Pe ruszyła w dalszą drogę pieszo. Autobus złapała
dopiero przy Nathan Road i przejechała nim kilka kilometrów, zanim przesiadła się do wozu
jadącego do Kam Shan, opodal portu Tolo. Wysiadła z autobusu w Shatin i przeszła czterysta
metrów w głąb miasta. Było duże; liczyło przynajmniej pół miliona mieszkańców, a przecież
Lin Pe pamiętała, że jeszcze nie tak dawno było zaledwie miasteczkiem.
Zatrzymała się przy narożnym sklepiku spożywczym, którego właściciel był jej
znajomym. Kiedy wymienili uprzejmości, Lin Pe przysiadła na pustej skrzynce po
pomarańczach pod tablicą reklamującą usługi skryby. Uczony w chińskim piśmie miał się
pojawić dopiero za kilka godzin, lecz nikogo nie dziwił widok kobiety siedzącej na jego
miejscu; często pojawiali się tu okoliczni mieszkańcy nie mający nic lepszego do roboty.
Siedząc na skrzynce po pomarańczach, Lin Pe miała doskonały widok na bramę do
głównej bazy Armii Ludowo-Wyzwoleńczej na Nowych Terytoriach. W tej chwili na
wojskowym terenie nie widać było szczególnej aktywności i był to zdecydowanie pozytywny
znak.
Lin Pe wyjęła z torebki szerokopasmowy telefon komórkowy. Włączyła go, wybrała
numer i zameldowała, że zajęła pozycję, a potem wyłączyła aparat, by oszczędzać baterię.
Jake Grafton wziął prysznic i włożył czyste, nareszcie dopasowane ubranie - stroje
Coleła były na niego za duże. Przypiął do prawej kostki rewolwer marki Smith & Wesson, a
do kabury zawieszonej na szelkach wsunął colta kaliber .45, model 1911, którego pożyczył od
marines strzegących konsulatu. Na ramiona zarzucił czyściutką, sportową kurtkę, do której
kieszeni włożył po jednym ręcznym granacie. Ot, jeszcze jeden szczęśliwy turysta gotów
spędzić dzień pełen rozrywek w starym, dobrym Hongkongu.
Wywołał hotelową telefonistkę i zapytał, czy ktoś nie zostawił dla niego wiadomości.
Po chwili słuchał już poczty głosowej. Starszy doradca wojskowy ze sztabu Rady
Bezpieczeństwa Narodowego informował, że misja została anulowana i że Jake może wracać
do domu, kiedy tylko zechce.
Grafton spróbował oddzwonić do Stanów, ale dotarł jedynie do hotelowej telefonistki,
która poinformowała go, że nie działa żadna linia łącząca Hongkong z resztą świata.
Oczywiście było jej niezmiernie przykro.
Zatem Tygrys Cole i Szkarłatna Drużyna zdołali odizolować Specjalny Region
Administracyjny.
Admirał włączył telewizor. Tylko jedna stacja nadawała program, pozostałe
proponowały jedynie obraz kontrolny lub kaszę.
A niech to!
Jake wyszedł na balkon sypialni, z widokiem na stare koszary policji. Na trawniku
pozostało niewielu biwakujących żołnierzy. Słyszał śmigłowiec krążący gdzieś w górze, ale
nie mógł go dostrzec.
Tygrys wspominał, że w Hongkongu stacjonuje cała dywizja ALW - czołgi, artyleria i
dwanaście tysięcy gotowych do akcji żołnierzy.
Uwagę Jakeła przykuło to, co działo się osiem pięter niżej, na ulicy przed hotelem.
Pod murem otaczającym koszary zatrzymała się długa kolumna ciężarówek, z których w
pośpiechu wyskakiwali ludzie.
Po upływie pół minuty na ulicy było już tłoczno. Przy bramie stanęła furgonetka, a jej
kierowca wdał się w rozmowę ze strażnikiem pilnującym zajętych przez wojsko zabudowań.
Ludzie zaczęli wyładowywać z ciężarówek drabiny. Boże, są uzbrojeni, pomyślał
Jake. To chyba karabiny szturmowe.
Gdy tylko drabiny zostały oparte o mur, przybysze zaczęli się wspinać.
Kierowca furgonetki wysiadł z szoferki i ruszył w stronę wartownika z pistoletem w
dłoni. Uzbrojeni ludzie przeciskali się obok wozu i wbiegali na teren koszar.
Ci, którzy wchodzili po drabinach, rozchodzili się na prawo i lewo szczytem muru.
Muszą wiedzieć, gdzie szukać schodów albo drabinek prowadzących na dziedziniec,
pomyślał Jake. Widział ich wszystkich jak na dłoni. W ciągu zaledwie minuty w obrębie
policyjno-wojskowych zabudowań znalazło się już kilkuset dobrze uzbrojonych cywilów.
W tym momencie Jake usłyszał strzały. Żołnierze próbowali odeprzeć atak! Teraz i do
nich strzelano!
Kanonada była z każdą chwilą głośniejsza, aż wreszcie ustała niespodziewanie i tylko
pojedyncze strzały przerywały ciszę.
Na trawnikach otaczających koszary widać było kilkanaście ciał w zielonkawych
mundurach.
Na dziedziniec przez otwartą bramę zaczął wpełzać konwój ciężarówek.
Po dwóch minutach ucichły ostatnie strzały, nawet te, które z rzadka rozlegały się w
budynku administracyjnym. Kilka ciężarówek stało już przy rampie zaopatrzeniowej, a
łańcuch cywilów zaczynał właśnie uwalnianie komunistów od ciężaru broni zgromadzonej w
arsenale. Gdy tylko udało się załadować sprzętem bojowym pierwszą ciężarówkę, jej miejsce
zajęła druga.
Jake Grafton spojrzał na zegarek. Była ósma trzydzieści trzy.
Witaj, rewolucjo!
Wiedział, że musi dostać się z powrotem na drugą stronę cieśniny, póki jeszcze jest to
możliwe. Cole mówił, że Szkarłatna Drużyna zamierza wystawić sierżantów Yorków
przeciwko regularnym oddziałom Armii Ludowo-Wyzwoleńczej. Wiele zależało od tej próby.
Albo roboty przewyższały umiejętnościami wyszkolonych żołnierzy, albo żywot rewolucji
miał być nader krótki.
Patrząc na masy ludzi kierujące się ku Dzielnicy Centralnej, admirał zastanawiał się,
czy sam potrafiłby poświęcić niewinnych ludzi w imię wyższego celu, wielkiej wspólnej
sprawy. Pomyślał o Callie i doszedł do wniosku, że raczej nie.
Cenzor z oficjalnej chińskiej agencji prasowej, skierowany do pracy w popularnej
stacji radiowej, w której błyszczała gwiazda Jimmyłego Lee, słuchał kasety z nagraniem
przemówienia Wu Tai Kwonga z rosnącym przerażeniem. Sam Jimmy, bliski omdlenia,
siedział opodal na stołku. Program prowadził tymczasowo producent audycji. Głos z taśmy
rozwiał wszelkie wątpliwości nurtujące przedstawiciela New China News Agency, a
zwłaszcza wezwanie do zabijania żołnierzy ALW, którzy nie złożą broni.
Cenzor próbował dodzwonić się do swego przełożonego, ale w biurze nikt nie
podnosił słuchawki. Było zbyt wcześnie. Szef miał dotrzeć do pracy dopiero za godzinę, a
może i później, skoro metro nie funkcjonowało. Mieszkał daleko na północ od centrum, na
Nowych Terytoriach.
Cenzor z trudem przełknął ślinę i wybrał numer ratusza miejskiego.
Dodzwonił się do asystenta gubernatora Suna i najspokojniej jak umiał zaczął
tłumaczyć mu sprawę taśmy i zapowiedzi rychłej bitwy ulicznej.
Callie Grafton obudziła się sztywna i obolała po biciu, które zafundowano jej
poprzedniego wieczoru. Na jej twarzy wystąpiły żółtawe i sine plamy, a jeden z policzków
był mocno opuchnięty. Dzięki Bogu w nocy ustało nieznośne drżenie ciała, ale była
wyczerpana.
Mimo to czuła się lepiej, niż się spodziewała. Kiedy spadały na nią ciosy, sądziła, że
nie dożyje następnego dnia.
W nocy budziła się kilkakrotnie, ze strachem myśląc o powrocie zbirów, kolejnym
przesłuchaniu lub jeszcze jednym pobycie w chłodni, ale nic takiego nie nastąpiło.
Może rankiem?
Próbowała przypomnieć sobie wszystko, co wiedziała o amerykańskich jeńcach
podczas wojny w Wietnamie. To byli zwyczajni ludzie, których przez lata poddawano
torturom, nękano głodem i bito, a jednak jakimś cudem przetrwali. Można było się
spodziewać, że będą inni - i bez wątpienia różnili się wewnętrznie od zwykłych ludzi - ale z
całą pewnością nie była to różnica widoczna na zewnątrz. Wyglądali na zupełnie przeciętne
jednostki.
Być może zresztą byli przeciętni, tyle że w odpowiednim momencie zdołali znaleźć w
sobie nadzwyczajną odwagę. A może taki dar drzemie w każdym z nas, zastanawiała się
Callie. Może po prostu o tym nie wiemy. Może zwykle go nie potrzebujemy. Będę równie
twarda jak oni, postanowiła, mając na myśli amerykańskich jeńców wojennych. Bardzo
chciała w to wierzyć, ale nie do końca jej się to udawało.
- On chce, żebym wrobiła Coleła w morderstwo - powiedziała Wu Tai Kwongowi.
Kiwnął głową.
- A czego chce od ciebie?
- Pisemnego przyznania się do winy, które mógłby podarować komunistom. Świstka,
który usprawiedliwiłby wypłacenie mu hojnej nagrody za schwytanie mnie.
- Odda cię w ręce władz?
- Tak, tylko że wtedy będę już trupem. Odda moje zwłoki i zażąda wypłaty. Zeznanie
będzie tylko... jak wy to mówicie? Sosem na torcie?
- Lukrem na torcie.
- O ile znam Sonnyłego - ciągnął Wu - pewnie już zażądał pieniędzy od każdego, od
kogo tylko mógł: od Coleła, od rządu, od wszystkich. Utrzymuje mnie przy życiu, bo
zapewne musi udowadniać, że jeszcze nic mi nie zrobił. W końcu jednak zabije mnie i
sprzeda moje zwłoki.
- Naprawdę w to wierzysz?
- Nie może mnie uwolnić. Mam wielu przyjaciół. Znalazłbym go i zabił, bez względu
na to, w jakim zakątku świata spróbowałby się schronić. Wie o tym. Dlatego ze mną skończy.
- Boisz się?
- Czego? Śmierci?
- Umierania.
- Tak.
- Ale nie samej śmierci?
- Spełniło się moje marzenie: zaczęła się rewolucja. Reżim się rozpada, a rebelia
przyśpieszy jego koniec. Sonny Wong nic nie może na to poradzić. Władza będzie walczyć,
odwlekać dzień ostatecznej porażki, ale nie jest w stanie zapobiec temu, co nieuniknione. - Na
jego twarzy pojawił się straszliwy uśmiech. - Zwyciężyłem - szepnął. - Podkopałem groblę,
teraz żywioł dokona dzieła zniszczenia.
Callie Grafton nie czuła już przeraźliwego zimna chłodni, ale przebiegł jej
nieprzyjemny dreszcz po plecach.
- A co się stanie, kiedy reżim upadnie? - spytała.
- Ludzie wykończą komunistów. To nieuniknione i słuszne. Taki jest los dynastii,
które upadają. Komuniści odejdą w przeszłość tak samo jak wszyscy inni władcy tego kraju.
Jake Grafton wyszedł frontowymi drzwiami i skręcił w prawo, ku Nathan Road i dalej,
do przystani promowej. Dwaj Chińczycy, którzy dotąd stali bezczynnie oparci o ścianę,
natychmiast ruszyli za nim.
Zerknął na nich przez ramię, gdy skręcał na rogu ulicy. Utrzymywali dystans.
Gdy znalazł się za węgłem, z bramy wyszedł trzeci mężczyzna - w dłoni ściskał
pistolet, który sekundę wcześniej miał ukryty w kieszeni.
Jake nie zastanawiał się - po prostu zareagował. Skoczył w stronę broni, chwycił ją
mocno i szarpnął z całej siły.
Jego nagła reakcja bez wątpienia zaskoczyła napastnika, który spodziewał się
zapewne, że na widok lufy Grafton znieruchomieje w płonnej nadziei na przeżycie. Tak czy
inaczej, dynamiczny atak Amerykanina przyniósł pożądany skutek.
Jake poczuł nagły przypływ adrenaliny. Chwycił zdobyczną broń lewą ręką i z całej
siły rąbnął przeciwnika w gardło. Chińczyk padł na ziemię, daremnie próbując złapać oddech.
Grafton rzucił się do ucieczki. Lawirując w tłumie, podążał w stronę nabrzeży.
W okolicy przystani zobaczył żołnierzy pilnujących kei.
Wstrzymali żeglugę!
Gwałtownie odbił w prawo, ku niedużemu basenowi portowemu, gdzie przy wielkim
pasażu handlowym cumowały statki wycieczkowe. Nie brakowało tam też małych łodzi,
którymi można było odbyć wycieczkę po porcie.
W tej chwili stało ich przy nabrzeżu tylko kilka; każda z biało-niebieskim daszkiem
chroniącym pasażerów przed słońcem i deszczem. Jake biegł wzdłuż nabrzeża, aż przy jednej
z nich wypatrzył zajętego czymś mężczyznę. Silnik łodzi pracował, choć kadłub był solidnie
przycumowany.
Grafton czuł w kieszeni ciężar pistoletu, który wcześniej odebrał napastnikowi.
Pomyślał, że jeśli jeszcze trochę pożyje, uzbiera całkiem niezłą kolekcję broni.
Rozejrzał się i stwierdził, że napastnicy musieli zgubić trop w tłumie wypełniającym
okoliczne ulice.
Wyjął portfel, odliczył kilka banknotów i na powrót wsunął go do kieszeni spodni.
Skoczył na pokład łodzi i machnął pieniędzmi w stronę zapracowanego mężczyzny po
trzydziestce, o długich włosach opadających na twarz.
Właściciel łodzi przemówił po chińsku.
Jake wskazał na przeciwległy brzeg cieśniny.
- Tam - powiedział, wręczając mężczyźnie plik banknotów.
Właściciel nie wyciągnął po nie ręki. Potrząsnął głową i wskazał na żołnierzy
kręcących się w pobliżu.
W porządku, pomyślał Jake.
Spojrzał na tablicę rozdzielczą motorowej łodzi, nie zwracając uwagi na potoki
chińszczyzny, którymi zalewał go coraz bardziej zdenerwowany mężczyzna. Gaz, ster,
dźwignia przód-tył... Silnik pracował na jałowym biegu.
- Wysiadka. Już! - Jake wysunął z kieszeni pistolet tylko na tyle, by zobaczył go
właściciel łodzi, i kiwnął głową w stronę kei.
Wystraszony mężczyzna usłuchał. Gdy się odwracał, by wyskoczyć na brzeg, Grafton
wcisnął mu pieniądze do kieszeni koszuli. Nie ma to jak łagodna perswazja, pomyślał,
biegnąc w stronę poleru, by odwiązać linę.
Gdy tylko spuścił dziobową cumę, pognał sprintem na rufę.
Gdzie są ci, którzy mnie śledzili? Czy naprawdę zgubiłem ich w tłumie? Pewno
wyłażą ze skóry, żeby mnie odszukać.
Jake wcisnął się do wąskiego kokpitu, zakręcił kołem sterowym i popchnął dźwignię
akceleratora. Łódź skoczyła naprzód, obijając się o kadłub sąsiedniej.
Nie tracąc czasu, obrał kurs na wyjście z basenu.
I wtedy zobaczył na brzegu ludzi, którzy biegli za nim już od hotelu. Obserwowali go
uważnie, a jeden z nich sięgnął po telefon komórkowy.
Fala w cieśninie nie była mała; wiał też dość silny wiatr. Łódź zaczęła skakać i
kołysać się, gdy tylko minęła ochronny pas nabrzeży.
Żołnierze pilnujący terminalu promowego krzyczeli i gestykulowali z ożywieniem.
Widząc to, Jake skierował łódź na północny wschód, z dala od wyspy Hongkong. Swędzą ich
ręce; chcieliby sobie postrzelać, pomyślał ponuro i uznał, że najbezpieczniej będzie, jeśli
wydostanie się poza zasięg karabinów i dopiero wtedy zawróci na południe i ku
przeciwległemu brzegowi cieśniny.
Siedząc w kabinie helikoptera krążącego nad starymi koszarami policji, Hu Chiang
spojrzał na zegarek. Atak, dzięki Opatrzności, został przeprowadzony ze szwajcarską
precyzją. W fotelu po lewej stronie powinien teraz siedzieć Wu Tai Kwong; Hu Chiang pod
naciskiem współtowarzyszy zgodził się zająć jego miejsce.
Na jego oczach ciężarówki zapełniały się bronią wynoszoną z policyjnych koszar.
Zastanawiał się, co teraz robi Wu... i Sonny Wong. Nikt nie widział Sonnyłego od wielu dni.
Hu chciał odmówić, gdy zaproponowano mu stanowisko dowódcy taktycznego. Zwrot
"Generalissimus Hu Chiang" wydawał mu się całkiem niedorzeczny. Zapewne zrzekłby się
tego honoru, gdyby miał wybór, ale zbyt dobrze pamiętał słowa Wu, wypowiedziane w
czasach, gdy rewolucja była tylko ich dalekim marzeniem. "Sprawa musi być większa niż my,
więcej warta. Jeżeli będzie inaczej, okaże się, że tylko zmarnowaliśmy życie w jej obronie".
- Nie stworzymy przecież utopii, nie naprawimy wszystkich błędów nękających
społeczeństwo - zaoponował wtedy Hu.
- To prawda, ale możemy zbudować cywilizację lepszą niż ta, którą mamy.
Budowanie państwa dla przyszłych pokoleń jest naszym obowiązkiem, naszą powinnością
jako istot rozumnych.
Obowiązek. Powinność. To był sposób Wu na życie. Wypełniał swoją powinność.
I właśnie dlatego Hu Chiang czuł się niepewnie, siedząc w śmigłowcu na jego miejscu
i próbując śledzić poczynania oddziału buntowników szturmującego policyjno-wojskową
placówkę na południowym krańcu półwyspu Kowloon.
Z wysokości kilkuset metrów widział sporą część hongkońskiego portu, a w nim
dziesiątki statków z całego świata i całe armady łodzi rybackich. Dostrzegał też port lotniczy
na wyspie Lantau, doki i magazyny Kowloonu, wysokie bloki mieszkalne pełne ludzi
marzących o lepszym życiu, biurowce Dzielnicy Centralnej oraz zbocza górujące nad wyspą
Hongkong.
Najbardziej interesujący jednak był widok na północ, ku kontynentalnym Chinom,
tego ranka przesłonięty rzadką czerwcową mgłą. Hongkong był ledwie pierwszym krokiem;
potem rewolucja musiała się rozprzestrzenić na północ, z udziałem lub bez udziału Wu Tai
Kwonga czy Hu Chianga...
W słuchawkach rozległ się trzask, a zaraz potem głos dowodzącego atakiem na
koszary.
- Zadanie wykonane - zameldował, tak dumny z siebie i swoich ludzi, że słowa omal
nie uwięzły mu w gardle.
- Przyjąłem - odpowiedział Hu Chiang i polecił pilotowi skierować maszynę ku
wylotowi tunelu biegnącego pod cieśniną.
Żołnierze Armii Ludowo-Wyzwoleńczej oczywiście zablokowali wjazd. Z góry widać
było, że jest ich co najmniej czterdziestu, a do tego ciężarówka i... czołg!
Tak. Złowrogi i potężny, zamykał drogę do tunelu.
Hu Chiang zbliżył mikrofon do ust i zaczął mówić.
Inny śmigłowiec, należący do ALW, krążył nad Dzielnicą Centralną i południowym
krańcem Kowloonu. Jego pasażerem był sam generał Tang, który wsiadł na pokład na
lądowisku w pobliżu ratusza, aby z lotu ptaka przyjrzeć się sytuacji.
Nie spodziewał się, że aż takie tłumy będą ciągnęły ku centrum miasta ze wschodu i
zachodu. Connaught Road była nieprzejezdna, podobnie jak Harcourt Road i Queensway. W
stronę Centralnej Dzielnicy ciągnęły nie kończące się rzeki ludzi z Dzielnicy Zachodniej,
Wanchai i Szczęśliwej Doliny.
Tang kazał swym żołnierzom zająć pozycje w samym sercu Dzielnicy Centralnej i
wokół ratusza, a stanowisko dowodzenia rozmieścił na placu przed Bankiem Orientu.
Był pewien, że właściwie rozdzielił siły rządowe, ale zupełnie oszołomiła go liczba
ludzi, którzy tego dnia postanowili wziąć udział w demonstracji. Nie spodziewał się buntu na
taką skałę. Wyglądało to niemal tak, jakby obywatele Hongkongu spodziewali się, że tego
dnia będą musieli się zmierzyć z całą dywizją żołnierzy.
Generał Tang po raz pierwszy zaczął się zastanawiać, czy Sun Siu Ki i przywódcy
partyjni w Pekinie rozumieją, co się dzieje w Hongkongu.
Wołanie o wsparcie z koszar policyjnych w Kowloonie przywróciło go do
nieprzyjemnej rzeczywistości. Gestem wydał rozkaz zmiany kursu i maszyna pomknęła w
kierunku południowego brzegu półwyspu.
Pilot wskazał ręką na inny śmigłowiec, którego Tang nie zauważył.
- Należy do stacji telewizyjnej - powiedział przez interkom. - Widziałem go w
powietrzu niejeden raz. Pewnie kręcą materiał do wiadomości.
To naturalnie było ostatnią rzeczą, jakiej życzył sobie generał Tang. Zdjęcia
nieprzebranych mas ludzi wyrażających dezaprobatę dla władz mogłyby wstrząsnąć reżimem
aż po fundamenty. Pekin nie mógł wiedzieć o tym, co się tu dzieje!
Tang ze złością machnął ręką w stronę telewizyjnej maszyny. Jej pilot zerknął na
niego i zaraz odwrócił wzrok.
- Możemy z nim porozmawiać? - spytał generał.
- Tak. - Wojskowy pilot zmienił kanał w nadajniku radiowym i wywołał śmigłowiec
stacji telewizyjnej.
Hu Chiang nie mógł go usłyszeć, ponieważ rozmawiał na innej częstotliwości z
dowódcą jednostki wywożącej ciężarówkami broń z policyjnych koszar. Wozy musiały
pokonać tunel, by się znaleźć w centrum miasta, toteż najpierw należało unieszkodliwić czołg
i kryjących się w pobliżu żołnierzy. Wezwanie z lecącej obok maszyny usłyszał natomiast
pilot - zaraz też powiadomił o tym Hu.
- Mamy problem - powiedział. - Jeśli zbyt długo będziemy go ignorować, pół dywizji
zacznie do nas strzelać.
- W takim razie uprzedzimy atak - odparł Hu i wskazał ręką na zachód, w stronę portu,
a zaraz potem ponownie przemówił przez radio. Pilot poprowadził helikopter w zadanym
kierunku.
Tang zapomniał o cywilnej maszynie, gdy tylko zobaczył zarys koszar i ciała w
mundurach leżące na trawniku zamienionym przez żołnierzy w obozowisko. Miał
wystarczająco duże doświadczenie, by z tej odległości rozpoznać, że nieruchome postacie są
ponad wszelką wątpliwość martwe.
Jego uwagę przykuły ciężarówki, na które ładowano broń wykradaną z koszarowych
magazynów.
Kazał pilotowi lecieć na wschód.
Ulice Kowloonu były pełne samochodów. Teraz, gdy zamknięto tunel, kolumny aut
zmierzających na wyspę nie znajdowały ujścia i z wolna nieruchomiały, zmieniając się w
gigantyczny korek. Komunikacja kołowa, która w Hongkongu nigdy nie była łatwa, tego dnia
stała się po prostu niemożliwa. Ludzie porzucali samochody na zablokowanych
skrzyżowaniach. Złodzieje broni są głupcami, skoro zdecydowali się zaatakować w takiej
sytuacji, pomyślał nie bez dumy Tang.
Nie mają co marzyć o szybkiej ucieczce. Gwoździem do ich trumny stał się mój
rozkaz zamknięcia tunelu.
Tang polecił pilotowi przesunąć maszynę o osiemset metrów na wschód, tak by
zawisła nad wlotem tunelu.
Żołnierze byli na miejscu, podobnie jak czołg.
Czekali tylko na informację, że w pobliżu znajdują się uzbrojeni bandyci. Byli gotowi.
Generał zerknął na listę częstotliwości, którą zabrał rano ze sztabu, i przestawił radio
na właściwy kanał. Włączył mikrofon i zaczął mówić, odruchowo spoglądając na ludzi, do
których się zwracał - żołnierzy zgromadzonych opodal wozu pancernego.
Zdążył wypowiedzieć trzy słowa, gdy czołg eksplodował.
Nie było wielkiej kuli ognia, jedynie obłok dymu, który wystrzelił z burty i szybko
spowił całą maszynę.
Jakby trafił go kierowany pocisk przeciwpancerny, pomyślał generał Tang i
natychmiast zrozumiał, że właśnie to się stało.
Kątem oka spostrzegł niewielką smugę ognia tnącą powietrze. Zanim zdążył
zareagować, rozległ się metaliczny huk i helikopter zatrząsł się od uderzenia. Kadłub zaczął
wibrować i maszyna gwałtownie skręciła w prawo.
- Dostaliśmy! - krzyknął pilot. Siłował się z drążkami sterowymi, próbując
ustabilizować pracę wirnika, ale śmigłowiec zaczynał już wirować wokół własnej osi, coraz
szybciej opadając ku ziemi.
Michael Gao był trzydziestosześcioletnim analitykiem rynku papierów
wartościowych, z dyplomem w dziedzinie finansów zdobytym na Harvardzie. Pracował dla
jednego z wielkich amerykańskich funduszy inwestycyjnych, regularnie dokonujących
transakcji na hongkońskim rynku... ale jedynie w godzinach urzędowych. Teraz zaś brał
czynny udział w spisku przeciwko władzom suwerennego kraju. Bez względu na to, jakiej
nazwy tej działalności się użyje, myślał kwaśno, raczej ciężko będzie wytłumaczyć się przed
sądem z zestrzelenia wojskowego śmigłowca pociskiem strella. I z rozwalenia chińskiego
czołgu.
W ciągu ostatniego roku niejeden raz zmagał się z podobnymi myślami, ale wnioski
za każdym razem były podobne: gorąco pragnął, by komuniści przestali rządzić Chinami.
Wierzył, że będzie najlepiej dla wszystkich, nie wyłączając jego samego, jeżeli w Pekinie
powstanie prawdziwie demokratyczny rząd. Uważał też, że taka zmiana warta jest potężnego
wstrząsu społecznego. A skoro tak, uznał, że należy zaangażować się osobiście w tworzenie
nowej rzeczywistości i tak uczynił.
Teraz już nie ma odwrotu, powiedział sobie w duchu, kiedy helikopter wykonał
ostatnie niekontrolowane obroty i z hukiem rozbił się na żwirowym nasypie opodal wylotu
tunelu.
Nie było ani eksplozji, ani płomieni. Kiedy opadł pył, z wraku unosiła się jedynie
smuga dymu. Nikt nie próbował wyjść z kokpitu - załoga albo już nie żyła, albo była o krok
od śmierci.
Nikt nie przybył z pomocą.
Michael Gao usłyszał nagle odgłosy strzałów z broni ręcznej. Spojrzał w dół z dachu
budynku, na którym się znajdował, i zobaczył, jak jego przyjaciele kolejno zabijają żołnierzy
próbujących schronić się za dymiącą skorupą czołgu.
Wiedział też - i świadomość ta przyprawiała go o silne mdłości - że i pod pancerzem
nie było już żywych. Pocisk przeciwpancerny rozgrzewał przebijany metal do takiej
temperatury, że następował samozapłon wszystkich materiałów znajdujących się we wnętrzu
czołgu. Załoga gotowała się żywcem, jeżeli nie zabił jej wstrząs towarzyszący uderzeniu oraz
wstępny szok termiczny.
Żołnierze broniący tunelu leżeli na ziemi, daremnie szukając osłony przed ogniem z
broni ręcznej. Serie pocisków odbijały się rykoszetem od betonowej nawierzchni, krzesząc
snopy iskier i wzniecając pióropusze dymu.
Michael Gao rozumiał doskonale, że rebelianci nie mają czasu na takie gry. Wychylił
się poza krawędź dachu i krzyknął w stronę strzelca leżącego na dachu niższego budynku,
naprzeciwko wylotu tunelu:
- Użyj megafonu! Mężczyzna sięgnął po mikrofon.
- Żołnierze Armii Ludowo-Wyzwoleńczej! Złóżcie broń! Jesteście otoczeni! Jeżeli nie
poddacie się natychmiast, zostaniecie zabici!
Jeden po drugim, żołnierze rzucili na jezdnię karabiny i wstali z rękami uniesionymi
wysoko w górę. Nie mieli ochoty walczyć.
Kiedy śmigłowiec generała spadł na ziemię, Hu Chiang kazał pilotowi nawrócić w
stronę wylotu tunelu. Znaleźli się tam w samą porę, by zobaczyć, jak ostatni z żołnierzy
rzucają broń.
Teraz największym problemem były samochody osobowe i ciężarówki wypełniające
ulicę od krawężnika do krawężnika... oraz osmalony czołg blokujący drogę do podziemia. Na
szczęście rebelianci przewidzieli tę możliwość już w fazie planowania operacji. Mieli w
zanadrzu dwa rozwiązania, oba pomalowane na żółto i wyprodukowane przez firmę
Caterpillar. Czekały na wielkich platformach kołowych, zaparkowanych przy ruinach
burzonego właśnie budynku. Teraz z klekotem stoczyły się na ulicę, z nisko opuszczonymi
lemieszami.
Buldożery spychały brutalnie wszystkie pojazdy, których nie udało się przestawić na
pobocze. Ciężarówki lądowały na chodniku, a samochody osobowe były miażdżone i
układane jedne na drugich. Głośnej pracy maszyn towarzyszyły krzyki, jęki i błagania
właścicieli, którzy próbowali ratować swoje wozy. Ich prośby nie przynosiły rezultatu -
buldożery parły naprzód i wkrótce pierwsza z ciężarówek z bronią skradzioną z policyjnych
koszar stała już u wlotu tunelu, obwieszona rebeliantami jak choinka.
Jeden ze spychaczy zbliżył się tyłem do spalonego czołgu. Zarzucono grubą linę
holowniczą i buldożer ruszył, ściągając wrak z ulicy.
Kiedy tego dokonał, drugi spychacz uniósł lemiesz i ruszył w głąb tunelu, prowadząc
za sobą kolumnę ciężarówek.
Sekretarz gubernatora Suna miał wrażenie, że jego rozmówca po drugiej stronie linii
telefonicznej, podający się za cenzora z New China News Agency, jest cokolwiek dziwny. Ta
historia o nagłym załamaniu Jimmyłego Lee, przerażonego widmem zdrady... Jimmyłego
Lee, najluźniejszego z luzaków?
Kazał cenzorowi zaczekać chwilę i odezwał się do kolegi siedzącego przy sąsiednim
biurku.
- Kolejny świr chciałby pogawędzić z gubernatorem.
- Gubernator odmówi.
- Wiem.
- I będzie wściekły, że zawracasz mu głowę.
- To co mam robić? Może ten czubek mówi prawdę. Kolega nie zamierzał się spierać.
- Idź, powiedz gubernatorowi. Niech sam zadecyduje. Ma Chao i jego koledzy, piloci
myśliwscy stacjonujący w wojskowej części lotniska na wyspie Lantau, otrzymali rozkazy:
wbili się w lotnicze kombinezony i zgromadzili w przebieralni, czekając na dalszy rozwój
wydarzeń. Powiedziano im, że nad ranem Pekin ogłosił stan pełnej gotowości bojowej.
Niestety, nowe rozkazy jakoś nie docierały do bazy przez wojskową sieć łączności radiowej.
Telefony nie działały, podobnie jak faksy i modemy komputerowe. Telewizja nadawała stary
film z Brucełem Lee.
W przebieralni było dość głośno; piloci z zapałem snuli domysły i każdy miał własne
zdanie na temat przyczyn alarmu - im bardziej nieprawdopodobne, tym głośniej
prezentowane. Żołnierze spierali się, dziwili, gestykulowali i zgadywali. Inwazja
amerykańsko-tajwańska? Japonia wypowiedziała wojnę? Pucz wojskowy w Pekinie?
Ma Chao i jego przyjaciele siedzieli w milczeniu, słuchając rozemocjonowanych
kolegów. Domyślali się, co jest powodem zamieszania, ale bez konkretnych wyjaśnień czy
choćby potwierdzenia z kwatery głównej nie mogli być pewni. Na razie nie było też powodu
do natychmiastowego działania.
Potrzebna była natomiast cierpliwość, a tej Ma Chao miał pod dostatkiem. Jak
wszyscy piloci, nosił przy boku pistolet. Odpiął klapę kabury, na wypadek gdyby sytuacja
zmusiła go do szybkiego sięgnięcia po broń.
Słuchając coraz bardziej fantastycznych scenariuszy, zastanawiał się, co zrobią
dowódca jednostki i jego bezpośredni podwładni - żarliwi komuniści lojalni wobec reżimu, o
ile informacje zgromadzone przez majora były precyzyjne.
Ma Chao i jego trzej towarzysze-konspiratorzy zamierzali przejąć kontrolę nad
jednostką, gdyby zaistniała taka potrzeba. Nie mogli wykluczyć, że będą wtedy musieli
zastrzelić przynajmniej niektórych spośród najstarszych stopniem oficerów. Siedząc w
przebieralni pełnej podekscytowanych pilotów, Ma Chao się zastanawiał, czy zdoła się
zdobyć na coś takiego.
Kiedy rozmawiał o tym z Wu Tai Kwongiem, zapewnił go, że tak.
- Jestem żołnierzem - powiedział wtedy. - Mam dość odwagi, żeby zrobić to, co
trzeba.
- Potrafiłbyś zastrzelić ludzi, pod których rozkazami służyłeś tyle lat?
- Nie wiem - odpowiedział po długim namyśle, nareszcie szczerze.
- Widzisz, przyjacielu, od łudzi takich jak ty zależy powodzenie lub porażka
rewolucji. Musisz sam ocenić sytuację i podjąć decyzję, ale jednego nie wolno ci zrobić:
uniknąć wyboru. Jeżeli trzeba będzie, zmierzysz się oko w oko z nieprzyjemną
rzeczywistością i zrobisz to, co uznasz za właściwe.
Ma Chao skinął wtedy głową na znak akceptacji.
- Chińscy piloci są źle wyszkoleni - powiedział mu Wu i wyjaśnił, w jaki sposób ich
amerykańscy koledzy nabywają doświadczenia. - Dowódcy uczą was latać prosto i równo,
polegając na wskazówkach naziemnych stacji kontroli. Ich operatorzy mają znaleźć dla was
cel i poprowadzić was za rękę. Ale co się stanie, jeśli stacje kontroli lotów przestaną działać
albo przeciwnik nie będzie miał ochoty latać prosto i równo, czekając, aż rozwalicie go na
kawałki? Co wtedy? Potrafiłbyś improwizować?
Ma Chao nie odpowiedział, choć długo analizował to pytanie.
- Kiedy zacznie się rewolucja - ciągnął Wu - będziecie musieli ocenić sytuację i
podjąć najlepszą decyzję, na jaką was stać, a potem pozostanie wam jedno: kroczyć naprzód,
pewnie, agresywnie i z wiarą we własne siły. Nie będzie przy was nikogo, kto wydałby
rozkazy. Sami rozstrzygniecie, co trzeba robić, i zrobicie to. Oczekujemy od was odwagi i
wiary w siebie.
Ma Chao rozmyślał o odwadze właśnie teraz, gdy siedział w przebieralni, czekając na
rozwój wydarzeń.
Sekretarz gubernatora Suna zastał szefa na spotkaniu z pewnym inżynierem, który
próbował wyjaśnić mu, na czym polegają problemy z unieruchomionymi drzwiami pociągów
kolei podziemnej.
- Komputer otwiera i zamyka drzwi?
- Tak - odparł inżynier zadowolony, że Sun rozumie choć tyle. - Niestety, zawiodło
oprogramowanie. Najpierw musimy zlokalizować problem, a potem dopiero spróbujemy go
rozwiązać.
- Przecież mówił pan, że awaria ma związek z nagłymi skokami napięcia.
- Tak. Skoki napięcia wywołały problem z oprogramowaniem.
Sekretarz zamknął drzwi i wrócił do telefonu.
- Gubernator jest zajęty - powiedział. - Może zostawi pan wiadomość? Zapiszę i
przekażę gubernatorowi, gdy tylko będzie wolny.
- To bardzo ważna sprawa - odparł cenzor. - Wiadomość jest zbyt istotna i zbyt długa,
żeby ją zapisywać.
Sekretarz przewrócił oczami.
- Poproszę gubernatora, żeby do pana oddzwonił. Czy to wystarczy?
- Będę czekał.
Cenzor podyktował numer telefonu w rozgłośni radiowej i odłożył słuchawkę.
Sekretarz włożył kartkę z notatką do koszyka z korespondencją do gubernatora.
Żołnierze pełniący służbę u wylotu tunelu po stronie Victorii słyszeli dalekie echo
minibitwy toczącej się w Kowloonie. Widzieli też, jak śmigłowiec generała Tanga spada na
ziemię, i zupełnie słusznie uznali, że został zestrzelony.
Z wielkim niepokojem czekali na dalsze wypadki. Było ich ledwie dwunastu i
wyznaczono im zadanie pilnowania zwykłej policyjnej zapory zamykającej tunel. Byli młodzi
- najstarszy miał zaledwie dwadzieścia cztery lata - i wszyscy pochodzili z wiosek dalekiej
północy kraju. Wstąpili do armii, aby uciec przed nędzą ryżowych poletek. Tylko czterech
umiało czytać najbardziej podstawowe ideogramy chińskiego pisma.
Byli uzbrojeni w stare kałasznikowy i jeden porządniejszy karabin maszynowy. Gdy
usłyszeli dobiegający z tunelu klekot gąsienic, uznali, że zbliża się czołg, który strzegł jego
przeciwległego krańca.
Odetchnęli z ulgą, a sierżant dowodzący drużyną wyszedł naprzeciw jadącym z
Kowloonu towarzyszom. Zagłębił się w czeluść tunelu na pięćdziesiąt metrów i przystanął.
Kiedy spostrzegł, że z oddali wyłania się buldożer, a nie czołg, a w tle widać kolumnę
ciężarówek, zrozumiał, że dzieje się coś, o czym nikt mu nie powiedział. Odwrócił się i
wybiegł stamtąd, pokrzykując na swoich ludzi.
Nie bardzo wiedząc, co począć, dwunastu żołnierzy ALW zamarło w oczekiwaniu.
Niepewność się skończyła, gdy buldożer wychynął z podziemia, a dwaj mężczyźni
siedzący na jego masce otworzyli ogień do stojących bezradnie żołnierzy.
Ci, którzy nie zginęli od razu, być może mieliby szansę pomścić towarzyszy, zabijając
dwóch strzelców oraz kilku rebeliantów czających się za spychaczem, gdyby nie to, że niemal
natychmiast odezwał się karabin maszynowy ustawiony na dachu jednego z pobliskich
budynków. Długa seria omiotła wylot tunelu, przewracając zdezorientowanych żołnierzy jak
trafione kulą kręgle.
Wystarczył trzysekundowy ostrzał. Buntownicy wynurzający się z tunelu rozprawili
się z pozostałymi żołnierzami, a buldożer przetoczył się przez dwa nieruchome ciała.
Ciężarówki skręciły w zatłoczone ulice i zatrzymały się. Jadący w nich bojownicy, nie tracąc
czasu, zabrali się do rozdawania cywilom - w większości młodym mężczyznom i kobietom
karabinów szturmowych i amunicji.
W gmachu największej stacji telewizyjnej Hongkongu panowała zupełnie normalna,
codzienna atmosfera, kiedy do holu wkroczyli Wei Luk i jego trzej towarzysze. Nie zastali w
środku ani jednego strażnika; zobaczyli natomiast dwie dorodne palmy i wiszące na ścianach
zdjęcia miejscowych gwiazd. Była wśród nich fotografia roześmianego Petera Po, aktualnego
gwiazdora stacji, który - podobnie jak Wei Luk i jego przyjaciele - był gotów oddać życie w
walce o rozniesienie komunistycznego reżimu.
Wei zerknął na jego zdjęcie i podszedł do recepcjonistki pięknej i zadbanej
dziewczyny o kunsztownej fryzurze i pomalowanych paznokciach. Panienka obdarzyła
czterech mężczyzn oszałamiającym, profesjonalnym uśmiechem.
Z pistoletami ukrytymi w kieszeniach prezentowali się zupełnie przyzwoicie. Wei Luk
odwzajemnił uśmiech i powiedział, że jest umówiony z Peterem Po.
- A ci panowie?
- Oni także.
Dziewczyna podniosła słuchawkę, wcisnęła klawisz, odczekała chwilę, a potem
zapytała przybysza o nazwisko. Przedstawił się.
- Na końcu korytarza proszę skręcić w prawo - powiedziała po krótkiej rozmowie z
panem Po. - Trzecie drzwi po lewej stronie.
Wskazała palcem na zielone stalowe drzwi z małym okienkiem. Odblokowała je
ukrytym włącznikiem, gdy Wei Luk zbliżył się do nich i popchnął.
Po przywitał ich w swoim biurze, ubrany w obowiązkowy telewizyjny uniform:
garnitur, koszulę i krawat.
- Zdawało mi się, że macie tu strażnika - powiedział Wei Luk.
Peter Po kiwnął głową.
- Zasugerowałem mu, że to dobry dzień na zwolnienie lekarskie, i przyznał mi rację.
- Świetnie.
Peter Po spojrzał na zegarek.
- Jak sądzisz, kiedy?
- Nie wiem - odparł Wei Luk. - Ale na pewno dopiero wtedy, gdy dotrze ciężarówka z
bronią i większym oddziałem ludzi.
Na szczęście gubernator Sun nie zdawał sobie jeszcze sprawy, że wszczęto rebelię.
Nikomu w miejskim ratuszu nie przyszło do głowy, że warto wysłać policjantów i żołnierzy,
by zabezpieczyli jedyną funkcjonującą stację telewizyjną. Gdyby jednak buntownicy nadali
pierwszy program, władze szybko naprawiłyby swój błąd. Właśnie dlatego rozsądnie było
trzymać język za zębami, póki budynek stacji telewizyjnej nie zostanie obsadzony przez
uzbrojonych rewolucjonistów.
Tymczasem jednak rebelianci byli w środku, a stróże dotychczasowego porządku -
nie. Peter Po miał gotowy konspekt programu i wiedział, jak obsłużyć sprzęt, by przywódcy
rewolucji mogli przemówić do obywateli Hongkongu.
Rozkaz Weia Luka był jasny: za wszelką cenę powstrzymać policjantów i żołnierzy
przed zajęciem budynku.
- Jeśli będzie trzeba, walczcie tak długo, aż nie pozostanie kamień na kamieniu -
instruował swego czasu Wu Tai Kwong.
- Zajmijcie pozycje - rozkazał Wei swoim ludziom. Jednego z nich wysłał do holu, by
usiadł przy recepcjonistce. Nie wpuszczajcie nikogo i dajcie znać, kiedy przyjedzie
ciężarówka.
Tłum w Dzielnicy Centralnej zgodnie wykrzykiwał antyrządowe hasła, śpiewał
bojowe pieśni i przelewał się ulicami, porywając wszystkich niczym rwąca rzeka.
Zatrzymał się dopiero przy kordonie żołnierzy ALW, którzy otoczyli skwer przed
Bankiem Orientu. Na placu i sąsiednich ulicach było ich w sumie pięciuset, wszyscy w
hełmach z przyłbicami, uzbrojeni w karabiny szturmowe i zabezpieczeni policyjnymi
tarczami. Ciężarówki, którymi przyjechali, stały w pobliżu, tworząc tymczasowy, zamknięty
obóz wojskowy.
