Antologia Złota podkowa 25 Piraje lubią zapach krwi i inne opowiadania

background image




PIRAJE

LUBIĄ ZAPACH KRWI

I INNE OPOWIADANIA

ZŁOTA PODKOWA 25

W


WYDAWNICTWO „ŚLASK” KATOWICE 1958

background image


ANTONI MARCZYŃSKI

PIRAJE LUBI

Ą ZAPACH KRWI

WSZYSCY sąsiedzi zazdrościli Achillesowi Riciano. Nie tego, broń Boże, iż należało

do niego sześć tysięcy hektarów ziemi. To przecież drobiazg w porównaniu z tym, co
powiada każdy z argentyńskich magnatów, najczęściej w ogóle nie znających obszaru swoich
olbrzymich posiadłości. Ale ten szczęśliwy Włoch, Riciano, nie wydawał prawie nic na pro-
wadzenie gospodarstwa i chełpił się z tej przyczyny nieznośnie.

Prawdę mówiąc, inni estancjerzy z prowincji Corrientes także nie robili większych

inwestycji i poświęcali się wyłącznie hodowli bydła na rzeź; w tym łagodnym klimacie trzy-
ma się stada pod gołym niebem przez calutki rok. Nie trzeba zatem budować stajen i nie doi
się krów, pozostawiając tę przyjemność cielętom, które na takim wikcie szybko dojrzewają do
żałosnego epilogu we frigorificos, jak nazywają tutaj wielkie rzeźnie-zamrażalnie mięsa.

Tanio więc, łatwo i wygodnie można w Argentynie hodować bydło na swojej estancji,

lecz w dziedzinie oszczędzania wszelkie rekordy bił Achilles Riciano, ponieważ miał własną
wyspę. Obejmujące ją ramiona szeroko rozlanej rzeki stanowiły nieprzebytą przeszkodę dla
jaguarów i dla innych drapieżników, a zarazem uniemożliwiały ucieczkę do dziewiczego lasu
romantycznie usposobionym jałówkom i żądnym przygód byczkom.

Słowem, właściciel tej rozległej wyspy nie potrzebował stawiać milami płotów z żerdzi

czy drutu, jak inni estancjerzy, ani utrzymywać hufca uzbrojonych dozorców. Usłużna rzeka
sama też napełniała rynny do pojenia bydła i dzięki sieci kanałów, wykopanych jeszcze za
życia rodziców Achillesa, darzyła wyspę trawą najbujniejszą, najsoczystszą w całej okolicy.

W równie szczęśliwym położeniu nie był żaden sąsiad i stąd zazdrość, natomiast tru-

dniej pojąć, dlaczego Riciano wśród tak pomyślnych dlań okoliczności stał się przeraźliwym
sknerą, wyzyskiwaczem i oszustem. I chociaż musiał sięgać do sakiewki tylko raz na rok, gdy
wybrane ze stada najtłuściejsze sztuki bydła wysyłał rzeką do Rosario, zawsze wynikała
awantura. Umiał on znaleźć pretekst do urwania części umówionego wynagrodzenia, już
„wyżyłowanego” do ostatnich granic.

W ciągu kilku lat zyskał sobie tak smutną sławę, że po sezonowych robotników, po-

trzebnych do spędzenia zdziczałych stad i segregacji bydła, musiał jeździć hen, w górę rzeki.
Tam, w Missiones albo w Paragwaju, w nowych osiedlach zawsze znalazło się kilkunastu
Polaków lub Ukraińców, którzy dotychczas nie słyszeli o Achillesie Riciano i mogli wzboga-
cić swe doświadczenie życiowe o jeszcze jeden zawód. Gdy odjeżdżali rozgoryczeni, notował
sobie nazwę ich kolonii, by omijać ją skwapliwie; na przyszły rok szukał nowych robotników
gdzie indziej — i tak w kółko.

Aż pękła bomba. Ktoś z pokrzywdzonych trafił do redakcji gazety „Critica” w Buenos

Aires. „Critica” ma przeszło pół miliona nakładu; to, co napisała o łajdactwach Riciana,
powtórzyły za nią czasopisma polskie, ukraińskie, niemieckie i niektóre argentyńskie z
prowincji, dodając notatki o innych sprawkach Riciana. Niebawem Achilles Riciano stał się w
całym dorzeczu Parany postacią tak osławioną, że zanim gdzie usta otworzył, już wyrzucano
go za drzwi. Na próżno obiecywał, że tym razem zapłaci z góry.

— Zapłać wpierw tym, których oszkliłeś — odpowiadano mu stale.
Na nic nie zdało się nawet, że zaczął przedstawiać się pod przybranymi nazwiskami,

gdyż jego nalaną, obleśną fizjonomię znano dobrze z fotografii i karykatur zamieszczonych w
gazetach. Aż w pewnej fondzie zawarł znajomość z opojem, który nie tylko nie pogardził jego
towarzystwem, ale nawet gotów był za flaszkę prawdziwej paragwajskiej kanii udzielić mu
„zbawiennej rady”. Rad nierad skąpy Włoch zdobył się na ten wydatek i usłyszał:

background image

— Weź sobie do roboty Indian.
Riciano w pierwszej chwili uznał to za kpiny. Bo i gdzie szukać dawno przez najeźdź-

ców wypartych i zdziesiątkowanych autochtonów, których niedobitki wegetują w głębi
puszcz, równie przetrzebionych i kurczących się szybko w tej części Ameryki Południowej.
Ale pijak upierał się przy swoim. On sam zna, twierdził bardzo liczną rodzinę indiańską, wy-
gnaną przez współplemieńców z tolda i właściwie przymierającą głodem. Ta ostatnia wiado-
mość żywo zainteresowała Włocha; zapytał, gdzie są ci „czerwoni”.

— Bliziutko stąd — brzmiała odpowiedź. — Jeśli będzie pomyślny wiatr, dotrzemy do

nich twoją żaglówką za dwie i pół doby.

Wszystko, co mówił, okazało się prawdą, poza jednym szczegółem, że ta rodzina jest

bardzo liczna. Była liczna dawniej, ale teraz pozostały z niej przy życiu zaledwie trzy osoby
dorosłe i sześciu chłopców w wieku od dwunastu do osiemnastu lat. Jeszcze przed rokiem
głowa domu, sędziwy Itararé, miał wnuków nie sześciu, lecz dziewięciu i trzech synów, ale
dokładnie połowę tej „progenitury” pożarła mu jakaś zaraza, której ofiarą padły również
wszystkie kobiety, prócz jego najstarszej wnuczki Arangretáry. Trzecią dorosłą osobą był jej
daleki kuzyn, muskularny Beng, on też jedynie przypadł do gustu Achillesowi, który wściekał
się wprost na swojego przewodnika.

— Zamiast dwunastu chłopów zaledwie jeden i pół tuzina szczeniaków, którym jeszcze

w głowie psie figle, nie robota — zrzędził.

— A ja mówię — odparł pijak — że ci wygłodzeni chłopcy, jeżeli będziesz ich

uczciwie karmił, zakasują w pracy dorosłych robotników.

— Dobrze więc, ponieważ nie mam innego wyboru. Lecz dziewczyska i tego starego

dziadygi zabierać ze sobą nie myślę.

Musiał ich jednak zabrać, gdyż chłopcy nie chcieli tych dwoje pozostawić bez opieki.

— „Albo wszyscy, albo nikt” — powtarzano mu z iście indiańskim uporem, dopóki Riciano
nie ustąpił. Ale cenę wytargował śmiesznie niską, utrzymanie i pół pesa dziennie na głowę; za
takie wynagrodzenie wśród białych nie znalazłby robotników nigdy. I cała zapłata z dołu, co
przy szpetnym nawyku Riciana bardzo źle wróżyło tym biedakom, którzy zapomnieli zastrzec
sobie w umowie odstawienie ich na powrót do domu, po skończeniu prac.

Krótko mówiąc, zanosiło się, iż wyzyskiwacz wystrychnie „czerwonoskórych” na dud-

ka, jak jeszcze nikogo.

Myśl o tym poprawiła mu humor, tak że podczas dwudniowej żeglugi z prądem ku swo-

jej wyspie raczył łaskawie poświęcić trochę uwagi obłaskawionym dzikusom. Śmieszyły go
ich piękne imiona, które uważał za pretensjonalne i w ogóle głupie. Bowiem „itararé” znaczy
dosłownie: „kamień, gdzie mruczy woda”, zaś „beng”: „kamienna siekiera”, a wreszcie „aran-
gretára”, tyle co: „korona z piór”.

Po raz pierwszy przyjrzał się baczniej właścicielce tego ostatniego imienia, po raz

pierwszy zauważył, iż „dziewczysko” jest wcale ładną dziewczyną, tylko ubraną okropnie: na
jej strój składała się spódniczka i stary, dziurawy kuru-kusza, czyli utkany z włókien urtigi
długi płaszcz męski, odziedziczony zapewne po zmarłym ojcu. Lecz kiedy raz, podczas
największego upału, zrzuciła tę wstrętną płachtę i obnażona po pas zawiesiła sobie na szyi
girlandę uwitą z kwiatów. Achilles Riciano prawie stracił głowę.

Prawie! Nie popełnił zatem żadnego szaleństwa, choć już go kusiło, by w przystani,

gdzie kupował żywność, nabyć także tabliczkę czekolady za 35 centavos i tym darem pozy-
skać sobie przychylność młodej Indianki. Nie, ta inwestycja byłaby bezcelowa w obecnych
warunkach.

Umyślił sobie natomiast plan działania na przyszłość: Po robotach, przy wypłacie, jak

zwykle lub raczej bardziej niż zwykle, skrzywdzi swoich najemników, sprowokuje kłótnię i
pogróżki, za które każe wszystkich Indian aresztować. Wszystkich, prócz tej ponętnej szelmy,
Arangretáry, którą zatrzyma na dłuższy czas przy sobie w charakterze służącej, dosłownie do

background image

wszystkiego.

— Świetny pomysł — pochwalił się sam — ale na razie muszę zająć się moim bydeł-

kiem.

Bydło Riciana, mające do swej wyłącznej dyspozycji wyspę o obszarze sześciu tysięcy

hektarów, nie pasło się w jednej gromadzie, to jasne, lecz w grupach po kilkadziesiąt sztuk.
Ponieważ zdziczałe krowy często atakują człowieka, nie mówiąc już o groźnych szarżach
buhajów, spędza się je, gdy to potrzebne, z pomocą konnych pastuchów. Sknera Riciano,
trzymając tylko pięć koni wierzchowych, do spędu używał głównie pieszych robotników,
uzbrojonych w baty i w kukurydziane pochodnie własnego wyrobu. Dzięki temu skąpstwu co
rok wydarzały się nieszczęśliwe wypadki na wyspie i już sześć grobów kryło się w gęstwinie.

Bowiem wśród tych rozległych pastwisk było sporo zarośli, a niektóre z nich odgrywały

rolę żywopłotów, bardzo pomocnych przy corocznej segregacji. Robotę zaczynało się od te-
go, że tyraliera ludzi, idąca przez całą szerokość długiej, lecz wąskiej wyspy, wyganiała bydło
z jej wschodniej części w zachodnią; kiedy doszło do środka, zatykano ruchomymi płotkami
wyrwę w kolczastym żywopłocie przegradzającym wyspę w poprzek.

Nieco na północ od tej wyrwy i jeszcze po jej wschodniej stronie znajdował się plac

solidnie ogrodzony, a posiadający dwa wejścia: północne, wiodące do przystani, i zachodnie.
Przed tym ostatnim, zaopatrzonym w dowcipnie skonstruowaną furtkę, ciągnęły się dwa
płotki, zrazu równoległe, potem rozbiegające się jak ramiona kąta ostrego aż ku dwom kępom
krzaków, odległych od siebie o dobre sto metrów.

Pomiędzy te dwie kępy wpędzała „nagonka” jedno stadko za drugim. Krowy szły po-

czątkowo ławą, prowadząc najmłodsze cielęta w pośrodku, lecz zwężające się płoty zmuszały
je do ciągłego ścieśniania szeregów. Niebawem mogły iść ledwie szóstkami, piątkami, czwór-
kami, potem parami, wreszcie tam, gdzie płoty biegły równolegle, już tylko gęsiego.

Tak każda, naciskana z tyłu przez towarzyszki niedoli, docierała kolejno do owej furtki,

za którą siedział w bezpiecznej quasi klatce sam Achilles Riciano, z ręką opartą na dźwigni
prymitywnego mechanizmu.

Gdy nadchodząca sztuka była tłusta, wpuszczał ją na zagrodzony plac, gdy chuda lub za

młoda, przesuwał dźwignię inaczej, furtka zamykała wejście na plac, a równocześnie odkry-
wała dziurę w żywopłocie i bydlę odzyskiwało wolność, ale już we wschodniej części wyspy.

Tylko lichsze byczki, które chciano wykastrować, i krowy o zbyt ostrych rogach, które

należało spiłować przed odzyskaniem wolności, chwytała za łeb rama ukryta w listowiu
żywopłotu, żeby pacjent stał spokojnie przy potrzebnej operacji odbywającej się w tempie
prawdziwie amerykańskim.

* * *

Wytłumaczywszy tegorocznym najemnikom, na czym polegać będzie ich praca, Ricia-

no przekonał się wnet, iż pijak miał słuszność. Młodzi Indianie spisywali się znakomicie,
tylko apetyt mieli zastraszający. Niby to jedynie dlatego przydzielił Arangretárę do pomocy
swojej starej kucharce, Metysce paragwajskiej, nie rozstającej się nigdy z cygarem, ale w
rzeczywistości liczył na to, że dziewczyna zechce nocować w kuchni.

Zawiódł się srodze; Indianka jak gdyby przeczuła jego zamiary, zawsze przed zacho-

dem słońca wynosiła się z domu. Nie mógł jej tego zabronić, ale wyraził swe zdziwienie, że
woli ona sypiać na mokrej ziemi zamiast na wygodnym łóżku. Odpowiedziała mu, iż musi
czuwać przy starym, chorowitym dziadku, lecz miał przekonać się wkrótce, że jej nocne zaję-
cie nie było bynajmniej tak samarytańskie.

O tydzień krócej niż w minionych latach trwała tegoroczna segregacja i nikt nie odniósł

poważniejszej kontuzji. Zuchy z tych Indian! Zuchy i głupcy, bo przecież pracowali na
dniówkę, leżało zatem w ich interesie „gubić” spędzane bydlęta w gęstwinie i przeciągać

background image

robotę jak najdłużej. A skoro są tacy głupi, niech cierpią, oszuka się ich przy wypłacie jeszcze
dotkliwiej niżeli to było w projekcie z początku.

Tak, ale najpierw trzeba wywieźć z wyspy przeznaczone dla frigorificos bydło, którego

jest tym razem na zagrodzonym placu 1085 sztuk. Mało, nieproporcjonalnie mało do tej
masy, jaką musiał wypuścić z powrotem na pastwiska. Chude krowy, chudy rok. Jakże inne
były lata 1914 — 1918, którym Argentyna zawdzięcza tyle miliardów zarobionych na dosta-
wach wojennych, jakże inna była wtedy cena za kilogram żywej wagi! Och, kiedy powróci
okres złotej koniunktury, kiedyż nareszcie wybuchnie w Europie znowu taka porządna,
powszechna wojna?!

Ryk syreny przerwał Achillesowi Riciano te rozmyślania. Syrena? Aha, zamówiony sta-

tek po bydło. Czemu jednak stanął tam, w środku rzeki, zamiast podpłynąć tutaj, do przysta-
ni? Achilles nie mógł tego zrozumieć, czekał więc cierpliwie na szalupę, którą spuszczono ze
statku. Wysiadł z niej wilk morski (raczej rzeczny!) znany mu osobiście, toteż huknął na
niego rubasznie:

— Co z wami, patałachy, czy to stare pudło siadło na mieliźnie?
— Jeszcze nie, na psa urok — odparł zagadnięty, witając się z estancjerem. — I właśnie

dlatego, że nie mamy na to najmniejszej ochoty, nie zawiniemy tym razem do pańskiej zaki-
chanej przystani.

