Antologia SF Stało się jutro 7 Janusz A Zajdel

background image
background image

Stało się jutro 7

Piąty stan materii—Anatolij Dnieprow

Metoda doktora Quina—Janusz A. Zajdel

Anatolij Dnieprow -

Piąty stan materii

Cienki strumień wody sięgał od

poniklowanego kranu do dna śnieżnobiałej

umywalki. Strumień znieruchomiał. Światło

lampy, stojącej na stole, srebrzyło go 2 jednej

strony, przez co wydawał się nie strumieniem

wody, lecz okrągłym, sztywnym prętem ze

szkła. Tylko tuż ponad dnem muszli rozbijał

się na .drobniutkie kropelki, które z ledwie

uchwytnym szmerem rozbryzgiwały się we

wszystkie strony. Z kąta gabinetu dobiegało

tykanie zegarka, pozostawionego przez kogoś

na stole... Życie — to ciągły ruch. A przecież

właśnie ruch fest najistotniejszą cechą jego

istnienia. Wystarczy zakręcić kran, a życie

strumienia zamrze.

Nagle ktoś wyciągnął rękę ponad moim

ramieniem i szybko zakręcił kran. W moich

oczach strumień zatrzepotał, rozleciał się na

małe kłaczki, potem na kropelki i znikł.

background image

— Siostro, proszę jutro zawołać hydraulika. Z

tym kranem coś jest nie w porządku.

Obejrzałem się i wstałem. Przede mną stał

wysoki mężczyzna, już nie pierwszej młodości.

Był ubrany w biały fartuch. Jego zmęczone

oczy uważnie mi się przyglądały, a ręce wolno

skręcały gumowe rurki słuchawki lekarskiej.

— A więc to pan jest Samsonow? — zapytał

mnie doktor.

— Tak. A czy pan mnie zna?

— Do pewnego stopnia. Opowiadała mi o panu

pańska koleżanka.

— Jak ona się czuje? Co z nią jest? —

gwałtownie zapytałem lekarza.

— Na razie nie wiadomo. Ale jej stan jest na

ogół zadowalający. Zadowalający dla chorej,

oczywiście — poprawił się szybko.

—— Czy mogę ją zobaczyć? Doktor zezwolił

skinieniem głowy.

— Tylko niedługo. Proszę z nią 'porozmawiać

o... o czymś ciekawym. O teatrze, o piłce

nożnej. Pan Mnie rozumlie?

— A czy można o pracy?

Doktor odszedł na bok i popatrzył w okno.

background image

— Tylko bez zbędnego filozofowania. Pan

pracuje u profesora Karnowa? Znam jego

prace. Powiedziałbym, że są bardzo wymyślne.

Ale .niech pan już idzie. Ona na pana czeka.

Obrócił się ponownie w moją stronę, dotknął

mojego ramienia i skierował mnie do drzwi, za

którymi leżała Anna. Na sali panował półmrok.

Okno było rozwarte i wdzierał się przez nie

odblask latami elektrycznych, stojących na

skwerze przed kliniką.

— Chodźżeż prędzej — półgłosem zawołała

Anna.

Podbiegłem do łóżka i chwyciłem' jej gorącą,

trochę wilgotną

rękę.

Milczeliśmy dłuższą chwilę nie wiedząc, co

powiedzieć...

— Jak mi tutaj obrzydło! — wyszeptała

wreszcie Anna.

— Doktor mówi, że twój stan jest zadowalający

— odparłem. Uśmiechnęła się smętnie.

— Zadowalający?... Przecież ja wiem lepiej...

Zresztą to wszystko głupstwo. Opowiedz lepiej,

co słychać poza tymi murami. Zacząłem

background image

beztrosko, niemal żartobliwie opowiadać jej o

wszystkim, co się dzieje w instytucie. Mówiłem

szybko, dowcipkowałem, ale zacinałem się ze

strachu, żeby mój potok słów nie urwał się.

Zmuszałem się do uśmiechu i patrzyłem

wprost w jej wielkie, ,smutne oczy. A w tych

oczach za każdym razem, gdy milkłem na

chwilę, by zaczerpnąć tchu, zjawiał się jakiś

wyraz, od którego ściskało się ,serce.

— Przytaszczyli transformator. Waży siedem

pudów. ,Przez cały . dzień przesuwali go

lewarkami największego kalibru, dopóki nie

ustawili w kącie, obok tablicy wysokiego

napięcia. No, i co myślisz? Nagle zjawia się

kierownik administracyjny i oznajmia, że

właśnie w tym miejscu niedopuszczalne jest

takie obciążenie podłogi. Według jego

obliczeń, transformator niezawodnie musi

zwalić się do gabinetu dyrektora. Klęliśmy co

niemiara!... Miszka Graczow zmontował model

radiospektrografu. Cieszyliśmy się jak dzieci!

Włączył. I nagle Berger robi wstrząsające

odkrycie naukowe: wszystkie przedmioty —

począwszy od kromki chleba do porcelanowej

background image

filiżanki — zupełnie tak samo pochłaniają fale

radiowe. Okazało się, że generator Graczowa

wytwarzał fale nie

teycentymetrowe,lecz półltorakilometrowe!...

Anna słuchała, nie odrywając ode mnie swoich

mądrych, wszystko

rozumiejących ocizu. W pewnej chwili położyła

swoją dłoń na

mojej. Umilkłem. . '••;••• .-

— Sierioża, czy ty mnie jeszcze kochasz? .-.

.' . l. Pochyliłem się nad nią i mocno

ucałowałem jej suchewafgl.

— Powitedz, że mnie kochasz.

— Kocham cię.

— I nigdy mnie nie zapomnisz? .

—- Coś ty, Anko! Tylko wyrwij się 2 tej nory, a

zaraz weźmiemy ślub! Prawda?

— A jeżeli się nie wyrwę?

— Niby dlaczego ? Unieś się trochę, niech d się

lepiej .przyjrzę. Jakoś nie przypominam sobie,

żeby mój zadziorny przewodniczący

Komsomoiu mówił kiedy takim tonem.

Objąłem ją i pomogłem się dźwignąć. Sztywna

szpitalna koszula. związana była z przodu na

background image

tasiemki. . .

— To tutaj wszyscy noszą takie kifie? Chcesz, to

ci kupię jedwabny... ' • ,

— Sierioża, mam przeczucie, że .nigdy już stąd

nie wyjdę. Zaparło mi dech. - ,

— Ale dlaczego?

Oblizała wargi. Czułem, jaką trudność sprawia

]e'f mówienie.

— Jakoś nazbyt serdecznie rozmawia ze mną

doktor — wyszeptała niemal z jękiem i

podciągnęła kołdrę pod brodę. Zaśmiałem się

sztucznie. Właściwie śmiech tan był zupełnie

nie ma miejscu, ale nic innego nie mogłem

zrobić.

— Przecież on,„etatowo" musi być serdeczny w

stosunku dyny chorych. .

; .y;-.'

— Nie, Sierioża, nie o to chodzi. Jak by ci to

[powiedzieć... W tej jego uwadze, w tej

serdeczności w stosunku do mnie wyczuwa się

coś nieubłaganego, coś przerażającego.

Doznaję lęku, kiedy on się do mnie zbliża...

Siada na brzegu łóżka, długo patrzy mi w oczy,

gładzi mnie po głowie i jakimś ściskającym

background image

serce, tkliwym tonem wypytuje mnie o

samopoczucie. A mówi wcale nie to, co się

zazwyczaj mówi chorym. Ot tak, byle co. Przy

tym patrzy przez cały czas gdzieś w bok...

Wiesz, nie dają mi żadnych lekarstw... Raczej

prawie żadnych. Trochę się orientuję w

farmakologii. Tam na przykład, w tamtej

butelce, jest mieszanka bromowa. A te pigułki

— to luminal. I to wszystko... Wstałem i

przeszedłem się po sali.

— Co za świństwo! Zaraz zrobię awanturę!

— Sierioża, błagam cię, nie trzeba... Widocznie

tak być musi. Może leczenie nie ma już sensu...

W tym momencie drzwi otworzyły się bez

szmeru i weszła

pielęgniarka.

— Młodzieńcze, chora musi spać. Spojrzałem

na Annę błagalnie.

— Już czas, już czas. Żegnajcie się. Późno!

Siostra wzięła mnie za rękę.

— Do widzenia, Sierioża — cichutko wyszeptała

Anna

i wyciągnęła do mnie dłoń.

Ucałowałem ,ją w czoło. Gdy zamykałem drzwi,

background image

usłyszałem, jak

siostra mówi:

— No, a teraz, złociutka, zażyj tabletki i

postaraj .się zasnąć. Sen to najlepsze

lekarstwo.

Zatrzymałem się przy umywalce i popatrzyłem

na kran, z którego kapały teraz wielkie,

rzadkie krople wody.

Nasze laboratorium. Pośrodku pokoju dwa

przyrządy próżniowe, na wielkim stole

fizycznym — radiospdctrograf skonstruowany

przez Misze Graczowa, w kącie, na prawo od

drzwi — urządzenie do paramagnetycznego

rezonansu. Na lewo w ścianie głęboka wnęka.

Stoi tam laboratoryjny mikroskop

elektronowy. Ale to nie wszystko. W sąsiednim

pokoju na lewo kompletne urządzenie do

analizy widmowej. Jest tam wspaniały

samorejestrujący aparat pracujący w zakresie

podczerwieni. Georgij Aleksiejewicz Karnow,

nasz kierownik, „skrzyżował" ten spektrograf z

mikroskopem. Z dwóch przyrządów zrobił

mieszańca. Teraz można badać widma

przedmiotów mikroskopijnie małych.

background image

Chemiczna grupa laboratorium rozlokowała

się po drugiej stronie korytarza. Zajmują się

tam analizą i syntezą, chromatografią oraz

destylacją za pomocą wymienników jonowych.

Tam też są ustawione ultrawirówki i kolumny

do wymiany jonowej. W ogóle nasze

laboratorium — to całe trzecie piętro

unstytutu. Stół, przy którym ja pracuję, stoi

obok mikroskopu elektronowego, chociaż

osobiście nie mam z nim nic do czynienia.

Moja dziedzina — to rezonans

paramagnetyczny. Nie jestem fizykiem, lecz

biologiem, ale zarażonym fizycznymi

metodami badania. Musiałem dużo nad sobą

pracować, by wyrwać się z chwytliwych objęć

opisowego sposobu myślenia biologa .i

nauczyć myśleć kategoriami ścisłej

matematyki. Jest to zasługa Anny Zoriny,

którą przed rokiem poznałem tutaj, w tej

pracowni. Ona jest fizykiem. Początkowo

koledzy przyjęli mnie do swego zespołu z

pewną nieufnością. Można było wyczuć, ze w

duszy myślą o,ifflnie:

„Ot, zaplątał się pomiędzy nas jakiś hodowca

background image

żab". Nie obeszło się bez kpin. Śmiali ^się ze

mnie, gdy się myliłem w elementarnych

pojęciach fizycznych. Na szczęście przysizla mi

z odsieczą Anna.

— Radzę zacząć od tego — powied2iała kiedyś

najspokojniej w świecie, podając 'podręcznik

fizyki. Anna była surowym pedagogiem,

znacznie surowszym od tych, u których

zdawałem fizykę na drugim roku. Kilkakrotnie

mnie „oblewała" i musiałem kuć od początku.

Kiedyś nawet nastraszyła mnie, że postawi

sprawę mojego przygotowania technicznego na

zebraniu komsomolskim. Przecież Anna jest

naszym przewodniczącym! Było mi

niesłychanie głupio. W dodatku zdążyłem

zakochać się w moim jasnowłosym profesorze,

który lubił powtarzać, przemierzając ^okój:

— Zgodnie z prawem Fecbtera-Webera, nawet

jeśli podrażnienie wzrasta w progresji

geometrycznej, wzbudzanie rośnie tylko w

progresji arytmetycznej. Proszę wytłumaczyć,

dlaczego tak jest. Rzecz jasna, że nasze lekcje w

laboratorium odbywały się dopieito po

zakończeniu pracy. Te zajęcia zte .mną Anna

background image

nazywała „obciążeniem", dla którego

opuszczała lekcje rytmiki. Moja prawdziwa

pasja do fizycznych metod badawczych

zrodziła się nie wówczas, kiedy oznajmiłem

Annie, że ją kocham i że nie mogę bez niej żyć,

ale znacznie później, w całkiem innych

okolicznościach. Przywieziono do pracowni

urządzenie do badań elektronowego

paramagnetycznego .rezonansu. Był to

przyrząd jedyny w swtoim rtodzaju,

skonstruowany w pracowni doświadczalnej

według projektu profesora Karnowa,

zmodelowanego przez Misze Graczowi.

Mogliśmy teraz badać własności magnetyczne

pojedynczej żywej komórki. Przyrząd

zainstalowano w dzień, wieczorem zaś

zostaliśmy z Anną w laboratorium,, żeby się

uczyć. Nagle ona zaproponowała:

— Chodź, wypróbujemy aparat.

— Zwariowałaś! Jeszcze coś popsujemy!

— Bzdura, ,ni'e popsujemy! Wiem, jak go się

włącza.

— Georgij Aleksiejewicz będzie się gniewał.

Mrugnęła do mnie łtobuzersko i zachichotała

background image

jak sztubaczka:

— Wcale się nie dowie!

Posegregowaliśmy sznury, sprawdzili na

schemacite, podłączyliśmy końce do .tablicy,

rzuciliśmy obraz mikroskopowy ina ekran

telewizyjny, wskazania zaś magnetometru na

oscylograf.

— A teraz weźmy jakiś preparat.

— Jaki?

— Coś żywego. Co mamy żywego, Sierioża?

— Co chcesz. W termostacie zkiajduje się

hodowla bacterium coli.

— No, to dawaj te twoje „coli".

Zanim ustawiłem pod mikroskopem szkiełko

przedmiotowe, Anna włączyła ekran

telewizyjny i oscylograf. Niebawem na ekranie

ukazał się obraz bakterii.

— A teraz zobaczymy, co się z nią stanie —

powiedziała Anna,

podniecona.

Nakryliśmy preparat kołpakiem i

podłączyliśmy do niegto falowód.

Generator zahuczał. Na baterię działały

jednocześnie pola

background image

magnetyczne zmienne o wysokiej

częstotliwości i stałe. Na

oscylografie zielona plamka wypisywała jakąś

niezwykłą krzywą.

— No ,i co dalej ? — zapytałem.

— Nie mam pojęcia. Zobaczymy.

Staliśmy, obejmując się wpół, wpatrzeni w

ekran.

Bakteria stopniowo pęczniała, wyciągnęła się,

jądrt) się

zachybotało.

— Co się z nią robi ? — zapytała ze zdziwieniem

Anna.

— Zaraz nastąpi mitoza — odparłem.

— Co to jest mitoza? Spojrzałem na nią z lekką

drwiną.

— Wiesz co, jak skończysz wykłady z fizyki,

zacznę cię uczyć 'biologii.

— Czy to nie za wcześnie! — zawołała i

roześmiała się serdecznie. Nagle schwyciła

mnie za rękę i wyszeptała: — Popatrz, popatrz,

co się dzieje na oscylografie! W miarę tego jak

przebiegał proces podziału komórki, krzywa

na oscylografie zaczęła zmieniać się

background image

zdecydowanie, stała się wyraźni ej sza,

wypuklejsza i w chwili, kiedy jądrto bakterii

rozdzieliło się na pół, zajączek elektronowy

rozpłomienił się jaskrawię i strzelił poza obręb

ekranu, pozostawiając po sobie świecący,

zielony ślad. Podział komórki się zakończył i

zielona plamka wróciła na swoje dawne

miejsce.

— Wspaniale! — z zachwytem wyszeptała Anna.

— Zaczekajmy

jeszcze, aż się mitoza powtórzy.

Czekaliśmy cierpliwie, aż bakteria przeszła

jeszcze parę podziałów,

i za każdym razem, kiedy jej jądro rozdwajało

się, na oscylografie

odbywał się przedziwny taniec elektronowego

promienia.

Owego pamiętnego wieczoru żadne z nas nie

umiało wytłumaczyć

sobie tego zjawiska. Ale ja powziąłem w myśli

niezłomną decyzję:

wykuję się fizyki do ostatniej kropki. I za

wszelką cenę dokopię się przyczyny tego

dziwnego zjawiska. Najbardziej zdumiewające

background image

zjawisko życia — podział komórki — dlaczegoś

wzmogło natężenie oscylografu, który mierzył

własności magnetyczne żywej materii...

Wydawało mi się wówczas, że jeżeli odkryję

tajemnicę tego zjawiska, to rozwiążę wielką

zagadkę życia, jego najtajniejszą istotę, nad

którą całe pokolenia uczonych bezskutecznie

łamią sobie głowy.

I oto teraz, kiedy przeprowadzono setki

doświadczeń, kiedy zbadano nie tylko

paramagnetyczny rezonans komórki na

wszystkich etapach jej życia, ale także

najsubtelniejszą chemiczną

i fizyczną strukturę żywej materii, kiedy cata

zawartość komórki — jądro, cytoplazma,

mitochondria, otoczka — są przeanalizowane

do najdrobniejszych szczegółów, do ostatniego

fermentu, kiedy wszystkie produkty

wchodzące w skład żywej komórki są

wyodrębnione w czystym stanie i przestały dla

nas istnieć strukturalne zagadki chemicznej

budowy żywej materii — problem życia stał się

jeszcze bardziej ciemny, mglisty, niejasny...

Na twarzy Georgija Aleksiejewicza Karnowa

background image

ukazał się cień zmęczenia. Na początku badań

z takim entuzjazmem twierdził, że sedno

sprawy leży w strukturze, w dokładnej

analizie... Teraz wiemy o tym wszyscy...

Przeszedłem przez wiele grup w naszym

laboratorium i widziałem, jak żmudnie i

uporczywie koledzy pracowali. Biochemicy

odtwarzali mikroskopijną komórkę z tych

samych elementów, z których składała się,

kiedy była żywa. Kiedy konstruowanie

komórki było skończone, przenoszono ją do

środowiska ożywczego, ale życie nie

powstawało... Biofizycy męczyli króliki i świnki

morskie, wstawiali do ich żywych ciałek

elektrody i notowali na taśmie magnetycznej

impulsy sterujące. Potem po raz setny

stwierdzali, że żadnych sygnałów

elektrycznych, tak obficie towarzyszących

procesom życiowym, w sztucznych komórkach

nie ma...

— Niech to wszyscy diabli! — krzyczał

Arkadiusz Sawko, inasz główny biolog. —

Przecież nie robimy nic sztucznego! Przecież

bierzemy wszystko gotowe, naturalne.

background image

Składamy to do kupy dokładnie tak, jak w

żywej komórce. I dlaczego to paskudztwo nie

żyje? Jak sobie wytłumaczyć podobne

chamstwo? Synteza nie wychodziła. Wymykało

się to, co było najpotężniejsze, najbardziej

tajemnicze.

— Można odnieść wrażenie, że ,, witaliści"

mielą rację — zauważył kiedyś z

rozgoryczeniem profesor Karnow. — Nie

wystarczy zbudować komórkę. Trzeba jeszcze

tchnąć w nią życie. Ale co to znaczy: tchnąć

życie?

Po moich odwiedzinach u Anny spotkał mnie

Wołodia Kabanow, biolog z grupy Sawki,

sekretarz naszej organizacji partyjnej.

— No, jak tam z Anną, lepiej ?

Nie mogłem go poinformować, bo sam nic nie

wiedziałem.

Myśl o wypowiedzianych przez nią słowach

boleśnie ściskała

serce.

— Jest w kiepskim nastroju — odparłem. —

Bardzo kiepskim. Nie rozumie, na czym polega

jej choroba. Na ten temat lekarze milczą

background image

uporczywie. Mnie też nie powiedzieli...

— A może zwrócić się do szpitala oficjalnie,

przez dyrekcję?

,— To dobra myśl. Zresztą, może byśmy

zaprosili d'o niej jeszcze '.innych

specjalistów?:

— Dobrze — powiedział Wołodia — zaraz dziś

pogadam z dyrektorem. A ty nie zwieszaj nosa

na kwintę. Wobec Anny musisz trzymać się

dzielnie i być wesoły, jak nigdy. Rozumiesz?

}..— Wołodia, a co ty myślisz o naszej pracy ?

Mam wrażenie, żeśmy się znaleźli jak gdyby w

ślepym zaułku. Uśmiechnął się i podrapał po

głowie.

— Według mnie, przegapiamy jakiś haczyk,

jakiś bardzo istotny

drobiazg...

Wróciłem do swego pokoju i usiadłem przy

kombinowanym

potencjometrze-magnetometrze. Ktoś

pozostawił na

przedmiotowym stoliku mikroskopu żywą

kulturę tkanki

nerwowej, z elektrodami umocowanymi do

background image

jądra protopla2my

komórki...