Zastępca Tanga, generał brygady Moon Hok, nakazał rozstawienie w czterech rogach
placu stanowisk karabinów maszynowych, otoczonych workami z piaskiem. Pośrodku skweru
stanęły dwa czołgi, a między nimi wóz dowodzenia najeżony antenami radiowymi.
Właśnie w jego kabinie siedział Moon, kiedy nadeszła wiadomość o katastrofie
śmigłowca generała Tanga. Kiedy jego podwładni próbowali ustalić przyczynę wypadku,
zastępca dowódcy dywizji wysiadł z pojazdu, by przyjrzeć się mrowiu żołnierzy i wysokim
budynkom otaczającym plac.
Z wojskowego punktu widzenia nie było to dobre miejsce do toczenia bitwy.
Okoliczne gmachy były idealnymi stanowiskami strzeleckimi, z których wróg mógł bez trudu
razić chińskich żołnierzy, zamieniając skwer w strefę nagłej śmierci.
Generał Moon przywołał jednego z pułkowników i rozkazał mu wysłać drużyny
zwiadowców do wszystkich budynków otaczających plac. Pułkownik zasalutował i
odmaszerował, by wykonać polecenie.
Słuchając nie tak dalekiego pomruku tłumu, niosącego się echem w miejskich
kanionach, oraz trzasków i głosów dobiegających z radiostacji ukrytej w wozie dowodzenia,
Moon Hok postanowił, że rozkaże żołnierzom odepchnąć protestujących co najmniej o jedną
przecznicę w każdym kierunku, aby otaczające plac budynki znalazły się w kontrolowanej
strefie. Tang nie pozwolił sprowadzić na miejsce demonstracji więcej niż pół tysiąca
żołnierzy, ponieważ liczniejszy oddział po prostu by się nie zmieścił. Zwiększenie strefy
obronnej o dziewięć kwartałów budynków z zaangażowaniem tej samej liczby ludzi było
ryzykowne - kordon stałby się bardzo, bardzo rzadki.
A gdyby tłum, ogarnięty bojowym szałem, wymknął się spod kontroli?
Czy Tang naprawdę zginął?
Gniewny pomruk tłumu jeżył włosy na karku Moona Hoka.
Sięgnął do wozu po mikrofon radiostacji i poprosił o posiłki, ale na przybycie
kolejnych pięciu setek żołnierzy z Kowloonu musiał poczekać co najmniej kilka godzin. Cóż,
lepiej późno niż wcale.
Gdy Virgil Cole wyznaczał zadania sierżantom Yorkom, zrozumiał, że mnóstwo
danych przepływających przez ich sensory wymaga przydzielenia każdemu z robotów
osobnego operatora. Górną granicę wydajności sieci wyznaczała jakość przetwarzanych
danych, a Tygrys nie zamierzał powierzać komputerowi decyzji o życiu i śmierci. Planiści
Armii Stanów Zjednoczonych również nie życzyli sobie, by człowiek został całkowicie
wyeliminowany z procesu dowodzenia, toteż częścią systemu robotów York było mobilne
centrum sterowania - przyczepa, z której ludzie siedzący przy stanowiskach kontrolnych
mogli indywidualnie nadzorować pracę każdej z maszyn. Potężny komputer przetwarzał dane
z sensorów i sugerował możliwe rozwiązania, ale decyzje podejmowali operatorzy.
Przyczepa przyleciała do Hongkongu tym samym C-5 Galaxy, który dostarczył
jednostki York, a teraz stała w zaułku odległym zaledwie o trzy przecznice od placu, przy
którym znajdowała się siedziba Banku Orientu. Z generatorami na kołach, zaparkowanymi
obok, łączyły ją grube kable zasilające. Zewnętrzne ściany przyczepy pomalowano w
zaskakująco efektowny sposób. Napis na burcie głosił, że we wnętrzu znajduje się objazdowe
muzeum techniki komputerowej, sponsorowane przez znaną organizację filantropijną,
specjalizującą się w edukowaniu dzieci na całym świecie.
Rankiem tego dnia Cole zebrał członków Szkarłatnej Drużyny, by podzielić się z nimi
wiadomościami napływającymi z kontynentu. Powtórzył litanię skarg, którą minister z Pekinu
uraczył gubernatora Suna, wyliczając je na palcach.
- Rząd ma od dziś same kłopoty - dodał na koniec. - Przestaje panować nad ludźmi w
większości dużych miast, ale dopiero teraz zaczyna podejrzewać, że ma do czynienia z
rewolucją. Kiedy wszyscy zobaczą, jak słaba jest jego władza, rebelia rozszerzy się
błyskawicznie.
- Wu Tai Kwong wykonał dobrą robotę - skomentował ktoś głośno.
- A my musimy się spisać równie dobrze - odparł Cole i podszedł do rzędu sześciu
monitorów systemów kontrolnych jednostek York, oznaczonych od lewej do prawej: Alvin,
Bob, Charlie...
Kerry Kent stanęła przy nim, porównując dane z ręcznego sterownika taktycznego z
informacjami wyświetlanymi na głównym monitorze.
Zadowolona cofnęła się o krok i westchnęła.
- Martwisz się? - spytał Cole.
- Tylko o Wu - odpowiedziała. - Tutaj wszystko pójdzie zgodnie z planem. Zobaczysz.
Zbudowałeś świetne maszyny.
Cole zbył komplement machnięciem ręką.
- Nie zatwierdzę przelewu na konto Wonga, póki Jake Grafton nie zawiadomi mnie, że
widział Wu i Callie. Mają wrócić razem, gdy tylko pieniądze dotrą do Szwajcarii.
- Wong o tym wie?
- Mówiłem mu, kiedy dzwonił. Sukinsyn groził mi, że przyśle więcej palców, ale my
tak naprawdę nie mamy wyboru. Musimy być twardzi, nalegać na uczciwą wymianę, albo
skurwiel zwinie forsę i zabije oboje zakładników.
Kerry Kent wzięła głęboki wdech.
- Kiedy?
- Jutro wieczorem, to najwcześniejszy termin, na jaki mogłem zorganizować przelew.
Transakcja musi być dokonana w godzinach pracy banku; Szwajcarzy nie mają zwyczaju
czekać na kogokolwiek.
Od wczesnego ranka radiostacja ukryta w przyczepie pracowała pełną parą. Teraz
jeden z operatorów prowadzących nasłuch skinął ręką na Coleła.
- Konwój wyszedł z tunelu pod portem.
- Wyszedł z tunelu - powtórzył Tygrys i włączył mikrofon interkomu. - Konwój
wyszedł z tunelu pod portem. Wszystkie jednostki: meldować.
Operatorzy siedzący przed monitorami odpowiadali kolejno:
- Alvin gotów.
- Bob gotów...
Kerry Kent była opanowana.
- Jesteśmy gotowi, panie Cole.
Jako że Kerry Kent miała tego ranka wszczynać rewolucję, a jej kochaś przebywał w
gościnie u Sonnyłego Wonga, Tommy Carmellini uznał, że to idealna okazja do przeszukania
jej mieszkania. Tym razem wszedł po schodach - winda oczywiście nie działała - i wytrychem
rozbroił zamek w drzwiach wejściowych.
Zajrzał do szafy i do łazienki, żeby się upewnić, czy jest sam, a potem wolnym
krokiem obszedł jedyny pokój.
W zasadzie nie miał pojęcia, czego szuka. Kerry Kent, podwójna agentka SIS,
rewolucjonistka, antykomunistyczna bojowniczka... A może trzymała pod poduszką małą
czerwoną książeczkę Mao? Carmellini zajrzał pod poduszkę.
Książeczki nie znalazł, za to leżał tam nieduży, całkiem poważny pistolet. Tommy
podniósł go i sprawdził kaliber: .38. Nie z takiej broni zabito Chinę Boba Chana.
Łóżko było równie dobrym miejscem na rozpoczęcie przeszukania jak każde inne.
Położył pistolet na szafce i zdjął pościel, by cal po calu zbadać materac. Szukał schowka, w
którym byłyby ukryte dokumenty lub inne drobiazgi. Nic. Pod materacem, w sprężynach, w
konstrukcji łóżka - nic.
Złożył wszystko na kupę pośrodku posłania i zabrał się do przeszukiwania stojącej
obok szafki.
Poranna morska bryza i fale sunące cieśniną na moment oderwały Jakeła Graftona od
innych spraw i przywołały uśmiech na jego zmęczoną twarz. Słony wiatr chłodził spocone
czoło i wypełniał nozdrza ostrym zapachem Rzeki Perłowej, płynącej z głębi Chin. Dzikie
skoki małej łodzi z fali na falę całkowicie pochłaniały uwagę Jakeła; zastanawiał się, w jaki
sposób w ogóle dopłynie do brzegu.
Już sam wybór odpowiedniej kei stwarzał problem. Kim byli mężczyźni, którzy go
śledzili? Kto ich wynajął? Do kogo dzwonił ten z komórką? Jake nie miał wątpliwości, że jest
obserwowany i że przeciwnicy szybko się zorientują, na którym nabrzeżu powinni go szukać.
Za wszelką cenę chciał wrócić do konsulatu, unikając katastrofy, która lada chwila
miała nastąpić w Dzielnicy Centralnej. Wiedział, że pierwsze strzały mogą wprawić tłum w
panikę, a wtedy stratowane zostaną setki, może tysiące niewinnych łudzi. Cole, pomyślał
Jake, ty cholerny durniu! Wpakowałeś nas w sam środek cudzej wojny!
Silnik łodzi wycieczkowej basował przyjemnie. Jake nie myślał jednak o
przyjemnościach; świadom obecności obserwatorów, podpłynął bliżej brzegu i skręcił na
wschód. Utrzymał kurs i sporą prędkość przez pięć minut, zanim znalazł to, czego szukał:
niskie nabrzeże z wolnymi miejscami. Ktoś przecież utrzymywał się z pływania tą łodzią -
Grafton nie zamierzał jej demolować, pozbawiając człowieka środków do życia.
Skręcił ostro w kierunku kei. Wprawdzie sam nie miał łodzi, ale nieraz widział, jak
radzą sobie inni. Zostawił silnik na jałowym biegu, a sam skoczył na brzeg z linką w dłoni.
Zarzucił cumę na poler i czym prędzej wrócił na pokład. Wrzucił wsteczny bieg, odczekał, aż
łódź napręży linkę... Kiedy uwiązał do pachołków i dziób, i rufę, wyłączył silnik.
Przyjemnie było stanąć znowu na stałym lądzie. Jake ruszył w stronę miasta,
rozmyślając o zbirach w Kowloonie. Zastanawiał się, czy aby na pewno pracują dla
Sonnyłego Wonga.
ROZDZIAŁ 15
Sierżant Loo Ping otrzymał rozkaz przeszukania wieżowca Banku Orientu, stojącego
przy północnej granicy placu. Wybrał czterech ludzi i poprowadził ich w stronę zamkniętych
na głucho frontowych drzwi gmachu. Przytknął twarz do szklanej tafli, osłaniając oczy
dłońmi, i stwierdził, że hol jest pusty.
Odsunął się i posłał kulę z karabinu prosto w zamek. Po trzecim strzale na próbę
popchnął drzwi. Ustąpiły nieco, ale jedna z zasuwek jeszcze trzymała. Puściła, gdy żołnierze
naparli we trzech na uszkodzone skrzydło. Resztki szkła posypały się na posadzkę, ale droga
stała przed nimi otworem.
Sierżant Loo wprowadził drużynę do holu. Major oczywiście nie powiedział mu,
czego mają szukać. "Przeszukać budynek". Tak brzmiał rozkaz; jak gdyby cel poszukiwań
był zupełnie oczywisty.
- Ludzie - powiedział Loo Ping swoim podwładnym. - Szukajcie ludzi. Jeśli kogoś
znajdziemy, sprowadzimy go na dół, do wozu dowodzenia, na przesłuchanie.
Żołnierze się rozeszli. Jeden zszedł do piwnicy, a pozostali ruszyli w stronę wind. Loo
Ping wcisnął klawisz. Nic.
Poprowadził ludzi ku klatce schodowej i rozpoczęli wspinaczkę.
- A jak znajdziemy pieniądze? - odezwał się najmłodszy z żołnierzy.
Koledzy spojrzeli na niego z rozbawieniem.
- Myślisz, że zostawili je na wierzchu?
- Przecież to bank, nie? Może więc są i pieniądze. Gdzieś przecież muszą je trzymać.
Loo Ping sam był synem właściciela poletka ryżu i w życiu nie miał własnego
rachunku bankowego. Jasne, pomyślał, że w banku muszą być pieniądze. Nawet w
zbankrutowanym. Może tak naprawdę major chciał, żebyśmy poszukali gotówki?
- Pieniądze są zamknięte w sejfach - stwierdził jeden z żołnierzy.
Loo Ping uznał, że to sensowna teoria. Pracownicy banku nie zostawiliby forsy w
widocznym miejscu.
Drugie piętro zajmowała w zasadzie jedna ogromna sala, wyłożona miękkim
dywanem, pełna biurek, na których stały komputery. Lampy się nie paliły; jedynym źródłem
światła były wielkie okna po obu stronach sali. Żołnierze przez długą chwilę stali w drzwiach,
podziwiając imponujące wnętrze. Próbowali wyobrazić sobie tę salę z pełnym oświetleniem, z
personelem liczącym żywą gotówkę przy każdym z tych komputerowych biurek.
Tego ranka jednak nie było tu nikogo, toteż żołnierze cofnęli się wreszcie, pozwalając,
by drzwi zamknęły się za nimi - zdumiewające, jak drzwi mogą się bezszelestnie zasunąć bez
niczyjej pomocy - i weszli na trzecie piętro.
Było podobne do drugiego. Wielką salę wypełniały biurka, komputery i cudowne białe
maszyny, które Bóg wie co robiły i jeszcze...
Właśnie. W pobliżu okna z widokiem na plac stało coś jeszcze.
Wyglądało jak potężny człowiek.
Loo ruszył pierwszy, a trzej pozostali za nim. Broń trzymali w rękach, aby wszyscy
widzieli, że reprezentują władzę, której należy słuchać.
Człowiek stojący przy oknie był ogromny! Odwrócił się, by popatrzeć na żołnierzy
idących między rzędami biurek w jego stronę. Miał ciemną skórę i był zupełnie nagi.
Loo Ping zwolnił kroku.
To nie był człowiek.
Nie.
Maszyna? To coś miało ponad dwa metry wysokości i szyję zbudowaną z trzech
elastycznych szypułek. Jego głowa była wąska u dołu i u góry, a najszersza na wysokości
oczu. Z wierzchołka sterczała jeszcze jedna giętka rura. Nogi przypominały tylne kończyny
psa, a stopy, zdaniem Loo, wyglądały jak powiększenie kurzych łapek o trzech palcach. I
jeszcze ten ogon! Czyżby postać z filmu?
Nie!
Robot! Tak, to musi być to!
Jeden z żołnierzy pociągnął sierżanta za rękaw i szepnął:
- Ma broń.
- Hej! - zawołał Loo Ping, coraz wolniej zbliżając się do maszyny.
Zatrzymał się w odległości trzech metrów, by się jej dokładniej przyjrzeć. Na barkach
mechanicznej istoty widać było litery C. Dłonie przypominały raczej szpony, a zaciskały się
na tubie kryjącej kierowany pocisk przeciwpancerny. Identyczna rura leżała obok, na
podłodze.
Nagle Loo spostrzegł, że głowa opuszcza się nieznacznie, a oczy - a może raczej
obiektywy - spoglądają wprost na niego. Jedno z nich było przesłonięte nakładką z
wymiennymi soczewkami, która obróciła się cicho, zatrzymała z kliknięciem i raz jeszcze
wykonała obrót.
Coraz bardziej zdenerwowany Loo odsunął się o kilka kroków w bok.
Głowa również wykonała ruch.
Teraz dopiero Loo Ping sam zauważył wielolufową broń nieznanego typu,
umocowaną w prawej piersi robota. Nagle lufy z ledwie słyszalnym świstem zaczęły się
obracać.
Loo Ping mocniej zacisnął dłonie na karabinie i zerknął niepewnie na swoich ludzi.
Stali tam, gdzie ich zostawił, ale wyglądali tak, jakby zaraz mieli rzucić się do ucieczki.
- Hej! - powtórzył głośniej sierżant, stając na wprost maszyny i ostrożnym ruchem
kierując ku niej lufę karabinu. Prawym kciukiem wymacał dźwignię bezpiecznika.
- Ona celuje w ciebie - szepnął najbliżej stojący żołnierz.
Miał rację. Wirujące lufy mierzyły prosto w pierś sierżanta. Loo Ping zrobił krok w
prawo. Lufy podążyły za nim.
- Ooo... - zaczął, ale nie dane mu było skończyć.
Broń wypaliła i Loo Ping poczuł nagle uderzenie kuli, która trafiła go prosto w serce.
Ciśnienie krwi spadło do zera i sierżant wyzionął ducha kilka sekund po tym, jak runął na
podłogę.
Robot obrócił wirujące lufy w stronę najbliżej stojącego Chińczyka, a potem ku dwóm
pozostałym. W ciągu niespełna sekundy oddał cztery precyzyjnie mierzone strzały.
Cztery puste łuski wyrzucone przez automat zagrzechotały o szybę i potoczyły się po
miękkiej wykładzinie. Lufy karabinu siłą rozpędu obracały się jeszcze chwilę, a potem
znieruchomiały.
Żołnierz, którego Ping wysłał do piwnicy, stanął w drzwiach sali właśnie w chwili,
gdy robot otworzył ogień do jego towarzyszy. Zanim przebrzmiało echo wystrzałów, cofnął
się instynktownie i popędził na złamanie karku schodami w dół.
- Ktoś ucieka - stwierdziła Kerry Kent. Spoglądała w napięciu na ekran, słysząc w
słuchawkach dźwięki rejestrowane przez mikrofony Charliego Yorka.
- Niech ucieka - odparł Cole. - Nie jest groźny.
Tygrys otarł wargi wierzchem dłoni. Czterej młodzi analfabeci rozstrzelani w
sekundę... Czuł, że ślina zbiera mu się w ustach tak, jakby za chwilę miał zwymiotować.
Charlie York odwrócił się w stronę okna. Nakładka na prawym oku obróciła się z
cichym szczękiem, ustawiając przed kamerą inną soczewkę. Na monitorze Kerry Kent
pojawił się z odpowiednią ostrością obraz widocznego w dole placu.
Spojrzała na odczyty z pozostałych jednostek. W porządku. Wszystkie gotowe.
Jimmy Lee, król luzaków, paplał bez ładu i składu o Wu Tai Kwongu i zdradzie oraz o
tym, jak bardzo nie chciałby stanąć przed plutonem egzekucyjnym. Producent audycji i
cenzor mogli jedynie stać nad nim i załamywać ręce - i to właśnie robili.
Gubernator Sun nie zadzwonił i producent Jimmyłego wątpił, czy w ogóle to zrobi. Z
drugiej jednak strony Lee był w pewnych kręgach sławą, więc może jednak...
Cenzor próbował dodzwonić się do Pekinu, ale telefonistka poinformowała go, że linie
zewnętrzne nie działają.
- To jest sprawa wagi państwowej! - wybuchnął cenzor i zaraz tego pożałował. Po raz
pierwszy przyszła mu do głowy myśl, że być może Jimmy Lee po prostu oszalał i
najzwyczajniej w świecie gada od rzeczy. Zastanawiał się też, jak bardzo powinien naciskać,
by wreszcie zostać wysłuchanym przez kogoś ważnego.
Nie musiał się tym martwić. Telefonistka powiedziała, że bez względu na to, czy
sprawa jest wagi państwowej, czy też nie, to i tak z nikim w Pekinie go nie połączy, bo sieć
po prostu nie działa.
- Niech pan zadzwoni do dowództwa garnizonu - zaproponował producent.
- A może po prostu powiemy o tym na antenie? - odparł cenzor. - Niech wszyscy
usłyszą. Czy jest lepszy sposób na ostrzeżenie władz przed spiskiem?
- A jeśli Jimmy zwariował? Hę? Nie pomyślał pan o tym? Może się naćpał. Nie byłby
to pierwszy raz, już pan zapomniał?
- Hongkong nie ma łączności z resztą świata. Banki są zamknięte, nie działa metro, nie
pracują lotniska... Jimmy twierdzi, że buntownicy atakują sieci komputerowe. Ma też nastąpić
atak na żołnierzy pilnujących placu przed Bankiem Orientu. Moim zdaniem wszystko to
brzmi bardzo prawdziwie.
- Dobrze już, dobrze - uspokoił go producent.
Raz jeszcze pochylił się nad Jimmym, próbując ocenić, czy w jego słowach nie
pojawiło się nieco więcej sensu. Nie.
Wszedł do studia i usiadł przed mikrofonem na stołku, który zwykle zajmował król
luzaków. Czekał na koniec piosenki, próbując ułożyć w głowie to, co zamierzał powiedzieć.
Nie próbuj robić z tego draki, jak zrobiłby to Jimmy, pomyślał producent. Zachowuj się jak
człowiek, któremu nie brakuje piątej klepki.
Bez paniki, ludzie, ale to jest plotka, w której może być ziarno prawdy. Władze, lepiej
zacznijcie działać. I pamiętajcie wszyscy, że po raz pierwszy usłyszeliście o tym właśnie tu, w
audycji Jimmyłego Lee.
Piosenka dobiegła końca. Producent włączył mikrofon i zaczął mówić.
Ekipa zamknięta w przyczepie objazdowego muzeum, zaparkowanej o trzy przecznice
od placu przed Bankiem Orientu, słuchała audycji Jimmyłego Lee i śledziła program jedynej
funkcjonującej jeszcze stacji telewizyjnej. Radio nadawało głównie muzykę pop, a telewizja
kolejny odcinek chińskiej opery mydlanej.
Ktoś przywołał do radia Kerry Kent, kiedy z głośnika popłynął męski głos
opowiadający o rozpoczynającej się właśnie rewolucji, której celem było obalenie ludowej
republiki. Słuchacze dowiedzieli się, że uzbrojeni buntownicy mają wkrótce zaatakować
żołnierzy w Dzielnicy Centralnej, a następnie wszcząć zamieszki, których celem jest
opanowanie ratusza i aresztowanie władz miasta.
- To nie jest głos Jimmyłego Lee - stwierdził ponuro mężczyzna, który zawołał Kerry.
Spojrzała na zegarek. To, co słyszała, miało zostać powiedziane później.
- Czy ekipy, które miały zabezpieczyć tę rozgłośnię i telewizję, dotarły już na
miejsca? - Wiedziała, że nie mogły zacząć akcji wcześniej, zanim konwój z bronią dotarł z
Kowloonu do Victorii.
- Są już w drodze, ale jeszcze się nie zameldowały.
- Więc co się dzieje z tym radiem?
Nikt nie umiał odpowiedzieć na to pytanie.
Virgil Cole spojrzał na Kerry. Wywołała przez radio Hu Chianga, który wciąż krążył
śmigłowcem nad Dzielnicą Centralną. Obraz z kamery pokładowej był wyświetlany na
jednym z monitorów w muzealnej przyczepie.
- Jesteście nad placem? - spytała Kerry.
- Tak. Gotowi do akcji, kiedy tylko zechcecie. Kerry odwróciła się do Coleła.
- Ekipy, które mają zająć rozgłośnię i telewizję, jeszcze nie dotarły na miejsca, a radio
już nadaje informacje o naszej akcji. Za wcześnie.
- A telewizja?
- Nie.
- Jesteśmy gotowi?
- Czekamy już tylko na ekipy obsadzające radio i telewizję. Kiedy zacznie się rozróba,
to my musimy panować nad mediami, a nie władze.
- Myślisz, że armia słucha Jimmyłego Lee?
Kerry Kent spojrzała kolejno na wszystkie monitory przekazujące obraz z obiektywów
sierżantów Yorków. Na koniec zerknęła jeszcze na montaż składowych sygnałów na jednym
ekranie.
- Nawet jeśli tak, to jakoś nie widzę, żeby ktoś zamierzał wszczynać alarm -
odpowiedziała.
- Spróbuj złapać naszych ludzi jadących do radia i telewizji. Niech określą, kiedy
zamierzają dotrzeć na miejsce. W tej chwili liczy się jedno: muszą tam być, zanim ALW ich
wyprzedzi.
Kerry Kent skinęła głową w stronę jednego z komputerowców, który sięgnął po
telefon szerokopasmowy i zaczął wybierać numer.
- Dwie godziny - usłyszał Moon Hok.
Tyle czasu, zdaniem pułkownika urzędującego w koszarach na Nowych Terytoriach,
potrzebowali żołnierze wezwani przez generała na zapakowanie się do ciężarówek i dotarcie
na plac przed Bankiem Orientu. Żaden z oficerów nie wiedział jednak jeszcze o tym, że
Cross-Harbor Tunnel, tunel pod cieśniną odgradzającą Kowloon od Victorii, nie znajduje się
już w rękach Armii Ludowo-Wyzwoleńczej. Nie mieli też pojęcia o tym, że ruch w
południowym Kowloonie jest sparaliżowany. Mimo to Moon Hok słusznie przeczuwał, że
dwie godziny to wersja zdecydowanie optymistyczna.
W miejscu, w którym stanął, hasła skandowane przez tłum były nieźle słyszalne. W tej
chwili ludzie domagali się, by władza skończyła ze złodziejstwem.
Kolejny raz, pomyślał gorzko Moon Hok, generał Tang i gubernator Sun postawili
armię w beznadziejnej sytuacji. Demonstranci zachowywali się zdecydowanie wrogo, a było
ich z każdą chwilą więcej. Ulice łączące plac z miastem były już tak zatłoczone, że
protestujący nie mieli nawet tyle miejsca, by usiąść na ziemi.
Czy należało pozwolić im stać tam, gdzie stali, czy może raczej odepchnąć ich dalej,
poszerzając strefę kontrolowaną przez wojsko?
Zastanawiał się właśnie nad tym, gdy przez radio dotarły nowe wiadomości na temat
helikoptera, którym leciał generał Tang. Według oficera, który znajdował się w samochodzie
w odległości ponad pół kilometra od miejsca zdarzenia, śmigłowiec po prostu rozbił się w
Kowloonie, opodal wylotu tunelu. Inny oficer dodał jednak, że wyraźnie widział pocisk
rakietowy, który strącił maszynę.
- Zestrzelili ją - powiedział przez radio.
Zestrzelili!
Jeżeli wrogi tłum zaczyna strącać wojskowe śmigłowce, to sytuacja wygląda zgoła
inaczej niż dotąd. Placu przed bankiem nie da się obronić. Niewykluczone, myślał Moon Hok,
że powinienem zebrać naszych ludzi, kazać im zapakować się do ciężarówek i wywieźć ich
stąd jak najdalej. Takie posunięcie, rzecz jasna, miałoby poważne reperkusje polityczne.
Generał postanowił, że złoży całą sprawę na barki gubernatora. Rozkazał
radiooperatorowi nawiązać łączność z ratuszem.
Za późno. Niektórzy z demonstrantów za wojskowym kordonem słuchali radia -
jedynej działającej jeszcze stacji. Zabawiał ich producent zastępujący Jimmyłego Lee,
opisujący straszliwą zdradę - powstanie, które lada chwila ma się rozpocząć od bitwy na placu
przed Bankiem Orientu.
Początkowo ta wizja wzbudzała jedynie śmiech. Po chwili jednak słuchacze zaczęli
spoglądać po sobie i zastanawiać się, czy aby nie ma w niej ziarna prawdy.
Tłumowi i tak podekscytowanych obywateli zbrojny czyn, o którym mówił spiker,
wydawał się idealnym sposobem na rozładowanie frustracji i wyrównanie krzywd, których
ostatnio doświadczali.
Krzyki stały się głośniejsze i bardziej agresywne; morze ludzi ruszyło z wolna ku
żołnierzom strzegącym placu.
Virgil Cole obserwował na monitorach zmianę w postawie demonstrantów. Wcisnął
klawisz na pulpicie kontrolnym, by usłyszeć w słuchawkach dźwięk rejestrowany przez
czujniki jednostki York. Ludzie skandowali coraz bardziej obraźliwe hasła.
- Jeżeli żołnierze poczują się zagrożeni, użyją gazu łzawiącego, a może i ostrej
amunicji. Tłum wpadnie w panikę odezwał się do Kent, która jak zahipnotyzowana
obserwowała toczący się na ulicach spektakl. - Zaczynajmy.
Żołnierz, który był świadkiem śmierci Loo Pinga z rąk Charliego Yorka, stanął przed
generałem Moonem i wskazując ręką na gmach Banku Orientu, opowiedział o tym, co
widział.
- Potwór wysoki na trzy metry zastrzelił mojego sierżanta i trzech ludzi z naszej
drużyny. Tam, na trzecim piętrze.
Generał wysłuchał go i odszedł bez słowa. Potwory! Młodsi oficerowie mogli się
zająć tymi bredniami.
Żołnierz nie przestawał wskazywać ręką na trzecie piętro.
Kiedy rozległ się brzęk tłuczonego szkła, Moon Hok mimowolnie spojrzał właśnie w
tamtą stronę. Zobaczył deszcz odłamków spadających... z trzeciego piętra.
Zamierzał właśnie powiedzieć swoim sztabowcom, żeby żołnierz zaprowadził ich do
tajemniczego potwora kryjącego się w banku, kiedy stojący najbliżej czołg eksplodował.
Podmuch oparzył generała i cisnął go w powietrze. Hok wylądował twardo na chodniku i
przez chwilę był zbyt oszołomiony, by się poruszyć.
Robot Charlie York rzucił na podłogę pustą wyrzutnię kierowanych pocisków
przeciwpancernych i sięgnął po nową. Kiedy szykował się do strzału, eksplodował drugi
czołg. Dog, przyczajony w budynku po południowej stronie placu, działał równie skutecznie.
Charlie wymierzył w wóz dowodzenia i nacisnął spust.
Pocisk rozniósł pojazd na części, zasypując leżących w pobliżu żołnierzy deszczem
metalowych szczątków karoserii i radiostacji.
Charlie York opróżnił obie ręczne wyrzutnie, które przyniósł do banku. Kerry Kent
przekazała Dogowi Yorkowi polecenie: zaatakować pociskiem rakietowym stanowisko
karabinu maszynowego zlokalizowane w odległym, prawym narożniku placu. Interfejs
użytkownika w urządzeniach sterujących robotami został zbudowany w oparciu o system
Windows wystarczyło wybrać kursorem obiekt i kliknąć, by kilka sekund później pocisk
rakietowy pomknął w stronę celu. Uderzył precyzyjnie w podajnik amunicji, a wybuch
rozniósł na strzępy ustawiony na trójnogu ciężki karabin maszynowy.
Chwilę później Dog zniszczył drugie gniazdo karabinu maszynowego.
Czołgi i ciężka broń maszynowa przestały stanowić zagrożenie. Od rozpoczęcia ataku
minęło zaledwie trzydzieści sekund, a już wszyscy żołnierze ALW zgromadzeni w okolicy
Banku Orientu leżeli plackiem na ziemi lub szukali schronienia za betonowymi kwietnikami.
Odgłosy eksplozji rozniosły się echem w miejskich kanionach, doskonale słyszalne w
szeregach ponad stu tysięcy ludzi zgromadzonych wokół placu. Podekscytowani, stawali na
palcach i wyciągali szyje, by dostrzec przyczynę wybuchów.
Kiedy ciężarówka z piskiem opon zahamowała przed budynkiem stacji telewizyjnej na
zboczu Victoria Peak, Wei Luk już czekał w drzwiach. Z głębokim westchnieniem ulgi
patrzył na grupę kilkunastu studentów uniwersytetu wyskakujących z budy z karabinami w
rękach i podających sobie ciężki karabin maszynowy. Ustawili go w miejscu, z którego mieli
doskonały widok na całą ulicę prowadzącą do stacji, a sami zajęli pozycje wokół budynku.
Wei Luk wrócił do holu. Recepcjonistka spojrzała na niego szeroko otwartymi
oczami, kiedy wyjął z kieszeni pistolet i polecił jej otworzyć drzwi. Oszołomiona, bez
wahania nacisnęła guzik.
Wei Luk i jego towarzysze poszli korytarzem w stronę głównego studia. Peter Po już
tam był; pokazał im uniesiony kciuk.
Niespełna dwie minuty później stacja telewizyjna po raz pierwszy przekazała obraz z
kamery zainstalowanej w helikopterze Hu Chianga. Peter Po zaczął komentować, wyjaśniając
widzom, że oto rozpoczęła się pierwsza bitwa antykomunistycznej rewolucji.
W przyczepie stojącej trzy przecznice od Banku Orientu rozległy się okrzyki radości,
gdy na monitorze telewizyjnym ukazał się obraz ze śmigłowca, a z głośnika popłynął głos
Petera Po.
Virgil Cole odwrócił się w stronę zestawu krótkofalowego, który ustawiono na ławie
za jego plecami. Po minucie nadeszły pierwsze meldunki od rewolucjonistów działających w
stacjach telewizyjnych całych Chin. Sygnał z Hongkongu był przekazywany satelitarnie
nawet do najdalszych zakątków kraju. Po ustawieniu urządzeń na ciągłą retransmisję
rebelianci mieli usunąć personel i opuścić budynki telewizyjne, zamykając je na cztery
spusty. Gdyby władze zechciały zareagować - a prędzej czy później musiało to nastąpić -
musiałyby siłą się dostać do pomieszczeń nadawczych i wyłączyć sprzęt. Nie byłoby jednak
kogo aresztować.
Zresztą wówczas zadanie telewizji byłoby już wykonane. Wiadomość o rewolucji
rozeszłaby się po kraju, a wiarygodność władz drastycznie by się zmniejszyła.
Virgil Cole wyprostował się w fotelu z westchnieniem ulgi. Nareszcie, pomyślał.
Nareszcie przekroczyliśmy próg. Teraz już nie ma odwrotu.
Alvin i Bob York znajdowali się w zamkniętym pomieszczeniu w piwnicy gmachu
stojącego przy zachodniej krawędzi placu. Drzwi zablokowano, na wypadek gdyby chińscy
żołnierze dostali rozkaz przeszukania budynku. Teraz Alvin wyrwał zamek jednym
szarpnięciem za klamkę i oba roboty weszły po schodach na poziom ulicy. Klatka schodowa
była wąska i niska; wspinaczka wymagała zwinięcia elastycznych szypułek sterczących z
głów maszyn i pochylenia grzbietów.
Kerry Kent przez chwilę obserwowała na monitorze poczynania robotów, a potem
użyła myszy, by aktywować jednostki Easy i Fred.
Za jej plecami Virgil Cole kolejny raz dolał sobie kawy. Poświęcił pięć lat życia na
doskonalenie tych robotów i zaangażował potężny kapitał w wytwarzającą je firmę. Miał
prawo denerwować się przed chrztem bojowym jednostek York... A jednak był spokojny.
Znacznie więcej kosztowała go niepewność w sprawie ogólnokrajowej transmisji
telewizyjnej, którą uważał za rzecz bardziej istotną dla rewolucji niż skuteczność sześciu
robotów.
Upił łyk kawy i spojrzał na monitory, kolejny raz zastanawiając się, czy nie powinien
był bardziej stanowczo sprzeciwić się planom Wu, który się domagał, by do konfrontacji z
żołnierzami chińskiej armii doszło za dnia. Cole wierzył w możliwości Yorków; wielką
niewiadomą pozostawały reakcje tłumu - panika mogła kosztować życie tysięcy
stratowanych.
Patrząc na ekran, przypomniał sobie słowa Wu: "Rewolucje to dzieło ludzi, a
jednostki York to tylko maszyny. Chińczycy muszą zobaczyć, że ich bracia chcą walczyć.
Możemy wskazać im cel, ale odwagę muszą znaleźć we własnych sercach".
Kiedy cztery roboty ukryte w piwnicach wybiegły na plac, Charlie i Dog wyskoczyli
przez rozbite okna na trzecim piętrze swoich budynków. Zamortyzowali lądowanie na betonie
wszystkimi czterema kończynami, podnieśli się do pozycji pionowej i ruszyli pędem ku
centralnej części skweru.
Kamery i mikrofony wszystkich sześciu robotów przekazywały obraz i dźwięk do
głównego komputera ukrytego w przyczepie-muzeum, a system błyskawicznie przetwarzał
strumienie danych w trójwymiarowy wizerunek placu, ciężarówek, kwietników, latarń i
dymiących wraków czołgów oraz uzbrojonych ludzi, którzy szeroko otwartymi oczami
spoglądali na wielkie, rozpędzone maszyny atakujące właśnie załogi dwóch pozostałych
gniazd karabinów maszynowych.
Kilku żołnierzy podniosło broń, by powstrzymać szturm. Centralny system obronny
zareagował na niebezpieczeństwo, wydając rozkaz ataku. Procesory pokładowe jednostek
York obliczyły parametry strzału i obróciły wielolufowe karabiny maszynowe ku nowym
celom. Wystarczyły pojedyncze strzały, ponieważ - w przeciwieństwie do ludzi - maszyny nie
pudłowały.
Laserowe żyroskopy ukryte w korpusach robotów przekazywały dane do odrębnych
komputerów manewrowych, odpowiedzialnych za utrzymanie pozycji pionowej i równowagi
maszyn. Sensory pokładowe przesyłały strumień informacji do indywidualnych systemów
kierowania ogniem i dalej, przez szerokopasmowe łącza, do głównego komputera, dzięki
czemu kontrolerzy mogli zidentyfikować i wybrać cele, zanim jeszcze bitwa rozpoczęła się na
dobre. Systemy kierowania ogniem przekazywały też dane do komputerów manewrowych, a
te ustalały kurs poszczególnych maszyn tak, by zminimalizować zagrożenie ze strony celów
drugorzędnych oraz tych, których związanie walką nie było możliwe z powodu braku czasu.
Komputery i sensory pracowały bez zarzutu. Roboty atakowały wyznaczone cele,
biegając, skacząc i gwałtownie zmieniając kurs, aby uniknąć kul.
Ich atak spowodował kompletny chaos. Oficerowie wykrzykiwali komendy, w panice
wskazując na jednostki York, które skakały od ciężarówki do ciężarówki, od budynku do
budynku, nawet w locie mierząc precyzyjnie do nowych celów i niszcząc je bezbłędnymi,
pojedynczymi strzałami.
Żołnierze, którzy odważyli się podnieść broń, ginęli. Ci, którzy nie robili nic, byli
bezpieczni.
Jeden z Chińczyków rzucił karabin na chodnik pośrodku placu, wstał odważnie i
podniósł ręce do góry. Oficer, który wymierzył do niego z pistoletu, został natychmiast
rozstrzelany przez dwa roboty.
Żołnierze rzucali broń - najpierw pojedynczo, a potem gremialnie.
Huk wystrzałów rozlegał się coraz rzadziej, aż w końcu ucichł na dobre.
Rozpędzone maszyny zwolniły i po chwili stanęły. Ich głowy obracały się nieustannie,
a sensory czujnie omiatały pole bitwy. Lufy karabinów wirowały z cichym świstem, gotowe
do strzału. Nawet nieruchome roboty prezentowały się dość złowrogo.
Cywile, z daleka przyglądający się bitwie, wbiegli teraz na plac ze zwycięskimi
okrzykami na ustach.
Osmalony i oszołomiony bliskim wybuchem generał Moon Hok powoli podniósł się z
ziemi. Chwiejąc się na nogach i niewiele rozumiejąc, spojrzał na swoich ludzi, stojących z
rękami uniesionymi w górę. Teraz dopiero zobaczył stojącego najbliżej robota, Alvina,
którego sensory zwróciły się w jego stronę. Lufy karabinu śledziły każdy jego ruch, ale nie
padł z nich strzał.
Helikopter wylądował pośrodku placu przed Bankiem Orientu i Hu Chiang wyskoczył
na trawę. Nie wyłączając sprzętu, kamerzysta wysiadł za nim. Filmował każdy krok Hu, który
rozejrzał się, nim podszedł do generała Moona Hoka i zażądał natychmiastowej kapitulacji
przed chińskimi siłami rewolucyjnymi.
Wielu cywilów, którzy wtargnęli na plac, miało już broń, "uwolnioną" z koszar
policyjnych w Kowloonie. W pośpiechu zbierali karabiny porzucone przez żołnierzy i
oddawali je nieuzbrojonym. Kilku najbardziej gorliwych spośród świeżo upieczonych
rebeliantów posłało kule prosto w niebo, aby sprawdzić, czy broń działa.
Jednostki York omal ich nie zastrzeliły. Cole przewidział jednak taki scenariusz i w
porę ostrzegł Kerry Kent, która w ostatniej chwili wyłączyła systemy uzbrojenia wszystkich
sześciu robotów.
Moon Hok nie był w nastroju do prowadzenia rozmów z ludźmi, którzy
zdziesiątkowali jego żołnierzy i upokorzyli jego samego. Hu Chiang uznał rozsądnie, że
milczenie generała jest wystarczająco wymowne, i wydał jednemu z uzbrojonych rebeliantów
rozkaz aresztowania Hoka i jego oficerów.
Był to doskonały materiał telewizyjny, ale Hu miał w zanadrzu coś jeszcze. Z kieszeni
spodni wyjął kartkę z przemówieniem, które napisał wspólnie z Wu Tai Kwongiem. To Wu
miał je wygłosić, ale pod jego nieobecność obowiązek ten spadł na Chianga. Odczytał tekst
przed kamerą, do stojącego za nią tłumu demonstrantów, którzy przerywali mu gromkimi
wiwatami.
- ...Niniejszym ogłaszam cele naszej rewolucji: Chiny staną się wolnym i
demokratycznym państwem, w którym konstytucyjnie zagwarantujemy rządy prawa, a
przywódcy będą wybierani w wyborach powszechnych. Wolny od korupcji kraj będzie
chronił swoich obywateli przed przestępcami i zapewni im równe prawo do zapracowania na
godziwe życie oraz wolność słowa i wyznania. Chiny staną się dumnym, pełnoprawnym
członkiem wielkiej rodziny narodów świata...
Druga połowa bitwy na placu bankowym była transmitowana nie tylko do całego
Hongkongu, ale i do kontynentalnych Chin. W Kantonie, Szanghaju, Pekinie i prowincji
Hunan, we wszystkich miastach i wioskach ludzie, którzy mieli szczęście znaleźć się w
pobliżu telewizorów, zobaczyli jednostki York strzegące zdobytego placu i żołnierzy ALW z
rękami uniesionymi w geście kapitulacji. Ujrzeli też rozradowany tłum, który wdarł się na
miejsce bitwy jak rzeka, która przerwała tamę.
W miejskim ratuszu także oglądano telewizję. Gubernator Sun, przywołany przez
jednego z podwładnych, nie zobaczył już Yorków w akcji, zdążył za to w samą porę, by
obejrzeć przylot telewizyjnego śmigłowca z Hu Chiangiem na pokładzie. Widział też, jak Hu
podchodzi do generała Moona i odbiera mu pistolet, jak strumienie pijanych szczęściem
demonstrantów wlewają się z okolicznych ulic i jak pokonani żołnierze spoglądają na siebie
nawzajem i na potężne roboty.
- Wywołajcie Pekin przez radio - rozkazał stanowczo. - W Hongkongu trwa
rewolucja. Potrzebujemy natychmiastowych posiłków, aby ustabilizować sytuację.
Asystent odszedł, by wykonać rozkaz. Gubernator pozostał przed telewizorem, jakby
nie mógł oderwać wzroku od tego, co widział na ekranie.
Wiedział doskonale, że w Chinach nic się nie dzieje natychmiast. Posiłki dla niego
mogły dotrzeć do Hongkongu najwcześniej za kilka dni, a może nawet tygodni.
Po raz pierwszy Sun musiał przyznać w duchu, że być może niewłaściwie ocenił
sytuację w mieście. Zaraz potem przyszła mu do głowy kolejna myśl: rebelianci rozstrzelają
go, gdy tylko wpadnie w ich ręce. W Chinach rewolucje nigdy nie bywały bezkrwawe. Nie
miał powodu sądzić, by ta różniła się czymś od poprzednich.
