01 Brandewyne Rebecca Dzieci Szczescia Papierowe malzenstwo

background image

Rebecca Brandewyne

Papierowe małżeństwo

background image

PROLOG

Waszyngton, dystrykt Kolumbii

- Ależ Misiaczku! - zamruczał w słuchawce niski

gardłowy głos. - Mając tak rozległe znajomości, musisz

znać jedną czy dwie osoby pracujące w urzędzie imigra-

cyjnym. A ja chciałam cię prosić o drobną, naprawdę ma­

lusieńką przysługę, która ani dla ciebie, ani dla nich nie

wiązałaby się z żadnym ryzykiem. W końcu kogo to ob­

chodzi, że jakiemuś Rosjaninowi odbierze się zieloną kar­

tę? Możesz po prostu powiedzieć znajomemu, że na pod­

stawie informacji otrzymanych od anonimowego roz­

mówcy doszedłeś do wniosku, że doktor Nicolai Valkov

jest byłym współpracownikiem KGB albo że ma powią­

zania z działającą w Stanach rosyjską mafią. Wszystko

jedno, co wymyślisz. Ważne, aby Valkova uznano za oso­

bę niepożądaną i żeby go stąd deportowano. Nikt w urzę­

dzie imigracyjnym nie będzie poddawał twoich słów

w wątpliwość. Bądź co bądź jesteś jednym z najbardziej

wpływowych senatorów. No, Misiaczku? Zrobisz to dla

mnie? Pozbędziesz się Valkova? Oczywiście, nie muszę

ci chyba mówić, że moja wdzięczność nie miałaby granic.

Szybciutko przyleciałabym do Waszyngtonu, żeby ci oso­

biście podziękować. Urządzilibyśmy sobie małą, intymną

background image

6

uroczystość. Dobrze, Misiaczku? Taką dwuosobową.

Przyniosłabym szampana i ten czarny koronkowy kom­

plecik, który tak bardzo ci się podoba.

Rozparłszy się wygodnie w wielkim skórzanym fotelu

stojącym przy pięknym dębowym biurku z osiemnastego

wieku, senator Donald Devane zamknął oczy i zatonął

we wspomnieniach. Oddech miał szybki, urywany. Serce

biło mu szybko. Na samą myśl o poprzedniej intymnej

„uroczystości" i czarnym koronkowym kompleciku po­

czuł, jak żar obejmuje jego ciało. Podniecony, z trudem

przeczyścił gardło, ale i tak jeszcze przez kilka długich

sekund nie był w stanie wydobyć w siebie głosu.

- Is... istotnie - powiedział wreszcie. - Mam paru

przyjaciół w Urzędzie Imigracji i Naturalizacji, sądzę

więc, że... mógłbym ci wyświadczyć tę drobną przysługę.

Wystarczy, że właściwej osobie szepnę słówko. Nie po­

winno to stanowić żadnego problemu. Zanim się spostrze-

żesz, Nick Valkov będzie w drodze do Rosji.

- Och, Misiaczku! Wiedziałam, że mogę na ciebie li­

czyć! Jak tylko to załatwisz, natychmiast do mnie za­

dzwoń. Wsiądę w pierwszy samolot do Waszyngtonu.

A na razie grzej moją połowę łóżka i myśl o mnie czule.

Może się sobie przyśnimy? Do zobaczenia, mój mężny,

prężny Misiaczku.

W słuchawce rozległ się cichy, zmysłowy śmiech, a po

chwili - sygnał ciągły.

Senator Donald Devane odczekał parę minut. Dopiero

kiedy oddech mu się wyrównał i serce przestało łomotać,

skontaktował się z sekretarką i polecił jej, aby połączyła

go z Urzędem Imigracji i Naturalizacji.

background image

7

Kilka minut później komputer w urzędzie imigracyj-

nym zawierał nowe, choć fałszywe informacje. Na ich

podstawie rozpoczęto proces mający na celu pozbawienie

zielonej karty doktora Nicka Valkova, pełniącego funkcję

dyrektora działu badań i rozwoju w Fortune Cosmetics.

Valkov, sam o tym nie wiedząc, najprawdopodobniej był

komuś solą w oku.

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Minneapolis, Minnesota

Eleganckie granatowe volvo wjechało w podziemny

parking wielkiego nowoczesnego gmachu, w którym

mieściła się siedziba Fortune Cosmetics. Siedząca za kie­

rownicą Caroline Fortune spojrzała nerwowo na złoty ze­

garek marki Piaget. Wypadek na zaśnieżonej autostradzie

w godzinach porannego szczytu sprawił, że samochody

poruszały się w żółwim tempie. Z tego też powodu mog­

ła nie zdążyć na zebranie, które jej babka, Kate Winfield

Fortune, wyznaczyła na dziewiątą rano. Kate Winfield

Fortune nie znosiła ponad wszystko jednej rzeczy: bu-

melanctwa i niesumienności, czyli lekceważącego sto­

sunku do pracy. Spóźnianie się zaś było tego najbardziej

jaskrawym przejawem.

Caroline odruchowo skuliła się na myśl o gniewie

starszej pani. Lekko uniesionym brwiom i spojrzeniu peł­

nym potępienia towarzyszyłaby surowa reprymenda wy­

powiedziana ze stoickim spokojem. Zimny ton i wyniosła

postawa szacownej damy zawsze odnosiły natychmiasto­

wy skutek: nie tylko zwykli pracownicy, ale również ci

na kierowniczych stanowiskach płaszczyli się, przepra­

szali, błagali o przebaczenie, a niektórzy wręcz zaczynali

background image

9

płakać. Caroline nieraz była świadkiem takich scen, cho­

ciaż sama na szczęście rzadko dawała swojej babce po­
wód do złości.

Postanowiła, że dziś też uczyni wszystko, aby dotrzeć

na czas. Nie chciała rozpoczynać nowego roku od nie­

przyjemnej scysji w pracy.

Chwyciwszy leżącą obok na siedzeniu płócienną torbę

od Louisa Vuittona oraz czarną skórzaną aktówkę, wy­

sunęła z samochodu nogi obute w piękne, drogie koza­

czki od Maud Frizon, po czym wysiadła i zatrzasnęła za

sobą drzwi. Stukając głośno obcasami o betonową posa­

dzkę, minęła schody i pośpiesznie skierowała się do

wind: zebranie odbywało się na ostatnim piętrze wieżow­

ca. Wcisnęła przycisk i mrucząc gniewnie pod nosem,

czekała z niecierpliwością co najmniej ze dwie lub trzy

minuty, zanim wreszcie rozległ się cichy dzwonek zna­

mionujący przyjazd windy.

Wkrótce wędrowała długim korytarzem w stronę sali

konferencyjnej, w której miało się odbyć zebranie.

Otworzyła aktówkę, chcąc jeszc2;e raz rzucić okiem

na notatki, które przygotowała do swojej prezentacji. Szła

po miękkiej wykładzinie, z pochyloną głową, przegląda­

jąc zapiski, toteż nie zauważyła zbliżającego się z na­

przeciwka doktora Valkova. Podobnie jak ona, on również

szedł z pochyloną głową i wzrokiem utkwionym w pa­

pierach. Stało się to, co musiało się stać: zderzyli się,

aktówki wypadły im z rąk, dokumenty rozsypały się po

korytarzu.

Caroline straciła równowagę i niechybnie wylądowa­

łaby na podłodze, gdyby nie błyskawiczna reakcja Nicka,

background image

10

który instynktownie pochwycił ją w ramiona. Łapiąc

gwałtownie powietrze, Caroline, przerażona i oszołomio­

na, nagle poczuła, jak przywiera do czyjejś szerokiej klat­

ki piersiowej. Twarz mężczyzny dzieliły może dwa cen­

tymetry od jej twarzy. Gdyby ktoś ich teraz zobaczył,

śmiało mógłby uznać, że są parą kochanków, których usta

za chwilę złączą się w pocałunku.

Caroline rozpoznała Nicka. Może dlatego, że nigdy

wcześniej nie stała w jego objęciach, nie widziała w nim

mężczyzny, a jedynie pracownika Fortune Cosmetics. Te­

raz po raz pierwszy w życiu zwróciła na niego uwagę:

że jest wysoki i przystojny; że ma na sobie elegancki

czarny garnitur skrojony według najnowszej europejskiej

mody, śnieżnobiałą koszulę, fularowy krawat oraz buty

od Cole'a Haana; że jego ciemne włosy są gęste i lśniące,

oczy głęboko osadzone, brwi niemal kruczoczarne; że

biel jego ładnych, prostych zębów cudownie kontrastuje

z opalenizną twarzy; że lekko ironiczny uśmiech błąka

się po jego pełnych, zmysłowych wargach; że...

- Panna Caroline Fortune! Co za miła niespodzianka.

Od samego rana mam ochotę na jakieś pyszne ciasteczko,

ale nie spodziewałem się, że wpadnie mi w ręce aż tak

wspaniały przysmak - rzekł Nick Valkov niskim i jedwa­

bistym głosem, w którym słychać było leciutki obcy akcent.

Ale nic dziwnego, skoro to rosyjski, a nie angielski,

był językiem ojczystym przystojnego doktora.

Caroline, speszona, lecz i zirytowana, oblała się ja­

skrawym rumieńcem. Doktor Nicolai Valkov należał do

osób, które zwykle starała się omijać z daleka.

Po rozpadzie Związku Radzieckiego Valkov wyemi-

background image

11

grował do Stanów Zjednoczonych. Tu znalazł pracę w fir­

mie Kate Winfield Fortune, która powierzyła mu kiero­

wanie działem do spraw badań i rozwoju. Od początku

wykazywał zdecydowanie konserwatywne, wręcz szo­

winistyczne poglądy. Zdaniem Caroline, nie tylko nie

wierzył w równość płci, ale gdyby mógł, to najchętniej

cofnąłby zegar do czasów, gdy kobiety nie miały prawa

głosu. Uważała, że właśnie takie wypowiedzi jak ta, którą

przed chwilą wygłosił, najlepiej odzwierciedlają jego sto­

sunek do płci pięknej. Facet był zarozumiałym, aroganc­

kim kabotynem. Nie cierpiała ludzi tego pokroju!

Często zastanawiała się, co podkusiło jej babkę, by

przyjąć do pracy Valkova, w dodatku na tak wysokie sta­

nowisko, i płacić mu tak ogromną pensję?

Chociaż nie, nieprawda. Znała odpowiedź na to py­

tanie. Nicolai Valkov uchodził za najlepszego chemika

na całej kuli ziemskiej. W głębi duszy więc Caroline

wcale nie dziwiła się babce; zdawała sobie sprawę, że

bez względu na jego poglądy, firma Fortune Cosmetics

miała ogromne szczęście, pozyskując człowieka o tak

ogromnych zdolnościach.

No dobrze. Może facet jest geniuszem, ale to mu nie

daje prawa, żeby ją obejmować i obrażać!

- Zapewniam pana, doktorze, że nie jestem żadnym

słodkim ciasteczkiem - oświadczyła chłodno, bezsku­

tecznie usiłując oswobodzić się z jego objęć. - Już słod­

sza byłaby łyżka dziegciu.

Trzymał ją w żelaznym uścisku, tak blisko siebie, że

czuła rytmiczne bicie jego serca - i wiedziała, że on musi

czuć głośny łomot jej serca.

background image

12

- Podejrzewam, że sama pani nie wie, ile w pani sło­

dyczy, panno Fortune...

Nagle zaniemówiła z wrażenia; ku swojemu najwyż­

szemu oburzeniu poczuła, jak ręka Valkova przesuwa się

po jej plecach, dociera do szyi i wreszcie zatrzymuje na

włosach, które przed wyjściem z domu upięła w modny

kok.

- Jednego nie potrafię zrozumieć... - kontynuował

cicho, przyglądając się jej uważnie i nic sobie nie robiąc

ani z jej oburzonej miny, ani prób uwolnienia się z jego

ramion. - Ma pani doskonale wyczucie stylu, dlaczego

więc czesze się pani w ten sposób? Powinna pani nosie

rozpuszczone włosy, luźno opadające wokół twarzy. By­

łoby znacznie lepiej. A tak... aż kusi, żeby wyciągnąć

spinki i zobaczyć, dokąd sięgają te czarne pasma. Do ra­

mion? Niżej? - Z łobuzerskim uśmiechem na wargach

uniósł pytająco brwi. Nawet nie starał się ukryć, że bawi

go zmieszanie malujące się w jej oczach. - Nie powie

mi pani, prawda? Szkoda. Bo moim zdaniem sięgają do

łopatek, a lubię wiedzieć, czy mam rację. Hm, no i te

okulary... - Wskazał brodą na duże kwadratowe szkła

w szylkretowych oprawkach. - Bardziej służą do cho­

wania się za nimi niż do patrzenia. Idę o zakład, że

w ogóle ich pani nie potrzebuje.

Caroline poczuła, jak rumieniec na policzkach pogłę­

bia się, promieniując ciepłem na całe ciało. Psiakość!

Szlag by trafił tego zarozumialca! Czy musi być tak do­

ciekliwy? I tak piekielnie spostrzegawczy? Bo oczywi­

ście jego przypuszczenia były w stu procentach trafne:

włosy istotnie sięgały jej do połowy pleców, a szkła miała

background image

13

tak słabe, że właściwie mogłaby ich nie nosić. I kok,

i okulary służyły wyłącznie jednemu celowi: dzięki nim

wyglądała poważniej. Całkiem świadomie starała się

utrzymać wizerunek osoby zasadniczej oraz pryncypial­

nej i przed nikim, zwłaszcza przed mężczyznami, nie od­

krywać swojej prawdziwej natury, która była wrażliwa

i romantyczna.

- Doktorze Valkov - rzekła chłodno, próbując zapa­

nować nad emocjami. - Po pierwsze, nie interesuje mnie

pańskie zdanie na mój temat. A po drugie, nie mam czasu

stać tu i słuchać tych bzdur. Spieszę się na zebranie; są­

dzę, że pan również, więc oboje powinniśmy czym prę­

dzej skierować się w stronę sali konferencyjnej. Chyba

że lubi pan być publicznie besztany przez moją babcię.

Ja wolałabym tego uniknąć, dlatego proszę mnie puścić,

abym mogła dotrzeć na miejsce o czasie. Do rozpoczęcia

zebrania zostało niecałe pięć minut...

- Ach tak, zebranie. - Nick pokręcił ze zdziwieniem

głową. - W pani towarzystwie zupełnie o nim zapomnia­

łem!

Opuścił ręce, po czym schyliwszy się, zaczął zbierać

z podłogi papiery, które wypadły z obu aktówek.

Gdy wreszcie posortowali dokumenty i weszli do sali

konferencyjnej, Caroline ku swemu niezadowoleniu spo­

strzegła, że wszyscy pozostali są już na miejscu. Kate

Fortune siedziała u szczytu ogromnego mahoniowego

stołu. Po jej prawej ręce siedział ojciec Caroline, Jacob

Fortune, najstarszy syn Kate, a zarazem wiceprezes fir­

my, po lewej zaś Sterling Foster, prawnik Kate i jej naj­

bliższy przyjaciel. Czwartą osobą w pokoju był kuzyn

background image

14

Caroline, znany playboy Kyle Fortune, który zdążył już

zdjąć marynarkę, rozwiązać krawat i rozpiąć pod szyja

koszulę, i który miał taką minę, jakby doskwiera! mu po­

tężny kac.