On nie żartował tak jak Riciano, który dopiero teraz dowiedział się i po chwili stwier-

dził to naocznie, że kaprys rzeki zamulił mu w tych dniach przystań, przed nią zaś usypał
solidną ławicę piasku. Nawet najpłycej zanurzający się statek nie mógł obecnie podejść tutaj,
a było to dotychczas najstosowniejsze do tego miejsce na całej wyspie. I co począć? Co
począć?

— Sprowadzić z Buenos Aires dragę, pogłębić dno, i basta. Ta historia będzie pana

kosztowała najwyżej dziesięć tysięcy pesów — kpił marynarz, dobrze znający skąpstwo Wło-
cha. — No, decyduj się pan żywo, bo nasz czas jest także drogi. Na zachodnim cyplu wyspy
zauważyliśmy miejsce, w sam raz odpowiednie dla nas; czy może pan tam przepędzić bydło?

Przygnębiony Riciano potrząsnął głową przecząco. Do tego miejsca było w linii

powietrznej 18 km stąd, czyli trzeba by zbudować 40 km płotów, aby z nich utworzyć
zamkniętą drogę i aby wybrane na rzeź bydło nie rozbiegło się po wyspie. Własnego drzewa
miał pod dostatkiem, ale budowa takiego szpaleru pochłonęłaby moc czasu, a statek słono
liczy za każdy dzień postoju. Przyszedł mu jednak do głowy inny pomysł: niechby statek
przysunął się, jak może najbliżej do świeżej mielizny — i spuścił na nią długi pomost z desek,
który tutaj leży. Wówczas on, Riciano, ze swoimi ludźmi wpędzi bydło do rzeki, będzie je
gnał ku mieliźnie, skąd każda krowa, by wyleźć z wody, sama chętnie wgramoli się po pomo-
ście na statek.

Prądu nie ma tu prawie wcale, żeby zaś stado w wodzie nie rozchodziło się na boki,

można rozpiąć dwie liny pomiędzy statkiem a brzegiem. Liny, ewentualnie podparte na
łódkach, odegrają tę samą rolę co płoty na lądzie, i tym szpalerem, zrazu szerokim, potem
zwężającym się, bydło będzie musiało podążać wyłącznie w stronę mielizny. Czy nie świetny
pomysł?

— W praktyce okaże się, czy świetny — odparł marynarz. — Zastrzegam się natomiast,

że całe to niezwykłe ładowanie odbędzie się wyłącznie na pańskie ryzyko. Jeżeli część bydła
utonie lub...

— Nie utonie — przerwał mu Riciano — każde zwierzę pływa lepiej niż niejeden

rekordzista wśród ludzi. Zresztą do mielizny blisko.

— Spieszmy więc do kapitana statku, by z nim wszystko dokładnie omówić, a pańscy

ludzie niech tymczasem wzmocnią pomost.

Pomost trzeba było także przedłużyć o kilka metrów, aby zmniejszyć jego spadzistość.

Potem przewieziono go na mieliznę, za którą już zakotwiczył się statek, i podparto drewnia-

background image

nymi kozłami, by wytrzymał ciężar kilkunastu krów na raz. Przygotowania te wraz z prze-
ciąganiem lin według pomysłu estancjera zajęły resztę dnia, po czym Achilles wprosił się
kapitanowi statku na kolację, Po kolacji, rad nierad, musiał z oficerami zasiąść do kart, że
jednak pieniądz przyciąga pieniądz, wyszedł z tego zwycięsko właśnie on, bogacz, i z grubszą
wygraną w kieszeni powrócił zadowolony na swoją wyspę.

Dochodziła północ. Ciemno było paskudnie, już zresztą po południu zaczęły od Para-

gwaju nadciągać chmury, lecz znał drogę do domu na pamięć. Jeżeli zboczył z niej, to tylko
dlatego, że dojrzał przeświecające przez zarośla ognisko — rozpalali je co wieczór tegoroczni
jego najemnicy — i skusiło go, żeby zobaczyć Arangretárę śpiącą.

Nieraz już próbował dotknąć jej gładkiej skóry lub uszczypnąć ją „z żartów”, ale

zwinna dziewczyna umiała zawsze w porę uskoczyć na bok czy w tył i dłoń Achillesa chwy-
tała tylko powietrze. Tak bywało za dnia, lecz teraz dochodziła północ, wszyscy spali na
pewno, czyli szanse zbliżenia się do młodej Indianki znacznie wzrosły.

Urzeczony tą kalkulacją Riciano skradał się w stronę dogasającego ogniska, wokół

którego nocowali Indianie. Ciężko spracowani, objedzeni, jak zwykle, do nieprzyzwoitości,
spali kamiennym snem, a między nimi walały się na trawie resztki ryb i całe naręcza bana-
nów. Oto sędziwy Itararé, oto jego sześciu wnuków; najmłodszy z nich miał brzuch pociesz-
nie wydęty i na twarzy nadgryziony kukurydziany placek. Ale gdzie ich nadobna siostrunia?
Aha, za krzakami! Domyślił się tego ujrzawszy wychylający się spoza pierwszego krzewu
skraj olbrzymiego kuru-kusza, znał przecież dobrze to pstrokate od lat płaszczysko. Na nim
zapewne leżała, o kilkanaście metrów od ogniska i od krewnych, co bardzo sprzyjało zamia-
rom Achillesa.

Szybko więc ruszył w tym kierunku, starając się opanować niecierpliwe drżenie rąk;

minął pierwszy krzak, przyklęknął i zmełł w zębach najgorsze przekleństwo. Bo wprawdzie
dziewczyna była tutaj, jak przypuszczał, ale... nie sama; na jej ramieniu spoczywała głowa
rosłego dryblasa, który chrapał aż miło. To Beng, oczywiście Beng, jej kuzyn, i jego najle-
pszy w tym roku pracownik.

Achilles długo patrzył na niego z bezdenną nienawiścią, aż nagle uczuł na sobie czyjś

kłujący wzrok. Po chwili skrzyżowały się spojrzenia: jego i Arangretáry. Nie krzyknęła na
widok intruza, z świetnym opanowaniem nerwów leżała nieruchomo nadal, ściskając pod
fałdą płaszcza myśliwski nóż. Wolno podniosła go tak, aby tamten widział, i oznajmiła mu
spojrzeniami, że jeśli będzie dalej patrzał tak krwiożerczo na jej ukochanego i rzucał nań
uroki, to zginie!

Riciano zrozumiał; powstał, splunął, odszedł zawiedziony, zazdrosny, wściekły. Dawno

nikomu tak gorąco nie życzył śmierci, jak teraz Bengowi.

— Pasy bym z ciebie darł — mamrotał, idąc do domu. Prawdziwych czy urojonych

wrogów zawsze w swej wyobraźni zadręczał na śmierć, lubił im obmyślać najkrwawsze
tortury, jak w ogóle lubił zapach krwi. — Ja już potrafię wysłać cię do piekła — odgrażał się
Bengowi. — I tak, aby ani cień podejrzenia na mnie nie padł.

Sposobność po temu miała nadarzyć się nazajutrz. Burza z piorunami przeszła o świcie,

lecz niebo pozostało zachmurzone nadal i brakło słońca, które często zabija złe myśli wylęgłe
w ciemnościach. W ogóle dzień zaczął się kiepsko. Indianie, ogromnie wrażliwi na deszcz,
ucierpiawszy mocno podczas rannej ulewy, awanturowali się znowu o prawo do noclegów w
pustym szałasie, skoro sypiali w nim zawsze biali robotnicy; dlaczego im nie wolno, dlaczego
chlebodawca w tym roku zamknął szałas na kłódkę?

Mówiąc to trzęśli się z zimna, i choć dzień był ciepły, twierdzili, że są chorzy i dzisiaj

pracować nie mogą.

Właśnie dzisiaj! Riciano szalał z gniewu. Statek czeka, wszystko przygotowane do

ładowania bydła, a ci chcieliby próżnować.

— Do roboty, marsz! albo zrywam kontrakt i nie zapłacę wam ani pesa! Poza tym

background image

pójdziecie do więzienia za strajk! — Zauważywszy, że pogróżki wywarły na nich wrażenie,
kuł żelazo, póki gorące. — Zapytuję po raz ostatni, czy zaczniecie pracować natychmiast, czy
mam wezwać policję?!

Skapitulowali pozornie, lecz zaraz Itararé jął tłumaczyć chlebodawcy, że wymyślony

przezeń sposób ładowania bydła jest bardzo ryzykowny.

— Dlaczego?
— Żakaré, panie żakaré! — (Jakaré to po indyjsku: aligator).
— Głupstwo — odparł Achilles. — Tutejsze krokodyle są małe, tchórzliwe. Zresztą

deszcz oziębił wodę w rzece, słońca także nie widać, więc żaden kajman nie wystawi dziś
nosa z mułu.

Wzmianka o mule przypomniała Indianinowi rajé, ale tym Riciano także nastraszyć się

nie dał. On gwiżdże na te obrzydliwe płaszczki, na ich groźne kolce osadzone na końcu ogona
jak u skorpionów. Cóż mu to szkodzi, że któraś krowa nadepnie raję i kolcem oberwie po
nodze; przecież to bydło i tak przeznaczone jest na rzeź.

Stary Indianin westchnął smętnie — i do gry o wielką stawkę, bo o zwolnienie od pracy

rodziny naprawdę chorej po tym deszczu — rzucił swój ostatni atut: piraje! Są to ryby
wielkości małego karpia, posiadające czerwonawe płetwy, potężne szczęki, legendarną żarło-
czność i tupet nieprawdopodobny. Płynąc w dużej masie atakują śmiało nawet największe
zwierzęta — i każdą ofiarę, która nie zdoła uciec na ląd, w ciągu kilku minut zamieniają w
czysto spreparowany szkielet. Ruszają do ataku wprawdzie tylko wówczas, gdy poczują krew,
ale któreż stworzenie ma całą skórę, bez żadnej ranki, skoro co trzeci krzak w tym kraju
posiada kolce?

— Nigdy tu pirai nie widziano — odparł Achilles.
Ta odpowiedź nie brzmiała już tak pewnie, wobec czego Itararé stał się bardzo wymo-

wny. Nie widziano pirai, zgoda, w tej mętnej rzece nigdy nic nie widać. Za to wystarczy
przeprawić się na paragwajski brzeg, aby zobaczyć dziesiątki krów z okropnymi bliznami na
wymionach. To są te krowy, co w upał gasiły pragnienie tuż przy brzegu, bo mniej ostrożne
bydlęta, które zanurzyły się głębiej, zostały przez piraje pożarte doszczętnie.

— Ha, skoro tak — westchnął Riciano — to zabezpieczę się przed tymi przeklętymi

rybami według starej recepty. Z dwojga złego lepiej poświęcić jedno chude bydlę, niż przy-
wieźć do frigorifico kilkanaście pokaleczonych sztuk, z których parę mogłoby zdechnąć na
statku... Poleć wnukom, ażeby mi zaraz złapali na lasso możliwie najgorszą krowę na pastwi-
sku.

Tak oto na nic nie zdała się cała „dyplomacja” Indian. Biały pan postawił na swoim,

kazał im pracować, choć mieli dreszcze coraz większe, a sam zasiadł do śniadania. Nie skoń-
czył go jednak. Olśniony jakąś myślą, zerwał się od stołu, pochwycił skrzynkę z narzędziami i
wybiegł z nią pospiesznie, jak gdyby się paliło. Arangretára, śledząc dziś każdy jego ruch,
również wymknęła się z domu. Riciano szedł do przystani, tam wsiadł do najmniejszego
czółna i odpłynął nim szybko w kierunku wschodnim. Posunął się wzdłuż północnego brzegu
wyspy, czyli pod prąd, pomimo to młoda Indianka nie mogła za nim nadążyć, zbyt wiele
gęstwiny spotykała po drodze. Myślała już, że straci go z oczu, gdy wtem posłyszała stuk
młotka.

Wreszcie przebyła zarośla, spojrzała w dół. U jej stóp, na maleńkiej plaży leżało czółno

odwrócone do góry dnem, przy nim Włoch majstrował coś tak zawzięcie, że skaleczył się i
wrzasnął. Widziała dokładnie, jak obwiązywał sobie palec chustką, jak chował do kieszeni
mały zwój drutu, jak składał narzędzia.

Potem, odwróciwszy łódeczkę dnem na dół, zepchnął ją na wodę do połowy i zaczął się

wspinać ku zaroślom, gdzie stała Arangretára. Czyżby ją dostrzegł? Na wszelki wypadek
rozpoczęła natychmiast odwrót i stanęła w domu znacznie wcześniej niż Riciano, który
zresztą zaraz wyszedł znowu, bo chciał tylko odnieść narzędzia. W godzinę potem w kuchni

background image

zjawił się Itararé.

— Biały wzywa cię do siebie, jest w przystani — rzekł do wnuczki.
Achilles wezwał ją niby po to, by mu pomogła wiosłować. Był niezwykle grzeczny,

gadatliwy, wesoły, lecz czuła, że w całym jego zachowaniu czaił się jakiś fałsz. Drugą,
większą łodzią płynęli tym samym szlakiem, którym półtorej godziny temu on podążał.

Gdy okrążyli zadrzewiony cypelek wyspy, okazało się, że tuż za nim jest tamta maleńka

plaża. Stała na niej schwytana na lasso krowina, pod strażą jednego z braci Arangretáry i
Benga. Obydwaj, na znak dany przez Achillesa, wpędzili do rzeki krowę, która za szyję była
sznurem przywiązana do czółenka. Teraz Beng wskoczył w nie, odbił od brzegu; zaczął
wiosłować i skracać sznur, skoro minął bydlątko stojące z rezygnacją w wodzie po kolana.

— Ciągnij ją, dopóki będzie miała grunt pod nogami, później stań, czekaj dalszych

rozkazów — zawołał z daleka Riciano, po czym zawrócił swoją łódź w stronę przystani. —
Wypędzać bydłoo! — huknął głośno.

Otwarły się na zewnątrz północne wrota zagrodzonego placu i bydło, celowo nie pojone

od wczoraj rana, samo zaczęło iść ku rzece, której lewy brzeg miało na kilka metrów przed
wrotami. Na boki rozchodzić się nie mogło dzięki płotom, których przedłużeniem były liny
przytwierdzone do statku, ponieważ zaś ogrodzony tak odcinek brzegu mógł pomieścić le-
dwie piętnaście sztuk, dalsze piętnastki zepchnęły do wody kolejno pierwszą, drugą, trzecią i
tak dalej.

— Za powoli to idzie, caramba! — irytował się Riciano w swojej łodzi, która już

docierała do prawej liny. — Strzelać!

Młodzi Indianie z upragnieniem czekali na ten rozkaz. Wprawdzie z trzech starych

strzelbisk, które im dziś powierzył wraz z torbą ślepych naboi, nie mogli zabić ani żaby, lecz
huk wystrzałów sprawiał im wielką rozkosz.

Strzelając, krzyczeli z radości, a przerażone tą wrzawą bydło biegało po ogrodzonym

placu, póki nie natrafiło na otwarte wrota.

Pierwsze szeregi krów, wciąż z tyłu popychane, przepłynęły wąski pas głębiny, z ulgą

przyjęły grunt pod nogami, i zanurzone na metr w wodzie szły ku mieliźnie, ku mostkowi
posypanemu w części wynurzonej solą, „na wabia”. Kiedy zaś pierwsza krowa zdecydowała
się wkroczyć na statek, inne, już bez jej wahania, obdarzyły go swym całkowitym zaufaniem.