Producent programu Jimmyłego Lee umilkł w pół słowa przed radiowym
mikrofonem, gdy zdał sobie sprawę, że ktoś stoi przy nim z pistoletem w dłoni - pistoletem
wymierzonym w jego głowę.
Lufa poruszyła się, nakazując mu opuścić stanowisko.
Młoda, osiemnasto - lub dziewiętnastoletnia kobieta - wzrostu co najwyżej stu
trzydziestu centymetrów - zajęła jego miejsce i natychmiast zaczęła mówić:
- Chińska rewolucja rozpoczęta - oznajmiła. - Wyspa Hongkong została oswobodzona
spod władzy komunistów.
Lin Pe oglądała wydarzenia rozgrywające się na placu przed Bankiem Orientu na
ekranie małego telewizorka, który sklepikarz zawiesił nad chłodziarką z napojami. Zobaczyła
dymiące wraki czołgów oraz górujące nad tłumem i nieustannie rozglądające się na wszystkie
strony jednostki York, pokazane przez kamerzystę z bliska.
W kadrze pokazał się też Hu Chiang na tle wiwatującego tłumu, z którego raz po raz
padały strzały prosto w niebo. Nikt nawet nie pilnował rozbrojonych żołnierzy, którzy bez
celu wałęsali się teraz pośród świętujących demonstrantów.
Szkoda, że Wu tego nie widzi, pomyślała Lin Pe. Pracował dwanaście lat, żeby
doprowadzić do tej chwili, do pierwszego kroku!
Nareszcie zaczęła się długa podróż. Lin Pe nie wiedziała, czy powinna się cieszyć, czy
smucić. Wyszła przed sklepik i usiadła na skrzynce po pomarańczach w miejscu, z którego
mogła obserwować bramę bazy wojskowej i rozmyślać o wszystkim.
Postanowiła, że opowie Wu o tym, co się wydarzyło. W tym życiu albo w następnym.
Telewizyjny spektakl - efektowne zdjęcia z powietrza, ukazujące niezmierzone tłumy i
prostą, zaraźliwą radość malującą się na twarzach mieszkańców miasta - przykuwał uwagę
gubernatora i jego ludzi w sposób wręcz hipnotyzujący.
Skupieni wokół odbiornika, z fascynacją przyglądali się ujęciom z ręcznej kamery
prezentowanym naprzemiennie z materiałem napływającym ze śmigłowca, który znowu
zaczął krążyć nad miastem. Głos Petera Po, komentującego zdarzenia, brzmiał tak spokojnie,
jakby rewolucje w Chinach zdarzały się co tydzień.
Dopiero przemówienie Hu Chianga złamało zaklęcie, które zawładnęło ratuszem. Sun,
który nigdy nie uchodził za łagodnego, tym razem po prostu eksplodował. Na początek sklął
Tanga, Moona i pozostałych oficerów Armii Ludowo-Wyzwoleńczej, nazywając ich
defetystami i zdrajcami. Potem zażądał połączenia radiowego z bazą marynarki wojennej i
rozkazał, by natychmiast skierowano wszystkie kanonierki w głąb cieśniny, w celu ostrzelania
rebeliantów zgromadzonych na placu przed Bankiem Orientu. Dowódca bazy, który również
miał okazję obejrzeć fragment transmisji telewizyjnej, zgodził się z życzeniem gubernatora.
Bez większego entuzjazmu, pomyślał ponuro Sun.
Następnie wywołał eskadrę Su-27 stacjonującą na wyspie Lantau. W krótkich słowach
wyjaśnił dowódcy, czego chce: nalotu na rebeliantów i demonstrantów zgromadzonych w
centrum miasta.
- Zrzucić bomby, ostrzelać z broni pokładowej, odpalić rakiety... Zabić buntowników!
Trzeba powstrzymać tę zarazę, zanim się rozprzestrzeni.
Pułkownik poprosił o powtórzenie rozkazu.
- Mamy walić z armaty do komara, tak? - upewnił się, wysłuchawszy Suna po raz
drugi.
- Wykona pan rozkaz, czy mam zażądać od Pekinu postawienia pana przed sądem
wojskowym?
- Bomby zrzucone na ten skwer spowodują ogromne zniszczenia, gubernatorze. Chcę
tylko, żeby pan to wiedział. Potem będzie za późno na żale.
- Zabić rebeliantów.
- Bombom jest wszystko jedno, kogo zabijają, gubernatorze. Buntowników,
bankierów, dzieci, kobiety, turystów, żołnierzy, policjantów... Obojętnie. To właśnie próbuję
panu uświadomić.
- Wykonać rozkaz!
Sun zadzwonił do komendanta policji i zażyczył sobie wysłania wszystkich
funkcjonariuszy do walki z rebeliantami. Komendant nie okazał entuzjazmu. Wiedział, że w
przeciwieństwie do lotników i marynarzy jego ludzie musieliby się spotkać oko w oko z
robotami, które widział w telewizji.
- Czym są te stworzenia, panie gubernatorze? Do czego są zdolne?
- Nie wiem, ale na pewno można je powstrzymać kulami.
- Naszym żołnierzom kule jakoś niewiele pomogły. Dlaczego sądzi pan, że
policjantom pójdzie lepiej?
- Wydałem rozkaz - wycedził lodowato Sun.
- Owszem. A ja panu odpowiadam, że moi ludzie są policjantami, a nie żołnierzami.
Znają się na nadzorowaniu ruchu kołowego, a nie na prowadzeniu wojen. Dlatego niczego
panu nie obiecuję.
- Więc sam ich poprowadź do walki, tchórzu!
- A jeśli zginę? Kogo wtedy obarczy pan winą za porażkę? Zanim Sun odpowiedział
we właściwy sposób na to impertynenckie pytanie, stwierdził, że szef policji przerwał już
połączenie.
Sun cisnął słuchawkę na widełki. Przy jego biurku stanął główny asystent.
- Panie gubernatorze, musi pan zgłosić tę sprawę Pekinowi, ale przede wszystkim
należy pomyśleć o ewakuowaniu pana z wyspy.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- Prędzej czy później rebelianci wejdą do ratusza frontowymi drzwiami i będą pana
szukać. Trzej czy czterej policjanci pełniący służbę przed wejściem nie powstrzymają
uzbrojonych ludzi. Musi pan zniknąć. Nie możemy pozwolić, żeby z pańskiego aresztowania
zrobili widowisko.
- Racja - mruknął Sun, czując niemałą ulgę. Zadzwonił do dowództwa bazy
wojskowej na Nowych Terytoriach i poprosił o śmigłowiec, który jak najszybciej zabrałby go
wraz ze świtą z lądowiska na dachu ratusza.
Idąc na górę, zajrzał do pokoju radiowego. Operator radiostacji zdołał uzyskać
szyfrowane połączenie z Pekinem.
Sun postarał się w krótkich słowach podsumować wydarzenia poranka. Pochwalił się
też rozkazami, które wydał jednostkom marynarki i lotnictwa.
- Przede wszystkim jednak potrzebujemy posiłków - powiedział ministrowi na koniec
relacji.
Urzędnik nie zamierzał niczego obiecywać.
- Musicie bronić się tym, co wam pozostało - odparł minister. - Nasze siły rakietowe
spotkała straszliwa katastrofa. Koleje nie zaczną jeździć, póki nie zostanie naprawiony ich
system komputerowy. W całym kraju mnożą się awarie sieci elektrycznej, a telefony działają
jedynie od przypadku do przypadku. Możliwe, że minie kilka dni, zanim dotrą do pana nowi
żołnierze.
- A co ze wsparciem z powietrza? Może choć dwie eskadry migów albo su?
- Personel naziemny, części zapasowe, uzbrojenie... Wszystko to trzeba transportować
na kołach, panie gubernatorze. Przeprowadzka potrwałaby kilka tygodni. Wydam stosowny
rozkaz, ale zanim otrzyma pan wsparcie, proszę działać we własnym zakresie.
Działać we własnym zakresie...
Może jednak da się coś zrobić, pomyślał Sun, wchodząc po schodach wiodących na
dach ratusza. Jeżeli uda nam się zadać rebeliantom straty teraz, na placu, a następnie
zatrzymać pozostałych przy życiu tu, na wyspie, by nie przedostali się przez cieśninę... Może
jednak.
Szef policji był zbyt starym psem, by biegać po każdy rzucony patyk. Dlatego siedział
za biurkiem w komendzie głównej i spokojnie oglądał transmisję telewizyjną.
Rankiem, gdy przeczytał ulotkę, rozkazał swoim ludziom trzymać się z dala od serca
Dzielnicy Centralnej. Wszystko wskazywało na to, że usłuchali, ponieważ w zasięgu kamery
nie znalazł się ani jeden funkcjonariusz policji.
Każdy gliniarz z czasem dowiaduje się wielu rzeczy o ludziach, którym służy: kto za
wiele pije, kto ma syna uzależnionego od narkotyków, kto córkę w ciąży, kto bierze łapówki,
kto nie bierze i kto kogo bzyka w wolnych chwilach. W społeczeństwie, w którym wszystko
jest na sprzedaż, każda informacja ma swoją cenę. Gliniarz zaś musi szybko się nauczyć
sztuki przetrwania, jeśli nie chce, by pożarły go rekiny.
I właśnie to starał się teraz zrobić szef hongkońskiej policji: przetrwać.
Gdy tylko było to możliwe, usiłował ignorować sprawy polityki. Sonny Wong
powiedział mu rok wcześniej, że w mieście szykuje się rewolucja. Pewne było to, że Sonny
będzie próbował wyciągnąć z niej maksymalny zysk. Rebelianci domagali się zmian, a
gubernator Sun i reszta komunistów pragnęli utrzymać status quo. Jedni musieli wygrać,
drudzy przegrać.
Ktokolwiek jednak miał zwyciężyć, potrzebował policji, a policja - szefa.
Obecny nie miał zamiaru skończyć tak, jak China Bob Chan - ze śliczną dziurą w
głowie, przy akompaniamencie niezliczonych westchnień ulgi. Jasne, China Bob zarobił
mnóstwo pieniędzy, miał wielki dom, gorące kobiety i wszystko, czego zapragnął... Ale teraz
spał sobie w dziurze w ziemi, ponieważ zbyt wiele wiedział o zbyt wielu sprawach.
Gubernator Sun w zasadzie nie był taki zły. Szef policji zastanawiał się nawet, czy nie
powinien był mu poradzić, żeby uciekł z Hongkongu. Nie wątpił, że buntownicy zabiją go,
gdy tylko wpadnie w ich ręce. No ale chyba jest wystarczająco bystry, żeby wydedukować to
samodzielnie, pomyślał szef.
Sięgnął po słuchawkę, ale zrezygnował w pół drogi. Nie był winien gubernatorowi
absolutnie nic.
Michael Gao wciąż jeszcze stał na dachu jednego z budynków opodal wejścia do
tunelu Cross-Harbor, kiedy zauważył nisko lecący śmigłowiec Armii Ludowo-Wyzwoleńczej,
kierujący się w rejon ratusza na wyspie Hongkong. Podniósł ręczną wyrzutnię pocisków typu
Strella i lekko nacisnął spust, by system wykrywający źródła ciepła zablokował się na
silnikach maszyny.
Kiedy system odnalazł cel, Michael Gao nacisnął spust do końca. Pocisk z hukiem
opuścił tubę wyrzutni, pomknął naprzód, wlokąc za sobą pióropusz ognia - nad ulicą i...
prosto w najwyższe piętro stojącego naprzeciwko budynku.
Gao miał jeszcze jedną wyrzutnię, ale wolał zaczekać na lepszą okazję. Gdyby na
przykład zaczaił się gdzieś bliżej cieśniny...
Helikopter wylądował na dachu ratusza. Drzwi przybudówki otworzyły się i w stronę
maszyny pobiegł Sun w towarzystwie trzech asystentów. Gdy tylko wsiedli, śmigłowiec
uniósł się na wysokość barierki okalającej dach i przechylił się na nawietrzną.
Pilot poprowadził go w stronę cieśniny i dalej, na wschód.
Michael Gao biegł ulicą z wyrzutnią pocisków w ramionach, a ludzie przezornie
pierzchali na boki. Gdy tylko znalazł się na nabrzeżu, podrzucił tubę na bark i wymierzył.
Helikopter mknął na wschód nad cieśniną odgradzającą Kowloon od Victorii. Sunął nisko, nie
więcej niż piętnaście metrów nad wodą, w odległości co najmniej trzech kilometrów.
System naprowadzania pocisku nie zdołał zablokować się na obłoku gorących gazów
wylotowych. Odległość i kąt strzału były zbyt duże.
Gao opuścił wyrzutnię, spoglądając za odlatującą maszyną.
Tommy Carmellini systematycznie badał wszystkie przedmioty znajdujące się w
mieszkaniu Kerry Kent. Rozebrał lampy i zegary, zdjął nawet pokrywę telewizora i zajrzał do
środka. To samo uczynił z radiem-budzikiem. Opukał deski podłogowe, zbadał włączniki
światła, nożem wypruł gąbkę z głębokiego fotela stojącego pod oknem i uważnie obejrzał
wszystkie przedmioty schowane w szafce...
Tommy Carmellini doskonale wiedział, jak należy przeszukiwać mieszkania. Mimo to
nie znalazł absolutnie nic ani jednej rzeczy, która wydałaby mu się podejrzana.
Dwie godziny później, zniechęcony i zmęczony, spuścił spodnie i usiadł na sedesie.
Oczywiście zanim to zrobił, zdjął pokrywę spłuczki i starannie zbadał mechanizm. Bez
skutku. Obmacał też tylną ściankę zbiornika, sprawdzając, czy niczego do niej nie
przyklejono.
Załatwiając fizjologiczną potrzebę, wziął do ręki jedno z czasopism, które Kerry
położyła na stojącym obok stoliczku. Przewertował je pobieżnie, by sprawdzić, czy nie
wsunięto czegoś między kartki. Nic.
Gazeta. Podniósł ją i potrząsnął, ale nic nie wyleciało. Właśnie miał ją odłożyć na
miejsce, ale rozmyślił się, tknięty przeczuciem. "The Financial Times" sprzed tygodnia. Kent
otworzyła gazetę i złożyła tak, że widoczne były notowania papierów wartościowych.
Carmellini przebiegł wzrokiem po kolumnach liczb. Pierwsza, druga...
Ha! Tuż obok wartości akcji koncernu Vodafone widniała mała kropka; jakby ktoś na
moment oparł tu czubek długopisu.
Podniósł gazetę wyżej i przyjrzał się uważnie całej stronie.
Znalazł kolejną kropkę... jeszcze jedną... W sumie było ich sześć.
Akcje. Fundusze. Portfel papierów wartościowych. Cóż, w tych czasach nawet
urzędnicy państwowi inwestują w taki sposób, pomyślał Carmellini. Cholera, przecież sam
zasiliłem ten rynek paroma dolarami.
Nie przypominał sobie jednak, by znalazł w mieszkaniu jakiekolwiek dokumenty
dotyczące transakcji giełdowych. Ani miesięcznego wyciągu z rachunku inwestycyjnego, ani
pism z biura maklerskiego... Absolutnie nic.
Dziwne.
Przecież powinna coś mieć.
ROZDZIAŁ 16
Major Ma Chao i trzej inni konspiratorzy znajdowali się w głębi przebieralni, gdy w
drzwiach stanął dowódca jednostki i jego zastępcy. Któryś z pilotów rzucił komendę
"baczność".
- Mamy nowe rozkazy - zaczął dowódca. - Gubernator Sun chce, żebyśmy
zbombardowali rebeliantów zgromadzonych na placu przed Bankiem Orientu, w Dzielnicy
Centralnej. Kwatera główna w Pekinie potwierdza ważność rozkazu. Wyślemy cztery
maszyny, z czterema dwustupięćdziesięciokilogramowymi bombami każda. Na szczęście
pogodę mamy doskonałą. Skoordynujemy atak z ostrzałem artyleryjskim z morza, który
poprowadzą dwa nasze okręty, aby zmaksymalizować siłę uderzenia.
Ciszę, jaka zapadła po tych słowach, przerywał jedynie głos płynący z telewizora.
Piloci patrzyli w milczeniu na przemawiającego Hu Chianga, na czujne jednostki York i na
szczęśliwy, radosny tłum wypełniający skwer. Słuchali spokojnego głosu Petera Po, który
wyjaśniał, jakie jest znaczenie rewolucji i dlaczego obalenie komunistycznego rządu jest
sprawą najwyższej wagi.
A teraz nowe rozkazy...
To, co widzieli i słyszeli, dało im wiele do myślenia. Nie bez znaczenia było też, że
żaden z pilotów eskadry nigdy nie zrzucał bomb maszynami J-ll. Myśliwce te były wprawdzie
licencyjną kopią samolotów należących do najlepszych na świecie, ale pozbawione były
zdolności do prowadzenia walki przy ograniczonej widoczności. Jedynym możliwym
sposobem ataku na cele naziemne było więc bombardowanie w locie nurkowym, przy
wyłącznie wizualnym, ręcznym naprowadzaniu. Niestety, dowództwo w Pekinie uważało, że
szkolenie pilotów w tego typu akcjach jest zbyt ryzykowne i na wszelki wypadek zakazało tej
formy treningu.
Major Ma obrócił się, by zasłonić przed przełożonymi prawy bok ciała, i wolno
sięgnął po półautomatyczny pistolet. Wyjął go z kabury i przycisnął do uda.
- Panie pułkowniku - odezwał się głośno - czy potwierdził pan tożsamość
gubernatora? Nie możemy wykluczyć, że to prowokatorzy próbują wydawać fałszywe
rozkazy.
Ten komentarz był zdecydowanie nie na miejscu i dowódca jednostki nie zamierzał go
tolerować.
- Jestem absolutnie pewny, że to gubernator wydał rozkaz i że kwatera główna
potwierdziła jego ważność - powtórzył dobitnie, szukając wzrokiem skorych do wyrażenia
innego zdania. - Najwyższy czas odróżnić patriotów od zdrajców - dodał złowieszczo. -
Zamierzam wykonać rozkaz: zbombardować buntowników tak, jak rozkazuje nam rząd. Kto
poleci ze mną?
Starsi oficerowie unieśli ręce; spośród młodszych nie zgłosił się nikt.
- Wy, zdrajcy, jesteście aresztowani - warknął dowódca. - Opuścić salę.
Ma Chao uniósł broń i wymierzył.
- To pan jest aresztowany, pułkowniku. Proszę oddać broń.
Dowódca eskadry był pilotem z krwi i kości. Uśmiechnął się szeroko, po czym
odpowiedział:
- Podejrzewaliśmy, że coś takiego może nastąpić, Ma Chao, ale nie sądziłem, że
właśnie pan będzie prowodyrem. Któryś z tych cienkich fiutków tak, ale pan? Szkoda...
Sierżancie! - zawołał i skinął ręką w stronę otwartych drzwi i stojących za nimi żołnierzy.
Do przebieralni weszli trzej podoficerowie z gotowymi do strzału karabinami.
Dowódca wyciągnął rękę przed siebie, wskazując na koniec sali.
- Major Ma i reszta młodszych oficerów. Zamknąć ich i nie wypuszczać do
przesłuchania. Musimy sprawdzić, jak głęboko sięga ta zgnilizna.
Podoficerowie wymierzyli z karabinów w kierunku Ma.
To było to. Teraz albo nigdy. Zrobisz to, co uznasz za właściwe... Tak mówił Wu.
Ma zapanował nad drżeniem dłoni i nacisnął spust. Kula zwaliła pułkownika z nóg.
- Ktoś jeszcze? - spytał Ma, rozglądając się po sali.
Sierżant uśmiechnął się do niego i skierował broń w stronę zastępców dowódcy.
- Panowie, proszę o pistolety. Jesteście aresztowani. Porucznik stojący obok majora
nie wytrzymał.
- Już myślałem, że sierżant cię zastrzeli!
Ma Chao miał powody wierzyć, że będzie inaczej. Tydzień wcześniej sierżant
deklarował, że będzie po jego stronie, ale... W ciągu tego czasu ziemia zdążyła się obrócić
siedem razy.
Ma odetchnął z ulgą i ruszył ku przeciwległemu krańcowi sali, by obejrzeć ranę
pułkownika i objąć dowództwo nad jednostką.
Kiedy ciężarówki pełne żołnierzy wyjechały z bazy Armii Ludowo-Wyzwoleńczej,
Lin Pe zatelefonowała pod numer, którego nauczyła się na pamięć. Rozpoznała głos, który jej
odpowiedział: należał do miłej dziewczyny, studentki hongkońskiego uniwersytetu.
- Siedem ciężarówek opuściło bazę.
- Doskonale. Dziękuję za meldunek. Chcielibyśmy, żeby pani wróciła i pospacerowała
po Nathan Road. Proszę informować o wszelkich umocnieniach, które przygotowuje armia.
Lin Pe skorzystała jeszcze z toalety i pożegnała się z właścicielem sklepu, a potem
ruszyła przez Shatin w kierunku przystanku autobusowego. Poruszała się dość powoli; miała
ciężką torebkę i zaczynało jej brakować sił.
Wu opowiedział jej kiedyś szczegółowo o niebezpieczeństwach związanych ze
szpiegowaniem żołnierzy ALW.
- Zastrzelą cię na miejscu, jeśli zauważą, że rozmawiasz o nich przez telefon
komórkowy. Mogą cię aresztować tylko za to, że niepokoi ich twój widok. Będą przerażeni,
panicznie przerażeni, a przez to niezwykle niebezpieczni.
- Rozumiem - odpowiedziała.
- Mogą zatłuc cię na śmierć, próbując zmusić do mówienia. A cokolwiek od ciebie
usłyszą, być może i tak cię zabiją.
- Rozumiem - powtórzyła.
- Nie musisz tego robić - uprzedził Wu.
- Ktoś musi.
- Ech... - jęknął i nie wracał więcej do tematu.
Dlaczego, do wszystkich diabłów, Kerry Kent miałaby ukrywać informacje o swoim
portfelu akcji? Tommy Carmellini rozważał ten problem, stojąc pośrodku aneksu kuchennego
w mieszkaniu brytyjskiej agentki. Mógłby przysiąc, że przeszukał każde miejsce, które się do
tego nadawało, zajrzał w każdy najciaśniejszy nawet kąt, odchylił każdą listwę
przypodłogową, zerknął za każdą kratkę wentylacyjną...
Starannie poustawiane garnki i patelnie tworzyły teraz wielki stos pod ścianą, bo
postanowił zajrzeć nawet pod papier, którym Kent wyłożyła półki w kuchennych szafkach.
W całym mieszkaniu brakowało mu tylko jednego: skórzanej teczki z dokumentami.
Zapewne została w konsulacie.
A notes... Notes z drucianą spiralą tworzącą grzbiet leżał spokojnie na nocnym stoliku.
Carmellini przejrzał go już raz, ale...
Podniósł go ponownie, usiadł na jedynym wolnym skrawku podłogi w łazience i
zaczął czytać. W samym środku znalazł to, czego szukał: stronę działań matematycznych.
Siedem mnożeń, których wyniki ułożono w kolumnę i dodano. Kerry Kent ukryła dane w
najbardziej oczywistym miejscu.
Carmellini porównał mnożone liczby z wartościami akcji z "The Financial Times".
Pierwszy walor zakończył notowanie wartością 74,5. W notesie widniało mnożenie: 74,5 x
5400. Wynik: 402 300.
Sprawdził kolejne działania. Korelacja występujących w nich liczb z wartościami
akcji oznaczonymi w gazecie kropką była idealna. Nie znalazł tylko jednej; w "Timesie"
zaznaczono jedynie sześć.
Suma... 1 632 430 funtów.
Ile jest wart funt? Półtora dolara?
Carmellini gwizdnął z cicha. Kerry Kent nie była może obrzydliwie bogata, ale z całą
pewnością dość zamożna, jak na tajną agentkę. Takie są najlepsze, jak powiedziałby każdy
szanujący się dżentelmen.
Prawie dwa i pół miliona dolarów. Z państwowej pensji.
Może miała bogatych dziadków i dostała spadek? Może jej pierwszy mąż był
nadziany? Może była mistrzem świata w graniu na giełdzie i trafnie zainwestowała
kieszonkowe?
A może, pomyślał Tommy Carmellini, wkładając do kieszeni stronę "Timesa" i kartkę
z obliczeniami, może Kerry Kent po prostu nie gra uczciwie.
Mieszkanie Elizabeth Yeager mieściło się w niewysokim domu, w osadzie na
południowym brzegu wyspy. Taksówkarz usadowił się wygodniej, przewidując dłuższy
postój, gdy Jake Grafton wysiadł z wozu i ruszył w stronę sklepików rzemieślniczych,
miejscowej atrakcji turystycznej. Niewiele było tego dnia otwartych. Minął je i wszedł na
schodki wiodące do budynku Yeager, spoglądając na bluszcz pnący się po murze.
Na ścianie zobaczył cztery skrzynki pocztowe. Yeager mieszkała pod trójką. Nacisnął
klawisz.
- Tak? - odezwała się Amerykanka, zmęczonym i jakby pełnym złości głosem.
- Mam wiadomość dla Elizabeth Yeager.
- Jaką wiadomość?
- Mam przekazać osobiście.
- Proszę wejść.
Rozległ się dźwięk brzęczyka i zamek w drzwiach puścił.
Była pracownica konsulatu uchyliła drzwi, a wtedy Jake Grafton naparł na nie
barkiem. Otworzyły się z hukiem, omal nie przewracając jej na podłogę. Na kanapie w
salonie Jake zobaczył jeszcze jedną kobietę, w średnim wieku, o siwiejących włosach,
cokolwiek zaniedbaną.
- Kim pan jest? Czego pan chce?
Oczy Yeager były zaczerwienione od płaczu.
- Pani Yeager?
- Tak.
- Mam kilka pytań. Zechce pani... - dodał, spoglądając na drugą kobietę.
Była urzędniczka skinęła na znajomą, która ruszyła w stronę drzwi, patrząc na Jakeła
wilkiem.
- Włamanie do cudzego mieszkania jest przestępstwem powiedziała Yeager,
przysiadając na skraju fotela. - I proszę nie zapominać, że moja sąsiadka, pani OłReilly, może
pana rozpoznać.
- Ta, która właśnie wyszła?
- Tak.
- Na pani miejscu, Yeager, nie gadałbym tyle o przestępstwach. Kradzież paszportów,
fałszerstwo, zdrada, porwanie... Jeżeli kiedykolwiek wróci pani do Stanów, resztę życia
spędzi zapewne w celi.
- Pan się nazywa Grafton, prawda?
Jake skinął głową.
- Nie mam nic do powiedzenia, więc niech się pan wynosi.
- Bo co? Wezwie pani policję?
Yeager spojrzała na niego nienawistnie.
- A może poprosi pani Sonnyłego Wonga, żeby wysłał kogoś, kto przejedzie mnie,
gdy tylko wyjdę na ulicę? Telefon stoi tam, proszę dzwonić.
Jake usiadł w fotelu naprzeciwko kobiety.
- Drań.
- Gdzie jest moja żona?
- Nie wiem. - Yeager rozsiadła się w fotelu i demonstracyjnie odwróciła głowę.
Jake Grafton panował nad sobą, ale kosztowało go to coraz więcej wysiłku.
- Moja żona została porwana - wyjaśnił cierpliwie. - Tu chodzi o jej życie. Sądzę, że
wie pani dużo o Sonnym Wongu, na przykład to, gdzie można go znaleźć, gdzie lubi
przebywać, gdzie jest baza operacyjna jego ludzi. Chcę znać wszystkie szczegóły. Nie
zdradzę nikomu tego, co od pani usłyszę. Nie zamelduję rządowi Stanów Zjednoczonych.
Sprawa pozostanie między nami, ściśle tajna.
- Jest pan oficerem Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych - odpowiedziała,
spoglądając na niego wrogo. - Nie może pan mnie tknąć. Znam swoje prawa i nie mam nic do
powiedzenia!
Jake wyciągnął spod sportowej kurtki colta kaliber.45, wymierzył w głowę Yeager i
kciukiem przesunął dźwignię spustową. Kobieta zbladła. Grafton uniósł lufę o kilka
centymetrów i nacisnął spust. W ciasnej przestrzeni salonu wystrzał zabrzmiał jak eksplozja
granatu. Kula wbiła się w ścianę.
Jake skoczył do kobiety, złapał ją za włosy i docisnął wylot lufy do jej nosa.
- Twoje prawa gówno znaczą! Gdzie jest moja żona, do jasnej cholery?
Kobieta z wysiłkiem przełknęła ślinę.
- Nie wiem - pisnęła.
- W Hongkongu trwa rewolucja, Yeager. Policjanci pochowali się w najgłębszych
dziurach, a armia ma pełne ręce roboty. Nikogo nie obchodzą takie kreatury jak ty. Mogę
złamać każdą kość w twoim żałosnym ciele. Mogę podziurawić cię kulami jak sito i zostawić,
żebyś wykrwawiła się na śmierć, i nikt na tej pięknej, zielonej planecie nie zainteresuje się
twoim losem. A teraz zapytam jeszcze raz i jeśli usłyszę niewłaściwą odpowiedź, to wspólnie
się przekonamy, ile dziur trzeba zrobić w twoim cielsku, żebyś wreszcie zdechła. Gdzie jest
moja żona?
Oczy Elizabeth Yeager stały się wielkie jak półdolarówki, a z jej twarzy odpłynęły
resztki kolorów. Próbowała coś powiedzieć, ale ze ściśniętego gardła wydobyło się jedynie
skrzeczenie. A potem zemdlała. Jake myślał z początku, że udaje, ale jej ciało sflaczało nagle
jak makaron.
- Szlag! - zaklął Grafton, zdegustowany własnym zachowaniem. Kobieta omal nie
umarła ze strachu. - Szlag! - powtórzył głośniej, puszczając Yeager.
Osunęła się z fotela na podłogę jak kłąb starych szmat.
Jake ze złością kopnął stolik do kawy.
Ostatniej nocy miał swoją szansę. Mógł wetknąć lufę w nos Wonga i zagrozić, że
rozpieprzy mu łeb w drobną kaszkę, jeśli w ciągu kwadransa Callie nie wróci cała i zdrowa.
Tak...
Wychodząc, Grafton trzasnął drzwiami.
Wrócił taksówką do konsulatu, z zamiarem podziwiania rewolucji na ekranie
telewizora. Po złożeniu rezygnacji Cole w zasadzie nie był już przedstawicielem rządu
Stanów Zjednoczonych i jego przyjaciel nie miał prawa przebywać w gabinecie konsula
generalnego, ale jakoś nikt nie zamierzał go stamtąd wyrzucać. Usadowiwszy się za biurkiem,
Jake włączył telewizor.
Nie dawała mu spokoju myśl, że powinien coś robić, by odnaleźć Callie. Nie wiedział
tylko, na czym miałoby to polegać.
O oznaczonej porze Sonny miał zwrócić wolność Wu i Callie, aby odebrać okup.
Wiadomo było jednak, że następnym jego krokiem byłoby zabicie wszystkich osób, które
brały udział w tej sprawie: Wu, Callie, Jakeła, Coleła... Gdyby tego nie zrobił, sam byłby
trupem. Co gorsza, pewne było jeszcze jedno: miał w okolicy wystarczająco wielu ludzi, by
uniemożliwić przeciwnikom ucieczkę.
Myśli Jakeła zdryfowały ku bardziej odległym sprawom. Callie miała brata w
Chicago, żonatego, z dwójką dzieci w collegeu. Matka mieszkała w pobliżu, a ojciec już nie
żył.
Ojciec Callie był wykładowcą w chicagowskim uniwersytecie. Profesor McKenzie...
To był dopiero numer! Nie, nie wierzył w marksizm, jego wątpliwe teorie przemian
społecznych i ogłupiającą doktrynę ekonomiczną. Tak naprawdę podobała mu się dyktatura
elit. Profesor był po prostu intelektualnym snobem. Największą wadą przeciętnego człowieka,
mawiał, jest jego przeciętność.
Jake zastanawiał się, co profesor powiedziałby na upadek światowego komunizmu.
Wyłączył telewizor i pochylił się w miękkim skórzanym fotelu, który zwykle mieścił
chudy tyłek Virgila Coleła. Wyjął ze stojaka pióro, przysunął sobie blok żółtego papieru i
zaczął pisać raport o sytuacji w Hongkongu, przeznaczony dla Rady Bezpieczeństwa
Narodowego. Na szczęście konsulat miał łączność radiową z Departamentem Stanu. Gotowe
pismo mogło zostać zaszyfrowane na miejscu i natychmiast wysłane do Stanów.
Kiedy rozpisał się na dobre, sekretarz konsula zajrzał do gabinetu.
- Eee... panie admirale. - Urzędnik zmarszczył brwi, być może niezadowolony, że Jake
wprosił się do biura konsula.
- Tak? - mruknął Grafton, nie przerywając pisania.
- Telefon, sir. Dzwoni pan Carmellini.
Jake podniósł słuchawkę.
- Grafton.
- Tu Carmellini, panie admirale. Jestem w mieszkaniu Kerry Kent. Sprawdziłem jej
rzeczy i wygląda na to, że panienka ma imponujący portfel akcji.
Jake przestał pisać i mocniej ścisnął słuchawkę.
- Słucham dalej.
Carmellini podał nazwy sześciu firm, których akcje jego zdaniem posiadała Kent,
liczby poszczególnych udziałów i ich wartości. Wspomniał też o siódmej, której nazwy nie
mógł ustalić.
- Coś jeszcze? - spytał Jake.
- Chyba wszystko, o ile nie interesują pana marki ubrań, które znalazłem.
- A powinny?
- Moim zdaniem Kent nosi wyjątkowo drogie ciuchy; znacznie lepsze od tych, które
widywałem na pracownicach rządowych agencji. Z drugiej strony, jest Brytyjką, i to
najwyraźniej znacznie zamożniejszą niż ja...
- Lepiej wracaj do konsulatu.
- Czy promy już chodzą? Wiem, że metro nie działa, a tunel jest zamknięty.
- Więc wynajmij albo ukradnij łódź - odparł Jake i odłożył słuchawkę.
Po chwili wcisnął klawisz interkomu, aby przywołać sekretarza.
- Muszę zadzwonić do Pentagonu z telefonu satelitarnego.
- Ten kanał łączności jest zastrzeżony dla naszego personelu, panie admirale, dla
spraw urzędowych. Używamy go do informowania Rady Bezpieczeństwa Narodowego i
Departamentu Stanu o bieżącej sytuacji.
- To wspaniale. Chciałbym skorzystać.
- Ale kim pan właściwie jest? To znaczy... tak naprawdę. Wiem, że jest pan
wiceadmirałem w służbie czynnej, ale korzystanie z biura konsula generalnego oraz...
- Nie mam na to czasu - uciął Jake. - Niech pan mnie połączy, i to zaraz. A kiedy
będzie po wszystkim, może pan poskarżyć się na mnie sekretarzowi stanu.
Sekretarz Coleła wyglądał na obrażonego.
- Przełączę rozmowę na telefon stojący na biurku. Niech pan zaczeka na sygnał.
W porządku. China Bob Chan przemycał do Hongkongu pieniądze oraz
supernowoczesny sprzęt wojskowy. Był też pośrednikiem komunistów, próbujących drogą
hojnych "darowizn" zdobyć przychylność amerykańskich polityków, a tym samym korzystne
licencje eksportowe. Sonny Wong był bandytą-zawodowcem, utrzymywał kontakty z
gangami w całych Chinach. Cole był amerykańskim agentem, dostarczającym rebeliantom
pieniędzy i ściśle tajnych technologii wojskowych.
A kim była Kerry Kent? Agentką brytyjskiej SIS, albo wykonującą tajną misję, albo
chwilowo wagarującą. Pracowała z Colełem jako operator systemów uzbrojenia - w
terminologii lotniczej WSO, pomyślał Jake. Sypiała z przywódcą rewolucji. Miała mnóstwo
forsy...
Cole nie ufał Chinie Bobowi i dlatego wysłał do niego agenta CIA. Agent założył
podsłuch i został zabity, zanim zdążył wyjąć taśmę z nagraniem. Potem ktoś zastrzelił Chinę
Boba Chana, a cała sprawa stała się nagle bardzo zagmatwana.
Callie przesłuchała taśmę i... niczego się nie dowiedziała.
Spośród wielu godzin nagranych rozmów większość miała charakter jednostronny -
Chan prowadził je przez telefon. Być może połowiczna znajomość ich treści wystarczyłaby
komuś, kto się orientował w interesach Chiny Boba, ale dla Callie był to co najwyżej
informacyjny szum.
A potem ją porwano. Dla pieniędzy?
Wong groził Colełowi. Zeznanie Callie byłoby dla niego niebezpieczne. Ale skąd
wiedział... Przecież nie słyszał nagrania.
Może założył, że taśma zawiera coś, czego w istocie nie zawierała?
Rozmyślania przerwał Jakełowi terkot telefonu.
Jake podniósł słuchawkę i zaczął rozmowę z oficerem dyżurnym w Pentagonie.
Przedstawił się i poprosił do telefonu komandora Tarkingtona.
Dwadzieścia sekund później usłyszał głos Ropucha.
- Śpisz tam czy co?
- W gabinecie na górze. Byłem w pobliżu, bo miałem nadzieję, że pan zadzwoni.
- Mam dla ciebie robotę.
- Tak jest. Co mam robić?
Jake podał mu dane na temat portfela akcji Kerry Kent.
- To marny trop, od którego musimy zacząć - dodał. - Trzeba sprawdzić, czy spece od
komputerów z NSA mogą coś z nim zrobić. Rachunek inwestycyjny najprawdopodobniej
został założony na fałszywe nazwisko. Podejrzewam, że akcjami obraca brytyjski dom
maklerski w Londynie albo jego filia w Hongkongu. Niewykluczone, że Kent miała dostęp do
amerykańskich paszportów kradzionych z konsulatu. Jeżeli naprawdę ma konszachty z
tutejszym półświatkiem, to może się posługiwać paszportami dowolnych krajów,
prawdziwymi lub sfałszowanymi.
Jake opisał Ropuchowi wygląd Kerry Kent.
- Rozmawiałem już o niej z ludźmi z CIA - powiedział Tarkington, kiedy skończył
notować fakty. - Powiedzieli mi, że SIS dobrze wie o jej kontaktach z rebeliantami, ale
oczywiście do niczego się nie przyznaje. Oficjalnie Brytyjczycy mówią, że nigdy nie słyszeli
o Kerry Kent.
- Nieważne. Znajdź jej pieniądze. Dowiedz się, skąd pochodzą. Może to spadek, może
umowa rozwodowa... Wszystko jedno.
- Miał pan wieści od Callie?
- Nie.
- Pytałem szefów o pozwolenie na wyjazd do pana, ale prezydent się nie zgadza. Nie
chce, żeby ktokolwiek z amerykańskich sił zbrojnych pojawiał się teraz w Hongkongu, i to
bez względu na powód.
- Podejrzewałem, że się nie zgodzi.
- Rozmawiałem też z przewodniczącym. - Ropuch miał na myśli przewodniczącego
Komitetu Szefów Sztabów. - Nie powinniśmy mieć problemów ze współpracą. Zadzwonię do
pana, kiedy się czegoś dowiem.
- Będę tu, gdzie jestem - odparł Jake Grafton.
W tej samej chwili Callie Grafton rozmawiała z Wu Tai Kwongiem.
- Musimy obmyślić plan ucieczki.
Zbadała już każdy centymetr ciasnej kabiny, w której ich przetrzymywano, a także
wnętrze łazienki. Obejrzała zawiasy drzwi, bulaj, kratkę wentylacyjną, łóżka... i wciąż nie
miała zielonego pojęcia, w jaki sposób mogliby uciec.
- Tak - zgodził się Wu po chwili zastanowienia. - Świetnie byłoby mieć plan.
- Masz może jakiś pomysł?
- Nie. - Wu uniósł ręce i opuścił je powoli. Paski prześcieradła, którymi Callie
obwiązała jego ramię, były już przesiąknięte, ale wydawało się, że krwawienie nareszcie
ustało.
Żona admirała czuła, że narasta w niej wściekłość. Zacisnęła pięści i potrząsnęła nimi
w bezsilnej złości.
- Nie rozumiem cię. Mówisz, że cię zabiją, a jednak nie wyglądasz na niespokojnego.
Nie próbujesz znaleźć drogi ucieczki. Po prostu sobie siedzisz, nic więcej.
- A co jeszcze miałbym robić?
Callie prychnęła niecierpliwie. Była mężatką od tak dawna, że wszystkich mężczyzn
oceniała przez pryzmat Jakeła, a Jake Grafton nie czekałby z założonymi rękami na to, co
podobno nieuniknione. Każdy, ale nie on. On wymyślałby i planował do ostatniej minuty
życia.
Okropnie za nim tęskniła.
- Może wymyślisz plan ucieczki? - spytała Callie. - Musi być jakiś sposób. Jesteśmy
na niedużym statku, przycumowanym do nabrzeża lub stojącym na kotwicy. Kiedy ponownie
przyjdą po mnie lub po ciebie, rzucimy się na nich. Będziemy walczyć kłami i pazurami,
zrobimy wszystko co konieczne, żeby się wydostać. Żeby być wolnym. Żeby żyć.
Poszukajmy czegoś, co nadawałoby się na broń. Wszystko jedno czego...
Wu nie odezwał się od razu. Callie zauważyła już, że taki ma zwyczaj, i nie
przeszkadzało jej to.
- Polubiłabyś moją matkę - powiedział w końcu. - Jesteś do niej bardzo podobna. Ona
też zmaga się z życiem, próbuje zwyciężyć.
- A ty nie?
- Wszyscy próbujemy. Moja matka na przykład bardziej zajadle niż ja. A ty jesteś taka
jak ona.
- Podobno jesteś rewolucjonistą, a rewolucja to przecież z definicji walka.
- Owszem. Walczę o zmiany na świecie wykreowanym przez człowieka. Ale czy
można zmienić samo życie? Kiedy pada deszcz, nie liczy się to, czy go błogosławimy, czy
nienawidzimy... i tak moczy nasze głowy.
- Wszyscy też muszą kiedyś umrzeć - dodała kwaśno Callie. - Nie wiem jak ty, ale ja
nie jestem jeszcze gotowa na śmierć. Przede mną wiele pięknych lat. Nie pozwolę, żeby
obrabował mnie z nich jakiś bandzior, dopóki mogę temu jakoś przeciwdziałać...
- W tym cały szkopuł - zauważył cicho Wu. - W przeciwdziałaniu.
Niszczyciel klasy Luda, oznaczony numerem 109, płynął pełną mocą na zachód, w
głąb cieśniny oddzielającej wyspę Hongkong od półwyspu Kowloon. Dowódca bazy chińskiej
marynarki wojennej przekazał załodze rozkaz gubernatora Suna: ostrzelać rebeliantów
zgromadzonych na placu przed Bankiem Orientu.
Oficerem dyżurnym był porucznik Tan, który nie omieszkał wyrazić sprzeciwu.
Dowódcy niszczyciela nie było na pokładzie, a sam okręt nie był gotowy do wyjścia w morze.
Szef jednak był głuchy na jego protesty.
- Wypłyniecie z taką załogą, jaką macie na pokładzie, i ostrzelacie buntowników
według rozkazu - oświadczył sucho.
Oczywiście dowódca bazy miał własne problemy. W stołówce żołnierzy służby
zasadniczej wybuchł bunt, najprawdopodobniej zainspirowany przez rebeliantów. Oficerowie,
którzy usiłowali wyłączyć sieć telewizyjną w bazie, napotkali opór podwładnych,
uzbrojonych w kije i klapy od śmietników. Zbuntowani marynarze bez ogródek grozili im
śmiercią.
Z bazy miały wypłynąć dwa niszczyciele, ale numer 105 dryfował teraz bezwładnie na
falach, unieruchomiony jeszcze w basenie portowym poważną awarią silnika. Porucznik Tan
podejrzewał, że to sabotaż, ale wolał o tym nie mówić w obecności sternika i jednego z
podoficerów. Obaj byli dziwnie ponurzy; wykonywali swoje obowiązki z minimalną dozą
profesjonalnej uprzejmości. Bez wątpienia sympatyzowali z buntownikami w bazie, a może i
z rebeliantami, którzy opanowali plac w centrum miasta.