Kate Fortune, chociaż skończyła siedemdziesiąt lat

nie była ani stara, ani niedołężna. Miała wyjątkowej uro­

dy twarz, ledwo poznaczoną zmarszczkami, co częściowo

było zasługą genów, a częściowo najlepszych na świecie

kremów oraz drogich zabiegów kosmetycznych. Zacze­

sane do tyłu gęste, kasztanowe włosy, z lekka tylko po-

przetykane siwizną, podkreślały jej szlachetne rysy oraz

gładką, brzoskwiniową cerę, którą zresztą Caroline po

niej odziedziczyła.

Mimo że była szczupłej budowy i niewielkiego wzro­

stu, to jednak dzięki swemu niezwykłemu temperamen­

towi dominowała nad otoczeniem. Energia, żywotność,

a także bystre, przenikliwe spojrzenie lśniących niebie­

skich oczu bardziej pasowały do kobiety o połowę młod­

szej, świadczyły zaś o trzeźwym, wytrawnym umyśle,

którego nie sposób uśpić lub stępić. Kate Fortune zawsze

trzymała rękę na pulsie.

Zarządzała majątkiem rodziny, w którego skład wcho­

dziła nie tylko założona przez nią firma kosmetyczna,

ale również przedsiębiorstwo budowlane, udziały w to­

warzystwach naftowych oraz liczne rancza. Spośród

wszystkich członków licznej i dość rozgałęzionej rodziny

Caroline najbardziej kochała właśnie babkę. Marzyła

o tym, żeby być taka jak ona.

Ale w głębi duszy wiedziała, że nie dorasta jej do

pięt; nie miała dobroci Kate, jej ciepła, poczucia humoru,

background image

15

zapału, umiłowania życia i ciekawości świata. Jeżeli kie­

dykolwiek miała którąś z tych cech, człowiek, z którym

była przed laty zaręczona, skutecznie ją ich pozbawił,

a zwłaszcza ufności do ludzi, optymizmu, beztroski.

Była taka młoda i tak bardzo zakochana w koledze

z pracy, Paulu Andersenie. Przeżyła straszny cios, kiedy

niespodziewanie wyszło na jaw, że to nie ją Paul kocha,

lecz pieniądze jej rodziny, i nie jej pożąda, lecz luksusów

oraz dużego konta.

Zgorzkniała i boleśnie upokorzona, podjęła decyzję,

że odtąd będzie wystrzegała się mężczyzn. Zamiast flir­

tować i romansować jak inne młode kobiety, postanowiła

wziąć przykład z ukochanej babki i skupić się na karie­

rze. Dzięki inteligencji, pracowitości, poświęceniu oraz

determinacji zdobywała doświadczenie, powoli awanso­

wała coraz wyżej, aż wreszcie została wiceprezesem do

spraw marketingu. Wiedziała, że jest dobra w tym, co

robi, i że zasłużyła na obecną pozycję w firmie. Kate nie

uznawała nepotyzmu; nikogo nie faworyzowała, nawet

najbliższych członków rodziny. Uważała, że do wszyst­

kiego należy dojść ciężką pracą.

- Dzień dobry - powiedziała Caroline, pośpiesznie

zdejmując drogie skórzane rękawiczki i elegancki płaszcz

z wielbłądziej wełny. Serce wciąż jej mocno biło, ciało

drżało. Próbowała zapanować nad nerwami, ale taksujące

spojrzenie Nicka skutecznie jej to uniemożliwiało. -

Mam nadzieję, że nie czekacie zbyt długo. Z powodu

padającego w nocy śniegu był rano wypadek na auto­

stradzie, samochody utknęły w korku i niestety, nie mo­

głam dotrzeć wcześniej.

background image

16

- A potem nastąpił drugi wypadek. Panna Fortune i ja

zderzyliśmy się na korytarzu - dodał z lekko ironicznym

uśmiechem Nick.

Ledwo dostrzegalnym ruchem pokręcił głową; domy­

śliła się, że ma zastrzeżenia nie tylko do jej uczesania

i okularów, ale również do klasycznego kostiumu od

Chanel i spokojnej beżowej bluzki z jedwabiu.

Miała wrażenie, że Nick Valkov poddaje ją lustracji

i wolno rozbiera w myślach. Chcąc ukryć rumieniec, któ­

ry znów zakwitł na jej policzkach, otworzyła aktówkę

i zaczęła wykładać na stół dokumenty. Nagle naszła ją

nieprzeparta ochota, by podejść do Nicka i trzepnąć go

w twarz, wytargać za uszy, zmusić, by przestał patrzeć

na nią tak drwiąco.

Z najwyższym trudem powstrzymywała ten odruch.
Boże, co się z nią dzieje? Zawsze w pracy była opa­

nowana i skupiona. Rzadko cokolwiek wyprowadzało ją

z równowagi, zwłaszcza mężczyzna. Za swój stan psy­

chiczny winiła koszmarne korki na autostradzie - przez

całą drogę je w duchu przeklinała. No dobrze, ale teraz

nie jesteś na autostradzie, powiedziała sama do siebie.

Jesteś w pracy, więc weź się w garść, bo inaczej ucierpi

twoja prezentacja.

Z przerażeniem spostrzegła, że Kyle zasnął, a przy­

najmniej takie sprawiał wrażenie. Poczuła, jak ogarnia

ją złość. Nie wiedziała, co ją podkusiło parę miesięcy

temu, by awansować Kyle'a na stanowisko swojego asy­

stenta. Owszem, bardzo go lubiła, ale niczym nie różnił

się od innych mężczyzn, jakich znała - tak samo jak oni

był próżny, leniwy, totalnie bezużyteczny.

background image

17

- Na szczęście, mimo różnych niespodziewanych

przeszkód, możemy punktualnie rozpocząć zebranie -
oznajmiła rześkim tonem Kate. - Skoro wszyscy jeste­

śmy już na miejscu, proponuję, abyśmy przystąpili do...
Kyle? Kyle! Czy byłbyś łaskaw obudzić się i dotrzymać

nam towarzystwa?

Marszcząc z dezaprobatą czoło, wpatrywała się kry­

tycznym wzrokiem w swojego niesfornego wnuka, który

po chwili podskoczył na krześle, dźgnięty łokciem w że­

bra przez Sterlinga Fostera.

- Coś mi się zdaje, Kyle - ciągnęła babka, gdy Kyle

przetarł już oczy - że nie jesteś stworzony do pracy w na­

szej firmie. Moim zdaniem, powinieneś pracować w ta­

kim miejscu, gdzie musiałbyś wstawać o świcie i do wie­

czora harować na świeżym powietrzu, tak by w nocy nie

mieć siły na nic, a zwłaszcza na te szalone rozrywki,

które ostatnimi czasy wywierają na ciebie niezbyt ko­

rzystny wpływ.

- Na miłość boską, babciu! Oddychanie czystym po­

wietrzem i budzenie się z kurami? Chyba nie ma nic

gorszego!

Wstał ziewając, i wolnym krokiem podszedł do barku,

gdzie nalał sobie filiżankę czarnej kawy. Obok ekspresu

do kawy stał kryształowy dzban ze świeżo wyciśniętym

sokiem z pomarańczy oraz srebrna taca pełna owoców,

rogalików i słodkich bułeczek.

- Zresztą - dodał po chwili - pracowałem wczoraj

do późna.

Słysząc to, Kate prychnęła pogardliwie, uznała jednak,

że nie warto ciągnąć tematu.

background image

18

- Nick - zwróciła się do Valkova - zacznijmy od cie­

bie. Wyjaśnij, proszę, na jakim jesteś etapie. Jak się po­

suwa praca nad moim wspaniałym kremem młodości?

- Dość dobrze, Kate.

Nick wstał od stołu i podszedł do biurka, na którym

znajdowała się aparatura elektroniczna, między innymi

najnowszej generacji komputer z ogromnym płaskim mo­

nitorem. Wsunął do stacji dyskietkę. Po chwili na mo­

nitorze ukazał się skomplikowany diagram oraz równania

chemiczne, które dla Caroline były czarną magią. Uży­

wając laserowego wskaźnika, Nick przystąpił do udzie­

lania szczegółowych wyjaśnień.

- Na pewno pamiętacie z naszych poprzednich ze­

brań, jak wiele różnorodnych działań musieliśmy podjąć.

Cieszę się, mogąc was dziś poinformować, że po latach

badań powoli zbliżamy się do ustalenia końcowej recep­

tury. Na razie wygląda to tak jak na ekranie. Zaraz wam

pokażę, co się dzieje ze skórą po zastosowaniu kremu...

Kliknięcie myszą sprawiło, że obraz na ekranie ożył.

Zebrani w sali konferencyjnej obejrzeli półgodzinny film

tłumaczący prostym językiem, zrozumiałym dla laika, od­

działywanie nowego kremu na skórę człowieka. Pod ko­

niec prezentacji na ekranie pojawił się ten sam diagram

co na początku.

- Jak widzicie - kontynuował Nick - tu, w tym miej­

scu, łańcuch molekularny pozostaje otwarty. - Wskazał

miejsce laserową pałeczką. - To brakujące ogniwo na­

zywam składnikiem iks. Wierzę, że jest to ostatni ele­

ment, jakiego nam potrzeba. Jeszcze nie wiemy, czym

jest ów tajemniczy iks, ale w ciągu ostatnich kilku mie-

background image

19

sięcy udało nam się znacznie zawęzić możliwości. Sądzę,

że już wkrótce znajdziemy odpowiedź. Kiedy to się sta­

nie, receptura będzie gotowa. I można będzie przystąpić

do produkcji. Czy są jakieś pytania?

Głos zabrał Jacob Fortune, nazywany przez wszy­

stkich Jakiem.

- A zatem twierdzisz, że nasz krem będzie miał po­

dobne właściwości co kremy zawierające na przykład re-

tinol czy kwasy owocowe, ale będzie bez porównania

od nich lepszy? Że zrewolucjonizuje cały przemysł kos­

metyczny? Że przedtem, chcąc skutecznie odmłodzić skó­

rę, należało udać się do gabinetu dermatologa lub chirurga

plastycznego i poddać chemicznemu złuszczaniu skóry,

a teraz taki sam głęboki peeling będzie można wykonać

w domu, za nieduże pieniądze? Że będzie to zabieg pro­

sty i całkowicie bezpieczny? W dodatku że nasz nowy

krem będzie miał działanie kumulacyjne, czyli korzyści

będą rosły proporcjonalnie do czasu używania produktu?

- Wszystko się zgadza - potwierdził Nick. Jego ciem­

ne oczy lśniły z podniecenia. - Staranna kompozycja

i dobór substancji gwarantujących komfort i bezpieczeń­

stwo sprawi, że jeśli krem będzie używany prawidłowo

i systematycznie, to w ciągu zaledwie kilku miesięcy na­

wet najbardziej zniszczonej skórze przywróci gładkość

i jędrność, jaką odznaczała się w wieku dwudziestu paru

lat. Oczywiście bez trądziku młodzieńczego, jeśli akurat

ktoś w wieku dwudziestu paru lat cierpiał na tę przykrą

dolegliwość.

Salę wypełnił śmiech. Nick odczekał chwilę, a kiedy

zapadła cisza, ciągnął:

background image

20

- Kiedy już się osiągnie pożądany efekt, dalsze re­

gularne stosowanie kremu kilka razy na tydzień sprawi,

że skóra pozostanie na tym młodzieńczym poziomie,

gładka, nawilżona, elastyczna. Oznacza to, że większość

osób, które raz kupią krem, będą go stale kupować. Po­

nieważ działanie kremu jest podobne do działania che­

micznego peelingu, jego skład będzie musiała zatwierdzić

FDA, rządowa komisja do spraw żywności i leków. Ale

nie powinno być z tym żadnych problemów. Jak wiecie,

od samego początku blisko współpracujemy z FDA; na

bieżąco informujemy komisję o naszych postępach i cały

czas ściśle trzymamy się stawianych przez nią wymagań.

Aha, jeszcze jedna ważna rzecz. Powinniśmy otrzymać

kilka patentów. To z pewnością opóźni nieco naszych ry­

wali, jeżeli będą chcieli wypuścić na rynek podobny pro­

dukt. Myślę, że dzięki temu zdołamy odebrać im spory

procent klienteli i utrwalić swoje miejsce w branży kos­

metycznej.

Gdy Nick, zadowolony z siebie, pokazał w uśmiechu

zęby, Caroline skrzywiła się. To niesprawiedliwe, pomy­

ślała, żeby mężczyzna był tak piekielnie przystojny. A je­

szcze bardziej niesprawiedliwe, żeby atrakcyjność fi­

zyczna szła w parze z denerwującą pewnością siebie oraz

niezaprzeczalną inteligencją. Facet jest geniuszem, nie

miała co do tego wątpliwości.

Otworzył aktówkę, wyjął z niej kilka identycznych

skoroszytów i rozdał je siedzącym przy stole osobom.

- Przygotowałem dla was pisemne streszczenie mojej

prezentacji - rzekł.

- Doskonale. - Kate z aprobatą skinęła głową. - Wy-

background image

21

konałeś kawał porządnej roboty, Nick. Jestem przekona­

na, że wkrótce odnajdziesz brakujący składnik. Myślę,

że wszyscy tu obecni doceniają twoje poświęcenie, pra­

cowitość oraz niezwykły talent. Oby tak dalej, mój chłop­

cze. I proszę, informuj mnie na bieżąco o wszystkich po­

stępach. A teraz, jeśli chodzi o naszą pozycję na rynku...

Caroline, czy przygotowałaś już kampanię reklamową,

która poprzedzi wejście na rynek naszego cudownego

kremu?

- Tak, babciu.
Wygładziwszy spódnicę, Caroline wolnym krokiem -

dając Nickowi czas na wyjęcie dyskietki ze stacji dysków
- podeszła do biurka, na którym stał sprzęt komputerowy.

Nick tymczasem schował dyskietkę do aktówki, po czym

skierował się do barku.

- Co ja widzę? Słodkie bułeczki! I inne przysmaki!

- zawołał, posyłając Caroline szelmowskie spojrzenie.

Ku swojej ogromnej irytacji poczuła, jak po raz trzeci

w dniu dzisiejszym płomienny rumieniec rozpala jej po­

liczki. Zdenerwowana, drżącą ręką zaczęła wsuwać dys­

kietkę do stacji, lecz dyskietka spadła na podłogę. Kiedy

schyliła się, by ją podnieść, niechcący strąciła z blatu

aktówkę z dokumentami. Tak jak wcześniej w korytarzu,

kiedy wpadła na Nicka, tak i teraz papiery rozsypały się

po podłodze.

Przeklinając pod nosem, popatrzyła na Nicka z wście­

kłością, jakby miała ochotę go udusić. Odpowiedział jej

promiennym uśmiechem.

- Pomogę pani, panno Fortune - rzekł, po czym kuc­

nąwszy koło niej, zaczął zbierać papiery.

background image

22

W ustach trzymał bułeczkę, którą zdążył wziąć ze

srebrnej tacy. Caroline korciło, by wepchnąć mu tę bułkę

do gardła. Z trudem się pohamowała. Zdawała sobie spra­

wę, że babka, ojciec, kuzyn oraz Sterling obserwują ją

i Nicka z zaciekawieniem, zastanawiając się, czy przy­

padkiem nic ich nie łączy.

Wprawdzie w firmie nie istniały żadne pisane lub nie­

pisane reguły zabraniające pracownikom bratania się, jed­

nakże Caroline nie potrafiła zapomnieć swojego niefor­

tunnego związku z Paulem. Nie potrafiła też zapomnieć

reakcji babki i ojca. Jej zaślepienie, a co za tym idzie

- błędna ocena człowieka spowodowały, że zarówno oj­

ciec, jak i babka przez wiele miesięcy nie mieli zaufania

do podejmowanych przez nią decyzji i wszystko po niej

dokładnie sprawdzali. Było to niezwykle krępujące.