Na ekranie oscylografu przepływały

elektronowe zajączki, ściśle

powtarzające jedne i te same cykle życia: mały,

średni, duży...

„Na czym polega sekret życia? Jak zazdrośnie

strzeże ono swej

tajemnicy przed samym sobą! Życie i jego

szczyty — rozum

ludzki — schowały w dziedzinę nieosiągalną

dla umysłu swoją

najskrytszą istotę. Oto dwie plamki

elektronowe o średnicy paru

mikronów, biegające jedna za drugą, jak gdyby

nigdy nic. I my

nie wiemy, dlaczego tak się dzieje..."

Na oficjalne zapytanie o stan zdrowia Anny

Zoriny odpowiedzi

nie otrzymano. Ale po kilku dniach do

instytutu przyjechał lekarz

leczący, docent Cyryl Filimonow. Najpierw

rozmawiał w cztery

oczy z dyrektorem, a potem wezwano do

background image

gabinetu Wołodię

Kabanowa, profesora Karnowa i mnie.

Dyrektor instytutu siedział przy biurku

posępny, zamyślony,

Filimonow zaś długo chrząkał, zanim

przystąpił do nerwowego,

chaotycznego wyjaśnienia.

— Porozmawialiśmy tutaj z Aleksandrem

Aleksamdrowem

i postanowiliśmy, że... e... tego... trzeba was

poinformować

o wszystkim. Rozumiecie, sprawa jest

niezwykle skomplikowana.

Rzadki przypadek w praktyce lekarskiej...

— Czy Anna będzie żyła?... — przerwał

Kabanow.

Zapanowała cisza... Dyrektor instytutu

westchnął ciężko. Czułem,

jak po plecach ścieka mi lodowata kropelka

potu.

— Nie. Na pewno nie.

Filimonow odwrócił się. Wsadził rękę do

kieszeni, rozległ się

trzask pudełka zapałek.

background image

— Nie ma pan prawa taik mówić! —

krzyknąłem, nie mogąc

złapać tchu.

Uśmiechnął się ze smutkiem.

— Myślisz, młodzieńcze, że mi to przychodzi

lekko? Zorina już

trzy miesiące leży w szpitalu. Od dwóch

miesięcy wiem, że jej • choroba musi się

skończyć zejściem śmiertelnym, i dwa

miesiące milczę. Mógłbym tak milczeć do

końca. Ale wasz list, wasz wspaniały list w

imieniu wszystkich kolegów... Wiecie, nie

wytrzymałem... Mógłbym odpowiedzieć tak,

jak tego wymaga etyka lekarska: stan ciężki,

ale jest nadzieja... Przecież nadzieja istnieje

zawsze, prawda?... ale nie mogłem... Zadrżały

mu wargi, a pudełko zapałek w kieszeni

zatrzeszczało jeszcze głośniej.

— Co jej jest? — nieśmiało zapytał Kabanow.

— Ma uszkodzony system sygnałów regulujący

odżywianie serca. Na początku myślałem, że są

naruszone nerwy. Okazało się, że tak nie jest. A

jednak... nie są one zdolne do regulowania

życiowych procesów komórek mięśnia

background image

sercowego.

— Ale jaka jest przyczyna? — zapytał profesor

Karnow.

— Cztery miesiące temu Zorina uderzyła się w

trzeci kręg. Ten, w którym znajdują się

zakończenia włókien nerwowych zdążających

do mięśnia sercowego. Uraz okazał się

fatalny...

— I nic się nie da zrobić ?

— Zapraszałem na konsylium najlepszych

neurochirurgów. Wszyscy jednogłośnie

stwierdzają, że neurony rdzenia kręgowego się

nie regenerują...

Nie pamiętam, Jak opuściłem gabinet

dyrektora, jak wyszedłem z gmachu instytutu,

jak się znalazłem na ulicy. Szedłem bardzo

długo i nagle zobaczyłem przed sobą gmach

kliniki, w której leżała Anna. Kiedy

wchodziłem po schodach do głównego wejścia,

ktoś położył mi rękę na ramieniu. Był to

Wołodia Kabanow.

— Co, chcesz, żebym do niej nie szedł? —

zapytałem ze złością.

— Pójdziesz. Ale razem ze mną...

background image

Byliśmy jeszcze na schodach. Nogi miałem jak

z ołowiu...

Zatrzymaliśmy się na cliwilę.

— Nie wiesz o najważniejszym — ciężko dysząc

powiedział Wołodia.

— O czym?

— Anna wszystko wie... Jakaś idiotka, jej

koleżanka z akademii medycznej, przyniosła

jej podręcznik o chorobach serca. Tam Anna

znalazła swoją chorobę. Zapytała doktora

Filimonowa, co jej jest, i zażądała, żeby

powiedział całą prawdę. „Rozumiem, dlaczego

pan tak starannie bada mój trzeci kręg".

— I on potwierdził?

— Po prostu nic nie odpowiedział. Wyszedł.

Mówi, że od tej chwili boi się spotkania z tą

dziewczyną. Weszliśmy do hallu szpitalnego i

włożyliśmy fartuchy. Znów ten przeklęty, długi

korytarz z wyfroterowaną do połysku

posadzką. Nogi się pode mną uginały.

— Tylko nie trzeba rozmawiać o chorobie —

odezwał się podniecony Wołodia. — Jeśli ona...

Nie, ona pierwsza nie będzie mówiła o

śmierci... I my też nie. Będziemy mówić o

background image

pracy, słyszysz ? O tym, jakie sukcesy

osiągamy. Wspaniałe sukcesy! Nie dziś, to

jutro zostanie odkryta tajemnica czynności

życiowych komórki. To będzie w nauce

przewrót, ważniejszy i radośniejszy niż

opanowanie energii atomowej. Rozumiesz? I

jeszcze powiemy jej, jakich mamy wspaniałych

ludzi i jak ją kochają. A ty, właśnie ty musisz jej

powtarzać, że ją kochasz. Przecież to szczera

prawda! Weź się w garść. Nie przychodzisz na

pogrzeb ani na opłakiwanie czy wyrażanie

współczucia. Idziesz po to, aby zaszczepić w

niej to, co najważniejsze — wiarę w potęgę

ludzkiego geniuszu, wiarę w jego rozum, w siłę

jego szlachetnych dążeń. Idziesz do ukochanej

dziewczyny, ażeby natchnąć ją otuchą i

męstwem... Zrozum, Sierioża, to nie są zwykłe

odwiedziny chorej. Nie! Ty niesiesz jej

nieśmiertelną wiarę w przyszłość... W pewnej

chwili zostawię was samych. Będzie to dla

ciebie straszny moment. Ale nie wolno ci

myśleć o śmierci. Powtarzaj sobie: „ona będzie

żyć, ona będzie żyć". A wtedy wszystko będzie

dobrze.

background image

Anna leżała z założonymi pod głową rękami.

Kiedy wszedłem, przede wszystkim

zobaczyłem jej oczy. Na wychudzonej,

śmiertelnie bladej twarzy wydawały się jakieś

ogromne i jak gdyby zdziwione. Długo

całowałem jej policzki, czoło i usta, zanim

wymówiłem słowa:

— Dzień dobry, kochana.

— Dzień dobry... O, Władimir Siemionowicz

też przyszedł...

— Jak się masz, smarkata ? Czego tak długo

próżnujesz ? To bardzo niedobrze, córeczko

miła.

Wołodia był zaledwie o dwa lata starszy ode

mnie, ale niekiedy nazywał nas synkami i

córeczkami.

— Pokaż no puls — powiedział i wyciągnął rękę

Anny spod kołdry. — Proszę, jakie wspaniałe

tętno. Co najmniej dwadzieścia uderzeń na

minutę.

— Co ty gadasz! Napoleon miał najwolniejsze w

świecie tętno. Podobno czterdzieści na minutę.

A normalny człowiek ma sześćdziesiąt do

osiemdziesięciu.

background image

— Czyżby ? — szczerze zdziwił się Wołodia. —

Nie wiedziałem. Zapanowała chwilowa cisza.

Zauważyłem, że blade wargi Anny są mocno

zaciśnięte, jak gdyby postanowiła za żadne

skarby nikomu nie powiedzieć o czymś, co

wiedziała tylko ona. .— A więc, Aniu —

zacząłem. — Przede wszystkim pozdrowienia

od wszystkich i życzenia jak najszybszego

powrotu do zdrowia.

— Dziękuję.

— Po drugie, twojej przyjaciółce, Wali

Gribanowej, przyznano

zaszczytny tytuł biojubilera. Co prawda, tytuł

ten jeszcze nie jest

zatwierdzony przez whdze, ale ona

niewątpliwie ma do niego

prawo. Dziewczęta, które montują zegarki w

pierścionkach, nie

wytrzymują żadnego porównania z naszą

Walą, która

z poszczególnych drobin montuje komórkę

dowolnej bakterii, od

jądra aż po otoczkę. Wyobrażasz sobie, co to za

sztuka ?

background image

.— Nadzwyczajne — szepnęła z zachwytem

Anna. — I skąd to

do niej...

— Bo przed przyjściem do naszego 'instytutu

kończyła kursy hafciarskie — z całą powagą

wtrącił Kabanow. Anna roześmiała się

cichutko.

— Prawda, że do takich czynności dziewczęta

są niezastąpione? — zapytała.

— Niewątpliwie.

Mocno ścisnąłem chudziutkie ramiona Anny.

„To się nigdy nie

—stanie, nigdy!" — przemknęło mi przez

głowę.

— No, i co było potem, jak Wala zmontowała

bakterię?

— Widzisz — zaczął opowiadać za mnie

Wołodia — podczas montażu na pewno zginęła

jakaś malusieńka śrubka. Wiesz, jak to bywa z

zegarkiem. No, i maszynka na razie nie

działa...

— A może to nie śrubka, tylko sprężynka ? —

zapytała Anna.

— Może sprężynka. I znajdziemy ją na pewno.

background image

Za jakieś dwa— trzy tygodnie. Ale zrobi się

szum, co? Jak myślisz?

— Prędzej —: odwracając się na bok wyszeptała

Anna. — Tak bym chciała, żeby to było prędzej.

Wiesz co, Sierioża?' Przeczytałam tutaj kilka

'książek medycznych, przede wszystkim z

neuropatologii. Radzę i tobie przeczytać. Tam

jet moc ciekawych badań nad komórkami

nerwowymi. Moim zdaniem, coś niecoś może

się przydać w naszej pracy.

— Na pewno przeczytam, Anusiu. A tobie

podobno nie wolno czytać ?

— Bzdura — przerwał mi Kabanow. •—Czytaj

wszystko, co jest ciekawe i pożyteczne. Jak

wrócisz do laboratorium, pomożesz

Gribanowej znaleźć Itę sprężynkę. A teraz pani

pozwoli, że ją pożegnam. A ty uważaj, nie

dokuczaj zanadto dziewczęciu! Woiodia

pocałował Annę w rękę i mocno potrząsnął

mnie 2a ramię. Zostaliśmy sami.

— Twoja uwaga o sprężynce bardzo mi się

podoba — powiedziałem, myśląc zupełnie o

czym innym. Patrzyłem w zmęczone, ale

lśniące spokojnym blaskiem oczy, i zdawało mi

background image

się, że nigdy ich tak mocno nie kochałem jak

teraz.

— Życie to dziwna rzecz. — Anna odchyliła

głowę do tyłu. — Ostatnimi dniami dużo

rozmyślałam o istocie życia. Dlaczego ono

jest właśnie takie? Dlaczego ruch stanowi jego

niezachwianą istotę ? I doszłam do

paradoksalnego wniosiku, który w logice

formalnej nazywa się tautologią. Życie dlatego

jest życiem, że oznacza ono wieczny ruch.

Mówimy w fizyce, że nie ma wiecznego silnika i

że nie można go zbudować. A życie właśnie jest

przykładem wiecznego silnika, który zaczął

pracować przed milionami lat i nie przerwał

swojej czynności ani na chwilę.

— Słusznie — powiedziałem i przytuliłem głowę

do jej piersi.

— Śmierć natomiast jest tylko umownością...

Nie jest przerwaniem ruchu, lecz tylko etapem

nie kończącej się sztafety.

— Tak-.

Słyszałem, jak łomotało jej dzielne serce.

— I przyszła mi do głowy jeszcze jedna ciekawa

myśl. Wiesz, jaka ? Fizyka zna cztery stany

background image

materii. Najprostszy stan — gazowy, bardziej

złożony — ciekły, jeszcze bardziej

skomplikowany — stały i wreszcie taki dziwny

czwarty stan — plazmatyczny. Otóż mnie się

wydaje, że życie jest jeszcze i,n.nym,

skomplikowanym piątym stanem materii.

Nauka straciła wiele lat na to, by wykryć

przyczyny, dlaczego jeden stan materii różni

się od drugiego. A teraz wy, a raczej my

zaczynamy szturmować piąty stan...

— To nadzwyczajne, co ty mówisz...

— Mam jakąś dziwną pewność, że kiedy uczeni

odkryją tajemnicę piątego stanu, człowiek nie

będzie znał starości. Przecież poznanie istoty

życia oznacza kierowanie nim. Zgadzasz się?

—^ Tak...

— Wydaje mi się, że teraz, w obecnej chwili,

zarówno u nas w laboratorium, jak i we

wszystkich laboratoriach na całej 'kuli

ziemskiej; gdzie bada się żywą materię, uczeni

wtargnęli do nieznanego świata i łudzą się, że

wszystko można wytłumaczyć tylko znanymi

stanami. I na pewno dlatego nie spostrzegają

czegoś niezmiernie ważnego, co stanowi o

background image

najtajniejszej istocie piątego stanu... Oddech

Anny stał się szybki i bardzo płytki.

— Proszę, unieś mnie troszeczkę. Uniosłem i

przytuliłem do siebie.

— Wiesz, Sierioża, co mi się wydaje? Życie

musi być jakoś ściśle związane z ciągłym

ruchem czegoś... Nie przerywaj mi... Wszyscy

wiemy, że w organizmie nieustannie krążą

włóknami nerwowymi elektryczne sygnały

regulujące. Takie same sygnały krążą w postaci

—potencjałów elektrochemicznych w każdej

poszczególnej komórce.

Wydaje mi się, że gdyby do sztucznie

stworzonej komórki wtłoczyć

tę samą zasadę kierowania, zaczęłaby ona

żyć...

Odsunąłem się od Anny i uważnie spojrzałem

w jej olbrzymie

oczy.

— Powtórz, coś powiedziała wyszeptałem.

— Mówię, że do sztucznie wytworzonej

komórki trzeba jakoś

—wtłoczyć sygnały regulowania.

— Jak ty to sobie wyobrażasz ?

background image

— Nie wiem, Sierioża... Ale jestem pewna, że

piąty stan materii — to taki stan, kiedy materia

staje się wieczną zbiornicą praw swojej

egzystencji... Tylko nie wiem, jak to zrobić...

Ach, gdybym wiedziała...

— Anno, kochana moja! Kiedy cię słucham,

zaczyna mi się wydawać, że właśnie teraz, w tej

chwili, dotykamy palcami czegoś

.najdelikatniejszego, czegoś najważniejszego i

najbardziej tajemniczego. Piąty stan, wieczna

przechowalnia... informacji... Najdroższa

moja, jedyna... Jak tyś do tego doszła? Anna

zadowolona, radosna i dumna znów oparła się

o poduszkę.

— Któż jak nie ja ma się zastanawiać nad

sensem i treścią życia... Zresztą, czasu także

więcej mam, niż potrzeba. Miałam... — dodała

ledwie poruszając wargami.

W tym momencie nurtowała nas jedna i ta

sama myśl, ak żadne z nas najlżejszym bodaj

tchnieniem z tym się nie zdradziło. Piąty stan,

piąty stan... Wieczna przechowalnia praw

swojego własnego bytu... Anka umrze... Co to

jest życie? Wieczny ruch punktów

background image

elektronowych na ekranie oscylografu... Cztery

poznane stany materii i piąty — nieznany?...

Straszna była ta noc po wizycie u Anny.

Widziałem w ciemności jej oczy, które

wiedziały o wszystkim do ostatniej kropki. W

mroku ^ sali szpitalnej z uporem szukała

prawdy i być może w tym poszukiwaniu kryła

się jakaś mglista nadzieja... Piąty stan...

Myślałem, że zwariuję. Jak można do sztucznej

komórki wtłoczyć informację? W jaki sposób?

W żywej komórce ona istnieje. Na to wskazują

przyrządy. Dowolnej chwili jej życia

towarzyszy potok informacji, które można

dokładnie zmierzyć, zapisać, nakreślić. Ale jak

je wtłoczyć? Czy nie ma żadnego sposobu, by

ratować Annę?

,,Zejście śmiertelne" — te Straszne słowa

wymówił doktor Filimonow, a ja nie mogłem,

nie chciałem zrozumieć ich sensu... Anna jest

fizykiem. Ale ona wybiega poza to, co jest już

wiadome, szuka nowych dróg, nie zadowalając

się przeżuwaniem termodynamiki i mechaniki

kwantów. Rozumie, że świat jest zbudowany

nie tylko na nich, że świat jest bogatszy,

background image

bardziej skomplikowany i osobliwszy.

Znamy wszystkie środki, z których zbudowane

jest życie. I oto... Nagle wyskoczyłem z łóżka.

Ogarnęło mnie przerażenie. Nie pamiętam,

kiedy zauważyłem, że zegar w moim pokoju

stanął, i myśl, że go trzeba nakręcić, coraz to

przychodziła mi do głowy. Teraz wróciła

znowu i zatrząsłem się jak w febrze. Po

omacku zbliżyłem się do staroświeckiego

zegara, otworzyłem drzwiczki

i wstawiłem do otworu klucz'do nakręcania.

Zazgrzytała sprężyna

i zegar zaczął powoli wystukiwać sekundy...

„To niemożliwe... — wyszeptałem w myśli — ja

na pewno

dostaję obłędu... To niemożliwe..."

Zegar wolno tykał, a ja patrzyłem w ciemność i

widziałem...

„A jeżeli jednak tak jest?... Co będzie, jeżeli tak

jest?..."

Inny głos mówił:

„Bzdura! To nie jest takie proste..."

„Ale przecież nikt nie próbował..." —

przeczyłem sam sobie.

background image

„A więc przypuszczasz, że sprężynka nie

zginęła?"

„Może nie... A może tak..."

„To jak ją zdobyć?" — nalegał wewnętrzny głos.

„Aha, już wiem... Trzeba działać natychmiast.

Rozumiesz?

Natychmiast".

Zapaliłem światło i szybko się ubrałem. Za

oknem panował

jeszcze zupełny mrok, ale to mnie nie zrażało.

Trzeba działać!

Na ulicy siąpił deszczyk. Ani autobusów, ani

trolejbusów.

Pojedyncze latarnie elektryczne. Za rogiem,

koło „Gastronoma",

automat telefoniczny. Długo nikt nie

odpowiadał. Wreszcie

odezwał się zaspany kobiecy głos:

— 2 kim pan chce rozmawiać ?

— Z profesorem Karnowem.

— Mój Boże, przecież on śpi... I w ogóle...

— Muszę natychmiast rozmawiać z profesorem

Karnowem. W bardzo pilnej sprawie.

— A nie można zaczekać parę godzin ?

background image

— Ani jednej sekundy! — krzyknąłem z

rozpaczą.

— Jeśli tak...

Czas wlecze się potwornie wolno. Drżę cały z

zimna. Nareszcie

głos profesora.

— Słucham.

— Tu mówi Siergiej Samsonow.

— Słucham. Sierioża, co się stało ?

— Coś niesłychanie ważnego. Czy mógłby pan

przyjść zaraz do instytutu ?

— Teraz ? — zdziwił się profesor. — A cóż tam

się przydarzyło nadzwyczajnego?

— W instytucie nic... Ale ze mną... To znaczy,

znaczy, byłem u Ani Zoriny. Wypowiedziała

pewną myśl... I zdaje mi się, że...

— No, jeśli chodzi o myśli, to można by

zachować je do rana.

— Nie mogę, panie profesorze.. Do rana

zwariuję... To jak

gdyby...

Profesor chrząknął i powiedział:

— A może by pan się podzielił ze mną tą myślą

przez telefon ?

background image

— No, to proszę słuchać. Czy pan widział

kiedykolwiek, żeby

dobry, zdatny do użytku samochód, nagle bez

uruchomienia go,

pojechał? Albo żeby pański telewizor włączył

się i zaczął

funkcjonować z własnej inicjatywy?

Profesor długo milczał. W pewnym momencie

usłyszałem.

— Dobrze. Idę do instytutu. Czekam tam 'na

pana.

Karnow mieszkał tuż obok instytutu i, kiedy

tam przyszedłem,

siedział już w swoim gabinecie i rozgrzewał

ręce nad elektrycznym

piecykiem. Ciężko osunąłem się na fotel i

mocno zacisnąłem

oczy.