— Widzisz, jak wszystko mądrze obmyśliłem? — pochwalił się znów Achilles, płynąc

łodzią wzdłuż liny, równo z czołem stada.

— A czemu Beng stoi w miejscu z tamtą krową?
— Tamta krowa jest chora, zdechłaby i tak, więc mogłem ją poświęcić dla bezpieczeń-

stwa tak ślicznych sztuk. Poleciłem skaleczyć ją nożem tak, by długo krwawiła. Jeśli są w
okolicy piraje, to poczuwszy krew przypłyną do swej ofiary, a stado pozostawią mi w spoko-
ju... Bengowi oczywiście nic nie grozi — dodał z ironią. — Siedzi sobie w solidnym czółnie...

Teraz nareszcie Arangretára przejrzała jego podłą grę. To „solidne” czółno ma zatonąć,

nie darmo estancjer coś przy jego dnie majstrował. Może już nabiera wody? Może zatopi je
dopiero gwałtowniejsze szarpnięcie krowy, która na razie stoi spokojnie, lecz zacznie się
szamotać, gdy ją opadną piraje czy aligatory? Te bestie rzucą się wówczas także na Benga,
który nic przez to nie wskóra, że jest dobrym pływakiem. I ona, Arangretára, nie może go
ostrzec i skłonić do powrotu na brzeg, bo z tej odległości on nie usłyszy jej wołania. Co robić,
jak go ratować i pomścić?

Znowu mistrzowsko panowała nad nerwami. Riciano z bliska wpatrzony w jej twarz,

mającą wyraz absolutnej obojętności, osądził właśnie, że dziewczyna ma umysł tępy jak
większość jej współplemieńców. Ani śladu inteligencji czy sprytu nie mógł się doszukać w jej
pięknych oczach. Ot, ładna kretynka, wymarzona kandydatka na potulną niewolnicę, myślał,
zapomniawszy o nocnym epizodzie z nożem.

— Na ramieniu Benga widziałem ślad czyichś ostrych ząbków, zapewne twoich. Prze-

background image

gryzłaś mu skórę, to bardzo źle — rzekł ze złowrogim uśmiechem i zrobił efektowną pauzę
— bo piraje lubią zapach krwi!

— Lubią? — przelotnym spojrzeniem musnęła kciuk jego prawej dłoni obwiązanej

chustką, pełną czerwonych plam. — Dobrze wiedzieć.

Postawszy dłużej na wysokości pomostu łączącego mieliznę ze statkiem, Achilles skie-

rował łódź znowu w stronę przystani.

— Mamy dwieście — zawołał za nim ze statku marynarz, liczący sztuki, które z

pomostu już weszły na pokład. — Ile pan ogółem wysyła?

— Tysiąc osiemdzie... — zaczął Riciano i urwał w pół zdania.
Bowiem nagle stała się rzecz dziwna. Cztery krowy idące za sobą wzdłuż liny, jakby na

komendę ryknęły i zaczęły rozpaczliwie wierzgać, kopać, podskakiwać, rycząc przy tym bez
przerwy. Obłęd ogarnął za chwilkę dalszych kilkanaście sztuk, potem kilkadziesiąt. Niektóre
z nich kręciły się w kółko, burząc mętną, zdradliwą wodę, inne bodły rogami swoje sąsiadki
lub wspinały się na nie, jeszcze inne niczym konie stawały „dęba”, jedna z tych ostatnich
właśnie przewaliła się na wznak upadając grzbietem na linę i oczom osłupiałych ludzi ukazał
się jej zakrwawiony brzuch, jej rozprute wymię z przyczepionymi do jej strzępów rybami.

Te małe ruchliwe ryby o buldogowatych pyszczkach to były...
Piiiraje! — wyjąkał przerażony Riciano.
Piraje lubią zapach krwi — dodała Indianka takim tonem, jak gdyby chciała uspra-

wiedliwić napad tych rzecznych rekinów.

Bydło oszalałe z bólu, bezsilne wobec mrowia nieuchwytnych napastników, przerwało

obydwie boczne liny i rozbiegło się na wszystkie strony, napełniając powietrze przeraźliwym
rykiem. Płynęło przez głębiny, brodziło po piaskowych mieliznach, grzęzło w mule poniżej
przystani, atakowane bez przerwy, pożerane żywcem, dopóki nie wyszło na ląd, gdzie
większość tych kalek czekała śmierć od upływu krwi, której zapach i smak tak lubią piraje. A
w samej rzece zginęło przeszło trzydzieści sztuk, natomiast dziwnym trafem ocalała chuda,
skaleczona nożem krowina, którą Beng na własną odpowiedzialność holował na powrót ku
wyspie.

Taki masowy pogrom wyborowego bydła byłby poważnym ciosem dla każdego estan-

cjera. Riciano zaś słynął zawsze ze skąpstwa i jeszcze pół godziny temu robił sobie w duchu
wymówki, że dla zabezpieczenia stada poświęcił jedno chore bydlę. Poświęcił je także i dlate-
go, że chciał pozbyć się Benga, którego czółno powinien był zatopić jeden silniejszy ruch
krowy, gdyż jej postronek złączony był pod wodą drutem z łatą w dnie tej łódeczki.

Sknera nie mógł patrzeć na straszliwą rzeź godzącą w jego kieszeń; dostał ataku furii.

Wył, ryczał, klął, wymachiwał rewolwerem, szukał ofiarnego kozła i znalazł go wreszcie:
załoga statku! Czemu oni nie bronią jego dobytku?! Czemu stoją przy burcie i gapią się bez-
czynnie?!

— Ratować bydło, wy łotry, albo powystrzelam do nogi! — wrzasnął.
Arangretára, gdy tylko pokazały się pierwsze piraje, postanowiła zepchnąć Włocha do

wody tak, aby ci ze statku sądzili, że on sam zleciał. Należało uchwycić moment, kiedy
Riciano zasłoni ją sobą i będzie stał do niej tyłem. Ściskając w dłoniach wiosło, którym
chciała go zepchnąć, czyhała na ów najstosowniejszy moment, czekała cierpliwie przez kilka
minut, gdy wtem Riciano sam wyskoczył z łodzi. Przewrócił się, lecz zaraz powstał. Brnąc w
wodzie po pas szedł mielizną w stronę pomostu i miotał na marynarzy przekleństwa, jakich
świat nie słyszał.

Aż w pewnej chwili wrzasnął, woda wokół niego zakotłowała podobnie jak obok każdej

z napadniętych krów. Zanurzył ręce, podniósł je nad głową, ściskając, dusząc, rozrywając
złapaną rybę o czerwonawych płetwach. Brał na niej odwet za swoje bydło, lecz inne ryby
mściły się na nim. Zanim ze statku spuszczono szalupę, Achilles Riciano runął i nie wynurzył
się więcej, choć woda była tam głęboka zaledwie na metr.

background image

W tydzień później na wyspę przybyli przedstawiciele władz. Riciano nie posiadał

krewnych w Argentynie, miano ich szukać we Włoszech, ale sprawy spadkowe wloką się
latami. Na razie więc, dopóki spadkobierca lub państwo nie obejmie tej estancji, niech na niej
pozostanie wszystko po dawnemu — zadecydowali urzędnicy. Niech ci Indianie mieszkają
sobie na wyspie w szałasie, niechaj co dwa tygodnie zabijają jedną sztukę bydła, żeby mieli
co jeść.

W końcu panowie urzędnicy wyrazili chęć usłyszenia obszernej relacji o zgonie Riciana

z ust naocznego świadka, senority Arangretáry.

— On musiał zginąć — brzmiała ta relacja — bo cuchnął krwią, a piraje lubią zapach

krwi.



ALEKSANDER OLSZAKOWSKI

POGROMCA DZIKICH ZWIERZ

ĄT

W ŚLEPIACH Sułtana migotał złowieszczy ognik i czaiła się w nich fałszywa uległość.

Ciało przedstawiało sobą sprężony splot gotowych do skoku mięśni. Ogon uderzał głucho po
bokach, pazury drapały ziemię, z paszczy wydobywało się zduszone warczenie.

Ślepia Mary również płonęły. Spoza czarnych warg lśniły wspaniałe kły, krótka sierść

jeżyła się na potężnym karku.

Zaplatając w warkocze grzywę Machmuda-Ali, obserwowałem spod oka zwierzęta.

Wspaniały tygrys bengalski, Bokser, uległ również podnieceniu, jakie panowało w klatce.
Mrużył ślepia, przeciągał się nerwowo i węszył. Cztery małe lwy berberyjskie, rycząc przera-
źliwie, gryzły pręty klatki.

Antek Morela, mój pomocnik, stał przed drzwiami klatki trzymając w ręku długie

widełki stalowe i bykowiec.

W pewnej chwili odsunął widełkami Boksera, który zanadto zbliżył się do moich

pleców.

— Gdyby to ode mnie zależało, nie występowałbym dzisiaj z tymi diabłami — zauwa-

żył półgłosem. — Kusy znowu je drażnił.

Spojrzałem na Antka uważnie.
— Gdzieś ty był?
— Musiałem dopilnować ładunku mięsa dla lwów. Kusy skorzystał z tego, podniósł z

ziemi mały maszt linoskoczków i dźgał nim zwierzęta. Gdy powróciłem, rzucił maszt na
ziemię i wziął nogi za pas. Chciałem dać mu lanie, lecz z garderoby wyszedł Haviland i stanął
w jego obronie. Przecież nie może pan wymagać, żebym się bił z atletą. Nie każdy jest tak
silny jak pan.

Potrząsnąłem w milczeniu głową. Zawsze byłem zdania, że nie należy obawiać się prze-

reklamowanych siłaczy. Haviland występował w naszym cyrku jako „mistrz świata” w dźwi-
ganiu ciężarów. Podnosił fortepian, krowę i orkiestrę złożoną z sześciu osób, uderzeniem
pięści zrywał łańcuchy, zębami łamał haki stalowe i ramieniem wyginał żelazną belkę, którą
dźwigało dziesięciu ludzi. A jednak pewnego dnia, a raczej pewnej nocy, rzucił się na mnie
po pijanemu w bufecie cyrkowym, obalił czterech ludzi, którzy usiłowali go powstrzymać i...
otrzymał ode mnie takie lanie, że cztery dni leżał oblepiony plastrami. Dyrekcja zachowała
wypadek w tajemnicy, żądając ode mnie i od świadków zajścia ścisłej dyskrecji. Nie dziwi-
łem się temu zbytnio, ponieważ Haviland był „niezwyciężonym mistrzem świata” i stanowił
dla cyrku pierwszorzędną atrakcję.

background image

Po tej awanturze Haviland powiększył grono moich wrogów, na których czele stał

wstrętny błazen Kusy.

Powód? Chyba jedyną przyczyną był fakt, że kochała się we mnie Edith, zresztą bez

wzajemności.

Dyrekcja cyrku, powodowana chęcią wywołania sensacji, połączyła nasze numery w ten

sposób, że nad klatką z moimi zwierzętami Edith wykonywała ćwiczenia na trapezie. Praco-
waliśmy więc jednocześnie. Efekt był nadzwyczajny. Nisko zawieszony trapez ściągał uwagę
lwów i tygrysów. Podczas jednego z występów zdarzyło się, że rozjuszony Bokser skoczył do
góry wtedy, gdy Edith wisiała na rękach, a więc najbliżej areny.

Zdążyłem jednak batem ściągnąć bestię na dół i zmusiłem do przywarowania.
Drobny ten fakt wzbudził w dziewczynie uczucie szalonej wdzięczności, którą okazy-

wała mi na każdym kroku. Byłem tym zaskoczony. Uratowałem jej nogi, bo to było moim
obowiązkiem. Gdyby na trapezie fikał koziołki Kusy, uczyniłbym to samo.

Kusy od dłuższego czasu prześladował Angielkę błazeńskimi zalotami. Pewnego dnia

wystąpiłem w jej obronie, uderzywszy hultaja tak silnie w kark, że zarył się nosem w piasek
areny. Błazen podniósł się i zakaszlał, ponieważ dym z papierosa, który trzymał w ustach,
pozbawił go na chwilę oddechu. Skoro atak kaszlu minął, utkwił we mnie płonące nienawi-
ścią oczy.

Edith była niepocieszona. W obawie o moje życie prześladowała mnie nieustannie opie-

ką. Antek Morela otrzymał od niej piękną bransoletkę z warunkiem, aby nigdy nie zostawiał
mnie samego. Trio linoskoczków Dżempry, z którymi Edith utrzymywała przyjazne stosunki,
musiało jej przyrzec, że również czuwać będzie nade mną. Nawet portier cyrku dostał dzie-
sięć dolarów z poleceniem, żeby uważał na próbach.

Bawiła mnie ta opieka roztoczona przez najbardziej bojaźliwe stworzenie pod słońcem.

Pewnego dnia w garderobie cyrkowej Angielka narobiła takiego wrzasku, że prócz personelu
cyrkowego nawet strażacy się zbiegli. I cóż się okazało? Pod stołem siedziała mysz zajadając
cukier.

Taka była Edith.
Zaplótłszy w warkocze grzywę Machmuda-Ali, przebrałem się w strój pogromcy i

wyszedłem na arenę, aby dopilnować ustawiania klatki. Trapez Edith był już opuszczony z
kopuły cyrkowej. Orkiestra grała jakieś smętne tango. Ryk podnieconych zwierząt stwarzał
denerwującą atmosferę.

Przy wejściu na arenę ujrzałem szyderczo uśmiechniętą twarz Havilanda. Atleta, ubrany

w trykot, stał przy portierze. Kusego nie było.

Wpuściłem zwierzęta na arenę i wskoczyłem do klatki. Orkiestra przerwała tango i

zagrała tusz. Zagnałem lwy i tygrysy na drewniane stołki, po czym dałem znak Antkowi, aby
wpuścił psy.

Były to dwa potężne dogi służące do ochrony przed tygrysami. Lew rzadko napada na

swego pogromcę, lecz tygrysy są fałszywe. W ciągu dwunastoletniej kariery przeszło pół
tuzina dogów poległo w mej obronie.

Edith przy pomocy sznura wdrapała się na trapez i rozpoczęła akrobacje. Tego wieczoru

była bardziej zdenerwowana niż kiedykolwiek. W blaskach reflektorów jej podmalowane
oczy płonęły panicznym strachem. Co chwila rozglądała się dokoła, a potem z nieopisaną
czułością i trwogą patrzyła na mnie.

Jej zainteresowanie moją osobą było tak widoczne, że publiczność zwróciła na to

uwagę. Poczęto szeptać i uśmiechać się dyskretnie. Pomyślałem, że Edith jest zbyt natrętna w
swojej troskliwości o mnie i naraża mnie na śmieszność.

Poirytowany zacząłem okładać batem lwy, które kręciły się podejrzanie. Potężny lew

skoczył ku mnie wspaniałym susem, lecz mocny cios bykowca i stalowe widełki osadziły go
na miejscu. Maharadża z daleka groził mi otwartą paszczą. Lwy berberyjskie zeskoczyły ze

background image

stołków i rozbiegły się po klatce, wywołując zamęt.

Dogi, warcząc głucho, przypadły do moich nóg.
Wtem przed klatką zjawił się Kusy. Pod pachą trzymał małą suczkę bolońską, Beryl.

Należała ona do madame Alegro, słynnej właścicielki trupy tresowanych psów. Mała Beryl,
przemyślna i poczciwa psina, stanowiła ozdobę psiego zespołu.