O czym myślą, siedząc teraz przy stole i patrząc, jak

ona z Nickiem zbierają z podłogi papiery? Paula szybko

przejrzeli na wylot; niemal od samego początku wiedzieli,

że poluje na bogatą żonę. Czy to samo wiedzą o Nicku?

Czy uważają, że jest łasy na pieniądze lub z jakiegoś

innego powodu nieodpowiedni dla ich córki i wnuczki?

Czy znów poddają w wątpliwość jej zdolność oceny ludzi

i motywów ich postępowania?

Na myśl o tym, że mogłoby tak być, zalała ją bezsilna

złość. Właśnie dlatego, by nie sprawić sobie bólu, a ro­

dzinie zawodu, unikała Nicka, jak również wszystkich

innych mężczyzn pracujących w firmie.

Ukryta pod blatem stołu, Caroline łypnęła groźnie na

Valkova. W odpowiedzi wyciągnął do niej rękę, w której

trzymał połowę bułki; drugą połowę zjadał, oblizując się

background image

23

ze smakiem. O dziwo, nie mogła oderwać od niego oczu;

wpatrywała się w jego kształtne, zmysłowe usta, w język

zlizujący lukier z długich palców. Ni stąd, ni zowąd ocza­

mi wyobraźni ujrzała te usta i język pieszczące jej drżące

z pożądania ciało. Opanuj się, głupia! - zganiła się w du­

chu, płonąc ze wstydu.

Potrząsnęła głową, dziękując za poczęstunek, po czym

ze wzmożoną energią zaczęła zbierać rozsypane kartki.

I nagle naszło ją straszliwe podejrzenie, że jakimś cudem

Nick zdołał dojrzeć obraz, który przed chwilą zrodził się

w jej myślach. Zrobiło się jej słabo. Nie wiedziała, jak

ma się zachować, dokąd uciec.

Zerknęła na niego spod długich, czarnych rzęs. Już

nie szczerzył zębów, co powinno było ją ucieszyć - i

z pewnością by ucieszyło, gdyby nie to, że przyglądał

się jej z namysłem i z zainteresowaniem, jakby po raz

pierwszy w życiu tak naprawdę ją widział.

- Proszę, oto pani dokumenty - powiedział cicho,

wręczając jej plik papierów.

Moment później poczuła, jak jego dłoń zaciska się na

jej ramieniu i pomaga wstać. Zaskoczona niespodziewa­

nym kontaktem fizycznym, ledwo powstrzymała się, żeby

nie otrząsnąć się i nie czmychnąć na drugi koniec sali.

- Dziękuję, panie Valkov - odrzekła najchłodniej, jak

potrafiła.

Wsuwając dyskietkę do stacji, zauważyła z irytacją,

że ręka jej drży. Zdenerwowana, odchrząknęła, po czym

świadomie ignorując Nicka, zaczęła prezentację.

- Jak wiecie, rozważaliśmy kilka różnych nazw dla

nowego kremu. Po przeprowadzeniu szczegółowych ba-

background image
background image

25

i kupią nasz krem o magicznej odmładzającej formule,

mogą mieć twarz jak marzenie. Doskonała nazwa. „Ma­

rzenie". Sterling, pamiętaj, żebyśmy jeszcze dziś ją za­

strzegli. A ty, moje dziecko, spisałaś się na medal. Film

jest ładny, zmysłowy, zawiera element tajemniczości,

a jednocześnie dokładnie przedstawia najważniejsze wła­

ściwości produktu. Przygotowany przez ciebie projekt

reklamy prasowej też jest znakomity; zdjęcia ukazują

kobiety piękne, a zarazem zwyczajne, takie, z którymi

inne mogą się identyfikować. Jestem zachwycona, Caro­

line. I bardzo z ciebie dumna. Wspaniale, naprawdę

wspaniale!

Nawet bardziej niż pochwały babki ucieszyły Caroline

ciepłe, krzepiące słowa ojca. Jake świadom był swej po­

zycji i w firmie, i w rodzinie. Wiele lat temu zrezygno­

wał ze swych marzeń oraz ambicji, żeby zająć się Fortune

Cosmetics; odtąd robił wszystko, by firma odniosła osza­

łamiający sukces. Ponieważ poświęcał pracy mnóstwo

czasu i energii, tego samego oczekiwał od innych. Pra­

cownikom stawiał niezwykle wysokie wymagania. Ca­

roline już dawno temu zrozumiała, że w sercu ojca zaj­

muje drugie miejsce. I że bardziej niż ją ojciec wolałby

widzieć w firmie jej starszego brata, Adama.

Adam jednak od dziecka toczył boje z ojcem i nigdy

nie chciał mieć nic wspólnego z którymkolwiek z rodzin­

nych interesów. W wieku osiemnastu lat zbuntował się

i opuściwszy dom, wstąpił do wojska. Ojciec przeżył go­

rzkie rozczarowanie. Chociaż od tamtej pory Caroline

usilnie starała się wynagrodzić ojcu dezercję brata i zy­

skać jego aprobatę, dziś po raz pierwszy odniosła wra-

background image

26

żenie, że jej się udało. Podejrzewała, że Jake najlepiej

ze wszystkich w firmie zdaje sobie sprawę, jak wiele za­

leży od tajemniczej receptury. Sukces nowego kremu był­

by bowiem kulminacją marzeń Kate Winfield Fortune.

Po kilkuminutowej dyskusji zebranie zakończono.

Uczestnicy wstawali od stołu przekonani, że wszystko

jest na dobrej drodze: „Marzenie" wkrótce ujrzy światło

dzienne, zrewolucjonizuje przemysł kosmetyczny i za­

wojuje świat.

- Zanim się rozejdziemy, pragnę wam przypomnieć,

że żadna, choćby najdrobniejsza informacja na temat na­

szego nowego kremu nie może wydostać się poza ten

budynek - oznajmiła Kate, wsuwając pod pachę pisemne

kopie obu prezentacji. - Szpiegostwo przemysłowe ist­

nieje nie od dziś i musimy być świadomi jego zagrożeń.

Nie chcę, żeby nasi rywale cokolwiek zwietrzyli. „Ma­

rzenie" ma wejść na rynek przebojem i zwalić konku­

rencję z nóg. Czuję, że tym razem się nam uda. Boże,

chciałabym zobaczyć ich miny, kiedy klientki rzucą się

na nasz produkt! - Zachichotała niczym niegrzeczne

dziecko, które knuje coś w tajemnicy przed dorosłymi.

Pół minuty później opuściła salę. Sterling natychmiast

ruszył jej śladem, a za nim Jake. Bojąc się pozostać choć

przez chwilę sama z doktorem Valkovem, Caroline zwró­

ciła się szybko do kuzyna:

- Kyle, chodź do mojego gabinetu. Musimy poroz­

mawiać.

Na myśl o tym, co musi biedakowi zakomunikować,

ogarnął ją smutek. Na przestrzeni lat nauczyła się czytać

między wierszami, ilekroć Kate coś mówiła. Z pozoru

background image

27

niewinne obserwacje babki na temat wnuka - że powi­

nien wstawać z kurami i oddychać świeżym powietrzem

- w rzeczywistości były zawoalowanym poleceniem dla

niej, Caroline, by Kyle'a zwolnić.

W głębi serca wiedziała, że babka ma racę: Kyle nie

nadawał się do pracy w Fortune Cosmetics; po prostu

nie należał do ludzi, którzy dobrze czują się w bezlitos­

nym świecie biznesu. Więcej czasu poświęcał rozrywkom

niż pracy w firmie. W dodatku miał na swoim koncie

mnóstwo romansów, dłuższych, krótszych, a nawet

jednonocnych, z modelkami, które firma zatrudniała na

wyłączność i z którymi podpisała wielomilionowe kon­

trakty.

Niedawno jedna z nich, Danielle Duvalier, której

twarz i nazwisko były na rynku niemal równie dobrze

znane, co Allison Fortune, przeżyła załamanie nerwowe,

kiedy Kyle ją rzucił. Caroline musiała wysłać dziewczynę

na Bahamy, żeby odzyskała siły i równowagę emocjo­

nalną.

Drzemka Kyle'a podczas dzisiejszego zebrania prze­

sądziła sprawę. Było jej żal kuzyna, wiedziała jednak,

że nie ma wyjścia - po prostu musi go zwolnić. Wcho­

dząc do gabinetu, próbowała nastawić się psychicznie na

czekające ją zadanie. Boże, jak strasznie nie lubiła wy­

rzucania ludzi z pracy!

- Zamknij drzwi, Kyle, i usiądź, proszę - powiedzia­

ła, wieszając płaszcz w szafie.

Zajmowała piękny narożny gabinet z wielkimi okna­

mi wychodzącymi na kompleks dwóch miast, często na­

zywanych bliźniaczymi, Minneapolis i St. Paul, oraz rze-

background image

28

kę Missisipi, która w tym miejscu zlewała się z Minne­

sotą.

Kyle powiesił marynarkę na oparciu krzesła, po czym

usiadł w jednym z dwóch miękkich foteli stojących

przed eleganckim wiśniowym biurkiem wykonanym

w stylu mebli z epoki królowej Anny. Stając za biurkiem,

Caroline wzięła głęboki oddech.

- Kyle - zaczęła - wiesz, że ze wszystkich moich

kuzynów ciebie lubię najbardziej...

- Ale - przerwał jej, uśmiechając się drwiąco - nie

spełniłem pokładanych we mnie oczekiwań. Zawiodłem

cię wielokrotnie, choćby dziś, kiedy zasnąłem przy stole

konferencyjnym, i nie pozostało ci nic innego, jak tylko

wylać mnie z roboty. Och, nie smuć się, Caro. I nie miej

takiej zdziwionej miny. Ja też potrafię rozszyfrować sens

słów naszej kochanej babki. Wiem, o co jej chodziło, kie­

dy mnie dziś strofowała. Prawdę mówiąc, czułem, że prę­

dzej czy później ten dzień nadejdzie. I cieszę się, że

w końcu mam to za sobą. Przynajmniej nie muszę składać

podania o zwolnienie.

Na moment umilkł. Przeczesawszy ręką spalone słoń­

cem włosy, popatrzył z powagą na Caroline. W jego nie­

bieskich oczach naprawdę dojrzała ulgę.

- Dałaś mi szansę, Caro, ale nie sprawdziłem się w ro­

li twojego asystenta. Babcia ma rację, nie nadaję się do

pracy w Fortune Cosmetics. Swoją drogą, nie wiem, czy

się nadaję do jakiejkolwiek pracy. Jakoś nie umiem sobie

znaleźć miejsca. Znudziło mi się życie nocne, cały ten

blichtr, świat sławnych i bogatych, lecz nie mam pomy­

słu, czym go zastąpić. Nie mam na nic ochoty. Czasem

background image

29

korci mnie, żeby rzucić wszystko w diabły i zaszyć się

w jakiejś głuszy, z dala od cywilizacji.

- Co cię powstrzymuje? - spytała, marszcząc z za­

troskaniem brwi. - Zrozum, Kyle. Tylko dlatego, że masz

pieniądze, nie znaczy, że do końca życia musisz odgry­

wać rolę playboya.

- Wiem. Ale nie zapomnij, że płynie we mnie krew

Fortune'ów. Poczynając od babci, wszyscy jesteśmy tacy

sami: zaślepieni, uparci, twardo stąpający po ziemi i dążący

do celu, który raz jest wielki i szlachetny, innym razem

śmieszny i żałosny. Weź Adama, który zwiał z domu, żeby

zaciągnąć się do wojska. Albo siebie: ukrywasz się za oku­

larami, których nie potrzebujesz, i na siłę izolujesz od męż­

czyzn, wszystko z powodu tego łachmyty Andersena. Nie

myśl, że cię krytykuję. Broń Boże! Po prostu mi cię żal,

Caro. Siebie też. Bo w miłości oboje jakoś nie mieliśmy

szczęścia - stwierdził ponuro. - W każdym razie ja powi­

nienem częściej siedzieć w domu, a ty częściej spotykać

się z ludźmi. Zauważyłem dziś, że wpadłaś w oko naszemu

doktorkowi.

Czując, jak rumieniec znów barwi jej twarz na czer­

wono, Caroline wbiła w kuzyna gniewne spojrzenie.

- Nie żartuj! Ten facet to taki sam playboy jak ty,

Kyle. Może mieć każdą kobietę, którą zechce. Dlaczego

miałby się interesować mną?

- Oj, Caro, Caro. Gdybyś zdjęła te kretyńskie oku­

lary, rozpuściła włosy i raz na jakiś czas zerknęła do

lustra, wiedziałabyś dlaczego. Dlatego, że jesteś równie

piękna jak Allison. Sama mogłabyś reklamować „Ma­

rzenie".

background image

30

- Miły jesteś, Kyle. Ale dobrze wiesz, że bzdury gadasz.

- Jakie bzdury? Gdybyśmy nie byli spokrewnieni,

sam bym miał na ciebie chętkę. - Błysnął zębami w tym

wspaniałym uśmiechu, na którego widok kobietom za­

pierało dech, a często i odbierało rozum. - Królowa Lo­

du. Taka zimna, z pozoru niedostępna piękność kusi.

Każdy normalny facet natychmiast chce sprawdzić, czy

zdoła rozpalić w niej ogień. Wierz mi, Nick Valkov nie

jest żadnym wyjątkiem. Lubi wyzwania.

Kyle wstał z fotela, przerzucił marynarkę niedbale

przez ramię, po czym wsunął rękę do kieszeni i pochy­

liwszy się nad biurkiem, cmoknął Caroline w policzek.

- Odpręż się, Caro, i zaryzykuj. Może warto? A mną

się nie przejmuj. Zwalniając mnie, właściwie wyświadczasz

mi przysługę. No, to ja już zmykam. Do zobaczenia.

Pogwizdując wesoło, wyszedł z gabinetu.
Przez minutę czy dwie rozmyślała nad tym, co po­

wiedział, potem jednak potrząsnęła energicznie głową,

żeby wyrwać się z zadumy. Kyle'owi najzwyczajniej

w świecie odbiło. Nick Valkov podrywał ją dziś rano

z nudów, dla urozmaicenia sobie życia, a nie dlatego, że

mu się podobała.

I nie dlatego, że miał wobec niej jakiekolwiek po­

ważne zamiary.

background image

ROZDZIAŁ DRUGI

Było ciemno, kiedy skręcił w podjazd prowadzący do

dużego, pięknego domu usytuowanego nad jednym z ma­

lowniczych jezior, daleko na przedmieściach Minne-

apolis. Wciskając przycisk na pilocie, otworzył drzwi do

garażu i wjechał mercedesem do środka. Po chwili, za­

brawszy z samochodu teczkę, skierował się do domu.

W teczce znajdowały się dokumenty, które chciał jeszcze

przejrzeć, oraz listy, które wyjął ze stojącej przy ulicy

skrzynki.

Z sięgających od podłogi do sufitu okien salonu roz­

ciągał się panoramiczny widok na leżące niżej jezioro.

Wszedłszy do pokoju, zdjął gruby wełniany płaszcz, skó­

rzane rękawiczki, marynarkę i krawat; wszystko rzucił

niedbale na krzesło. Następnie odpiął pod szyją koszulę

i z drogiej, kryształowej karafki nalał sobie kieliszek

wódki. Stolicznaja zawsze należała do jego ulubionych

trunków. Z kieliszkiem w ręku usiadł w wielkim, wy­

godnym fotelu i otworzył teczkę. Zaczął od poczty: sor­

tował przesyłki, odkładając na bok korespondencję, a re­

klamówki i inne śmieci ciskając na podłogę.