— Jestem pewien, żeśmy prawidłowo

odtworzyli strukturę żywej komórki. Teraz

trzeba ją tylko uruchomić.

— Trzeba wprowadzić do niej informację.

—Jak?

— Tymi samymi drogami, którymi

background image

wydostajemy ją z żywej komórki. Trzeba

uruchomić sztucznie zbudowany mechanizm

biologiczny elektrycznymi sygnałami,

biegnącymi od naturalnej żywej komórki. Za

pomocą mikroelektrod wprowadzamy impulsy

samosterowania na oscylograf po to, by je

widzieć. Spróbujmy wprowadzić te same

impulsy za pomocą łych samych mikroelektrod

do naszego sztucznego mikroskopijnego

tworu... Czy pan pamięta popularnonaukowy

film ,,Serce leczy serce?" Elektryczne sygnały

przekazywane są przewodnikiem od zdrowego

serca do chorego... I to chore serce nabiera

prawidłowego rytmu życia...

— Chodźmy do laboratorium.

Nie sposób opisać tego, co się działo od piątej

rano do dziewiątej.

Był to wybuch energii, wściekły potok, który

przerwał tamy, szał

dwóch fanatyków. I chociaż przez ten cały czas

nie zamieniliśmy ani

jednego słowa, każdy z nas dobrze wiedział, co

ma robić. Karnow

wydobył z termostatu wzorce sztucznych

background image

komórek. Ja ustawiłem

obok nich żywy preparat. Z kolei profesor

ustawił szkiełko na

przedmiotowym stoliku telemikroskopu, ja zaś

dopasowałem

mikroelektrody.

Karnow popatrzył mi w oczy. Oczywiście!

Trzeba wyprowadzić •

potencjały żywej komórki przez wzmacniacz.

Jest wzmacniacz.

Napięcie ? Jest napięcie. Włączyć ekran

telewizora ? Jest ekran.

Prąd? Jest prąd...

Wbiliśmy wzrok w ciemne zarysy martwej

komórki. Wzmocniłem

światło ekranu. Mamy ją, szarą grudkę o

sztucznie odtworzonej

budowie. Grudkę błota, grudkę nieruchomego

śluzu... Dwie

mikroelektrody dotykają jej otoczki i jądra...

Karnow położył drżącą dłoń na podziałce

wzmacniacza i zaczął

przekazywać na martwą grudkę taki sam

potencjał, jaki

background image

nieprzerwanie, cykl po cyklu wytwarzał się w

żywej komórce.

Nie, to nie był cud. To było właśnie to, czego

oczekiwały tysiące

umysłów, wierzących w możliwość sztucznie

stworzonego życia.

Tak, a nie inaczej powinna była na początku

westchnąć budząca się

komórka. Właśnie tak powinny przegrupować

się wewnątrz niej

ciemne i jasne ziarnistości. Jądro koniecznie

musi się zaokrąglić.

Obok niego musi się samo przez się wytworzyć

ażurowe utkanie •

mitochondrii. Otoczka powinna stać się

cieńsza i bardziej

przezroczysta...

W naszych oczach komórka nabierała życia.

Tak. To jest właściwe

określenie. Nabierała życia pod wpływem

rytmu wprowadzonego

do niej z zewnątrz: sztucznie zbudowaną,

maszynę wprawiała

w ruch maszyna żywa.

background image

Kiedy komórka była już zupełnie przezroczysta

i zaczęła się ruszać,

profesor Karnow wyciągnął z niej elektrody.

Teraz ona egzystuje

bez obcej pomocy. Egzystuje! Szybko kapnąłem

na nią odrobinę

ciepłego bulionu. I zaczęła rosnąć! Pęcznieć!

Mitoza! Hura!

— Patrzcie, dzieli się... — usłyszałem za sobą

szepty. Nie zauważyliśmy, że do laboratorium

zaglądał biały dzień, a wokół nas zebrali się

pracownicy. Długo w milczeniu śledzili naszą

pracę, pojmując jej utajony sens. Ale teraz,

kiedy sztucznie wyprodukowane

mikroskopijne stworzenia zaczęły żyć własnym

życiem, nie wytrzymali:

— Patrzcie, dzieli się! Żyje! Żyje! W

najprawdziwszy sposób. Do tej pory nigdy

jeszcze nie widziałem, żeby jakiś naukowiec

płakał. Ale teraz płakali chyba wszyscy. Wala

Gribanowa rozszlochała się na cały głos. Łzy

jak groch spływały po policzkach poważnego i

skupionego Wołodi Kabanowa. Któryś z

kolegów podał mi chustkę do nosa.

background image

Doświadczenie zostało powtórzone

kilkadziesiąt razy i za każdym razem z pełnym

powodzeniem. Robiliśmy je po kolei, gdyż

każdy chciał własnymi rękami stworzyć

kawałeczek życia. Nazajutrz po 'tym doniosłym

wydarzeniu, kiedy przeciskałem się przez ciżbę

pracowników instytutu, zatrzymał mnie

Wotodia Kabanow.

— Wybierasz się do Anny? ,

— No chyba! Pędzę do niej. Przecież to jej

zawdzięczamy wszystko. -

— Nigdzie nie pójdziesz.

— Nie rozumiem. '.

— Nie ma tu nic do zrozumienia. Jej teraz

najmniej potrzebne są

twoje kwiaty i miłe słowa. Bardzo jest kiepska.

Chodź do gabinetu

dyrektora. Tam się odbywa w tej chwili

posiedzenie rady

naukowej.

Na posiedzenie, oprócz pracowników .naszego

instytutu, przybyło

także dwóch przedstawicieli akademii

medycznej i doktor

background image

Filimonow. Zebranie zagaił dyrektor.

— Koledzy! O wydarzeniu, które miało miejsce

w tych murach,

zdążymy jeszcze porozmawiać. Mamy czas.

Teraz chodzi o co innego. Musimy odkrycie

nasze natychmiast wykorzystać dla uratowania

życia człowieka. Doniesienie na ten temat złoży

nam profesor Karnow. Proszę pana, Georgiju

Aleksiejewiczu.

— Mamy teraz możliwość wytworzenia

neuronów rdzenia kręgowego, których

porażenie spowodowało tragiczny stan

zdrowia Anny Zoriny. Specjaliści mnie

poprawią, ale w moim pojęciu problem

przedstawia się następująco: potrzebne nam są

dokładne histologiczne i cytologiczne dane o

podstawowych komórkach ośrodka

nerwowego, regulującego odżywianie mięśnia

sercowego. Następnie musimy mieć materiał

do wytworzenia tych komórek. Musimy

dokładnie wiedzieć, jakiego rodzaju bodźce

wysyłają te komórki do serca. Chirurg musi

wykonać operację i wszczepić w odpowiednie

miejsca sztucznie wytworzoną tkankę

background image

nerwową. Karnow usiadł. Zaraz po nim zabrał

głos przedstawiciel akademii.

— Dokładne dane histologiczne i cytologiczne

przedłożymy natychmiast. Trudniejsza sprawa

jest z informacją, regulującą działalność

mięśnia sercowego. Kto się zgodzi na .taką

operację, jak wprowadzenie elektrod ?

Powinna to być dziewczyna jak najbardziej

podobna do Zoriny pod względem cech

biologicznych.

— A jak to poznać?

— Trzeba zrobić szczegółowe analizy i wybrać

spośród szeregu kandydatek taką, która będzie

najbardziej do niej podobna pod względem

grupy krwi, grupy tkankowej i tak dalej. O

godzinie pierwszej, kiedy z instytutu chirurgii

urazowej otrzymano już tkankę rdzeniową i

dokładne mikroskopowe zdjęcie 'komórek

ośrodka regulującego, Wołodia Kabanow

zwołał otwarte zebranie partyjno-

komsomolskie.

— Życie naszej koleżanki, młodej uczonej Anny

Zoriny, jest w niebezpieczeństwie.

Opracowano nową metodę jej leczenia.

background image

Potrzebna jest dziewczyna, która by się

dobrowolnie zdecydowała na pewne

nieprzyjemne doświadczenie lekarskie. To

wszystko. Parę sekund trwało uciążliwe

milczenie. Potem podeszła do stołu młodziutka

laborantka z oddziału fizjologii roślin.

—Ja.

—Ija. . . To była sekretarka

dyrektora.

— Zapiszcie mnie także — odezwała się

bufetowa, Nina Sawieijewa.

— Co tu gadać, dziewczęta, wszystkie

pójdziemy, prawda?

— Naturalnie. Po co tracić czas na jakieś

zapisywania? Dokąd

mamy iść?

Po minucie na sali nie było nikogo.

W tym czasie w naszym laboratorium wrzała

praca. Śpiewały

wirówki, huczały generatory, analitycy cedzili

płyny przez kolumny

jonowe i chromatograficzne. Strącały się

substancje. A wszystko to w jałowy cli

naczyńkach wagowych z kwarcu wręczane było

background image

wykonawczyni, Wali Gribanowej. Uzbrojona w

potężny mikroskop biokularny, przy pomocy

elektronowego biomanipulatora budowała

mikrokroplami jedną komórkę po drugiej,

ściśle odtwarzając strukturę przedstawioną na

mikrofotografii, na której widniały wzory i

cyfry wskazujące, dokąd należy wprowadzić

odpowiednią substancję i w jakiej ilości. Była

to praca piekielna, natężona do ostatecznych

granic, ale wszystkich ogarnęło namiętne

pragnienie wykonania jej za wszelką cenę, na

przekór tym czasom, kiedy nie można było

jeszcze uratować ludzkiego życia...

O szóstej po południu z instytutu medycyny

analitycznej przyjechał zmordowany, ale

niezwykle podniecony profesor Karnow.

— No i co ? Wybrano ?

— Tak, tu jest taśma z zapisem sygnałów.

— A kogo ?

— Jak Boga kochani, nie pamiętam. Któraś z

nas. Musimy się

śpieszyć.

Pół do dziewiątej Wala Gribanowa oderwała

zaczerwienione oczy

background image

od okularów mikroskopu.

— Już... — szepnęła.

—Czy jesteś pewna, że zrobiłaś wszystko, jak

trzeba?

— Jestem pewna. Dajcie trochę wody.

Pokryjcie preparat cysteiną. Kapnąłem na

drogocenną strukturę kropelkę ochronnego

koloidu.

— Informacja otrzymana. Teraz

wprowadzamy... Wstrzymując oddech,

przenieśliśmy preparat do sąsiedniego pokoju.

— Będziemy kontrolować?

— Oczywiście! Włączcie ekran.

Tarcze magnetofonu zaczęły się powoli

obracać, przez ekran

pobiegły zajączki. Karnow wprowadził

elektrody do komórek.

Powtórzyło się to, co widzieliśmy już

wielokrotnie. Ale tym razem

były to komórki ludzkiej tkanki nerwowej w

kształcie rombów,

z zaostrzonymi kątami i cienkimi jak kolce

wyrostkami —

aksonami. Zawierały one w sobie życie

background image

ludzkiego serca.

Kiedy preparat zaczął żyć samodzielnym

życiem, przeniesiono go

do mikrostatu wypełnionego płynem

fizjologicznym.

— Szybko do kliniki!

Jakie dziwne jest życie! Jeszcze wczoraj

wydawało się czymś fantastycznym, że w

laboratorium można stworzyć żywą materię. -

A teraz siedziałem w samochodzie pędzącym z

olbrzymią szybkością ulicami miasta i

ściskałem w dłoniach żywą substancję,

niezbędną do tego, żeby serce mojej ukochanej

dziewczyny mogło bić. Klinika... Tym razem

nie poszliśmy długim korytarzem

o błyszczącej posadzce. Winda zwiozła nas na

dziewiąte pę.tro, gdzie pod ogromną szklana

kopułą mieściła się sala operacyjna.

— Jest już na stole — szepnął wychodząc nam

na spotkanie doktor Filimonow.

— Przywieźliśmy fkankę.

— Zaraz poproszę neurochirurga

Kałasznikowa.

Profesor Kałasznikow wyszedł, trzymając ręce

background image

uniesione, wysoko.

— W jakim stanie jest tkanka?

— Piywa swobodnie w roztworze

fizjologicznym.

— To dobrze. Na pewno można ją wyłowić

mikropincetą. Jakie są jej rozmiary?

— Pół milimetra na milimetr.

— Oho, widzę, że zrobiliście na wyrost. Starczy

na trzy takie operacje.

— A czy pan będzie umiał odkroić potrzebny

kawałeczek ? — zapytałem, nie mogąc

wytrzymać ze zdenerwowania. Kałasznikow

był wyższy ode mnie i ze dwa razy szerszy. Z

zainteresowaniem spojrzał na mnie z góry na

dół.

— Młody przyjacielu, współczesny chirurg

powinien umieć przekroić włos wzdłuż jego

osi na dziesięć równych części. Nie wiem

dlaczego, ale te słowa uspokoiły mnie od razu.

Dziesięć minut, piętnaście. Ja i Karnow

powoli przechadzaliśmy się

—galerią biegnącą dookoła sali operacyjnej.

Minęło jedne pół godziny, potem drugie... Aż

dziwne, jaki spokój we mnie wstąpił! Po

background image

prostu wiedziałem, że odbywa się bardzo

delikatna i skomplikowana 'operacja, która

wymaga dużo czasu. A potem krążyłem już

całymi godzinami nie po galerii, lecz po placu

przed kliniką, spoglądając w okna sali numer

14 na piątym piętrze.

Pewnego słonecznego dnia, kiedy po pracy

przyszedłem na swój codzienny spacer, jedno z

'okien na piątym piętrze nagle się otworzyło i

ukazała się w nim postać tęgiej kobiety w

białym fartuchu. Skinęła mi ręką i wskazała

drzwi wejściowe do kliniki. Frunąłem do góry

jak na skrzydłach. Nareszcie sala szpitalna.

Przez parę minut stałem niezdecydowany pod

drzwiami, które nagle otworzyły się same, i

ukazała się w nich wesoła, przyjemna twarz

pielęgniarki.

— Annie dopiero co pozwolili trochę

pochodzić. Proszę iść do

niej, póki nie ma lekarza dyżurnego.

Patrzyłem w śmiejące się, radosne oczy Anny i

bałem się jej

dotknąć.

— No! — powiedziała z kapryśną minką. — Co z

background image

ciebie za fajtłapa! Pocałujźe mnie prędzej, bo

zaraz nadejdzie Filimonow. Powoli poszliśmy

wzdłuż ściany. Objąłem Annę i podtrzymując

ją, w takt jej niepewnych kroków szeptałem:

— Raz, dwa, raz, dwa.

Przeszliśmy potem do sąsiedniego pokoju,

obeszliśmy go dookoła

i stanęli przy umywalce. Z kranu wyciekał

strumyczek wody,

zastygły jak szklana pałeczka. Dla mnie stał się

on symbolem

wiecznego życia.

Doktsr Filimonow, który wszedł znienacka,

udał, że nas nie widzi.

Gderliwie, starczym głosem zwrócił się do

pielęgniarki:

— Siostro, kiedy siostra nareszcie wezwie

hydraulika, żeby zreperował kran?

Janusz A. Zajdel - Metoda doktora Quina

Szum silników zamarł powoli, wodolot opadł

ciężko na

rozedrganą powierzchnię oceanu. Teraz

dopiero, w zapadłej ciszy,

można było dosłyszeć tłumiony przez ściany

background image

kabiny plusk fal

bijących o burtę. W jednej chwili wodolot

rozkołysał się, uderzany

miarowo falami przypływu. Sato

wymanewrował sterami w ten

sposób, by fala ustawiła łódź dziobem ku

brzegowi. Warknął

pomocniczy silniczek podwodnej śruby.

Sterczący ukośnie w górę

dziób wodolotu popełzł z wolna ponad płytką

woda w kierunku

piaszczystej plaży, unoszony rytmicznie krótką

falą.

— Wystarczy, Sato! — powiedziałem, gdy

płaskie dno zaszurało

o piasek.

Zdjąłem buty i podwinąwszy nogawki

wyszedłem 2 kabiny.

Przebiegłem szybko w poprzek rozgrzanego

słońcem pokładu, który

parzył bose stopy. Woda wydała się potem

przyjemnie chłodna,

choć w rzeczywistości tu, na płyciźnie, miała

temperaturę podstygłej

background image

zupy.

Obejrzałem się. Sato kiwnął mi dłonią i

uruchomił śrubę. Wodolot

spełzał tyłem z mielizny, potem z wolna obrócił

się dziobem

w stronę morza, ukazując śmigła napędowe.

Zawył silnik, łopatki

drgnęły, potem rozmazały się w srebrzyste

pierścienie. Łódź

.y' wyrwała ostro do przodu i błyskawicznie

nabierając prędkości

' $' pomknęła, prawie nie dotykając wody. 1

Wyszedłem na brzeg i usiadłem, by założyć

buty. Nim to zrobiłem, szum silnika stopił

się w jedno z szumem morza i wiatru,

• a wodolot zniknął za białymi grzywami fal.

Upał — mimo dość • późnej godziny —

dokuczał ciągle, łagodzony tylko rzadkimi

: ; porywami wiatru od strony oceanu.

To dziwne, ale poczułem się samotnie...

Właśnie teraz, tu, na tej odosobnionej, ale

przecież nie bezludnej wysepce południowego

Pacyfiku. Po latach żeglugi w próżni uczucie

osamotnienia było co najmniej nie na

background image

miejscu... Tam, na „Trytonie", było nas

osiemnastu... na początku... a potem

jedenastu, lecz nasza samotność — samotność

statku kosmicznego — była inna niż ta,

• którą .teraz odczułem. Tam, w próżni,

byliśmy 2agubionymi

atomami myślącej substancji, wyosobnionymi

jednostkami, w zbyt małej liczbie, by podlegać

jakimkolwiek prawom statystycznym. '• Każdy

coś znaczył, każdy miał swoje miejsce... A tu,

wtopieni w miliardowe mrowie jednostek —

byliśmy nijacy, nieporadni. Kilkadziesiąt lat

nieobecności cofało nas jakby w rozwoju. Nie

nadążaliśmy... Przez pierwsze dni

stanowiliśmy średniej miary sensację — ot,

jeszcze jedna ze starych wypraw

międzygwiezdnych wróciła na Ziemię. Nie

pierwsza i nie ostatnia, jedna z wielu.

• Wstałem, otrzepując z ubrania białe ziarnka

piasku. O kilkanaście metrów od brzegu

zaczynał się gąszcz zarośli. Idąc wzdłuż nich

odnalazłem słabo znaczącą się ścieżkę,

prowadzącą w głąb wyspy.

Poszedłem nią, odgarniając co chwila sterczące

background image

przed twarzą gałązki. „To powinno być

niedaleko" — pomyślałem. Zarośla zrzedły

nagle, przechodząc w dość zapuszczony, ale

noszący ślady uprawy ogród. W głębi,

naświetlona ukośnymi promieniami _ słońca,

jaśniała ściana budynku. Był piętrowy,

zbudowany w jakimś śmiesznym, archaicznym

stylu. Przypominał miniaturę zabytkowego

pałacyku z końca drugiego tysiąclecia. W

środku frontowej ściany widniał ozdobny

portal z wielkimi, dwuskrzydłowymi drzwiami.

Takich budynków prawie się już nie spotyka.

Ten jednak, jak mi się wydawało, był

budowany niedawno... Uprzedzono mnie

wprawdzie, iż nie znajdę tu niczego, co

mogłoby przypominać współczesną technikę i

cywilizację. Nie sądziłem jednak, że będzie tu

aż tak staromodnie.

— To jest specjalnego rodzaju zakład,

sanatorium czy raczej może rodzaj

„psychicznej kwarantanny" — powiedział

wczoraj pułkownik. — Ludzie, których tam

zastaniesz, skierowani zostali na kurację z

powodu zaburzeń nerwowo-psychicznych,

background image

nabytych przeważnie na skutek długiego

przebywania w próżni, zbyt silnych przeżyć w

Kosmosie lub na samotnych stacjach

satelitarnych i tak dalej... Oderwanie ich od

współczesności, połączone z odpowiednią;

terapią — to jedyny sposób przyjścia z pomocą

tym ofiarom naszej cywilizacji. Istota metody

doktora Quina, który kieruje zakładem od

chwili jego powstania, polega na odcięciu

pacjenta od przejawów współczesnego życia.

W ten sposób izoluje się go od podłoża, na

którym powstały zaburzenia równowagi

psychicznej. Metoda daje zadowalające wyniki

w sześćdziesięciu procentach wypadków. W

czasie dotychczasowej działalności zakładu

opuściło go wielu wyleczonych pacjentów. Ci,

którzy nie rokują nadziei wyleczenia, są po

upływie dwóch, trzech lat odsyłani do

specjalnych zakładów opiekuńczych. Osoby,

które zastaniesz aktualnie w zakładzie, to,

niestety, przeważnie przedstawiciele owych

czterdziestu procent; ludzie, u których zmiany

psychiczne przekroczyły próg odwracalności.