Numer 109 samotnie sunął na zachód.
Porucznik Tan dopiero teraz zaczął analizować techniczne trudności związane z
zadaniem, które mu zlecono. Do ostrzału celów naziemnych przeznaczone było podwójne
działo kalibru 130 milimetrów, zamontowane w wieży dziobowej. Podobna wieża znajdowała
się na rufie, ale nie działała, bo brakowało do niej podstawowych części zamiennych.
Działo dziobowe musiało - i z powodzeniem mogło wystarczyć. Niestety, na tym
okręcie nigdy nie zainstalowano radarowego systemu kontroli ognia Sun Visor, który
zaprojektowano specjalnie dla takich stanowisk artyleryjskich - pozostawały jedynie
przyrządy optyczne. Skuteczny zasięg działa sięgał ośmiu, dziewięciu mil morskich i właśnie
w tej chwili cel znalazł się w strefie rażenia.
Problem polega na tym, myślał porucznik Tan, wpatrując się w plan Hongkongu
rozłożony na stole nawigacyjnym, że trzeba będzie trafić pociskami w plac. To oznacza
strzelanie w niebo, pod dużym kątem, aby nie zamienić w gruzy okolicznych budynków.
Maksymalny kąt strzału z działa dziobowego nie przekraczał osiemdziesięciu dwóch stopni.
Gdyby pociski kalibru 130 milimetrów, z których każdy ważył trzydzieści trzy i pół
kilograma i był wypełniony materiałem wybuchowym, trafiły w potężne gmachy w centrum
miasta, straty byłyby niewyobrażalnie wysokie. Bez względu na to, co teraz mówią
gubernator z dowódcą bazy, po takim błędzie domagaliby się mojej głowy, myślał Tan.
Oczywiście tego dnia w załodze brakowało etatowego oficera artyleryjskiego, a
porucznik dowodzący w tej chwili okrętem był jedyną osobą uprawnioną do prowadzenia
ostrzału.
Tan denerwował się tak bardzo, że trzęsły mu się ręce. Wygładził mapę na stole, by
sprawdzić odległość do celu i zmierzyć kąt strzału. Zniszczenie obiektu znajdującego się w
centrum miasta było wielkim wyzwaniem; być może nawet zadaniem niemożliwym do
wykonania.
Porucznik podniósł lornetkę na wysokość oczu i przyjrzał się budynkom Dzielnicy
Centralnej. Ocenił, że odległość dzieląca okręt od celu zmalała do pięciu mil. Wielkich
gmachów nie było, rzecz jasna, na wojskowych mapach okolicznych wód. Gdyby chociaż
pamiętał położenie poszczególnych budynków...
Zapytał sternika o prędkość.
- Osiem węzłów, sir.
Pochylił się nad mapą, a po chwili usłyszał głos obserwatora.
- Nieprzyjaciel na sterburcie, od dziobu.
Co takiego?!
- Samolot odrzutowy. Zdaje się, że zajmuje pozycję do ataku z niskiego pułapu.
Porucznik Tan spojrzał w niebo.
Zobaczył dwa myśliwce, kończące nawrót i ustawiające się na kursie okrętu, by
zbliżyć się doń od dziobu. Opadały coraz niżej, leciały jeden za drugim, niezbyt szybko,
najwyżej trzysta węzłów...
Nagle zrozumiał.
- Alarm przeciwlotniczy! - wrzasnął. - Ognia!
Zobaczył błyski ognia u nasady skrzydeł prowadzącego myśliwca. Przed dziobem
niszczyciela pojawiły się fontanny wody. Szybsze niż myśl pociski zaczęły bębnić o pokład,
prując i miażdżąc wszystko, co napotkały na swej drodze.
Szkło w przedniej szybie mostka rozprysło się na kawałki, sternik padł na pulpit, a ze
wszystkich stron sypnęło odłamkami i strzępami rozerwanego metalu.
Atak zakończył się ogłuszającym rykiem silników odrzutowych, gdy myśliwiec
wystrzelił świecą w górę tuż nad okrętem. W tej samej chwili szturm rozpoczęła druga
maszyna.
Krzyki... Ktoś krzyczał rozpaczliwie, zagłuszany przez łoskot pocisków.
Ogień! Dym i płomienie!
Kiedy ostrzał się skończył, porucznik Tan podniósł się z wysiłkiem. Niszczyciel
skręcał na lewą burtę, w kierunku wyjścia z cieśniny. Bezgłowe ciało sternika spoczywało
nieruchomo na pokładzie. Tan zmienił położenie steru i okręt posłusznie wrócił na kurs.
- Uzbroić CIWS! - krzyknął porucznik, mając na myśli system bojowy krótkiego
zasięgu, zakupiony przez Chiny od Stanów Zjednoczonych.
Usłyszał za plecami słaby głos podoficera, powtarzający rozkaz. Mężczyzna leżał na
pokładzie, krwawiąc obficie z rany, której Tan nie mógł dostrzec.
Porucznik spojrzał na rufę okrętu. Coś się paliło, buchając kłębami czarnego dymu.
Użył telegrafu, by przekazać do maszynowni rozkaz "cała naprzód". Odpowiedź nadeszła
natychmiast i chwilę później, gdy turbiny gazowe zareagowały na sygnał, niszczyciel
wyraźnie przyspieszył.
Myśliwce były daleko, wysoko nad Kowloonem.
- Wieża dziobowa, otworzyć ogień do nieprzyjacielskich samolotów. Strzelać bez
rozkazu - polecił dowódca. - Ustawić CIWS na ogień automatyczny.
Tym razem, gdy maszyny obniżyły lot, okręt poruszał się znacznie szybciej, z
prędkością dochodzącą do dwunastu węzłów. Dziobowe działo niespodziewanie plunęło
ogniem z obu luf. Kanonierzy mogli polegać wyłącznie na przyrządach optycznych, a już
samo użycie ciężkiej artylerii przeciwko dwóm muchom wydawało się groteskowe, ale
słysząc huk wystrzałów, porucznik Tan poczuł się pewniej. Ukryty za pulpitem sterowniczym
patrzył, jak działka pokładowe myśliwców ostrzeliwują podstawę masztu i okolice mostka.
Hałas był niemal nie do zniesienia. Podwójne działo stutrzydziestomilimetrowe
strzelało w dwusekundowych odstępach. Umilkło na moment, gdy pierwszy samolot przerwał
atak, by zaraz odezwać się ponownie. Mimo potwornego huku Tan wyraźnie słyszał warkot
dwudziestomilimetrowego działka Gatlinga, należącego do systemu obronnego Phalanx, a
strzelającego pięćdziesięcioma wolframowymi kulami na sekundę.
I nagle kanonada ucichła. Pozostał jedynie gasnący świst silników odrzutowych, a
potem zapadła cisza. Porucznik Tan podbiegł do bocznego iluminatora w samą porę, by
zobaczyć pilota katapultującego się z trafionego myśliwca. Uszkodzona maszyna odwróciła
się brzuchem do góry i runęła w fale cieśniny.
Major Ma Chao wyprowadził maszynę z lotu koszącego i kątem oka dostrzegł
skrzydłowego, który katapultował się i wylądował w wodzie.
Niszczyciel płonął, a tuż za mostkiem spod pokładu wznosiła się kolumna czarnego
dymu.
Załoga najprawdopodobniej nie miała zamiaru kontynuować misji; ratowanie okrętu
było teraz ważniejsze niż bombardowanie placu w centrum miasta.
To wystarczyło.
Dowódca eskadry Ma Chao leżał gdzieś w bazie z kulą w płucu, a jedna z maszyn
spoczywała na dnie cieśniny. Los pilota nie był jeszcze znany.
Wygląda na to, że zaczęliśmy, pomyślał Ma Chao.
"Dobry początek". Tych słów Rip Buckingham użył w tytule artykułu, który napisał
dla gazet wydawanych przez koncern ojca. Opowiedział o niedawnych wydarzeniach wiernie,
pomijając udział jednostek York i zamykając sprawozdanie epizodem kapitulacji generała
Moona Hoka na placu przed Bankiem Orientu. Kiedy skończył, wydrukował tekst i poszedł
do swojego pokoju. Miał tam zabytkową komodę, którą zamykał na klucz, gdyż, jak
wyjaśniał cierpliwie pokojówkom, zawierała mocne trunki.
W istocie jednak w komodzie schowana była nielicencjonowana radiostacja
krótkofalowa, o której istnieniu władze chińskie nie miały pojęcia.
Rip podłączył urządzenie do prądu i wsunął do gniazda wtyczkę anteny, której
przedłużeniem była stalowa linka podtrzymująca okap nad szklarnią na dachu. Zerknął na
zegarek i upewnił się, czy radiostacja jest ustawiona na właściwą częstotliwość.
Podłączył ręczny mikrofon i nacisnął klawisz nadawania.
- Hej, Joe, jesteś tam?
- Jestem.
- Mam dla ciebie tekst.
- Czekaj, biorę papier i długopis.
Ten, kto czuwał po drugiej stronie, miał zanotować tekst ręcznie, przepisać do
komputera i wysłać pocztą elektroniczną do ojca Ripa, Richarda. Następnego dnia artykuł
miał trafić do jego gazet na całym świecie.
- Jestem gotów.
- Dobra - mruknął Rip i zaczął czytać na głos.
Transmitowana przez telewizję radosna uroczystość trwała jeszcze przez wiele godzin
po aresztowaniu generała Moona. Jake Grafton zastanawiał się, dlaczego ta gigantyczna
impreza ciągnie się tak długo. Wiedział, że Cole i reszta rebeliantów muszą teraz szykować
się do kolejnej bitwy, prawdziwej bitwy o Hongkong. Nie wiedział, że w rzeczywistości
buntownicy stracili kontrolę nad tłumem.
Kamery nie uchwyciły tego, że ludzka rzeka zaczęła się wylewać z placu i płynąć w
kierunku cieśniny, a konkretnie w stronę miejskiego ratusza.
Dopóki w polu widzenia znajdowało się kilkudziesięciu demonstrantów, czterej
policjanci strzegący ratusza czuli się pewnie. Gdy przybyły ich setki, zaczęli się denerwować.
W okolicy nie było widać ani jednego żołnierza.
Kiedy ulicę wypełnił tysięczny tłum, policjanci po prostu odeszli. Zdjęli czapki i
rękawiczki, a potem zniknęli w mrowiu ludzi.
Atak myśliwców na niszczyciel numer 109 zelektryzował demonstrujących, którzy
zebrali się na nabrzeżu. Tłum ucichł nagle, gdy pilot jednej z maszyn się katapultował, a
potem, gdy dymiący mocno niszczyciel powoli nawrócił i ruszył na wschód, rozległy się
donośne brawa i okrzyki radości.
Natychmiast na pomoc zestrzelonemu lotnikowi wyruszyły łodzie rybackie, a kamera
zainstalowana w śmigłowcu krążącym w okolicy ratusza rejestrowała i przekazywała tę scenę
do stacji telewizyjnej na zboczu Victoria Peak. Stamtąd sygnał był transmitowany dalej, do
kilkunastu miast w południowych Chinach i retransmitowany w głąb kraju. Zdjęcia tłumu
oblegającego ratusz i uszkodzonego niszczyciela wycofującego się po ataku z powietrza,
opatrzone profesjonalnym komentarzem Petera Po, oszołomiły widzów przyzwyczajonych do
tego, że władza nie informuje mieszkańców Hongkongu o żadnych problemach.
Minęło półtorej godziny nadawania pirackiego programu, kiedy tłum przypuścił
szturm na siedzibę władz miasta. Nikt nie podżegał, nikt nie prowadził - po prostu stało się.
Gubernatora Suna oczywiście już nie było, ale rozjuszeni demonstranci znaleźli trzech
innych wysoko postawionych komunistów. Jeden z nich był przedstawicielem Pekinu przy
miejscowym sądzie apelacyjnym, a dwaj pozostali należeli do władz hongkońskiego
Specjalnego Regionu Administracyjnego. Wszyscy trzej zostali wywleczeni na ulicę i
zatłuczeni na śmierć przed obiektywem kamery umieszczonej w śmigłowcu krążącym ledwie
trzydzieści metrów nad ziemią.
Hu Chiang, Cole, Kerry Kent i kilku przywódców rewolucji brali udział w naradzie
wojennej, zorganizowanej w muzealnej przyczepie, kiedy ktoś zwrócił ich uwagę na sceny z
ulic wokół ratusza, pokazywane w telewizji.
Nikt się nie odezwał, kiedy stało się jasne, że tłum właśnie morduje komunistycznych
działaczy.
- Mam nadzieję, że świat uważnie się temu przygląda mruknął w końcu Virgil Cole.
- Co masz na myśli? - spytała Kent.
- Demonstranci właśnie obalili tezę, jakoby Chińczykom lepiej było z komunizmem
niż bez niego. Zdaje się, że nie usłyszymy więcej takich twierdzeń.
Kapitulacja Moona Hoka oznaczała, że przynajmniej tymczasowo Armia Ludowo-
Wyzwoleńcza nie panuje nad wyspą Hongkong i raczej nie może liczyć na wsparcie z
zewnątrz jak wynikało z nasłuchu radiowego, jej dowódcy już wiedzieli, że tunel pod cieśniną
jest w rękach rebeliantów.
Garnizon na Nowych Terytoriach słał do Pekinu rozpaczliwe prośby o pomoc. Władze
jednak miały dość własnych problemów, które w większości były zasługą cyberżołnierzy
Coleła. Mimo to gdyby było dość czasu, zapewne zdołano by przerzucić większą liczbę
żołnierzy do Hongkongu, a wtedy buntownicza populacja byłej brytyjskiej kolonii miałaby do
czynienia z przytłaczającą potęgą militarną. Rebelianci nie mogli pozwolić, by czas stał się
sprzymierzeńcem wroga.
- To jest walka na śmierć i życie - powiedział Hu Chiang do swych towarzyszy, którzy
wraz z nim zebrali się wokół zawieszonej na ścianie przyczepy mapy Hongkongu. - Nie
wolno nam o tym zapominać ani na chwilę, inaczej przegramy. W tej chwili ALW buduje
umocnienia wokół naszej strefy obronnej przy wylocie tunelu. Nasi obserwatorzy donoszą, że
w odwodzie czekają między innymi czołgi. Mimo to spodziewamy się nie tylko obrony, ale i
ataku... armia na pewno zechce sprawdzić, jak mocne są nasze oddziały strzegące tunelu.
Jeżeli nasza odpowiedź będzie słaba, należy oczekiwać mocniejszego uderzenia. Jeżeli
odpowiemy stanowczo, nieprzyjaciel najprawdopodobniej się cofnie i będzie czekał, aż
połamiemy sobie zęby na jego umocnieniach.
Hu Chiang umilkł, spoglądając kolejno na twarze słuchaczy.
- Rząd w Pekinie zachęca lokalnych dowódców do bardziej zdecydowanych działań.
Dla komunistów rewolta w Hongkongu jest polityczną zarazą, którą trzeba pokonać, zanim
rozprzestrzeni się na cały kraj. Nie stać nas na marnowanie czasu. Władze mają przewagę
militarną i kiedy tylko otrząsną się z szoku, spróbują nas zmiażdżyć. Musimy upewnić
komunistów, że kryzys ma charakter polityczny, i zmusić ich do przedwczesnego ataku,
zanim zbiorą odpowiednie siły. Eskadra myśliwska z wyspy Lantau przez kilka godzin
utrzyma z dala od nas rządowe lotnictwo i marynarkę wojenną. Teraz, kiedy dysponujemy
przewagą powietrzną, ruszymy do ataku. Dziś w nocy, tak jak planowaliśmy.
Nikt się nie sprzeciwił.
- Zaczynajmy więc - ciągnął Hu Chiang. - Trzeba przeprowadzić jednostki York na
drugą stronę tunelu i ukryć tuż za naszą linią obrony - powiedział, wskazując ręką na mapę. -
Mamy już broń ręczną dla prawie tysiąca żołnierzy, licząc z tą, którą przejęliśmy dzisiaj.
Zdobyliśmy też tuzin ciężkich karabinów maszynowych i kilka ciężarówek pełnych
zbiorników z gazem łzawiącym. Próbujemy zorganizować tych, którzy nas popierają, w
jednostki wojskowe i wzmocnić nimi naszą placówkę przy wylocie tunelu w Kowloonie.
Kiedy będziemy gotowi do przerzucenia na drugi brzeg wszystkich naszych sił, rozpoczniemy
atak na umocnienia ALW z użyciem jednostek York. Są pytania?
Ciszę przerwał głos Coleła.
- Armia może uderzyć, zanim będziemy gotowi.
- Może. I zrobiłaby to, gdyby dowodził nią ktoś taki, jak Wu Tai Kwong. Na szczęście
dowódca dywizji nie żyje, a jego zastępca jest naszym jeńcem. Słuchałem rozmów radiowych
naszych wrogów i jakoś nie zauważyłem, żeby się palili do walki. Dostali jedynie rozkaz i
usłyszeli pogróżki z Pekinu.
- A jak scharakteryzowałbyś morale przeciętnego żołnierza?
Hu Chiang się zastanowił.
- Przesłuchaliśmy niektórych jeńców. Nie są komunistami. Chcą tego samego co
każdy inny Chińczyk: pracy, pieniędzy na utrzymanie rodziny, lepszego życia. Nie myślcie,
że dotyczy to wszystkich... wielu będzie zaciekle walczyło, inni odmówią użycia broni albo
po prostu uciekną. Mam nadzieję, że jednostki York odebrały im ochotę do walki. Żołnierze
są zdezorientowani, bo zbyt wiele się wydarzyło w zbyt krótkim czasie.
Cole uśmiechnął się, a zaraz potem uczynili to pozostali.
- W takim razie dopilnujmy, żeby się nie pozbierali.
Napięcie towarzyszące bezczynnemu oczekiwaniu było dla Jakeła Graftona nie do
zniesienia. Słońce osuwało się już za stoki Victoria Peak i Dzielnica Centralna z wolna
pogrążała się w cieniu.
Jake ciskał się po gabinecie jak lew po ciasnej klatce, rozmyślając o Callie i od czasu
do czasu zerkając na ekran telewizora. Czy jego żona jeszcze żyła? Czy Sonny Wong
naprawdę zamierzał ją uwolnić, gdy tylko Cole zapłaci okup? Czy rozpoczęcie poszukiwań na
własną rękę było dobrym pomysłem?
Kiedy Tommy Carmellini zapukał i zajrzał do gabinetu konsula generalnego, Jake
przywołał go skinieniem dłoni. Agent usadowił się na kanapie.
- Płynąłeś wpław czy co?
- Namówiłem kapitana promu, żeby przewiózł na drugą stronę całą grupę chętnych...
w większości młodzików, którzy chcą dołączyć do rebeliantów.
- Przekupiłeś go?
- Tak jakby. Podejrzewam, że zrobiłby to i za darmo, ale chciałem, żeby miał za co się
napić.
- Przejrzałeś papiery w służbowym biurku Kent?
- Pobieżnie.
- To zejdź i przejrzyj jeszcze raz. Chcę wiedzieć wszystko o tej kobiecie.
Piętnaście minut później zadzwonił telefon i Jake rzucił się w stronę biurka, żeby
odebrać. Od satelitarnej rozmowy z asystentem, Ropuchem Tarkingtonem, minęły już dwie
godziny.
- Grafton - warknął do słuchawki.
- Miał pan rację, admirale - oznajmił triumfalnie Ropuch. - W hongkońskim biurze
londyńskiego domu maklerskiego jest rachunek inwestycyjny należący do Amerykanki, której
rysopis odpowiada cechom fizycznym Kent. Kobieta nie żyje od pół roku, ale jej paszportu
nigdy nie zwrócono.
- Jak zginęła?
- Wypadek samochodowy w Hongkongu.
- Nazwisko?
- Patricia Corso Parma. - Tarkington przeliterował, po czym podał szefowi numer
ubezpieczenia, datę urodzenia i numer paszportu. - Jak mówiłem, nie żyje od pół roku, a
jakimś cudem otworzyła rachunek cztery miesiące temu i od tamtej pory zasila go kwotami
liczonymi w setkach tysięcy dolarów amerykańskich.
- Moim zdaniem - powiedział Jake - Kerry Kent kombinuje z Sonnym Wongiem. To
ten gość odpowiedzialny za porwanie Callie i Wu Tai Kwonga, przywódcy rebelii.
Zamierzam przycisnąć tę babkę, sprawdzę, czy wie, gdzie Wong przetrzymuje Callie. Jeżeli
nie, to może zna kogoś, kto jest lepiej poinformowany.
- Rozumiem - odrzekł Ropuch.
Jake podniósł głowę i zobaczył, że Tommy Carmellini nie wiadomo kiedy wśliznął się
do gabinetu, stanął przy biurku i zapatrzył na pejzaż za oknem.
- Jeżeli coś mi się stanie - rzucił do słuchawki - to masz dopilnować, żeby Wong i
Kent nie mieli wielkiej radochy z pieniędzy, które dostaną od Coleła. Niech CIA zamiesza na
ich kontach bankowych. Jasne?
- Załatwione, szefie - odparł Tarkington. - Ale niech pan będzie ostrożny, dobrze?
- Aha.
- Kiedy zobaczy pan Callie, niech pan jej powie, że myślimy o niej z Ritą bez
przerwy.
- Dobra.
- Powodzenia - rzucił Ropuch na pożegnanie.
Kiedy Jake odłożył słuchawkę, Carmellini rzucił na biurko amerykański paszport w
niebieskiej okładce. Grafton otworzył dokument. Patricia Corso Parma. Osobliwe było to, że
obok widniało doskonałe zdjęcie Kerry Kent.
- Gdzie to znalazłeś?
- Było przyklejone taśmą do wnętrza kanału wentylacyjnego w pokoju Kent, na dole.
Znalazłem w jej biurku śrubokręt i postanowiłem sprawdzić, do czego był jej potrzebny.
ROZDZIAŁ 17
- Musimy porozmawiać - powiedział Jake do Tygrysa Coleła, kiedy wraz z
Carmellinim przedostał się przez podwójny kordon strażników pilnujących przyczepy
muzealnej i wreszcie został wpuszczony do środka.
Cole oglądał na monitorach obrazy z kamer jednostek York, które przemieszczano
właśnie na wcześniej ustalone pozycje w Kowloonie. Kent stała przy głównym panelu
sterującym. Obok niej siedział Chińczyk, którego Cole uważał za wyjątkowo błyskotliwego,
student hongkońskiego uniwersytetu.
- Daj mi jeszcze dwie minuty - odparł konsul.
- Gdzie je rozstawiacie?
- W sklepach, piwnicach - odrzekł Cole, nie odrywając wzroku od monitorów. - Grunt,
żeby nie rzucały się w oczy.
- To będzie dla nich trudna próba, prawda?
- Zaprojektowano je właśnie do nocnej walki w terenie zabudowanym. Oficjalny skrót
ich nazwy to AVSPU, co w tłumaczeniu na ludzki język oznacza "samobieżny miejski pojazd
szturmowy". Armia zalicza Yorki do tej samej podgrupy uzbrojenia, do której należą
hummery i transportery opancerzone.
Kiedy ostatni z robotów zajął wyznaczoną pozycję, Cole odwrócił się w stronę Jakeła.
- Czym mogę służyć?
- Chwilą rozmowy w towarzystwie panny Kent. Masz tu jakieś zaciszne miejsce?
- Małe biuro na końcu przyczepy.
- Wystarczy.
Cole szepnął słowo i Kent wstała, by pójść za nim i za Jakiem do biura. Carmellini
odczekał moment i ruszył jej śladem.
Obejrzała się przez ramię, ale nic nie powiedziała. Miała na sobie tenisówki, dżinsy i
bluzę; Tommy nie widział jej dotąd w stroju innym niż elegancka sukienka czy spódnica.
Bujne włosy związała w koński ogon - wyglądała na miłą dziewczynę z sąsiedztwa.
Biuro rzeczywiście było małe; mieściły się w nim tylko biurko i dwa krzesła. Jake
zajął jedno z nich, a drugie wskazał Brytyjce. Cole stanął pod ścianą. Carmellini zaczekał, aż
zamkną się za nimi drzwi biura, a potem ruszył na poszukiwanie torebki Kerry Kent.
Jake położył paszport na niewielkim blacie.
- Proszę nam to wyjaśnić - zwrócił się do agentki.
Nie wyciągnęła ręki. Jake podał paszport Colełowi, który otworzył go, przejrzał i
rzucił z powrotem na biurko.
Kent przygryzła lekko dolną wargę, ale na jej twarzy nie było widać śladu emocji.
Odczekała chwilę, zanim sięgnęła po paszport, a potem oglądała go przez pół minuty i
odłożyła na miejsce.
- Pierwszy raz widzę ten dokument - powiedziała.
- Zła odpowiedź - stwierdził ponuro Grafton. - Wiem wiele, a domyślam się jeszcze
więcej. Proszę mi wierzyć, że pani przyszłość zależy od tego, jakie wyjaśnienia teraz
usłyszymy.
- Jestem obywatelką Wielkiej Brytanii i agentką SIS. Nie muszę wam o niczym
mówić.
- Kolejna zła odpowiedź - orzekł Jake.
Przerwało im pukanie do drzwi. Cole wpuścił do biura Carmelliniego z małą
naramienną torebką.
Jake spojrzał raz jeszcze na Kent, a potem otworzył jej torebkę i zajrzał do środka.
- Aha - mruknął, wyciągając derringera, dwulufowy jednostrzałowy pistolet kalibru
.22. - Proszę, co my tu mamy...
Otworzył zamek. Broń była naładowana. Zamknął ją z trzaskiem i podał Colełowi.
- Czy teraz będzie pani mówić?
- Po co? - spytała. - Przecież nic nie wiecie.
- Trzeba było się pozbyć pistoletu. Czy w Wielkiej Brytanii nadal wykonuje się wyrok
przez powieszenie?
- Dostałam ten pistolet W prezencie.
- Od kogo?
- Od Wu Tai Kwonga.
- I znowu zła odpowiedź. A może od Sonnyłego Wonga?
Kerry Kent wyprostowała się na krześle i powiodła wzrokiem po twarzach trzech
mężczyzn.
- Nie macie żadnych dowodów - powiedziała. - Pewnie Carmellini wsadził tego gnata
do mojej torebki.
Jake wstał.
- Tommy, zostań z panną Kent. Nie pozwól jej niczego dotykać, a tym bardziej
dzwonić i rozmawiać z kimkolwiek. Niedługo wrócimy - dodał, a potem wyszedł z Colełem.
- O co chodzi z tym pistoletem? - spytał Tygrys, kiedy szli w stronę panelu
sterującego jednostek York.
- Czy nie z dwudziestki dwójki zastrzelono Harolda Barnesa, agenta CIA?
Na twarzy Coleła odmalowało się zaskoczenie.
- Nie pamiętam.
- Ale ja pamiętam. - Jake zatrzymał się przy głównej konsoli sterującej. - Czytałem
raport. Pocisk z pistoletu kalibru .22, wystrzelony z małej odległości, trafił go tuż nad
prawym uchem. Tutejsza policja przekazała kulę FBI.
- Kent? - W głosie konsula słychać było niedowierzanie.
- Możliwe. Zgaduję, ale też wszystko się zgadza. Powiedz, co by się stało, gdyby ktoś
zmienił parę linii kodu, który pozwala twoim Yorkom odróżniać przyjaciół od wrogów?
Cole w zamyśleniu zacisnął usta. Po chwili podszedł do klawiatury i zaczął pisać.
Przez dwie minuty studiował treść programu, który ukazał się na ekranie.
- Wygląda normalnie - mruknął, wracając do głównego menu. - Gdyby któryś z
Yorków zaczął strzelać do naszych ludzi, natychmiast bym to zauważył. Nie odchodzę od
monitorów.
- Ten problem można bez trudu rozwiązać za pomocą kuli.
- Musimy ufać ludziom - odparował Cole. - Inaczej się nie da.
- Obudź się wreszcie, Tygrysie. Kerry Kent i Sonny Wong nie grają w tej samej
orkiestrze co ty i Wu Tai Kwong. Mądry człowiek otacza się ludźmi, którym ufa, a potem
sprawdza ich nieustannie.
- Oczywiście masz rację, ale...
- Gdzie twój telewizyjny helikopter? - spytał Jake. - Wybierzemy się na wycieczkę.
- Wrócił do stacji. Gorliwcy z ALW chętnie by go strącili nad Kowloonem.
- Zadzwoń, niech pilot przyprowadzi tu maszynę. Pożyczymy.
- Nie powiesz mi, o co chodzi?
- Jeszcze nie. Jak powiedziała Kent, potrzebujemy dowodów. Dzwoń do stacji
telewizyjnej.
Śmigłowiec, Bell 206 JetRanger, wylądował wprost na ulicy. Zanim pilot, niewysoki
dwudziestoparolatek, posadził maszynę, Jake pochylił się w stronę Coleła i powiedział:
- Na wszelki wypadek weźmy po karabinie.
- Racja. - Konsul odwrócił się, by pożyczyć broń od strażników pilnujących muzealnej
przyczepy.
Pilot poprowadził helikopter między wieżowcami Victorii, a potem zaledwie pięć
metrów nad wodami cieśniny. Przelecieli nad ciężarówkami i stanowiskami ogniowymi
rebeliantów strzegących wylotu tunelu i pomknęli dalej. Cole wskazał pilotowi budynek i po
chwili maszyna zawisła nad ulicą, opadając powoli. Wysiadł pierwszy i poprowadził Jakeła
do wejścia.
Stanęli przed drzwiami pralni. Na chodnikach mało było cywilów; jedynie z okien tu i
ówdzie wychylały się głowy ciekawskich. Cole i Grafton minęli salę pralni, wyszli tylnymi
drzwiami i znaleźli się w podwórzu. Kilkanaście metrów dalej zapukali do innych drzwi.
Uchyliły się cicho.
Cole powiedział coś po chińsku, a wtedy otworzyły się szerzej.
Jednostka York imieniem Alvin stała w głębi budynku, opodal witryny sklepu z
obuwiem, oddzielona od szyb grubą zasłoną. W mechanicznych dłoniach trzymała karabin
maszynowy z podajnikiem taśmowym, a z jej pleców zwisał gruby przewód.
- Ładujemy akumulatory - wyjaśnił Cole, wskazując ręką na kabel.
- Aha. Jest w pancerzu jakiś panel dostępu?
- Są trzy. Jeden na brzuchu, pod radarem, drugi na plecach, nad gniazdem
elektrycznym, a trzeci z tyłu głowy.
- Otwórz, zajrzymy do środka.
Tygrys nie wahał się ani chwili. Z kieszeni spodni wyjął małe płócienne zawiniątko, w
którym znajdowały się cztery narzędzia. Jedno z nich wyglądało zdaniem Jakeła jak zwykły
śrubokręt z końcówką phillipsa. Cole wziął je do ręki i zabrał się do odkręcania paneli.
Kiedy skończył, z kieszeni na piersi wyjął cienką jak długopis latarkę.
- Może świecić normalnie albo czerwonym promieniem lasera, którego używam do
testowania sensorów. Lepiej ustaw na białe - poradził, pokazując Jakełowi przełącznik.
Grafton zajrzał do głowy Alvina. Zobaczył plątaninę kabli, złączek i płytek.
- Sam popatrz - powiedział, oświetlając wnętrze metalowej czaszki.
- Czego właściwie szukamy?
- Czegokolwiek, co nie powinno się tu znaleźć.
- Moim zdaniem wszystko jest w porządku.
- Następny panel.
To, czego szukali, oczywiście znajdowało się pod ostatnim panelem - na brzuchu
robota. Cole omal nie przeoczył cienkiego, nagiego przewodu, którego końcówka sterczała
najwyżej na dwa i pół centymetra z czarnej obudowy jednego z komponentów.
Chwycił go palcami i zaczął ciągnąć. Przewód miał piętnaście centymetrów długości i
był miniaturową anteną, połączoną z odbiornikiem radiowym, baterią AAA i zapalnikiem
zatopionym w grudzie plastycznego materiału wybuchowego.
- Bomba.
- Co by się stało, gdyby wybuchła?
- Zniszczyłaby główne źródło zasilania. York po prostu by stanął. Sądzisz, że to
robota Kent?
- Miała dostęp do sprzętu i motywację.
- Skąd wiedziałeś, że znajdziemy coś takiego?
- W ciągu ostatnich czterech miesięcy ktoś płacił Kent grube pieniądze - odparł Jake. -
W sumie półtora miliona funtów. Założę się, że to Sonny Wong. Potem porwał Wu i Callie,
żeby zażądać pięćdziesięciu milionów dolarów od ciebie i dziesięciu od Ripa, szwagra Wu.
Wasz szef pionu bezpieczeństwa ma bardzo brudne ręce.
Cole przeciął scyzorykiem przewody łączące otoczony plastikiem zapalnik z
odbiornikiem i źródłem zasilania.
Jake mówił dalej.
- Albo Sonny Wong zabije ciebie, Wu Tai Kwonga i lojalnych mu ludzi, żeby
osobiście poprowadzić rewolucję, albo też zrobi to, bo sprzedał komunistom waszą rebelię.
Może przyjął pieniądze za likwidację przywódców powstania i unieruchomienie Yorków?
ALW będzie mogła bez trudu zniszczyć rebeliantów, powiesić kilkuset zdrajców ku
przestrodze i proszę, wszystko potoczy się dawnym torem w komunistycznym raju.
- Staraliśmy się zachować kontrolę nad wszystkim.
- Przecież rewolucję tworzy kilka, a może kilkadziesiąt tysięcy ludzi w całych
Chinach! Naprawdę sądzisz, że władze niczego nie podejrzewały? Może w krainie Oz, mój
drogi, ale nie w realnym świecie. A co z twoimi kumplami z Krzemowej Doliny? Wiadomo
przecież, że sprzedają tajne technologie każdemu, kto ma pieniądze. Pieniądz rządzi! Sonny
Wong jest być może patriotą, ale dość sprzedajnym. A Kent to płotka, można ją mieć za
kieszonkowe.
- Dobrze już, dobrze. - Cole potrząsnął głową. - Niech ci będzie.
- Lepiej będzie, jeśli zajrzysz do wszystkich Yorków i sprawdzisz, czy panna Kent nie
majstrowała przy nich w wolnych chwilach. Ja tymczasem wezmę helikopter, wrócę do
przyczepy i pogawędzę jeszcze z naszą przyjaciółką z SIS.
- Zgoda - odparł Cole. - Tylko odeślij mi śmigłowiec. Niech czeka tu, gdzie teraz.
- Daj mi tę bombę - powiedział Jake, wyciągając rękę. - Kiedy wrócisz, Carmellini i ja
będziemy potrzebowali broni. Co dobrego macie w arsenale?
- Wszystkiego po trochu, dla Yorków.
- Potrzebuję dwóch pistoletów maszynowych z tłumikiem, dwóch pistoletów z
tłumikiem i dwóch noży bojowych.
- Zamierzasz zmusić Kent, żeby powiedziała ci, gdzie jest Callie?
- Aha.
- Nie rób niczego, czego mógłbyś potem żałować.
- Zamierzam odzyskać żonę całą i zdrową - odparł Jake Grafton. - Jeżeli ktoś wejdzie
mi w drogę, to po prostu będzie miał pecha.
Tommy Carmellini i Kerry Kent wciąż siedzieli w ciasnym biurze na tyłach muzealnej
przyczepy.
- Jakieś problemy? - spytał Jake.
- Proponowała mi pieniądze.
Kent wpatrywała się uparcie w jakiś punkt na ścianie, a jej twarz była nieruchoma jak
maska.
- Rozmawiała z kimś?
- Nie, sir.
Carmellini ustąpił miejsca admirałowi.
- Nie mam wiele czasu - rzekł Grafton. - I nie zamierzam go marnować. Chcę usłyszeć
prawdę, i to natychmiast.
Kerry się nie odezwała.
- Na pewno rozumiesz, Kent, że nie zobaczysz ani centa z forsy, którą dostałaś. To już
historia, o której możesz zapomnieć. SIS zajmie twój rachunek. Teraz rozmawiamy o twoim
życiu.
Jake pochylił się nad biurkiem i popatrzył prosto w oczy agentki. Wbrew woli
odwzajemniła spojrzenie.
- Powiedz mi, gdzie jest moja żona. Jeżeli wróci do mnie cała i zdrowa, będziesz żyć.
Jeżeli nie, umrzesz. Proste.
Kent nie odpowiedziała.
- Carmellini - rzucił Jake. - Przynieś mi taśmę izolacyjną. Tommy bez słowa zniknął
za drzwiami.
Kerry Kent zaatakowała tak szybko, że jej ruch był niemal niezauważalny. Mierzyła
kantem dłoni w gardło Graftona, ale zdążył się schylić i przyjął cios na czoło, a potem
skoczył ku niej z wyciągniętymi rękami. Lewą zacisnął na jej szyi, wbijając kciuk w
tchawicę, a prawą wymierzył jej mocne uderzenie w nos.
Chrząstka chrupnęła głośno i krew prysnęła na wszystkie strony.
To był koniec walki. Grafton rozluźnił uścisk.
Przez chwilę Kent siedziała oszołomiona, krwawiąc obficie z nosa, aż wreszcie jej
wzrok odzyskał ostrość.
Zadarła koszulę, odsłaniając stanik, aby wytrzeć nos. Jake nie spuszczał jej z oczu. O
dziwo, czuł się znacznie lepiej.
- Dupek - syknęła Kent. - Bije kobiety.
Carmellini otworzył drzwi i stanął jak wryty. Jake wstał i wziął od niego rolkę taśmy.
- Przywiążemy ją do krzesła. Przytrzymaj.
Zadanie nie było trudne.
- Ręce na plecy - rzucił Jake, rozwijając taśmę.
- A co z jej nosem?
- Nie słyszałem, żeby ktoś umarł od krwotoku z nosa. Jeśli wykituje, zostanie gwiazdą
podręczników medycznych.
Kent wrzasnęła dziko. Grafton uderzył ponownie, tym razem z umiarkowaną siłą.
- Zrób to jeszcze raz - powiedział. - Spodobało mi się.
Zużył prawie całą rolkę taśmy na solidne spętanie agentki.
- Posłuchaj - rzekł, wyciągając z kieszeni bombę wydobytą z trzewi Alvina Yorka. -
Powiem ci, jak zrobimy. Powiesz mi, gdzie jest moja żona, a ja pójdę po nią z Carmellinim.
Jeżeli wrócimy z panią Grafton, rozbroję tę bombę. Jeżeli nie wrócimy... Cóż, zginiesz, kiedy
Sonny naciśnie guzik, żeby rozwalić roboty Coleła.
Starając się, by Kent widziała każdy jego ruch, Jake skręcił palcami końcówki
przeciętego kabla.
- Gotowe.
- Jesteś oficerem amerykańskiej marynarki - szepnęła. - Nie możesz tego zrobić.
- Wszyscy mi to powtarzają. A ja właśnie pomyślałem, że dobrze byłoby przykleić tę
bombę do twojej głowy. Jak sądzisz, Tommy?
- Draniu - syknęła. Wyglądała fatalnie, jej twarz i koszula były zalane krwią.
- Wyjmij telefon szerokopasmowy z jej torebki.
Carmellini sięgnął po aparat.
- Wątpię, żeby zapamiętała numer. Poszukaj lepiej jakiegoś notesu, może książeczki
czekowej.
Agentka spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami.
- Miałaś wysadzić roboty sygnałem telefonicznym, prawda?
Kent przestała panować nad twarzą.
- W takim razie naprawdę przyczepimy tę bombę do twojej głowy - ciągnął Jake. -
Jeżeli coś się stanie Callie, zadzwonię do ciebie. Co ty na to?
Kerry Kent nienawistnie zmrużyła oczy i barkiem otarła krew z ust.
- Ona chyba nie wierzy, że pan ją zabije - zauważył Carmellini.
- Nie będę musiał - odparł Jake. - Wystarczy powiedzieć ludziom, że zdradziła ich i
Wu Tai Kwonga. Jeżeli Wu zginie, ona nie pożyje nawet dziesięć minut. Rozszarpią ją
gołymi rękami.
Kent spuściła głowę. Z jej nosa wciąż ciekła krew.
- Trzymają ich na jachcie China Rose - odezwała się ochrypłym szeptem. - W dokach
Kowloonu.
Jake Grafton podniósł jej głowę i spojrzał w oczy.
- Módl się, żebyśmy wrócili bezpiecznie. Beze mnie zginiesz. Rozumiesz?
Zakleili usta Kerry Kent i palcem wybili dziurę w taśmie, żeby mogła oddychać.
Wyszli, starannie zamknąwszy za sobą drzwi.
- Przepraszam za to wszystko - mruknął Jake, wycierając szmatą krew z rąk. - Kiedy
wyszedłeś, zamieniła się w dziką kotkę i musiałem ją trzepnąć.
- Miała szczęście, że trafiła na pana. Znałem Harolda Barnesa... nie zasłużył na taki
koniec.
- Cole powiedział, że da mi broń. Nie wiem, czego się spodziewać na tym jachcie...
Może dwóch ludzi, a może pięćdziesięciu. Chcesz iść ze mną?
- Tak.
- Nie masz tego w zakresie obowiązków. Jeśli zginiesz, będzie po wszystkim. Koniec
pieśni. Może masz gdzieś kobietę albo wielkie plany... zrozumiem.
Carmellini wzruszył ramionami.
- Włażenie tam, gdzie mnie nie chcą, to moja specjalność. Jake cisnął do kąta
zakrwawioną szmatę.
- Zamierzam zabić każdego, kto stanie mi na drodze - uprzedził. - Żadnych pytań,
żadnego wahania.
Carmellini zerknął na zamknięte drzwi biura.
- A Kerry Kent wyjdzie z tego z rozkwaszonym nosem.
- Bardzo wątpię - odparł Grafton z westchnieniem, wskazując na ludzi pochylonych
nad mapą i wpatrzonych w ekrany. - Zdradziła ich. Jeżeli oni jej nie zabiją, Wu Tai Kwong to
zrobi.
Tygrys Cole przywiózł z Kowloonu jeszcze pięć małych bomb.
- W porządku, Jake. Przekonałeś mnie: sprzedała nas. W każdym z robotów znalazłem
ładunek odpalany drogą radiową.
- Tylko jeden?
- Boże, taką mam nadzieję. Obejrzałem maszyny jak najdokładniej. Oczywiście
można je ściągnąć do warsztatu, rozkręcić do ostatniej śrubki i sprawdzić dokładniej, ale to by
potrwało tydzień...
- Kent powiedziała, że Callie i Wu są na pokładzie jachtu cumującego gdzieś w
Kowloonie.
- Zaczęła współpracować?
- No, może niezupełnie.
Cole parsknął z cicha.
- Dobry Boże, chętnie zadałbym jej parę pytań.
- Nie powie ci niczego, o czym jeszcze byś nie wiedział. Robiła to dla pieniędzy.
Virgil Cole pokręcił głową i roztarł oczy dłońmi.
- Nie rozumiem takich ludzi. Może za długo żyję w bogactwie...
- Uwierz mi, nigdy nie byłeś tak biedny jak ona - odparł Jake, oddając Tygrysowi
szóstą bombę.
- Mówiłeś, że potrzebujesz broni?
- I twojego śmigłowca. Chciałbym odnaleźć ten jacht przed zmierzchem.
- Należy do Wonga?
- Tak twierdzi Kent. China Ros.
Cole błysnął oczami.
- Widziałem go! To dość stara jednostka, stalowa, ma osiemdziesiąt, może sto metrów
długości, nieduży mostek i potężny salon na rufie. Biała, z czerwonym pasem - dodał,
spoglądając na zegarek. - Słońce zajdzie za dziesięć minut. Znajdźcie ten jacht, a ja
przygotuję dla was broń i stroje.
- Czarne.
- To twój szczęśliwy dzień, Jake. Mamy czarne mundury; całą ciężarówkę czarnych
spodni i koszul. Jak wiesz, próbuję przekonać moich przyjaciół, że najodpowiedniejszą porą
do walki jest noc.
Jake zajął miejsce drugiego pilota i bell natychmiast poderwał się z ziemi. Gdy
maszyna wzniosła się powyżej linii energetycznych, pilot pochylił jej dziób i ruszyli
slalomem między budynkami w kierunku portu.