Nagle zobaczył kopertę, która w miejscu nadawcy

miała stempel: Urząd Imigracji i Naturalizacji. Rozerwa­

wszy ją, przeczytał krótki, precyzyjnie sformułowany list.

background image

32

I zaniemówił. Wprost nie mógł uwierzyć w to, co było

tam napisane. Przerażony, zaklął cicho pod nosem.

- To niemożliwe! Musiała zajść jakaś pomyłka -

przekonywał sam siebie.

Wybiegając myślą naprzód i widząc, jak wszystkie je­

go marzenia, plany, nadzieje na przyszłość spalają na pa­

newce, pękają niczym bańka mydlana, poczuł strach,

a zarazem bezbrzeżną złość.

Został uznany za osobę niepożądaną, którą rząd Sta­

nów Zjednoczonych zamierza deportować z powrotem

do Rosji! Z listu wynika, że powinien zgłosić się do naj­

bliższego urzędu imigracyjnego wraz z paszportem i zie­

loną kartą. Dalej następowało ostrzeżenie: jeżeli zlekce­

waży powyższe zalecenie, odpowiednie władze natych­

miast podejmą przeciwko niemu stosowne środki prawne.

Ogarnęła go czarna rozpacz. Chociaż w liście wprost

o tym nie napisano, między wierszami można było wy­

czytać, że ktoś rozpoznał w nim dawnego agenta KGB.

Oczywiście, była to totalna bzdura. Nigdy w życiu nie

miał nic wspólnego z żadnym KGB. Był chemikiem,

w dodatku wybitnym chemikiem, a nie szpiegiem! Jeżeli

chce zostać w Stanach, a chciał, wiedział, że tylko żmud­

ny i kosztowny proces pozwoli mu się oczyścić z za­

rzutów.

Nie kusił go powrót do kraju przodków. Od czasu

rozpadu Związku Radzieckiego sytuacja polityczna

w Rosji była ciągle niestabilna. Owszem, tęsknił za oj­

czyzną - między innymi dlatego osiadł w Minnesocie;

duże opady śniegu, mroźne zimy, zamarznięte jeziora

przypominały mu rodzinne strony - ale w najmniejszym

background image

33

stopniu nie tęsknił za walką ideologiczną, jaka tam nie­

ustannie wrzała, a co za tym idzie, za częstymi zmianami

w rządzie i kryzysem gospodarczym.

Po chwili namysłu sięgnął po słuchawkę i wystukał

prywatny numer Kate do biura, znany zaledwie garstce

osób. Odczekał kilkanaście dzwonków. Ponieważ nikt nie

odebrał telefonu, rozłączył się, a następnie wystukał jej

numer domowy. Odetchnął z ulgą - tym razem dopisało

mu szczęście.

- Kate? Mówi Nick Valkov. Przepraszam, że ci prze­

szkadzam w domu, ale stało się coś ważnego, o czym

powinnaś wiedzieć. Czy możemy teraz porozmawiać?

Chyba że masz jakieś plany na wieczór...

- Sterling i ja właśnie zamierzaliśmy usiąść do ko­

lacji, ale jeśli trzeba, gospodyni może nam ją później

podać. Poczekaj chwilę, Nick. Poproszę Sterlinga, żeby

uprzedził panią Brant. - Zakryła ręką mikrofon i zawo­

łała do Sterlinga. Parę sekund później jej głos znów za­

brzmiał w słuchawce. - No dobrze, Nick. Co się dzieje?

Opowiedział jej o liście.

- Nie muszę ci chyba mówić, Kate, że jestem tym

wszystkim zaskoczony i ogromnie zaniepokojony. Nie

mam pojęcia, kto mógł wpaść na pomysł, że pracowałem

dla KGB. Nie przeczę, że wykonywałem różne badania

na zlecenie rządu, ale nigdy nie były one objęte klauzulą

tajności. Zawsze byłem zagorzałym przeciwnikiem broni

chemicznej i nigdy nie zgodziłbym się uczestniczyć

w żadnych tego typu badaniach. Nie wiem, może komuś

się coś pomyliło. Może ktoś odkrył, że pracowałem w la­

boratoriach rządowych i uznał, że musiałem wykonywać

background image

34

eksperymenty dla KGB. W każdym razie, ponieważ teraz

pracuję w twojej firmie, i to nad produktem, który ma

dla ciebie ogromne znaczenie, pomyślałem sobie, że po­

winienem cię niezwłocznie o wszystkim poinformować.

Wzdychając głośno, sięgnął do leżącej obok na krześle

marynarki i wyjął z kieszeni paczkę papierosów oraz za­

palniczkę. Zaciągnął się głęboko, po czym wypuścił z ust

chmurę dymu.

- Mówiłeś, że chcesz rzucić palenie - rzekła Kate,

słysząc, jak znów się zaciąga.

- Bo chcę. Naprawdę, ale... Cholera jasna! Zdener­

wował mnie ten list. Nie wiem, co robić. Nie mam ochoty

wracać do Rosji. Nie chciałbym też stracić pracy w For­

tune, ale obawiam się, że zajęty oczyszczaniem nazwiska,

mogę nie mieć czasu na badania chemiczne!

- O pracę się nie martw. Jesteśmy już tak blisko usta­

lenia ostatecznej receptury, że nie zamierzam cię nigdzie

puścić. Musimy tylko znaleźć sposób pokonania tych

bubków z urzędu imigracyjnego. To wszystko. Sterling!

- zawołała, ponownie zakrywając ręką mikrofon. - Pod­

nieś drugą słuchawkę i doradź nam coś! Ludzie z Urzędu

Imigracji i Naturalizacji uważają, że Nick jest byłym

agentem KGB i chcą go deportować do Rosji. A ja nie

chcę stracić mojego najlepszego chemika. Po pierwsze,

jest dla nas zbyt cenny, a po drugie, zbyt dużo wie

o „Marzeniu" - oznajmiła ze śmiechem, cofając rękę

z mikrofonu. - Jeszcze go skaptuje jakiś obcy rząd, siłą

wyciągnie z niego sekretny przepis na nasz rewelacyjny

krem odmładzający i zmieni recepturę tak, aby powstał

krem postarzający. Kobietom zamiast ubywać zmarsz-

background image

35

czek będzie ich przybywało. Baby się zbuntują i w ten

sposób dojdzie do wybuchu trzeciej wojny światowej!

Chociaż wcale nie był w nastroju do żartów, Nick nie

wytrzymał i parsknął śmiechem.

- Masz rację, Kate - powiedział. - To wredny, pod­

stępny spisek! Dlatego nie mam żony ani nawet stałej

partnerki. Zamierzam być jednym z tych szczęśliwców,

którzy przetrwają wojnę, których ominie gniew pomar­

szczonych, rozjuszonych niewiast.

- Właśnie tego ci trzeba, Nick - wtrącił się do roz­

mowy Sterling Foster. - Nie chodzi mi, broń Boże,

o wściekłą, pomarszczoną niewiastę, ale o żonę. To by

rozwiązało twoje problemy.

- Żona?! - wykrzyknął Nick, nie kryjąc rozczarowa­

nia. - Rany boskie, Sterling, po co mi żona?

- Po to, że nawet jeśli przed laty byłeś agentem KGB,

żona Amerykanka uchroni cię przed deportacją. Mając

ślub z obywatelką Stanów Zjednoczonych, przebywasz

tu legalnie; nie potrzebujesz żadnej zielonej karty. Nikt

cię nie może zmusić do wyjazdu. Takie jest prawo.

- I co z tego? - spytał drwiąco Nick. - Mam podejść

do jakiejś babki na ulicy i prosić ją o rękę? Nikt nie uwie­

rzy, że nazajutrz po otrzymaniu listu z urzędu imigracyj-

nego zakochałem się i ożeniłem. To na odległość pachnie

lipą.

- Zgadzam się - poparła go Kate, ale tryby jej by­

strego umysłu obracały się z zawrotną szybkością. - Dla­

tego musimy zachować maksimum dyskrecji i ostrożno­

ści. Najlepiej żeby to pozostało, że tak powiem, w ro­

dzinie.

background image

36

- O czym myślisz, Kate? - W głosie Sterlinga sły­

chać było nutę podejrzliwości.

Prawnik znał właścicielkę Fortune Cosmetics od tylu

lat, że na ogół był w stanie odgadnąć, co jej chodzi po

głowie. Teraz też, zadając pytanie, właściwie przeczuwał

odpowiedź.

- O tym, że mam wiele urodziwych wnuczek, z któ­

rych kilka jest pannami, a w dodatku dwie z nich pracują

w Fortune Cosmetics. Oczywiście, Allie jest zbyt rozpo­

znawalna, więc jej kandydatura odpada. Ale Caroline...

Caroline zawsze unikała rozgłosu. Jest natomiast jedną

z ważniejszych osób w firmie, osobiście zajmuje się

kampanią reklamową naszego magicznego kremu, nie ma

męża i jeśli mnie wzrok dziś rano nie mylił, to w tobie,

Nick, nie wzbudza żadnej odrazy.

Nick nie wiedział, jak zareagować. Wydawało mu się,

że śni. Potrząsnął głową, przetarł oczy, ale to nic nie dało

- nie obudził się nagle w łóżku. Z błogosławieństwem

Kate miałby poślubić Caroline Fortune? Pomysł był jak

z księżyca!

Rzecz jasna, dużo wcześniej zwrócił uwagę na Caro­

line. Kilka razy próbował nieśmiało do niej zagadać, ale

podobnie jak dzisiaj; tak i w przeszłości zawsze go zimno

zbywała.

W pracy nazywano ją Królową Lodu; oczywiście jej

chłód i niedostępność stanowiły dla mężczyzn wyzwanie.

Ale od czasu swego niefortunnego romansu z Paulem

wszystkich trzymała na dystans. Nikomu nie pozwalała

się do siebie zbliżyć.

- Nick. - Głos Kate wyrwał go z zadumy. - Dlacze-

background image

37

go nic nie mówisz? Żeby mnie nie urazić, bo pomysł

poślubienia Caroline wydaje ci się wstrętny?

Odchrząknął, po czym ponownie zaciągnął się papie­

rosem.

- Nie, Kate. Nie o to chodzi. Caroline jest piękną,

inteligentną, niezwykle utalentowaną osobą i większość

mężczyzn poczytywałaby sobie za honor, mogąc ją po­

ślubić. Ale... Wiemy, jak zakończył się jej związek z An­

dersenem. Od tamtej pory twoja wnuczka wystrzega się

mężczyzn jak ognia. Dlatego nie wyobrażam sobie, aby

wyraziła zgodę na jakiekolwiek małżeństwo.

- No cóż, dopóki jej nie spytamy, możemy tylko

zgadywać. Na razie jednak chciałabym wiedzieć, jak

ty się zapatrujesz na pomysł ożenku. Parafrazując twoją

wypowiedź, jesteś przystojnym, inteligentnym, niezwy­

kle utalentowanym człowiekiem i większość kobiet po­

czytywałaby sobie za honor, mogąc cię poślubić. Ale

tobie podobno odpowiada kawalerskie życie obfitujące

we flirty i romanse. Oczywiście, gdybyś ożenił się

z moją wnuczką, flirty i romanse musiałyby ustać.

Jej ton, przyjazny, lecz stanowczy, nie pozostawiał

wątpliwości: chociaż byłoby to małżeństwo na niby, za­

warte z rozsądku, a nie z miłości, on miałby obowiązek

traktować Caroline z szacunkiem należnym żonie.

- To zrozumiałe samo przez się - oznajmił, oburzony,

że jego chlebodawczyni uważa, iż musi mu o tym przy­

pominać. - Bardzo poważnie traktuję instytucję małżeń­

stwa. Gdybym się ożenił, starałbym się być jak najlep­

szym mężem. Tylko... tylko nie wiem, czy to jest dobry

pomysł, Kate. Caroline i ja prawie się nie znamy.

background image

38

- To się poznacie. Przemyśl to sobie, Nick. Rozważ

wszystkie za i przeciw, a rano powiesz mi, co zdecydo­

wałeś. Na wszelki wypadek Sterling od razu weźmie się

do roboty i zbada prawną stronę tego przedsięwzięcia.

Bo oczywiście nie ma sensu puszczać machiny w ruch,

jeżeli faceci z urzędu imigracyjnego mogą uznać mał­

żeństwo za lipne, a ciebie i tak deportować. Porozumiem

się też z Jakiem; powinien wiedzieć, co się dzieje. Czyli

umawiamy się tak: odwołujesz, Nick, wszystkie zapla­

nowane na jutro sprawy. Natychmiast po przyjściu do

pracy spotykamy się u mnie w gabinecie, ty, ja i Sterling.

Może również Jake i Caroline.

- Dobrze. A zatem do jutra, Kate.

Nick rozłączył się, przekonany, że cały ten szalony

pomysł nie ma najmniejszej szansy powodzenia. Zupełnie

sobie tego nie wyobrażał. Caroline Fortune miałaby wyjść

za niego za mąż tylko po to, aby nie odesłano go z po­

wrotem do Rosji? Pamiętał jej lodowate spojrzenie i wro­

gość, z jaką dziś rano reagowała na jego zaczepki. Co

jak co, ale Caroline nigdy nie wyrazi zgody.

Za żadne skarby świata.

background image

ROZDZIAŁ TRZECI

Z niedowierzaniem przysłuchiwała się rozmowie, jaka

toczyła się w luksusowym gabinecie Kate Fortune, mie­

szczącym się na ostatnim piętrze eleganckiego wieżowca.

Babka najspokojniej w świecie opowiedziała jej o pro­

blemach doktora Valkova, po czym przedstawiła jedyne

- jej zdaniem - rozsądne i praktyczne rozwiązanie.

Wszyscy zgodnie pokiwali głowami. Tylko Caroline uz­

nała pomysł za całkowicie niedorzeczny.

Pomyślała ze smutkiem, że babcia, osoba dotych­

czas niezwykle sensowna, twardo stąpająca po ziemi,

wreszcie zgłupiała na starość. Ona, Caroline Fortune,

miałaby poślubić Nicka Valkova? Przecież to śmieszne.

Była zaskoczona, że Kate w ogóle mogła jej coś ta­

kiego zaproponować. Ze wstydu miała ochotę schować

się pod ziemię. Przerażeniem też napawała ją świado­

mość, że babka nie zamierza przyjąć do wiadomości

odmowy; z tonu i wyrazu twarzy starszej pani jasno

wynikało, że Caroline powinna ochoczo przystać na

propozycję.

Spod swoich długich czarnych rzęs rzuciła ukradkowe

spojrzenie na Nicka. Zdumiała się, ale i odetchnęła z ul­

gą, widząc, że nie siedzi z takim samym drwiącym

uśmiechem na ustach jak wczoraj. Prawdę mówiąc, dziś

background image

40

sprawiał wrażenie równie zakłopotanego całą sytuacją co

ona.

Trochę zbiło ją to z tropu. Nie wiedziała, czy współ­

czuć mu z powodu niespodziewanych problemów, czy

być oburzona, że najwyraźniej nie jest zachwycony po­

mysłem poślubienia jej. Chociaż sama nie chciała być

jego żoną, to jednak czuła się dotknięta, że on nie chce

być jej mężem, a przynajmniej że na myśl o ślubie z nią

nie okazuje żadnego entuzjazmu - i to mimo podwyżki,

jaką obiecał mu Jake Fortune, i mimo półmilionowej pre­

mii, którą miał dostać w dniu ślubu.