Przypominałem sobie informacje pułkownika,

background image

idąc alejką w stronę budynku. Wydawało mi

się, że w kilku oknach na piętrze widzę

dyskretnie cofnięte w głąb pokoi twarze.

Pewnie dobiegi tu odgłos silnika i obudził

ciekawość pensjonariuszy. Muszą się tu

porządnie nudzić i każdy nowy przybysz

stanowi nie lada atrakcję! Moje przeczucia

okazały się najzupełniej trafne: z bocznej alejki

•wyszedł mi na spotkanie wysoki, rudawy

blondyn. Mógł mieć

najwyżej trzydzieści lat.

_ Witam! — powiedział swobodnie, jakby znał

mnie od

dawna. — Kolega do nas... sam, bez... opieki?

„To był chyba błąd — pomyślałem. — Sato

powinien był

odprowadzić mnie tutaj".

Twarz rudego nie wyraża jednak zdziwienia,

raczej zadowolenie.

— Dzieó dobry — powiedziałem bez

entuzjazmu, podając mu • dłoń. — Jak kolega

widzi, sam...

— To znaczy — ucieszył się — że 'tylko...

profilaktycznie, no

background image

nie? — Tu zmrużył oko i ujął mnie

konfidencjonalnie pod

łokieć. — Tak samo jak ja. Przepraszam,

Lindgard jestem, Ole

Lindgard.

Szedł obok mnie i wyraźnie nie miał ochoty się

odczepić.

— Igor Kreis — powiedziałem niechętnie.

Ole zatrzymał się gwałtownie, potem dogonił

mnie jednym

susem.

— Kreis? z „Trytona"? Strasznie miło mi

poznać! Wróciliście chyba z tydzień temu, no

nie ?

— Dokładnie: dziesięć dni temu. — Byłem

zaskoczony. •— Skąd wiesz ? Słyszałem, że nie

docierają do was informacje o bieżących

sprawach ?

— Eee... bez przesady, Kreis! — Ole wydął

wargi i uśmiechnął się-protekcjonalnie. — Nie

we wszystko, co się tam mówi o zakładzie,

trzeba zaraz wierzyć. To i owo tu do nas

przecieka. Inaczej można by się na śmierć

zanudzić na tym odludziu. Tylko — dodał

background image

—spojrzawszy na mnie poważnie — nie trzeba

się z tym zdradzać przed Quinem. On twierdzi,

że mu to zaburza kurację. Ale to i tak nie ma

znaczenia. Oprócz mnie nie ma tu w tej chwili

takich... profilaktycznych. Sami

nieodwracalni, rozumiesz ? Odsiadują tylko

przepisowy okres. Nic z nich nie będzie, mają

zupełnie pokręcone w głowie... Biedacy! A ty

wróciłeś na „Trytonie" — ciągnął po chwili

przerwy. — Świetnie. Nareszcie dowiem się z

pierwszej ręki, jak tam naprawdę było. Te

komunikaty radiowe nie podają żadnych

szczegółów, a mnie to trochę interesuje. No,

no, to ci gratka! Dawno tu nie było itakiego...

transstellarnego jak ty... Byłeś drugim pilotem,

no nie ?

Trajkotał bez chwili przerwy, pętając się wokół

mnie, wyrastając to z lewej strony, to z prawej,

to znów zastępując mi drogę. Nie przestawał

gadać nawet wówczas, gdy znaleźliśmy się w

hallu.

— Gabinet szefa jest tu — wskazał usłużnie

pierwsze drzwi po lewej stronie. — Jak z tobą

skończy, wpadnij do czytelni, pogadamy.

background image

Wprowadzę cię w ten nasz światek... Odszedł w

głąb budynku, a ja odetchnąłem z ulgą. Jego

paplanina

— skądinąd przydatna jako źródło potrzebnych

mi informacji — przeszkadzała mi zebrać myśli

przed rozmową z doktorem. Zastukałem lekko

i popchnąłem drzwi. W pokoju, za wielkim

antycznym biurkiem, siedział łysiejący

mężczyzna. Na nosie miał druciane okulary,

nieco przekrzywione. Spojrzał sponad szkieł,

uśmiechnął się przyjaźnie na moje „dzień

dobry" i wskazał krzesło.

— Witam pana, Kreis, na wyspie Oor.

Nazywam się Quin — powiedział, gdy usiadłem.

Właśnie tak go sobie wyobrażałem, choć

opisano mi go jedynie w dwóch zdaniach. To

był rzeczywiście „poczciwy doktorek ze starego

filmu"...

— Pan wrócił z Sześćdziesiątej Pierwszej

Łabędzia... — powiedział zerkając do arkusza

leżącego na biurku. — Obserwacja stanu

psychicznego wykazała... Tak... Moi koledzy z

Kosmedu sądzą, że to nic poważnego. Pan

sobie zdaje sprawę z objawów? Tak, tu mam

background image

podane, że został pan poinformowany... Czy to

się często powtarza ?

— W czasie powrotnej podróży powtórzyło się

kilkanaście razy, w odstępach sześcio-

siedmiodniowych. Na ziemi przyrafiło mi się

raz. To bardzo przykre uczucie, panie

doktorze: budzę się i zupełnie nie wiem, kim

jestem i gdzie się znajduję. Trwa to czasem do

kilku godzin.

— Tak, tak... — mruknął Quin. — To również

mam tu, w pańskich aktach. Proszę ze mną.

Wstał, otworzył drzwi do następnego

pomieszczenia i przepuścił mnie przodem. Gdy

stał, sięgał mi ledwie do ramienia. Pokój, do

którego weszliśmy, był prawdopodobnie

gabinetem zabiegowym. Na środku stał duży

stół z mnóstwem słoi, fiolek i narzędzi

medycznych. Wyglądało to wszystko dość

groteskowo, niczym scenografia do „Fausta".

Całe otoczenie, cały ten niezwykły zakład trącił

jakimś nieprawdopodobieństwem,

anachronizmem. Wprost trudno było

uwierzyć, że ta staroświeckość — jak izolowana

wysepka w rzece czasu — opiera się prądowi i

background image

trwa w otoczeniu XXIII-wiecznej

rzeczywistości. Już od pierwszych chwil

czułem się jak przeniesiony w daleką

przeszłość. Metoda doktora Quina zaczęła się

przedstawiać w swoich praktycznych skutkach:

w takiej atmosferze można było pozbyć się nie

tylko urojeń powstałych na gruncie

współczesnych zjawisk społecznych i odkryć

naukowych. Tu można było w ogóle zwątpić w

realność dwudziestego trzeciego wieku.

\-_;

Moje medytacje przerwał Quin.

— Widzę pana zaskoczenie — zagadnął

jowialnie.— To normalna reakcja. Dziwi się

pan pewnie, w jaki sposób mogę tu zdziałać

więcej niż moi koledzy w Kosmedzie. Otóż nie

ma w tym żadnych czarów. Dysponuję

najnowocześniejszym wyposażeniem, lecz

ukrywam je przed okiem pacjenta. Praktyka

wykazała, że widok tych wszystkich

cefalektorów, konfliktografów i tak dalej

niekorzystnie wpływa na przebieg kuracji.

Wszystko musi być zharmonizowane z

otoczeniem... Jak pan widzi, mamy tu dość

background image

bezładną mieszaninę stylów i epok, staram się

jednak nie wykraczać poza wiek

dziewiętnasty... oczywiście, jeśli chodzi

o zewnętr2ny efekt... To, że odnajdzie pan tu

głównie wiek XIX, wynika jedynie z moich

prywatnych upodobań... Lubię tamte czasy. To

był właściwie ostatni okres względnego

spokoju w historii ludzkości.

Mówiąc to, Quin posadził mnie na miękkim

fotelu i oplótł moj% głowę siecią elektrod i

przewodów. Przez chwilę obserwował ukryty

przed moimi oczami ekran, potem stanął

przede mną, uśmiechając się nieznacznie.

— Właściwie... wszystko w normie. Nie

zauważyłem nawet tego „zaburzenia rytmów

jałowych", o którym piszą w diagnozie...

Znajduję natomiast coś, co chyba odpowiada...

bo ja wiem? Jakby... był pan niepewny swej

osobowości... Wie pan, to można różnie

interpretować. Dodatkowe badania i

obserwacje wyjaśnią to 2 czasem. Teraz proszę

iść do pokoju piętnastego, kazałem go

przygotować dla pana. Tam też znajdzie pan

rozkład dnia i plan budynku. Gdyby się pan

background image

nudził, można skorzystać z księgozbioru. Nie,

nie... — uśmiechnął się, uprzedzając moje

pytanie. — Książki mamy tu różne, nie tylko

dziewiętnastowieczne. Wie pan, to zupełnie

coś innego... Tekst czytany wpływa na pacjenta

inaczej niż wrażenia słuchowe i wizualne.

Wyobraźnia pracuje na bazie przeżyć

wewnętrznych... Zresztą — tu znów się

uśmiechnął — przepraszam, to już bardzo

specjalistyczne sprawy, na pewno pana

nudzę...

Wyszedłem przez gabinet. Oprócz biurka

zauważyłem tu kilka ciężkich, rzeźbionych

regałów, pełnych książek i segregatorów. Na

szczycie jednego z regałów stała potężna statua

z brązu, przedstawiająca atletę. Na drugim

zauważyłem stary zegar kominkowy zdobiony

marmurem i złotymi inkrustacjami.

Wciąż jeszcze byłem zaskoczony wyznaczonym

mi zadaniem. Wszystko stało się tak nagle...

— Z nieba nam pan spada, Kreis! — powiedział

pułkownik, gdy po wszystkich badaniach

kontrolnych zameldowałem się w dowództwie.

Pułkownika — tak się jakoś złożyło —

background image

pamiętałem sprzed wyruszenia w Kosmos. Był

wtedy młokosem z pierwszego roku pilotażu.

Teraz wyglądał na sześćdziesiąt lat. Musiał też

latać w Kosmos, ale bliżej niż ja... Zarobiłem w

stosunku do niego lat dwadzieścia parę. Nie

było zresztą czasu na pogaduszki O przeszłości.

Przystąpiliśmy od razu do sedna sprawy.

— Spełnia pan wszystkie warunki — powiedział

pułkownik.. — Mamy właśnie taką sytuację...

Mówił wtedy dobrą gadzinę, ale gdyby mówił

jeszcze więcej, i tak nie byłbym teraz

mądrzejszy. „Sprawa jest delikatna i niezbyt

bezpieczna" — tak się wyraził. A ja, po

powrocie z piekielnie

dalekiej i niebezpiecznej podróży

międzygwiezdnej, zgodziłem się na udział w

proponowanej mi akcji. Właściwie

przysługiwał mi odpoczynek na koszt

Kosmocentrum, miałem wylatane swoje

parseki, a lata do emerytury liczą się według

ziemskiej rachuby czasu. Kiedy jednak

wyobraziłem sobie siebie w roli

czterdziestoletniego emeryta, zrobiło mi się

głupio. Czułem się -winny wobec moich

background image

rówieśników, którzy pozostawali przez cały

czas na Ziemi i dobijali teraz do

dziewięćdziesiątki; było mi głupio, że

oszukałem czas... Postanowiłem, że nie będę

korzystał z tych wszystkich uprawnień, które

nabyłem dzięki swej podróży. Będę pracował

nadal w Kosmocentrum.

Obawiałem się tylko, że moja zeszłowieczna

wiedza nie na wiele się przyda. Kiedy więc

pułkownik uznał mnie za jedyną osobę

spełniającą wszystkie warunki dla

przeprowadzenia akcji oznaczonej

kryptonimem „Sanatorium", uchwyciłem się

ad razu tej możliwości.

W pokoju na piętrze odnalazłem przygotowane

dla mnie ubranie i domowe pantofle.

Przebierając się, obejrzałem pokój. Był duży, z

dwoma wysokimi oknami. Wnętrze było

ponure. Pod ścianą stało szerokie łoże, na

środku stół i dwa krzesła. Umeblowania

•dopełniała ogromna szafa, nie wiadomo po co

wstawiona do tego pokoju. Wszyscy kuracjusze

przybywali tu bez żadnych osobistych rzeczy.

Na stole leżał plan budynku, a obok rozkład

background image

dnia z godzinami posiłków. Spojrzałem na

zegarek. Dochodziła piąta po południu, do

podwieczorku została cała godzina czasu. Z

westchnieniem rezygnacji postanowiłem zejść

do czytelni. Według danych, które otrzymałem

od pułkownika, kuracjuszy było aktualnie tylko

pięciu. To ułatwiało znacznie moje zadanie.

Wśród izolowanej od świata grupki ludzi

miałem zidentyfikować jedną esobę. Tylko że

każdy z tej piątki może być tym, o kogo chodzi.

Nazwiska wszystkich pięciu wraz z krótkimi

informacjami o historii choroby i życiorysami

miałem zanotowane na kilku klatkach

mikrofilmu. Idąc jednak za radą pułkownika,

postanowiłem nie zaglądać do tych notatek,

dopóki nie wyrobię sobie własnego zdania o

każdym z osobna. Miało to wykluczyć wszelkie

sugestie i uprzedzenia.

Na korytarzu parteru natknąłem się na dwóch

wysokich mężczyzn w białych kitlach —

zapewne pielęgniarzy. Odwrócili ku mnie

tępawe twarze i skłonili się uprzejmie, gdy ich

mijałem. Biblioteka nie odbiegała charakterem

od pozostałych pomieszczeń. Masywne półki

background image

wokół ścian były pełne ustawionych ciasno

tomów. Kilka foteli z wysokimi oparciami, dwa

stoliki, na których stały

małe lampki elektryczne, lecz imitujące

naftowe. Wszystko razem wytwarzało nastrój

skupienia i trochę zapleśniałego jakby

spokoju...

Przypomniało mi się widziane w jakimś

muzeum wnętrze starej apteki: i tu na półkach

widniały białe tabliczki, z tą jedynie różnicą, że

zamiast sakramentalnych nazw różnych

„Guttae" i „Ungentia", były na nich wypisane nazwy działów księgozbioru. Ole siedział na

wprost wejścia. Oprócz niego dostrzegłem

jeszcze trzy osoby: otyłego jegomościa o trzech

podbródkach, rozpartego w inwalidzkim

wózku, oraz dwóch innych, częściowo ukrytych

w kącie poza oparciami foteli. Na moje wejście

zareagował tylko Ole. Wstał i podszedł do

mnie, a następnie, ujmując moje ramię,

przywiódł mnie przed oblicze grubego w

wózku. '

— To jest pan Igor Kreis. Pan Enor Asvitz —

przedstawił nas sobie wzajemnie, a potem, gdy

wymieniłem uścisk dłoni z grubasem, dodał: —

background image

Igor wrócił właśnie z sektora Łabędzia!

Zauważyłem, jak w jego oczach zapalił się

złośliwy błysk. Zaraz też usiadł, jakby

przeczuwając, co teraz powinno nastąpić.

Asvitz, dotąd ospały i nieruchawy, sprężył się

nagle i szybkim ruchem przechylił się przez

poręcz wózka w moim kierunku. Derka, którą

był okryty, zsunęła się na podłogę.

Dostrzegłem, że obie nogi ma amputowane

powyżej kolan.

— Więc to pan... To pan wrócił z

Sześćdziesiątej Pierwszej Cygni?

To się doskonale składa! Pozwoli pan, że

zadam kilka pytań ? To '

dla mnie niezmiernie istotne. Proszę, niech

pan posłucha

uważnie...

Nerwowymi ruchami pulchnych dłoni ustawił

koła swego wózka '

w ten sposób, by mieć mnie na wprost siebie.

— Pan się może zdziwi... ale Chciałbym

wiedzieć... czy... czy tam, w próżni, nie odebrał

pan jakichś... sygnałów niewiadomego

pochodzenia? — Asvitz mówił coraz szybciej.—

background image

Ja wiem, wszystko, co schodzi z anteny, jest

rejestrowane... Właśnie na to liczę i pytam, czy

pan nie wie nic o takich sygnałach ? No,

rozumie pan? Takich, które były wysłane nie

przez... ludzi? Nikt, na szczęście, nie zauważył

odruchu gwałtownego zainteresowania,

którego nie zdołałem w porę opanować.

— O jakich sygnałach pan mówi? — spytałem,

starając się nadać głosowi możliwie obojętne

brzmienie. — Czy ma pan na myśli szumy

radiowe?

— Ach, nie, nie! — machnął ze

zniecierpliwieniem ręką. — Chodzi o sygnały,

prawdziwe sygnały, z cechami prawidłowości...

• Nawet zakłócone i silnie zniekształcone, ale

prawidłowe, seryjne... „Nie — pomyślałem. —

To nie może być ten, o którego mi chodzi.

Nonsens!" '

— Niestety — powiedziałem głośno. — Muszę

pana rozczarować.

Niczego takiego nie zarejestrowaliśmy po

drodze ani też w układzie Sześćdziesiątej

Pierwszej. Pan się tym interesuje? To znaczy,

kontaktem z obcymi cywilizacjami? To bardzo

background image

interesujące hobby, ale przyzna pan, nieco

beznadziejne. Pan wie, oprócz owej

prymitywnej, jeśli można tak ją nazwać,

„cywilizacji" na jednej z planet układu Lalande

21 185...

— Myli się pan! — Asvitz przerwał mi

gwałtownie bardzo ostrym i nie

dopuszczającym sprzeciwu tonem. — Wszyscy

się mylicie. Ale to nie jest wina obserwatoriów

i stacji naukowych. Nie może być inaczej. Ale

nie o to w tej chwili chodzi. Mam bardzo

osobiste powody, by interesować się sygnałami

z Kosmosu... Enor zamilkł, przymknął oczy i

wydawało się, że zapadł w drzemkę.

Tajemnicze sygnały z Kosmosu... Ja także

miałem powody, by się-nimi interesować...

Owszem, były takie sygnały. Skłamałem

mówiąc, że nic o nich nie wiem. Tylko że nie

„Tryton" je odebrał ani też żaden ze statków

międzygwiezdnych. Zupełnie przypadkowo

zarejestrował Je jeden z bezludnych satelitów,

automatyczna stacja pomiarowa, której

zadaniem było rejestrowanie natężenia

promieniowania kosmicznego.

background image

To był silnie skupiony strumień energii

promienistej, emitowany na falach

najtwardszego promieniowania gamma. Gdyby

to był tylko zwykły strumień fotonów, to

zostałby uznany za jeden z potoków radiacji

galaktycznej i jako taki zarejestrowany w

archiwum służby kontroli radioaktywności.

Tymczasem — jak zauważył jeden z

pracowników KORAD-u — ów strumień

promieniowania wykazywał wszelkie cechy...

zmodulowanej wiązki fal! Dokładne badania

radiogramu wykazały, że jest to rzeczywiście

skomplikowana modulacja według nieznanego

kodu...

Po ustaleniu kierunku padania wiązki

wyznaczono nawet przypuszczalny obszar, na

który padała: niosąca nie rozszyfrowane

sygnały wiązka promieniowania ogniskowała

się na południowym Pacyfiku, tworząc na

powierzchni Ziemi „plamę" o średnicy nie

przekraczającej kilkudziesięciu kilometrów!

Bez trudu stwierdzono, że w chwili odebrania

sygnałów żaden z ziemskich statków

kosmicznych nie przebywał w tym sektorze

background image

nieba, żaden inny sztuczny satel''ta nie

przebiegał nad tym rejonem oceanu.

Stwierdzenie to było zresztą, czystą

formalnością: żaden obiekt pochodzenia

ziemskiego nie mógł być źródłem tego rodzaju

promieniowania. Nie potrafimy dotąd w ten

sposób modulować wiązki promieniowania

jądrowego! •

Pozostało zatem jedyne narzucające się

przypuszczenie: sygnały pochodzą z głębi

Kosmosu.

Najbliższym ciałem niebieskim, leżącym na

„podejrzanym" kierunku okazała si? niewielka

czerwona gwiazda, skatalogowana jako Lacaile

9352. Przy dużej odległości od niej, wynoszącej

ponad dziesięć lat światła, trudno było

wyobrazić sobie urządzenie dające tak dobrze

skupioną wiązkę. Najlepsze z ziemskich

laserów miały o kilka rzędów wielkości gorszą

zdolność skupiającą. Nie należy przy tym

zapominać, że chodzi tu o promieniowanie

gamma! Ponadto — jak wiadomo od czasów

wyprawy Lambego — układ tej gwiazdy,

złożony z trzech maleńkich planet, pozbawiony

background image

jest jakiejkolwiek formy wegetacji organizmów

żywych, nie mówiąc już o istotach

cywilizowanych.

Następną gwiazdą, leżącą na zbliżonym

kierunku, była wielka Fomalhaut. Nie dotarły

do niej żadne ziemskie ekspedycje — była zbyt

odległa. Z tego też względu jeszcze mniej niż

poprzednia pasowała do hipotezy kosmicznego

pochodzenia odebranych sygnałów.