Lecieli nisko nad ciemną tonią, nieomalże zanurzając w niej płozy. Gdy zbliżyli się do
brzegów Kowloonu, Jake skierował lornetkę ku stojącym przy kejach statkom. Poczuł, że
ogarnia go panika, kiedy zauważył, że słońce zniknęło właśnie za horyzontem. Mieli coraz
mniej czasu.
Kabotażowce, tankowce, kontenerowce, trampy, układacze kabli światłowodowych...
Mijali jednostki rozmaitych typów i rozmiarów. Jake dostrzegał bandery rosyjskie, chińskie,
japońskie, greckie, amerykańskie, a także te tanie, pod którymi pływały statki bodaj z całego
świata. Obserwował je uważnie, a światło dnia dogasało nieubłaganie.
Lin Pe szła wolno pustymi ulicami Kowloonu, powłócząc nogami ze zmęczenia.
Kiedy już całkiem opadła z sił, przysiadła na chodniku przy ścianie budynku, mocno ściskając
w dłoniach torebkę.
Ulice miasta jeszcze nigdy nie były tak puste. Ludzie, których spotykała Lin Pe,
zmierzali dokądś energicznym krokiem, rzucając na boki niepewne spojrzenia.
Naturalnie byli też żołnierze. Od czasu do czasu mijały Lin Pe ciężarówki Armii
Ludowo-Wyzwoleńczej, pełne młodych ludzi w mundurach, z karabinami w dłoniach.
Żołnierze kierowali też ruchem na skrzyżowaniach, co sprowadzało się w zasadzie do
oczyszczania drogi dla wojskowych wozów.
I dla czołgów.
Trzy stalowe kolosy z długimi lufami przetoczyły się obok Lin Pe, miażdżąc
gąsienicami płyty chodnikowe.
Kobieta wstała i ruszyła ich śladem. Były szybsze, ale zdołała utrzymać taki dystans,
że nie straciła ich z oczu.
Zatrzymały się dopiero przed skrzyżowaniem Nathan z Waterloo, ponad półtora
kilometra od południowego krańca półwyspu. Kierowcy rozpoczęli ostrożne manewry. Jeden
z czołgów skręcił w poprzeczną ulicę, drugi skierował się w przeciwną stronę, a trzeci został
na skrzyżowaniu, zwrócony przodem na południe. Te, które osłaniały go z obu stron, wbiły
lufy w okna narożnych sklepów, tak by ulica znalazła się w zasięgu strzału, a mury budynków
zapewniały im przynajmniej częściową osłonę. Po chwili na skrzyżowaniu zatrzymały się
dwie ciężarówki. Żołnierze, którzy z nich wyskoczyli, zajęli pozycje za czołgami i
samochodami stojącymi na poboczu ulicy.
Z sąsiednich budynków wybiegli ludzie. Chcieli przestawić swoje samochody, z
których wiele zostało zablokowanych przez czołgi. Protestowali i błagali, ale żołnierze nie
reagowali. Jeden z oficerów wymierzył w ich stronę z karabinu i nakazał się rozejść. Wkrótce
na ulicy zostały już tylko te wozy, których nie dało się wyprowadzić. Chodniki opustoszały.
Lin Pe doszła do następnej przecznicy i znalazła sklepik, którego właściciel jeszcze
nie zamknął drzwi. Mężczyzna nie chciał jej wpuścić, ale nie ustąpiła. Kiedy wyszedł na
zaplecze, żeby wezwać na pomoc żonę, Lin Pe wyjęła telefon komórkowy i wybrała numer.
Złożenie meldunku o pozycji czołgów zajęło jej trzydzieści sekund.
- Wyżej - powiedział Jake, zwracając się do pilota. Był zdesperowany; zapadał zmrok,
a jacht China Rose wciąż pozostawał nieuchwytny.
- Jeżeli zwiększę pułap, mogą nas strącić.
- Wyżej - powtórzył z naciskiem Jake.
Pilot zwiększył skok wirnika i maszyna uniosła się; Jake musiał mocniej zacisnąć
dłonie na lornetce, by skompensować spore przyspieszenie. Helikopter wyrównał lot na
wysokości trzystu metrów nad lustrem wody.
- Obejrzyjmy jeszcze raz wszystkie nabrzeża - zarządził admirał. - Zwłaszcza w
okolicy parku rozrywki.
Jachtu China Rose nie było. W stogu siana brakowało igły. I wtedy, gdy był już gotów
uznać się za pokonanego, zobaczył to, czego szukał.
- Tam! - zawołał, wskazując ręką. - Bliżej! Podlećmy bliżej.
Pilot obrócił maszynę i obniżył pułap lotu.
Tak. W słabym wieczornym świetle trudno było dostrzec czerwony pas, nieduży
mostek i okna sporego salonu. Tuż za kominem, na żurawikach wisiała niewielka łódź.
Nazwa na burcie była nieczytelna, ale to musiała być China Rose!
Jacht - a właściwie niewielki statek - stał przy północnej kei dzielącej basen portowy,
jako ostatni z trzech dużych jednostek podobnego typu. Trzy inne cumowały po południowej
stronie nabrzeża, długiego co najmniej na dwieście metrów.
Wstępu na keję broniło ogrodzenie z drucianej siatki oraz zamknięta brama. Za nimi
widać było palety, skrzynie, kontenery na odpady, sterty beczek, wózki widłowe, ciężarówki i
krzątających się ludzi. Przy sąsiednich nabrzeżach stały oceaniczne frachtowce.
- Dalej - polecił Jake, wskazując na okolicę położoną nieco dalej od wody. Musiał
poznać drogę prowadzącą do właściwej kei.
W półmroku zapamiętywał ostatnie szczegóły terenu.
Było zupełnie ciemno, gdy wreszcie klepnął pilota w ramię i wskazał kciukiem w
stronę Victorii. Śmigłowiec zawrócił, pochylił się dziobem w dół i przyspieszył nad
ciemnymi falami cieśniny. Pilot nie włączył zewnętrznych świateł, póki nie zbliżyli się do
brzegu wyspy Hongkong.
- Gdzie widziałeś China Rose! - spytał Coleła Jake Grafton, szukając czarnych spodni
właściwego rozmiaru wśród ubrań rozrzuconych w budzie ciężarówki.
- Przy nabrzeżu w Kowloonie. Naprzeciwko Barbary Coast, jachtu mojego
przyjaciela.
- Na miłość boską, dlaczego nie powiedziałeś mi o tym parę godzin temu! Mało
brakowało, a nie znalazłbym tej krypy przed zmrokiem.
- Zupełnie zapomniałem, dopiero kiedy spytałeś... Widziałem ją tam, ale jakoś nie
skojarzyłem.
- China Rose nadal tam stoi, przy samym końcu nabrzeża. Gdybyśmy mieli więcej
czasu, moglibyśmy skombinować samochód dostawczy i lewe faktury, wjechać przez bramę i
wpakować się pod sam trap jachtu. Ale nie mamy. Musimy działać natychmiast.
- Może wylądujecie u mojego przyjaciela Schoenauera, po przeciwnej stronie
nabrzeża? Ma platformę dla śmigłowców na dachu nad głównym salonem.
- To Niemiec?
- Bardziej amerykański od hot doga.
- Pewnie miło jest mieć takich nieprzyzwoicie nadzianych przyjaciół, co?
- Nikko Schoenauer latał w Wietnamie na A-4. Powiedział mi kiedyś, że marzył mu
się interes, który nigdy nie traci na popularności, nie zanieczyszcza środowiska, nie wymaga
stosowania trudno dostępnych surowców i za jego produkty ludzie będą płacić wedle uznania,
ponieważ ich nie potrzebują, ale je lubią. Jego jacht jest pływającym burdelem. Wozi głównie
japońskich biznesmenów. Zabiera ich na tygodniowe imprezy, a jego konto w banku
pęcznieje w świetnym tempie.
Jake spojrzał na Coleła i stwierdził, że konsul mówi absolutnie poważnie.
- Burdel na falach, tak? Nigdy nie przestaniesz mnie zaskakiwać, Tygrysie.
Grafton założył na czarną koszulę szelki z kaburą colta. Tommy Carmellini czekał
obok wozu z dwoma pistoletami maszynowymi i zapasem pięciu magazynków do każdego z
nich. Miał też dwa potężne noże bojowe i dwa zestawy noktowizorów.
- Pierwszorzędny towar - mruknął Jake, przyjrzawszy się pobieżnie goglom
noktowizyjnym. Założyli je z Carmellinim i włączyli zasilanie. - Mówisz, że byłeś u
Schoenauera w zeszłym tygodniu? - zapytał Coleła jak gdyby nigdy nic.
- Taa... Ma urocze panienki.
- Zdawało mi się, że spotykasz się z siostrą Chiny Boba.
- Skąd. China Bob był snobem. Chciał, żeby jego siostra znalazła porządnego męża. Ja
byłem tylko jednym z wielu typków, z którymi robił interesy.
- Schoenauer ma pływający burdel? - spytał Carmellini, który nie słyszał początku
rozmowy.
- Większość to dziewczyny z Kalifornii - odparł Cole. - Przychodzą i odchodzą. To
uciekinierki z nudnych przedmieść i nieudanych małżeństw. Kiedy podładują akumulatory,
najczęściej wracają do kraju.
- Zapewniają obsługę w przytulnym jachcie, zamiast włóczyć się po ulicach?
- Coś w tym guście.
- W porządku, wylądujemy na dachu i prześliźniemy się na przeciwległą keję -
powiedział Jake - oczywiście o ile nie będziemy przeszkadzali twojemu przyjacielowi...
- Jasne, że nie będziecie - zapewnił go Cole. - Barbary Coast nie wyjdzie w morze,
póki nie będzie pełen klientów, a to nie nastąpi przed otwarciem lotniska. Powiedzcie
Schoenauerowi, że to ja was przysłałem.
Jake Grafton spojrzał na zegarek.
- Gotów? - spytał Carmelliniego.
- Tak jest. Ruszajmy.
Wrzucili broń, amunicję i gogle do worków, które zarzucili na ramiona.
- Kiedy zacznie się wojna? - spytał Jake.
- Mniej więcej za dwie godziny - odparł Cole. - Chyba że ALW kopnie piłkę pierwsza.
- Do tego czasu powinniśmy wrócić - mruknął Grafton.
- Albo zginąć - dorzucił Carmellini.
- Macie jeszcze kontrolę nad siecią energetyczną?
- Tak.....
- Co byś powiedział na wyłączenie prądu w okolicy nabrzeża, która nas interesuje?
Powiedzmy za dwadzieścia minut.
- Nie ma sprawy. Trzymajcie się - dodał Cole, uścisnął dłonie Jakeła i Tommyłego, po
czym odwrócił się i odszedł w stronę muzealnej przyczepy.
- Boi się pan? - spytał Carmellini, kiedy ruszyli w kierunku helikoptera, stojącego na
ulicy z wyłączonym silnikiem.
- Cholera, jasne, że tak - odparł Jake. - Głupie pytanie. A bo co?
- Chciałem się upewnić, że nie tylko ja.
Pilot sprawdził, czy zapięli pasy, a potem uruchomił rozrusznik i silnik bella ze
świstem obudził się do życia.
Jake okłamał Carmelliniego. Nie bał się; za bardzo martwił się o Callie, żeby czuć
strach.
- Rip, matka zniknęła.
Rip Buckingham oderwał wzrok od ekranu komputera. Pracował nad głęboką analizą
rewolucji, przeznaczoną do niedzielnych gazet.
- Pokojówka powiedziała, że pani wyszła rano i jeszcze nie wróciła - wyjaśniła Sue
Lin.
- Może jest w firmie?
- Już tam dzwoniłam. Nikt nie odpowiada.
- Cóż...
- Rip! Wiesz przecież, że mogą ją zabić. Jeżeli władze się dowiedzą, że jest matką
Wu, zamkną ją w więzieniu, a tam czeka ją śmierć. Rip!
- Na miłość boską, Sue Lin, twoja matka jest dorosłą kobietą. To jej miasto, a ona
potrafi o siebie zadbać.
- A właśnie że nie! - Sue Lin usiadła na podłodze i zaczęła szlochać. Najpierw brat,
teraz matka. Próbowała być dzielna, ale po prostu nie mogła.
Rip ujął jej twarz w dłonie.
- Twoja matka chciała pomóc. Chciała być częścią tego, co się dzieje.
- Dlaczego mi nic nie powiedziałeś? Dlaczego się na to zgodziłeś?
- A czy miałem prawo zabronić jej tego? Lin Pe jest Chinką, to są jej ludzie, jej dom.
- A ja jestem twoją żoną! - Sue Lin odtrąciła ręce Ripa.
- Właśnie. I dlatego już czas, abyś zrozumiała, że przyszłość Chin jest ważniejsza niż
my.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- To, że twoje szczęście nie jest najważniejszą sprawą w życiu twojej matki i twojego
brata.
- A w twoim życiu, Rip? Odpowiedz mi.
- Nie zadawaj głupich pytań, kobieto, bo odpowiedź może ci się nie spodobać.
Sue Lin wstała i podeszła do okna.
- Nie miałeś prawa wypuścić jej, nie mówiąc mi ani słowa - szepnęła odwrócona
plecami do Ripa.
- Powiedziałabyś "nie", a ona chciała iść. Co zrobiłabyś na moim miejscu?
- Jeżeli mnie kochasz, odnajdziesz moją matkę i sprowadzisz ją do domu.
Rip wyłączył komputer i wstał.
- Ty nie rozumiesz, czym jest miłość. Sądzisz, że jest zaborcza, a to nieprawda.
Czasem trzeba wyrzec się rzeczy, którą kocha się najbardziej na świecie. - Zrobił kilka
kroków w stronę żony, ale w połowie drogi zmienił zdanie. - Spróbuję znaleźć twoją matkę i
pomóc jej w tym, co postanowiła zrobić. Jeśli nie zginiemy, kiedy będzie po wszystkim,
sprowadzę ją tutaj.
Sue Lin się nie odwróciła.
Rip Buckingham ruszył w stronę schodów.
Gubernator Sun Siu Ki nie miał wątpliwości, że to najgorsze popołudnie w jego życiu.
Jego przyjaciele z Pekinu wrzeszczeli, klęli, drwili i grozili. Mówili, że jest frajerem,
głupcem, kłamcą i niekompetentnym imbecylem. Próbował wyjaśniać, że winnymi zaistniałej
sytuacji są generał Tang martwy - i generał Moon Hok - jeniec wojenny - ale niewiele
wskórał. Prawda, jak sądził, była taka, że gdyby obaj oficerowie z odpowiednim zapałem
wykonywali jego rozkazy i siłą stłumili rebelię w zarodku, nie doszłoby do
niekontrolowanych rozruchów w mieście. Generałowie jednak bali się wykorzystać potęgę
wojskową, którą powierzył w ich ręce naród. Krótko mówiąc, byli tchórzami.
Telewizja pokazała, jak rozjuszony tłum zabija trzech wysokich rangą urzędników.
Jakby tego było mało, jeden z ministrów z Pekinu powiedział Sunowi, że ten odrażający
spektakl dociera do znacznej części miejskiej populacji Chin. Transmitowała go nawet
pekińska telewizja. Minister mówił o tym tak wściekłym tonem, jakby ta oczywista wpadka
szefów ogólnokrajowych mediów była winą Suna.
Kiedy więc asystent podał gubernatorowi notatkę, z której wynikało, że Sonny Wong
czeka przy telefonie, Sun był w dość morderczym nastroju.
- Padlinożerca! Oszust! Zdrajca! - wybuchnął, gdy tylko podniósł słuchawkę.
- Spokojnie, gubernatorze. Miał pan fatalny dzień, ale jeszcze nie wszystko stracone.
Mówiłem panu przecież. Nie mogłem w pojedynkę powstrzymać rebeliantów, ale teraz jestem
skłonny uratować pański tyłek.
- Za pieniądze?
- Jasne, że za pieniądze. Mam na utrzymaniu potężną organizację, dzięki której
dokonałem tego, czego nie udało się sprawić rządowym agencjom: zinfiltrowałem grupę
buntowników. Teraz za odpowiednią kwotę dostarczę panu głowy przywódców.
- Pekin się nie zgodzi na taką transakcję - zaprotestował Sun.
- Doprawdy nie rozumiem waszej postawy. Władze mają do czynienia z prawdziwą
rewolucją, która wzbudza gwałtowną reakcję prasy na świecie i podżega do aktów zdrady w
całym kraju. Rebelianci prowadzą cyberwojnę z legalnym rządem. Przedstawiciele partii
padają ofiarą tłumów, telewizja transmituje to brutalne morderstwo do wszystkich krajów
świata - Sonny uznał, że może pozwolić sobie na niewielką przesadę - a co robi w tym czasie
rząd? Zastanawia się, czy warto zapłacić mi marnych sto milionów dolarów amerykańskich za
powstrzymanie tej fali przemocy. Ludzie, gdzie wasz rozsądek?
- Pekin wierzy w siłę Armii Ludowo-Wyzwoleńczej - wyjaśnił Sun. - Stolica jest
daleko od Hongkongu. Stamtąd, panie Wong, widać jedynie grzbiety dziesięciu milionów
żołnierzy. Dziesięć milionów to dziesięć milionów. Jasne, że zdrajcy wywołują spore
zamieszanie, ale żałosna zbieranina chuliganów nie przeciwstawi się całej potędze ALW.
- Widział pan w telewizji te roboty? One nie są żałosną zbieraniną.
- Na Pekinie nie zrobiły wielkiego wrażenia. Nie wymusi pan pieniędzy od rządu,
strasząc go rekwizytami z filmu.
- Sun, jest pan głupi jak ślimak. Niech pan zaczeka, dziś w nocy roboty wkroczą do
akcji. To będzie prawdziwa bitwa o Hongkong. A kiedy armia chińska będzie zbierać baty,
niech pan pomyśli o mnie. Zna pan numer telefonu - dodał Sonny i odłożył słuchawkę.
ROZDZIAŁ 18
Callie Grafton nagle się ocknęła. Drzemała pogrążona w rozpaczy i w pewnej chwili...
po prostu wiedziała. To, co poczuła, przywróciło jej świadomość. Usiadła raptownie na
posłaniu.
- Idzie po mnie - powiedziała do Wu, który także nie spał. Odruchowo użyła
angielskiego i zaraz przetłumaczyła na chiński.
- Kto taki? - spytał Wu.
- Mój mąż. Jest blisko. Wiem o tym.
Wu oczywiście nie uwierzył, ale nic nie powiedział, ponieważ zdążył polubić tę
dziwną Amerykankę o pysznym akcencie.
- Po nas. Idzie po nas - poprawiła się, gdy dotarło do niej, że mogła sprawić mu
przykrość.
- Skąd wiesz?
- Po prostu wiem. - Callie przez chwilę szukała odpowiednich słów. - Wyczuwam to.
Wyczuwam jego obecność i to, że myśli o mnie... I to, że jest w drodze.
- Zaraz tu będzie?
- Nie wiem.
- Opowiedz mi o swoim mężu - poprosił Wu, żeby sprawić jej przyjemność.
Zdziwił się, kiedy Callie spojrzała na niego ostro.
- Nie wierzysz mi i wcale nie oczekuję, że uwierzysz, bo na twoim miejscu sama
byłabym sceptyczna. A jednak Jake się pojawi. Być może wiem o tym dlatego, że tak dobrze
go znam - dodała, otaczając ramionami podkurczone nogi. - I pomyśleć, że martwiłam się tak
długo, bo nie mieliśmy planu ucieczki... Ha! Mam przecież Jakeła Graftona.
- Rycerza w lśniącej zbroi - mruknął Wu.
- Śmiej się, śmiej, a on i tak przyjdzie.
Chwilę później usłyszeli czyjeś kroki za drzwiami i szczęk przekręcanego klucza. Do
kajuty weszli dwaj mężczyźni z bronią w ręku.
- Idziemy, Wu. Pora popracować trochę nad twoim zeznaniem.
Skuli go kajdankami i wyprowadzili.
Dwie minuty później ponownie rozległ się szczęk klucza w zamku.
Rosjanin Jurij Daniel stanął w drzwiach i spojrzał na Callie.
- Proszę ze mną, pani Grafton. Podpisze pani oświadczenie.
- Nie składałam żadnego oświadczenia.
- Och, to żaden problem. Napisałem je za panią. Chodźmy już.
Znając drogę do celu, pilot helikoptera mógł sobie pozwolić na jeszcze niższy lot, tuż
nad powierzchnią wody. Ominął kilka dżonek i łódź rybacką, a potem przez kilka kilometrów
prowadził maszynę wzdłuż wybrzeża. Kiedy zbliżyli się do kei, przy której stał jacht China
Rose, skręcił w stronę zacumowanego naprzeciwko Barbary Coast.
- Wieje z północnego wschodu - powiedział pilot. - Podejdę do lądowiska pod wiatr.
- Jasne.
- Co z bronią? - spytał Carmellini.
- Na razie zostaje w torbach. Nie chcemy przecież wystraszyć ludzi na śmierć. Ale
bądź gotów na wszelki wypadek.
Śmigłowiec leciał tak nisko, że musiał nabrać wysokości, by znaleźć się nad salonem
pływającego lupanaru. Nocne lądowanie na ciasnej platformie niedużej jednostki - nawet
przycumowanej do brzegu - nie było rutynowym manewrem. Pilot był prawdziwym
ekspertem.
Gdy helikopter osiadał na płozach, Jake spojrzał na przeciwległą stronę nabrzeża, ku
ciemnej sylwetce China Rose. Światła paliły się tylko na mostku, nad trapem i w kilku
bulajach. Główny salon rufowy tonął w mroku.
Pilot wyłączył silnik śmigłowca, a Jake i Carmellini wyskoczyli na lądowisko z
workami w dłoniach - w samą porę, by się natknąć na mężczyznę wychodzącego przez właz
prowadzący na mostek. Siwiejący i mocno opalony, był mniej więcej w wieku Jakeła.
- Nazywam się Jake Grafton. Virgil Cole powiedział, że nie będzie pan miał nic
przeciwko, jeśli skorzystamy z pańskiego lądowiska.
Mężczyzna wyciągnął rękę na powitanie, gdy tylko usłyszał nazwisko Coleła.
- Schoenauer. Zostanie pan z nami dłużej, panie Grafton?
- Mam nadzieję, że nie. Zejdźmy z pokładu, zaraz wszystko panu wyjaśnię.
Nikko Schoenauer zaprowadził gości na mostek i nalał kawy, słuchając opowieści
Jakeła. Carmellini stanął przy bocznym iluminatorze i przez lornetkę obserwował China
Rose.
- Sonny Wong to raczej nikczemna postać, ale nie miałem pojęcia, że para się też
kidnapingiem.
- Słyszałem na własne uszy, jak żądał okupu, więc nie mam wątpliwości, że to jego
sprawka.
- Wierzę panu, Grafton.
- Admirale Grafton - poprawił Carmellini, nie odwracając się. - Z nas dwóch to ja
jestem cywilem.
Jake wyjął z torby pistolet maszynowy z tłumikiem.
- Zamierzamy odbić moją żonę, jeśli jeszcze tam jest. Jeżeli wszystko pójdzie dobrze,
wrócimy tu i odlecimy śmigłowcem. Jeżeli nie, nasz przyjaciel Wong może złożyć panu
wizytę.
- Hmm - mruknął Schoenauer, spoglądając z ukosa na pistolet w rękach admirała.
- Jeżeli macie tu jakąś broń, to teraz jest odpowiedni moment, żeby po nią sięgnąć.
- Cóż, mamy tu parę starych kałasznikowów, na wypadek spotkania z piratami.
Odpalam celnikom po parę dolarów i nie czepiają się zbytnio. Oczywiście tylko dlatego, że
dobrze mnie znają.
- Ma pan tu może wazelinę i trochę czarnej pasty do butów?
- Wazelinę kupuję na litry, z pastą do butów może być gorzej. Ostatnio wszyscy
chodzą w adidasach... ale sprawdzę.
Schoenauer wyszedł, a chwilę później zgasły światła na pokładzie Barbary Coast i
China Rose, a także na nabrzeżu. Prądu nie było nigdzie w zasięgu wzroku.
Jake i Tommy wyjęli z worków gogle noktowizyjne, by jeszcze raz się przyjrzeć
jachtowi Wonga.
- Widziałem czujnik optyczny nad trapem i domyślam się, że mają przy wejściu matę
reagującą na nacisk. Stając na niej, pewnie wywołalibyśmy alarm, gdyby nie to, że nic nie
będzie działać, póki nie uruchomią generatora.
- Jak sądzisz, ilu mają ludzi? - spytał Grafton.
- Zanim zgasło światło, widziałem dwóch: jednego na mostku, drugiego na głównym
pokładzie.
- Założę się o emeryturę, że jest ich więcej.
- Pewnie bliżej dwudziestu niż dwóch.
- Jest inna droga na pokład prócz trapu?
- Może po cumie rufowej? Jest niedaleko i w strefie cienia.
- Zgoda.
- Mam takie przykre wrażenie - odezwał się po chwili Carmellini - że sukinsyny
spodziewają się naszej wizyty.
- Może i tak. To bez znaczenia, jeśli będziesz strzelał pierwszy.
Schoenauer wrócił w towarzystwie dwóch kobiet. Jake prawie ich nie widział w
ciemności, ale był pewien, że są Amerykankami. Gospodarz przyniósł wazelinę i pastę do
butów. Jake posmarował twarz, szyję i ręce najpierw przezroczystym kremem, a potem
czernidłem.
- Jake Grafton? - spytała jedna z kobiet, przyglądając się jego poczynaniom. - Cieszę
się, że mogę pana poznać. Virgil wiele mi o panu opowiadał. Mówił, że jest pan jego
najlepszym przyjacielem.
Jake nie bardzo wiedział, jak zareagować.
- Po prostu starał się być miły.
- O, nie. Nie mówił, że jest pańskim najlepszym przyjacielem, tylko że pan jego... Nie
wiem, czy wyrażam się sensownie. W każdym razie powiedział, że uratował mu pan życie.
- Dawno temu - mruknął zakłopotany Jake.
- Mówił, że Jake Grafton to jedyny człowiek na ziemi, który zawsze i wszędzie robi
to, co uważa za słuszne, bez względu na ryzyko i konsekwencje.
Cole tak powiedział? Szurnięty drab!
- Prędzej - rzucił Grafton w stronę Carmelliniego, który właśnie kończył "makijaż". -
Tracimy czas na towarzyskie rozmówki, a oni lada chwila uruchomią silnik albo generator.
Kiedy wychodzili, Carmellini zagadnął Schoenauera.
- Ma pan jakiś adres kontaktowy?
- Mam stronę internetową - odparł Schoenauer i podał nazwę.
- Może kiedy dostanę urlop...
Zatrzymali się pod daszkiem na głównym pokładzie i przez noktowizory raz jeszcze
przyjrzeli się celowi ataku. Na całym stateczku nie paliło się ani jedno światło; nie było nawet
małej latarni bojowej na mostku. W zasięgu wzroku nie było też widać załogi.
Prądu brakowało na tak dużym obszarze, że jedynym światłem rozpraszającym mrok
była blada poświata nocnego nieba.
- A jeśli pańskiej żony nie ma na pokładzie? - spytał Carmellini.
- Będziemy się martwić, kiedy będziemy mieli powód - odparł Jake, próbując nie
wpadać w panikę. Agent CIA trafił w samo sedno problemu.
Gdyby Callie nie było na pokładzie, musieliby błyskawicznie ją odszukać, ponieważ
znalazłaby się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Tylko jak odnaleźć konkretną osobę w
wielkim, ogarniętym chaosem mieście?
- Jaki mamy plan? - spytał Carmellini.
- Najlepiej byłoby po prostu przejść na drugą stronę nabrzeża, po trapie na pokład, a
potem zastrzelić wszystkich napotkanych bandytów, przeszukując statek.
- Więc dlaczego tego nie zrobimy?
- Dlatego, że nie wiemy, gdzie trzymają Callie i Wu, a Sonny Wong mógł zostawić z
nimi kogoś na straży, z rozkazem zabicia więźniów w razie jakiegokolwiek zamieszania.
- Słusznie by zrobił - przyznał Carmellini. - W porządku, jak wygląda plan numer
dwa?
- Schodzimy na brzeg, skręcamy w prawo, dochodzimy do rufy China Rose i
wspinamy się po cumie. Ja osłaniam ciebie, a potem zmiana. Co ty na to?
- Ja pójdę pierwszy - powiedział Carmellini. - Nie wiem, co panu o mnie
naopowiadali, ale wkradanie się to moja specjalność. Z zawodu jestem włamywaczem.
- Więc jak, na Boga, trafiłeś do CIA?
- Miałem wybór: Agencja albo więzienie. Opowiem panu o tym kiedyś przy piwie.
- Chodźmy już - mruknął Jake, ruszając w stronę trapu.
Szli niespiesznie, z bronią ukrytą w workach przewieszonych przez ramię. Jak dotąd
najtrudniejszy moment, pomyślał Jake, całą siłą woli powstrzymując się, by nie przyspieszać
kroku.
Kiedy doszli do poleru, do którego przywiązano cumę rufową, Jake przykucnął i
nałożył noktowizor. Na pokładzie Rose nie zobaczył nikogo. Na mostku sąsiedniej jednostki
dostrzegł dwie postacie, ale żadna z nich nie patrzyła w jego stronę.
- Naprzód - szepnął do Tommyłego.
Agent poprawił pasek worka z bronią, przykucnął przy grubej na osiem centymetrów
linie z włókien banana manilskiego, wychylił się nad wodę i zaplótłszy stopy wokół cumy,
zaczął się wspinać. Po paru sekundach był już przy zaporze przeciw szczurom - metalowym
talerzu otaczającym linę, który miał stanowić dla gryzoni przeszkodę nie do pokonania.
Wisząc na jednej ręce, Carmellini wymacał zatrzask podtrzymujący tarczę i zwolnił go. Po
cichu opuścił zaporę do wody i ruszył dalej. Dotarłszy do relingu, podciągnął się na rękach,
przerzucił nogę nad krawędzią burty i zsunął się na pokład.
Jake właśnie zdejmował gogle, kiedy na jachcie zapaliły się światła. Nabrzeże i
pozostałe statki wciąż były pogrążone w ciemności - ktoś musiał uruchomić zapasowy
generator, najprawdopodobniej ukryty gdzieś w maszynowni China Rose.
Grafton włożył noktowizor do worka, a worek zarzucił na ramię. Wziął głęboki
wdech, chwycił mocno linę i zawisł na rękach. Tak jak się spodziewał, wspinaczka wymagała
ogromnego wysiłku. Serce biło w jego piersi jak oszalałe, kiedy po długiej chwili wyciągał
rękę w stronę relingu, i być może wylądowałby w wodzie, gdyby Carmellini nie zamknął jego
ramion w stalowym uścisku i dosłownie nie wstawił go na pokład Rose. Dopiero w tym
momencie Jake zdał sobie sprawę, że dość duże ciało Carmelliniego składało się w istocie z
twardych jak skała mięśni.
- Idź lewą burtą w stronę mostka - szepnął, kiedy obaj przycupnęli przy barierce. - Ja
poszukani drogi na dół. Spotkamy się pod pokładem.
Carmellini skinął głową.
Jake wyjął z torby pistolet maszynowy, sprawdził zamek i przesunął bezpiecznik.
Zapasowy magazynek przycisnął lewą dłonią do kolby. Carmellini z bronią w ręku skradał się
już wzdłuż lewej burty.
Na niewielkim statku panowała głęboka cisza. Zbyt głęboka, pomyślał Jake. Dopiero
gdy wytężył słuch, dotarł do niego daleki dźwięk grającego telewizora - a przynajmniej
brzmiało to jak dźwięk telewizora: męski głos wypowiadał chińskie słowa z prędkością
karabinu maszynowego, nie pozostawiając przerw na wypowiedzi innych osób. Grafton
podbiegł chyłkiem do drzwi salonu i przyłożył ucho do grodzi.
Lekka wibracja - może generator?
Najciszej jak potrafił ruszył w stronę dziobu.
Z pierwszego włazu, który zobaczył, wystawała drabinka. Stłumiony głos telewizora
dochodził spod pokładu.
Jake zajrzał do środka, na ile mógł, nie wkładając głowy w otwór. Nie dostrzegł
bocznych korytarzy, a to oznaczało, że drabinka prowadziła wprost do większego
pomieszczenia, zapewne pełnego ludzi.
Mógł wrzucić pod pokład granat - miał jeszcze kilka z tych, które dali mu marines - a
potem zejść na dół i dokończyć dzieła, ale huk eksplozji zaalarmowałby całą załogę jachtu.
Musiał znaleźć inną drogę.
Ruszył w kierunku dziobu, szukając kolejnego zejścia pod pokład.
Zapalony papieros poleciał łukiem z otwartego iluminatora na mostku w stronę
nabrzeża. Tommy Carmellini od razu rozpoznał małe czerwone światełko, które bryznęło
deszczem iskier, gdy uderzyło o beton.
Nie widział jednak człowieka, który rzucił niedopałek... Jest! Ciemna postać pojawiła
się w otwartych drzwiach na szczycie drabinki i zaraz zniknęła, po czym stanęła w pobliżu
steru, pośrodku mostka.
Carmellini bezszelestnie jak cień podszedł bliżej. Oddychał powoli i bezgłośnie.
To jest życie, pomyślał z satysfakcją. Inni mogli się cieszyć ośmiogodzinnym dniem
pracy i domkami na przedmieściach, ale Carmellini lubił balansować na krawędzi. Teraz był
więc w swoim żywiole, choć doskonale wiedział, że najmniejszy błąd może go kosztować
życie. W gruncie rzeczy nie przejmował się tym zbytnio, ponieważ strach przed śmiercią
tylko potęgował emocje.
Rozmyślał właśnie o tych przyjemnych dreszczach, kiedy znalazł się u podnóża
drabinki prowadzącej na mostek. Sprawdził, czy nie zabezpieczono jej systemem alarmowym,
i na próbę postawił nogę na pierwszym szczeblu, a zaraz potem na drugim.
Drzwi, które widział nad sobą, były otwarte. Carmellini uznał, że to szczęśliwy zbieg
okoliczności... albo pułapka.
Znowu ogarnęło go to dziwne uczucie, że przeciwnik spodziewa się ataku. Czy to
tylko nerwy?
Tak czy inaczej, miał przed sobą otwarte drzwi, zaciemniony mostek i kogoś, kto
trzymał tam wachtę.
Zamierzał wsunąć głowę do środka, ale się rozmyślił. Nie mógłby się bronić, gdyby
okazało się, że wróg już na niego czeka. Mógł też wskoczyć na mostek i modlić się, że zdoła
strzelić pierwszy, jednak i ta opcja miała słaby punkt. Jeżeli wachtowy spodziewa się ataku,
Tommy byłby trupem.
Naoglądałem się filmów, pomyślał ironicznie. To tylko przemytnicy, zwyczajne zbiry.
Postanowił, że skorzysta z trzeciej metody, wypróbowanej i skutecznej metody
Tommyłego Carmelliniego: wkradnie się na mostek po cichu, wolno jak lodowiec, z bronią
gotową do strzału. I zastrzeli wroga, zanim ten pociągnie za spust.
Ostrożnie balansując ciałem, pokonał ostatni stopień. Trzymał pistolet w lewej dłoni,
aby lufa zajrzała do wnętrza sterówki w tym samym momencie co oko...
Ktoś stał pochylony nad stołem nawigacyjnym.
Tommy Carmellini nieskończenie wolno wkroczył na mostek, wycelował i położył
palec na spuście. Rozejrzał się ostrożnie, by się upewnić, że w pomieszczeniu nie ma nikogo
więcej.
Tylko jeden człowiek.
Zastrzelić od razu czy podejść bliżej?
Im bliżej, tym mniejsze ryzyko, że kula zbije szybę.
Jeden krok... drugi...
Wystarczy. Przykro mi, stary.
Carmellini nacisnął spust i pistolet z cichym trzaskiem wypluł trzy kule. Wszystkie
trafiły w okolicę krzyża. Strzał wycelowany wyżej mógł przebić ciało i z hukiem wybić
iluminator.
Nieznajomy zdążył wykonać pół obrotu, po czym runął na pokład. Carmellini zrobił
jeszcze krok, aby strzałem w głowę dokończyć sprawę.
W tym momencie coś uderzyło go w ramiona, wybijając mu broń. Ból był tak silny, że
agent stracił czucie w rękach.
Kolejny cios trafił w plecy. Worek z noktowizorem i zapasowymi magazynkami
wyhamował uderzenie, ale Carmellini i tak upadł na pokład. Teraz dopiero dostrzegł przejście
do sąsiedniej kabiny, zapewne kapitańskiej. Napastnik musiał się ukryć właśnie tam!
- A to palant - odezwał się ktoś swobodnym tonem. - Mówiłem mu, że pojawisz się tu
prędzej czy później, ale on nie słuchał.
Ktoś zapalił światło.
Ten głos...
- Słyszałem o tobie, Carmellini. Harold Barnes mi mówił.
Carson Eisenberg.
Trzeci cios spadł na barki Tommyłego. Zadany albo ciężką rurką, albo kijem
baseballowym. Kolejne trafiły w żebra i w głowę, omal nie łamiąc ramienia uniesionego w
obronnym geście.
Carson Eisenberg zamierzał zatłuc Carmelliniego na śmierć stalową rurką.
- Spaprałeś... całe... moje... życie... sukinsynu! - Eisenberg akcentował każde słowo
potężnym uderzeniem.
Leżąc na podłodze, Tommy Carmellini wyciągnął rękę po broń, ale palce odmówiły
mu posłuszeństwa.
- Masz, gnoju! - warknął Eisenberg, uderzając raz jeszcze. Zdesperowany Carmellini
wymierzył mu potężnego kopniaka w kolano.
Były oficer CIA stracił równowagę i upadł. Rozległ się głośny, metaliczny brzęk rurki.
Nóż! Carmellini przypomniał sobie, że ma go za pasem. Nie wiedział tylko, czy zdoła
utrzymać rękojeść w dłoni.
Zmusił prawicę do ruchu. Nóż wysunął się z pochwy... i upadł na pokład.
Eisenberg usiłował wstać, kiedy Carmellini kopnął go po raz drugi, tym razem z
jeszcze większą siłą. Po trzecim razie Tommy podniósł się chwiejnie na nogi i z rozmachem
kopnął Carsona w szczękę.
Eisenberg pochylał się właśnie, próbując wstać, ale siła ciosu była tak wielka, że
głowa odskoczyła mu do tyłu jak piłka. Padł na plecy i znieruchomiał.
Płacząc z bólu, Carmellini osunął się na kolana. Ręce... obmacał jedną i drugą,
ostrożnie dotykając miejsc, w które trafiła rurka. Jakimś cudem nie były złamane. Barki,
żebra... Obite miejsca paliły żywym ogniem. Eisenberg był fachowcem.
Nie mogę tu zostać, pomyślał Tommy. Muszę zabrać broń i nóż. Jeśli zostanę... zginę.
Nie mogę... Nie mogę zostać... Nie mogę...
Zebrał siły i zacisnął obie dłonie na kolbie pistoletu. Sprawdził, czy broń nie jest
uszkodzona, i sięgnął po nóż.
Nawet jeśli tak nie było, czuł się tak, jakby miał złamane przedramiona.
Carson Eisenberg leżał nieruchomo, z szeroko otwartymi oczami, a jego głowa
dotykała potylicą kręgosłupa.
Carmellini otarł oczy, rozmazując wazelinę, pastę do butów i krew, a potem niepewnie
ruszył w stronę drzwi. Przystanął przy grodzi i trzasnął wyłącznikiem światła. Zaczekał, aż
oczy przyzwyczają się do ciemności, zanim wychylił się i spojrzał w dół, na pokład.
Pusto.
Gdzie Grafton?
Krew płynęła z rozbitego nosa Kerry Kent coraz cieńszą strużką, ale zdążyła już
przemoczyć koszulę i dżinsy. Dziewczyna rozmyślała właśnie o wszystkich przykrych
rzeczach, które chciałaby sprowadzić na głowę Jakeła Graftona, kiedy drzwi uchyliły się i do
pokoju zajrzał jeden z Chińczyków kontrolujących pracę jednostek York. Mężczyzna
rozejrzał się szybko, wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi.
Kent próbowała coś powiedzieć, ale taśma zatykająca jej usta zmieniła słowa w
niezrozumiałe mamrotanie.
Chińczyk przykucnął przed nią i jednym ruchem zerwał taśmę z jej twarzy. Omal nie
krzyknęła z bólu.
- O kurde - mruknął, spoglądając na jej nos i ślady krwi na ubraniu.
- Uwolnij mnie, do cholery. Prędzej.
Kontroler zaczął przecinać zwoje taśmy nożem do papieru.
- Gdzieś ty był? Czekałeś, aż wykrwawię się na śmierć?
- Cole dopiero teraz wyszedł do przenośnej toalety. Przedtem bez przerwy siedział
przed monitorami.
- Masz pistolet?
- W kieszeni.
- Szybciej, zanim Cole postanowi zadać mi jeszcze parę pytań.
Mężczyzna odrywał taśmę kawałami, za każdym ruchem wyrywając drobne włoski ze
skóry Kent. Milczała, zagryzając wargę do krwi.
- Co im powiedziałaś? - spytał kontroler.
- Nic. Absolutnie nic. Ale i tak wiedzieli bardzo dużo.
Kerry Kent wstała, gdy mężczyzna rozciął ostatni kawałek taśmy. Nie znalazła w
pokoju niczego, co nadawałoby się na chustkę. Po namyśle zdjęła koszulę i wytarła nią twarz.
Pokryty czerwonymi smugami materiał rzuciła na podłogę.
- Daj mi broń - poleciła, wyciągając rękę pokrytą zakrzepłą krwią.
Kontroler oddał jej mały pistolet kalibru 9 milimetrów. Sprawdziła, czy nabój jest w
komorze, trzasnęła zamkiem i odbezpieczyła broń.
- Wychodzimy - powiedziała, otwierając drzwi.
Cole właśnie wrócił do przyczepy i stał w odległości trzech metrów od głównego
pulpitu sterowniczego jednostek York. Kątem oka zobaczył gwałtownie otwierające się drzwi
biura i stojącą w nich Kerry Kent. Gdy tylko dostrzegł w jej dłoni pistolet, zanurkował pod
jedyne biurko, cudem unikając kuli.
Agentka wiedziała, że wszyscy są uzbrojeni. Strzelanina w zamkniętej przyczepie
mogła się skończyć tylko w jeden sposób, a Kerry Kent nie zamierzała umierać za niczyją
sprawę prócz własnej. Zaczęła uciekać. Mijając pulpit sterowniczy, wypaliła w główny
monitor, który rozpadł się z trzaskiem, a potem wybiegła na ulicę.
Jeden ze strażników, uzbrojony w karabin szturmowy, zastąpił jej drogę. Powaliła go
strzałem w pierś i natychmiast wmieszała się w tłum, zanim ktokolwiek zdążył nacisnąć
spust.
Główne zejście pod pokład znajdowało się w wąskim przejściu naprzeciwko trapu i
bardziej przypominało schody niż drabinkę. Jake Grafton położył się i zajrzał w głąb kadłuba.
Zobaczył światła i znowu usłyszał dźwięk telewizora, dolatujący echem z klatki schodowej.
Domyślał się, że korytarz biegnie na rufę, do sali, w której wcześniej słyszał ten sam głos. Po
obu stronach widział rzędy drzwi.
Podniósł głowę i dostrzegł na pokładzie zamknięty właz z iluminatorem.
Prawdopodobnie znajdowała się pod nim drabinka prowadząca do kabin załogi i do
maszynowni.
Ta będzie dobra, pomyślał.
Wstał, podszedł do włazu i chwycił długą dźwignię obracającą kołem zamka. Kiedy
naparł na nią, zastawki odskoczyły - teraz mógł otworzyć klapę. Zrobił to możliwie najciszej.
Odchylił klapę o sto osiemdziesiąt stopni i oparł o pokład. Tak jak się spodziewał, zobaczył
drabinkę prowadzącą pionowo w dół.
Nasłuchiwał przez chwilę.
Głosy.
Że też nie mógł zejść głową w dół!