Zanim zdążyłem zrozumieć, po co Kusy przyniósł Beryl, białe jej ciałko mignęło

poprzez kraty i suczka bolońską znalazła się nagle pośrodku gromady lwów i tygrysów. Tak
wielka była jej tresura i pilność, że z chwilą kiedy łapkami dotknęła areny, natychmiast stanę-
ła na baczność, niczym żołnierz na posterunku. Widok potężnych zwierząt przeraził ją do
najwyższego stopnia.

Zamarła bez ruchu.
Zdumienie publiczności było nie mniejsze aniżeli moich zwierząt. Wszyscy przestali

nieomal oddychać. Lwy i tygrysy skamieniały, Edith znieruchomiała na trapezie.

Kusy zaśmiał się dziko i zniknął.
W następnej sekundzie rozszalało się piekło. Pierwszy Maharadża przerwał ciszę

gromowym rykiem i na kształt błyskawicy skoczył ku psinie. Za nim runął Bokser mrużąc
żółtawe ślepia. Z przeciwnej strony rzuciły się skłębioną masą lwy berberyjskie.

Dogi, w których ocknął się instynkt wspólnej rasy, stanęły w obronie Beryl. W mgnie-

niu oka własnymi piersiami zasłoniły małą suczkę.

I oto u moich nóg utworzył się potworny kłąb sczepionych ze sobą zwierząt. W lawinie

płowych i pręgowanych ciał suczka bolońską rozpłynęła się i znikła niczym kropla wody w
oceanie. Jeden z dogów, uderzony od spodu straszliwą łapą Maharadży, wyleciał w powietrze
i koziołkując padł bez życia na ziemię. Z rozprutego brzucha bluznęła fontanna krwi i
poszarpane na strzępy jelita. Drugi dog, osaczony przez dwa lwy berberyjskie, wyrwał się z
odartym do nagich żeber bokiem i przypadł do mych stóp z błagalnym skomleniem.

Otrząsnąwszy się ze zdumienia skoczyłem w samą gęstwę walczących zwierząt. Wy-

dobyłem rewolwer i w ciągu sekundy wypaliłem wszystkie ślepe naboje, po czym rzuciłem
niepotrzebną broń i oburącz ująłem bykowiec. Gruby rzemień z ponurym świstem przerzynał
powietrze.

Szaleńczy mój atak przeraził lwy berberyjskie, które umknęły ze skowytem na stołki.

Maharadża wytrzymał grad moich uderzeń, rycząc straszliwie i szczerząc potężne kły. A
Bokser...

Bokser znikł z pola mego widzenia. Zanim jednak zrozumiałem sens jego ucieczki, było

już za późno.

Usłyszałem przeraźliwy krzyk Edith, tysiączny wrzask publiczności i nad uchem trium-

fujący ryk tygrysa. Poczułem nieludzki ból w plecach, brak tchu w piersiach i chrobot kłów
na własnej czaszce.

Upadłem na wznak. Czując krew i widząc mnie leżącego na ziemi, wszystkie zwierzęta

wpadły w szał. Lwy berberyjskie zeskoczyły ze stołków i obskoczyły mnie całą czeredą.
Nawet stare lwy, spokojne dotychczas, skoczyły z przeraźliwym rykiem. Sułtan, Mary i
Machmud-Ali.

A wtedy...
O, urocza Edith!
W oślepiających blaskach reflektorów mignęło kształtne jej ciało obleczone w nieskazi-

telną biel trykotu. Zeskoczywszy z trapezu w sam środek rozjuszonych bestii, porwała
upuszczony przeze mnie bykowiec i wystąpiła do walki, nieustraszona i nieugięta. Bykowiec
w jej rękach zamienił się w jakiś makabryczny splot jadowitych węży. Cudem trafiała w
płonące ślepia, które zamykały się ociekając krwią.

Walczyła jak demon rozpaczy. Patrząc na nią nie czułem bólu i trwogi, lecz ogromną

tkliwość i wielką miłość.

background image

Kobieta, która bała się myszy!
Gdy Antek Morela ocknął się z osłupienia i wpadł na arenę, było już po wszystkim.

Lwy i tygrysy, zbite w kąt klatki, tuliły się i płaszczyły do ziemi, a nad nimi stała nieustra-
szona Edith, której publiczność urządziła niebywałą owację.

Niestety, Edith tego nie widziała; kiedy ostatni lew opuszczał arenę, spojrzała na mnie,

uśmiechnęła się i nieprzytomna padła na ziemię.

Płakałem, kiedy mnie wynoszono. Publiczność złorzeczyła tym, którzy nieśli nosze,

sądząc, że powiększają mój ból nieostrożnym dźwiganiem. Było to jednak nieprawdą, płaka-
łem ze szczęścia.

* * *

Od owego zdarzenia upłynęły trzy miesiące. Leżę jeszcze w szpitalu. Pielęgnuje mnie

moja żona, Edith. Obojgu nam sprawia wielką radość mała Beryl. Biedna psinka ocalała w tej
awanturze, nie draśnięto jej nawet Zbyt wielki natłok wrogów ocalił jej życie. Madame
Alegro ofiarowała nam pieska w prezencie ślubnym.



EUGENIUSZ ELSNER

DWA SZTORMY

FRANCISZEK Bred miał piętnaście lat, kiedy po raz pierwszy zakosztował marynar-

skiego chleba Prawy charakter i umiłowanie zawodu przyniosły mu później stopień kapitana
żeglugi wielkiej.

Mówiono w kołach żeglarskich, że posiadał „szczęśliwą rękę”, bo nie spowodował ani

jednej awarii. Wyczuwaj morze, rozkazywał mu, był z nim jakby w przyjacielskiej zmowie,
podczas gdy wielu innych gubiło.

Niespodzianie morze zadrwiło z kapitana. Bred pogrążył m/s Catania. Piękny, duży

statek, którym dowodził, wszedł podczas sztormu na skały. Zginęło trzech ludzi załogi i dwu-
dziestu pasażerów. Po wielu latach przyjaźni morze go zdradziło. Sądy uniewinniły kapitana
całkowicie, wykazały, że był to wypadek spowodowany przez siłę wyższą; natomiast główny
bohater tej przygody, Franciszek Bred, mimo oficjalnej rehabilitacji, zwątpił w swoje umiejęt-
ności, nazwał się dyletantem, popadł w depresję duchową i porzucił służbę, przeklinając mo-
rze.

Zamieszkał na wsi. Dla zatarcia przeszłości usiłował — nieudolnie zresztą — wyzbyć

się dawnego sposobu zachowania i myśleć innymi kategoriami Celem zewnętrznego podkre-
ślenia rozbratu z „kapitanem” Franciszkiem Bredem ubierał się już z marynarska. Kupił duży,
czarny parasol i nawet kalosze. Przedmioty te, budzące w nim dawniej wprost organiczną
odrazę, miały go teraz upodobnić do szczura lądowego.

Po kilku latach rozłąki z morzem poczuł nagle gwałtowną, natarczywą tęsknotę za

ukochanym żywiołem. Wywołały ją zgoła nieoczekiwane odwiedziny kapitana Martin, który
zjawił się pewnego dnia w sielskim, zielonym zaciszu przyjaciela, przywodząc ze sobą obraz
morza i niezatarte u byłego marynarza wspomnienia dawnego życia.

— Niemało trudu kosztowało mnie odnalezienie twoich śladów — tymi słowami powi-

tał Martin starego druha. — Sprytnie się urządziłeś, ale nie wziąłeś pod uwagę jednej rzeczy:
ja zawsze osiągam zamierzony cel. Postanowiłem wygrzebać cię spod ziemi — i oto jestem.

— Cieszę się, lecz w moim życiu zmieniło się wiele — bąknął Bred.

background image

Gość rozsiadł się wygodnie w fotelu.
— Kiedy wracasz?
— Dokąd? — zapytał zdziwiony eks-marynarz.
— Na morze! — huknął bez ogródek krewki przybysz.
— To już nigdy nie nastąpi.
— Zamierzasz więc do końca życia hodować króliki, drób rasowy i sadzić badyle? —

drwił kapitan Martin.

— Czuję się na wsi dobrze. Znalazłem spokój i zadowolenie. Cóż z tego, że jestem

dzisiaj rolnikiem?

— Byłeś zawsze żeglarzem. Doskonałym żeglarzem!
— Nigdy nim nie byłem... jak się okazało.
— Paskudny hipokryto i złodzieju! — wybuchnął Martin.
— „Złodzieju”? — Mój drogi, wspomnienia przeszłości nie upoważniają cię...
— Jesteś złodziejem, skoro okradasz społeczeństwo!
— Żyję z uczciwej pracy. Nie jestem pasożytem.
— Do licha! Nie rozumiesz mnie! — pienił się Martin. — Okradasz społeczeństwo, bo

mu nie oddajesz swych wybitnych zdolności. Pozbawiłeś naszą flotę doskonałego kapitana,
który okłamuje siebie i drugich, że jest wartościowym człowiekiem, gdyż.... hoduje kury!

— Zobaczysz, jakie to miłe stworzenia. Kwilenie mew zawsze mnie denerwowało.

Natrętne, drapieżne żebraczki morza — Bred skrzywił się pogardliwie.

Kapitan Martin powstrzymał się od wypowiedzenia bardzo złośliwej uwagi. Do saloni-

ku weszła w tej chwili jakaś starsza kobieta. Pęk kluczy wiszący u paska jej fartucha świad-
czył, jaką funkcję sprawowała w tym domu.

Przeprosiwszy gościa uprzejmym słowem i uśmiechem, zwróciła się z zakłopotaną

miną do jego rozmówcy.

— Co im powiedzieć, proszę pana, w sprawie tej jałówki? Chcą koniecznie kupić!

Przyjechali, czekają na odpowiedź.

— Nie sprzedawać. Przecież mówiłem Annie, że zamierzam powiększyć oborę.
— Ale oni, zwłaszcza ten ryży, jest bardzo...
Gosposia nie dokończyła zdania. Powstrzymał ją głośny wybuch śmiechu tęgiego pana

w marynarskim ubraniu, który popadł nagle w szaleńczą wesołość. Niewiasta, skonfundowa-
na dziwnym zachowaniem przybysza, stała przez chwilę bezradna; potem, urzeczona jego
śmiechem wstydliwie, zakryła fartuchem twarz i zaczęła piskliwie chichotać. Trzęsąc ramio-
nami wyszła pośpiesznie z pokoju. Martin otarł dużą chustką łzy i spocone czoło.

— Uf! już dawno tak się nie ubawiłem! Widzisz, mój kochany hodowco, do czego

prowadzi obecne twoje życie. Jesteś śmieszny. Wracaj na morze, porzuć błazeństwo!

Zapalił potężne cygaro i napełnił pokój kłębami błękitnego dymu.
— Ile czasu zajmie ci zlikwidowanie kurników, obór, chlewów oraz innych „hodowla-

nych” spraw? Pośpiesz się, pójdziemy razem!

—-Fantazje.
—-Przybyłem do ciebie z pewną świetną propozycją — ciągnął z zapałem Martin, nie

zwracając uwagi na opozycję przyjaciela. — Pamiętasz Hirondelle? Za kilka tygodni
rozpocznie wspaniały rejs! Statek ten wydzierżawiła grupa naukowców. Udają się na Ocean
Spokojny. Nie mają jeszcze kapitana na pokładzie. Szepnąłem słówko „Staremu Piratowi”,
który zajmuje się przygotowaniem podróży, aby chwilkę zaczekał, a dowództwo na tej
ślicznotce Hirondelle obejmie doskonały żeglarz. Nie chciałem wymienić twojego nazwiska;
pomyślałem sobie, że zrobię im wszystkim niezłą niespodziankę. — „Wyjedziemy na ocean,
zanim spełnisz obietnicę. Znam się na takich obiecankach”! — szydził „Stary Pirat”. Chcąc
uratować dla ciebie dobrą okazję, musiałem mu na koniec zdradzić twoje nazwisko. Wtedy
„Stary Pirat” zawył z radości. — „Będziemy czekać na Breda, jak długo rozkaże”!

background image

Hirondelle? Dobry statek, pamiętam — kapitan Bred uśmiechnął się melancholijnie.
— „Stary Pirat” powiedział mi, że najpoważniejszym dotychczas kandydatem na

dowódcę jest Stevenson.

— Partacz. Nie powierzyłbym mu nawet kutra.
— Zgadzam się z tobą najzupełniej. Bardzo się cieszę, że ty pójdziesz na Hirondelle.
— Nie skorzystam z propozycji — zauważył Bred chłodno.
— Boisz się morza?
— Nienawidzę.
— Kłamiesz! Tacy jak my zawsze kochają morze.
— Wyleczyłem się z tej miłości.
Martin podniósł się gwałtownie i zaczął się przechadzać po pokoju. Kiedy się zatrzy-

mał, powtórzył zjadliwym tonem:

— Boisz się morza?
— Stronię od niego, bo nienawidzę — upierał się Bred.
— A ja twierdzę, że odczuwasz przed nim zabobonny lęk. Prędzej czy później trafisz do

psychiatry. Niechęć do morza jest u ciebie jednym z objawów bardzo zaawansowanej choro-
by.

— Mylisz się. Po prostu drwię z morza, gardzę nim.
— Udowodnij, że „gardzisz”! Nadarza się doskonała sposobność — podjął chytrze

Martin — idź na Hirondelle! — zakończył wyzywająco.

— Mógłbym znowu posłać statek na dno morza.
— Zaokrętuj się zatem w innym charakterze, na przykład.... jako dziennikarz. Pogadam

ze „Starym Piratem”. Nikt cię nie pozna.

Kapitan Bred spojrzał przyjacielowi w oczy.
— Słuchaj, postąpisz rozsądnie, skoro zatelegrafujesz natychmiast do „Starego Pirata”,

aby na mnie nie liczył.

— Byłbym nieuczciwy łudząc go dłużej nadzieją — Martin odsapnął uznając się za

pokonanego.

— Niezależnie od mojego postanowienia, zaproponuj mu jeszcze jednego pasażera;

powiedzmy... wspomnianego dziennikarza — Bred uśmiechnął się drwiąco. — Udowodnię ci,
że naprawdę kpię sobie z morza.

Martin chciał w pierwszym porywie radości uściskać dezertera spod bandery, jednak

nakazał sobie obojętność.

— Jak sobie życzysz — mruknął. I pomyślał: — „Jedź ze mną bratku, a morzu się już

nie wymkniesz”!

Rozpoczęły się natychmiast przygotowania do podróży. Kapitan Bred ożywił się bar-

dzo, wrócił mu dawny humor. Martin zacierał ręce z uciechy.

— Nie ujrzysz ty więcej królików ani rasowych kurek. Moja w tym głowa!
Gdy w kilka dni później stanęli w porcie, Bred był podniecony i niezmiernie wzruszo-

ny. Nastrój ten przypisywał przykrym wspomnieniom, związanym z wypadkiem sprzed lat.
Kiedy wchodził na statek w sportowym ubraniu, w kapeluszu, trzymając pod pachą dekora-
cyjny parasol, podniecenie byłego marynarza wzmogło się do stanu silnego zdenerwowania.

W oczach podróżnych, nie znających marynarzy, Bred był po prostu panem Franci-

szkiem, „dziennikarzem”, a poza tym szczurem lądowym, jak wszyscy naukowcy i towarzy-
szący im w podróży sprawozdawcy prasowi. Nie udało mu się jednak oszukać bystrego
wzroku ludzi morza. Po kilku dniach pobytu na statku bosman Perrin zdekonspirował Breda,
poznał w nim marynarza. Na nic zdał się groteskowy w jego rękach parasol, sportowe ubranie
i wspaniały pilśniowy kapelusz o szerokich krezach. Któregoś dnia Perrin uśmiechnął się
złośliwie i rzekł z przekonaniem:

— Na miły Bóg, przecież to stary wyga morski! Znam go na pewno! Tylko w tym sęk,

background image

że nie mogę sobie przypomnieć, gdzie się z nim spotkałem! Naciąga na oczy kapelusz, w
którym mu diablo niewygodnie, bo nigdy go nie nosił...