Dzień ślubu? Raczej dzień dobicia targu, pomyślała

gorzko. Bo jest to najzwyklejsza w świecie transakcja

handlowa, korzystna dla obu stron, i dla Nicka, i dla fir­

my. Kate z Jakiem gotowi są zapłacić Nickowi, by po­

ślubił ich wnuczkę. Woleli, żeby nie tracił czasu na długi,

skomplikowany proces, który mógłby się skończyć dla

niego niepomyślnie. Gdyby tak się stało; wówczas Nick

musiałby opuścić Stany Zjednoczone i nie odkryłby ta­

jemniczego składnika do kremu, z którym firma babki

wiązała tak wielkie nadzieje.

Boże, już lepiej byłoby, gdyby wyszła za mąż za Paula

Andersena! Przynajmniej Paul coś do niej czuł, na swój

sposób może nawet ją kochał, chociaż nie ulega wątpli­

wości, że bardziej kochał jej pieniądze.

- Caroline, kochanie, nic nie mówisz... - zauważyła

Kate, spoglądając na nią z zatroskaniem.

Zdawała sobie sprawę z tego, w jak trudnym położe­

niu znajduje się wnuczka, nie zamierzała jej jednak ustą­

pić. Dziewczyna powinna poślubić Nicka - wszyscy by

background image

41

na tym skorzystali. Starsza pani nie była ślepa; widziała,

co się z Caroline działo, odkąd zerwała zaręczyny z An­

dersenem: z żarliwym, wręcz niezdrowym zapałem rzu­

ciła się w wir pracy, nie udzielała się towarzysko, unikała

mężczyzn.

Dwadzieścia dziewięć lat. Za rok stuknie jej trzydzie­

stka, pomyślała smętnie Kate. Niepokoiła się tym, że

wnuczka wciąż ma nie ułożone życie osobiste. To samo

odnosi się do Nicka. Psiakość, jest w kwiecie wieku; naj­

wyższy czas, żeby się ożenił, miał dzieci...

Kate nie lubiła wtrącać się do prywatnych spraw in­

nych ludzi, lecz uważała, że czasem warto dopomóc lo­

sowi. Chciała, żeby wszyscy z jej otoczenia - rodzina,

przyjaciele, współpracownicy - byli tak szczęśliwi jak

ona, słowo „szczęście" zaś w znacznej mierze kojarzyło

się jej z partnerem, z którym można dzielić wszystkie

radości i smutki życia.

- Caroline? - Popatrzyła wyczekująco na wnuczkę.

- Przepraszam, babciu. - Caroline ocknęła się z za­

dumy. Marzyła o tym, by porozmawiać z matką, ale Eri­

ka Fortune miała wrócić do miasta dopiero w przyszłym

tygodniu. - Niewiele mówię, bo prawdę rzekłszy, nie bar­

dzo wiem, co powiedzieć. Serdecznie współczuję Nicko­

wi z powodu jego kłopotów z urzędem imigracyjnym,

ale jestem przekonana, że musi być jakieś inne rozwią­

zanie niż to, które proponujecie.

- Obawiam się, kochanie, że nie ma - oznajmił z po­

wagą Jake Fortune. - Gdyby istniało jakiekolwiek inne

wyjście z sytuacji, nigdy w życiu nie przystałbym na sza­

lony pomysł Kate i Sterlinga. Ale nie istnieje, a sama

background image

42

chyba widzisz, co na obecnym etapie badań oznaczałaby

dla firmy deportacja Nicka. Zainwestowaliśmy mnóstwo

czasu i pieniędzy w pracę nad wynalezieniem tego kre­

mu. Deportacja Nicka teraz, gdy badania są już na ukoń­

czeniu, byłaby dla nas strasznym ciosem. Zrozum, Caro,

nikt ci nie każe brać ślubu na całe życie. Byłoby to pa­

pierowe małżeństwo. Małżeństwo na niby. Po roku czy

dwóch, kiedy urząd imigracyjny odczepi się od Nicka,

możecie się najnormalniej w świecie rozwieść.

Czując, jak oblewa się pąsem, Caroline zaklęła w du­

chu. Rany boskie, czy dorosła kobieta musi rumienić się

jak nastolatka?! Słowa ojca o papierowym małżeństwie

sprawiły, że ni stąd, ni zowąd stanęły jej przed oczami

niezwykle wyraziste obrazy przedstawiające dwa ciała

splątane w miłosnym uścisku. Miała nadzieję, że nikt

z obecnych nie potrafi czytać w jej myślach. Po chwili,

widząc błysk zainteresowania w oczach Nicka, odgadła,

że on jednak wie, co jej chodzi po głowie; nie tylko wie,

ale sam snuje identyczne wizje.

- Więc jak, panno Fortune? - spytał z ironicznym

uśmiechem. - Chce pani, żeby odesłano mnie z powro­

tem do Rosji? Wystarczy jedno krótkie słowo. Tak czy

nie? Wyjdzie pani za mnie czy mam pakować manatki?

Im szybciej się pani zdecyduje, tym szybciej możemy

wrócić do pracy. A zważywszy na to, że czasu na do­

kończenie badań mogę mieć niewiele, dobrze by było,

abym nie tracił go na bezproduktywne pogaduszki.

Serce waliło jej jak szalone, ręce miała mokre od potu.

Czuła się przyparta do muru. Najwyraźniej wszyscy ocze­

kują, że zgodzi się poślubić Valkova.

background image

43

- Sterling. - Popatrzyła na prawnika, po czym obli­

zała się, usiłując zwilżyć wyschnięte wargi. - Czy na­

prawdę nie ma innego wyjścia?

Pokręcił przecząco głową.

- Nie, przynajmniej ja żadnego nie widzę - odparł,

spoglądając na nią ze zrozumieniem i współczuciem.

- No cóż, pomysł małżeństwa uważam za niedorzeczny,

ale stawka jest zbyt wysoka, abym mogła odmówić. - Wbi­

ła wzrok w babkę. - Zdaję sobie sprawę, ile dla ciebie, dla

taty i dla firmy znaczy znalezienie brakującego składnika

iks. Wiem, jak wielkie nadzieje wiążecie z „Marzeniem".

Nie chciałabym, aby wasza ciężka praca poszła na marne.

Zwłaszcza że, jak słusznie zauważył tata, nie byłoby to pra­

wdziwe małżeństwo. To znaczy, nie w normalnym sensie

tego słowa. Chodzi mi o to, że... - urwała speszona.

- Dziękuję, Caroline - rzekła Kate. - Wiedziałam, że

mogę na ciebie liczyć. - Uścisnęła serdecznie wnuczkę,

zanim zwróciła się do swego syna oraz prawnika. - Ster­

ling, Jake, może przejdziemy w trójkę do sali konferen­

cyjnej i tam omówimy szczegóły? Podejrzewam, że Ca­

roline i Nick zechcą pobyć sami. Na pewno jest mnóstwo

spraw, które muszą między sobą ustalić - dodała, obser­

wując z namysłem świeżo zaręczoną parę, po czym wsta­

ła od biurka i skierowała się do drzwi. - Zobaczymy się

z wami później.

Po chwili drzwi się zamknęły i Caroline z przeraże­

niem uświadomiła sobie, że faktycznie zostali sami. Przez

moment nerwowo wygładzała spódnicę. Nie potrafiła

spojrzeć Nickowi w oczy, ba, nie mogła uwierzyć, że

przystała na tę farsę i zgodziła się go poślubić.

background image

44

Obecny w gabinecie mężczyzna ma być jej mężem!

Chyba upadła na głowę, dając się przekonać babce o ko­

nieczności ślubu! Wyobraziła sobie noc poślubną i znów

zalała ją fala wątpliwości. No bo cóż tak naprawdę wie

o Nicku Valkovie prócz tego, że jest wybitnym chemi­

kiem?

Chociaż w Fortune Cosmetics bardzo dokładnie

sprawdzano przeszłość każdego pracownika, a szczegól­

nie tych zajmujących kierownicze stanowiska, to przecież

nie można było wykluczyć jakiejś pomyłki czy przeocze­

nia. A jeśli urząd imigracyjny ma rację i Nick rzeczy­

wiście pracował kiedyś dla KGB? Co wtedy? A jeśli po

ślubie, kiedy już otrzyma obiecaną przez Jake'a półmi­

lionową premię, uzna, że nie interesuje go platoniczne

małżeństwo i będzie się domagał, by żona spełniała swoje

małżeńskie powinności?

Siedziała przerażona, nie panując nad rozpaloną wy­

obraźnią, która podsuwała jej szalone obrazy, burzyła

spokój, odbierała zdolność logicznego myślenia.

- Mam świadomość, że nie jest to dla pani łatwe, cała

ta sytuacja... - rzekł Nick, przerywając krępującą ciszę,

która ciążyła im obojgu. - Chciałbym skorzystać z okazji

i bardzo pani podziękować. Nawet pani nie wie, panno

Fortune, ile to dla mnie znaczy.

- Nie panno Fortune, tylko Caroline - upomniała go

cicho. - Jeśli mamy być mężem i żoną, nie możemy mó­

wić do siebie per pan i pani. W przeciwnym razie urzęd­

nicy z miejsca zorientują się, że ślub wzięliśmy nie z mi­

łości, ale po to, żebyś uniknął deportacji.

- Oczywiście, masz rację. Czyli od dziś jesteśmy dla

background image

45

siebie Caroline i Nick. - Przez chwilę milczał, jakby usi­

łował zebrać myśli. - Słuchaj, ani ja nie marzyłem o mał­

żeństwie, ani ty. Wszystko stało się dość nieoczekiwanie.

Zdaję sobie sprawę, że sytuacja jest nienormalna i oboje

czujemy się niezręcznie. Możemy jednak postarać się te­

mu zaradzić.

- W jaki sposób?

- Spędzając razem trochę czasu, żeby się lepiej po­

znać. Nie będziemy ze sobą sypiać, ale miło by było,

gdybyśmy mogli się zaprzyjaźnić. Hm, najpierw musimy

ustalić kilka rzeczy. Z oczywistych powodów zależy mi,

aby ślub odbył się jak najprędzej. Chętnie jeszcze w tym

tygodniu. Huczne wesele raczej odpada. Po pierwsze, nie

mamy czasu na przygotowania, a po drugie, pojawiłyby

się zdjęcia w prasie, a rozgłos nie jest nam potrzebny.

Zostaje zatem szybka wizyta w urzędzie stanu cywilnego.

Wiem, że nie o takim ślubie marzą dziewczyny, ale...

ale chyba tak będzie najrozsądniej. No i trzeba również

zdecydować, gdzie będziemy mieszkać: u ciebie czy

u mnie.

- Boże, nie wiem. Takie to wszystko nagłe i nieocze­

kiwane, że... Po prostu jeszcze się nad tym nie zastana­

wiałam - szepnęła.

Wstała z krzesła i podeszła do ogromnych okien,

z których rozciągał się widok na miasto. Przez chwilę

tępym wzrokiem wpatrywała się w widoczne niżej domy

i ulice; wciąż miała wrażenie, jakby uczestniczyła w ja­

kimś absurdalnym spektaklu, w jakiejś fikcji nie mającej

nic wspólnego z rzeczywistym światem.

- Oczywiście masz słuszność, że powinniśmy się sta-

background image

46

rać zaprzyjaźnić. Jeśli chodzi o urząd stanu cywilnego,

zgadzam się, natomiast data ślubu... Hm, może być

weekend. Co prawda, nie sądziłam, że aż tak ci się spie­

szy, ale chyba faktycznie nie ma co zwlekać. Lepiej, żeby

urząd imigracyjny więcej się ciebie nie czepiał. Co je­

szcze? Aha, kto do kogo powinien się wprowadzić...

Mam mieszkanie w mieście, zresztą niedaleko stąd. Ma­

łe, ale całkiem wygodne.

- Sądzę, że lepiej nam będzie u mnie. Dom jest duży,

nie będziemy sobie siedzieć na głowie. W naszej sytuacji

odległość do pracy to sprawa drugorzędna, ważniejsze

jest poczucie przestrzeni psychicznej i fizycznej. To, że­

byś nie czuła się stłamszona. Żebyś mogła się odizolować,

gdybyś chciała... - Wstał i też podszedł do okna. - Dom

ma jeszcze jedną przewagę. Otóż urząd imigracyjny może

wydelegować swojego przedstawiciela, aby przyjrzał się

bliżej naszemu małżeństwu, sprawdził, czy nie jest lipne.

Myślę, że taki człowiek zdziwiłby się, widząc, że

gnieździmy się w dziupli, a dom trzymamy na sobotnio-

-niedzielne wypady za miasto. Prędzej uwierzy, że mie­

szkamy w domu za miastem, a twoje mieszkanko trzy­

mamy dla wygody, bo często zostajemy w pracy do póź­

na i wtedy, zamiast jechać na wieś, nocujemy parę ulic

dalej.

- W porządku. - Wreszcie zdobyła się na odwagę

i odwróciwszy się, popatrzyła Nickowi w twarz. -

Chciałam pana... to znaczy ciebie... przeprosić. Odkąd

dziś rano babcia wystąpiła z propozycją ślubu, właściwie

myślę tylko o sobie, a przecież dla ciebie to też nie jest

łatwa sytuacja. Mimo to cały czas próbujesz mnie po-

background image

47

cieszyć, rozwiać moje obawy. Jestem ci za to wdzięczna.

Postaram się za bardzo nie wchodzić ci w drogę i zbytnio

nie dezorganizować ci życia. Mam nadzieję, że mogę li­

czyć na to samo z twojej strony.

- Naturalnie.

Uśmiechnął się, dziwny był to jednak uśmiech, jakby

niepełny; obejmował usta, lecz nie docierał do oczu. Zro­

zumiała, że chociaż Nick gotów jest na małżeństwo, aby

ustrzec się przed deportacją, to przede wszystkim martwi

się o nią, swą przyszłą żonę; o to, jak ona zniesie jego

obecność w swoim życiu.

- Aby przekonać urząd imigracyjny, że pobraliśmy

się z miłości, musimy wszystko dokładnie obmyślić:

gdzie się poznaliśmy, kiedy zakochaliśmy się w sobie,

dlaczego postanowiliśmy wziąć cichy ślub - podjął po

chwili. - Z tym ostatnim będzie najgorzej. Na szczęście

jesteś spokojną, rozsądną osobą, która nienawidzi

rozgłosu. W razie czego możemy twierdzić, że chciałaś

uniknąć zamieszania, tłumów gości i najazdu dziennika­

rzy, dlatego zdecydowaliśmy się na skromny ślub cy­

wilny.

Całkiem nieoczekiwanie poczuła się dotknięta opisem

swojego charakteru. Tłumaczyła sobie, że przecież nie

ma znaczenia, co Nick o niej myśli. Nie kochała go. Zgo­

dziła się za niego wyjść wyłącznie na prośbę Kate. Mimo

to zrobiło się jej przykro.

Spokojna. Rozsądna. Nienawidząca rozgłosu. Innymi

słowy, zimna i niedostępna. Czy naprawdę tak ją widzi?

Czy wszyscy w firmie tak ją postrzegają? Miała ochotę

się rozpłakać. Bo znała odpowiedź na to pytanie. Wie-

background image

48

działa, że za jej plecami pracownicy firmy nazywają ją

Królową Lodu.

Królowa Lodu kojarzyła się jej z kobietą twardą, po­

nurą, zamkniętą w sobie, pozbawioną poczucia humoru.

Z kobietą, której żaden mężczyzna nie chciałby pojąć za

żonę. Przedtem jej to nie przeszkadzało; nie szukała mę­

ża. Teraz jednak, wbrew swojej woli, lecz z kilku waż­

nych powodów, miała zostać żoną Nicka Valkova.

- Domyślam się, że... nie bardzo jestem w twoim ty­

pie, prawda?