Ścisnął pistolet maszynowy spoconą dłonią.
A może jednak głową w dół?
Jake, do ciężkiej cholery, decyduj! - Zganił się w myśli. Callie jest gdzieś blisko, tu
chodzi o jej życie. I twoje też.
Najpierw na dziób, potem na rufę, postanowił.
Przyszła mu do głowy tylko jedna optymistyczna myśl: całe dorosłe życie spędził,
wspinając się po okrętowych drabinkach.
Z duszą na ramieniu i z uniesioną bronią zszedł pospiesznie na dół.
Zobaczył krótki korytarz z dwojgiem drzwi po bokach, a dalej drabinkę prowadzącą
na niższy poziom i jeszcze jedne drzwi, zamykające drogę na wprost. Podszedł do otwartej
klapy i zajrzał. Światła, głosy... maszynownia.
Postanowił najpierw sprawdzić kabiny. Być może w jednej z nich czekała Callie.
Drzwi po lewej otworzyły się, gdy przekręcił gałkę. Miał przed sobą ciasną, pustą
kabinę. W głębi dostrzegł otwartą łazienkę. I tam nie było nikogo.
Sięgnął po gałkę prawoburtowych drzwi.
Zamknięte.
Przyłożył tłumik do otworu w gałce i nacisnął spust. Rozległ się zgrzyt metalu, gdy
kula rozpruła wnętrze zamka. Szarpnął za uchwyt i drzwi ustąpiły.
Jeszcze jedna pusta kabina... Zaraz! Na kojach leżała pościel.
Jake wszedł do środka. Wymięta pościel, byle jak zwinięte koce... krew!
Czy tutaj trzymali Callie?
Do sprawdzenia pozostały drzwi zamykające korytarz. Być może za nimi znajdowała
się kabina właściciela. Proszę cię, Boże, spraw, żebym zastał w niej Sonnyłego Wonga.
Grafton przyłożył ucho do drzwi, ale niczego nie usłyszał.
Przekręcił gałkę. Zamknięte.
Zamiast jednej kuli wpakował w zamek trzy.
Tak, to była kajuta właściciela. Cztery duże bulaje - po dwa w każdej burcie -
królewskie łoże, jacuzzi... W kabinie i w przylegającej do niej łazience nie było jednak
nikogo. Cholerne sukinsyny...
Jake czuł, że czas ucieka.
Wybiegł na korytarz i zsunął się po drabince na poziom maszynowni. W odległości
pięciu metrów w stronę rufy zobaczył dwóch ludzi, którzy odwrócili głowy w jego stronę,
gdy zeskoczył na pokład. Władował w nich pół magazynka.
Zawrócił i ruszył w kierunku dziobu. Otworzył drzwi, przed którymi kończył się
korytarz.
Składzik z częściami i narzędziami był pusty.
Z powrotem na rufę...
Znalazł jeszcze dwóch, stojących przy stole roboczym między dwoma wielkimi
dieslami, w najdalszym kącie siłowni. Zobaczyli go, kiedy biegł między zbiornikami z
paliwem. Jeden zanurkował pod ławę, drugi sięgnął po broń.
Jake był szybszy: strzelił, zanim przeciwnik dotknął spustu.
Z kąta, w którym ukrył się jeden z mechaników, dobiegł potok chińskich słów.
Grafton nie wahał się. Nie mógł zostawiać za sobą żywych, jeżeli chciał się wydostać
z tego statku z Callie, Wu i Carmellinim. W biegu posłał serię w stronę kryjówki, zatrzymał
się i poprawił.
Zmieniając magazynek, ruszył ponownie w stronę dziobu, przez maszynownię i obok
ciał dwóch łudzi, których zabił na początku. Wbrew woli pochylił się nad nimi, by sprawdzić,
czy na pewno nie żyją. Czuł się tak, jakby zaraz miał zwymiotować.
Trzymając broń w pogotowiu, wspiął się po drabince na górę.
Wynurzając się z włazu, Jake Grafton dostrzegł na pokładzie ciemną sylwetkę. Już
miał posłać kulę w jej kierunku, gdy nagle zdał sobie sprawę, że patrzy na Carmelliniego,
który szedł w jego stronę, zataczając się jak pijany.
- Co się stało?
- Spotkałem starego kumpla. Omal mnie nie zatłukł.
Po usmarowanej czernidłem twarzy agenta spływała krew z otwartej rany na czubku
głowy.
- Byłem na dziobie, w maszynowni i w przyległych pomieszczeniach - wyjaśnił
szeptem Jake. - Callie musi być gdzieś na rufie, w jednej z kabin, do których wchodzi się
tamtymi schodkami.
Carmellini otarł krew z czoła i oparł się lepką ręką o grodź.
- No to chodźmy - mruknął.
Gdy zeszli po schodach, znaleźli się w korytarzu wiodącym w stronę rufy,
przedzielonym wahadłowymi, przeszklonymi drzwiami. Po obu jego stronach widać było
drzwi, za którymi najprawdopodobniej znajdowały się kajuty pasażerskie i magazyny.
Jake gestem nakazał Carmelliniemu zaczekać, a sam zbliżył się do wahadłowych
drzwi i zajrzał przez szybę. Miał przed sobą jadalnię. Przy jednym ze stolików, nad miskami
chińskich potraw siedzieli czterej mężczyźni. Paląc papierosy, zerkali na ekran telewizora
zawieszonego w górnym narożniku sali. Tuż obok Graftona znajdowały się drzwi do chłodni,
a w dalekim kącie jadalni widać było wejście do kambuza.
Callie musi być w którymś z tych pokoi, pomyślał, odwracając się plecami do sali.
Podszedł do pierwszych drzwi i przyłożył do nich ucho.
Nic.
Za następnymi usłyszał głosy osób rozmawiających po chińsku.
Trzecie zamknięte na głucho.
Carmellini zdążył już sprawdzić kilkoro drzwi po prawej stronie korytarza i teraz
przywoływał Jakeła gestem, wskazując na jedne z nich.
- Kobiecy głos, angielski - szepnął do admirała.
- Tutaj tylko chiński.
Grafton podszedł do wskazanych drzwi, a Carmellini stanął przy tych, za którymi
słychać było chińszczyznę. Spojrzeli na siebie, a potem jednocześnie przekręcili gałki i
otworzyli drzwi.
Jake zobaczył Callie - siedziała za stołem na wprost niego. Plecami do drzwi siedział
jakiś mężczyzna.
Strzał byłby niezwykle ryzykowny; kula mogła zranić kobietę.
Wyraz twarzy Callie zmusił Jurija Daniela do działania. Poderwał się i obrócił na
pięcie, sięgając po pistolet wetknięty za pasek. W ułamku sekundy stanął twarzą w twarz z
Jakiem Graftonem.
Rosjanin zdążył jeszcze wyszarpnąć broń, kiedy seria z pistoletu maszynowego
rozpruła mu gardło i pchnęła go do tyłu. Kolejna, mierzona w pierś, powaliła Jurija Daniela
na stół.
- Och, Jake... Dzięki Bogu! Trzymają tu Wu i...
Grafton bez słowa pociągnął ją za sobą na korytarz, w samą porę, by zobaczyć, jak
Tommy Carmellini pruje serią do postaci widocznej w głębi przeciwległej kabiny.
Agent wpadł do środka, by dokończyć dzieła, a Jake popchnął Callie w stronę
schodów wiodących na pokład. Sam popędził w kierunku rufy, ku jadalni, trzymając pistolet
na wysokości pasa.
Zatrzymał się przed drzwiami i zerknął przez szybę. Trzej mężczyźni wciąż jeszcze
oglądali telewizję; czwarty spoglądał w stronę korytarza, być może usłyszał podejrzany
dźwięk.
Jake wyjął z kieszeni granat i wyciągnął zawleczkę. Uchylił wahadłowe drzwi na
kilkanaście centymetrów i wrzucił go do jadalni.
Podmuch eksplozji rozkołysał drzwi. Jake wpadł do sali i opróżnił magazynek,
mierząc w kierunku ciał leżących między stolikami. Kiedy przystanął, żeby przeładować
broń, z kambuza wybiegł kucharz, wymachując pistoletem.
Pierwsza kula uderzyła w grodź. Jake rzucił się na ziemię. Druga wbiła się w krzesło,
kiedy próbował wyszarpnąć z kabury colta kalibru.45.
Zanim kucharz wystrzelił po raz trzeci, Tommy Carmellini powalił go krótką serią.
- Zbiórka, admirale! - krzyknął, stojąc w drzwiach. Mamy naszych, więc spadajmy
stąd!
Jake dokończył wymianę magazynków i zerwał się na równe nogi.
- Biegnij! - odkrzyknął. - Biegnij!
Tommy Carmellini poprowadził Callie i Wu na schody.
- Zabierz ich na Barbary Coast i każ pilotowi grzać silnik. Zaraz was dogonię! -
zawołał Jake, biegnąc za nimi.
Skręcił w odnogę korytarza i znalazłszy drabinkę, wspiął się na najwyższy pokład, nad
salon, gdzie wisiała szalupa motorowa. Wyjął z pochwy nóż i jednym długim cięciem rozpruł
kryjący ją brezent. Tak jak przewidywał, na dnie łodzi znalazł kanister z co najmniej
kilkunastoma litrami benzyny. Potrząsnął nim, żeby się upewnić - pojemnik był prawie pełny.
Zabrał kanister do włazu nad maszynownią, zszedł na dół i rozlał całą zawartość.
Stojąc na pierwszym stopniu drabinki, odbezpieczył granat, rzucił go na korytarz i w
sprinterskim tempie zaczął się wspinać ku pokładowi.
Był już przy włazie, gdy podmuch gorących gazów omal nie oderwał go od szczebli.
Potężna eksplozja wstrząsnęła całym jachtem.
Starając się nie wciągnąć do płuc płomieni, które musnęły jego stopy i dłonie, Jake
dotarł na pokład.
Był już po przeciwnej stronie nabrzeża i wbiegał na trap Barbary Coast, gdy China
Rose zatrzęsła się od kolejnej eksplozji, a ze wszystkich włazów buchnęły płomienie.
- Cała jesteś? - spytał niespokojnie Jake.
- Tak! A ty?
Zanim zdążył odpowiedzieć, spóźniona reakcja organizmu na wzrost poziomu
adrenaliny zwaliła go z nóg jak cios młotem i zwymiotował.
- Przepraszam - stęknął, opierając się o grodź, do Schoenauera, który stał w pobliżu z
karabinem AK-47 w dłoniach.
- Nie ma sprawy - odparł Nikko, któremu niejeden raz zdarzyło się przedawkować
naturalną adrenalinę.
- Och, Jake... Kocham cię. - Callie uścisnęła męża, odruchowo starając się uniknąć
kontaktu z pastą do butów. - Wyglądasz jak uosobienie gniewu bożego - dodała, odsuwając
się o krok.
Teraz i Jake przyjrzał się jej uważnie w blasku mocnych świateł zasilanych
generatorem zapasowym.
- Nieźle cię urządzili - stwierdził z goryczą.
- Już po wszystkim, kochanie. Potrzebna mi tylko gorąca kąpiel.
Wu i Schoenauer zamienili kilka słów po chińsku.
- Może u mnie? - zaproponował Graftonom Nikko. - Śmigłowiec może zabrać panów
- wyjaśnił, wskazując na Wu i Carmelliniego - do Dzielnicy Centralnej, a po państwa wróci
na przykład za godzinę. Przydałoby się panu parę szwów - dorzucił, wskazując na ranę na
głowie agenta CIA.
Jake skinął głową.
Wu podszedł bliżej i położył rękę na jego ramieniu.
- Twoja żona uratować mi życie, możliwe - powiedział łamaną angielszczyzną z
silnym akcentem. - Ona bardzo silna kobieta.
Uśmiechnął się i kiwnął głową na pożegnanie, po czym odwrócił się i ruszył w ślad za
Carmellinim.
- Już myślałem, że nigdy więcej cię nie zobaczę - powiedział Jake, kiedy Callie
zanurzyła się po szyję w gorącej wodzie. - Bałem się, że jest już za późno, gdy znalazłem tę
zakrwawioną pościel w kabinie.
- A ja wiedziałam, że przyjdziesz, Jacobie Lee. I nigdy w życiu nie byłam tak
szczęśliwa jak w chwili, kiedy otworzyły się drzwi i zrozumiałam, że ta straszna czarna gęba
należy do ciebie.
Kiedy Graftonowie doprowadzali się do porządku w kajucie właściciela jachtu
Barbary Coast, China Rose dopalała się po przeciwnej stronie kei. Nikt nie próbował gasić
pożaru. Załogi cumujących obok jednostek wyległy na pokład, by podziwiać widowisko.
Płomienie ogarnęły cały statek. Kiedy przepaliła się tylna cuma, fala odsunęła rufę
jachtu daleko od nabrzeża.
China Rose zatonęła po godzinnym pożarze, pozostawiając jedynie obłok pary i
nieliczne lżejsze elementy wyposażenia. Czarne wody portowego basenu zdusiły ostatnie
płomienie.
ROZDZIAŁ 19
Cross-Harbor Tunnel był kompletnie zatkany, kiedy Rip Buckingham dotarł do jego
wylotu. Setki ludzi siedziały wzdłuż ścian i wprost na jezdniach. Większość z nich miała broń
wykradzioną z policyjnych koszar i odebraną żołnierzom, którzy poddali się po południu, ale
dla wielu nie starczyło karabinów i pistoletów.
Wyznaczeni oficerowie krzątali się pracowicie, próbując zorganizować ten tłum w
jednostki wojskowe. Członkom tworzonych oddziałów wydawali charakterystyczne odznaki,
przypinane do ubrań na rzepy. Plastikowe identyfikatory wykonano w kilku podstawowych
kolorach i nadano im proste kształty kół, kwadratów, trójkątów i innych figur. Rip zauważył,
że dowódcy każdej z grup z naciskiem powtarzają rekrutom, że każdy z nich ma obowiązek
nosić odznakę swojego oddziału. Nie mówili jednak po co.
Rip wiedział. Identyfikatory miały ułatwić jednostkom York odróżnianie przyjaciół od
wrogów, a tym samym uwolnić część mocy obliczeniowej potrzebnej do wykonywania
innych zadań.
Przeciwnik oczywiście mógł w dość krótkim czasie rozgryźć ten system, ale i to
przewidziano, planując rutynowe zmiany wzorów.
Napięcie panujące wśród zebranych było niemal namacalne. Wędrując pośród nich,
Rip słuchał pełnych emocji rozmów, powtarzanych w nieskończoność przez tunelowe echo.
Była w tym wszystkim jakaś obezwładniająca moc.
Ochotnicy byli gotowi na wszystko. Mogli choćby zaraz rozpocząć szturm na fortecę
tyrana i zmieść ją z powierzchni ziemi niczym wysoka fala. Zwycięstwo wydawało im się tak
pewne jak to, że Ziemia się kręci.
Rip dotarł do wylotu tunelu i zanurzył się w czerń nocy. Rebelianci wyłączyli prąd w
całym Kowloonie. Na północy, w oknach nielicznych mieszkań widać było poblask
lampionów, ale nic poza tym. Kanciasty zarys Kowloonu jak gdyby przestał istnieć. Opodal
wyjścia z podziemi członkowie Szkarłatnej Drużyny pochylali się nad długim stołem,
błyskając latarkami.
Rip podszedł bliżej. Michael Gao właśnie przygotowywał do lotu mały, zdalnie
sterowany samolot nazywany nietoperzem. Trzymał go w dłoni, jak miniaturową, czarną
zabawkę o rozpiętości skrzydeł nieznacznie przekraczającej dwadzieścia centymetrów.
Dwułopatowe śmigło napędzane silniczkiem elektrycznym mogło unosić lekki model przez
kilka godzin, nadając mu prędkość dochodzącą do pięćdziesięciu kilometrów na godzinę.
Gao skinął głową koledze stojącemu przy pulpicie. Operator poruszył drążkiem, a
stery kierunku i wysokości natychmiast zareagowały na komendę. Gao trzymał model w
wyciągniętej ręce, wraz z operatorem spoglądając na obraz wyświetlany na monitorze.
W kadłubie nietoperza była ukryta miniaturowa kamera telewizyjna rejestrująca obraz
w podczerwieni. Sprzężony z nią nadajnik działał w trybie ciągłym, umożliwiając
kontrolerowi ogląd wszystkiego, co znajdowało się w dole, pod przelatującą maszyną. Sygnał
docierał też do sieci Yorków, poprawiając orientację robotów w terenie.
Kiedy minisamolot był gotowy, Gao rzucił go w powietrze pod kątem trzydziestu
stopni. Już po kilku sekundach nietoperz zniknął w ciemności, a Michael sięgnął po
następnego z tuzina leżących na stole.
- Jak blisko jest wróg? - spytał Rip.
- Zwiadowcy ALW są zaledwie kilkaset metrów stąd - odparł Gao. - Do jednostek
bojowych mamy ponad półtora kilometra. Okopują się na całej szerokości półwyspu. Właśnie
próbujemy wybadać, co trzymają w zanadrzu, za pierwszą linią obrony. Może się dowiemy,
czy będą atakować.
- A jak ty myślisz?
- Pojęcia nie mam. Niedługo dostaniemy dane od nietoperzy, wtedy będzie czas na
burzę mózgów i podejmowanie decyzji.
- Racja.
- Słyszałeś już, że Wu Tai Kwong wrócił?
Rip Buckingham poczuł nagle ulgę, tak silną, że nogi ugięły się pod nim. Uśmiechnął
się szeroko i klepnął Michaela po plecach.
- Sonny Wong go puścił?
- Nie. Został uwolniony siłą. Nie znam szczegółów, wiem tylko, że niedawno
wylądował śmigłowcem w Victorii.
- Moja teściowa jest gdzieś tam - odezwał się po chwili Rip, szerokim gestem
wskazując na ciemne miasto. - Muszę ją odnaleźć.
- Znajdziesz tam przede wszystkim żołnierzy. Może weźmiesz broń?
- A zaczęli już strzelać do cywilów?
- Nic mi o tym nie wiadomo.
- W takim razie zaryzykuję.
- Powodzenia.
Rip Buckingham uścisnął rękę Michaela Gao i odszedł w mrok.
- Utrata głównego monitora to nic wielkiego - powiedział jeden z kontrolerów. -
Podłączymy inny i tyle. Nie rozumiem, po co marnowała kulę.
Cole westchnął głęboko. Starał się myśleć trzeźwo i logicznie, jak Jake Grafton.
- Chciała tylko, żebyśmy trzymali łby przy ziemi i pozwolili jej uciec, nic więcej.
- Mielibyśmy prawdziwy problem, gdyby rozwaliła komputer.
- Gdyby zaczęła się zastanawiać, ktoś by ją zastrzelił - mruknął Cole. - Nie zamierzała
narażać własnej skóry dla sprawy. Nawet Sonnyłego Wonga nie stać na lojalność Kerry Kent.
Wu Tai Kwong stał w kącie przyczepy, otoczony rozradowanymi członkami
Szkarłatnej Drużyny. Słuchał, choć wszyscy mówili jednocześnie, uśmiechał się i
odpowiadał, aż wreszcie odesłał wszystkich na stanowiska i podszedł do Virgila Coleła.
Opowiadanie o tym, co go spotkało, zajęło mu kilka minut. Wcześniej zszyto i
zabandażowano mu zranione ramię, a przeciwko ewentualnej infekcji podano antybiotyk.
Kikut po odciętym palcu goił się prawidłowo.
- Nie mogliśmy wstrzymać rewolucji, żeby przetrząsnąć cały Hongkong w
poszukiwaniu ciebie - wyjaśnił Cole.
Wu machnął ręką.
- Zrobiliście to, co należało. Sam postąpiłbym tak samo.
- Twój powrót pozwolił mi zaoszczędzić pięćdziesiąt milionów dolarów.
- Które są ci niezwykle potrzebne - dodał z uśmiechem Wu.
- Co z Callie Grafton?
- Jest posiniaczona, ale cała. Ma niezłomną duszę; to prawdziwa żona wojownika.
Chcieli, żeby podpisała oświadczenie, w którym rzekomo oskarżała cię o udział w licznych
przestępstwach, ale odmówiła.
Cole nie zrozumiał.
- Niby dlaczego odmówiła?
- Uznała, że w ten sposób cię broni, zachowuje się honorowo. Nie chciała ratować
życia, podpisując się pod kłamstwami. - Wu Tai Kwong z uznaniem pokiwał głową,
wspominając Callie. - Gdybym miał tysiąc takich jak ona, zawojowałbym świat.
- A co z Graftonem i Carmellinim?
- Pokaleczeni, ale jakoś trzymali się na nogach.
Cole potarł dłonią czoło, a potem wskazał na monitory.
- Prowadzimy nasłuch na wojskowych częstotliwościach. Pekin wydał zgodę na
użycie ciężkiej artylerii. Gubernator Sun zażyczył sobie ostrzelania wylotu tunelu. Sądzimy,
że armia ustawia w tej chwili działa, szykując się do ataku. Wypuściliśmy nietoperze, żeby
ustalić położenie stanowisk ogniowych i upewnić się, czy dojdzie do ataku. Pozostaje jednak
pytanie: czy powinniśmy trzymać nasze siły w tunelu, kiedy rozpocznie się ostrzał, czy też
wyprowadzić je zawczasu?
Przez chwilę przyglądali się komputerowej prezentacji stanowisk nieprzyjaciela i
położenia jednostek York, a potem stanęli przy mapie wiszącej na ścianie. Sześciu członków
kierownictwa rewolucji dołączyło do nich w milczeniu.
- ALW najprawdopodobniej przystąpi do szturmu zaraz po przygotowaniu
artyleryjskim - stwierdził Wu, kiedy przeanalizował sytuację. - Wyprowadźmy ludzi z tunelu
i rozlokujmy ich naprzeciwko umocnień przeciwnika. Jeżeli uda nam się zrobić to dyskretnie,
wróg ruszy do ataku przekonany, że czaimy się gdzieś w ruinach przy wyjściu z podziemia.
Rozkazy przekazano natychmiast szerokopasmowymi telefonami i zastępy
ochotników zaczęły maszerować tunelem w kierunku Kowloonu.
Wu raz jeszcze spojrzał na mapę.
- W tej bitwie zwycięży ten, kto zdobędzie kontrolę nad tunelem metra.
Cole spojrzał na niego spod uniesionych brwi.
- Spostrzegawczy jesteś. Zgadzam się z tobą, ale twoi koledzy mają własne zdanie.
- Co mówią?
- Uważają, że tunel jest zbyt wąski i ciemny, by przeprowadzić nim dużą liczbę
żołnierzy, i że ALW w ogóle nie będzie nim zainteresowana.
- Oczywiście, że byłoby to trudne, a jednak będzie to decydująca sprawa. Oficerowie
sił rządowych znają się na swoim rzemiośle; na pewno pomyślą o tunelu metra. I dlatego
chciałbym, żeby przeszli na naszą stronę.
Cole energicznie pokiwał głową.
- Postawiliśmy jednego z Yorków przy wlocie tunelu na Central Station. Towarzyszy
mu pięćdziesięciu, może sześćdziesięciu ludzi; tylko tylu można sensownie użyć w takiej
akcji. Bałem się wyposażyć ich w granaty rakietowe i pociski przeciwpancerne, żeby nie
uszkodzili Yorka.
- Dobrze się spisałeś, Cole - powiedział Wu i skłonił się nieznacznie. - Sam pójdę z
nimi tunelem. Będę miał przy sobie telefon. Informuj mnie o wszystkim.
Ostrzał artyleryjski, który rozpoczął się godzinę później, spadł niczym młot Thora na
okolicę wylotu tunelu, na wschód od Tsim Sha Tsui East - dzielnicy luksusowych hoteli,
restauracji, centrów rozrywki i kompleksów handlowych wzniesionych przede wszystkim z
myślą o turystach.
Pobliskie budynki przyjęły na siebie główny ciężar ataku wielkokalibrowymi
pociskami, które systematycznie zamieniały je w ruinę. Kolejne salwy rozdzierały beton ulic i
chodników. Strzelający nie wiedzieli tylko, że nikogo nie zabijają. Rebelianci zdążyli opuścić
tę okolicę.
W całym Kowloonie dało się słyszeć ostrzeliwanie artyleryjskie, od którego trzęsła się
ziemia, pękały szyby w oknach, a porcelana zsuwała się z półek, nie mówiąc o tumanach
kurzu unoszących się z każdego kąta.
Lin Pe siedziała wciąż u wylotu bocznej uliczki, o jedną przecznicę od skrzyżowania
przy Nathan Road, którego strzegły trzy czołgi. W zaułkach - takich jak ten, w którym
przycupnęła - pełno było ciasno zaparkowanych samochodów.
Po dziesięciu minutach od rozpoczęcia ostrzału po Nathan Road przemaszerowała
kolejna kolumna żołnierzy. Szli ósemkami, w stalowych hełmach, z karabinami szturmowymi
i z pojemnikami pełnymi amunicji.
Wreszcie stanęli w szeregu, niespokojnie spoglądając na ciemne wystawy sklepowe i
puste okna. Z troską patrzyli po sobie, na czołgi i na oficerów, którzy zebrali się w ciasnej
grupie, dyskutując i wskazując rękami na okoliczne budynki. Spotkanie trwało krótko,
dowodzący wyznaczyli podoficerom zadania i po chwili drużyny pod ich dowództwem
rozeszły się ku poszczególnym domom. Ponad setka ludzi ruszyła w stronę schodów
prowadzących do stacji kolei podziemnej Yau Ma Tei, z braku prądu pogrążonej w absolutnej
ciemności.
Lin Pe wyjęła z torebki telefon komórkowy. Kiedy złapał zasięg, wybrała numer.
Szeptem podała informacje o liczbie żołnierzy, ich rozmieszczeniu i bieżących zajęciach.
- Wchodzą do budynków, są na dachach i na stacji metra - powiedziała kobiecie, która
notowała jej raport.
Rozłączyła się.
Jeden z oficerów patrzył w jej stronę. Udając, że go nie widzi, ukryła w dłoni telefon.
Oficer miał przy biodrze pistolet. Nie spuszczając wzroku z Lin Pe, zaczął się bawić
klapą kabury. Ziemia trzęsła się cały czas, a górą mknęły pociski artyleryjskie.
Mężczyzna jakoś nie mógł ustać w miejscu. Nie przestając manipulować przy
kaburze, podszedł kilka kroków. Teraz wyjął pistolet i sprawdził, czy jest gotowy do strzału.
Kiedy podniósł wzrok, wyglądał tak, jakby próbował podjąć decyzję.
Przeszukać ją? Zastrzelić na miejscu?
Lin Pe wstała, podeszła do najbliższego kubła na śmieci, otworzyła pokrywę i nie
zwracając uwagi na kanonadę, zaczęła grzebać w odpadkach. Kilka minut później, gdy
zerknęła ukradkiem na oficera, przekonała się, że schował już pistolet do kabury. Stał plecami
do niej, zajęty rozmową z podwładnym.
Lin Pe pochyliła się nad sąsiednim kubłem.
Kiedy trwał ostrzał wylotu tunelu Cross-Harbor, Bob York prowadził Wu Tai Kwonga
i pięćdziesięciu ochotników tunelem metra. Weszli do podziemia na stacji w Dzielnicy
Centralnej i pomaszerowali szybko, mimo nierówności podłoża i ciemności rozświetlanej
jedynie ręcznymi latarkami.
Na szczęście trzecia szyna nie była pod napięciem - rebelianci potykali się o nią
niemal bez przerwy. Wu zamierzał zabronić swoim ludziom nawet używania latarek, ale
doszedł do wniosku, że póki jednostka York prowadzi pochód, nie zaskoczy ich żaden
żołnierz ALW.
Uderzenia pocisków u wylotu drugiego tunelu były raczej wyczuwalne niż słyszalne.
Każde z nich wprawiało szyny kolei podziemnej w lekką wibrację.
- Co zrobimy, kiedy wróci zasilanie? - spytał jeden z żołnierzy.
- Nie wróci. To my je wyłączyliśmy - odparł Wu.
- Ale gdyby jednak wróciło, możemy skończyć pod kołami pociągu.
- Zaufaj mi - rzekł uspokajająco Wu. - Tak jak ja ufam tobie. Każdy z nas składa
swoje życie w ręce towarzyszy.
Jak na ironię, żaden ze zdenerwowanych bojowników nie wspomniał o najgorszym
aspekcie walki w wąskim tunelu: każdy strzał mógł oznaczać zdradliwy, śmiertelnie
niebezpieczny rykoszet. Ciasna betonowa przestrzeń pozbawiona kryjówek była fatalnym
miejscem do walki.
Marsz rebeliantów, niosących między innymi dwa ciężkie karabiny maszynowe i
sześć wyrzutni pocisków przeciwpancernych, przebiegał nader sprawnie. Mimo to Wu
odetchnął z ulgą, kiedy wyczuł, że tunel zaczyna się wznosić ku powierzchni - zbliżali się do
Kowloonu.
Minęli najdalej na południe wysuniętą stację miasta, Tsim Sha Tsui, i poszli dalej.
Zatrzymali się dopiero przy Jordan Road. Dalej znajdowała się stacja przy skrzyżowaniu
Nathan i Waterloo, zwana Yau Ma Tei. Wu uważał, że żołnierze ALW zajęli pozycje właśnie
na tym odcinku: między Jordan Road a Yau Ma Tei.
Ostrzał artyleryjski trwał okrągłych dwadzieścia minut. Nad gruzami otaczającymi
wylot tunelu unosiła się teraz gęsta chmura kurzu i cząstek zmiażdżonego betonu. Tylko
jedna osoba padła ofiarą tego zmasowanego ataku: kobieta, która wyszła na ulicę w pobliżu
centrum handlowego Tsim Sha Tsui East, żeby popatrzeć na spadające pociski, została
trafiona ostrym kawałkiem metalu. Nikt więcej nie ucierpiał.
Ciszę, która nastała po kanonadzie, przerwał zaraz tupot nóg biegnących pustymi
chodnikami. Cztery tysiące żołnierzy Armii Ludowo-Wyzwoleńczej ruszyły do
błyskawicznego ataku wszystkimi ulicami prowadzącymi ku wylotowi tunelu.
Robot Alvin York stał za zasłoną w sklepie obuwniczym tam, gdzie ustawiono go
kilka godzin wcześniej. Trzymał w manipulatorach chłodzony wodą ciężki karabin
maszynowy. Pas z amunicją przewieszono mu przez barki. Wszystkie czujniki maszyny
działały bez zarzutu, ale tylko trzy przesyłały dane do sieci: radar szerokopasmowy
umieszczony w piersi, czujnik podczerwieni zamontowany na twarzy - dla nich zasłona
okienna nie stanowiła żadnej przeszkody - oraz mikrofony audio. Główny procesor systemu
korzystał z danych dostarczanych przez wszystkie roboty i na bieżąco aktualizował taktyczny
obraz sytuacji. Sieć otrzymywała też informacje od zwiadowczych nietoperzy, które
bezszelestnie krążyły nad Kowloonem i w czasie rzeczywistym transmitowały obraz
rejestrowany w podczerwieni.
Wszystkie te dane były wyświetlane w dwu - i trójwymiarowej formie na monitorach
w centrum sterowania. Cole i zespół techników wpatrywali się w nie z rosnącym
zniecierpliwieniem - bezczynne czekanie było z każdą chwilą trudniejsze. Tygrys zamierzał
dać sygnał do natarcia dopiero wtedy, gdy szturmujący miną stanowiska robotów. Miał
nadzieję, że atak na tyły wywoła panikę wśród tych żołnierzy, którzy stali na czele oddziałów.
- Są na Nathan Road i Wylie-Chatham Road - odezwał się jeden z techników. - Bez
wątpienia skręcą w Austin, kierując się wprost do tunelu.
- Dobrze ustawiliśmy sierżantów Yorków - stwierdził Cole. - Może nie wygrają za nas
tej bitwy, ale na pewno pomogą. Zwycięstwo zależy od nas. Zawiadom dowódców polowych
o położeniu jednostek wroga - rozkazał, zwracając się do mężczyzny siedzącego przy
stanowisku łączności. Po chwili położył dłoń na ramieniu operatora jednostek York. -
Zaczynajmy - powiedział.
Operator przesunął kursor na ikonę Alvina Yorka i kliknął klawiszem myszy.
Alvin wyciągnął przed siebie mechaniczną rękę i jednym ruchem zerwał zasłonę,
która oddzielała go od biegnących ulicą ludzi. Kiedy opadła na ziemię, lewa dłoń na powrót
zacisnęła się na potężnym karabinie. Robot nacisnął spust, wodząc lufą na przemian w prawo
i w lewo. Kule rozbiły okno wystawowe i dopadły pędzących żołnierzy.
Alvin ruszył naprzód, przez stertę stłuczonego szkła.
Gdy tylko znalazł się na chodniku, skręcił na północ i zaczął biec niczym potężnie
zbudowany pomocnik drużyny futbolowej. W ciągu paru sekund osiągnął prędkość ponad
trzydziestu kilometrów na godzinę. Pędził naprzeciw kolejnej fali żołnierzy, którzy podążali
w stronę tunelu.
W biegu oddawał pojedyncze, precyzyjnie mierzone strzały, ale jego szpon przyciskał
spust w takim tempie, że wielu żołnierzom zdawało się, iż wali do nich nie kończącą się serią.
Wielolufowy karabin kalibru 5,56 milimetra, zamontowany w piersi robota, także nie
próżnował. Komputer pokładowy błyskawicznie namierzał cele i eliminował je pojedynczymi
strzałami.
Kilka razy zdarzyło się, że Alvin był zbyt blisko żołnierzy, by ich ominąć. Strzelał i
zanim jeszcze osunęli się na ziemię, wpadał na nich niczym rozpędzona ciężarówka,
roztrącając martwe ciała na boki.
Tu i tam odzywały się strzały przerażonych żołnierzy, ale Alvin, biegnący zygzakiem
z prędkością ponad trzydziestu kilometrów na godzinę, w całkowitej ciemności, na ulicy
pełnej ludzi, był niezwykle trudnym celem. Większość kul ominęła go, a te, które trafiły,
odbiły się od tytanowych i kevlarowych części jego pancerza.
Najbliższym bezpośrednim zagrożeniem dla Freda Yorka było gniazdo karabinu
maszynowego na trzecim piętrze budynku na rogu Nathan i Jordan Road. Wyszedł z
mieszkania, w którym go ustawiono, i wspiął się po schodach na dach budynku. Tej nocy
prócz wbudowanego uzbrojenia miał do dyspozycji dwie ręczne wyrzutnie pocisków
przeciwpancernych.
Dzieci i dorośli wysuwali głowy zza drzwi mieszkań, aby w milczeniu przyglądać się
maszerującemu robotowi. Jego siłowniki pracowały z cichym sykiem, a wirujący w piersi
karabin maszynowy pogwizdywał złowieszczo. Cywile wyczuwali instynktownie, że nie
należy się odzywać, hałasować i dotykać bojowej maszyny, ale nie potrafili oprzeć się
pokusie patrzenia na niezwykłą postać.
Fred poruszał się na ugiętych nogach, aby z pochylonym karkiem mieścić się w
drzwiach. Kiedy prostował szyję, szorował czubkiem głowy o sufit. Na dachu mógł wreszcie
przyspieszyć. Dotarł na krawędź trzema długimi krokami, upewnił się, że sąsiedni dach
znajduje się tylko o jedną kondygnację niżej, i skoczył.
Od następnego budynku, o dwa piętra wyższego, oddzielała go teraz wąska uliczka.
Nie zatrzymując się, Fred skoczył nad ulicą i wpadł przez okno do ciemnego pomieszczenia.
Odłamki szkła sypnęły się do wnętrza i na chodnik.
W pozbawionym prądu biurowcu, w którym się znalazł, panowały egipskie ciemności.
Dla Yorka mrok nie był jednak żadną przeszkodą - minął najbliższe drzwi i ruszył w głąb
korytarza, szukając schodów.
Zszedł niżej z cichym poświstem mechanizmów i znalazł się tuż przy gabinecie, w
którym urządzono stanowisko cekaemu.
Radar natychmiast zlokalizował czterech ludzi i broń. Jeden z żołnierzy wychylał się
przez okno, spoglądając w dół, na ulicę, a trzej pozostali układali amunicję i testowali
karabin. Mikrofony Freda zarejestrowały cichy, metaliczny szczęk nabojów wsuwanych do
zamka.
- Jak gruba jest ta ściana? - spytał Cole, pochylając się nad operatorem, który
nadzorował pracę Freda.
- Kilka; może kilkanaście centymetrów. Typowa lekka konstrukcja biurowa.
- Niech strzeli przez ścianę. Jeżeli się nie uda, każ mu wybić dziurę i powtórzyć
ostrzał.
Lufy karabinu maszynowego zwróciły się w stronę ściany i jedna z nich bluznęła
ogniem. Żołnierz wychylający się przez okno upadł bez życia na szeroki parapet.
W ciągu następnej sekundy padły jeszcze trzy precyzyjnie mierzone strzały i chińscy
żołnierze obsługujący karabin osunęli się na podłogę.
- Przyda nam się ta broń - powiedział Cole. - Niech Fred ją zabierze.
- Nie będzie mógł sprawnie manewrować z dwiema wyrzutniami, cekaemem i pasami
z amunicją - zaprotestował operator.
- Jeżeli będzie musiał przyspieszyć, zawsze może porzucić balast.
Roboty Dog i Easy siłą torowały sobie drogę przez dachy budynków, kierując się ku
czołgom stojącym przy skrzyżowaniu Nathan-Waterloo. Tutaj były w swoim żywiole - nie
musiały uważać na gapiów i sojuszników; strzelały do każdego, kogo namierzyły.
Biegnąc i skacząc z dachu na dach, wspinając się, strzelając i niszcząc wszystkie
wykryte cele, szybko pokonały sześć przecznic.
Dog i Easy mieli przy sobie po jednej wyrzutni pocisków przeciwpancernych, kiedy
więc chińskie czołgi znalazły się w zasięgu strzału, natychmiast podrzucili tuby do ramion i w
tym samym momencie nacisnęli spusty.
Gdy rakiety spenetrowały względnie cienki pancerz na szczycie masywnych
kadłubów, z półotwartych włazów wystrzeliły płomienie.
Trzeci czołg był ukryty we wnętrzu narożnego sklepu, z działem skierowanym w
stronę Nathan Road. Kiedy dwa pozostałe zostały zniszczone, dowódca w panice wrzasnął do
kierowcy:
- Jedź! Jedź! Jedź!
Kierowca puścił sprzęgło i maszyna skoczyła naprzód, burząc narożnik budynku, w
którym się znajdowała. Nabierając prędkości, wyjechała na chodnik i wbiła się w
zaparkowane samochody. Przebyła ukosem Nathan Road i wjechała między wozy stojące po
lewej stronie ulicy. Kierowca szarpał drążki z całej siły, próbując wyprowadzić czołg na
prostą. Lewa gąsienica najechała na rząd aut i zaczęła miażdżyć je kolejno, z potężną siłą
wyrzucając wraki do tyłu. Żołnierze ukrywający się w okolicznych sklepach i za
samochodami rozpierzchli się na wszystkie strony, ratując życie.
I właśnie w to piekło, które rozpętało się na ulicy, jednostki York zaczęły zrzucać
granaty. Jeden z nich zapalił benzynę sączącą się z rozprutego baku i po chwili samochód
osobowy płonął jak pochodnia, rzucając ponury blask na wystawy sklepowe i stertę wraków.
Dog York ciskał właśnie ostatni granat, gdy dwie serie z karabinów maszynowych
trafiły go w plecy. Obrócił się błyskawicznie i zobaczył dwóch żołnierzy ALW biegnących po
dachu i strzelających w jego stronę. Prawdopodobnie próbowali zepchnąć go poza krawędź,
ale nie mieli szans. Kule z brzękiem odbijały się od metalowego torsu, kiedy robot skoczył ku
napastnikom i pochwycił ich za szyje tytanowymi szponami. Śmierć była natychmiastowa.
Robot cisnął dwa ciała na ulicę.
Easy i Dog ruszyli schodami na dół, polując po drodze na wystraszonych żołnierzy.
Na trzecim piętrze budynku, w którym działał Easy, znajdowało się gniazdo karabinu
maszynowego. Robot przebił się przez ścianę, zabił żołnierzy i porwał ich broń.
Przewiesiwszy przez ramię taśmy z nabojami, powrócił na korytarz i podjął przerwaną
wędrówkę schodami w dół.
Ktoś rzucił z góry granat. Ładunek eksplodował najwyżej dwa metry od robota,
zasypując go deszczem odłamków. Easy nawet się nie zatrzymał.
Wyszedł na ulicę i zaatakował żołnierzy zdobyczną bronią, od czasu do czasu
strzelając z karabinu zamontowanego w korpusie, w którym prawie nie miał już amunicji.
Czołgu już nie było - potoczył się na południe po Nathan Road, zostawiając za sobą trop
zmiażdżonych i poobijanych samochodów.
Dog wyszedł z budynku po przeciwnej strome skrzyżowania i dołączył do partnera.
Maszyny zabijały teraz ze zdwojoną wydajnością. Jeden z żołnierzy uciekających przed nimi
skrył się za wrakiem samochodu, rzucił broń i podniósł ręce do góry.
York zignorował go.
Widząc to, Chińczycy zaczęli masowo porzucać karabiny i wstawać z uniesionymi
rękami. Było ich prawie dwustu.
Strzelanina ucichła. Dwa roboty stanęły pośrodku skrzyżowania, plecami do siebie,
kręcąc głowami na wszystkie strony. Ciszę przerwał tylko świst luf obracających się w ich
piersiach.
Virgil Cole, śledzący rozwój sytuacji na monitorach, polecił operatorowi wyłączyć
karabiny pokładowe obu robotów - w takich chwilach należało oszczędzać energię.
Uciekający czołg gnał na południe po Nathan Road, zmuszając żołnierzy idących ulicą
do panicznej ucieczki. Przerażony dowódca maszyny stał w otwartym włazie, próbując
obserwować budynki po obu stronach, by w porę wypatrzyć nieprzyjaciela uzbrojonego w
wyrzutnię.
Biegnący na północ Alvin York zauważył czołg i natychmiast skręcił między dwa
zaparkowane samochody. Gdy wóz minął go z klekotem gąsienic, robot rzucił się w pogoń.
Był zdolny do biegu z prędkością trzydziestu kilometrów na godzinę przez bardzo długi czas,
lecz w razie potrzeby mógł znacznie przyspieszyć, oczywiście kosztem dużego wydatku
energii. Uznał, że właśnie teraz nadszedł odpowiedni moment na wykorzystanie tej
możliwości.
Dowódca czołgu musiał wyczuć jego obecność, bo odwrócił się akurat w chwili, gdy
Alvin się odbił i skoczył na pancerz czołgu. Robot złapał równowagę, wymierzył i jednym
strzałem rozbił czaszkę oficera. Wyciągnął zwłoki z włazu i rzucił je na ulicę. Potem wspiął
się na wieżę i ostrożnie wszedł do środka.
Kierowca odwrócił się i wypróżnił cały magazynek pistoletu, próbując pozbyć się
intruza. Kule odbite rykoszetem od pancerza uśmierciły artylerzystę, który opadł bezwładnie
na siodełko.
Chwila nieuwagi prowadzącego wystarczyła, by czołg wpadł na stojące przy
krawężniku samochody, roztrącił je i wjechał do sklepu z gadżetami elektronicznymi. Uparcie
mieląc gąsienicami, wóz przedarł się przez wnętrze budynku, ścinając słupy podpierające
strop. Konstrukcja zawaliła się z hukiem.
We wnętrzu czołgu Alvin York wyciągnął rękę po wrzeszczącego ze strachu kierowcę
i jednym szarpnięciem urwał mu głowę.
- Jezu Chryste! - wykrzyknął Virgil Cole, który w odległości trzech kilometrów od
miejsca akcji śledził jej przebieg na monitorze. - Nie mógł go po prostu zastrzelić?!
- W tej chwili działa w trybie automatycznym - odparł kontroler. - Program nakazuje
mu oszczędzać amunicję, kiedy tylko się da.
- Słodki Jezu - jęknął Cole i odwrócił się, by nie patrzeć na obraz z kamer Alvina.