Gdyby Franciszek Bred nie rozstał się przed laty z czarną bródką i bujnymi wąsami i

gdyby nie nosił z rygorystyczną pedanterią ciemnego kapelusza, głęboko nasuniętego na
czoło, bosman poznałby od razu kapitana m/s Catania, na którym pływali do dnia fatalnej
awarii. Bosman Perrin należał do uratowanych członków załogi. Mimo tragicznego zakończe-
nia rejsu, nikt z marynarzy nie potępił ulubionego kapitana; współczuli mu wszyscy i złożyli
wiele dowodów szczerego przywiązania. Nieoczekiwany wypadek nie wpłynął na zmianę
opinii, że Bred należy do najlepszych żeglarzy. Kiedy porzucił morze, zrozumieli, co go do
tego kroku skłoniło: ambicja marynarza i osobiste przekonanie, jakoby przez zaniedbanie
obowiązków zgubił statek i ludzi.

Zwykły przypadek pomógł niebawem bosmanowi do rozwiązania zagadki: silniejszy

podmuch wiatru zdarł nagle Bredowi przyrośnięty do głowy kapelusz.

— Kapitan Franciszek Bred! — zawołał bosman radośnie i podbiegł do starego maryna-

rza, wychylonego w tej chwili przez reling i przeklinającego podmuch wiatru. Czarny pilśniak
kołysał się na torze wodnym, jaki orała Hirondelle.

— Kapitan Bred! — powtórzył rozpromieniony bosman i wyciągnął dłoń do skonster-

nowanego „pasażera”. — Ależ tak! Dureń ze mnie, że się od razu nie domyśliłem!

Bred opanował zmieszanie.
— Co mówicie, człowieku? A przede wszystkim — za kogo wy mnie bierzecie?

Wygląda na to, że załoga na tym statku zagląda do butelki.

— Do licha! Ta blizna na prawym policzku, pamięta pan? Pijany kok z holenderskiego

trampa, obok którego cumowaliśmy w Marsylii, rzucił się na pana z nożem, gdyśmy całą
gromadą wracali z miasta na pokład. Stanął pan wtedy w obronie chłopca okrętowego...

— Jesteście pijani.
— Mam jedną głowę, ale mógłbym się o nią założyć, że...
— Nie byłoby nieszczęścia, gdybyście ją stracili. Wydaje mi się, że nie wszystko w niej

jest w porządku — kpił Bred.

— Kapitanie! Ta blizna jednak... pamięta pan, w Marsylii?
— Nigdy tam nie byłem, do kroćset tajfunów!
Pod zimnym spojrzeniom szyderczo zmrużonych oczu Breda wyciągnięta na powitanie

dłoń bosmana opadła bezradnie. A kiedy kapitan wzruszył lekceważąco ramionami, odwrócił
się i odszedł, marynarz rzucił głośno:

— Gadaj zdrów! Nie przyznajesz się do starych przyjaciół, ot co!
Kapitan nie mógł zasnąć tej nocy. Myślał o tym, że w tak niegodziwy sposób postąpił z

Perrinem. Był on kiedyś jednym z najlepszych jego marynarzy. — „Cóż winien ten poczciwy
chłopiec?” Nazajutrz poszukał bosmana i przeprosił go.

— A teraz słuchaj, Perrin: rzecz zostanie między nami. Nie życzę sobie, aby mnie

poznano. To, co było kiedyś, przepadło. Jestem dzisiaj... szczurem lądowym.

„Rzecz” jednak nie uchowała się w tajemnicy, gdyż morze jeszcze raz wypowiedziało

Bredowi zaciekły bój. Zanim jednak wziął się z nim za bary, zaistniały przedtem nader przy-
kre fakty. Pierwszym była choroba kapitana m/s Hirondelle. Lekarz okrętowy stwierdził
zapalenie wyrostka robaczkowego, należało się poddać natychmiastowej operacji. Druga z
kolei niespodzianka zawierała więcej emocji: na wysokości wyspy Malaity radio nadało ko-
munikat o przystąpieniu Francji i Anglii do wojny z hitlerowskimi Niemcami. Uczeni znajdu-
jący się na pokładzie zażądali, by statek zawrócił. Zastępca kapitana odmówił. Oświadczył
spokojnie pasażerom, że motorowiec pójdzie do najbliższego portu Australii. Po dziesięciu
dniach żeglugi kurs statku przeciął niemiecki okręt podwodny, najmniej w tych stronach spo-
dziewany. Dlaczego nie zatopił Hirondelle, pozostało na zawsze zagadką. Dowódca okrętu
kazał spuścić szalupę i stawić się na pokładzie wszystkim oficerom. Polecenie niemieckiego

background image

komendanta wykonano z gorliwym pośpiechem. Okręt, przyjąwszy jeńców, znikł natychmiast
pod powierzchnią morza. Na decyzję jego wpłynęły dwa angielskie kontrtorpedowce, które
szły całą mocą motorów do Hirondelle. Okręt podwodny nie zdążył upomnieć się o chorego
kapitana.

Hirondelle, pozbawiona teraz oficerów, płynęła do Australii. Po dwu dniach nadciągnął

gwałtowny huragan i zaczął miotać małym motorowcem. Wówczas to bosman Perrin pomy-
ślał, że jest ktoś na statku, kto nie z takich tarapatów wychodził szczęśliwie.

— Kapitanie — powiedział do Breda — powinien pan stanąć na pomoście i objąć

dowództwo!

— Są jeszcze marynarze na tym statku — Bred wzruszył obojętnie ramionami.
— Oni są szeregowcami morza, pan jest generałem.
— Nie, Perrin. To nie moja sprawa. A po wtóre: jakim prawem?
— Prawo nie odebrało panu patentu, jest pan nadal kapitanem żeglugi wielkiej. Tyle

mówią „przepisy”, formalności. A praktyka? Nie ma wspanialszego dowódcy! Kapitanie,
przeprowadzi pan statek przez to piekło, gorzej nieraz bywało. Jeśli zdradzę naszej załodze,
kto z nami płynie w roli pasażera, ludzie powierzą ci statek. Nie ma wśród nich takiego, który
by nie słyszał o kapitanie Bredzie.

— Nie, chłopcze. Ja już nigdy na pomoście nie stanę. Wtedy — pamiętasz? — ostatni

raz wiodłem was na zatracenie. Nie wierzę sobie, jestem dyletantem, któremu przez wiele lat
sprzyjało ślepe szczęście. Brednie, które kiedyś o mnie opowiadano, że niby mało takich, jak
ja, że morze musi mi zawsze ustąpić, zakończyły się tragedią!

— A jednak cieszy się pan największą sławą.
— Brednie, powtarzam, brednie rozsiewane na moją cześć przy kieliszku w portowych

barach! Czyż nie pokazałem, co potrafię? — zawołał z goryczą. — Catania leży na dnie.

Chodził podniecony po kabinie, gestykulował, potrząsał głową. Nagle krzyknął gnie-

wnie:

— Chciałbyś, abym pogrążył ten statek? Nie! „Kapitan” Bred nie istnieje. Zapamiętaj.
— Wówczas pan nie zawinił, bo zeszliśmy na skały z powodu zdryfowania ostrzega-

wczych pław.

— „Zeszliśmy na skały”! —szydził Bred zjadliwie. — A gdzie był kapitan, do miliona

czortów? Niezły z ciebie adwokat!

— Wtedy pan nie zawinił — powtórzył bosman — dzisiaj jednak przyłoży pan rękę do

zagłady statku, pasażerów i załogi. I nikt nie pociągnie kapitana Breda do odpowiedzialności,
bo jakże tu karać... „pasażera” za zatonięcie statku? — rzucił wyzywająco i zatrzasnął za sobą
drzwi kabiny.

Kapitan usiadł na koi i spochmurniał. Cios wymierzony przez Perrina uderzył go bole-

śnie.

Przed trzema laty, w tej samej strefie oceanu — zdarzyło się t a m t o. Tu zatonęła

Catania.

Hirondelle przebijała się przez huragan. Siła wiatru rosła stale, sytuacja stawała się

tragiczna.

— „Jest jeszcze Perrin i inni. To nie moja sprawa”! — Bred bronił się przed sobą.
— „Ocal ludzi”! — wołał głos serca.
— „Zgubię ich”!
Z włosami w nieładzie, z nabrzmiałą i spoconą twarzą wstał z koi ściskając pięściami

skronie. Ujrzał w tej chwili ginącą Catanię — i siebie, bezradnego, zrozpaczonego, grzmiące-
go rozkazy, które paraliżowała panika. Na pokładzie rozgrywały się dramatyczne sceny. Bred
nie zapomni nigdy pewnego młodego mężczyzny, walczącego ze swoją żoną o pas ratunko-
wy. Wyrwał go brutalnie ze słabszych rąk i, nie słuchając ostrzeżenia, chciał skoczyć z pokła-
du do przeładowanej szalupy. Od szalonego kroku powstrzymała go kula jednego z oficerów.

background image

Żona tchórza ocalała...

Dystyngowani panowie, którzy paląc cygara w salonie Catanii wiedli z ujmującym

uśmiechem długie dysputy o wzniosłych ideałach, ci sami dżentelmeni zachowywali się na
pokładzie w czasie akcji ratowniczej w sposób niesłychanie brutalny. Bred zapamiętał szcze-
gólnie jednego z nich, bardzo przystojnego, za którym przepadały wszystkie panie. Nazywał
się Jean Vancouver. Wspaniale zbudowany, o szerokich barach — bawił towarzystwo fascy-
nującymi opowieściami, w które ponoć obfitowało jego romantyczne i bohaterskie życie.
Kiedy Catania szła na dno, kapitan widział go histeryzującego przy burcie i żebrzącego
płaczliwie o miejsce w szalupie przeznaczonej dla kobiet i dzieci. Całował marynarzy po
rękach, klękał przed nimi...

Bred dumny był ze swojej załogi; wytrwali na posterunku, spokojni, opanowani.

Opuścili pokład ostatni. Pomagali sobie nawzajem unosząc rannych z maszynowni.

Kapitan stał z przymkniętymi oczyma, wsłuchując się w miot fal uderzających w burty.

Morze atakowało nieustępliwie, a on, pierwszy raz w życiu, nie podjął z nim walki.

— „T c h ó r z”!
Ruszył na pomost. Bosman Perrin uścisnął mu dłoń:
— Teraz nawet piekło nas nie pochłonie, kapitanie! — zawołał, odtaczając się na skutek

przechyłu na ścianę sterowni.

Godziny walki z huraganem przedłużały się. Morze przegrywało, poddawało się wiedzy

żeglarskiej i energii Breda. Mścił się na morzu, brał teraz odwet... za Catanię!

Kiedy nastał świt, Bred pokonał żywioł; znużony, lecz niezmiernie zadowolony, opuścił

pomost i udał się do kapitana Hirondelle.

— Dziękuję ci — rzekł chory kapitan, wyciągając do Breda rękę. — Bosman Perrin

powiedział mi wszystko. Postąpiłeś wspaniale. To było w twoim stylu. Jesteś lepszym mary-
narzem ode mnie, grubo lepszym! Kto wie, czy moja niemoc nie była szczęśliwym zbiegiem
okoliczności dla pasażerów, załogi, statku... a także dla ciebie. Perrin jest gadułą. Wiem
wszystko o twoim życiu.

Uśmiechnął się i mówił dalej:
— Wierzę, że po tym, co się stało, wrócisz drogi przyjacielu na morze...
Bred skinął głową.




WALENTY KATAJEW

NO

ŻE

NIEDZIELNA przechadzka po bulwarze — to doskonały sposób najdokładniejszego

poznania człowieka.

Paszka Kokuszkin rozpoczął niedzielną przechadzkę swoją po Czystych Stawach o

godzinie szóstej wieczorem. Przede wszystkim zaszedł do otwartego Pawilonu „Mosselpro-
mu” (skrót: moskiewsko-rolniczo-przemysłowy magazyn — przyp. tłum.) i wypił butelkę
piwa. Krok ten świadczył o prawidłowym ujmowaniu przez niego życia i o umiarkowaniu.

Potem kupił u baby dwie miarki pieczonych pestek słonecznikowych i nie spiesząc się

poszedł główną aleją. Po drodze przyczepiła się do niego Cyganka.

— Dajcie, panocku ładny, rękę. Cyganka powróży, co cię w przyszłości czeka, co u was

w domu, co na sercu macie, jakie myśli i kto wam przeszkadza, co w wieczornej porze was
spotka, wszystko Cyganka powie, prawdę powie, nic nie zatai i wszystkiego dziesięć kopiejek
za całą prawdę i przyjemność starej Cygance podarujecie. Powróżę — dobrze będzie, nie

background image

powróżę — żałować będziecie.

Paszka po namyśle powiedział:
— Wróżenie z ręki, ciotko, to bzdury i przesądy, jednak masz tu dziesiątkę i możesz

wróżyć — i tak nabajcujesz.

Cyganka schowała monetę pod jaskrawą spódnicę i wyszczerzyła czarne zęby.
— Będziecie mieli, panocku, przyjemne spotkanie i przez to spotkanie będziecie mieli

smutek w sercu, na drodze waszej stoi starszy mężczyzna, nie obawiajcie się, panocku, noża,
będziecie od noża mieli duże kłopoty, nie obawiajcie się przyjaciół — obawiajcie się wrogów,
i zielona papuga przyniesie wam w życiu szczęście. Tyle wam mówi Cyganka — idźcie sobie
dalej na zdrowie.

Cyganka wystawiła zapadły brzuch i z powagą popłynęła dalej, szurgając po ziemi

brązowymi piętami.

— Dobrze buja ta suka — powiedział Paszka, znacząco mrugnął za nią i, roześmiawszy

się na głos, poszedł dalej.

Po drodze użył po kolei wszystkich rozkoszy, jakich mu nasuwało życie: najpierw zwa-

żył się na chwiejnej wadze — wskazała cztery pudy i piętnaście funtów; po pewnym czasie
naprężył się tak, że aż przykucnął, próbując sił i docisnął drżącą strzałkę siłomierza do „sil-
nego mężczyzny”; przespacerowawszy się jeszcze trochę, wypróbował nerwy elektryczno-
ścią: wziął do ręki miedziane rączki, po stawach jakby się mrowie rozpełzło — stawy napeł-
niły się wodą sodową — dłonie przykleiły się do miedzi — nerwy jednak próbę wytrzymały.

Pod koniec usiadł na krzesełku przed wiszącą na drzewie dekoracją, wyobrażającą

widok Kremla z Mostu Kamiennego, założył nogę na nogę, nadał zwierzęcy wyraz twarzy i
tak się dał sfotografować. Otrzymawszy po dziesięciu minutach mokre zdjęcie, Paszka z
wyrazem solidnego zadowolenia długo się sobie przyglądał — kraciasta czapeczka, znajomy
nos, kalosze, bluza — apaszka z wykładanym kołnierzem, marynarka, wszystko jak się patrzy
— bardzo mu się to spodobało, nawet mu się jakoś nie bardzo chciało wierzyć, że to jest on
sam i że jest taki piękny.

— Niczego sobie — powiedział na głos — uważnie zwinął lepkie zdjęcie w rurkę i

poszedł na przystań łodzi rzecznych.