' Nie byłoby zresztą powodu do robienia wokół

tej sprawy tak wielkiego szumu w

Kosmocentrum, gdyby nie fakt, że w rejonie

Pacyfiku, na który skierowana była wiązka

sygnałów, nie było ! żadnej wyspy, oprócz tej

jednej, samotnej i maleńkiej, na które;

znajdował się zakład rehabilitacyjny doktora

Quina...

Na sygnały z Kosmosu oczekiwano wszak od

wieków —- bez

najniklejszego rezultatu... A teraz, gdy przyszły

takie sygnały, nic

były one najwyraźniej adresowane do

ludzkości... A w każdym

razie — nie do całej ludzkości!

background image

Któż jednak mógł być tym tajemniczym

adresatem, znajomym —

czy może emisariuszem — nieznanych istot z

Kosmosu?

Fakty same układały się w kuszącą hipotezę: na

wyspie,

w zakładzie Quina, przebywali kuracjusze,

którzy mieli w swym

dotychczasowym życiu takie czy inne kontakty

z Kosmosem.

Niewykluczone, że któryś z nich zetknął się w

swej podróży

poza Układ Słoneczny z jakimiś obcymi

istotami, które... uczyniły

go — świadomym lub nieświadomym — swoim

szpiegiem,

dywersantem czy może po prostu tylko

obserwatorem

w społeczności ludzkiej... Przyjęcie takiej

hipotezy pociągało za

sobą wyjaśnienie istoty sygnałów: były one

informacją

przeznaczoną dla tego właśnie człowieka albo

po prostu

background image

,,impulsami zdalnego sterowania" jego

osobowością.

Hipoteza miała słomiane nogi, dlatego też nie

można było sobie

pozwalać na zbytnie rozbudowywanie

wypływających z niej

wniosków. Położenie źródła sygnałów, jak

również rolę owej

tajemniczej „wtyczki" w ziemskie sprawy, jaką

stanowił

hipotetyczny odbiorca sygnałów —

pozostawiono do dalszego •

wyjaśnienia. Na razie chodziło o stwierdzenie,

co dzieje się w zakładzie i czy ktoś 2 jego

pensjonariuszy nie zachowuje się

podejrzanie...

To był właśnie powód, dla którego znalazłem

się na wyspie. Misja moja, tajna do tego

stopnia, że wiedziały o niej oprócz mnie tylko

trzy osoby, miała na celu odnalezienie tego

człowieka. Dzięki temu, że powróciłem właśnie

2 podróży międzygwiezdnej, mogłem znaleźć

się tutaj nie budząc niczyich podejrzeń, jako

zwykły kuracjusz, 2 odpowiednio oczywiście

background image

zredagowaną opinią lekarzy — psychiatrów z

Kosmedu.

„Kto z kuracjuszy zachowuje się podejrzanie"

— to łatwo powiedzieć! Ale odnaleźć takiego

wśród ludzi z mniejszymi lub większymi

zaburzeniami pamięci czy równowagi

psychicznej — to było zadanie graniczące z

beznadziejnością... Podstawowym warunkiem

powodzenia mojej misji była oczywiście

ostrożność w postępowaniu, aby nikt

niepowołany nie dowiedział się, że sprawa

tajemniczych sygnałów przestała być tajemnicą

Ich nadawców i odbiorcy. Tę właśnie zasadę

ostrożnej indagacji najtrudniej było zachować.

Opanowanie zdziwienia i zaskoczenia

niespodziewanymi słowami rozmówcy, w

pierwszej chwili wydającymi się doskonale

przystawać do sprawy, którą miałem

zaprzątniętą głowę, nie należało do rzeczy

najłatwiejszych •w mojej sytuacji.

Wbrew pozorom Asvitz nie zasnął. Po chwili

otworzył oczy.

— Taak... — mruknął. — Mam swoje prywatne

powody, by się interesować sygnałami z

background image

Kosmosu.

— Jakież to powody ? — rzuciłem niedbale.

— O, to dłuższa historia — powiedział

melancholijnie, mrużąc

oczy i rozpierając się wygodnie w swoim

wózku.

Nie zważając na ironiczny uśmieszek

Lindgarda, udałem żywe

zainteresowanie.

— Wie pan, dlaczego nie mam nóg ? — zaczął

Enor cicho. — Nie, na pewno pan nie wie, skąd

mógłby pan wiedzieć... To było na Księżycu.

Baza Selen-2, zna pan?

— Ależ... — wyrwałem się. — Bazę Selen-2

zlikwidowano siedemdziesiąt lat temu!

— No to co ? — Enor popatrzył na mnie z

pobłażliwym uśmiechem. — Ja byłem tam

jeszcze w dwa tysiące trzecim!

— Ach, więc... pan latał do gwiazd?

— Latał nie latał... W pewnym sensie! —

zarechotał nieprzyjemnie, aż jego toy

podbródki zadrgały nad tłustą szyją. —

Poniekąd, poniekąd... — powtórzył, jakby

bawiąc się brzmieniem tego słowa. — Słuchaj

background image

pan dalej.

Otóż, pracowałem na Selenie od początku.

Byłem szefem łączności, uważa pan? Wtedy to

był jeszcze przeraźliwy prymityw. Te ówczesne

radioteleskopy, śmieszne... Ale w dwa tysiące

trzecim... zostałem porwany! Tu, w naszym

systemie, przebywał wówczas statek

kosmiczny z Deneba, z Alfy Łabędzia!

— Nie przypominam sobie — wtrąciłem

chłodno. — W dwa tysiące sto trzydziestym

drugim studiowałem kosmikę u Ciantiego w

Rzymie. Nic nam nie mówiono o takich

odwiedzinach!

— Ech, panie Kreis! — Enor skrzywił się z

niesmakiem. — Pan

—wie, jakie to były czasy: te śmieszne

radioteleskopy, zupełnie ślepe ' na

grawiwektor trójpola zespolonego... Nie

wykryli niczego. Tamci, to znaczy Denebici,

przysłali zwiad na Księżyc, porwali mnie i

zabrali ze sobą!

— Na Deneba?

— No, a dokąd ? Pewnie, że do układu Deneba.

— A później ? Odwieźli pana z powrotem?

background image

— Niezupełnie. Na Księżycu pozostawili

uprzednio urządzenie rekonstrukcyjne, a

mnie... przetransmitowali! Rozumie pan ?

Rozłożonego na impulsy, na ciągi falowe,

przesłali na Księżyc, a odbiornik odtworzył

mnie w postaci materialnej. Tylko, jak pan

widzi, trochę się to nie udało. Widocznie część

fal rozproszyła się, uległa odbiciu czy coś w

tym sensie. Zostałem odtworzony •

niekompletnie... Moje nogi... błąkają się gdzieś

w przestrzeni... Gdybym choć mógł polecieć na

Księżyc... To ich urządzenie musi tam jeszcze

być, ukryłem je na zboczu Hipparcha, w

szczelinie skalnej... Oni na pewno zorientują

się i doślą brakujące części mego faloplanu! Na

pewno to zrobią, muszą to zrobić! Twarz Enora

nabrzmiała, oczy nabiegły krwią, jakby się

dusił.

— Prosiłem... — krzyczał — wszystkich

prosiłem: uważajcie, rejestrujcie sygnały! Na

pewno gdzieś w próżni krążą, zabłąkane...

Odbijają się od planet i gwiazd, uginają na

mgławicach, interferują między ramionami

galaktyk... Zarejestrować, zarejestrować,

background image

potem odtworzyć... i będę znów mógł chodzić...

Rzucał słowa chaotycznie i bez sensu. O ile na

początku wszystko, co mówił, miało jakieś

pozory prawdopodobieństwa, o tyle teraz

najwyraźniej bredził. Spojrzałem na Olego,

lecz on siedział •-"• spokojnie, kiwał tylko

uspokajająco głową. Enorowi zresztą

rzeczywiście po chwili przeszło. Opadł

bezwładnie na oparcie fotela, potem odetchnął

kilka razy głęboko i popatrzył na mnie

znacznie przytomniejszym wzrokiem. Mimo że

wyglądał odrażająco ze swą napuchłą,

czerwoną twarzą, trudno było nie współczuć

temu biedakowi, którego kalectwo przyprawiło

o takie maniackie urojenia...

— Panie Asvitz! — zacząłem łagodnie. — Czy nie

próbował pan używać protez? Są przecież

doskonałe, kierowane bioprądami...

— Bzdury! — przerwał ostro. — Żadna proteza

nie zastąpi nogi!

— No, niby racja! — zgodziłem się. — Ale poza

tym przecież... chirurgia plastyczna i

regeneracyjna... chyba w tej chwili jest już

zdolna...

background image

— Odtworzyć? — zarechotał. — Owszem,

proponowano mi... Nie zgodziłem się.

— Dlaczego?

— Niech pan pomyśli logicznie: przypuśćmy, że

się zgodzę. Odtworzą mi nogi. A jeśli wówczas

Denebici odeślą mi moje własne? Oni to na

pewno zrobią, wcześniej czy później... Oni

potrafią to zrobić. I muszą, powinni. To

przecież ich wina, że tak się stało. Powinni byli

od razu przesłać serię zdublowaną, a nie

pojedynczy ciąg impulsów! Pomyśl pan, Kreis:

jeżeli dam sobie odtworzyć nogi, a oni odeślą

mi moje własne... to co wtedy? — Tu Enor

zaryczał szyderczym śmiechem. — Po diabła mi

cztery nogi, Kreis? No po co? Czy ja jestem

krowa? Albo pies? Widzisz sam, że nie!

Porażony żelazną logiką szaleńca patrzyłem

bez słowa, jak zanosząc się od spazmatycznego

śmiechu wytacza swój wózek w kierunku

wyjścia. Echo jego rechotu brzmiało jeszcze

długo w pustym korytarzu.

Ole spojrzał na mnie i puknął się znacząco w

czoło. Z fotela w kącie podniósł się jakiś

drobny, niepozorny mężczyzna. Szedł w

background image

kierunku drzwi, lecz mijając mnie, jakby coś

sobie przypomniał, zatrzymał się nagle i

zwrócił twarz w moją stronę.

— Ten znowu opowiada... — powiedział

ściszonym głosem. — Niech pan nie wierzy ani

jednemu jego słowu. Jemu się wszystko

pomieszało po tym wypadku. Bredzi tak od

czasu do czasu, a ja najlepiej wiem, że to

wszystko bzdura i zmyślenia... W układzie

Deneba nie ma żadnych rozumnych istot,

żadnej cywilizacji! Cztery gołe planety, wielkie

jak wystygłe słońca, na których sama

grawitacja rozgniotłaby człowieka na placek...

— A skąd pan o tym wie ? — zdziwiłem się.

— Wiem. — Powiedział to twardo i

zdecydowanie. — Jestem Ansat Czwarty

Quandr — dodał, wyciągając w moją stronę

drobną dłoń. — To moje nazwisko. Poza tym

scientor kosmognozji... To tytuł naukowy.

Dziwi to pana? Ale mnie nie dziwi to pańskie

zdziwienie. Nie będę panu tłumaczył. Pan

wybaczy, ale t® bezcelowe. I tak nie uwierzyłby

pan i.;, nie zrozumiał... To się nie mieści w

waszych pojęciach. To tak, jakby pan,

background image

przepraszam, chciał tłumaczyć troglodycie

rachunek różniczkowy, nie, nawet nie,

powiedziałbym: małpie — ogólną teorię

grawitacji... Tak, dobrze ująłem dystans, jaki

nas dzieli. Przepraszam... Powiedziawszy to,

skłonił się z wyższością i wyszedł z biblioteki.

— Nie łudź się, że cię ominie ta Jego idiotyczna

hisftyjka —• mruknął Ole. — On ją wcześniej

czy później każdemu opowiada

— Tobie powiedział?

— Oczywiście. Przecież siedzę tu od pół roku, a

en co najmniej rok!

— Io czym to on opowiada?

— Jeszcze gorsze brednie niż Enor. „Ansat

Czwarty Ouandr";

też sobie wymyślił! — parsknął Ole. — Cała

reszta też z palca wyssana. On twierdzi,

wyobraź sobie, że zabłąkał się tu z...

przyszłości! Brał udział w wyprawie

międzygalaktycznej, która wyruszyła z Ziemi w

dwudziestym szóstym wieku! Za trzysta lat,

uważasz ? Opowiada, że dostał się w obszar

jakiegoś „czasu ujemnego"... nie, on to nazywa

„izolowanym obszarem antyczasu"... mądrze,

background image

co ? No, i zamiast trafić w swój dwudziesty

szósty, cofnęło go i wylądował w dwudziestym

trzecim. Zupełny absurd, no nie?

— A tak... naprawdę, to kto on jest?

— To... jakaś mętna sprawa... — odparł Ole z

wahaniem. — On przyleciał na Ziemię jakimś

statkiem. Sam jeden. A tego statku nie

odnaleziono w rejestrach. Musiał być bardzo

stary, dawno wysłany... Wiesz, jaki bałagan

panował w tamtym okresie. Każdy ośrodek,

każde najmniejsze nawet państewko

poczytywało sobie za naczelny cel i punkt

honoru wysłać własną ekspedycję

międzygwiezdną. Archiwa z tamtych czasów to

jeden wielki śmietnik. Musiały zaginąć akta

wyprawy, a na samym statku nie znaleziono

żadnych danych, które mogłyby umożliwić

identyfikację. Pewnie ten wariat je poniszczył.

Jego towarzysze musieli zginąć gdzieś w

próżni, a on sam przehibernował mnóstwo

czasu, a potem obudził się i dostał kręćka z

nudów...

— Więc on twierdzi — podjąłem — że jego

wyprawa dopiero... wyruszy za trzysta lat?

background image

— Właśnie. On ogromnie biada nad tym, że

wpadł w pętlę czasową; po pewnym czasie

umrze, potem znów się narodzi w wieku

dwudziestym szóstym, by zacząć od nowa swą

podróż z, wiadomym skutkiem. I tak, w

kółko...

— Trzeba przyznać, że pomysł oryginalny.

— O, tak. Oni zawsze wpadają na wspaniałe

pomysły. Nie można im tego wybić z głowy. To

są skutki samotności w próżni... Milczeliśmy

dłuższą chwilę.

— A ty, Ole? — zapytałem wreszcie ostrożnie. —

Ty także latałeś?

— Tak, trochę. Ale niedaleko. Odbywałem

praktykę, potem loty egzaminacyjne. Tylko

tyle. Na tym się skończyło. Ale moja historia w

niczym nie przypomina fantastyczności

opowiadań tamtych biedaków. Moja historia

jest w całości prawdziwa, dlatego

nie tak atrakcyjna l barwna... Po prostu

miałem szok, teraz wracani do równowagi i

tyle... Lekarze mówią, że znów będę- mógł

latae^ '•' w Patrolu. Wiesz, to paskudnie nudna

robota, aleco-robić, skoró1-^1-

background image

wyprawy'międzygwiezdne .wyruszają tak

rzadko! To w tej chwili'"' jedyna poza

normalną komunikacją mnędzyplanelariią, a

to jeszcze"^ nudniejsze, możliwość latania...

Jeśli chcesz, opowiem ci, w jaki'"" sposób

znalazłem się w tym zakładzie. To dość krótka

-: '•• ••• i nieskomplikowana historia...

••'" Powiedziałem, że chętnie posłucham.

Lindgard skinął głowa, poprawił się w fotelu i

rozpoczął monotonnym, ściszonym -głosem: -

-, ..,.._.- .... ,;•:. ,..- . _

— Byłem już na trzecim stopniu wyszkolenia,

gdy przydzielono2"' mnie na „Kraba". To taki

dwumiejscowy, niewielki patrolowiec13'

średniego zasięgu. Miałem do wylatania ileś

tam jednostek ''••-'•' astronomicznych, potem

egzamin i licencja samodzielnego pilota

Patrolu.

Mojego instruktora poznałem dopiero w

kabinie „Kraba"... Siedział na prawym fotelu.

Na powitanie wyciągnął do mnie dłoń. Głos

miał przyjemny, równy, dźwięczny... Tylko tyle

potrafiłem powiedzieć o jego

powierzchowności po pierwszym locie.

background image

Obszerny skafander i wielka hauba na głowie

kryły dokładnie jego postać, tak samo zresztą,

jak i mnie... Był doskonałym dowódcą i

pilotem o niespotykanych umiejętnościach. To

rzucało się w oczy już przy pierwszych

trudniejszych manewrach nawet mnie,

nowicjuszowi... Przez cały czas, gdy

prowadziliśmy rakietę wspólnie, dłonie jego

spoczywały miękko na dźwigniach dublujących

moje urządzenia sterownicze. Każdy jednak

mój niewłaściwy ruch wyzwalał

natychmiastową reakcję tych na pozór

niezgrabnych, odzianych w grube rękawice

dłoni. Czasem wydawało mi się, że przeczuwa

moje błędy i poprawia, zanim jeszcze zdążę je

popełnić. To było. niesamowite 'i dopiero po

kilku manewrach zdołałem się do tego nieco

przyzwyczaić. Ta jego narzucająca się obecność

dawała •• poczucie stuprocentowej pewności

lotu. Przy nim, nawet gdy bezwładnie

spoczywał na swym fotelu i zdawało się, że śpi,

czułem się zawsze bezpiecznie. Nie wiem, czy

spał, i nieraz zdawało mi się, że nie zasypia

nigdy albo drzemie niezwykle czujnie. Każde

background image

drgnienie kabiny, każdy trzask wykrywacza

pyłów powodowały jego natychmiastowe

przebudzenie. Sztywniał z dłońmi na sterach, "

V'-gotów przyjść mi z pomocą w razie

kłopotów... '"^'^ Nigdy nie widziałem go

jedzącego. Sądziłem, że posiłki spożywa,-'" gdy

ja śpię. Pierwszy wspólny rejs trwał dwa

tygodnie. W drugim zapuściliśmy się w rejon

pasa planetoid — tam miałem wykazać się

swymi umiejętnościami nawigacy j

nymt.Program egzaminu przewidywał

lądowanie na Cererze, demontaż jednego

z zasobników paliwowych, potem kilka jeszcze

testów i czynności w warunkach ograniczonej

łączności. Poszło mi nadspodziewanie dobrze.

Obecność dowódcy działała na mnie jak środek

uspokajający. Nie popełniłem chyba żadnego

błędu. Gdy weszliśmy na kurs powrotny,

powiedział tylko:

„Zdałeś". Byłem mu wdzięczny za to, że zawsze

zachowywał s-ię tak powściągliwie — zarówno

wobec błędów, jak i wobec sukcesów.

Nie widziałem go nigdy bez skafandra ani poza

kabiną rakiety. Gdy opuszczałem ją po rejsie,

background image

on w niej jeszcze pozostawał, sprawdzając

jakieś szczegóły w dzienniku pokładowym.

Jego sumienność i dokładność były

zadziwiające. Teraz, po zdanym egzaminie, gdy

wracaliśmy znanym i oblatanym przez

dziesiątki rakiet kursem ku Ziemi, pomyślałem

sobie, że nie potrafię mu nigdy dorównać...

Poczułem się zupełnie głupi wobec jego

umiejętności. Pomyślałem nawet, że nie

powinni dawać takich 'instruktorów młodym

adeptom pilotażu. Przy takim pilocie traci się

poczucie własnej wartości, zyskując w zamian

pewność, że nie może się stać nic złego, dopóki

on jest w rakiecie... Któregoś dnia, gdy rakieta

wciąż, jak na smyczy, szła w kierunku Ziemi i

nie działo się właściwie nic, zaproponowałem

mu, jak zwykle w takich sytuacjach, partię

szachów. Zgodził się. Graliśmy w pamięci, bez

szachownicy. Mnie sprawiało to nie lada

trudność, lecz starałem się nie dać tego po

sobie poznać. On natomiast grał wspaniale.

Potrafił przy tym równocześnie mieć na oku

tablicę kontrolną i zauważać każdy,

najmniejszy nawet szczegół na ekranach.

background image

Prawdę powiedziawszy, nie udawało mi się z

nim nigdy wygrać, ale z tym pogodziłem się

szybko. Jego umysł był niedościgniony i w tej

dziedzinie... Po którymś z kolei moim ruchu

czekałem dość długo na jego odpowiedź. Nigdy

przedtem nie namyślał się tak długo.

Pomyślałem, że zasnął lub zamyślił się nad

czymś innym, i nie przerywałem jego

milczenia. Dopiero po dwudziestu minutach

powiedziałem coś. Nie odezwał się.

Zaniepokojony przechyliłem się przez poręcz,

ale pasy nie pozwoliły mi sięgnąć do jego dłoni.

Odpiąłem je i pożeglowałem w powietrzu,

czepiając się uchwytów, w jego stronę. Ująłem

spoczywającą na sterze dłoń. Była bezwładna!