- Mylisz się, Caroline - odparł cicho. - Uważam, że

jesteś wyjątkowo piękną kobietą. Może trochę zbyt po­

ważną i nadmiernie spiętą, ale z tym sobie poradzimy.

W końcu jesteśmy dorosłymi ludźmi, a dom, jak już

wspomniałem, do małych nie należy; pomieści nas oboje.

Słuchaj, a może dziś po pracy pojechaliśmy do mnie?

Mogłabyś się rozejrzeć, przekonać na własne oczy, jak

to wszystko wygląda, zobaczyć, który pokój najbardziej

ci odpowiada. A od jutra możemy zacząć zwozić twoje

rzeczy...

- A więc to nie sen? To się naprawdę dzieje? Napra­

wdę zostaniemy mężem i żoną? - Pokręciła ze zdumie­

niem głową, po czym uśmiechnęła się, usiłując nie dać

po sobie poznać przerażenia. - Jakoś ciągle mi się wy­

daje, że śnię; że zaraz się obudzę i... - urwała.

- Wiem. Też mam takie uczucie - przyznał, niedbale

przeczesując ręką włosy. - Ale to nie sen, Caroline. To

wszystko naprawdę się dzieje i naprawdę nas dotyczy.

Po prostu musimy zaakceptować sytuację i spróbować

tak żyć, aby drugiej osobie nie sprawiać kłopotu. Ja na

background image

49

pewno dołożę wszelkich starań, żebyś nie żałowała swojej

wielkoduszności.

Zamyślił się, po chwili rozciągnął usta w uśmiechu,

ale takim łobuzerskim, który sprawił, że serce zabiło jej

mocniej.

- No dobrze, chyba powinniśmy wracać do pracy.

Mam tysiące rzeczy do zrobienia w laboratorium, zanim

dostarczę twojej babce sekretny przepis na magiczny

krem wiecznej młodości.

- Idź. A kiedy skończysz pracę i będziesz gotów ru­

szać do domu, zadzwoń do mnie. Uprzedzę sekretarkę,

żeby odwołała moje dzisiejsze spotkania. Zresztą i tak

na niczym nie byłabym w stanie się skupić. Czyli o do­

wolnej porze jestem do twojej dyspozycji...

- Hm, do mojej dyspozycji? Coraz bardziej podoba

mi się stan narzeczeński - oznajmił, szczerząc zuchwale

zęby. Nic sobie nie robił z jej groźnej miny i rumieńca,

który powoli powlekał jej policzki. - Rany boskie, Caro,

uśmiechnij się. W końcu niecodziennie się człowiek za­

ręcza. Poza tym pomyśl sobie, że mogłoby być znacznie

gorzej! Że urząd imigracyjny mógłby się przyczepić...

hm, na przykład do Ottona i to jemu by grożono de­

portacją.

Otto Mueller, krępy, solidnie zbudowany mężczyzna,

pomagał mu w laboratorium.

Szybko, nim zorientowała się, co ją czeka, Nick Val-

kov pochylił się i pocałował ją lekko w usta.

- Przepraszam, nie mogłem się oprzeć pokusie. Od

wczoraj nie daje mi to spokoju i wreszcie musiałem

sprawdzić, czy jesteś smaczniejsza od słodkiej bułeczki!

background image

50

Chwycił teczkę i po chwili wybiegł na korytarz.

Caroline stała bez ruchu, wpatrując się w drzwi, za

którymi zniknął. Z całej siły musiała się powstrzymywać,

żeby nie zawołać za nim: I co? Jestem smaczniejsza czy

nie? Odruchowo przysunęła rękę do ust. Wydawało jej

się, że są gorące od pocałunku. Nie bądź śmieszna, zga­

niła się w duchu i potrząsnęła głową, jakby chciała ją

przewietrzyć, oczyścić z niedorzeczności i bzdur.

Boże, chyba zwariowała! Nick Valkov jest wstrętnym,

wyrachowanym typem, a ona dała się nabrać. Sądziła,

że przejmuje się jej losem, a to tylko była gra! Zasłona

dymna! Oszukiwał ją, ukrywał przed nią swoją prawdzi­

wą naturę, bo chciał, żeby zgodziła się wyjść za niego

za mąż.

Nie może go poślubić! Z drugiej strony nie może nie

poślubić. Była rozdarta. Nie może go nie poślubić, bo

dała słowo babce i ojcu. Liczyli na nią, że uchroni Nicka

przed deportacją, a to pozwoli mu dokończyć badania

nad „Marzeniem". Nie może zawieść rodziny, odwrócić

się od nich tak, jak to zrobił jej brat Adam.

Nie ma wyjścia. Czy jej się to podoba, czy nie, musi

zostać żoną Nicka Valkova. Westchnęła głośno. Nie o ta­

kim małżeństwie marzyła, nie tak je sobie wyobrażała.

Odkąd była małą dziewczynką, zawsze chciała iść do ślu­

bu w długiej białej sukni ze zwiewnym welonem, mieć

cudownego, kochającego męża i kilkoro wspaniałych

dzieci.

Rozglądając się po gabinecie, zatrzymała wzrok na

stojącym w rogu niedużym piedestale, nad którym wzno­

siło się szczupłe alabastrowe ramię zakończone ręką. Wo-

background image

51

kół nadgarstka połyskiwała srebrna dziecięca bransoletka

ozdobiona maleńkimi koralikami i delikatnym serdusz­

kiem. Bransoletka była dość cenna, ponieważ najpra­

wdopodobniej należała kiedyś do jednej z wielkich kró­

lowych.

Ale to nie dlatego Caroline nie mogła oderwać od

niej oczu. Dla Caroline bransoletka miała szczególne zna­

czenie; stanowiła symbol życia, symbol ogniska domo­

wego, rodziny, a także tradycji, przekazywania pochodni

z pokolenia na pokolenie.

Była kobietą samotną. Miała dwadzieścia dziewięć lat

i prawie codziennie słyszała, jak tyka jej zegar biolo­

giczny. Ile na małżeństwo z Nickiem zmarnuje czasu,

który mogłaby poświęcić na szukanie prawdziwego mę­

ża? Bo tylko z człowiekiem, który by ją kochał i którego

ona by kochała, mogłaby mieć dzieci. Ile czasu sama

zmarnowała, izolując się od mężczyzn i bez reszty po­

święcając pracy? Zdała sobie sprawę, że głupio to wszy­

stko rozegrała. Ale było już za późno; przeszłości nie

sposób cofnąć, nie sposób przeżyć na nowo, inaczej.

Podobnie jak jej ojciec, dla dobra rodziny i rodzinnej

firmy powinna zapomnieć o własnych marzeniach, inny­

mi słowy, powinna wstąpić w związek małżeński z czło­

wiekiem, którego prawie nie zna.

W porządku, gotowa była na to poświęcenie.
Podjąwszy decyzję, opuściła gabinet Kate i skierowa­

ła się do siebie.

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY

Kiedy późnym popołudniem zabrzęczał telefon i na

drugim końcu linii Caroline usłyszała głos Nicka, ku

własnemu zdumieniu poczuła ulgę. Odkąd rozstali się

przed południem, bała się momentu, kiedy Nick zadzwo­

ni, a zarazem niecierpliwie oczekiwała na jego telefon.

Nie była w stanie skupić się na pracy, bo myślała tylko

o swoim rychłym zamążpójściu. W sumie więc niewiele

przez cały dzień zrobiła i wiedziała, że nie ma sensu dalej

siedzieć przy biurku, udając, że pracuje, a w rzeczywi­

stości przekładając z kąta w kąt papiery.

- Przyjdę po ciebie do gabinetu - oznajmił Nick. -

Powinniśmy być jak najczęściej widywani razem. Jeśli

ludzie z urzędu imigracyjnego zaczną węszyć, zadawać

pytania pracownikom firmy, usłyszą, że przynajmniej nie­

którzy podejrzewali nas o romans. Że z początku pewnie

się ukrywaliśmy, bo chcieliśmy uniknąć plotek, ale po­

tem, im bliżej było do ślubu, tym jawniej okazywaliśmy

sobie uczucia. Wiesz co? Postaraj się, żeby sekretarka

była u ciebie w gabinecie, kiedy przyjdę.

- Dobrze - zgodziła się, choć niechętnie.

Wiedziała, że to, co Nick proponuje, jest logiczne,

a jednak miała wewnętrzne opory. Już raz, kiedy spoty­

kała się z Paulem Andersenem, była obiektem plotek

background image

53

i bardzo nie chciała dopuścić do sytuacji, by znów plot­

kowano na jej temat.

- Do zobaczenia za kilka minut - dodała. Nie odkła­

dając słuchawki, połączyła się z sekretarką. - Mary, listy,

które mi przyniosłaś, leżą podpisane. Bądź tak miła

i wpadnij po nie.

- Dobrze, już idę - odparła młoda dziewczyna o nie­

zwykle żywym i pogodnym usposobieniu.

Po chwili stanęła w progu. Zamiast wręczyć jej pod­

pisane listy, Caroline udawała, że szuka czegoś na biurku.

Grzebiąc wśród papierów, rozmawiała z sekretarką, żeby

zatrzymać ją w gabinecie do przyjścia Nicka. Ucieszyła

się, kiedy wreszcie usłyszała na korytarzu zbliżające się

kroki.

- Caro maleńka... Och, przepraszam, panno Fortune,

myślałem, że jest pani sama - powiedział szybko, wy­

raźnie skruszony, kiedy zajrzawszy do gabinetu, zorien­

tował się, że w środku stoi również sekretarka.

Świetnie odegrał rolę zmieszanego kochanka, który

nieopatrznie zdradza, że coś go łączy z wnuczką szefo­

wej. Prawdę mówiąc, wypadł tak przekonująco, że Ca­

roline aż się wzdrygnęła. Przemknęło jej przez myśl, że

może jednak w urzędzie imigracyjnym się nie pomylili

i Nick faktycznie pracował w KGB. Ale natychmiast

zdała sobie sprawę, że to totalna bzdura.

Bo gdyby był agentem, nie przyjeżdżałby do Stanów

po to, aby zatrudnić się jako chemik w firmie kosme­

tycznej. Starałby się raczej znaleźć pracę w ważnej spółce

elektronicznej albo w lotnictwie. Obracałby się w krę­

gach rządowych, spotykał z politykami, próbował zdobyć

background image

54

informacje, które później mógłby sprzedawać za duże

pieniądze obcym rządom lub grupom terrorystycznym.

Oczywiście, konkurencyjna firma kosmetyczna mo­

głaby być zainteresowana wiadomością, że Fortune Cos-

metics wypuszcza na rynek szminkę i lakier do paznokci

w identycznym szkarłatnym odcieniu, któremu nadano

nazwę „Maraskino". Jednakże było mało prawdopodob­

ne, aby za tego typu wiadomości ktokolwiek chciał płacić

duże pieniądze, a jeszcze mniej prawdopodobne, aby te­

go rodzaju praca pociągała tajnego agenta.

Biorąc głęboki oddech, Caroline postanowiła przyłą­

czyć się do Nicka i odegrać scenkę, którą zaaranżował.

Kątem oka zauważyła, jak Mary przygląda im się z za­

ciekawieniem. Dobrze, właśnie o to chodzi.

- Nick... Doktorze Valkov - poprawiła się szybko -

zaraz będę gotowa. - Podała sekretarce listy. - Dziękuję,

Mary, to już wszystko.

Nawet nie musiała udawać zawstydzenia. Rumieniec

na jej twarzy był jak najbardziej autentyczny.

- Tak, panno Fortune.

Sekretarka skierowała się do wyjścia, zanim jednak

opuściła gabinet, posłała Nickowi zalotne, rozmarzone

spojrzenie, zupełnie jakby Nick - pomyślała Caroline.

zdegustowana i oburzona zachowaniem młodej kobiety

- był bogatym przystojnym przemysłowcem albo popu­

larnym gwiazdorem filmowym.

- Możesz się nie martwić - rzekła tonem ociekają­

cym sarkazmem - że twój plan się nie powiedzie. Założę

się, że Mary nie zdoła utrzymać języka za zębami i jutro

całe biuro będzie wiedziało, że Caroline Fortune ma ro-

background image

55

mans z doktorem Valkovem. Czy naprawdę musiałeś wo­

łać od drzwi „Caro, maleńka"?

- Pewnie, że musiałem. - Na jego ustach wykwitł ten

łobuzerski uśmiech, który przyprawiał ją o gwałtowne bi­

cie serca. - Właśnie tak bym się do ciebie zwracał, gdy­

byśmy naprawdę mieli romans. Zarówno Kyle, jak i Allie

używają skrótu „Caro". Zawsze mi się to podobało. Caro,

Caro... Pasuje do ciebie, wiesz? Chociaż pasowałoby je­

szcze bardziej, gdybyś się odprężyła, rozpuściła włosy...

- Wzruszył ramionami, nic sobie nie robiąc z gniewnego

spojrzenia, jakim go obrzuciła. Po chwili kontynuował:
- Zresztą im więcej dostarczymy powodów do plotek,

tym lepiej. Na razie w całym biurze huczy, że wczoraj

wywaliłaś z roboty Kyle'a. To prawda?

- Tak. A znając życie, jutro w całym biurze będzie

huczało, że zwolnienie Kyle'a ma jakiś związek, tylko

nie wiem jaki, z naszym romansem. - Potrząsnęła z iry­

tacją głową; nienawidziła wyssanych z palca plotek. -

Niestety, Kate miała rację. Kyle zupełnie nie nadawał

się do pracy w Fortune. Natomiast ty, jeżeli chcesz za­

chować swoją posadę i nie wylądować z powrotem

w Rosji, powinieneś okazywać mi trochę więcej szacun­

ku. Nie życzę sobie żadnych krytycznych uwag na temat

mojego wyglądu czy charakteru. Tylko dlatego, że nie

ubieram się jak wystrzałowa punkówa i nie zachowuję

jak słodka, uśmiechnięta od ucha do ucha idiotka, nie

znaczy, że jestem zimną wyniosłą jędzą czy też Królową

Lodu, jak mnie wszyscy za plecami nazywają!

Była tak podminowana, że niemal krzyczała. Ona, któ­

ra prawie nigdy nie podnosiła głosu, która zawsze z każ-

background image

56

dym rozmawiała spokojnie i w każdej sytuacji potrafiła

pohamować gniew. Po chwili przeraziła się. Nie wiedzia­

ła, co się z nią dzieje; jak to możliwe, aby w ciągu za­

ledwie paru minut tak totalnie stracić nad sobą kontrolę?

Wściekłość oraz zmieszanie Caroline potęgował fakt,

iż Nick wydawał się całkiem nie przejmować jej wybu­

chem. Jego ciemne oczy lśniły wesoło, a usta rozciągnęły

się... Tak, gotowa była przysiąc, że w uśmiechu zado­

wolenia.

Podobnie jak wczoraj, musiała mocno się hamować,

żeby nie zetrzeć mu tego uśmiechu z twarzy.

- No tak - mruknął z satysfakcją. - Chyba pod tą

lodową powłoką kryje się ognisty temperament. Okazuje

się, że źle cię oceniłem, Caro. Sam nie wiem dlaczego,

ale jakoś zawsze sądziłem, że trudno wyprowadzić cię

z równowagi.

Poszedłszy do szafy, otworzył drzwi i wyjął ze środka

płaszcz.

- Czy możemy już iść, moja ognista narzeczono?
Rozzłoszczona, otworzyła usta, zamierzając zrewan­

żować się jakąś ciętą ripostą, po chwili jednak zmusiła

się, by je z powrotem zamknąć. Czuła instynktownie, że

żadne cięte riposty nie zrobią na Nicku wrażenia. Był

mistrzem, jeśli chodzi o pojedynki na kąśliwe słowa

i uszczypliwy dowcip, ona zaś pierwszoklasistką. Wie­

działa więc, że nie ma sensu stawać z nim szranki, bo

i tak nie wygra.