By całkowicie wyczerpać zapas rozkoszy niedzielnych, pozostawało mu dobrać sobie

odpowiednie dziewczęta i przejechać się z nimi łódką. Jednakże tak się jakoś złożyło, że
poszedł dalej, aż się zatrzymał przed jakąś nieznaną mu budką. Przed otwartymi na oścież
drzwiami tłoczyli się ludzie. Dolatywały metaliczne dźwięki i śmiech.

— Co to niby jest? — zapytał Paszka niskiego czerwonoarmiejca, przeciskającego się

przez tłum...

— Kółka rzucają, to ci opera!... — Który trafi — samowar może wygrać.
Paszka zajrzał z zaciekawieniem przez głowy tłumu do wnętrza budy, jaskrawo oświe-

tlonej lampami. Cała tylna ściana zakryta była kilimem. Na półkach, ustawionych w trzy
rzędy, sterczały wetknięte noże. Między nożami ustawione były nęcące premie. Na dolnej
półce — bombonierki i paczki pierników, na średniej — budziki, rondle, czapki, a na górnej
— pod samym pułapem w półmroku — najbardziej kuszące przedmioty: dwie bałałajki,
oryginalny tulski samowar, chromowe buty z sztywnymi cholewami, tołstojówka, włoska
harmonia, zegar ścienny z kukułką i gramofon. O którykolwiek nóż zahaczy się kółko — ten
przedmiot się otrzymuje. A trafić jest niemal niemożliwe — takie chwiejne są noże. — Kółka
odskakują. Ciekawe!

Paszka łokciami utorował sobie drogę do wnętrza. Za ladą staruszek w okularach ze sre-

brną oprawą sprzedawał kółka — dwadzieścia pięć kopiejek czterdzieści sztuk. Czerwonogę-
by młodzieniec ze spoconą czupryną i zdziczałym uśmiechem rzucał ostatnie pięć kółek.
Marynarkę miał rozwianą. Żelazne kółka wylatywały z jego zgrabiałych palców, odbijały się
z brzękiem, spadały do zawieszonego u dołu worka. Gapie ryczeli ze śmiechu. Młodzieniec

background image

spąsowiał. Uderzane kółkami noże wydawały stalowe dźwięki i, drżąc jak we mgle, przyjmo-
wały formę lejka.

— Tfy! Niechże je cholera ciśnie, te wasze noże i te kółka! — krzyknął zirytowany

młodzieniec.

— Półtora rubla jak psu pod ogon, choćbym paczkę pierników Babajewa wygrał! — i

zawstydzony wyszedł z tłumu.

— A tu w przeszłym tygodniu jeden buty wygrał — odezwał się chłopiec w załatanych

spodniach — za dziesięć rubli kółek wypuścił.

— Ano, zobaczymy, niech i ja spróbuję — powiedział Paszka przysuwając się do samej

lady — ciekawe co z tego wyjdzie.

Staruszek podał mu kółka.
— To znaczy — upewnił się Paszka — że jeżeli na dolny nóż trafię, to można dostać

bombonierkę Babajewa?

— Można — odpowiedział obojętnie staruszek.
— A jak wyżej — to i budzik?
Staruszek kiwnął twierdząco głową.
— To ciekawe, ho, ho! A żeby tak samowar, to trzeba, widać, pod sam dach celować?
— Ale spróbuj najpierw choć pierniki wziąć, a potem będziesz gadać — wtrącił ktoś

niecierpliwie z tłumu — rżnij Walenty!

Paszka położył na kantorku zdjęcie, rozepchał tłoczącą się publiczność, oparł się łokcia-

mi, wycelował, ale... w tej chwili ręka mu drgnęła, kółko wymknęło mu się z palców i bokiem
potoczyło się po podłodze. Paszka osłupiał. Obok półek, z boku, siedziała na krześle z zało-
żonymi na kolanach rączkami wystrojona dziewczyna, tak piękna, że Paszce aż „oko zbiela-
ło”. Dziewczę szybko wstało z krzesła, złapało kółko nie podnosząc oczu i naraz uśmiechnęło
się kącikami ust ledwie dostrzegalnym uśmiechem — i to było zgubą dla Paszki.

— No i co? Cóż to, zuchu? Rżnij Walenty, zdymaj samowar! Bierz go! — krzyknęli

gapie za jego plecami.

Paszka ocknął się i zaczął rzucać kółka jedno po drugim, nic dookoła nie widząc,

oprócz opuszczonych rzęs dziewczęcia i usteczek, które jakby pękły w poprzek, jak czereśnia.
Gdy już wypuścił wszystkie czterdzieści kółek, dziewczyna zebrała je i w milczeniu położyła
na kantorku, jednak tym razem już się nie uśmiechała, tylko rzuciła na Paszkę spojrzenie
szarych oczu i poprawiła jasne włosy, które spadały jej na uszy. Paszka wyciągnął nową
ćwiartkę. Jedno kółko za drugim niezgrabnie wylatywało z jego rąk. Gapiąca się publiczność
bawiła się jego kosztem, tłocząc się dookoła. Noże brzęczały jak pszczoły. Staruszek drapał
się obojętnie skrzywionym palcem w nos.

Przerżnąwszy rubla nie trafiwszy ani jednego razu do celu, Paszka zmieszany wydostał

się z tłumu na bulwar i odszedł aleją, pod lipami, wzdłuż różowej od zachodzącego słońca
wody. Nad stawem unosiła się ledwie dostrzegalna mgła. Świeży chłodek orzeźwił nieco
Paszkę. Kinematograf odbijał się w wodzie szeregiem świateł. Niejedna para krótko ostrzyżo-
nych dziewcząt, z zielonymi i niebieskimi grzebykami we włosach, objąwszy się przemknęła
obok Paszki, oglądając się ze śmiechem i zaczepiając go: — Ładny bo chłopak! — Paszka
jednak szedł dalej, nie zwracając najmniejszej uwagi i w zadumie nucił:

Cyganka wróżyła, cyganka wróżyła,
Za r
ączkę trzymała, prawdę mówiła...

W ciągu jednej nocy zakochał się ostatecznie i bezpowrotnie.
Przez cały miesiąc Paszka zachodził systematycznie do owej budy i rzucał kółka. Poło-

wę pensji puścił w ten sposób na wiatr. Na urlop nie pojechał, przepuścił kolejkę, słowem,
zupełnie ogłupiał. A dziewczę jak i przedtem, opuszczając oczy, podawało kółka. Chwilami

background image

nieznacznie się uśmiechała, jak gdyby do siebie samej. A czasami, zaskoczona obecnością
Paszki w tłumie, cała oblewała się rumieńcem tak pąsowym, że ramiona, jak smagłe brzo-
skwinie, zdawały się przeświecać przez przejrzystą markizetę. Paszka w żaden żywy sposób
nie mógł znaleźć sposobności, by zamienić z nią kilka słów od serca: to mu tłum przeszkadza,
to znowu stary złymi oczami spogląda przez okulary, w nos skrzywionym palcem się drapie,
jakby groził Paszce — nie podchodzić, to dziewka nie dla takich, jak ty, zabieraj się stąd.
Jeden raz tylko Paszce udało się z nią pomówić. Ludzi mało było wtedy, a staruszek pobiegł
akurat ze szpicrutą odpędzać zbierających się bezdomnych uliczników.

— Najniższe uszanowanie — powiedział Paszka — i aż mu serce bić przestało. — Jak

wam na imię?

— Ludmiła — pospiesznie i gorąco szepnęła dziewczyna. — Ja was dobrze już znam,

zostawiliście kiedyś tu na kantorku fotografię swoją, a ja ją schowałam, po prostu zakochałam
się w niej — taka ładna jest.

Dziewczyna wsunęła rękę w zanadrze i wyciągnęła koniuszek zmiętej fotografii.

Obejrzała się i cała spąsowiała.

— A wam jak na imię?
— Paszka. Czy nie poszlibyście ze mną do teatru „Colosseum” — wyświetlają bardzo

ładny obraz: „Kobieta z milionami”, pierwsza seria.

— O, nie wolno mi, ojciec śledzi.
— A bez jego wiedzy?
— Broń Boże. Gdybym tylko za próg wyszła, do domu nie wpuszczą. A mama jeszcze

gorsza — mama na Sucharewskim rynku ma stragan na własne imię. Mieszkamy na Sretence
w Proswirynym zaułku, blisko stąd. Drugi numer domu, w podwórzu z bramy na lewo.

— Jakże będzie, Luteczko?
— Nic nie będzie. Prędzej kółka rzucajcie, tatko wraca.
Ledwie zdążył wypuścić jedno kółko, jak już nadszedł ojczulek ze szpicrutą. Jak zwierz

patrzy na córkę. Paszka odszedł z kwitkiem. Przychodzi w następną niedzielę — patrzy — a
buda zabita gwoździami. Na szyldzie napisane: „Amerykańskie praktyczne rzucanie kółek 40
sztu. 25 ko.” I tuż obok na błękitnym tle wymalowana jest zielona papuga z różowym ogonem
— w dziobie ma kółko, a wiatr dmie w papugę pożółkłymi lipowymi liśćmi, zarzuca nimi ze
wszystkich stron budę, klomby zdeptane, dookoła żywej duszy nie ma — jesień.

Wtedy Paszka przypomniał sobie słowa wróżki — „na drodze waszej stoi starszy

mężczyzna... będziecie od noża mieli duże kłopoty... zielona papuga przyniesie wam w życiu
szczęście”... — i taki go smutek ogarnął, taka go złość na tę idiotkę — Cygankę wzięła, że
trudno wypowiedzieć. Paszka pogroził papudze pięścią i poszedł, gdzie go oczy poniosły opu-
stoszałym bulwarem, popychany przez dmiący ze wszystkich stron wiatr jesienny. Dobrnął
jakoś do Sretenki, znalazł się w Proswirynym zaułku. Pogoda — pochmurna, jesienna.
Naprzeciwko zbutwiałej cerkiewki zielone z białym... rzeczywiście stoi dom nr 2. Paszka
wszedł na podwórze i skręcił na lewo, a dokąd dalej pójść — sam nie wie. W tej chwili za-
grała na środku podwórza katarynka, na katarynce siedzi zielona papuga z różowym ogonem i
bezczelnie patrzy wprost na Paszkę okrągłymi ślepiami z zamszowymi powiekami. Po chwili
na drugim piętrze otworzono lufcik. Z lufcika wysunęła się delikatna rączka, rzucając na dół
zawiniętą w papierek dziesiątkę. Przez szyby podwójnych okien, ponad ułożonym między
oknami wałkiem z waty, posypanym ciętym, różnokolorowym papierem, poprzez koronkowe
firaneczki, wśród figusów Paszka zauważył Ludmiłę. Patrzyła na niego rozradowana, przyci-
skając się pałającym policzkiem do szyby, robiła jakieś znaki paluszkami, rozkładała ręce,
kiwała główką, wabiła — i nic a nic nie można było zrozumieć, co mu chciała powiedzieć.
Paszka też zaczął pokazywać rękami — wychodź niby, gwizdnij na rodziców, żyć bez ciebie
nie mogę! — ale Ludmiłę zasłoniła gruba, wąsata kobieta w tureckim szalu, zatrzasnęła lufcik
i pogroziła Paszce palcem.

background image

Paszka dowlókł się jakoś do domu, przemęczył się dwa tygodnie, wałęsał całymi noca-

mi po Proswirynym zaułku, strasząc przechodniów jak jakiś złodziej, zupełnie się wyczerpał,
a na trzeci tydzień, w niedzielę, wyczyścił spodnie i marynarkę parzoną herbatą, wyczernił i
oczyścił trzewiki i poszedł... wprost diabłu w paszczę — oświadczyć się o rękę i serce. Drzwi
otworzyła mu osobiście Luteczka. Jak go zobaczyła, aż jęknęła, ręką się za serce złapała, ale
Paszka przeszedł obok niej wprost do pokoju, w którym rodziciele spożywali po cerkwi
herbatę z mlekiem, i powiedział:

— Smacznego życzę. Przepraszam, ojczulku, i was, mateczko, przepraszam, ale bez

Luteczki żyć nie mogę. Jak tylko zobaczyłem, wszystko przepadło. Róbcie co chcecie, stoję
tu, jaki jestem, przed wami — wykwalifikowany ślusarz szóstej kategorii, plus dodatki, płynu
żytniego nie używam, jestem członkiem partii od 23 roku, alimentów nikomu nie płacę, tak,
że i z tej strony wszystko w porządku.

— Żadnym tam ojczulkiem dla was nie jestem — wrzasnął staruszek nieprawdopodo-

bnym głosem — i małżonka moja też wam mateczką nie jest! Zapomnijcie o tym!

— I cóż to znowu za moda — pod oknami w podwórzu katarynki słuchać i wdzierać się

do mieszkań obcych ludzi — dodała basem małżonka. — Zatrzymajcie to dla siebie. Widzie-
liście go! Nie takich jeszcze kawalerów widzieliśmy, pomyślałby kto, szósta kategoria! Już w
przeszłym roku u prawdom (skrót: „administrator domu” — przyp. tłum.) z Miasnickiej ulicy
swatał się za Ludmiłę i to odmówiłam. Opuść obywatelu mieszkanie. A dziewczynę pod
klucz — też dobrze będzie. Nijakich tu ślusarzy nie potrzebujemy, zwłaszcza partyjnych.

— Z samego praktycznego rzucania kółek wyrabiam na czysto do tysiąca rubli na sezon

— zapalczywie dodał ojczulek. — I za czterysta rubli mam premii. Luteczce jest mąż
potrzebny z kapitałem, dla rozszerzenia interesu. Jednym słowem — do widzenia.

— Więc nie dacie mi jej? — zapytał Paszka zrozpaczonym głosem.
— Nie damy! — wrzasnął ojczulek.
— Dobra — powiedział groźnie Paszka — jeżeli z kapitałem dla rozszerzenia interesu,

w takim razie seans skończony. Popamiętacie mnie. Ja was tak urządzę... Żegnaj, Luteczko,
nie poddawaj się, czekaj.

A Luteczka siedziała w przedpokoju na kufrze i załamywała ręce.
Paszka wyszedł mocno zacisnąwszy zęby, udał się natychmiast na Sucharewski rynek i

kupił ostry nóż kuchenny. Przyszedł do domu i zamknął się na rygiel. Zima nadeszła i ustąpi-
ła. Z Czystych Stawów wywieźli już lód. Paszka chodził punktualnie do roboty — nie prze-
puścił ani jednej godziny, a po całych nocach siedział w domu z zasuniętym ryglem; sąsiedzi
słyszeli tylko ciche brzęczenie — uczył się grać na gitarze, czy co? — Nie wiadomo. Ruszyła
rzeka. Słońce zaczęło już dobrze grzać, drzewa okryły się już zielenią, puściły pąki, na Czyste
Stawy przywieziono już na furach łódki. Fotografowie rozwiesili już na drzewach Kremle i
noce księżycowe. Wieczorami na bulwarach rozpoczęły się już spacery.

W każdą niedzielę Paszka punktualnie udawał się na Czyste Stawy, żeby zobaczyć, czy

otwarta już została buda. Niestety, była zamknięta. Zielona papuga z różowym ogonem
siedziała na zbielałym od niepogody błękitnym tle i trzymała w dziobie kółko — nad nią
zwisały świeże gałęzie lipy. Paszka był wychudzony i ponury. Nareszcie pewnej pięknej
niedzieli przychodzi — buda jest otwarta. Przy wejściu tłoczyli się gapie. Wnętrze było
jaskrawo oświetlone. Dolatywał brzęk metaliczny i śmiechy.

Paszka rozsunął barami tłum i grzecznie wszedł do środka. Wystające kości policzkowe

podpierały jego rozpalone oczy. Luteczka zbierała kółka. Jak tylko wszedł, z twarzy jej znikł
rumieniec, stała się zupełnie przejrzysta, oczy jej pociemniały, a usteczka stały się jeszcze
bardziej wiśniowe. Ojczulek poprawił okulary i aż się cofnął nieco.