Szybko przysunąłem się w kierunku jego

twarzy i zajrzałem pod haubę. Pierwszy raz

widziałem jego twarz w takim zbliżeniu.

Wydała mi się jakaś nienaturalna. Oczy były

otwarte, lecz jakby martwe, nieruchome i bez

wyrazu. Szarpnąłem bezwładną dłoń. Żaden

ruch nie mącił martwoty tej nieludzkiej

woskowej maski. Nagle bezwładna dotąd dłoń

poczęła z wolna obejmować przebug mojej

background image

ręki. Twarde palce zacisnęły się kurczowo, aż

krzyknąłem z bólu. Reszta.

postaci nie drgnęła nawet, łylko ta ręka, jakby

samodzielna, żyjąca

własnym życiem.

Szarpnąłem się do tyłu, usiłując wyrwać dłoń z

bolesnego uścisku.

Bez skutku. Zaciśnięta rękawica więziła mój

przegub. W nagłym ataku strachu chwyciłem

wolną dłonią skafander na piersi dowódcy.

Pod palcami poczułem, zamiast miękkiej

wyściółki, sztywną, metalizowaną tkaninę.

Szarpnąłem z całej siły, zapięcie puściło... I

wtedy... wtedy oczom moim ukazało się

wnętrze kombinezonu... Zamiast spodziewanej

ludzkiej postaci ujrzałem... sploty kabli i

przewodów hydraulicznych, mechanizmy

wykonawcze, elementy elektroniczne...

Straciłem panowanie nad sobą... Szarpiąc

wciąż uwięzioną dłonią, wyskoczyłem na fotel

i, waląc na oślep okutymi butami, miażdżyłem

kukłę, która była moim dowódcą... Jakiś

przewód pękł, tłusta plama oleju wykwitła na

tkaninie skafandra. Uścisk osłabł, potem

background image

martwa mechaniczna dłoń puściła mój

przegub... To była maszyna! Nie człowiek, lecz

makieta, mechanizm wykonawczy, połączony z

elektronowym kalkulatorem rakiety! To miał

być eksperyment, rozumiesz ? To właśnie tę

maszynę, nie mnie egzaminowano ze

sprawności pilotażu... A ja... ja miałem

zachowywać się, jakbym miał obok siebie

doświadczonego pilota... Dlatego musiała być

ta kukła symulująca człowieka... Dlatego nikt

mi o niczym nie powiedział! I ta właśnie kukła

zawiodła... Ja byłem jej dublerem, na wypadek,

gdyby to się stało... Cała moja pewność siebie

zniknęła jak miraż... Roztrzęsiony do ostatnich

granic, zdołałem jakoś wejść na orbitę

satelitarną, skąd zdjęli mnie drugą

patrolówką... Ole przerwał, zapatrzony w jakiś

punkt na ścianie.

— Takiego miałem dowódcę patrolu... —

ciągnął po .chwili z nutą ironii w głosie. —

Właściwie to bardzo go polubiłem. Był dla

mnie wzorem do naśladowania,

niedoścignionym ideałem. Polubiłem go, a to

był wstrętny, mechaniczny manekin, robot...

background image

Ole przeniósł spojrzenie na moją twarz, badał

ją przez chwilę z wyrazem dziwnej jakiejś

podejrzliwości. Nagle oczy jego rozszerzyły się,

zapłonęły dzikim blaskiem i, zanim zdołałem

się zorientować, sprężył się i skoczył w moim

kierunku.

— A ty? Ty?! — wrzeszczał, targając mi ubranie

na piersi. — Ty też jesteś robot!

Nieprzytomnie szarpał mi klapy marynarki.

Chcąc uwolnić się od niego, machinalnie

chwyciłem jego przegub, usiłując oderwać

zaciśniętą dłoń od mego ubrania. Wtedy

wybuchnął nową falą spazmatycznych

wrzasków.

— Precz, precz!!! — wył w najwyższym

przerażeniu. — Puść, natychmiast puść! Ty

wstrętny automacie! Wyłącz się, natychmiast

wyłącz się! Ty jesteś sztuczny!

Odskoczy}, ^wyrywając' swoją dłoń 2 mojej.

Tuż za nim niespodziewanie wyrósł

czarnowłosy olbrzym — to musiał być ten

człowiek, który siedział dotąd w kącie pokoju.

Chwycił Olego pod ramiona i wrzeszczącego

wywlókł na korytarz. Słyszałem, jak zawołał

background image

głębokim basem:

— Pielęgniarz! Lindgard znowu dostał szału.

Zabierzcie go! Po chwili wrócił i, kłaniając się

niezgrabnie, powiedział:

— Nie przejmuj się, to u niego normalne... Z

każdym nowym musi to powtórzyć... Za

godzinę mu przejdzie i nie będzie o niczym

wiedział. Nazywam się Conti — dodał po chwili,

wyciągając dłoń. Potem, nachylając się nade

mną, wyszeptał:

— Ale to wcale nie jest moje prawdziwe

nazwisko. Mnie w ogóle nie ma! To znaczy...

jestem, ale nie człowiekiem! — dodał, widząc

mój źle ukryty odruch przestrachu. — Ja

jestem podmieniony, rozumiesz? Właściwy

Conti został na szóstej planecie układu Vegi.

Zamiast niego przysłali mnie! Ale... — tu

położył palec na ustach

— nic, nikomu! Wiem, że ty też... tego...

rozumiemy się? Galaktyci, tak ? Ciebie też, ja

wiem! Takiego, to ja zawsze poznam;

nie bój się! Ale ci, tutaj, nie poznają, nie

wiedzą... Musimy się

trzymać razem! — tu huknął mnie dłonią po

background image

ramieniu, aż się

zachwiałem.—No, w porządku? Już my ich...

Zrobił nieokreślony ruch dłonią i uśmiechając

się konspiracyjnie

mrugnął jeszcze okiem, i wyszedł.

Zostałem sam w bibliotece.

Usadowiwszy się wygodnie w kącie,

wydobyłem mikrofilmy

1 lupę. Wybrałem charakterystyki trzech

poznanych przeze mnie

osobników. Czwartego Quandra nie mogłem

odnaleźć, nie znając

jego prawdziwego nazwiska. Ole twierdził, że

on się nazywa

inaczej...

Co do Olego Lindgarda, sprawa przedstawiała

się nader

przejrzyście. To, co o nim napisano, pokrywało

się w zupełności

2 tym, co opowiadał. Jego przypadek

określono jako „uraz skojarzeniowy,

wyzwalający reakcję histeryczno-lękową".

Według Quina po upływie roku wszelkie

objawy winny ustąpić. Do chwili obecnej

background image

osiągnięto już to, że Lindgrad tylko nowe,

pierwszy raz widziane osoby podejrzewał o

„sztuczność". Początkowo bowiem atakował

nawet starych znajomych, i to po kilka razy z

rzędu, gdy rozmowa zeszła na sprawy

związane z jego służbą kosmiczną.

Historia choroby Enora w niewielkim tylko

stopniu zgadzałasię z jego opowieścią. Enor

nie latał nigdy dalej niż na Księżyc. Służył

rzeczywiście w Selenie, ale przez bardzo krótki

okres, jako młody praktykant. Obecnie miał

sześćdziesiąt dwa lata biologiczne. W chwili

gdy nastąpiła owiana dotąd tajemnicą,

legendą i mgłą nie wyjaśnionych zagadek

katastrofa bazy Selen liczył sobie niewiele

ponad dwadzieścia lat. Wskutek eksplozji

srracił obie nogi. Odnaleziono go w niewielkiej

odległości, kilkadziesiąt metrów od ruin bazy,

u stóp Hipparcha. Był w stanie drugiego

stopnia śmierci klinicznej, z

zapoczątkowanymi zmianami strukturalnymi

w mózgu. Wielokrotne próby przeszczepów i

odtwarzania tkanki mózgowej nie dawały

zadowalających rezultatów. Gdyby w takim

background image

stanie przywrócono go do przytomności, byłby

niezdolny do życia. Odłożony w stanie

anabiotycznym do przetrwalnika, oczekiwał

przez lat dwadzieścia na postęp w dziedzinie

regeneracyjnej chirurgii mózgu. Późniejsze

próby przyniosły znacznie lepsze wyniki.

Przywrócony do czynnego życia Enor zdawał

się być najzupełniej normalny. Gdy jednak

zaproponowano mu regenerację utraconych

kończyn, zaprotestował. Odtąd też zaczął

opowiadać ową niesamowitą historię o swych

kontaktach z mieszkańcami układu Deneba.

Przez pewien czas pracował w służbie

łączności kosmicznej na Ziemi, coraz częściej

jednak domagać się zaczął wysłania go na

Księżyc. Potem stan jego pogorszył się, zaczął

zaniedbywać swe obowiązki.

Skierowano go na obserwację do zakładu

Quina. Pięć lat kuracji specjalnymi metodami

nie przyniosło ani śladu wyników: Enor wciąż

opowiadał swą urojoną historię, uzupełniając

ją o coraz to nowe szczegóły.

Na koniec odnalazłem kartę Contiego.

Czytałem z rosnącym

background image

zainteresowaniem:

„Al Conti, uczestnik wyprawy »Korala« do

układu Kriiger 60. Planetolog. Na trzeciej

planecie układu zaginął wraz z pilotem

rOtoplanu, Lorantem. Po upływie

przepisowych siedemdziesięciu dwóch godzin

zaniechano bezskutecznych poszukiwań. Conti

zjawił się niespodziewanie sam, w kilka godzin

później. Zdradzał oznaki silnego wyczerpania,

rozstroju psychicznego i selektywnego zaniku

pamięci. Pytany o pilota i rotoplan, nie potrafił

udzielić żadnych wyjaśnień. Wznowiono

poszukiwania w promieniu dwakroć większym

niż dystans, jaki Al mógł przebyć pieszo w

czasie osiemdziesięciu godzin. Żadnych śladów

rotoplanu nie

odnaleziono. Powołana komisja przyjęła

wersję, według której Lorant miał pozostawić

Contiego w niewielkiej stosunkowo odległości

od bazy, a sam odlecieć dalej. Po Contiego miał

wrócić, lecz wskutek awarii czy wypadku nie

zgłosił się w umówionym czasie. Należy dodać,

że łączność była tego dnia fatalna, silne

zakłócenia atmosferyczne (rzecz typowa w

background image

układzie Kriiger 60) niweczyły wszelkie próby

nawiązania kontaktu z rotoplanem już w

kilkadziesiąt minut po jego starcie. Conti

dotychczas nie złożył zadowalających zeznań.

Zmieniał

kilkakrotnie wersje swoich wyjaśnień, żadna z

nich jednak nie

wytrzymywała krytyki.

Do zakładu doktora Quina skierowany został

wkrótce po powrocie.

Przebywa tam przeszło pół roku. Dotychczas

nie zaobserwowano

poprawy stanu jego pamięci".

Doczytawszy do końca, zastanowiłem się raz

jeszcze nad każdym

z tej trójki.

„Czy któryś z nich może być... agentem obcej

cywilizacji? Równie

dobrze każdy, jak... żaden. Przecież

»werbunek« do takiej roli nie

musiał nastąpić w odległym układzie

planetarnym. Tak więc

wszyscy są w jednakowym stopniu

podejrzani".

background image

Jak spośród wszystkich pensjonariuszy

zakładu wyłowić tego —

czy może tych? — do których adresowane są

owe tajemnicze

sygnały z Kosmosu, zogniskowane bez wyjątku

na tej właśnie

samotnej wysepce?

Czy nadawca tych sygnałów nie zorientował się

jeszcze, że jego

depesze zostały odkryte i przechwycone? Czy

są to tylko

jednostronnie przekazywane instrukcje, czy

może regularna,

obustronna wymiana informacji? Sygnałów

emitowanych

w przeciwnym kierunku dotychczas nie

zaobserwowano...

Moje rozmyślania przerwał pielęgniarz, który

zawiadomił mnie

o podwieczorku. Jedzenie podano mi do

pokoju. Obok nakrycia

znalazłem kartkę z notesu, na której widniało

kilka słów,

nakreślonych w pośpiechu:

background image

„Był dla Pana radiogram z Dowództwa.

Przyznano Panu trzecią grupę pilotażu trans

stellarne go. Ponadto przekazano

pozdrowienia od pani Kay.

Quin"

Z ożywieniem przeczytałem dwa razy tę krótką

notatkę. „Pani Kay" — to były sygnały, „trzecia

grupa" zaś oznaczała czas ich pojawiania się.

Sprawdziłem w mojej tabelce szyfrowej — tak,

to oznaczało czas między piąta a wpół do

szóstej... Zatem już po moim przybyciu do

zakładu, w czasie gdy rozmawiałem... zaraz, z

kim rozmawiałem w tym czasie?

Pamięć mam dobrą, a w tym wypadku

pilnowałem się specjalnie. Do biblioteki

wszedłem dokładnie o czwartej pięćdziesiąt

cztery. Od tej chwili miałem na oku całą

czwórkę, Enor opuścił pokój w dziesięć minut

później. W jakieś dwie minuty po nim wyszedł

Ouandr (jakże się on, u licha, nazywa

naprawdę?). Conti wyprowadził Olego chyba

ze dwadzieścia po piątej... „Psiakrew! —

pomyślałem. — Żadnego nie miałem na oku

przez pełne pół godziny". Zadzwoniłem na

background image

pielęgniarza. Przybył po minucie. Poprosiłem

go,

aby zszedł do gabinetu doktora i zapytał o

szczegóły mojej nominacji. Nim skończyłem

jeść, wrócił z odpowiedzią.

„Dowództwo wyjaśnia, że otrzymał Pan

zaszeregowanie według paragrafu

osiemnastego, punkt czwarty, z wszystkimi

wynikającymi stąd uprawnieniami.

Quin"

Spojrzałem w tabelkę. Osiemnastka — to

minuty od dziesiątej do piętnastej. Cztery — to

pierwsza minuta... A więc dokładnie:

siedemnasta dziesięć do siedemnastej

jedenaście. O tej porze odebrano sygnały... W

tym czasie rozmawiałem z Olem... Zatem on

raczej nie mógł być ich odbiorcą. Ale wszyscy

pozostali ? Zapukano do drzwi. Ledwie

zdążyłem schować swoje notatki, ukazała się

czarna czupryna Contiego.

— Chodź! — powiedział, mrużąc oko.

Nie pytając o nic, poszedłem za nim.

Poprowadził mnie

korytarzem. Pchnął któreś z rzędu drzwi i

background image

przepuścił mnie

przodem.

Na środku pokoju siedział w swym wózku

Enor. Drgnął

gwałtownie, gdy weszliśmy. Usiłował skryć coś

pod pledem,

którym był okryty. Spod koca wystawał

kawałek drutu.

— Nie bój się, stary. Sami swoi! — uspokoił go

Al, zamykając

drzwi.

Spojrzałem na wysuwającą się spod koca dłoń

Enora. Trzymał

w niej sklecony prymitywnym sposobem

odbiorniczek radiowy.

— Enor jest elektronikiem — wyjaśnił Al. —

Dzięki temu prawie

z niczego zrobił ten odbiornik. Słuchamy sobie

wiadomości

ze świata. Tu daje się odbierać Nową Zelandię i

część Antarktydy.

Jest to, co prawda, surowo zabronione...

Jedyny odbiornik

i nadajnik znajduje się u szefa, i to pod

background image

kluczem.

— Stary popełnił jeden błąd — zaśmiał się

Enor. — Poprosił mnie kiedyś o naprawienie

tego swojego odbiornika. Nie takie aparaty się

reperowało! Zmieniłem nieco schemat i

zostało mi tych kilka elementów...

— Jakie pasma chwyta ten odbiornik? —

zapytałem, siląc się na obojętny ton.

— A jakie pan chce? — uśmiechnął się dumnie.

— No... żadne, tak pytam...

— Mogę służyć zakresem do pięciuset

megaherców.

— Chyba fale ultrakrótkie z najbliższych

rozgłośni nie docierają na wyspę Oor? —

zauważyłem. Enor uśmiechnął się chytrze.

— Myśli pan, że ja tak dla przyjemności radia

sobie słucham? Panie, ja wiem, co robię i po

co... Oni transmitują zwykle na

najkrótszych pasmach! Wie pan, ci z Deneba, o

których panu mówiłem. Muszę pilnować,

nasłuchiwać...

— Dobra, dobra! — przerwał mu Al, trącając

mnie przy tym porozumiewawczo łokciem. —

Dawaj Nowa Zelandię, zaraz będą wiadomości!

background image

Odbiornik zaskrzeczał, a potem zabrzmiał

nadspodziewanie wyraźnym głosem spikera.

„Więc to tędy przeciekają tu wieści ze świata!"

— pomyślałem, a głośno spytałem:

— Czy wszyscy kuracjusze korzystają z tego

źródła, informacji?

— Wszyscy, z wyjątkiem tego idioty Lobnera...

— Który to?

— No, ten, co się podaje za Ansata Czwartego

Ouandrą. JE jeszcze jeden jest taki, do którego

nie mamy zaufania — wyjaśnił Enor. -Jest tu

dopiero cztery dni. Nie widziałeś go pewnie,

siedzi stale u siebie w pokoju i patrzy w sufit

albo w okno... .

— Jak on się nazywa?

— Nie wiem dokładnie. Na imię ma Bert.

Podobno z którejś

z dawnych wypraw. Dopiero teraz coś mu się w

głowie przekręciło.

— On się nazywa Bert Zahtl czy coś w tym

rodzaju— mruknął

Al. Drgnąłem. To imię i nazwisko były mi

znane!

— Czy on nie jest z wyprawy Branta, z dwa

background image

tysiące sto ósmego?

— Zdaje się... — zastanowił się Al. — Tak chyba

mówił doktor, kiedy go pytałem, co to za jeden.

Tak... to mógł być ten Bert, którego znałem.

Wyruszył rok przede mną, ale w przeciwnym

kierunku. Miał krótszą podróż, mógł wrócić

znacznie wcześniej. Muszę go zobaczyć!

— W którym pokoju mieszka ten Zahtl? —

spytałem po cierpliwym wysłuchaniu

komunikatów radiowych, które mnie w tej

chwili nic a nic nie obchodziły.

— W czternastce, obok ciebie — wyjaśnił Al. —

Nie radzę ci jednak chodzić do niego. Diabelnie

nudny facet. Nikogo, zdaje'się, nie zauważa.

Ciężki przypadek melancholii.

— Dawno on wrócił? — indagowałem dalej. —

Nie zdążyłem

jeszcze przejrzeć ostatnich roczników

biuletynu... Nie mam pojęcia, które wyprawy

wróciły i w jakim składzie... Bo ten Bert to

chyba mój znajomy z Ośrodka Szkoleniowego.

Razem kończyliśmy studia...

— Ekspedycja Branta wróciła trzy lata, temu.

Mieli duże straty w ludziach — powiedział

background image

Enor, chowąjąc swój odbionrik za oddarte

obicie wózka.

— To ja już pójdę — powiedziałem niepewnie.

— Zaczekaj, do czego się tak śpieszysz ? -

zatrzyamł mnie Alf — Samemu, nudno!

Rozmowa nie kleiła się jednak i po chwili

pożegnałem Enora. Al wyszedł ze mną.

Myślałem, że wróci do swych tajemniczych

informacji, jakimi raczył mnie w bibliotece,

lecz on odprowadził mnie tylko do drzwi

mojego pokoju. Gdy mijaliśmy czternastkę,

wypadł stamtąd jeden z pielęgniarzy. Klął pod

nosem, kierując się ku schodom.

— Co tam u niego? — rzucił za nim Al.

— A niech go diabli porwą! — burknął

pielęgniarz. — Od dwóch dni nie chce niczego

jeść. Niech sobie szef z nim radzi. W moim

pokoju paliło się światło. Na stole stała

przyniesiona niedawno kolacja. Al pożegnał

mnie w progu i poszedł do siebie, na parter.

,,Dziwny ten Al! — pomyślałem. — Zachowuje

się przecież zupełnie normalnie i nawet jest

dość sympatyczny. A jednak... Nie potrafiłem

sobie tego sformułować, ale... wydawało mi

background image

się, że człowiek ten kieruje moimi krokami,

pilnuje mnie czy śledzi. Być może wskutek

ciągłego napięcia i świadomości mojej tajnej

misji byłem na tym punkcie przewrażliwiony ?

Poczucie, że jestem kontrolowany, nie

opuszczało mnie ani na chwilę... Po kolacji

położyłem się i chyba od razu zasnąłem.

Obudził mnie" jakiś dźwięk. Nie poruszyłem

się, starając się utrzymać równy oddech.

Nadsłuchiwałem chwilę w ciszy i ciemności.

Nic. Widocznie jakieś senne złudzenie...

Nagle, jakby tuż przy moim posłaniu,

zadreptało coś po podłodze. „Szczur —

pomyślałem. — Albo coś z lasu weszło przez

uchylone okno. Jaszczurka! Nie... Za głośno

tupie. Trzeba się przekonać". Błyskawicznym

wyrzutem dłoni trafiłem w przycisk nad głową.