Przeszkadzała jej ta świadomość. Była przyzwyczajo­

na do wygrywania, do tego, że we wszystkim, co robi,

osiąga lepsze wyniki od innych. Na myśl, że w Nicku

background image

57

Valkovie spotkała godnego przeciwnika, kogoś równie

upartego i ambitnego jak ona sama, przeszły ją ciarki.

Odwróciwszy się tyłem, wsunęła ręce w rękawy pła­

szcza. Niespodziewanie poczuła, jak zaciskają się wo­

kół niej męskie ramiona. Mimo iż starała się uwolnić,

obejmowały ją mocno. Bliski kontakt fizyczny i ciepło

bijące z ciała Nicka sprawiły, że nie potrafiła opano­

wać głośnego bicia serca. Nim się spostrzegła, schylił

się, przytknął nos do jej szyi i wciągnął głęboko po­

wietrze.

- „Appassionato". - Rozpoznał zapach produkowa­

nych przez Fortune Cosmetics drogich perfum, których

czasem używała. - Jaśmin, gardenia, lilia, róża, olejek

wetiwerowy, piżmo i kilka innych wonnych substancji;

zapach, który oczaruje każdą dziką bestię - szepnął nis­

kim głosem prosto do jej ucha.

- Chciałeś powiedzieć: ukoi dziką bestię? - spytała.

- Nie, oczaruje. - Opuścił ramiona, po czym delikat­

nie ujmując Caroline pod łokieć, ruszył w stronę drzwi.

- Jest na tyle wcześnie, że jeśli się pospieszymy, uda

nam się zdążyć przed wieczorną godziną szczytu.

Minąwszy pokój Mary, która ukradkiem przyglądała

im się zza biurka, wsiedli do jednej z trzech wind. Nick

wcisnął dolny przycisk oznaczający podziemny parking.

- Pojedziemy moim samochodem - oznajmił stanow­

czym tonem.

- Ależ nie, to bez sensu - zaprotestowała. - Jedź

pierwszy, a ja za tobą pojadę własnym autem. Nie bę­

dziesz musiał mnie potem odwozić.

- To mi nie przeszkadza. Zresztą jazda tam i z po-

background image

58

wrotem jednym samochodem pozwoli nam się lepiej po­

znać.

Przytrzymał drzwi eleganckiego czarnego mercedesa,

czekając, aż Caroline zajmie miejsce. Kiedy już siedziała,

pochylił się i pomógł jej zapiąć pasy.

- Nie chcę, żeby cokolwiek ci się stało - wyjaśnił

z uśmiechem. - Bądź co bądź żony nie rosną na drze­

wach. A gdybym, nie daj Boże, miał poślubić kogoś ta­

kiego jak Agnes Grimsby, to chyba sam bym pobiegł do

urzędu imigracyjnego i błagał ich o deportację.

Agnes Grimsby, żeński odpowiednik Ottona Muellera,

pracowała w firmowym bufecie. Wyobraziwszy sobie ich

razem, dwie tak kompletnie różne i niedopasowane oso­

by, Caroline zrobiło się wesoło.

- Moim zdaniem - rzekła, kiedy Nick okrążył samo­

chód i usiadł za kierownicą, ze wszystkich sił próbując

zachować powagę - stanowilibyście uroczą parę. Jeżeli

chcesz, mogę jej dyskretnie napomknąć, że wpadła ci

w oko...

- Ani się waż! Bo inaczej, choćbym miał za karę wy­

lądować w Rosji, postaram się, żeby miły, poczciwy Otto

wszędzie za tobą łaził niczym wierny, zakochany psiak.

Przekręcił kluczyk w stacyjce, po czym ostrożnie wy­

jechał tyłem. Pracownicy wyższych szczebli mieli własne

miejsca parkingowe. Parę minut później mercedes pruł

jedną z autostrad, kierując się na zachód od miasta. Nick

włączył radio; wnętrze auta wypełniły spokojne dźwięki

muzyki klasycznej.

- Więc jaki jest twój ulubiony kolor? - spytał ni stąd,

ni zowąd.

background image

59

- Fioletowy. Bo co?
- Bo o takie rzeczy mogą nas pytać przedstawiciele

urzędu, jeżeli zechcą sprawdzić wiarygodność naszych

zeznań. Mężowie i żony na ogół znają swoje przyzwy­

czajenia, upodobania... W każdym razie, gdyby ktoś się

interesował, to ja najbardziej lubię kolor niebieski. Palę

papierosy marki Player's. Piję narodowy trunek Rosjan.

Wódkę - wyjaśnił, widząc pytające spojrzenie Caroline.

- U mnie w domu zawsze stoi Stolicznaja. Lubię balet,

śnieżne zimy, spacery brzegiem jeziora, zwłaszcza

w świetle księżyca, oraz, jak się zapewne zdążyłaś do­

myślić, muzykę klasyczną. Jeśli chodzi o chemię i pracę

w laboratorium, fascynowało mnie to od dziecka. Już

w szkole przejawiałem niezwykłe zdolności chemiczne.

Mam trzydzieści cztery lata i metr osiemdziesiąt pięć

wzrostu. Ważę osiemdziesiąt pięć kilo, z czego większość

to mięśnie. Ćwiczę systematycznie; co najmniej pięć razy

w tygodniu chodzę do siłowni. Myślisz, że zapamiętasz

to wszystko?

- Postaram się. Chociaż prawdę mówiąc, czuję się tak,

jakbyś mi przekazywał czyjeś akta osobowe i przygoto­

wywał mnie do odbycia tajnej szpiegowskiej misji. Czy

na pewno nie jesteś byłym agentem KGB?

Oczywiście żartowała, ale nie zdziwiłaby się, gdyby

w tym momencie przyznał się do szpiegowskiej prze­

szłości.

- Na pewno - odparł. - Przysięgam. Nie miej tak za­

skoczonej miny, Caro. Kiedy się dorasta za Żelazną Kur­

tyną, człowiek poważnie traktuje tego rodzaju oskarżenia.

W ciągu ostatnich lat mnóstwo się w Rosji zmieniło, ale

background image

60

wciąż jest wiele do zrobienia. Moja praca tam miała cha­

rakter czysto cywilny. Więc nie obawiaj się; nie wychodzisz

za mąż za szpiega i sama też nie staniesz się Jamesem Bon­

dem w spódnicy. - W głosie Nicka pobrzmiewała lekka

nuta ironii, ale również żalu czy pretensji.

- Przepraszam, nie chciałam cię urazić. Po prostu sa­

ma nie wiem. To znaczy, musi być jakiś powód... coś

musiało się wydarzyć, żeby urząd imigracyjny nagle do­

szedł do wniosku, że trzeba cię wydalić ze Stanów.

- Wiem. Sam się nad tym zastanawiałem. Od wczoraj,

kiedy otworzyłem tę przeklętą kopertę, właściwie o ni­

czym innym nie myślę. A ponieważ nie mam na sumieniu

żadnej szpiegowskiej działalności, podejrzewam, że za

decyzją urzędu imigracyjnego muszą się kryć jakieś nie­

czyste sprawy.

- Nie rozumiem.

- Może, mimo wszystkich naszych środków ostroż­

ności, jakoś przeciekła na zewnątrz informacja o rewe­

lacyjnym kremie odmładzającym, który wkrótce Fortune

Cosmetics ma wypuścić na rynek? Oczywiście badania

nad kremem objęte są w firmie ścisłą tajemnicą, ale prze­

cież mnóstwo osób wie, nad czym obecnie pracujemy.

Choćby sekretarki, asystentki. Pomyślałem sobie, że mo­

że któryś z naszych konkurentów coś słyszał, może otrzy­

mał jakieś informacje i się przestraszył. Może uznał, że

usuwając jedno ważne ogniwo, czyli mnie, zahamuje pro­

ces, a przynajmniej go spowolni. Że będzie musiało mi­

nąć kilka lat, zanim firma znów dojdzie do tego punktu,

w którym jest teraz...

- O Boże! - zawołała zaniepokojona. - To mi nie

background image

61

przyszło do głowy! Prawdę mówiąc, zawsze wydawało

mi się, że babcia przesadza z tym szpiegostwem prze­

mysłowym, że jej obawy są śmieszne, ale teraz... Sama

nie wiem. Cholera, może masz rację? Czy... czy jest jakiś

sposób, żeby się o tym przekonać? Przekonać i zabez­

pieczyć na przyszłość? Bo jeśli jest tak, jak podejrzewasz,

i jeśli nasze małżeństwo uchroni cię przed deportacją,

konkurencja może znaleźć sobie kolejne, jak to nazwałeś,

ważne ogniwo, i dalej nam bruździć:

- Wtedy przynajmniej będziemy wiedzieli, kto za tym

stoi - oznajmił z ponurą miną. - Ale na razie nie mar­

twmy się przeciekami ani konkurencją. Może chodzi

o coś całkiem innego? Owszem, urząd imigracyjny się

do mnie przyczepił, ale to jeszcze za mało, żeby podej­

rzewać kolegów z branży. Wspomniałem o przeciekach

tylko po to, abyśmy pamiętali, że taka możliwość w ogó­

le istnieje.

Skręcił w żwirową drogę prowadzącą między szpale­

rem drzew w stronę jeziora i po chwili zatrzymał samo­

chód dwadzieścia metrów przed ogromnym, pięknym do­

mem zbudowanym w stylu rustykalnym. Caroline z wra­

żenia zaparło dech. Dom, lekko przysypany iskrzącym

się w mroku śniegiem, idealnie wtapiał się w otaczający

go zimowy krajobraz. W blasku księżyca wyglądał wręcz

jak zaczarowany leśny pałac.

- Jesteśmy na miejscu. Oto twój nowy dom, Caro.

Jak ci się podoba? - spytał Nick.

Specjalnie zatrzymał samochód w pewnej odległości

od drzwi, żeby Caroline najpierw z zewnątrz mogła się

przyjrzeć jego królestwu. Nie wiedział dlaczego, ale bar-

background image

62

dzo zależało mu na tym, aby dom, który mieli dzielić

przypadł jej do gustu.

- Ogromnie. Jest wspaniały... Taki cudowny dom

marzeń - odparła wolno. - Przyznam ci się jednak, że

spodziewałam się czegoś całkiem innego. Sądziłam, że

dom doktora Valkova będzie... hm, taki jak jego samo-

chód, czyli nowoczesny, elegancki, ze szkła, lśniącego

granitu. Wiesz, o co mi chodzi?

- Owszem. - Uśmiechnął się. - Ale myli ci się mój

publiczny wizerunek z prywatnym. W życiu osobistym

jestem innym człowiekiem niż ten, którego widujesz

w pracy.

- Naprawdę?
- Słowo honoru. Zresztą, sama się niedługo przeko­

nasz.

Wcisnąwszy nogą pedał gazu, ruszył wolno wokół do­

mu i po chwili wjechał do garażu. Dwie minuty później

otworzył drzwi i zaprosił Caroline do holu. Kolejno za­

palał wszystkie światła.

Wnętrze zdziwiło ją nie mniej niż zewnętrzna fasada.

Przestronny salon o solidnych, drewnianych krokwiach

podtrzymujących dach, ściana złożona z samych okien

ze wspaniałym widokiem na majaczące niżej jezioro. Na

podłodze puszysty śnieżnobiały dywan sięgający niemal

samego kominka. Ogromny kominek zbudowany z grubo

ciosanych kamieni, z odsłoniętym paleniskiem; obok

miejsce na opał. Po obu stronach salonu schody prowa­

dzące na balkon biegnący w górze wzdłuż trzech ścian.

Wielkie, nowoczesne fotele i kanapy sąsiadujące z an­

tycznymi komodami i stolikami; na stołach lampy od Tif-

background image

63

fany'ego i przepiękne wazony, niewątpliwie od Lali-

que'a W wazonach świeże bukiety kwiatów, które

w środku zimy nie mogły pochodzić z żadnego przydo­

mowego ogródka, lecz z kwiaciarni.

Salon sprawiał wrażenie miejsca niezwykle wyrafino­

wanego, a jednocześnie takiego, w którym chętnie się

przebywa. Caroline ze zdumieniem uświadomiła sobie,

że dom Nicka pod pewnymi względami przypomina jej

własne mieszkanie. Snując wizje, jak powinien wyglądać

idealny dom, myślała właśnie o czymś takim.

Trudno było jej uwierzyć, że dwie obce, prawie nie

znające się osoby mają niemal identyczny gust i że od­

nalazłszy się, nie pobierają się naprawdę, nie będą się

kochać, nie będą razem budować życia, wychowywać

dzieci, starzeć się, słowem, że zawierają małżeństwo wy­

łącznie na niby, na papierze, aby uchronić Nicka przed

deportacją.

Na miłość boską, Caroline, weź się w garść! - zganiła

się w duchu, kiedy zorientowała się, jakimi torami błądzą

jej myśli. To jest układ czysto handlowy, żeby Nick do­

kończył badania, a firma otrzymała produkt, w który tak

wiele już zainwestowała. Nie rób sobie żadnych nadziei,

opamiętaj się! Jeszcze wczoraj rano nie czułaś do Nicka

Valkova nawet cienia sympatii!

- Zdejmij płaszcz - zaproponował. - Pokażę ci resztę

pokoi.

Wziął od niej wierzchnie okrycie, położył na fotelu,

po czym zaczął oprowadzać ją po swoim królestwie.

Obejrzała dużą, przytulnie urządzoną kuchnię pełną

donic z ziołami, wiklinowych koszyków i miedzianych

background image

64

rondli, gabinet, w którym Nick przypuszczalnie spędzał

mnóstwo czasu, kiedy pracował w domu, bibliotekę, któ­

rą od podłogi po sufit wypełniały książki, oraz cztery

pokoje na piętrze, między innymi sypialnię Nicka.

Był to typowo męski pokój, w stonowanych barwach,

pozbawiony tak lubianych przez kobiety bibelotów. Naj­

więcej miejsca zajmowało w nim ogromne łoże z bal­

dachimem, obok stała antyczna szafa i sporych rozmia­

rów komoda; naprzeciw łóżka znajdował się duży komi­

nek, a półkę nad kominkiem zdobiło kilka przywiezio­

nych z Rosji dzieł sztuki.

Oczami wyobraźni ponownie ujrzawszy siebie i Ni­

cka, tym razem leżących w namiętnym uścisku na pu­

chowej kołdrze, Caroline czym prędzej odwróciła wzrok

od łóżka.

Jakby czytając w jej myślach, Nick rzekł powoli:

- Wprawdzie to moja sypialnia, ale jeżeli masz ochotę

tu spać, nie będę protestował.

- Nie zapominaj, że bierzemy fikcyjny ślub. Na po­

kaz, a nie na serio - przypomniała mu, znów czując wy­

pieki na policzkach.

Dzięki Bogu za przyćmione światło, pomyślała, mając

nadzieję, że w półmroku nie widać jej czerwonej twarzy.

- Wiem, pamiętam - oznajmił spokojnie.

Wydawało jej się, że w jego oczach dostrzega żal.

Zdziwiło ją to, tym bardziej że rano wcale nie był entu­

zjastycznie nastawiony do pomysłu ożenku.

- Ale trudno winić faceta, że próbuje zwabić do łóżka

piękną kobietę, prawda? No więc który z pozostałych

trzech pokoi wybierasz dla siebie?

background image

65

- Ten na końcu korytarza - odparła, opuszczając ner­

wowo spojrzenie.