— Pozwólcie, towarzysze — ponuro odezwał się Paszka, odsuwając ramieniem rzucają-

cego kółka młodzieńca i, nie patrząc na staruszka, kiwnął głową dziewczynie. Podała mu
kółka jak martwa. Dotknął jej zimnych palców i rzucił na kantorek trzyrublówkę.

background image

— A wynająłbyś, towarzyszu, wózek do wywożenia wygranych samowarów — kpili

sobie z niego z tyłu.

Nie oglądając się, Paszka wziął kółko i, jak gdyby od niechcenia, rzucił je. Nóż ani

drgnął. Rozległ się tylko krótki brzęk. Kółko trafiło, nie zaczepiając nawet noża. Staruszek
nerwowo podrapał się w nos i z pewnym przestrachem położył przed nim pudełko cukierków
Babajewa. Paszka odsunął je na bok i odsuwając je, jakby od niechcenia puścił drugie kółko.
Równie lekko i celnie osiadło na drugim nożu. Staruszek nie zdążył dojść do półki, żeby mu
podać drugą bombonierkę, jak Paszka w ślad za nim puścił na płask jedno za drugim dalsze
trzy kółka, które jak i poprzednie lekko i niemal bez dźwięku osiadły na trzech innych
nożach. Publiczność oniemiała.

Starzec zwrócił ku Paszce swoją maleńką twarzynę i zamrugał oczami. Ciemna kropla

potu spełzała mu z czoła jak pluskwa. Spodnie aż mu się pomarszczyły jak pusty worek i nie-
co przysiadły. Paszka stał z jedną założoną nogą, opierając się łokciami na ladzie i pobrzęki-
wał paczką kółek.

— Więc jak będzie z Luteczką, ojczulku? — zapytał cichym głosem i obojętnie obejrzał

się dookoła.

— Nie dam ci jej — odpowiedział ojczulek dyszkantem.
— Nie dacie? — sennie powiedział Paszka — dobrze. Ej chłopcze, poleć-no do

Pokrowskiej Bramy po wózek, dostaniesz samowar za drogę. Odsuńcie się troszkę, ojczulku.

Twarz Paszki była jakby wykuta z żelaza. Na czole wystąpiła mu żyła. Lekki ruch

wyprężoną ręką. Spomiędzy palców leciały błyskawice. Noże brzęczały, zaskoczone przez
celne kółka. Tłum wył, ryczał, powiększał się. Publiczność waliła ku budce ze wszystkich
stron. Paszka prawie że nie mierzył do celu. Oczy błądziły dookoła w roztargnieniu. Paszka
był w owej chwili straszny. Ani jedno kółko nie wpadło do worka. Po pięciu minutach
wszystko było skończone. Paszka starł rękawem pot z czoła. Tłum rozsunął się. Przed budą
stał wózek.

— Ładuj — powiedział Paszka.
— No i co teraz będzie? — ledwie wybełkotał staruszek i zaczął dreptać obok półek.
— A nic nie będzie. Powrzucam wszystkie te rupiecie do stawów i — cała parada.
— Jakże to tak, obywatele? — jęknął starzec po babsku. — Przecież samego towaru za

czterdzieści czerwońców, nie licząc już interesu.

— A gwizdać mi na to, choćby nawet za sto! Manatki — moje. Nie kradłem ich, uczci-

wie wygrałem. Są świadkowie. Całą zimę praktykowałem, snu sobie odmawiałem. A teraz
zrobię, co mi się żywnie podoba. Zechce mi się — zabiorę to sobie, nie zechce mi się — do
stawów powrzucam.

— Dobrze mówi! Racja! — ryknął tłum w upojeniu. — Pod przysięgą nawet zeznamy!

Tylko słuchaj, bracie, gramofonu to już do wody nie wrzucaj.

Publiczność na ochotnika załadowała wózek do samej góry.
— Wieź — powiedział Paszka.
— Gdzie wieźć, gdzie wieźć? — o mało nie rozpłakał się staruszek — z takim

wypadkiem, obywatele, do domu nawet wrócić nie mogę... Naprawdę chcesz potopić?...

— Utopię — powiedział Paszka. — Wieź na kładki.
— Boga wstydziłbyś się chociaż.
— Bóg — to przeżytek ciemnego umysłu, tatusiu. Jak ta zielona papuga. A cała siła —

tutaj, o! — i wyciągnął muskularną rękę.

Otoczony żywym pierścieniem tłoczących się ludzi, wózek ruszył i wjechał na kładki

przystani łodziowej. Paszka zdjął z samej góry chromowe buty i wrzucił je do wody. Tłum
jęknął.

— Stój! Poczekaj! — nieswoim głosem wrzasnął staruszek, zrywając się ku wózkowi.

— Nie wrzucaj.

background image

Wtedy Paszka położył potężną dłoń swoją na rzeczach i ze spuszczonymi oczyma po

cichu powiedział:

— Po raz ostatni mówię wam uczciwie, ojczulku, niech wszyscy ludzie będą świadka-

mi. Dajcie za mnie dziewczynę i zabierajcie sobie te rupiecie. O sto kroków nie zbliżę się
więcej do budy waszej, a jeżeli nie, to i tak z torbami was puszczę, całe wasze „przedsiębior-
stwo” w łeb weźmie, ojczulku. Nie ma życia mojego bez Luteczki.

— Bierz! — krzyknął starzec i machnął ręką. — Tfu! Zabieraj ją!
— Luteczko! — ledwie wymówił Paszka, i zbladłszy jak kreda odszedł do wózka.
Ludmiła stała obok niego, zakrywając się od ludzi rękawem. Aż jej rączki poróżowiały

od wstydliwego rumieńca.

— Seans skończony, obywatele, możecie się rozejść — zakończył Paszka i tak ostroż-

nie wziął dziewczę pod ramię, jak gdyby było z porcelany.

Na całym bulwarze pachniała czeremcha. Czeremcha była wszędzie — we włosach i w

wodzie. Niewysoko ponad lipami, na gęstym fioletowym niebie świecił księżyc ostry jak nóż.
I młode światło jego, odbijając się w stawie, mnożyło się i rozpryskiwało ślubnym złotem
płynnych, żywych kółek.

A jeszcze powiadacie, że w naszych czasach niemożliwe są silne namiętności. Nawet są

bardzo możliwe.



ILJA ERENBURG

KAWIARNIA „FLORIAN”

Wszyscy pamiętają, jakie ubiegłej zimy panowały mrozy. Zwłaszcza przez cztery noce.

Zabrano, zda się, całe ciepło ludzkie. Marsz pogrzebowy zatarasował salę Kolumnową kawa-
łami lodu. „Trzyjcie, trzyjcie, obywatele, nos” — rozlegało się żałośliwie w „ogonkach” na
Dmitrowce albo Mochowej. O, biegunie! Nie reżyser, lecz natura wystawiała tragedię. Nie
łagodzony balsamem, wybiegał z przezroczystego pudełka, ciskał się po nieogarnionej estra-
dzie, po wszystkich pustkowiach, stepach, pustyniach wraz z wilkami, z Mikołajem-cudo-
twórcą i suchymi wichrami Azji. W odpowiedzi chwiał się urodzaj tzw. „rocznika lenińskie-
go”. Młodość nie przestawała trwożyć świata. Panmongolizm słał pozdrowienia.

Najpierw lokomotywa, przezwyciężając zaspy, śmiesznie się nadymała, pogwizdując

jakiś kuplet komsomolski. Potem nastąpiła zmiana. Szedł europejski nie licząc się z przeży-
ciami ludzkimi. Pełzł poprzez granice, wykreślone na konferencjach pokojowych, niby przez
zwykłe wzgórza albo mosty. Ustrój polityczny, mody, marzenia ogarnianych tchnieniem jego
krajów zgoła nie wzruszały w nim żelaznego serca. Uproszczono motyw: rachuba kilome-
trów. Widoki zastępowały naukę historii. Szyby, zrazu zamglone, rozjaśniły się szybko, nato-
miast wieżyce kościołów i meloniki ludzi zaścielał opar żółty, ciężki, niby podglinek cmen-
tarny. „Wehikuł czasu” mknął naprzód. Jeśli Berlin znamionowali jeszcze Hohenzollernowie,
początek naszego stulecia i kominy, rozlew żółci, rozlew żelazobetonu, to Wiedeń otwarcie
już przewijał się pod znakiem dziewiętnastego.

Szukałem na Ringu piaskowych cylindrów. Gotów byłem oświadczyć swą miłość

zakurzonej kukle pierwszej lepszej fryzjerni. Słychać było utyskiwania: nie ma kogo golić —
znikły brody Madziarów, Czechów, Polaków, Chorwatów, wszystkie brody.

Lokomotywa chłonęła rachubę dystansów (być może stuleci). Historię przeplatały

wesołe wodospady, tyrolski filc i krowy. Pogrążaliśmy się w głębinie czasu. Krępował mnie
paszport i sterczący z kieszeni stilo. I — nastąpiła Wenecja.

background image

Co opisywać i czym się pysznić, bez rumieńca? Wszak piękność tę nawiedzały legiony,

do późna siedząc i nabawiając się najbardziej podejrzanej z chorób — romantycznej puchliny
wodnej Adriatyku. Sława — wielka. Łasy na rozgłos, wiedząc, że nawet pomiot porzucany na
placu św. Marka przez zapasione gołębie jest historyczny, tchórzyłem przecie. Tak, fotografie
we wszystkich rolach, wstążki wieńców, pamiątki, peruki, róże. Ale z ust, ust gnijących, krót-
kich i wymownych, jak pierwszy lepszy ściek, wybiegała woń wieków, ich zapach prawdzi-
wy, nie uroczysty, rozkład powszechny. Niby początkującemu „fuksowi”, pełnemu jeszcze
anielskich pulchności i sprośnych słówek, wypadło mi spać z tą zgrzybiałą primadonną.

Nie ma co — niebo było przepiękne. Nigdzie nie widać tak lekkiego i bezinteresownego

nieba. Znika horyzont i smętek nieba przeistacza się łatwo w smętek Wenecjanek. Kto nie
stracił głowy dla niewyraźnej zieloności ich oczu na tle zielonawej wody i powietrza, owej
wyblakłej rezedy, ledwie ogrzanej złotem włosów, złotem płócien Tintoretta i złotem przy-
jezdnych Yankesów? Przy tym namiętność sprowadza się tu do zmysłowych ciągotek kocich,
do zdenerwowanego klekotu serenad (na godzinę lub na całą noc, żądać koniecznie taksy).
Uściski zbyt są niebezpieczne w szczelinach kanałów. Natomiast zielonaworóżowy miraż w
górze i na dole, nieba i wody, źrenic i ust doprowadza do martwoty stare Niemki i małpo-
kształtnych „piccolów” pierwszorzędnych hoteli.

Niechaj śpią! Obliczenie odbywa się w prawdziwych uczuciach i w mocnej walucie.

Nad nimi — Kasjopea, gwiazda, pod którą niegdyś Giacomo Casanova zwilżył łzą wzrusze-
nia nakrochmalony żabot.

Wenecja! Waluta Italii! Lira bankierów i lira poety! Nie, nie trzeba się śmiać — niechaj

śpi, niech śpi do syta!

Heroizm wymagany jest jeno od nosa, tego niewielkiego i niewdzięcznego dodatku.

Tintoretto, niestety, nie pachnie, jak i koloryt nieba. A serenadę przerywają tęgie wybuchy
gazów. — Kanały, te jelita miasta (gdzie prócz mostu westchnień i gołębi jest jeszcze sto ty-
sięcy Italczyków, łykających makarony), wywrócone na zewnątrz. Taka jest odwrotna strona
wszelkiego związku. Bez tego nie bywa — zdaje się — miłości.

Wspominając mróz, wapno i śmiech, od którego tak nieprzystojnie podskakuje kaszkie-

tka zadartonosej komsomołki, czyniłem to samo, co i wszyscy: łykałem warstwy lodów
(„cassata”), oglądałem przez specjalne okulary płótna Tintoretta, oddychałem rybami, zgnili-
zną i migdałami. Czy mam poczytać sobie za zasługę, iż się nie zdjąłem z jednym z gołębi
chorych na otłuszczenie albo też — przeciwnie — żałować, że owej komsomołce nie posła-
łem kompromitującej fotografii?

Niekiedy jeździłem na Lido. Niewielki parowczyk, otrzymawszy klasyczne wychowa-

nie, umiał sapać muzykalnie. Miniaturowy kocioł wykonywał serenady. Na płaskiej wysepce,
pośród piasku i sztucznych korali, grzejąc się podgniwały niby algi ciała berlińskich szybrów
i gwiazd nowojorskich. Znużeni trywialnym materializmem życiowym wdychali jak w
inhalatoriach to ledwie zielonawe niebo. W wielkim hotelu „Excelsior”, na kształt karmelka
marmurowego, odgradzającym plażę od przychodzącej hołoty, owiane pianą „Astispumante”
i poezją d'Annunzia, tłumaczoną na różne języki, odbywało dwieście lub trzysta natchnionych
ciał próbę pośmiertnego rozkładu. Wiek dwudziesty chciał w ten sposób wyprzedzić pod tym
względem osiemnasty. Łódź motorowa unosiła po sieci kanałów marzycielskiego giełdziarza.
Łączyły się dwie śmierci. Niebo zaś było zielonawym zmyśleniem, a może łąkami, na których
wypasają się najbardziej mięsożerni spośród zmarłych dożów — może gazem o znanym
ogólnie wzorze, najpewniej — niczym.

Z miss Mary Oxver poznałem się na przystani, oczekując na parowczyk. Gryzła blade

fistaszki, myśląc o pięknie Canale Grande. W czerwonym notesie figurowało wszak cale
palazzo, a „Ca d'Oro” — była nawet dwukrotnie podkreślona miniaturowym stilo, mieszczą-
cym się w torebce z wytłaczanej skóry. Tu kupiła torebkę? Tu, oczywiście. Kupiła również
pochyloną wieżę pizańską, całujące się gołąbki (presse-papier), zakładkę z wersetem z

background image

Dantego, album z herbami wszystkich starych rodów do studiów akwarelowych. W albumie
tym zdążyła umieścić gondolę i nawet serenadę. Serenady nie można było oddać ani za
pomocą kobaltu, ani zieleni weneckiej, ani indyga, ją się tylko odczuwało. Ale grzechem
byłoby sądzić źle o miss Mary Oxver. Zielonookie dziecię! Na przekór wszystkim Wenecjan-
kom zaatlantyckie oczy miały barwę nieba, Adriatyku, fistaszków, rezedy. Dla tych oczu
można było wybaczyć jej wszystko, aż do naszkicowanych wąsów serenady. A jak się śmiała!
Śmiech ten był poza nawiasem Baedeckera, przypominając całej kamiennej padlinie Kanału
Wielkiego i Małego, iż dość, by pociąg zahuczał szczególnie natarczywie na długim moście, a
odezwie się życie, nie Wenecja, nie zielonkawość, nie spokój stojącej wody, lecz wszystko co
się żywnie podoba — automobile, tunele, wyścigi, przewroty.

Miss Mary gotowa była zaśmiać się rychło, spoglądając przez okna wagonu restauracyj-

nego na miasto-topielca. Oczekiwał na nią Paryż. Wesołe dziecię, swawolne, pieszczoch
słońca i waluty. Miała w sobie wszystkie uśmiechy, prócz tego akredytywę w ,,American-
Lloydzie”.