Równocześnie z trzaskiem kontaktu szurnęło

coś po podłodze:

Zabłysła lampa. Oślepionym wzrokiem

omiotłem wszystkie kąty. Nic. Jeśli to szczur,

to skrył się w jakąś dziurę. Spojrzałem na

resztki kolacji, których nikt jakoś nie przyszedł

sprzątnąć. Pozostawiony kawałek chleba był

background image

nietknięty... „Na pewno szczur" —

uspokoiłem sam siebie, gasząc światło.

Spojrzałem w ciemności na fosforyzujący zegar

ścienny. Dochodziła dwudziesta trzecia.

Spałem zatem ledwo godzinę. Myśl o obecności

szczura w pokoju nie dawała mi zasnąć. Po

omacku sięgnąłem w kierunku stolika.

Zmacawszy dłonią widelec, położyłem go sobie

w zasięgu ręki, na podłodze. Na korytarzu

słychać było kroki. Po chwili skrzypnęły drzwi

sąsiedniego pokoju. Usłyszałem wyraźny głos

pielęgniarza:

Panie Zahtl, doktor prosi, aby-pan szedł do

niego, do gabinetu. Nie chciałby długo czekać.

Czy pan pó}dzie sam, czy mam pana

sprowadzić? Kroki pielęgniarza

zastukały znów po korytarzu, widocznie Zahtl?

zgodził się iść dobrowolnie.

„Świetna okazja, by go sobie obejrzeć!" —

pomyślałem.

W tej samej cKwili w kącie pokoju zatupało

znowu.

— Nie zasnę z tym szczurem — mruknąłem

wstając i naciągając

background image

szlafrok.

Na korytarzu rozległo się człapanie miękkich

pantofli. To Zahtl

szedł do szefa. Podszedłem do drzwi i, nie

zapalając światła,

uchyliłem je ostrożnie. Niestety, otwierały się

w takim kierunku,

że przez szparę nie widziałem tej części

korytarza, w której znalazł

się idący. Widziałem za to drzwi czternastki.

Pozostawił je nie

zamknięte, w środku paliło się światło.

Chwilę stałem niezdecydowanie w nie

domkniętych drzwiach

swego pokoju. Za wszelką cenę chciałem

zobaczyć Zahtia, gdy

będzie wracał.

Od strony schodów posłyszałem ciężkie kroki.

Po chwili w polu

widzenia pojawił się pielęgniarz, a za nim

nosze, po Itrzymywane

przez drugiego. Na noszach leżał człowiek.

Jego profil mignął

mi w szparze przez tak krótką chwilę, że nie

background image

mogłem nawet

stwierdzić, czy kiedykolwiek widziałem tę

twarz.

Pierwszy pielęgniarz otworzył nogą drzwi

czternastki. Wnieśli

nosze, a po chwili wyszli, gasząc światło i

zamykając pokój.

Gdy mijali moje drzwi, jeden 2 nich domknął je

cicho.

Przypomniałem sobie e szczurze i o tym, że

powinienem był

zawołać na pielęgniarzy, by go przepłoszyli lub

dali mi inny

pokój.

Wyszedłem z pokoju. Chwilę jeszcze wahałem

się, by wreszcie

zdecydowanie skierować się ku drzwiom

czternastki.

„Trzeba wreszcie to załatwić. Zdaje się, że dali

mu jakieś środki

uspokajające — pomyślałem. — Zobaczę go,

dopóki śpi.

W pokoju było ciemno. Smuga światła z

korytarza padła na twarz

background image

leżącego na łóżku człowieka. To mi

wystarczyło. Ten człowiek nie

był Bertem Zahtiem z wyprawy Branta! Oczy

miał zamknięte, ręce

ułożone równo na kołdrze. To na pewno nie był

tamten .Bert...

Tym niemniej widziałem już kiedyś tę twarz.

Trudno przypuszczać,

by był to któryś ze starych znajomych sprzed

mojej podróży.

Musiałem widzieć go już po powrocie, tylko...

gdzie? Na pewno

mignął mi gdzieś w tłumie...

„Dziwne — pomyślałem. — Dlaczego znajduje

się tutaj pod

cudzym nazwiskiem? Muszę jak najszybciej

ustalić jego

tożsamość!"

Odruchowo sięgnąłem do kieszeni,

zapominając, że jestem

w szlafroku i nie mam przy sobie notatek.

Zamknąłem cicho drzwi i poszedłem w

kierunku schodów. Gdy

przechodziłem koło drzwi gabinetu Quina na

background image

parterze, wydało mi

się, że słyszę za nimi szmer rozmowy.

W pokoju pielęgniarzy nie było nikogo.

Zapukałem do gabinetu

i nie czekając odpowiedzi nacisnąłem klamkę.

Quin stał przed ogromną szafą wypchaną

ustawionymi ciasno segregatorami. Obok

niego stał wysoki mężczyzna, sięgający na

najwyższą półkę szafy. Spojrzeli równocześnie

w moją stronę. Quin wydał mi się nieco

zmieszany. Spojrzałem na tego drugiego i z

ledwością opanowałem zdumienie: przede

mną stał ten sam rzekomy Zahtl, którego przed

minutą widziałem głęboko uśpionego w pokoju

czternastym. „Są tylko jedne schody —

przemknęło mi przez myśl. — Nie mógł zejść tu

po mnie!"

— Pan... nie śpi — Quin uśmiechnął się z

przymusem.

— Nie mogę — powiedziałem, usiłując nadać

głosowi nieco senne brzmienie. — Szczury

spacerują po moim pokoju.

— Szczury?! — zdumiał się doktor. — Widział je

pan?

background image

— Nie. Było ciemno, a kiedy zapaliłem światło,

uciekły.

— Ach, uspokoił mnie pan! Jeszcze tylko

szczurów by nam tutaj brakowało! — Quin

odetchnął z wyraźną ulgą. — Pan się myli. To

nie były szczury. Na pewno nie zamknął pan

okna. Zapomniałem panu o tym powiedzieć.

Trzeba zamykać okna albo wstawiać w nie

siatkę. W przeciwnym razie będzie pan co noc

narażony na wizyty. To koala, rodzaj małych

niedźwiadków... Ktoś je sprowadził tu z

Australii. Zaaklimatyzowały się i rozmnożyły.

W ogrodzie jest sporo eukaliptusów. One żywią

się liśćmi eukaliptusa. Najadają się do granic

możliwości, a potem popadają w stan upojenia

i wiszą na gałęziach nieprzytomne do tego

stopnia, że można je rękami zbierać. Dopiero

pod wieczór trzeźwieją i zaczynają myszkować

za przekąską. Mają swoje tajne przejścia do

budynku i czasem nawet siatki w oknie nie

pomagają. Są zresztą zupełnie nieszkodliwe i

skądinąd bardzo miłe. Cóż mogę panu

poradzić ? — Quin odwrócił się w kierunku

biurka i z szuflady wydobył mały pulweryzator

background image

do wody kwiatowej. — Niech pan to rozpyli w

pokoju. Trochę pachnie, ale dla człowieka

znośnie, a one tego nie lubią.

— Dziękuję! — powiedziałem, patrząc z ukosa

na fałszywego • Zahtia. — Dobranoc panom!

— Chwileczkę... — zatrzymał mnie Qum. —

Chyba miałem coś do

pana...

Odwrócił się i wyszedł do laboratorium,

zamykając starannie

drzwi za sobą. Na chwilę zostałem oko w oko z

osobnikiem

o podejrzanej tożsamości i dziwnej własności

przebywania w dwóch

miejscach na raz.

— Przepraszam, czy pan Bert Zahtl z wyprawy

Branta? — rzuciłem z uprzejmym uśmiechem.

Spojrzał na mnie ponuro i odburknął:

— Tak. Bo co?

— Pan sobie mnie nie przypomina ? —

spytałem z naciskiem.

—Nie. A pan mnie;? .;;;..

—Także nie! .rinir' ... . •'• . .:'... . ,;

.r.;.:.';. •

background image

— No, to w porządku... — posiedział, a twarz

rozkurczyła; rn^ si.ę;

v ironicznym uśmiechu. ' .r,;^., ;:'-'- „-

.;..'-; :-". ilsi^.;1

— Nie wszystko jest w porządku. Znałem Berta

Babtła, n^s;-.;: , wyruszył w stronę

..FomaJhauti- ;-.;;:. ;;.;. ..L;::-.: :o;R;.i:n„L

Spojrzał na mnie z wrogim błyskiem w oczach.

W; ,tę| .samej chwili

wrócił doktor. . .L1;'-;'^ •;.•-

../o'"';' .:.

— Przepraszam pana, Kreis. Może załatwimy

to jutrp);oie mogę

znaleźć klucza do szafy. Pan też może wrócić

^o-siebie,. panie . Zahtl. Dobranoc panom!

.•.•'.., :.•„'••• •,•.'-—•;,..:•:. •.:'•.'. . Skłonił się uprzejmie i otworzył przed nami drzwi. Zahtl

wyszedł pierwszy. Pogoniłem za nim. Na

schodach zatrzymał się nagłe, odwrócił w moją

stronę i patrząc z góry, syknął stłumionym

szeptem: -

— Jestem Bert Zahtl! Zapamiętaj to sobie!

Potem odwrócił się plecami i powoli poszedł

dalej. Gdy zbliżył się do swoich drzwi i położył

dłoń na klamce, zamarł nagle w bezruchu.

background image

Patrzył na drzwi w końcu korytarza — jedyne w

ścianie zamykającej korytarz tego piętra.

Klamka tych drzwi unosiła się powoli, jakby

ktoś cicho zamykał je od wewnątrz. Zahtl

rzucił krótkie spojrzenie w moją stronę, a

potem nagłym ruchem';, otworzył swoje drzwi

i zniknął we wnętrzu pokoju. Zauważyłem^ że

w pokoju paliło się światło... .;' LK

:'•• Gdy drzwi zamknęły się za nim, podbiegłem

do nich i otworzyteai je szybko. Zahtl siedział

na brzegu łóżka i zdejmował pantofle. Bezi

słowa zamknąłem drzwi, nim podniósł głowę.

:,- . ..••b.ud W moim pokoju nic się nie

zmieniło. Nawet widelec leżał na .:••.!:.;

podłodze, jak go zostawiłem. Nacisnąłem

rozpylacz i pociągnąłem^

nosem. Ciecz miała bardzo słaby zapach, który

z niczym mi się nie

kojarzył. Rozpyliłem nieco tej substancji na

parapecie okna i po

kątach.

,,Zahtl jest najbardziej podejrzany —

pomyślałem, leżąc już,.C;

w łóżku. — Chociaż... przybył tu cztery dni

background image

temu, a sygnały .:.::';

pojawiły się po raz pierwszy przed

tygodniem... Może to jednak, znaczyć, że

przybył tu właśnie po to, by je odebrać. Może

tak był umówiony ze swymi mocodawcami...

Gdzie ja go już widziałem?" ',

Budziłem się z trudem, powieki opadały

ciężko, choć dochodzUab;.::

dziesiąta. Śniadanie przynoszono zwykle o

ósmej, toteż zdziwifem. się, że kawa w

porcelanowym dzbanku jest gorąca. . , .;-

;'J:.:';

„Przed chwilą przyniesiona —: pomyślałem, —

Skądwiedzieli,^;/

będę dłużej spał?"

Jedząc, przypomniałem sobie wydarzenia

wczorajszego wieczora.

Szczególnie te drzwi w.końcu korytarza nie

dawały m; spokoju. Jak zdołałem się

zorientować uprzednio, oprócz mnie i sąsiada

spod czternastki nikt więcej nie mieszkał na

tym piętrze. Próbowałem uprzytomnić sobie,

co znajduje się bezpośrednio pod tym,'.'.,; ;•'....

pomieszczeniem, na parterze. Czyżby było tam

background image

jakieś dodatkowć zejście na parter? To by

tłumaczyło wczorajsze pojawienie się::. Zahtia

w gabinecie... Znaczyłoby to jednak, że Zahtl

działa w jakiejś zmowie z Quinem... Z drugiej

strony jednak ton, jakim wmawiał mi na

schodach, że jest naprawdę Zahtiem, zdaje

się,:

świadczyć, iż wie on to samo, co ja, i wie, że ja

wiem... -Zaczęło mi się wszystko plątać, gdy

nagła myśl olśniła mnie błyskawicą:

„Czyżby ten... Zahtl był tu w roli podobnej do

mojej? Siedzi kogoś z polecenia dowództwa?

Czyżby... mnie?" Wysłano mnie tu z „misją"

odnalezienia adresata tajemniczych sygnałów.

Ale równie dobrze może być odwrotnie. Może

to ja jestem tym adresatem ? Wysłano mnie tu,

na odludzie, by mnie tym łatwiej obserwować.

Dla uśpienia mojej czujności wymyślono całą

tę „tajną misję"... Albo może... jestem po

prostu chory psychicznie ?

Pełen tego rodzaju przypuszczeń sięgnąłem po

charakterystykę Zahtia. Z kilkunastu zdań,

zanotowanych na klatce mikrofilmu, wyłaniał

s.'ę obraz tego Zahtia, którego znałem: wrócił z

background image

wyprawą Branta, pracował w Służbie

Lunarnej... Tylko ta twarz! To zupełnie inr.y

człowiek...

Postanowiłen- sprawę zdecydowanie wyjaśnić.

Jedyna możliwość sprowadzała się do

rozmowy z pułkownikiem. Mieliśmy ustalony

system porozumiewania się, a nawet

możliwość osobistego kontaktu bez

niepotrzebnego zwracania czyjejkolwiek

uwagi. ;

Zszedłem do Quina i siląc się na przesadną

grzeczność, prosiłem.. go o przekazanie do

Europy telegramu z życzeniami urodzinowymi

dla pewnej pani. ; , Quin

uśmiechnął się obleśnie i pogroził mi palcem,

^'ij/ii. — Oj, panie Kreis! — powiedział

jowialnie. — Moja metóda^bc kuracji polega

na zupełnym odizolowa"'1 pacjenta od tego :

o:;^, okropnego młyna dzisiejszej cywilizacji.

Pan nie może się jakoicAd tego oderwać...

Powinien pan zapomnieć, że mam tu

radiostacja! No, dobrze, niech będzie jeszcze

tym razem... .. ,?f;r;;

Wziął kartkę z depeszą i po chwili zniknął w

background image

drzwiach /•:' sąsiadującego z gabinetem

pomieszczenia radiostacji. Wyszedłem przejść

się po ogrodzie. Dochodziło południe, słońce

grzało silnie. Na ławce, w cieniu krzewów,

drzemał ktoś z odchyloną do tylu., , głową. Gdy

go mijałem, poruszył się i spojrzał w moją

stronę. To, był Zahtl... Odprowadził mnie

wzrokiem do zakrętu alejki. ,,.• Obchodząc

budynek dokoła, natknąłem się na obu

pielęgniarzy. :

Wracali z głębi ogrodu, niosąc na ramionach

uwalane świeża ziemią łopaty.

— Czy to panowie utrzymują ogród w takim

stanie? —

zagadnąłem.

Wyższy — miał na imię, zdaje się, Filip —

zatrzymał się

i rozglądając się po klombach, powiedział:

— O, proszę pana. Gdyby nie my, puszcza

wchłonęłaby to w ciągu

jednego lata. Poza tym... — dodał po oliwili —

trzeba coś robić.

Inaczej człowiek na śmierć by się zanudził.

Drugi pielęgi/arz zatrzymał się o kilka kroków

background image

dalej, ale nie

odzywał się, tylko końcem buta grzebał

niecierpliwie w żwirze

alejki.

— Panowie dawno tu pracują?

— Prawie od roku — powiedział Filip. —

Naszych poprzedników doktor zwolnił. Mieli

rodziny i za często wyjeżdżali. A tu trzeba być

stale, szczególnie gdy jest więcej kuracjuszy.

— A panowie nie macie rodzin?

— Nie. Ja jestem samotnym kawalerem, a Rudi

wdowcem. Pokiwałem głową i, nie mając już o

co pytać, poszedłem dalej wzdłuż żywopłotu

okalającego dom.

— Proszę się zbytnio nie oddalać! — zawołał za

mną Filip. —

W lesie trafiają się węże.

Odwróciłem się i pokiwałem głową. Nie

zamierzałem się oddalać

z tej prostej przyczyny, że spodziewałem się

rychłej reakcji

pułkownika na moją depeszę.

Za domem, pośrodku dużego, kolistego

kwietnika, sterczał sporych

background image

rozmiarów smukły pomnik czy obelisk.

Wysoka na kilka metrów

strzelista konstrukcja, wykonana z kamienia

czy może

z patynowanego w specjalny jakiś sposób

metalu, kojarzyła się

nieodparcie z lotem w Kosmos, stanowiła

jakby syntezę czystego

ruchu, zaklętego w bryłę materii.

„To musi być pomnik ku czci kosmonautów!"

— zdecydowałem po

kilkuminutowych jego oględzinach ze

wszystkich stron. Nie

podchodziłem bliżej, by nie podeptać

kunsztownych rabat

i gazonów wokół pomnik." T jąć dalej

obszedłem całą część ogrodu

położoną na tyłach domu. Kluczyłem po

ścieżkach, pomiędzy

eukaliptusami, na których gałęziach widziało

się rzeczywiście

zabawne pijane niedźwiadki koala, o których

mówił wczoraj

doktor. Wracając w kierunku domu miałem

background image

jednak dziwne

wrażenie, że nie odnalazłem w ogrodzie

czegoś, co powinno tam

być. Dręczyła mnie ta myśl aż do chwili, gdy

zobaczyłem

wychodzącego z budynku Filipa.

Teraz już wiedziałem, czego brakowało mi tam,

w ogrodzie: na

żadnej z rabat nie spostrzegłem śladów świeżej

pracy łopatą...

Filip zbliżył się do mnie, gdy wchodziłem na

schody.

— Będzie inspekcja z Kosmedu — powiedział

zniżając konfidencjonalnie głos. — Doktor

prosi, by się nie oddalać z budynku.

A więc sygnał mój wywarł zamierzony skutek!

Z zaaranżowaną na poczekaniu inspekcją

pojawi się pułkownik i będzie okazja

zamienienia 2 nim kilku zdań. Nie wiedziałem

jeszcze, jak się to odbędzie i... co mu właściwie

powiem. 2e ten Zahtl to nie żaden Zahtl ? I cóż

z tego, co ja o nim wiem ? Tyle że przeszedł w

tajemniczy jakiś sposób z piętra na parter.

Przypomniałem sobie znów o tajemniczych

background image

drzwiach w końcu korytarza. Gdyby choć

wiedzieć, co się za nimi kryje... Wyjrzałem z

pokoju i upewniwszy się, że w korytarzu nie

ma nikogo, powoli, niby spacerując tam i sam,

zbliżyłem się do owych drzwi. Obejrzałem się

raz jeszcze za siebie i szybko nacisnąłem

klamkę. Nieoczekiwanie drzwi ustąpiły.

Pomieszczenie wyglądało na graciarnię pełną

skrzyń i szaf. Oprócz dużego okna nie było stąd

żadnego wyjścia ani też spodziewanego zejścia

na parter. Poczułem się zawiedziony: jeśli

pokój nie jest zamknięty, nie zawiera z

pewnością niczego nadzwyczajnego. Bo też i

moje podejrzenia co do jego zawartości

zrodziły się na bardzo kruchych podstawach;

przecież wtedy, wieczorem, mógł tam właśnie

wchodzić jeden z pielęgniarzy. To już raczej

dziwne zainteresowanie Zahtia tymi drzwiami

było konkretniej szą poszlaką...

Prawie bezmyślnie uchyliłem jedną z szaf i

zajrzałem do środka. Odskoczyłem

gwałtownie, uderzając plecami o kant skrzyni.

Z wnętrza szafy spojrzała na mnie ludzka

twarz. Moja twarz! W następnej chwili

background image

wiedziałem już, że było to lustro, ale pierwsze

wrażenie było piorunujące. To zakrawało na

celową złośliwość. Po co umieszczono lustro

we wnętrzu szafy? W następnej szafie nie było

nic, w trzeciej z kolei — znów lustro. Miałem na

tym poprzestać, lecz uległem pokusie, by

otworzyć czwartą. Spojrzała na mnie twarz, ale

tym razem nie moja! To był Zahtl. Stał we

wnętrzu szafy, z palcem położonym na ustach i

oczami utkwionymi we mnie nieruchomo,

jakby nakazując mi milczenie. Nie

zastanawiając się, zatrzasnąłem szafę i szybko

wycofałem się na korytarz, gdyż równocześnie

dało się słyszeć tupanie nóg na schodach.

„Czyżby... Zahtl był moim sprzymierzeńcem? A

może tylko udaje takiego! Wie, że tylko ja znam

tajemnicę jego tożsamości, i jak gdyby daje mi

do zrozumienia, że mam nie zwracać na niego

uwagi..."