Bob York otworzył ogień, gdy tylko zobaczył żołnierzy ALW zbliżających się
tunelem metra do stacji Jordan Road. Stał w absolutnej ciemności, częściowo zasłonięty
kolumną oddzielającą dwa torowiska. Wu i jego ludzie zajęli pozycje na peronach, by umknąć
rykoszetujących kul.
Kiedy Bob York rozpoczął ostrzał, Wu wysunął karabin maszynowy zza węgła i
posłał długą serię w głąb tunelu. Rebeliant przyczajony na przeciwległym peronie uczynił to
samo. Wystrzały rozrywały ciemność błyskami migotliwego światła.
Wu wolno przesuwał lufę karabinu, starając się pokryć ogniem jak największą połać
tunelu. W głębi sztolni raz po raz pojawiały się iskry wzbudzane przez kule ocierające się o
betonowy strop i ściany.
W mrocznej, ciasnej przestrzeni tunelu jaskrawe błyski i spotęgowany echem huk
wystrzałów tworzyły wręcz psychodeliczne widowisko.
Wu zdjął palec ze spustu, gdy w migotliwym świetle zobaczył, że Bob York opuszcza
swoją kryjówkę i kieruje się w głąb tunelu. Bardzo chciał wiedzieć, co takiego widzą sensory
robota, ale jedynym sposobem na sprawdzenie byłaby rozmowa z kontrolerem z centrum
sterowania. Niestety, na tej głębokości pod ziemią szerokopasmowe telefony komórkowe po
prostu nie działały. Wu wiedział o tym, bo próbował.
York strzelił jeszcze kilka razy z marszu, a potem zapadła cisza. Wu Tai Kwong
zamknął oczy, by na powrót przyzwyczaiły się do całkowitej ciemności. Słuchał kroków
robota, a kilka sekund po tym, jak ucichły, wydawało mu się, że z tunelu dobiega cichy płacz.
Nie mogli leżeć na peronach w nieskończoność. Trzeba było zwołać ludzi i ruszyć
dalej.
- Idziemy - szepnął, opuszczając się z peronu na torowisko.
Dwaj rebelianci podali mu karabin.
Po niespełna pięćdziesięciu metrach potknął się o pierwsze zwłoki. Wyczuł ich w
mroku jeszcze sześć, nim napotkał pierwszego żywego człowieka, który pojękiwał z cicha,
błagając, by do niego nie strzelać. Teraz dopiero Wu włączył latarkę. W jej świetle zobaczył
żołnierza klęczącego z rękami uniesionymi wysoko nad głową. Mężczyzna miał zamknięte
oczy, a z jego rozciętego czoła sączyła się krew.
Jeden z ludzi Wu Tai Kwonga rozbroił żołnierza i kazał mu iść za kolumną
rebeliantów.
Tymczasem na powierzchni jednostki Armii Ludowo-Wyzwoleńczej w zasadzie
utraciły wartość bojową. Żołnierze nie słuchali już rozkazów; biegali w panice, szukając
schronienia, lub oddawali się w ręce buntowników.
Po telefonicznej konsultacji z Virgilem Colełem Michael Gao zarządził pochód sił
rewolucyjnych szerokimi alejami na północ.
Huk wystrzałów rozlegał się już tylko sporadycznie. Wkrótce każdy z rebeliantów
niósł naręcza karabinów, prowadząc za sobą co najmniej kilku jeńców.
Gao spotkał się z Wu Tai Kwongiem przy wyjściu ze stacji Yau Ma Tei, opodal
skrzyżowania Nathan i Waterloo Road. Po krótkiej rozmowie ustalili, że jeńcy zostaną na
skrzyżowaniu pod opieką kilku wartowników, a reszta oddziałów rebelianckich oraz jednostki
York ruszą ulicą Waterloo w kierunku bazy ALW. Wu zadzwonił do Coleła, żeby
poinformować go o swoich zamiarach.
Kiedy rozmawiali, z okolicznych budynków zaczęli wychodzić ludzie. Byli w
szampańskich humorach i żadna siła nie mogłaby nad nimi zapanować.
Gdy Wu skrzyknął wreszcie swoich ludzi, by poprowadzić ich w stronę bazy
wojskowej, cywile nie zamierzali powrócić do domów. Wmieszali się w kolumnę
uzbrojonych bojowników i ruszyli z nimi, jakby wybierali się na wieczorną przechadzkę.
Oddział dwustu rebeliantów wspomaganych przez Charliego Yorka posuwał się na
północny wschód, ku bramie bazy marynarki wojennej. Tempo marszu było raczej powolne;
należało zachować szczególną ostrożność, ponieważ centrum dowodzenia ustaliło, że w
pobliżu wjazdu do bazy żołnierze się solidnie okopali i czekali na szturm uzbrojeni w
karabiny maszynowe, granatniki i wyrzutnie pocisków przeciwpancernych.
Bojownicy ustalili, że wykonają frontalny atak, podczas gdy Charlie York przemieści
się po dachach budynków w pobliże bramy i rozpocznie ostrzał z góry, by ułatwić im zadanie.
Charlie bez problemu dotarł na wyznaczoną pozycję. W upatrzonym budynku zastał
wprawdzie chińskich żołnierzy, ale walka w zaciemnionych wnętrzach była jego
specjalnością. Detektor podczerwieni i szerokopasmowy radar umożliwiły mu błyskawiczną
eksterminację wrogów.
Stojąc w oknie na czwartym piętrze, Charlie widział okop jak na dłoni. Otworzył
ogień z karabinu maszynowego, który trzymał w ramionach. Każdy strzał był mierzony;
każda kula docierała do celu.
Żołnierze kryjący się w okopie widzieli jedynie błyski ognia w oknie budynku. Ginęli
masowo i tylko jeden z nich był na tyle przytomny, by chwycić wyrzutnię pocisków
przeciwpancernych i wypalić w kierunku robota.
Rakieta trafiła Charliego w prawe ramię. Eksplozja wyrwała je ze stawu i rzuciła
maszynę na podłogę. Odłamki pocisku kumulacyjnego uszkodziły też wbudowany karabin
maszynowy.
- Cholera! - zawołał Virgil Cole. - Tak to jest, kiedy rezygnujemy z mobilności.
Postawiliśmy Yorka w oknie i dopuściliśmy do tego, żeby wróg walił do niego jak do kaczki.
Niech to szlag! Jeżeli nie pozwolimy maszynie działać według programu, nasi ludzie będą
ginąć w walce o ten okop. No, dalej, niech nie stoi jak pomnik, bo ktoś wreszcie ją rozwali!
Każcie Charliemu skoczyć do rowu i niech robi swoje.
Charlie skoczył z wysokości trzynastu metrów na miękką ziemię. Przewrócił się przy
lądowaniu, a lewa ręka wbiła się w glebę na głębokość piętnastu centymetrów. Natychmiast
zerwał się na równe nogi i zaatakował najbliżej stojącego żołnierza. Na szczęście nie musiał
biec zbyt daleko; bez prawego ramienia miał poważne problemy z utrzymaniem równowagi.
Walka, która teraz nastąpiła, była krótka i brutalna. Używając szponów lewej ręki,
Charlie York rozrywał ludzi na strzępy. Żołnierz, któremu wyrwał ramię, wył jak opętany,
póki uderzenie ciężkiego manipulatora nie roztrzaskało mu czaszki.
Ciemność, krzyki i nadludzka moc maszyny bijącej, rozcinającej i rozrywającej ciała
żołnierzy - wszystko to sprawiło, że marynarze stracili zapał do walki. Rzucali broń i uciekali;
niektórzy w głąb bazy, inni wprost ku pozycjom rebeliantów.
Potyczka trwała zaledwie minutę.
Dowódca oddziału bojowników dowiedział się o tym chwilę później, gdy zadzwonił
jego telefon komórkowy.
- Możecie ruszać dalej - powiedział mu kontroler Charliego.
Gubernator Sun Siu Ki słuchał meldunków radiowych z pola walki i obserwował
sztabowców zaznaczających pozycje jednostek na stołowej mapie Hongkongu. Najstarszym
rangą oficerem był pułkownik Soong, trzeźwy profesjonalista z czterdziestoletnim
doświadczeniem w szeregach Armii Ludowo-Wyzwoleńczej. Już wieczorem próbował
uświadomić Sunowi realia sytuacji, ale gubernator nie chciał słuchać; odpowiadał nadętymi
sloganami partyjnymi i cytatami z przewodniczącego Mao o "jedności z ludem".
Widząc, jak jednostki York miażdżą jego oddziały i pozbawiają żołnierzy ducha
bojowego, Soong zaproponował, by gubernator zapytał o zdanie Pekin. Sun połączył się przez
radiotelefon ze stolicą.
Zdaniem pułkownika Soonga punktem zwrotnym było zajęcie przez rewolucjonistów
bazy marynarki wojennej. Zrozumiał wtedy, że nie zdoła pokonać przeciwnika dostępnymi
siłami. Kiedy powiadomił o tym gubernatora, ten zbladł jak płótno.
Po kolejnej krótkiej rozmowie z Pekinem Sun sięgnął po telefon komórkowy i wybrał
lokalny numer.
- Sonny Wong.
- Mówi gubernator Sun. - Wymiana zbędnych uprzejmości pomogła mu zapanować
nad nerwami. - Dzwonię, żeby pana poinformować, że Pekin przyjmuje pańską ofertę. Sto
milionów dolarów amerykańskich zostanie przelane na pański rachunek w banku
szwajcarskim.
- Dosyć późno, nie sądzi pan, Sun?
- Rząd to nie firma handlowa. Na takie sprawy potrzeba czasu.
- Rozumiem. - Sonny pomilczał przez chwilę dla lepszego efektu. - W zasadzie
powinienem zaczekać, aż pieniądze dotrą na moje konto, ale jako że godzina jest dość późna,
chyba zaufam pańskiemu rządowi i zacznę działać natychmiast.
- Doskonale! - ucieszył się Sun, autentycznie wdzięczny. - Rząd zobowiązał się do
zapłaty i jak zawsze dotrzyma obietnicy.
- Naturalnie - przytaknął Sonny, jakby bez przekonania. - Proszę, niech pan wraca do
swoich pilnych spraw, a ja zajmę się wykonaniem zlecenia.
Kiedy połączenie zostało przerwane, Sun Siu Ki poczuł się znacznie lepiej.
Sonny Wong rzucił aparat na biurko i wybuchnął głośnym śmiechem.
Kerry Kent siedziała naprzeciwko niego. Jej złamany nos został już nastawiony i
unieruchomiony opatrunkiem. Zapewne zmarszczyłaby brwi, gdyby tylko mogła.
- Co cię tak śmieszy?
- Wygraliśmy! Ten idiota Sun namówił Pekin na wypłacenie mi stu milionów dolców.
- Powiedziałam ci przecież, że Cole powyjmował bomby z Yorków. Nici z sabotażu.
W żaden sposób nie zdołamy powstrzymać tej rebelii.
Sonny uśmiechnął się od ucha do ucha.
- Ja o tym wiem i ty o tym wiesz - powiedział. - Ale ministrowie w Pekinie nie
wiedzą. Zanim się zorientują, że nie wywiązaliśmy się z umowy, będzie już za późno.
Pieniądze będą moje i nikt nie będzie w stanie anulować transakcji.
Sonny Wong pośmiał się jeszcze chwilę, a potem nalał sobie dobrej, szkockiej whisky
i zapalił papierosa.
Cholera, dawno nie czuł się tak dobrze.
Tylko Jurija szkoda, pomyślał. Szkoda też restauracji; i jachtu. Grafton i Cole
pokrzyżowali mu plany i kosztowali go sporo pieniędzy. Postanowił, że następnego dnia,
przed wyjazdem z Hongkongu, spróbuje wyrównać z nimi rachunki.
Ale tej nocy miał ochotę pić. I śmiać się. Sto milionów w prezencie od komunistów z
Pekinu i jeszcze dziesięć od ich arcywroga, ojca Ripa Buckinghama z antypodów.
Jakkolwiek na to patrzeć, dobry wynik.
Ha, ha, ha!
- Za rewolucję, w jakimkolwiek miejscu i czasie - powiedział Sonny Wong, unosząc
szklankę.
Rip Buckingham towarzyszył rebeliantom posuwającym się za jednostkami York na
północ, wzdłuż Nathan Road. Zatrzymał się, by popatrzeć, jak technicy obsługują roboty -
wymieniają akumulatory, instalują nowe pojemniki z amunicją i smarują części mechaniczne.
Spojrzał też na grupę jeńców siedzących na środku ulicy - nie wyglądali na nieszczęśliwych -
i wreszcie zaczął szukać Lin Pe.
Znalazł ją tam, gdzie skierował go jeden z kontrolerów: u wylotu małej uliczki, o
przecznicę od skrzyżowania Nathan-Waterloo. Na jezdni szalał rozradowany tłum i wszyscy
się przekrzykiwali. Mrok nocy rozpraszały małe ogniska rozniecone pośrodku ulicy.
Rip usiadł przy teściowej. Wyglądała na bardzo wyczerpaną.
- Wygraliśmy - powiedział. - Żołnierze ALW poddają się setkami, jeśli nie tysiącami.
- Tak naprawdę wcale nie chcieli walczyć - odrzekła Lin Pe. - Widziałam to w ich
twarzach. Oficerowie ich zmuszali.
Przez długą chwilę siedzieli w milczeniu, przyglądając się rzece uzbrojonych ludzi
napływających z Nathan Road i skręcających na wschód, w kierunku bazy wojskowej. Z
miejsca, w którym przycupnęli, widać było wciąż jeszcze dymiące wraki czołgów. Wiatr
przynosił przykry, mdlący odór płonącej ropy i gumy.
- Po co tu przyszedłeś? - spytała Lin Pe. - Dlaczego nie piszesz światu o tym, co się tu
dzieje? To twoje zadanie.
- Sue Lin martwiła się o ciebie. Chciała, żebym cię odszukał... A ponieważ kocham
was obie, nie mogłem odmówić. - Rip umilkł, by zebrać myśli. - Wu został odbity. Dowodzi
rewolucją. Był tu nawet niedawno, organizował nowe oddziały. Poszli Waterloo Road w
stronę bazy.
Lin Pe skinęła głową. Wiedziała już, że Wu żyje. Powiedziała jej o tym dziewczyna, z
którą łączyła się kilkakrotnie przez telefon komórkowy. Nie chciało jej się mówić o tym
Ripowi, była zbyt zmęczona. I zadowolona.
Siedząc pośród uradowanych rodaków, czuła osobliwą więź z innymi, więź, która
spajała wieki chińskiej historii - od nieznanej przeszłości, przez trudną teraźniejszość, po
nieznaną przyszłość. Dynastie, wojny, głód, narodziny, śmierć... Ludzie, którzy otaczali ją
teraz, byli sumą wszystkiego, co zdarzyło się w dziejach narodu. Ich duchy i ciała niosły
ziarno przyszłości; wszystkiego, co miało się jeszcze wydarzyć.
Lin Pe oparła podbródek na kolanach. Kiedy zamknęła oczy, zobaczyła twarze
rodziców - takie, jakie zapamiętała z wczesnego dzieciństwa. Przypomniała sobie to cudowne
wrażenie, które wywoływało w niej słońce wspinające się o poranku ponad mgły oraz ziemia,
wilgotna i pulchna po nocnym deszczu. Pamiętała też męża, jego twarz, jego dotyk, i to
cudowne uczucie, że ich dzieci są nowym życiem, że tak musi być... Wspomnienia otaczały ją
i przenikały.
Lin Pe wyjęła z torebki notes i napisała: "Ty jesteś ludzkością".
Spojrzała na własne słowa, zastanawiając się, czy trafnie uchwyciła myśl.
"Jesteś przeszłością i przyszłością", napisała poniżej.
Postanowiła spróbować jeszcze raz:
"Nie rozpaczaj - życie biegnie tak, jak powinno".
Sun Siu Ki czuł się odwrotnie niż Lin Pe. Świat walił się wprost na jego głowę.
Rebelianci władali wyspą Hongkong i znaczną częścią półwyspu Kowloon. W ich rękach
były jedyna działająca jeszcze w Specjalnym Regionie Administracyjnym stacja telewizyjna i
jedyna rozgłośnia radiowa. Za ich pośrednictwem w eter płynęły potoki kapitalistycznego,
imperialistycznego brudu. Buntownicy opanowali też lotnisko na wyspie Lantau oraz bazę
marynarki wojennej. Sześć robotów i uzbrojona tłuszcza - tyle wystarczyło, by pokonać
dobrze wyszkolonych żołnierzy, których posłał do walki pułkownik Soong. W zasadzie
jedynym skrawkiem terytorium kontrolowanym przez legalne władze SAR była baza Armii
Ludowo-Wyzwoleńczej.
Wszystko to, myślał Sun, jest jednak tylko lokalną katastrofą, jak pożar albo trzęsienie
ziemi. Pech polega na tym, że znalazłem się akurat w tym miejscu. Przyjaciele w Pekinie na
pewno to zrozumieją.
Jedynym promieniem słońca w czarnej otchłani porażki była dla gubernatora
niezachwiana pewność, że wielka armia ludowych Chin, uzbrojona w najnowocześniejszą
broń - kupioną od Rosjan i ukradzioną Amerykanom - przybędzie prędzej czy później do
zbuntowanej prowincji i zmiecie rebeliantów jak gigantyczna fala przypływu.
Sześć robotów? Niewyszkoleni cywile z kradzioną bronią i amunicją? Oficerowie-
amatorzy? Nie, po prostu nie mieli szans.
Świt zaróżowił już niebo na wschodzie, kiedy przed pogrążonym w rozmyślaniach
gubernatorem stanął pułkownik Soong.
- Baza jest otoczona - powiedział. - Rebelianci zamknęli pierścień okrążenia.
Sun wstał z fotela i podszedł do mapy rozłożonej na stole, pokrytej wiele mówiącymi
śladami spoconych dłoni.
- Błagałem Pekin o wsparcie z powietrza - odezwał się cicho. - Musimy wierzyć, że
towarzysze nie zostawią nas w potrzebie.
Pułkownik nie odpowiedział. Miał dość militarnego marzycielstwa.
- Sądzi pan, że zaatakują? - spytał Sun, mając na myśli rebeliantów.
- Jeśli się nie poddamy.
- Nie poddamy?
- Jeszcze nie zażądali kapitulacji, ale musimy rozważyć taki scenariusz. Mogą też
zaatakować bez pytania albo zaatakować, kiedy odmówimy.
- Dlaczego nie użyjemy artylerii? Wie pan przecież, gdzie jest wróg. Moglibyśmy
wbić go w ziemię...
- Kiedy my będziemy wbijać go w ziemię, zaatakuje. Zbyt wielu ludzi zebrało się
wokół bazy, abyśmy mogli myśleć o powstrzymaniu ataku.
Sun nie mógł uwierzyć.
- Co? Twierdzi pan, że parę tysięcy uzbrojonych cywilów znaczy więcej niż pańscy
żołnierze?
- Na terenie bazy przebywa w tej chwili mniej więcej trzy tysiące zdolnych do walki
ludzi. Moi oficerowie szacują, że u naszych bram stoi ponad dwieście tysięcy cywilów.
Nawet jeśli będziemy ich dziesiątkować ogniem z broni maszynowej i dział, to i tak mogą w
każdej chwili obalić ogrodzenie i zdeptać nas, zanim ich zabijemy.
Sun wciąż nie wierzył. Pułkownik zaprowadził go do wieży obserwacyjnej, żeby
przekonał się na własne oczy.
Słońce wyglądało już zza horyzontu, kiedy zmęczony gubernator wspinał się po
schodach na wieżę. Z otwartej platformy zawieszonej na wysokości trzeciego piętra - zwykle
używanej do szkolenia spadochroniarzy i podziwiania parad wojskowych odbywających się
na pobliskim placu - zobaczył główną bramę bazy, ulicę oraz kilkaset metrów wysokiego
ogrodzenia.
Sytuacja była właśnie taka, jak twierdził pułkownik. Sun miał przed sobą morze
ludzkich głów. Nikt nie próbował się kryć - ludzie stali i siedzieli wprost na ulicy, ramię przy
ramieniu. Ludzie... wszędzie, jak okiem sięgnąć.
Z piersi gubernatora wyrwał się cichy jęk rozpaczy. Sun zamknął oczy i zakołysał się
nieznacznie, wsparty o barierkę.
Po chwili odzyskał panowanie nad sobą.
- Gdyby rebelianci mnie schwytali, byłaby to dla Chin polityczna i propagandowa
katastrofa. Nie wolno nam podejmować takiego ryzyka. Proszę przygotować dla mnie
helikopter.
- Pan chyba nie rozumie sytuacji, gubernatorze. Rebelianci otaczają bazę ze
wszystkich stron. Już wczoraj strzelali do śmigłowca, którym pan leciał. Jeżeli spróbuje pan
się ewakuować, tym razem nie spudłują.
Promień nadziei, na który liczył Sun, pojawił się na platformie w osobie zdyszanego
posłańca.
- Bombowce nadlatują, panie gubernatorze. Dowódca prosił przez radio o wskazówki
co do celu, który mają zaatakować.
- Rebeliantów otaczających bazę wojskową? - spytał radiooficera pilot prowadzącego
formację bombowca Sian H-6.
- Tak jest. To rozkaz gubernatora. Tu jest mapa - dodał radiooficer, podając arkusz
drugiemu pilotowi, by pokazał cel dowódcy.
Sian H-6 był dwusilnikowym, średnim bombowcem - nielicencjonowaną, chińską
wersją rosyjskiego Tu-16 Badger. Maszyny tego typu latały od tysiąc dziewięćset
pięćdziesiątego drugiego roku i w Rosji służyły już tylko jako cele ćwiczebne lub platformy
do testowania nowych silników. W Chinach jednak H-6 był wciąż bombowcem pierwszej
linii. Tego ranka cztery samoloty tego typu obrały kurs na Hongkong.
- Podobno rebelianci są tuż za ogrodzeniem bazy - wyjaśnił radiooficer.
Kiedy implikacje tego stwierdzenia stały się jasne, obaj piloci spojrzeli po sobie bez
entuzjazmu. Jeżeli chcieli mieć pewność, że bomby spadną na buntowników, a nie na teren
bazy ALW, musieli atakować z bardzo niskiego pułapu. Jako że przy tak małych
wysokościach radar nawigacyjno-bombowy był praktycznie bezużyteczny, bombardier
siedzący w szklanej kabinie pod dziobem samolotu mógł jedynie zrzucić ładunek na
wyczucie. Jeżeli rebelianci nie dysponowali ani pociskami ziemia-powietrze, ani
stanowiskami artyleryjskimi naprowadzanymi radarowo, bombardowanie było teoretycznie
możliwe. Oczywiście przy idealnej pogodzie.
- Co powiedziałeś dowódcy bazy? - spytał pilot.
- Że spróbujemy zaatakować wyznaczony cel.
- Każ pozostałym maszynom ustawić się rzędem za nami. W pierwszym nalocie
spróbujemy zlokalizować cel, w drugim zrzucimy bomby.
- Tak jest.
- Powinniśmy bombardować za pierwszym podejściem zaprotestował drugi pilot.
- Chcę najpierw zobaczyć, co nas czeka.
- Dostaliśmy rozkaz do ataku; jeżeli przelecimy nad rebeliantami, nie zrzucając bomb,
uprzedzimy ich tylko o naszych zamiarach.
- Kiedy będziesz dowódcą klucza, będziesz mógł decydować. Dzisiaj robimy to po
mojemu.
Uciszywszy drugiego, pilot prowadzącej maszyny przypomniał strzelcom
pokładowym, że mają uważać. Sian H-6 nie posiadał systemu ostrzegania o namiarze
radarowym. Uzbrojony był w strzelające na wprost pojedyncze działko kalibru 23 milimetry
oraz trzy stanowiska podwójnych działek tego samego kalibru - jedno na szczycie kadłuba,
drugie pod brzuchem, a trzecie w ogonie. Tylko to ostatnie posiadało system celowniczy
sprzężony z radarem.
Bombowce dotarły nad Hongkong na wysokości niespełna pięciu kilometrów.
Przeleciały nad centrum i nawróciły na wschód, stale obniżając pułap. Brak niskich chmur,
zauważył pilot. Widoczność osiem do dziesięciu kilometrów.
- Widzę bazę - zameldował bombardier przez interkom.
- Powinni dać nam eskortę myśliwców - rzucił nerwowo drugi pilot, rozglądając się po
pustym niebie.
- Przecież dali! - zawołał tylny strzelec. - Są na czwartej, wysoko.
Pilot spojrzał z niepokojem we wskazanym kierunku. Oficer prowadzący odprawę
podkreślał, że eskorty nie będzie. Jeśli wierzyć plotkom, piloci myśliwscy uchodzili za
politycznie niepewnych. Wojna domowa, pomyślał dowódca, jest chyba najgorszym
koszmarem żołnierzy.
- To Shengyang J-11. Dwie sztuki - zameldował strzelec.
- Och - jęknął drugi pilot, który słyszał, że eskadra J-ll z lotniska Lantau dołączyła do
rebeliantów. - Co teraz zrobimy?
- Myśliwce mogą należeć do nieprzyjaciela - uprzedził strzelca dowódca. - Mogą
wystrzelić pocisk albo ustawić się do strzału z działka... Bądź gotów.
- Tak jest - potwierdził strzelec dziwnie piskliwym głosem. Jak wszyscy w załodze
bombowca, wiedział doskonale, jak małe są szanse zestrzelenia pocisku rakietowego za
pomocą działka. Nastroju nie poprawiał mu też fakt, że jeszcze nigdy nie pozwolono mu
strzelać ostrą amunicją.
Upewniwszy się, że jest poza zasięgiem dwudziestotrzymilimetrowych działek, major
Ma Chów zawrócił, by ustawić maszynę za ogonem ostatniego z czterech lecących rzędem
bombowców. Jego skrzydłowy trzymał formację w odległości kilkuset metrów, nieco wyżej i
w tyle.
Ma Chow doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że bombowce są praktycznie
bezbronne, zwłaszcza w starciu z dwoma nowoczesnymi myśliwcami, z których każdy
przenosił cztery pociski powietrze-powietrze i sto czterdzieści dziewięć pocisków do
trzydziestomilimetrowego działka pokładowego. Z ciężkim sercem myślał i o tym, że za
sterami przestarzałych maszyn siedzą jego rodacy.
- Co robimy? - spytał przez radio skrzydłowy.
- Pogadamy z nimi - odparł Ma Chow.
- Myślisz, że już nas zauważyli?
- Jeżeli nie, to zaraz zauważą.
Radiostacje montowane w chińskich samolotach bojowych mogły nadawać i odbierać
sygnały tylko na czterech częstotliwościach, toteż szybko nawiązano kontakt.
Bombowce wykonały szeroki powolny zwrot nad cieśniną i opadły na poziom trzystu
metrów, by obrać kurs na zachód - w kierunku bazy wojskowej. Kiedy wyrównały formację,
obniżyły pułap jeszcze bardziej, aż wreszcie znalazły się na wysokości stu czterdziestu
metrów nad poziomem morza.
Ma Chow namierzył prowadzącą maszynę radarem i przygotował pocisk do odpalenia.
- Dowódca myśliwców do dowódcy bombowców nad Kowloonem, odbiór - rozległ
się głos w słuchawkach pilotów H-6.
- Co robimy? - spytał w panice drugi. - Jeżeli zaczniemy z nim gadać, oskarżą nas o
zdradę.
- Dowódca myśliwców do dowódcy bombowców. Jeżeli którakolwiek z czterech
maszyn otworzy drzwi bombowe, zostanie zestrzelona. Proszę o potwierdzenie odbioru.
Pilot bombowca nie wiedział, co powiedzieć, więc się nie odezwał. Poprowadził
bombowce dookoła wyspy i dalej, nad półwysep, w stronę celu.
Minęli linię brzegową z prędkością dwustu pięćdziesięciu węzłów, lecąc na wysokości
stu trzydziestu metrów.
Nie powitał ich ani ogień artylerii przeciwlotniczej, ani pociski ziemia-powietrze.
Lecieli w pełnym słońcu nad ogromnym, imponującym miastem. Ma Chow i piloci
bombowców w coraz większym napięciu zastanawiali się, co zrobi druga strona.
- Półtora kilometra do celu - zameldował bombardier prowadzącej maszyny.
Przygotował celownik bombowy, umożliwiający wyznaczenie celu i mechaniczne śledzenie
jego położenia.
Samoloty pędziły nad dachami budynków rzucających długie cienie w promieniach
wstającego słońca. Pilot prowadzący cofnął nieco dźwignię przepustnicy, by jeszcze bardziej
zredukować prędkość.
I wtedy zobaczyli ludzi - tłum, nieskończone morze ludzkich postaci, ciągnące się na
wiele mil i ze wszystkich stron otaczające bazę.
- To muszą być ci rebelianci - odezwał się z niesmakiem bombardier. - Nawet nie są
uzbrojeni.
- Niektórzy są - odparł drugi pilot.
Dowódca w milczeniu spoglądał w dół. Jeszcze nigdy, w całym swoim życiu, nie
widział tylu ludzi w jednym miejscu.
Kiedy minęli bazę, nieznacznie uniósł dziób maszyny i zwiększył ciąg. Kiedy oba
silniki osiągnęły dziewięćdziesiąt pięć procent mocy, spowolnił nieco tempo nabierania
wysokości.
- Myślę, że pora wracać do domu - powiedział do drugiego pilota, kiedy minęli pułap
tysiąca metrów.
- Rozstrzelają nas za niewykonanie rozkazu - sprzeciwił się drugi.
- Nie widziałem tam żadnych rebeliantów, jedynie cywilów.
- To właśnie byli ci rebelianci - upierał się drugi.
On chyba jest trochę głupi, pomyślał dowódca.
- Zrzuciłbyś na nich bomby, co?
- Mam żonę i syna w Kantonie - odparował drugi. Ich baza lotnicza leżała w pobliżu
tego miasta.
- Życie jest pełne gównianych wyborów - stwierdził filozoficznie dowódca. -
Naprawdę jesteś samobójcą? Przecież jeśli otworzymy drzwi bombowe, myśliwce strącą nas
w cholerę.
Zanim drugi zdążył wymyślić odpowiedź, z przejęciem w głosie odezwał się tylny
strzelec.
- Numer dwa wypuszcza podwozie! Odłącza się od formacji... Numer cztery też!
Pewnie będą lądować na Lantau.
To jest to, pomyślał dowódca. Zdecyduj się, człowieku.
Przymknął przepustnicę; przy kursie wznoszącym prędkość spadła błyskawicznie.
Sięgnął po manetkę mechanizmu podwozia i przestawił ją do pozycji "otwarte".
- Miejmy nadzieję, że to będzie krótka wojna - mruknął do drugiego pilota, słuchając
szumu siłowników wysuwających podwozie.
Trzy bombowce zawróciły w stronę lotniska na wyspie Lantau. Tylko jeden kierował
się na północny wschód. Skrzydłowy majora Ma Chow poleciał za lądującymi, a on sam
postanowił odprowadzić uciekającego. Odpuścił mu dopiero na wysokości siedmiu
kilometrów.
Zakreślił na niebie rozległy okrąg, śledząc na przyrządach niknącą sylwetkę H-6.
Kiedy stracił ją z oczu, zerknął na kompas i skierował dziób myśliwca ku ziemi.
Pomknął w kierunku miasta, przyspieszając gwałtownie. W ciągu paru sekund
samolot pokonał barierę dźwięku. Ma Chow nie zmieniał kursu, pozwalając maszynie
przyspieszać.
Na wysokości tysiąca siedmiuset metrów włączył dopalacze. Prędkość przekroczyła
dwa machy.
Kiedy na wysokości niespełna trzystu metrów myśliwiec przelatywał nad bazą
wojskową, jego ogon otoczyła smuga kondensacyjna w kształcie dysku. Ma Chow teraz
dopiero poruszył sterem samolotu, kierując go na słupach ognia z dopalaczy wprost ku
słonecznemu blaskowi czerwcowego poranka.
Wu Tai Kwong i członkowie Szkarłatnej Drużyny stali na czele tłumu przed bramą
bazy wojskowej, nie kryjąc się przed żołnierzami strzegącymi ogrodzenia i śledzącymi ruchy
rebeliantów z wieży obserwacyjnej, kiedy nad ich głowami rozległ się podobny do eksplozji
huk silników odrzutowych myśliwca. Otrząsnąwszy się z szoku, ludzie zadarli głowy i
pożegnali odlatujący samolot głośnymi wiwatami.
Wu Tai Kwong spojrzał na zegarek. Dochodziła siódma.
Dwie minuty przed wyznaczonym czasem dał sygnał Virgilowi Colełowi, który czekał
w pobliżu z przenośnym pulpitem sterowniczym robotów zawieszonym na szyi. Po chwili z
tłumu wyszedł Alvin York. Stanął obok Wu, który przyjrzał mu się z zainteresowaniem - po
raz pierwszy miał okazję podziwiać maszynę z bliska w świetle dziennym.
Członkowie Szkarłatnej Drużyny także obejrzeli Alvina, a potem rozstąpili się, by i
żołnierze z drugiej strony ogrodzenia zobaczyli, z czym mają do czynienia. Cole
podprowadził robota na odległość metra od drucianej siatki.
Sekundy mijały powoli, a w tłumie zgromadzonym przed bramą z wolna zapadała
cisza. W końcu jedynym słyszalnym dźwiękiem był daleki łopot śmigieł krążącego wysoko
helikoptera telewizyjnego. Cole rozejrzał się, próbując oszacować liczbę Hongkończyków
czynnie demonstrujących poparcie dla rewolucji. Ćwierć miliona, pomyślał. Większość
oczywiście nieuzbrojona, lecz nie to było najważniejsze. Liczyła się masowość.
Punktualnie o siódmej Wu Tai Kwong skinął głową, a Cole kliknął na jednej z ikon
widocznych na ekranie sterownika.
Alvin York zrobił krok naprzód, pochwycił bramę i wyrwał ją z zawiasów. Cisnął ją
na bok i wkroczył na teren bazy, rozglądając się na boki i coraz szybciej obracając lufami
wbudowanego karabinu maszynowego. Tuż za nim szli członkowie Szkarłatnej Drużyny, a
potem cała reszta świata.
Chińscy żołnierze rzucili broń i rozstąpili się na boki. Alvin York i przywódcy
rewolucji minęli ich obojętnie.
Członków Szkarłatnej Drużyny nie było w pobliżu, kiedy tłum odnalazł gubernatora
Suna, ukrytego w szafie w jednym z budynków koszarowych. Rozjuszeni ludzie wywlekli go
na zewnątrz i rozebrali do naga.
Zanim Wu i Cole przedarli się przez ciżbę, było już za późno. Ludzie rozszarpali Suna
gołymi rękami: oderwali mięso od kości i wyłamali kończyny ze stawów. Z początku
krzyczał, potem ucichł. Nawet gdyby Wu dotarł do niego w porę, prawdopodobnie nie
zdołałby powstrzymać tłumu.
Krwawą scenę uwieczniła z odległości kilkuset metrów kamera telewizyjna. Na
szczęście w innych miejscach bazy ludzie zachowywali się nieco spokojniej i bojownicy Wu
Tai Kwonga zdołali powstrzymać ich przed złupieniem wojskowych magazynów.
W południe gąszcz ciał przerzedził się nieco, a po południu zastępcy Wu zaczęli
wyganiać gapiów z terenu bazy, aby sprawdzić, co z wojskowego dobytku ocalało i nadawało
się do użytku.
Wu i Cole opuścili bazę zaraz po śmierci Suna. Mieli mnóstwo pracy i bardzo, bardzo
mało czasu.
ROZDZIAŁ 20
Kiedy rebelianci walczyli z siłami ALW w Kowloonie, Jake i Callie Graftonowie
poszli do łóżka w sypialni apartamentu konsula generalnego Stanów Zjednoczonych. Gdy
dotarli do konsulatu telewizyjnym śmigłowcem prosto z pokładu Barbary Coast, admirał
kiwnął głową na powitanie marines pilnującym wejścia, a ci zasalutowali mu służbiście i
przepuścili bez zbędnych pytań, Jake poinformował oficera dyżurnego, że spodziewa się
telefonu z Waszyngtonu - nie było to zbyt wielkie kłamstwo.
Oficer dyżurny nie próbował go zatrzymać - był zbyt zajęty żonglowaniem
telefonami, próbując skoordynować pracę miejscowego sztabu, który w miarę możliwości na
bieżąco informował centralę o przebiegu bitwy w Kowloonie. Mruknął tylko "tak jest", a
kiedy się odwrócił, Jake i Callie popędzili prosto do sypialni Coleła i zamknęli za sobą drzwi
na klucz.
Dziesięć minut później leżeli już w łóżku, a na szafce nocnej stały dwa kieliszki
szampana.
- Mam poważne pytanie, na które udzielisz mi poważnej odpowiedzi - odezwała się
Callie.
Jake wziął łyk szampana i poruszył stopami w jedwabnej pościeli. Jedwabnej! Boże,
jakie życie mają ci miliarderzy!
- Oczywiście - mruknął, żeby sprawić żonie przyjemność.
- Słuchaj: czy gdybyś dostał taką propozycję, zostałbyś oficerem Marynarki Wojennej
Wolnych Chin?
- To nad tym zastanawiałaś się przez ostatnie dwa dni?
- Po prostu jestem ciekawa. Odpowiesz mi?
- Nie zgodziłbym się za cholerę. Możliwe, że nie zrobiliby mnie od razu admirałem, a
ja nie mam ochoty brać gorszej posady.
- A gdyby zrobili cię admirałem?
- Musiałbym się zastanowić.
- Naprawdę?
- Jasne, że nie. Podpuszczam cię. A teraz wyłącz światło i pobaraszkujemy trochę.
- Jestem zbyt obolała, żeby z tobą harcować.
- A ja zbyt zmęczony. No, więc wyłącz światła i poudajemy trochę, a potem
padniemy.
Callie sięgnęła do włącznika.
- A serio... Odmówiłbyś nawet wtedy, gdyby poprosił cię Wu Tai Kwong?
- Nie poprosi mnie, ale gdyby to zrobił, odpowiedziałbym, że to wielki zaszczyt, bla
bla bla, lecz niestety bla bla bla.
- Jesteś pewien?
- Powiem ci, co zrobimy: zwiniemy żagle, gdy tylko nadarzy się okazja. Wracamy do
krainy coca-coli i hot dogów, kochanie, i to jak najszybciej.
- Proszę cię, Jake...
- Ty naprawdę pytasz poważnie?
- Tak.
Grafton zastanawiał się chwilę.
- Gdyby nie to, że zostałaś porwana, nie zabijałbym dzisiaj tych bandytów. Zrozum,
nie winię cię za to, co się stało, ale też nie mam zamiaru uczestniczyć w tej walce. To jest
chińska wojna domowa... jak sama nazwa wskazuje, problem Chińczyków. Będę walczył za
mój kraj i za moją rodzinę, ale na tym koniec. To jasne, że tym, których dzisiaj spotkałem,
należało się to, co ode mnie dostali, lecz z drugiej strony ja nie jestem Bogiem i nie mam
zamiaru odwalać Jego roboty. Wrócimy do domu i na tym skończy się nasz udział w tym, co
się tu dzieje. Rozumiesz mnie?
- Tak. - Callie rozumiała i czuła głęboką ulgę.
- Cholernie martwiłem się o ciebie, skarbie. Wierz mi, że perspektywa życia bez
ciebie nie wydawała mi się przyjemna. Może to tylko szok po tym wszystkim, ale w
najbliższej przyszłości nie zamierzam spuszczać cię z oka.
- Ja też się martwiłam - szepnęła Callie. - Bez przerwy myślałam o tym, że powinnam
coś robić, szukać drogi ucieczki... Wreszcie uspokoiłam się, bo zdałam sobie sprawę, że
przyjdziesz po mnie, kiedy tylko będziesz mógł. Że moją drogą ucieczki jest Jake Grafton.
- Twarda z ciebie panienka, Callie Grafton.
- Może to głupie, ale powiem ci: wiedziałam, że przyjdziesz. Wyczuwałam, że jesteś
blisko. - Chciała powiedzieć coś jeszcze, ale ich usta spotkały się i myśl umknęła.
Jak się okazało, Jake nie był zbyt zmęczony, a Callie zbyt obolała.
Potem, kiedy leżeli blisko siebie, szepnęła jeszcze:
- Wiesz, pierwszy raz w życiu brałam kąpiel w burdelu - ale jej mąż nie odpowiedział.
Zapadł w głęboki sen.
Godzinę później zadzwonił telefon. Jake ocknął się z trudem i po krótkiej walce zdołał
przycisnąć słuchawkę do ucha.
- Grafton.
- Telefon ze Stanów, którego pan oczekiwał, na linii drugiej, sir. Ale zanim pan
odbierze... Właśnie dostaliśmy wiadomość, że otrzymał pan nominację na stanowisko
amerykańskiego charge dłaffaires w Hongkongu. Pierwsze rozkazy idą właśnie drogą
satelitarną. Jutro po południu marynarki wojenne Stanów Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii
wprowadzą do portu sześć okrętów, które mają ewakuować wszystkich nie-Chińczyków,
którzy pragną opuścić Hongkong.
Jake trawił informacje przez kilka sekund.
- Kto czeka na linii drugiej? - spytał wreszcie.
- Sekretarz stanu, sir.
- Dzięki. - Jake usiadł na łóżku, zapalił lampkę i przełączył aparat na linię numer dwa.
Ubierając się, przekazał Callie nowiny.
- Och, Jake... Ja też chciałam już wracać do domu.
- Nie wcześniej niż za kilka tygodni. Tak powiedział sekretarz stanu. W tej chwili
najważniejsza jest ewakuacja obcokrajowców.
- Sądzisz, że wielu będzie chciało wyjechać?
- Kto wie? - odparł Jake, zapinając kaburę na kostce. - Naprawdę ważne pytanie
brzmi: co zrobią komuniści? Przypuszczam, że rebelianci wkrótce opuszczą Hongkong.
Niewykluczone, że wtedy komuniści spróbują odzyskać miasto. Może przyślą okręty i
wykonają desant? Ani ja tego nie wiem, ani nikt w Waszyngtonie. Z drugiej strony, jeśli
Chińczycy zechcą zorganizować coś na wielką skalę, wykryją to nasze satelity rozpoznawcze
i centrala przyśle nam ostrzeżenie, przynajmniej na kilka godzin przed faktem, o ile to
cokolwiek zmieni... - Jake sięgnął po szelki z kaburą, pomyślał, że nie chce mu się nosić
ciężkiego colta, ale ostatecznie nałożył niewygodną uprząż.
- Niektórzy Amerykanie nie wyjadą - zauważyła Callie. - Sam wiesz, że nie odejdzie
stąd też wielu Brytyjczyków i Australijczyków. To ich dom.
- Zostaną na własne ryzyko. Stawiają na Wu Tai Kwonga i Tygrysa Coleła, licząc na
ochronę. Osobiście uważam, że to ryzykowne. - Jake pochylił się i ucałował żonę. -
Zdrzemnij się jeszcze. Skoro mam być odpowiedzialny za pracowników konsulatu, to chyba
powinienem przynajmniej wiedzieć, co robią.
- Nie wyjadę stąd bez ciebie - zapowiedziała Callie, kiedy ruszył w stronę drzwi.
Jake uśmiechnął się do niej promiennie.
- Wcale nie sądziłem, że chciałabyś wyjechać.
Callie była pewna, że już nie zmruży oka, ale była tak wyczerpana, że szybko
odpłynęła w sen.
Słońce stało już dość wysoko nad horyzontem, a Jake Grafton pił poranną kawę przy
biurku Tygrysa Coleła, kiedy rebelianci wkroczyli do bazy wojskowej w Kowloonie. Gdy
telewizja pokazywała tłum rozszarpujący na strzępy ciało gubernatora Suna Siu Ki, admirał
rozmawiał właśnie przez telefon satelitarny z Departamentem Stanu.
W mieście przywrócono już zasilanie i każdy, kto znalazł się w pobliżu telewizora,
mógł podziwiać ostateczne zwycięstwo lokalnej rewolucji.