Jechała czarną łódką, żałobną, jak nieśmiertelna klacz naszych lądowych pogrzebów,

jechała i śmiała się. Oczy i woda były jednakowe. Niekiedy towarzyszył jej Giuseppe Mafici.
To czarne nazwisko odpowiedzialnego współpracownika gazety faszystowskiej „Impero”
wspominano niejednokrotnie w związku z zabójstwem Mateotiego. Prócz tego Mafici kiero-
wał osobiście napadem na „Dom Ludowy” w Padwie. Zresztą miss Mary nie orientowała się
w polityce. Signor Mafici umiał gwizdać shimmy w tempie serenady i nosił pokornie spra-
wunki, nie wyłączając pękatych flasz pięciolitrowych, kupionych na pamiątkę. Dziecię zaś się
śmiało. Przywódca opozycji weneckiej, „populista” Velvotini, szeptał do przyjaciół o akredy-
tywie „American-Lloydu” — aneksja zielonookich dolarów przez faszyzm. Ale że rzecz się
dzieje w Italii, decyduję się powiedzieć, że polityka nie przeszkadza rozwojowi pewnych
uczuć. Pod czarną koszulą zagnieździła się co najbardziej sentymentalna miłość, godna oswo-
jonych gołębi i marmurowych serenad. Pośród pomyj i róż Renesansu szeptał ponuro Mafici,
zatrzymując wodną klacz: „Bóstwo moje! Moja gwiazdo! Śmierci moja!” Zaś Kasjopea
Giacoma Casanovy, obserwując tę tradycyjną scenę, mrugała zdenerwowana jedynym swym
rozgorączkowanym wskutek bezsenności okiem. Miss Mary się śmiała.

Co miał począć biedny Mafici? Pisać gorące wiersze trybem futurystycznym, w którym

każda zgłoska dźwięczała głębszą starożytnością niż Horacy, jeść różnowarstwowe lody albo
karmić grochem gołębie, niezdolne nawet, z nadmiaru tuszy i wewnętrznego smętku, oderwać
się od ręki? Idea dawno domagała się czegoś innego. Gazeta „Impero” codziennie brzęczała o
stanowczości legionistów rzymskich. Giuseppe Mafici powinien był gardzić wonią Wenecji,
serenadami dla cudzoziemców, uczuciową miłością; wszak mniemał, iż się urodził aby
panować. Nieduży wzrost i mizerna kompleksja nie przeszkadzały zgoła tym planom. Zostać
wodzem na wzór Benita. Napaść na Korsykę. Podbić Grecję. Jeśli ma za sobą jedynie pogrom
w Padwie i dwa dziesiątki drobnych zabójstw, to wszak jest jeszcze młody (dwadzieścia sześć
lat). Laur otacza przeważnie łyse głowy. On musi działać. Ponure przystanki na zakrętach
głuchych kanałów — to pośliźnięcia. Ach, gdyby zielonooka miss była „Domem Ludowym”
w Padwie!

Skrofuliczny mieszaniec „Rady piętnastu” i zamaskowanych zazdrośników, ostatni

zgniły ząb tych starczych ust, owijał się niby w płaszcz w gabardynowe palto, marząc o Ame-
rykance. Chciał podbić całą Europę. Umierał cicho i poetycznie, półleżąc w najętej gondoli.

Niekiedy udawał się na wyspę Murano. Tam walczył z wiatrakami i rewidował starych

robotników. W gorące dni majowe było to niejaką ulgą, czymś w rodzaju „cassaty”.

Murano — szare i nieuprzejme. Syreny fabryczne nie odznaczają się muzykalnością

gondolierów. Romantykę szkła tęczowego, jak kałuże nafty, niweczy skrytość oczu bynaj-
mniej nie szklanych. Mimo całej walki, toczonej przez Maficiego z murami, z długimi mura-
mi fabryk, widniało na nich niezmiennie podwójne „VV”. „Niech żyje”... Co to oznaczało?

background image

Dobrze pamiętny jest rok dziewiętnasty, kiedy to nawet na prostopadłych szczytach Sardynii
widoczne było podwójne „VV”, naznaczone ręką półdzikiego pasterza. Czyżby straszliwy
Mongoł kremliński, leżący w uroczystej chłodnicy „Krasnoj Płoszczadi”, rządził wciąż świa-
tem? Malarze nieraz przemalowywali zgrzybiałe mury Murana. Napisy występowały od
nowa, jak krew ran niezabliźnionych. Lufa rewolweru gotowa była zmiażdżyć kamień.
Miłość wzmagała szał. Feralny zdobywca Giuseppe Mafici jechał z powrotem, bardzo blady,
w czarnej koszuli, do zbyt drwiącej miss. Gondolę jego wypełniały nie laury, lecz wściekłość
i zielony, na pół przejrzysty sen.

Nie znam nazwiska trzeciego bohatera tego melodramatu historycznego. Myślę, że

Mafici dałby wiele za to nazwisko. Ów człowiek miał styczność z nogami. Z nogami —
łatwiej. Nie trudno przywrócić im dziewiczość. Krótko, był on ordynaryjnym pucybutem,
zbierającym rzucane soldy i słowa. Śmiech jego, głośny aż do nieprzyzwoitości, zgoła nie
ustępował śmiechowi miss Mary, choć nie posiadał akredytywy. Widocznie miał on coś
innego. Może — sny. Sny o świecie po tamtej stronie długiego mostu, gdzie są automobile i
przewroty. Ręce jego umiały zdumiewająco szybko pieścić aksamitem lakierowane nosy. Czy
umiały pisać? Nie wiadomo. Raz jakoś płacąc dałem mu przez omyłkę monetę sowiecką.
Popatrzył i zaśmiał się. Giuseppa Mafici nie było przy tym. Cóż wtedy czynił on, zakochany
legionista? Czy śpiewał serenadę, czy też niby głodny wilk wałęsał się tępo tam i sam wzdłuż
długich murów ponurego Murana?

Było święto, jakie — nie pomnę dokładnie. Wielu jest świętych, wiele bitew w Trenti-

nie, imion królewskich i półkrólewskich. Gdy zelżał upał, na plac Marka przybyli pustelnicy z
Lido. Kawiarnia „Florian” chełpliwie przywitała ich wyliczeniem swych zasług historycznych
i podniesionymi cenami.

Sto sześćdziesiąt trzy lata — oto wiek kawiarni w owym mieście beztroskich niebo-

szczyków. „Cassatę” podawano niby obrazy Longhiego, brakowało tylko podpisu mistrza
gdzieś tam na spodku. Za kilka lirów każdy był dożą. Z trąb orkiestry wybiegała serpentyna
tanga. Inna, papierowa, wystrzelała ku gwieździe Casanovy, trwożąc trawiące jadło gołębie.
Ptaki drzemały pod dachem kościoła, tego najpotworniejszego chyba ze wszystkich rezerwua-
rów drapieżnego złota, kości czerepów i szeptów świętoszkowych. W hotelu „Roma”
odbywała się maskarada, i — przechodząc przez plac „domina”, tęgozadych arlekinów,
czterdziestoletnie pasterki — papierowe łańcuchy przykuwały do nędznych mozajek, do
kogucich piór orkiestry i sędziwych „camerieri” „Floriana”, którzy też mają chyba ze sto
sześćdziesiąt trzy lata. Setki kanałów, podchodząc ze wszystkich stron, zionęły na plac wilgoć
i śmierć. I zaraz muzykalni cyrulicy szybko tę śmierć charakteryzowali. Jak? Dwie muszki i
róża? Lub czarna czapeczka współpracownika gazety „Impero”? Czyż nie wszystko jedno?
Dwadzieścia magazynów — lilij na świńskiej skórze, korali, szklanych amorków, wazoni-
ków, broszek z widokami pocztówek, bank dla tych, którzy mają akredytywy, cztery kawiar-
nie, kościół, muzyka, serpentyny, a nad tym wszystkim Kasjopea i inne mglistości — do
usług pierwszego lepszego bankiera, maklera, intendenta, handlarza pończoch, historii świę-
tej, białych niewolnic, do usług wszystkich pragnących wdziać na wystygły czerep, czarny jak
noc adriatycka aksamit półmaski i kazać kręgom grać podług nut, rozłożonych na. pulpitach.

Siedziałem przy stoliku kawiarni „Florian”, piłem, lemoniadę, przyglądając się nowemu

kostiumowi dawnej swej znajomej. Wszak tam na wschodzie spotykałem ją często w zwy-
kłym odzieniu. Obok mnie Giuseppe Mafici łykał samotnie zielonaworóżową „Cassatę”. Miss
Mary z nim nie było. Prawdopodobnie zaproszono ją do hotelu „Roma” na maskaradę. Tłum
zalewał stoliki i czarna czapeczka Maficiego, już to wypływała, już to znikała. Ja, rzekłbyś,
wsiadałem do pociągu i słuchałem wyzwalającego się huku mostu. Podróż tę, lubo urojoną,
przerwał pucybut. Uśmiechnąwszy się przyjaźnie, przystąpił do mych trzewików, które w
mieście wody i westchnień nie mogły nawet, zawalać się jak należy. Z ponownego zamyśle-
nia wyrwał mnie dopiero zgiełk. Giuseppe Mafici krzyczał, głucho grożąc rewolwerem

background image

wyświechtanym płytom placu. Ciekawość i lęk niby dreszcz sprowadzały i cofały tłum ga-
piów. Podwójne „VV”, czarną farbą wymalowane na kamieniu, tłumaczyły wściekłość lufy.
Niedokończone zdanie dopisywało jak gdyby oburzenie współpracownika gazety „Impero”.
Poczułem chłód nocy styczniowych, śnieg, ponurość łazików z Permu lub Wiatki, wszystko
aż do powitań panmongolizmu. W katakumbach utrzymują stałą temperaturę. Szyldwachy i
telefon polowy. Nie, on nie umarł.

On rzeczywiście „żyje”. Kto tu jął powtarzać sprawozdania „Cyka”? Może to śmierć w

krynolinie pasterki wyciągnęła mi z bocznej kieszeni szary paszport z tradycyjnymi hasłami?

Pasterki zresztą nie było. Natomiast stała obok maska. Stała i śmiała się. Śmiech ten

zadecydował o wszystkim. Oszalałemu Giuseppowi Mafici wydał się tak znajomy, jak kształt
dwóch „VV”. Oderwawszy się od płyt, rewolwer skierował się ku czarnemu aksamitowi.

Mieszkańcy hotelu „Excelsior”, tańcząc tango na balu kostiumowym, zgadywali, gdzie

jest miss Mary Oxver, pod jaką maską udało się jej ukryć? W kwadrans później uspokoiła się
panika na placu św. Marka i „camerieri” kawiarni „Florian”, dumni z jeszcze jednej
zmarszczki, zdobytej przez stosześćdziesięciotrzyletni zakład, odjechali z porcjami akwarelo-
wych lodów.

W kilka dni później (oczekiwano kablogramu z Filadelfii) trzy czarne gondole popły-

nęły wzdłuż kanałów. W pierwszej leżała miss Mary Oxver. Nie śmiała się już, ale oczy jej,
zielonawe oczy, stapiały się z wodą. Giuseppe Mafici jechał za nią. Nie uzyskał tych nie-
widzialnych już oczu, jak nie podbił Korsyki. Spoglądał na wodę, nieruchomą i nieżyczliwą,
pełną miazmatów dusz zrozpaczonych. Gondolier długim wiosłem, niby pazurem wampira z
legendy, szarpał zieloną skórę. Z tyłu jechali zarządzający hotelu „Excelsior” i przedstawiciel
„American-Lloydu”. Na zakrętach zatrzymywali się podróżni, nasłuchując przeraźliwego pła-
czu rozcinanej wody.

Na małej wysepce, po drodze do Murana, znajdują się krzyże, łzy marmurowe i woale

niepocieszonych wdów, tercyny Dantego, fotografie w medalionach, kwiaty zamierające
wskutek soli morza i soli łez. Tu — główna produkcja martwego miasta: jego forum i jego
przyszłość. Ostatnia serenada wody. Spotkanie sprzedawcy sztucznych korali i ich nabywcy,
pogodzonych dzięki naturalnemu spokojowi, nieobecności pośredników sądowych, dzięki
czerni głębszej niż maskaradowy aksamit nocy na placu św. Marka.

Następne pokolenie, wiek dwudziesty, wyparłszy prarodziców, studiuje tu wieczność i

ogarnia turystów swoistym tchnieniem tych, których nazwiska wyryto na ckliwie pompaty-
cznych pomnikach.

Ale nawet ta wyspa powitała Giuseppa Mafici złośliwością. Na bramę wejściową, gdzie

figurują przepisy cmentarne, godziny otwarcia, taksa dla sprzedawców wody do picia i wień-
ców, rzuciła ta sama ręka, ręka murów murańskich i fatalnej posadzki, świeże i cieple jeszcze
jak zawartość pierwszej gondoli — podwójne „VV”. Co znaczyło ono na wrotach cmentar-
nych? Jakie druty łączyły tę urojoną wysepkę z katakumbami Krasnego Placu? Gondolier
uśmiechnął się przerażony. Dwaj inni wyładowali z łodzi długą skrzynię z zasobem zielonych
oczu i niepojętego śmiechu. Lecz Mafici rzucił się do boju. Znów wyskoczył z kieszeni
czarny pysk. Człowieka jednak nie było. Ni rąk, ni śmiechu, ni maski. Kamień bramy prze-
mieniał się w kamień mogilny. Dopłynął tutaj. Dalej posunąć się nie mógł ów konkwistador z
serenadami, ostatni kochanek Wenecji.

Wówczas zwykły ołówek zastąpił nagle rewolwer. Zdanie zostało wreszcie dokończo-

ne. Do „Niech żyje” przyłączyło się jeszcze słowo „Nic”. Zygzaki liter świadczyły już o
agonii. Dopisawszy, Mafici wszedł w rozwarte wrota. Około szóstej po południu gondola
przywiozła do miasta zarządzającego hotelu przedstawiciela banku i szablonowy akt policyj-
ny. Giuseppa Mafici w gondoli nie było.

Tłumaczył z rosyjskiego Tadeusz Jakubowicz

background image


SPIS TRE

ŚCI



Piraje lubią zapach krwi (Antoni Marczyński)

02

Pogromca dzikich zwierząt (Aleksander Olszakowski)

10

Dwa sztormy (Eugeniusz Elsner)

13

Noże (Walenty Katajew)

18

Kawiarnia „Florian” (Ilia Erenburg)

24



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Antologia Zlota podkowa 33 Ostatnia walka toreadora i inne (2)
Antologia Złota podkowa 38 Trzy dni śledztwa i inne opowiadania
Antologia Złota podkowa 21 Libelt Karol Gra w szachy
Antologia Złota podkowa 23 Wynalazek profesora Brenka i inne opowiadania
Antologia Złota podkowa 19 Banasiowa Teodora Towarzysz śmierci
Antologia Złota podkowa 17 Skradziony głos
Antologia Złota podkowa 32 Tajemnica Bruce Partington i inne opowiadania
Antologia Złota podkowa 41 Fatalny sztylet i inne opowiadania
Antologia Złota podkowa 52 Nieoczekiwane
Antologia Złota podkowa 16 Brown z Calaveras i inne opowiadania
Antologia Złota podkowa 49 Sarrasine i inne opowiadania
Antologia Złota podkowa 15 Makarczyk Janusz Orchidea
Antologia Złota podkowa 34 Biały jacht i inne opowiadania
Antologia Złota podkowa 50 Zmartwychwstanie Offlanda i inne opowiadania
Antologia Złota podkowa 43 Kokaina i inne opowiadania
Antologia Złota podkowa 27 Kapitan Stevenson popełnia samobójstwo
Antologia Złota podkowa 20 Wenus z Ille i inne opowiadania
Antologia Złota podkowa 30 Lekarz czy morderca i inne opowiadania

więcej podobnych podstron