Zamknąłem starannie drzwi i zacząłem się

znów przechadzać po korytarzu. Od strony

schodów nadciągał orszak złożony 2 kilku

starszych panów. Na końcu pięcioosobowej

grupki kroczył Quin,

background image

przecierający nerwowo okulary. Mijałem ich

obojętnie, bacząc • pilnie, by ani na chwilę nie

zatrzymać wzroku na twarzy -'';! pułkownika,

który — w cywilnym ubraniu oczywiście —•

kroczył pośród innych członków szanownej

komisji. Ku mojemu zdziwieniu pułkownik

stanął nagle, odwrócił głowę i przyglądając mi

się ':: :;J natarczywie, zrobił trzy kroki w moją

stronę, 'n;:':.

— Słowo daję! — zakrzyknął nagle, wyciągając

do mnie obie-"?^ '• dłonie. — Przecież to

Kreis? Chyba się nie mylę! — a Zwróciwszy się

do Quina:—Nie spodziewałem się spotkać tu

starego :-'[;• znajomego! Czy to coś poważnego,

doktorze? .:;r;;cc?';-.;

Quin przestał trzeć chustką szkła i, włożywszy

je na nos; toźłózył ręce.

• : .•:-:.;::.:..•!i•^ '

— Nie wiem jeszcze... Pan Kreis przybył tu

dopiero wczora^gśt •'• na obserwacji. Jeśli

panowie chcą porozmawiać, to proszę ws-ib

bardzo... .;;ln;Ki3t

— Ależ tak, tak, oczywiście! — pułkownik był

cały w uśmiećBaełi, ściskał moje dłonie i

background image

naprawdę wyglądał na wielce uradowanego. —

Okropnie długo nie widzieliśmy się z Kreisem!

Ujął mnie za ramiona i, potrząsając, patrzył mi

w oczy.

— No, i co, stary ?! — piał radośnie. —

Poznajesz mnie chyba ? Objął mnie czule i

przycisnął do piersi, klepiąc dłonią po karku.

— Jestem tu służbowo. Taka tam inspekcja z

Kosmedu. Ale co tam. Koledzy poradzą sobie

beze mnie. Nie co dzień spotyka się człowieka,

którego się nie widziało od setki lat z okładem!

Quin, choć usiłował to ukryć — był wyraźnie

zadowolony z pozbycia się jednego członka

uciążliwej dla niego grupy inspekcyjnej. Musiał

być niezupełnie w zgodzie z przepisami, bo

zachowywał się dość nerwowo i wyraźnie

nadskakiwał inspektorom.

Schodząc do ogrodu rozmawialiśmy z

pułkownikiem podniesionymi głosami i tak,

jakbyśmy nie widzieli się naprawdę od stu lat.

Dopiero na odosobnionej ławce pułkownik

zmienił ton.

— O co chodzi, Kreis? Nie możemy za długo

gadać, streszczaj się.

background image

— Doskonale pan zagrał to spotkanie! —

powiedziałenu-r.;!:' z uznaniem. — A poza tym

mam pewne wątpliwości.... [IŁ- ':.•

—To jeszcze nie powód... — wtrącił, ^w:^^ -

.'."A .ainos:-'

— Wiem. Ale wątpliwości są

szczególnegOEtodzajtr. Pieiwsa^o;

z nich rozproszył pan swoim przybyciem..;'::-

'..'.'.•!.- -,- '^bn w.''

Nie rozumiem. : ;qs r^c-n i/^ i '-.'N

...•{ds7S^

— Myślałem, że... ja tu siedzę na

takt)^',»llie^7|asai?ie,r^fc'<^tó kuracjuszy,

albo jeszcze gorzej... .: !i:;?i~i:rso's o;: ^i ajeb

w-{

— Co to za głupstwa? Czy sądzisz, że jesteśmy

usposobieni do idiotycznych żartów ? Dla

jakichś- tam przywidzeń ściągasz mnie tu na

gwałt, jakbyś co najmniej odkrył jakieś ważne

poszlaki. Wiesz przecież, że ten numer z

komisją jest niepowtarzalny! Nie dość, że

musiałem częściowo wtajemniczyć w/nasze

sprawa •^żefu-^Soifiledtó/ to jeszcze.'robimy

zamieszanie na wyspise^0or/-<ai sptttWŹfe

background image

fftóHinyró pomaga! .sices-J

matnia stW w Wyjaśniłem'szybko, że i

owszem, są posałdki^-ithoć-nwWiadddo,-czy

dotyczą interesującej nasSprawy.

P&wi<Bd2M|!Sai,iC8(WiętB? '''•'«' o Zahtiu.

' : ••i '" etii^w' ról uw\ srt^^i .; •' Pułkownik zmarszczył się i pokręcił głową. '•'s Y('' ••'' \

:

— Informacje czerpaliśmy z Kosmedu. Podali

nasi i 'tego ZahUa. Że wrócił z Brantem i tak

dalej. Kosmed wie to, co mu podano' w

skierowaniu. Zahtl pracował w Służbie

Lunarnejh- '

— Proszę dyskretnie sprawdzić na Księżycu.

Myślę, że wciąż tam pracuje albo... ..;-••

, .

— Rozumiem. Myślisz, że... zniknął i kteś

pożyczył sobie jego tożsamość? Dobrze,

sprawdzę to.

Pułkownik był niezadowolony. Milczał 4}uga

chwilę, ważąc w myślach moje doniesienia.

' . :

.—Czy naprawdę nikt oprócz nas i Sato nie wie

o mojej misji? — spytałem tknięty nagłą myślą.

— Nikt. Szef Kesmedu wie coś niecoś, ale nic

background image

konkretnego.

— A sygnały? Kto je pierwszy odkrył?

— Mówiłem już: zarejestrował je bezludny

satelita,

a zainteresowali się nimi pracownicy KORAD-

u. Zaraz potem

przejęliśmy cały materiał my, to znaczy

dowództwo Kosmocentrum.

— Tak czy inaczej, sprawa sygnałów przeszła

przez kilka par rąk i nie można uważać jej za

tajemnicę?

— Nno... raczej nie.

— A wyprawa Branta, ta, w której brał udział

prawdziwy Zahtl, nie dotarła, o ile wiem, do

Fomalhaut?

— Nie. Zawrócili z przyczyn technicznych.

— Jeszcze tylko jedno pytanie —

przypomniałem sobie. — Czy przedtem nie było

tego rodzaju sygnałów? Myślę o

przypadkowych obserwacjach na przykład z

pokładu rotoplanów, przelatujących nad tym

rejonem Pacyfiku...

—- Nie. Od roku obowiązuje zakaz przelotu nad

wyspą i w jej rejonie. Quin zażądał tego,

background image

podobno szum silników szkodliwie wpływał na

pacjentów. Quin ma duże wpływy w

Kosmedzie, więc robią, co chce.

— Wpływy? Jakiego rodzaju?

— Ma kilku przyjaciół na wysokich

stanowiskach. Niektórych, zdaje się, leczył...

Pułkownik wstał gwałtownie i ruszył w

kierunku domu. Poszedłem za nim,

rozumiejąc, że rozmowa skończona. ' ;

—Rób dalej swoje, Kreis — powiedział

półgłosem. —Jeśłi nie wskórasz nic w ciągu

tygodnia, wyciągniemy cię stąd. Wokół wyspy

niepostrzeżenie rozmieściliśmy pływające

stacje

retransmisyjne, które przekazują nam dane o

pojawianiu się sygnałów gamma. Powtarzają

się one codziennie, mniej więcej w tym samym

czasie.

— Jak sądzicie — spytałem — czy możliwe jest,

by oni sterowali tymi sygnałami kogoś na

Ziemi, sami będąc w odległości dwudziestu

paru lat światła? To chyba raczej mało

skuteczna metoda. Choćby ze względu na czas

przelotu sygnałów...

background image

— Oczywiście, bierzemy to pod uwagę. Okolice

Ziemi są ściśle patrolowane.

— Sądzicie więc, że może krążyć w naszym

układzie ich statek

międzygwiezdny ?

Uciszył mnie syknięciem, bo zbliżaliśmy się do

drzwi wejściowych.

Zdejmowałem właśnie lewy but, gdy zastukał

Filip i powiedział, że

doktor prosi mnie na dół. Spojrzałem na zegar.

Dochodziła

dziesiąta. Odczuwałem dziwny niepokój —

może przez skojarzenie

z wydarzeniami wczorajszego wieczoru?

Wczoraj doktor wspominał

wprawdzie, że ma do mnie jakąś sprawę...

Rzuciłem okiem w stronę drzwi czternastki.

Dziurka od klucza

świeciła, Zahtl był u siebie.

Poczłapałem, hałasując pantoflami po

korytarzu, w stronę

schodów, a gdy znalazłem się na dole, zdjąłem

pantofle i po cichu

wróciłem na piętro. Kątem oka dostrzegłem

background image

postać, niknącą

w drzwiach toalety. Stałem cicho przez chwilę,

nadsłuchując. Nagle

otworzyły się drzwi -w końcu korytarza.

Wyszedł z nich Filip i,

zobaczywszy mnie, zatrzymał się, jakby nieco

stropiony, a potem

zamknąwszy drzwi, ruszył w moją stronę.

Wydało mi się, że przed

zamknięciem drzwi mruknął coś pod nosem.

— Był pan już u doktora? — spytał.

— Nie. Właśnie idę.

Poszedłem, a on zawrócił powoli i zniknął w

drzwiach najbliższego

pokoju. Quina zastałem w gabinecie.

— Przepraszam, że fatyguję pana o tej porze —

powiedział Quin, jak zwykle w uśmiechach. —

Zechce pan usiąść, to potrwa kilka minut.

Chciałbym uzupełnić dane dotyczące pańskiej

osoby... Podszedł do regału i, wspinając się na

palce, sięgnął na półkę. Ręką usiłował chwycić

jeden z segregatorów, lecz był za niski i nie

zdołał go wydobyć. Wstałem, by mu pomóc.

— O, to, to! — pokazywał, podskakując

background image

śmiesznie.

Jego łysina znajdowała się teraz na wysokości

mego ramienia.

Podałem żądaną teczkę. Zajrzał do niej i

przepraszając oddał mi.

— Nie ta, pomyliłem się! — powiedział. — Ta z

lewej... Sięgnąłem raz jeszcze, by wstawić

pierwszy segregator. W tej

samej chwili Quin runął całym ciałem na regał.

Mebel zachwiał się gwałtownie i uderzył o

ścianę, od której był nieco odsunięty.

Odruchowo chwyciłem za brzeg półki i w tej

samej chwili dostrzegłem kątem oka, jak

stojąca na wierzchu regału statua atlety traci

równowagę. Półświadomym odruchem

wyrzuciłem łokieć w górę, chroniąc głowę

przedramieniem, i odskoczyłem od regału.

Ogromna bryła brązu zawadziła o moją rękę i

runęła na łysą czaszkę Quina, a odbiwszy się od

niej, trzasnęła z hałasem o posadzkę. Doktor

zachwiał się i upadł. Skoczyłem, by go

podnieść, lecz on, jakby nigdy nic, powiódł

dłonią po łysinie, a potem, gramoląc się z

podłogi i mamrocząc: „To nic, to nic", .

background image

wyprostował się i stanął przede mną z

niezmiernie zakłopotaną miną.

Na głowie nie miał nawet śladu guza czy

zadrapania! A przecież widziałem dokładnie,

jak ciężka statua wylądowała na jego głowie.

Powinien mieć co najmniej rozłupaną czaszkę!

Drzwi otworzyły się szeroko. W progu gabinetu

stał Filip, a za nim Rudi, niosący zwinięte

nosze. Spojrzawszy na nas i na leżącą na

podłodze statuę przestąpili niezdecydowanie

drzwi. Rudi usiłował ukryć nosze, odstawiając

je wreszcie pod ścianę korytarza.

„Usłyszeli huk, przybiegli... ale dlaczego

przynieśli nosze? — pomyślałem, zupełnie

zdezorientowany. Dalej myśli moje pobiegły

błyskawicznie: — Łopaty! Łopaty i brak śladów

kopania w ogrodzie! Oni kopali grób!"

Wykorzystując zmieszanie pielęgniarzy i

niezdecydowanie Quina, który stał wciąż z

głupawą miną i powtarzał: „Nic się nie stało!",

dając przy tym ukradkowe znaki Filipowi,

schyliłem się nagle i chwytając doktora obiema

rękami poniżej kolan, uniosłem go nieco i

cisnąłem w stronę stojących. Był cięższy, niż

background image

się spodziewałem. Runął im pod nogi. Filip

skoczył w moim kierunku, lecz trzasnąłem go

w brzuch. Cios odrzucił go w tył tak, że podciął,

padając, Rudiego i obaj zwalili się na leżącego

na środku gabinetu Quina. Rudi, który był na

wierzchu, wygramolił się pierwszy. W tej

samej chwili za jego plecami z otworu drzwi

wynurzył się Zahtl.

„Koniec — pomyślałem. — Ich jest czterech..."

Światło Zgasło. W słabym odblasku, idącym od

okna, dostrzegłem, jak Rudi, podcięty od tyłu,

runął z powrotem na wstającego z podłogi

Filipa. Rozległ się ostry gwizd. Zahtl

wyszarpnął spod szlafroka krótki miotacz i

kierując go w znieruchomiałą na podłodze

stertę ciał, rozkraczył się w drzwiach, tarasując

przejście. W tej samej chwili, za jego plecami w

mroku korytarza smyrgnęły nisko po podłodze

trzy białawe cienie, jak ogromne szczury czy

sporych rozmiarów koty. Zahtl odwrócił się i

strzelił, a potem klnąc

straszliwiie,:,popędził za nimi do drzwi

wyjściowych.- :Nim zdołałem cokolwiek zrobić,

z kłębowiska ciał, leżących wciąż jak martwe

background image

na środku pokoju, wyplątały się jeszcze trzy

takie same jasne kłębki'-• i umykając przez

otwarte drzwi zniknęły w mroku sieni. Teraz-1-

'Ja-' wybiegłem przed dom. Dwa razy jeszcze

huknął gdzieś za .ia-i* żywopłotem pistolet

Zahtia, a po chwili on sam wynurzył się zW01

węgła. , • ..żisaai

— Cholerra! — ryknął chwytając mnie za ramię

i wtłaczając na?2 v powrót w drzwi

wejściowe.;— Diabły! Piekielne diabły! '-''o<•l °

Straszliwy huk targnął powietrzem, posypały

się szyby, a ośłćpfty^r blask odbił się łuną na

ścianie zarośli i chmurnym niebie. Huk''-^ B

przeszedł w ogłuszające, przeciągłe wycie.

Dopiero gdy ścichł riftW, Zahtl puścił moje

ramię i wypadł przed budynek. Pobiegłem

Z&111111 nim:i idąc za jego spojrzeniem,

uniosłem twarz ku niebu; ^ m Przez;niskie

obłoki przebijała jasna plama światła, jakby

drugi^^ jaśniejszy księżyc pojawił się nad

wyspą. Świetlisty krąg słabł wo1! i malał w

oczach. Zahtl bez słowa obszedł budynek.

Udałem się^ś? nim, nie pytając o nic. Z jego

zachowania odgadłem, że jeślił tnln w ogóle

background image

można było coś przedsięwziąć, to w tej chwili

było jużt.łin i tak za późno,

i&wołizu W miejscu gdzie wspaniały klomb

otaczał były „pomnik i,xifił'(ioil Kosmonauty",

widniał teraz krąg spalonej na czarny żużel

gi<e(fefU« W samym środku pogorzeliska ziała

czarna wyrwa p dość^.l^noci regularnym,

kolistym kształcie. :.;•• : wr.łi^id

— Przeliczyłem się! — powiedział Zahtly-4- Co

za perfid&KiiSO w Zamiast ukryć, postawili

swój kostopio^ffarsrodku.' klooabatWO^W •

•rnin f wi.':-'-. •> v.i3w }.!;•*(• 'fió:bl

^,.-' •yu^ ' '.•: ! ;!-)Yl V.VK] ;li!ii!ib

W korytarzu Zahtl przekręcił główny wyłącznik

oswietIehIi^Y''''1'''1 i światło zapłonęło w całym

budynku. Obok drzwi gabinetu leżał'•'1

Lindgard. Gdy odwróciłem go na wznak,

spostrzegłem, że -ma; ""i'' rozpruty brzuch.

Pochyliłem się nad nim i dopiero wtedy

dostrzegłem, że jest pusty wewnątrz. Był po

prostu kukłą sterowaną od środka. Podobne

kukły Quina i pielęgniarzy znaleźliśmy w

gabinecie. Kukły Contiego i Lobnera leżały

porzucone na schodach. Manekin Asvitza

background image

spoczywał na wózku, w jego pokoju. Skóra,

pokrywająca kukły, była wspaniałą imitacją

ludzkiej. Twarze, na których pozostały

przypadkowe grymasy, nawet teraz wyglądały

jak żywe.

— Sami byli za mali i za słabi, by cokolwiek

zdziałać! -^- mruczał Zahtl — kryli się pod

postaciami ludzi z zaburzeniami pamięci i

psychiki. To ich zwalniało od pamiętania całej

„swojej" przeszłości... Ciekawe, ilu takich

zdążył „doktor Quin" wysłać stąd w świat...

Doskonała robota! — powiedział z uznaniem,

unosząc puste truchło Lobnera, jak starą

kapotę, za kark i oglądając ze wszystkich stron.

-—. Popatrz;'tu w środka jest cała

sterownia i miejsca tyle, co dla kota. ' ','-' •;'

.

— Byli właśnie tej mniej więcej wielkości.;.-.—

powiedziałem ' w zamyśleniu. — A ty... jesteś

z Czwartego Wydziału? '

— Major Toox, do usług! — uśmiechnął się

rzekomy Zahtl-i przyjął postawę zasadniczą. —

A ty? Od pułkownika Krone, Z Dwójki, no nie?

: '. •: , , :,;

background image

— Zgadłeś. Teraz wiem już, gdzie cię

widziałem: w sztabie Ochrony.

. -. ... ••

Oto, do czego prowadzi zbytnie utajnienie.

No, i brak ;/ koordynacji poziomej. Ze

wszystkich tutejszych mieszkańców mv'":

dwaj byliśmy najbardziej podejrzani dla siebie

nawzajem...

— Podejrzewałeś mnie? — spytałem.

— Oczywiście.

— Ja ciebie od pierwszej chwili. Zachowywałeś

się dziwnie, a potem to... to nazwisko.

— Pech. Pytałem się Zahtia, czy ktokolwiek

może go tu znać. Zapewniał, że jego znajomi

wymarli pół wieku temu.

— Więc on jednak żyje ? Wrócił z tej nieudanej

ekspedycji Branta ?

— Wrócił.

— No, to chyba... napiszemy raport wspólnie...

Trzeba zameldować dowództwu...

— Nie śpieszmy się. I tak ich nie złapią. Przejdą

w nadświetlną i szukaj wiatru w polu.

— Sądzisz, że rozwijają nadświetlne prędkości?

Przecież to niemożliwe!

background image

— Ach, prawda! Ty nic nie wiesz, bo wróciłeś

niedawno i od razu zagonili cię do tej

paskudnej roboty! — zaśmiał się Toox.

— Nie wiesz nic o Teorii Zweisteina i

paradoksie trojaczków! To na razie tylko

teoria, której nie potrafimy zastosować w

praktyce, ale oni...

— Do licha z nimi — powiedziałem. — Myślę, że

nie dadzą tak łatwo za wygraną, jeśli nasza

Ziemia stała się obiektem ich pożądań...

Szliśmy powoli korytarzem pierwszego piętra,

gdy nagle przypomniałem sobie o czymś.

— Słuchaj, Toox. Teraz chyba możesz mi już

powiedzieć, co robiłeś wczoraj w szafie?

— Gdzieee ? — Toox stanął jak wryty.

— W szafie, w tamtym pokoju!

Zerwał się i pobiegł. Gdy wpadłem za nim, stał

przed otwartą

szafą.

— Ależ to... lustro!

— Sadzisz, że patrząc w lustro, zobaczyłem...

ciebie? — powiedziałem ze śmiechem. —

Otwórz trzecią szafę. Z szafy wypadła kukła.

Miała twarz Tooxa.

background image

— O, do diabła! — powiedział. — Niewiele

brakowało...

— W lesie, za domem, są, zdaje się, dwa

przygotowane starannie doły — powiedziałem,

gdy on oglądał swego sobowtóra.

— Trzeba będzie przekopać kawał puszczy,

żeby poodnajdywać tamtych — mruknął,

wychodząc za mną na korytarz. Przechodząc

koła drzwi swojego pokoju otworzyłem je i

zamarłem z dłonią na klamce.

Na łóżku, okryta pledem, leżała moja kukła.

Nowiutka i zupełnie nie używana...


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:

więcej podobnych podstron