Po rozmowie z Waszyngtonem Jake Grafton podszedł do okna i energicznym ruchem
rozsunął zasłony, wpuszczając do gabinetu poranny blask słońca. Podziwiał jeszcze widoki,
gdy z sekretariatu dotarł znajomy głos. Po chwili w drzwiach gabinetu stanął Tommy
Carmellini z zabandażowaną głową.
- Oto człowiek, z którym chciałem się zobaczyć. Wejdź, napijemy się kawy.
- Słyszałem, że został pan strasznie ważnym ważniakiem.
- Owszem. A ty, rozumiem, nadal pracujesz dla mnie.
- Nie wiem, czy dam radę, panie admirale. Jeszcze jedna taka noc jak ostatnia i
wyląduję w szpitalu.
- Dzięki za wszystko, Tommy. Ocaliłeś życie mojej żony, kiedy rozszyfrowałeś tę
Kent.
Carmellini był jeszcze u Jakeła, kiedy do gabinetu weszła Callie.
- Pospałeś trochę? - spytała męża.
- Nie.
Pocałował ją na dzień dobry i przytulił, a potem opowiedział o zwycięstwie
rebeliantów. Miasto należało do nich.
- Przynajmniej na razie - dodał nieco ciszej.
Jedli we troje śniadanie, kiedy odezwał się brzęczyk interkomu. Sekretarz
zapowiedział wizytę Coleła.
Tygrys wpadł do gabinetu brudny, zmęczony i bardzo szczęśliwy.
- Wygraliśmy pierwszą kampanię - oznajmił.
- Gratulacje.
- Dla ciebie też - odparł Cole. - Sekretarz mówi, że jesteś tu nowym charge dłaffaires.
- Wspinam się po drabinie, jak widzisz. Kto wie, jak wysoko zajdę? Zjesz z nami
śniadanie?
- Umieram z głodu. Zamów coś dla mnie, a ja ci opowiem, co się działo w nocy.
Jake podniósł słuchawkę i wybrał numer kuchni. Kiedy skończył, wysłuchał relacji
Coleła i powiedział:
- Federalny sąd w Waszyngtonie wydał nakaz aresztowania. Ogłosili godzinę temu...
Teraz jesteś już oficjalnie zbiegiem.
Cole wzruszył ramionami.
- Zgłosiłem się na ochotnika do tej misji. Jakoś będę z tym żył.
- Dokąd teraz wyruszycie?
- Do Shenzhen. To specjalna strefa ekonomiczna, tuż za granicą SAR Dziś to już w
zasadzie przedmieścia Hongkongu. Wieczorem spróbujemy przejść przez granicę i zająć
miasto. Jak dobrze pójdzie, za dzień, dwa, ruszymy na Kanton.
- W jaki sposób?
- Bardzo tradycyjny: piechotą. Jednostki York, ciężki sprzęt i amunicję przewieziemy
ciężarówkami, ale ludzie będą musieli wybrać się na spacer. Mamy pod bronią dziesięć
tysięcy mężczyzn i kobiet, z czego połowa to byli żołnierze ALW, którzy zgłosili się na
ochotnika. Skoro nie kursują pociągi, nie mamy alternatywy... będziemy maszerować.
- Macie szanse na zwycięstwo? - spytała Callie. - Czy będziecie w stanie odsunąć
komunistów od władzy?
- Jeżeli uda nam się przekonać ludzi, że komuniści stracili boski mandat do
kierowania krajem, to tak. Mao Tse-tung zawsze powtarzał, że siła polityczna wyrasta wprost
z luf karabinów, ale nic bardziej błędnego. Każdy dyktator w historii świata wierzył w tę
samą bzdurę. Prawda jest taka, że władza jest funkcją przyzwolenia społecznego. Jak dotąd
reakcja obywateli na bunt w Hongkongu jest lepsza, niż się spodziewaliśmy. Wu zawsze
uważał, że ludzie są już gotowi; teraz wydarzenia zdają się potwierdzać jego opinię.
- Postawił pan własne życie na słuszność tej tezy - zauważył Tommy Carmellini.
- Życie jest po to, żeby naprawdę żyć - odparł Cole, dolewając sobie kawy.
Uśmiechnął się - a robił to niezwykle rzadko - i wzniósł toast filiżanką.
- Za życie i dobrych przyjaciół, gdziekolwiek by byli.
Kończyli śniadanie przy stole konferencyjnym pod oknem, ciesząc się pięknym
słońcem i ostatnią wspólnie spędzoną godziną, kiedy drzwi otworzyły się z trzaskiem i do
środka wparował sekretarz.
- Panie admirale, przepraszam, ale...
Urwał w pół zdania, gdy Charlie York odtrącił go na bok. Jednoręki robot wszedł
chwiejnie do gabinetu i zajął pozycję tuż przy oknie, stając twarzą do siedzących przy stole. Z
jego okaleczonego barku sterczało kilka luźnych kabli, a karabin ukryty w piersi był mocno
uszkodzony. Kevlarowa skóra była splamiona ciemną substancją, zapewne mieszaniną krwi i
błota.
Zaraz za robotem do biura konsula weszli Sonny Wong i Kerry Kent. Złamany nos
agentki okryty był usztywniającym opatrunkiem. Jej szyję otaczał pasek, na którym wisiał
przenośny pulpit sterowniczy.
Sonny Wong mało przyjaźnie trzymał w dłoni pistolet samopowtarzalny. Kiwnął lufą
w stronę Coleła i Graftona.
- Przepraszam, przyjaciele, że przeszkadzam w śniadaniu, ale jesteśmy wam winni
rewizytę.
- Marines ich wpuścili, sir - jęknął sekretarz. - Sądzili, że przyszli z panem Colełem.
Sonny skierował broń w jego stronę.
- Jeżeli ktokolwiek ośmieli się tu wejść, zastrzelę tych ludzi i puszczę wolno Yorka.
Powiedz to swoim marines. A teraz won!
Sekretarz pozbierał się szybko i zamknął za sobą drzwi. Kerry Kent usiadła w fotelu
konsula i położyła konsolę na biurku. Jake zauważył kątem oka, że przesuwała kursor po
ekranie, kiedy Wong przemawiał.
- Obaj wygraliśmy, panie Cole. Wy zdobyliście Hongkong, a ja uwolniłem chiński
rząd od brzemienia całkiem sporej kwoty.
Sonny oparł się pulchnym zadkiem o krawędź biurka, zwieszając luźno nogę i
swobodnie kiwając pistoletem w stronę jeńców.
- Czego chcesz?
- Zawdzięczam temu panu - Wong skierował lufę ku Graftonowi - sporą dawkę
nieprzyjemności. Zabił kilkunastu moich współpracowników i zniszczył część moich
aktywów, a konkretnie pływającą restaurację i duży jacht. Kapitał o wartości dwunastu
milionów dolarów amerykańskich poszedł najpierw z dymem, a następnie na dno, admirale. A
wszystko to dzięki panu. Wniósł pan w moje życie tyle radości co rozległy wrzód na dupie.
- Trzeba było zostawić w spokoju moją żonę - odparł bez emocji Jake.
- Osobiście nie mam nic przeciwko niej, po prostu potrzebowałem środka perswazji,
by pan Cole zechciał podzielić się ze mną swoim majątkiem... zdecydowanie zbyt wielkim
jak na jednego człowieka. Nie starczyłoby mu pięciu żywotów, żeby wydać tyle pieniędzy,
więc postanowiłem ulżyć mu w tej przykrej sytuacji.
- Powinienem był cię zabić, kiedy miałem okazję - rzucił Jake tym samym tonem
swobodnej konwersacji.
Sonny Wong uśmiechnął się szeroko. Czuł się naprawdę wspaniale.
- Za późno na to, Grafton. Za późno.
- Skąd wziąłeś Yorka? - spytał Cole.
- Był w naprawie. Panna Kent musiała niestety zastrzelić kilku techników, którzy nie
przejawiali chęci do współpracy, ale Charlie bardzo się ucieszył na jej widok.
Cole przełknął ostatni kęs śniadania i odłożył nóż z widelcem na talerz. Carmellini
wsunął nogi pod krzesło.
To naprawdę zły człowiek, pomyślała Callie, wpatrując się w Sonnyłego. Widziała go
po raz pierwszy i musiała stwierdzić w duchu, że nie tak go sobie wyobrażała. Był niski,
pulchny i miał krągłą, młodzieńczą twarz - zupełnie nie pasował do stereotypu zawodowego
bandyty. A jednak nim był.
- Jestem gotowa - odezwała się triumfalnie Kerry Kent i uśmiechnęła się do
Carmelliniego. Nie był to sympatyczny uśmiech. - Kiedy Charlie skończy z admirałem,
zajmie się tobą, ty podstępny sukinsynu.
Na wypolerowanej srebrnej tacy stały dzbanek z kawą, pojemnik ze śmietanką i
cukiernica. Jake sięgnął do niej lewą ręką i przyciągnął bliżej, by złapać uchwyt dzbanka.
Charlie York stał pięć metrów dalej i wpatrywał się w niego uparcie.
Grafton nalał sobie kawy i odstawił naczynie na stół, obok tacy. Spojrzał na Wonga,
który znowu zaczął mówić.
- Zrobimy tak, Cole. Dam panu szansę na ocalenie siebie i przyjaciół. Proszę użyć
telefonu satelitarnego i pogadać ze swoim bankierem w Kalifornii. Niech pan mu powie, żeby
przelał pięćdziesiąt milionów na mój rachunek w Szwajcarii. Dość już przemocy w
Hongkongu. Zapłaci mi pan i może kontynuować tę swoją krucjatę.
- Takiej gotówki nie da się zebrać w parę chwil - odparł gładko Cole.
- Cóż, będzie pan musiał przekonać swojego człowieka, żeby mimo wszystko
poszukał pieniędzy. Panna Kent już zaprogramowała Yorka, a ja mam coraz mniej czasu i
cierpliwości. Prowadziliśmy grę i pan przegrał, więc radzę sięgnąć po telefon.
Callie z uwagą wpatrywała się w męża. Zabije tego człowieka, pomyślała, i będzie
tego żałował do końca życia.
- Chcielibyśmy tylko wrócić do domu - powiedziała, by zwrócić na siebie uwagę
Wonga.
Jake sięgnął po filiżankę lewą ręką i przewrócił ją. Podniósł się szybko, by uniknąć
strumienia gorącej kawy i w tym samym momencie prawą ręką sięgnął po colta kalibru .45,
ukrytego w kaburze pod pachą. Odwiódł kurek, wycelował i strzelił do Sonnyłego Wonga.
Sonny nie patrzył w jego stronę i nie był przygotowany na atak. Zdążył strzelić, ale
chybił i kula minęła głowę Graftona o dobrych dziesięć centymetrów, po czym z głośnym
mlaśnięciem wbiła się w ścianę.
Jake Grafton nie chybił. Trafił Sonnyłego Wonga w środek piersi i zaraz poprawił
strzałem w gardło. Głowa bandyty odskoczyła do tyłu, a trzecia kula przebiła serce.
Kiedy pierwszy strzał dosięgnął Sonnyłego, Kerry Kent krzyknęła i natychmiast
uniosła pulpit sterowniczy na wysokość twarzy.
Krzyczała jeszcze, gdy Jake strzelił po raz czwarty: kula przebiła pulpit i uderzyła w
jej czoło, posyłając w powietrze chmurę czerwonej mgiełki.
W chwili, gdy ciało Kerry Kent osuwało się na podłogę, Charlie York ruszył do akcji.
Jake sięgnął lewą ręką po tacę i ustawił ją pod kątem, zrzucając dzbanuszek ze
śmietaną i cukiernicę. Odbite promienie słoneczne padły prosto na sensory robota, który
zamarł w bezruchu, oślepiony.
Jake również znieruchomiał, koncentrując się na celowaniu wiązką światła w
obiektywy Charliego.
- Och, Jake... - szepnęła Callie.
- Co teraz? - spytał Grafton, ostrożnie chowając pistolet do kabury.
- Jezu, chłopie, nie trzeba było rozwalać tej cholernej konsoli!
Cole podniósł przestrzelone urządzenie i obejrzał je uważnie.
- Cholera - mruknął Tommy Carmellini, sprawdzając puls Sonnyłego. - Zdaje się, że
tego pan Wong się nie spodziewał.
- Popsułem mu dzień - stwierdził Jake.
- Nie żyje? - spytała Callie.
- Zdecydowanie - odparł Carmellini i podszedł do Kent. W tym przypadku
wystarczyło spojrzenie.
- Złom - oświadczył zdegustowany Cole, rzucając bezużyteczny pulpit na biurko.
- No, nie stój tak, doktorze Frankenstein - odezwał się Jake, starając się panować nad
głosem. - Wyłącz skurwiela.
- Nie da rady, Jake. Nie bez pulpitu sterującego.
- Chcesz powiedzieć, że nie ma żadnego wyłącznika? Pstryk-pstryk?
- Nie ma. Uznaliśmy, że wróg mógłby użyć wyłącznika równie łatwo jak my. Pulpit
sterujący jest jedynym środkiem komunikacji z jednostką York.
- Więc biegnij po nowy!
- Mógłbym, ale to raczej nic nie da. Kent najprawdopodobniej podporządkowała
Charliego rozkazom tej i tylko tej konsoli, żeby uniknąć przejęcia kontroli nad robotem przez
inne pulpity.
Słońce nieubłaganie pięło się w górę i Jake miał przykrą świadomość, że wkrótce na
tacę przestanie padać jego mocne światło. Chwycił ją drugą ręką, by ustabilizować promień
błądzący po metalowej twarzy Charliego Yorka.
- Rusz głową! - zawołał. - Wymyśl coś!
- Może po prostu zabierz się stąd w cholerę.
- A jeśli ten blaszany bałwan pozabija i was?
- Kent powiedziała...
- Kent wystawiła wszystkich do wiatru! Całe jej życie było kłamstwem. - Grafton
spojrzał na Charliego Yorka, próbując zebrać myśli. - Jakie są jego słabe punkty?
- Dopiero zaczynaliśmy testy, kiedy okazało się, że trzeba będzie je przerwać. Nie
mieliśmy czasu...
- Coś takiego! - Jake odetchnął głęboko. - Dobra, zabierajcie się stąd wszyscy. No,
już, wynocha! Wyjdźcie na korytarz i zamknijcie się w innym pokoju.
Usłuchali bez słowa. Callie wychodziła ostatnia.
- Jake...
- Idź, Callie. Chcę wiedzieć, że jesteś bezpieczna.
- Jake!
- Idź! Pozwól mi spokojnie pomyśleć.
Spojrzał na wielkiego, jednorękiego mechanicznego potwora z uszkodzonym
karabinem, oślepionego słońcem.
Potwora, który zamierzał go zabić.
Być może warto było po prostu usiąść, żeby nie stanowić zagrożenia.
Ale Kent sugerowała, że York ma zabić właśnie jego! Maszyna rzeczywiście patrzyła
w jego stronę; być może Jake Grafton został zdefiniowany jako indywidualny cel, z
pominięciem programu identyfikacji zagrożenia. A może Kent tylko tak się wyraziła? Może
kłamała w żywe oczy?
Jake już wkrótce miał się przekonać. Za parę sekund, kiedy zniknie słońce...
Trzymając tacę w lewej dłoni, bardzo ostrożnie sięgnął prawą po czterdziestkę piątkę.
Dystans między nim a Charliem Yorkiem nie przekraczał teraz czterech metrów. Boże, jak
przerażająco wyglądała ta maszyna!
Nie odrywając łokcia od stołu, wycelował w obiektyw rejestrujący światło w paśmie
widzialnym i strzelił.
Pistolet podskoczył w jego dłoni.
Głowa Yorka odchyliła się nieco pod naporem ciężkiego pocisku, ale soczewka
pozostała nienaruszona, podobnie jak ruchomy obiektyw, który ją przesłaniał.
Kuloodporne szkło! Oczywiście.
Jake miał jeszcze dwie kule. Wymierzył tym razem w lewe "oko", pracujące w
podczerwieni.
Metalowy łeb odskoczył do tyłu i wyprostował się natychmiast. Soczewka była cała.
Ostatni nabój.
Trzecie trafienie i znowu nic.
Grafton ostrożnie odłożył colta na stół, starając się nie poruszyć tacą.
Jego wzrok spoczął na butelce ketchupu. Podniósł ją prawą ręką. Była prawie pełna.
Teraz!
Jake cisnął tacę w stronę Charliego i puścił się biegiem w stronę drzwi.
York rzucił się w pogoń.
Pędząc przez sekretariat, Grafton chwycił krzesło obrotowe i przewrócił je wprost pod
nogi robota.
Charlie York przeskoczył nad przeszkodą jak rasowy plotkarz, ale przy lądowaniu
stracił równowagę i upadł na podłogę.
Wykonał przewrót niesiony siłą bezwładności i natychmiast poderwał się na równe
nogi, by kontynuować pościg.
Jake popędził korytarzem. Po chwili zaryzykował spojrzenie wstecz. York tracił do
niego nie więcej niż siedem metrów. Kuśtykał w dobrym tempie, od czasu do czasu muskając
ścianę lewą ręką, by utrzymać równowagę zachwianą brakiem prawej kończyny.
Jedne z bocznych drzwi otworzyły się nagle i Callie wypchnęła przez nie krzesło na
kółkach.
- Tutaj! - zawołała.
Jake chwycił krzesło i rzucił w stronę maszyny. Charlie York skoczył, lecz tym razem
zahaczył nogą o przeszkodę i z potwornym hukiem runął na posadzkę, lądując na głowie i
jedynym ramieniu.
Grafton zatrzasnął za sobą drzwi i rozejrzał się po pokoju, w którym prócz Callie,
Coleła i Carmelliniego schroniło się też kilkoro pracowników konsulatu.
- Mówiłem wam, żebyście się schowali!
- Prędko, stańcie rzędem - rozkazał Cole. - On widzi przez ściany.
Sześcioro najszybciej kojarzących stanęło w ciasnej grupie. Drzwi zatrzęsły się od
uderzenia potężnej pięści Charliego Yorka.
- Gdzie jest najbliższy basen? - spytał Jake.
- W hotelu, trzy budynki stąd - odparł Cole.
- Spotkamy się tam - krzyknął Jake w chwili, gdy metalowy kułak przebił wreszcie
skrzydło drzwi. - Przynieście przedłużacze! - dodał, znikając w sąsiednim pokoju.
Robot właśnie zdołał wyrwać drzwi z zawiasów.
Wpadł do pomieszczenia i zatrzymał się, by zbadać cechy fizyczne ludzi, których
zobaczył. Najwyraźniej nie był pewien, czy jeden z nich jest wyznaczonym celem.
W końcu, po czterosekundowym namyśle, uznał, że nie znalazł Graftona. Jego radar
namierzył uciekającą postać. Charlie York wznowił pościg, niepewnie kołysząc się na boki.
Wybiegłszy z sąsiedniego pokoju, Jake zamknął drzwi na klucz i ruszył korytarzem w
stronę klatki schodowej. Tym razem robot odpuścił sobie forsowanie drzwi i zabrał się do
rozbijania cienkiej ściany z płyt gipsowych, wzbijając przy tym chmury pyłu.
Grafton zmienił zamiar, zanim dobiegł do schodów. Zatrzymał się przy windzie i
wcisnął klawisz, spoglądając na ścianę, którą demontował York. W otworze pojawiła się
metalowa noga, a potem głowa i ramię.
Kabina windy zbliżała się z piskiem. Tuż obok znajdowały się drugie drzwi. Jake
zerknął na wyświetlacz. Winda po lewej miała jeszcze tylko jedną kondygnację do
pokonania... zatrzymała się... i drzwi otworzyły się w chwili, gdy Charlie York przebił się
wreszcie przez ścianę i wyskoczył z pokoju.
Jake wcisnął się do kabiny i z rozmachem wcisnął klawisz ze strzałką w dół. Nogi
robota pracowały pełną parą, niosąc go przez pusty korytarz.
Drzwi windy zamykały się w zabójczo wolnym tempie.
Jeżeli zdąży wsunąć szpon, nie zamkną się i kabina nie odjedzie!
Drzwi zasunęły się tuż przed twarzą Charliego Yorka, ale wyciągnięty manipulator...
Pięść robota huknęła w zewnętrzne drzwi. Winda zatrzęsła się gwałtownie.
Jake zerknął na wyświetlacz. Paliła się jeszcze strzałka "w górę", bo taki był ostatni
kierunek jazdy. W chwili, gdy rozjarzył się symbol "w dół", drzwi zaczęły się otwierać.
Grafton w zdrowym odruchu rąbnął w klawisz awaryjnego wyłącznika. Gdzieś poza
szybem rozległ się sygnał alarmowy.
Drzwi zdążyły się rozsunąć tylko na kilka centymetrów.
Charlie York wsunął w szparę dwa szpony i zaczął ciągnąć.
Drzwi skrzypnęły przeraźliwie.
Gdyby robot miał dwie ręce, poradziłby sobie bez trudu. Na szczęście miał tylko
jedną, a to oznaczało problem ze znalezieniem punktu podparcia.
Natarczywy sygnał alarmowy podwyższył poziom adrenaliny we krwi Jakeła.
York był tuż-tuż, o kilkadziesiąt centymetrów od niego.
Grafton wycelował butelkę keczupu w twarz robota widoczną w szparze i z całej siły
nacisnął. Struga czerwonej mazi zakryła sensory Charliego Yorka.
Zdezorientowana maszyna wycofała szpony spomiędzy drzwi windy i skierowała dłoń
w stronę głowy. Z dyszy ukrytej w nadgarstku wytrysnęła struga płynu do czyszczenia
obiektywów. Jake widział to wszystko, ponieważ drzwi się nie domknęły i winda nie ruszyła
w dół.
Alarm nie przestawał dzwonić. Jake otworzył wyjście awaryjne w suficie kabiny,
chwycił się mocno krawędzi otworu, podciągnął się i wierzgając zawzięcie nogami, zdołał
ułożyć ramię na dachu windy.
Charlie York powrócił do przerwanej pracy. Wbił ramię głęboko w szczelinę, aby
użyć stawu łokciowego jako dźwigni do otwarcia drzwi.
Uczy się, pomyślał Jake. Uczy się, cholerna maszynka!
Podparł się drugim ramieniem i wysunął pierś poza krawędź włazu. Po chwili już
siedział na dachu. Robot rozsunął drzwi na szerokość trzydziestu centymetrów.
Jake podkurczył nogi w chwili, gdy Charlie wskoczył do kabiny, aby je złapać.
Podarta sportowa kurtka krępowała ruchy - Grafton zerwał ją jednym szarpnięciem i
już miał wyrzucić, kiedy w otworze pojawiła się szypułka umocowana na głowie robota.
Zarzucił na nią kurtkę, zmuszając Charliego do opuszczenia się na podłogę kabiny i usunięcia
niespodziewanej zasłony.
Jake był już na drabince umocowanej na całej długości szybu windy. Dwa piętra
wyżej wcisnął klawisz awaryjnego otwierania drzwi. Rozsunęły się wolno. Jake wybiegł na
korytarz, zatrzymał się, zawrócił i zerknął w dół - w odpowiednim momencie, by zobaczyć
głowę Yorka znikającą na powrót we włazie kabiny.
Przyjdzie tu!
Nie wątpił, że robot skorzysta z klatki schodowej, której drzwi znajdowały się w
odległości dobrych sześciu metrów.
Wcisnął klawisz przywołania windy i podbiegł do drzwi klatki schodowej. Uchylił je i
zaczął nasłuchiwać.
Cholerny alarm wciąż brzęczał, skutecznie zagłuszając kroki maszyny. Jake usłyszał
za to sygnał zatrzymującej się windy i syk otwieranych drzwi. Odwrócił się...
I zobaczył Charliego Yorka, który bez wahania rzucił się biegiem w jego stronę.
Grafton otworzył drzwi i pognał schodami w dół, przeskakując po trzy stopnie naraz.
Robot dotrzymywał mu kroku.
Niech cię szlag, Cole! Pieprzona maszyna, jest o wiele za sprytna! - przeklinał w
duchu.
Nawet okaleczony, York był zdumiewająco zwinny.
Jake przeskoczył nad barierką na niższy ciąg schodów. I jeszcze raz. Huknął otwartą
dłonią w drzwi na najniższym piętrze i wybiegł na korytarz, mijając w pędzie dwóch marines
uzbrojonych w karabiny szturmowe.
Obaj jak na komendę obrócili się w stronę klatki schodowej i przyklęknęli.
Kiedy Charlie York wypadł zza drzwi, otworzyli ogień w trybie ciągłym.
Impet ostrzału z broni maszynowej zwolnił bieg maszyny, dając Jakełowi może
dodatkową sekundę przewagi, ale nie więcej.
Na szczęście Charlie nie zaatakował marines. Utykając nieco, minął ich i pobiegł
dalej, od czasu do czasu odpychając się od ściany, by złapać równowagę.
Jake przebiegł przez bramkę wykrywacza metalu przy głównym wejściu, roztrącił na
boki grupkę amerykańskich turystów czekających na rozmowę z urzędnikami w sprawie
opuszczenia Hongkongu i jak szalony wyprysnął na ulicę.
Cztery sekundy później w drzwiach pojawił się rozpędzony Charlie York.
- O Jezu! - wykrzyknął jeden z turystów, spoglądając z przerażeniem na wartownika. -
Co to było, u licha?!
- Jednostka York - odparł rzeczowo sierżant marines.
- A za kim tak pędziła? - spytała żona turysty.
- Za naszym nowym charge dłaffaires.
- Wielkie nieba! - jęknęła kobieta. - Po co, na miłość boską, w ogóle wyjeżdżaliśmy z
Moline?
Ruch tego dnia nie był zbyt wielki, toteż Jake przebiegł na drugą stronę ulicy, nie
zwalniając tempa. Wbiegł do najbliższego budynku, wielkiego biurowca. Cały parter - i tylko
parter - zajmowały sklepy, przedzielone imponującymi ścianami ze szkła, sięgającymi od
podłogi aż po wysoki strop. Efekt był doprawdy oszałamiający.
Jake Grafton zerknął przez ramię, by sprawdzić, czy Charlie York nie skrócił zanadto
dystansu, a potem wbiegł do sklepu, w którego głębi dostrzegł drzwi prowadzące na
zewnątrz.
Robot oczywiście postanowił skorzystać z krótszej drogi: uderzył z impetem w
szklaną ścianę, która dosłownie eksplodowała z głośnym hukiem. Dziewczyny zatrudnione w
sklepie z piskiem rzuciły się na ziemię, szukając osłony przed deszczem ostrych odłamków.
Maszyna potknęła się i opadła na kolana.
Jake wybiegł na trotuar, w przelocie uruchamiając alarm antywłamaniowy.
W holu sąsiedniego budynku znajdowała się wielka, ozdobna sadzawka pełna
dorodnych, japońskich złotych rybek. Woda spływała do niej ze sztucznego wodospadu
pokrytego szlamem. Całość tonęła w gąszczu kwiatów tropikalnych.
Grafton skoczył na skałkę sterczącą pośrodku sadzawki, a z niej prosto na drugi brzeg.
Charlie York próbował powtórzyć tę ewolucję i wylądował w wodzie. Młócąc
zawzięcie trzema kończynami, wstał wreszcie, oblepiony szlamem. Rozchlapując wodę na
wszystkie strony, popędził za swą ofiarą z trzy-, może czterosekundowym opóźnieniem.
Kolejnym budynkiem był już hotel, o którym mówił Cole. Portier krzyknął coś do
Jakeła, próbując go zatrzymać, ale zaraz potem zmienił zdanie i oddalił się w pośpiechu na
widok rozpędzonego Charliego Yorka, efektownie przybranego mułem i tropikalną zielenią.
W hotelowym holu zapanował chaos: goście rozbiegli się z wrzaskiem na wszystkie
strony, szukając schronienia. Jake przemknął przez środek sali, rozglądając się za
oznaczeniem wskazującym drogę do basenu.
Zwolnił przy kontuarze recepcji.
- Gdzie basen? - ryknął w stronę grupki recepcjonistów w czerwonych sweterkach.
Jeden z nich wskazał na tyły budynku.
Jake pobiegł w stronę krótkich schodów i podwójnych drzwi. Ha! Jest znak!
Dwa zakręty korytarza, kolejny znak i oto stanął nad brzegiem dużego basenu
pływackiego. Pobiegł wzdłuż krótszego boku i po chwili zwolnił kroku. Wyczerpany
biegiem, oddychał z trudem. Na szczęście o tej porze nie było w wodzie nikogo.
Drzwi otworzyły się z hukiem i Charlie York wybiegł z budynku.
Dostrzegł Jakeła, puścił się biegiem w jego stronę i zaraz zwolnił. Poruszał głową na
wszystkie strony, uważnie badając teren.
Zatrzymał się dwa metry od płytszego końca basenu, dokładnie naprzeciwko
Graftona.
- Spryciarz - mruknął Jake. - Cholernie sprytny spryciarz.
Charlie York analizował problem logiczny. Rozumiał, że bez względu na to, w którą
stronę ruszy, ofiara będzie mogła uciec, w ostateczności nawet skacząc do wody.
Chyba że jednostki York potrafią pływać, pomyślał ponuro Grafton.
Niemożliwe... Dwieście kilogramów tytanu, płynu hydraulicznego, kevlaru, kabli i
mikroprocesorów?
Charlie zaczął iść w kierunku głębszej części basenu. Sięgnął po wiszącą na hakach,
wydrążoną tyczkę, której personel hotelu używał do odsysania zanieczyszczeń z dna basenu.
Była zdecydowanie zbyt krótka, by zaatakować nią człowieka stojącego po drugiej
stronie. York pojął to niemal natychmiast i dlatego uniósł ramię, by użyć jej w charakterze
oszczepu. Zahaczył o ścianę i ruszył ku przeciwległemu krańcowi basenu, gdzie miał
znacznie więcej miejsca na zamach.
Jake wycofał się w odwrotnym kierunku. Podejrzewał, że maszyna rzuci lekką tyczkę
z ogromną siłą i wolał zwiększyć dystans do maksimum.
Miał rację. Tyczka pomknęła w jego stronę jak włócznia Zulusów, omal nie
pozbawiając go życia.
Gdy tylko Charlie York spostrzegł, że chybił celu, zabrał się do odrywania pazurami
płytek, którymi wyłożono brzegi basenu. Ciskał je nad basenem z wielką siłą i niezłą
celnością.
Jake zlekceważył pierwszy rzut i omal nie dostał w ramię.
Przewaga była po stronie Yorka. To on złapał go w pułapkę. Jak długo mógł jeszcze
działać? Ile energii pozostało w jego akumulatorach?
Najwyraźniej wystarczająco dużo.
Grafton uchylił się przed kolejnym odłamkiem kafelka.
Nagle drzwi do hotelu otworzyły się i na brzeg basenu wybiegli Tommy Carmellini i
Tygrys Cole ze zwiniętymi kablami na ramionach. Tuż za nimi pojawiła się Callie.
Mężczyźni rozejrzeli się, analizując sytuację, a po chwili rozeszli się w poszukiwaniu
gniazdek, do których mogliby podłączyć przedłużacze.
Charlie York przemieścił się nieznacznie, by obserwować ich poczynania, ale nie
dopatrzył się w ich aktywności znamion zagrożenia.
Kiedy odwrócił głowę, by sprawdzić pozycję Jakeła, podbiegła do niego Callie.
Mocno pracując nogami, zaatakowała go barkiem w bok, jak zawodowy futbolista. Usłyszała
jeszcze krzyk męża, a potem, niesiona rozpędem, runęła do basenu wraz z robotem, wzbijając
fontannę wody.
Piana i krótkie fale przesłoniły dno.
Jake pobiegł brzegiem. Jeżeli maszyna zdążyła ją złapać...
Skoczył na główkę.
Wynurzył się i zaczął płynąć, gdy nagle zobaczył nad powierzchnią głowę Callie.
Charlie York pomógł sobie ramieniem i stanął na dnie basenu. Zobaczył płynącego
Jakeła i bez wahania ruszył w jego stronę.
- Wyłaźcie z wody! - krzyknął Cole.
Grafton nawrócił i zaczął płynąć ku głębinie. Obejrzał się i zauważył, że Callie
wychodzi już na brzeg.
York uparcie szedł za nim po dnie.
Zanurzał się coraz głębiej, wyciągając manipulator w stronę uciekiniera, który przestał
go widzieć.
Jake poczuł, że ogarnia go przerażenie. Był tak zmęczony...
- Wynoś się z tego cholernego basenu! - ryknął Cole.
Grafton dotarł do brzegu, chwycił się krawędzi obiema rękami i podciągnął się w
górę.
Charlie York był tylko o trzy metry za nim. Ponad powierzchnię wody wystawała
jedynie szypułka wyrastająca z czubka głowy.
Gdy tylko Jake wypełzł na brzeg, Cole wrzucił do basenu końcówkę przedłużacza.
Robot parł naprzód. Za dużo wody, za słaby prąd.
Wyciągnął rękę w stronę brzegu i zmienił zdanie. Skręcił, kierując się ku narożnej
drabince.
- Skubany, wyjdzie po drabinie! - krzyknął Jake. - Wyjmij kabel z wody i podaj mi
żeńską końcówkę.
Carmellini pobiegł w jego stronę; spotkali się w połowie drogi. Trzydziestometrowy
przewód musiał wystarczyć.
Grafton pobiegł z powrotem do Charliego Yorka, który powoli i metodycznie
próbował wyjść z basenu, trzymając się szczebli tylko jednym chwytakiem. Był już dość
wysoko, gdy ześliznął się i spadł na plecy do wody.
Jake zwolnił. Nie musiał już biec.
Robot chwycił się poręczy drabinki i ostrożnie pokonał pierwsze dwa stopnie. Teraz
musiał uwolnić rękę i jakoś utrzymać równowagę, zanim znajdzie punkt oparcia dla
chwytaka. Właśnie w tym momencie poniósł porażkę w poprzedniej próbie. Wiedział, że
musi zmienić taktykę.
Tym razem nie oderwał szponów od poręczy, tylko poluzował uchwyt i przesunął
chwytak w górę...
Grafton musiał przyznać, że Charlie York uczy się błyskawicznie. Lada chwila mógł
zejść z drabinki na wyłożony płytkami brzeg, a wtedy...
Jake pochylił się nad nim z prawej strony, tam, gdzie brakowało ramienia, i wetknął
żeńską końcówkę przedłużacza do gniazda na plecach robota.
Charlie York zamarł, do połowy zanurzony w wodzie. W jednej chwili przeszedł w
stan spoczynku.
Callie podbiegła do Jakeła i padli sobie w ramiona.
ROZDZIAŁ 21
- Zdecydowanie powinniście popracować jeszcze nad tymi jednostkami York -
poradził Colełowi Jake Grafton, kiedy jechali przez Kowloon w stronę stacji kolejowej w Lo
Wu, mniej więcej kilometr za granicą SAR. Właśnie tam zbierała się armia.
- Gdyby były choć trochę lepsze, nie rozmawiałbyś teraz ze mną.
- To prawda, lecz mimo to...
- Jak chcesz, możesz napisać list do firmy. Facet nazywa się Harvey Keim. Podziel się
z nim swoimi spostrzeżeniami; będzie zachwycony, że poświęciłeś czas, żeby ocenić produkt
firmy.
Callie siedziała pośrodku tylnej kanapy limuzyny, między mężem a Colełem.
- Już tylko o tym umiecie rozmawiać? O tych przeklętych robotach?
- Cóż... - Cole zaczerwienił się z lekka. - Właściwie to jestem wam winien
przeprosiny. Nie mieliście zbyt udanych wakacji.
- Nie o to mi chodziło - odparła z naciskiem Callie. - Przecież nie widzieliście się od
dwudziestu ośmiu lat - wyjaśniła, bezradnie rozkładając ręce.
- I dlatego wizyta była tak pełna wrażeń - dodał Cole.
Callie otworzyła usta, żeby coś jeszcze powiedzieć, ale zrezygnowała, gdy Jake lekko
ścisnął jej dłoń.
Po drodze obserwowali ludzi wędrujących poboczem. Wielu niosło broń i plecaki.
- Wygląda na to, że macie więcej niż dziesięć tysięcy żołnierzy - skomentował Jake.
- Właśnie myślałem o tym samym.
- Powiedz mi szczerze... jak oceniasz wasze szanse na obalenie reżimu?
Tygrys zastanawiał się przez chwilę nad odpowiedzią.
- Są spore. Sądzę, że większość Chińczyków dojrzała już do zmian, a rewolucja jest
jedynym sposobem na ich wprowadzenie. Nasza rebelia zburzyła układ... walki trwają we
wszystkich większych miastach, oddziały armii odmawiają strzelania do bojowników, a
zwykli ludzie zaczynają poważnie myśleć o tym, co dalej. Jeżeli tylko wystarczająco mocno
będą pragnęli zmian, to możemy osiągnąć wszystko. Cóż... pożyjemy, zobaczymy.
Kierowca zatrzymał wóz w pobliżu budynku stacji. Pasażerowie wysiedli i z
przyjemnością rozprostowali nogi. Zaraz też poczuli zapach rekiniego mięsa smażonego w
głębokim tłuszczu. Tuż obok stał stragan ulicznego sprzedawcy.
Szofer otworzył bagażnik i podał Colełowi śpiwór oraz mały plecak. Tygrys miał na
sobie szelki z kaburą, a w niej colta, którego oddał mu Jake. Grafton pomógł mu zarzucić
plecak na ramiona.
- Wiesz co? To niedorzeczne - powiedział Jake. - Jesteś na liście pięciuset
najbogatszych Amerykanów według "Fortune", a sprowadzasz cały swój ziemski dobytek do
pistoletu, plecaka i śpiwora?
- To wskazana taktyka w erze hipokryzji.
- Słyszałam, że istnieje coś takiego jak "niedopakowanie" - wtrąciła Callie. -
Oczywiście sama nigdy nie doświadczyłam tego stanu.
- Za kilkaset kilometrów mój dobytek skurczy się prawdopodobnie do szczoteczki do
zębów i pary zapasowych skarpet - odparł Cole. - Oddam ten plecaczek jakiemuś
szczęśliwcowi, który zrobi sobie z niego czapkę.
Obok limuzyny zatrzymał się inny samochód. Wysiedli z niego Rip Buckingham i Wu
Tai Kwong, a wraz z nimi dwie kobiety - jedna po trzydziestce, a druga znacznie starsza.
Młodsza płakała. Rip otoczył ją ramionami i uścisnął mocno, kołysząc się nieznacznie
w przód i w tył. Nie obchodziło go, czy ktoś na nich patrzy.
- Chciałabym, żebyś został - szepnęła.
- Jestem dziennikarzem, Sue Lin, a to jest opowieść mojego życia. Muszę iść.
- Wiem.
Wu przytulił starszą kobietę. Schylił się i szepnął jej coś do ucha, a potem podniósł z
ziemi plecak i odszedł. Obejrzał się raz, zanim wmieszał się w tłum maszerujących.
Rip został jeszcze chwilę.
- Chcę, żebyś pojechała z Lin Pe do Australii. Mówię poważnie. I nie chcę słyszeć
żadnego "ale". Nie zamierzam przemierzyć Chin na piechotę, martwiąc się o was.
- To my będziemy martwić się o ciebie.
- I to wystarczy za całą rodzinę. Lin Pe, czy zrobicie z Sue Lin to, o co was proszę?
Obie kobiety skinęły głowami.
Odprowadził je do samochodu i szepnął słówko kierowcy. Wóz wcisnął się w wolne
miejsce na drodze i zniknął po chwili.
- Czołem, admirale - powiedział Rip, podchodząc do Coleła i Graftonów. - Jestem
panu winien wdzięczność za uratowanie mojego szwagra.
Jake kiwnął głową i uścisnął rękę Australijczyka.
- Powodzenia, panie Buckingham. Tylko niech pan zbyt surowo nie opisuje dokonań
arcyprzestępcy Virgila Coleła.
- Spróbuję być obiektywny.
- Trzymam cię za słowo - odezwał się jak zwykle poważny Cole.
Buckingham mrugnął porozumiewawczo do Jakeła i uścisnął dłoń Callie, a potem
zarzucił plecak na ramiona i odszedł.
- Długo zostaniecie w Hongkongu? - spytał Tygrys.
- Parę tygodni, jeśli wierzyć bubkowi z Departamentu Stanu. Oczywiście
najprawdopodobniej łże, ale nie zamierzam wojować w tej sprawie... Wiesz, jak to jest -
wyjadę, kiedy każą mi wracać do Stanów i ani dnia wcześniej.
- Kocham Hongkong - powiedział Cole, całkiem niepotrzebnie. Rozglądał się, chłonąc
na zapas widoki, dźwięki i zapachy. - To wyjątkowe, magiczne miejsce. Nie ma drugiego
takiego.
Callie Grafton przytaknęła ruchem głowy. I ją Hongkong fascynował.
- Kiedy wrócisz do Ameryki - powiedziała - musisz nas koniecznie odwiedzić.
Gdybyś nie miał za co, to daj znać; prześlemy ci forsę na bilet autobusowy.
Po twarzy Virgila Coleła przeniknęło coś na kształt uśmiechu.
- Będę pamiętał o tym zaproszeniu - powiedział, wyciągając rękę najpierw do Callie, a
potem do Jakeła.
- Jest jeszcze jedna sprawa, której nie wyjaśniłem - odezwał się Grafton, gdy Cole
podnosił z ziemi swój bagaż. - Kto właściwie zastrzelił Chinę Boba Chana?
- Och - stęknął Cole, zakładając plecak. - Ja, oczywiście. Za dużo wiedział.
- Więc dlaczego na taśmie nie było waszej rozmowy?
- Wiedziałem, że CIA założyła podsłuch, więc zatrzymałem się w sekretariacie, a
skoro ja to zrobiłem, to i Chan. W końcu powiedział, że musi mi pokazać list, który właśnie
dostał. Wszedł do biblioteki i stanął przy biurku, a ja ruszyłem za nim. Widzisz, on wiedział
wszystko o naszej sprawie i domagał się pieniędzy, wielkich pieniędzy. Nawet gdybym mu
zapłacił, nie mógłbym wykluczyć, że przy jakiejś okazji napomknie władzom o szczegółach,
które łatwo sprawdzić. Kiedy więc stanąłem przy nim obok biurka, po cichu wyjąłem pistolet
i strzeliłem, gdy się obrócił. Nawet nie wiedział, że umiera. To nawet niezły sposób na
pożegnanie z tym światem, jeśli już ktoś musi... a China Bob musiał. Wyrzuciłem pistolet do
kosza na śmieci i zszedłem na dół, mizdrzyć się do towarzystwa.
- Zatem wiedziałeś, że na taśmie nie ma niczego, co mogłoby cię pogrążyć?
- Byłem pewien, że nie ma, ale szczerze mówiąc, mało mnie to obchodziło. I nadal
mało mnie obchodzi. Nie zapłaciłbym dziesięciu centów nawet za nagranie wideo tej
egzekucji, gdyby istniało coś takiego. Sonny Wong nie mógł tego pojąć, co moim zdaniem
nie świadczy najlepiej o jego inteligencji. Jak chcesz, możesz zawiadomić Departament
Stanu, że to ja stuknąłem Chana. Teraz, gdy zaczęła się rewolucja, to już nie ma żadnego
znaczenia.
- Mam wrażenie, że w najbliższym czasie nie wybierasz się do Stanów.
- Nie wybieram się - przyznał Cole i westchnął głęboko. - Życie jest przygodą.
Wystarczająco długo byłem szefem firmy, dyplomatą, bogaczem. Mam dość przyjęć dla
panów w smokingach. Pójdę teraz inną drogą, dokądkolwiek miałaby mnie zaprowadzić.
- Nie trać wiary, przyjacielu.
- Jasne, Jake. Zrobię to dla siebie, dla ciebie i dla wszystkich, którzy w swoim czasie
walczyli w słusznej sprawie.
Jeszcze raz uścisnęli sobie dłonie i Tygrys Cole odszedł z życia Jakeła Graftona. Jake
spojrzał na Callie.
- Przykro mi to mówić, ale mam mnóstwo pracy w konsulacie. Może zamówimy w
kuchni pizzę i pomożesz mi w papierkowej robocie?
- Pomogę - odpowiedziała.
Otoczyła go ramieniem i razem wrócili do samochodu.


Wyszukiwarka