Przyglądał się jej z rozbawieniem, ledwo powstrzy­

mując się od śmiechu.

- No tak, oczywiście. - Pokiwał ze zrozumieniem

głową. - Przygotuję go na jutro. Czy życzysz sobie, że­

bym zamontował solidny rygiel w drzwiach?

Popatrzyła mu w oczy, tak by wiedział, że nie żartuje.

- Liczę na to, że jesteś dżentelmenem i rygiel nie bę­

dzie potrzebny.

- Niestety, jestem dżentelmenem. I bardzo tego ża­

łuję. Nie mam zwyczaju łamać słowa. Więc nie obawiaj

się, nie rzucę się na ciebie jak wygłodniałe zwierzę, kiedy

będziesz smacznie spała. No, chyba że sama mnie o to

poprosisz - dodał, szczerząc bezczelnie zęby.

Policzki Caroline znów przybrały kolor maków; była

zła na siebie o te rumieńce, nad którymi nie miała żadnej

kontroli.

- Nie jesteś przyzwyczajona, żeby mężczyzna się

z tobą drażnił, prawda? - zapytał. - Intrygujesz mnie,

Caro. Zaczynam rozumieć, że cały czas miałem o tobie

fałszywe wyobrażenie. Ale może nic dziwnego, skoro

prawie wcale nie rozmawialiśmy. To co? Proponuję, że­

byśmy teraz zeszli na dół, zjedli lekką kolację, wypili

po filiżance kawy albo kieliszku wina, a potem odwiozę

cię do biura, gdzie został twój samochód.

- Och nie, za kolację dziękuję - rzekła szybko. - To

zbyt duży kłopot.

Przerażała ją jego spostrzegawczość, trafność sądów.

Wiedziała, że musi się stale mieć na baczności, w prze-

background image

66

ciwnym razie Nick zburzy mur, jaki wzniosła wokół sie­

bie, żeby chronić się przed wrogim, nieuczciwym świa­

tem, a raczej chronić swoje serce przed zakusami nie­

uczciwych mężczyzn.

- Naprawdę. Robi się późno. Ciebie jeszcze będzie

czekała droga powrotna, a mnie na kolację wystarczy

przekąska w barze koło domu.

- Jakiś niezdrowy, smażony na tłuszczu hamburger,

tak? Nic z tego. Wybacz mi moją szczerość, Caro, ale

uważam, że tak piękne ciało jak twoje zasługuje na coś

lepszego. - Zmierzył ją wzrokiem od stóp do głów, po

czym potarł ręką czoło. - Psiakość, coś mi się zdaje, że

bardzo szybko zacznę żałować naszego platonicznego

małżeństwa. Wolno patrzeć, nie wolno dotykać. Trudno

żyć z czymś takim. Ale cóż, będę musiał się przyzwy­

czaić. A teraz zapraszam na dół. Mój boeuf Straganow

jest palce lizać; będzie ci się śnił po nocach.

Wkrótce przekonała się, że nie są to czcze prze-

chwałki.

Przygotowanie czegoś, co miało być „lekką kolacją",

zajmowało mnóstwo czasu, głównie dlatego, że Nick

wszystko robił wolno, dokładnie, jakby chciał, by ten

wieczór trwał jak najdłużej. Ku zdumieniu Caroline za­

chowywał się tak, jakby wybrali się na prawdziwą randkę;

był uroczy, czarujący, starał się zdobyć jej sympatię.

Oczywiście im bardziej był miły i czarujący, tym mocniej

biło jej serce, a ją samą ogarniał coraz bardziej niepojęty

strach.

Powtarzała sobie w duchu, że jest to ten sam męż­

czyzna, którego całymi latami uważała za nieznośnego

background image

67

nadmiernie pewnego siebie aroganta; ten sam mężczyzna,

który wyznawał staromodne, zapewne popularne w jego

ojczyźnie, lecz nie w Stanach poglądy, że kobieta po­

winna siedzieć w domu, dbać o męża i rodzić dzieci.

Nic to nie pomagało.

Jego błyskotliwość, częste zmiany nastroju, beztro­

skie, niekiedy pikantne żarty i aluzje, niewątpliwa inte­

ligencja - wszystko to powodowało, że czuła się tak, jak­

by wsysał ją groźny wir, od którego nie sposób się uwol­

nić. Mimo że pochodziła ze znanej, bogatej rodziny, mi­

mo że obracała się w wyższych kręgach, w sprawach mę-

sko-damskich była nowicjuszką i laikiem. Z pewną trwo­

gą uzmysłowiła sobie, że mając tak nieduże doświadcze­

nie, nie wie, jak postępować w obecności ludzi pokroju

Nicka.

Zastanawiała się, co nim kieruje i na co tak naprawdę

liczy. Czy jego uprzejmość, miły sposób bycia, uśmiechy

oraz próby flirtu oznaczają, że chce ją uwieść? W firmie

cieszył się opinią playboya. Czyżby po namyśle doszedł

do wniosku, że jednak dłuższy okres życia w celibacie

nie za bardzo go kusi? Wreszcie, nie mogąc powściągnąć

ciekawości, spytała go wprost, dlaczego usiłuje zjednać

sobie jej sympatię.

- Dlaczego? Już wcześniej ci mówiłem. - Dwiema

długimi łyżkami zamieszał sałatę, którą przygotowywał,

po czym polał ją sosem winegret. - W zależności od tego,

co postanowi urząd imigracyjny, nasze małżeństwo może

potrwać rok, dwa lub dłużej. Nie wiem jak ty, ale ja nie

chciałbym tyle czasu mieszkać pod jednym dachem z żo­

ną, której nie lubię albo z którą ustawicznie toczę wojnę.

background image

68

Znasz stare przysłowie, że wszędzie dobrze, ale w domu

najlepiej? No więc chciałbym, żeby w moim panowała

atmosfera przyjaźni i spokoju, a nie wrogości. Dlatego

próbuję ci się przypodobać, zyskać twoją sympatię. Wy­

daje mi się, że to jedyne sensowne rozwiązanie. Do tej

pory sądziłem, że wiem, jak postępować z kobietami, ty

mi jednak uzmysłowiłaś, że się myliłem.

- Nie. Ja... Nie o to mi... Po prostu nie wiedziałam,

co próbujesz osiągnąć, to wszystko.

- Nie rozumiem.

- Bo nigdy taki nie byłeś. Taki... Boże, nie umiem

tego wytłumaczyć. Zawsze sprawiałeś wrażenie, jakbyś

był człowiekiem bardzo... bardzo...

- Dumnym, egocentrycznym, niecierpliwym, wyma­

gającym, kimś, kto nie pozwala kobiecie mieć decydu­

jącego głosu? - Roześmiał się, widząc jej zdziwioną mi­

nę. - Znam swoje wady, Caro. Największą jest brak to­

lerancji dla głupców. - Przeniósł gotowe danie na stół,

który ona wcześniej nakryła do kolacji. - Ale ty do głup­

ców nie należysz. Jesteś jedną z najmądrzejszych kobiet,

jakie miałem przyjemność poznać. Bez względu na to,

co sama o sobie myślisz, podziwiam cię i szanuję.

- Ale wolałbyś, żebym była głupia?
- Absolutnie nie. Lubię inteligentne kobiety. Kobiety

odznaczające się inteligencją zazwyczaj są silne, uparte,

ambitne i niezależne. Na ogół też nie cierpią słabych,

bezwolnych mężczyzn. Przyznaj się, Caro... - Wyciągnął

krzesło i czekał, aż usiądzie. - Kogo wolałabyś poślubić:

mnie czy takiego biednego fajtłapę jak Ernie Thompkins,

który pracuje przy sortowaniu poczty?

background image

69

- Ernie jest bardzo miłym młodzieńcem - rzekła Ca-

roline, zgrabnie unikając udzielenia mu odpowiedzi.

- No tak, bardzo miłym młodzieńcem bez grama am­

bicji, który zawsze ląduje na podrzędnym stanowisku,

gdzie wszyscy mu rozkazują i wszyscy nim poniewierają.

Błysk w jego oczach świadczył o tym, że on, Nick

Valkov, nigdy by sobie na coś takiego nie pozwolił. Upór,

determinacja, inteligencja i poczucie godności każą mu

się piąć na szczyty, osiągać w życiu jak najwięcej.

- Nie myśl, że nie zauważyłem, jak sprytnie wymi­

gałaś się od odpowiedzi - dodał po chwili. - Ostrzegam

cię, Caro. Oszukiwać można mnie tylko wtedy, kiedy

śpię. A więc będziesz musiała wstawać skoro świt.

- Boże, a dlaczego miałabym cię oszukiwać? Brzy­

dzę się kłamstwem. Wierzę, że w każdym związku po­

winna obowiązywać uczciwość i szczerość. Pewnie

wiesz, skąd się to u mnie wzięło...

- Tak, dotarły do mnie plotki o tobie i Paulu.
Nałożył jej na talerz porcję sałatki, trochę Straganowa

oraz kawałek chrupiącej bagietki, którą podgrzał w pie­

cyku. Następnie otworzył butelkę beaujolais, którą przy­

niósł ze swej niedużej piwniczki, i nalał im obojgu po

pół kieliszka.

- Wyobrażam sobie, jak się musiałaś czuć, kiedy zro­

zumiałaś, że facetowi zależy głównie na twoich pienią­

dzach. Zraniona, upokorzona...

- Ty też się wzbogacisz na małżeństwie ze mną. Czy

nie dlatego chcesz mnie poślubić?

Zerknął na nią ostro spod brwi.
- Nasza sytuacja jest zupełnie inna. Nikt nikomu nie

background image

70

mydli oczu. Zawarliśmy umowę, która, mam nadzieję,

będzie obustronnie korzystna. Nigdy cię nie oszukiwa­

łem, nie udawałem zakochanego, żeby zaciągnąć cię do

ołtarza. Andersen zachował się podle. No, a teraz prze­

stań podziwiać zawartość talerza, tylko jedz. Na szczęście

nie jesteś swoją siostrą modelką. Nie musisz wyglądać

jak jakiś wymizerowany uchodźca, który uciekł na tratwie

z wyspy Robinsona.

- Jak możesz tak mówić? Allie jest śliczna!
- Ty też, Caro - oznajmił lekkim tonem, chociaż

spojrzenie miał poważne. - Jesteś bardzo piękna, ale za­

czynam podejrzewać, że nawet nie zdajesz sobie z tego

sprawy. Zerwanie z Andersenem spowodowało, że stra­

ciłaś poczucie wartości.

Milczała, bo nie miała pojęcia, jak zareagować. Nie

była przyzwyczajona do tego, by przystojny mężczyzna

prawił jej komplementy. Na ogół mężczyzn onieśmielała,

a jeśli już którykolwiek przejawiał nią jakieś zaintereso­

wanie, była pewna, że przemawia przez niego chęć za­

grabienia jej pieniędzy.

Nick zaś nie sprawiał wrażenia onieśmielonego i cho­

ciaż Jake obiecał, że w dniu ślubu wpłaci mu na konto

pół miliona dolarów premii, to na nic więcej nie liczył;

wiedział, że nie będzie miał dostępu do jej pieniędzy.

Jego komplementy można więc uznać za bezinteresowne.

Starając się ukryć zmieszanie, skosztowała odrobinę

Stroganowa; danie okazało się przepyszne.

- Jakie to wspaniałe! - zawołała. - Gdzie się nauczy­

łeś gotować?

- Wiesz, kiedy się jest kawalerem, który uwielbia do-

background image

71

brą kuchnię, to albo można chadzać po restauracjach, albo

nauczyć się samemu pichcić. Ja wybrałem drugie wyjście.

- Nie byłeś żonaty? - spytała zaciekawiona.

- Nie. To będzie moje pierwsze małżeństwo.

- Moje też. Pewnie dlatego, pomijając już same oko­

liczności, groźbę deportacji i tak dalej, wszystko wydaje

mi się dziwne i nieprawdziwe.

- Wiem, musi minąć trochę czasu, zanim przywyk­

niesz do pomysłu, no i do mnie. Obyś tylko potem nie

zamieniła się w zrzędliwą heterę, która zna dziesiątki za­

stosowań wałka do ciasta. - Roześmiał się. - Wyobrażam

sobie, że któregoś wieczoru wracam późno, bo po pracy

wstąpiłem z kumplami do baru, a żona za karę wali mnie

czymś takim w głowę.

- Nie wali - zaprotestowała stanowczo. - Mówiłam

ci, Nick, że nie zamierzam się wtrącać do twojego życia.

- Czas pokaże - stwierdził enigmatycznie.
Po kolacji uparła się, że chce pomóc przy myciu na­

czyń i uprzątnięciu bałaganu w kuchni. Kiedy zostało już

tylko kilka sztuk do wytarcia, Nick przeszedł do salonu,

aby rozpalić ogień w kominku. Caroline pochowała do

szafek talerze i kiedy dołączyła do Nicka w salonie, pło­

mienie strzelały już wesoło, a z głośników płynęła mu­

zyka. Rozpoznała fragmenty „Śpiącej królewny" Czaj­

kowskiego.

Nick siedział na podłodze, twarzą do ognia, plecami

oparty o kanapę; przed sobą miał niski kwadratowy sto­

lik, na którym stały dwa kieliszki wina. W pokoju pa­

nował nastrojowy półmrok; jedyne światło pochodziło

z kominka i dwóch niedużych lamp od Tiffany'ego.

background image

72

Tak na filmach zaczyna się scena uwiedzenia, pomy­

ślała Caroline, przełykając ślinę. Nick Valkov zaś idealnie

nadawał się do roli amanta...

Wcześniej, zanim jeszcze przystąpił do gotowania,

zdjął marynarkę i krawat, rozpiął koszulę pod szyją, pod­

winął rękawy. Obserwując go, kiedy siedział wygodnie

na podłodze, z nogami wyciągniętymi przed siebie, mu­

siała przyznać w duchu, że bez względu na to, co sądzi

o jego charakterze, fizycznie Nick Valkov jest piekielnie

atrakcyjny.

Głowę miał odrzuconą do tyłu, opartą o siedzenie ka­

napy, oczy zamknięte; trzymając w ręku zapalonego pa­

pierosa, z przyjemnością wsłuchiwał się w dźwięki wy­

pełniające salon. Przez chwilę Caroline przyglądała mu

się w milczeniu; teraz już wiedziała, jak najchętniej spę­

dzał długie zimowe wieczory, kiedy przebywał w domu

sam.

- Nick, robi się późno. Powinnam już wracać.

- Chciałabyś, prawda, Caro? - spytał cicho, niskim

głosem przypominającym mruczenie zadowolonej z sie­

bie, najedzonej pantery. Nawet nie otworzył oczu. - Ale

obawiam się, że będziesz musiała spędzić noc tutaj, ze

mną.

Tego się zupełnie nie spodziewała. Przerażona, otwo­

rzyła szeroko oczy. Czuła, jak wpada w panikę: serce

jej łomotało, pot lał się po plecach. Dom Nicka stoi na

odludziu, nikt nie mieszka w pobliżu. Zdała sobie spra­

wę, że nie ma dokąd uciec, by szukać ratunku, że nikt

nie usłyszy jej krzyków o pomoc. Przyjechali jego sa­

mochodem, nie miała więc własnego środka transportu.

background image

73

przyszło jej do głowy, że pewnie wszystko zaplanował

od początku do końca, a ona naiwna mu wierzyła!

Nie, próbowała się pocieszyć; chyba Nick żartuje.

Chyba nie mówi serio, że jej nie odwiezie. Chyba nie

zamierza trzymać jej tu siłą. Musi wiedzieć, że gwałt

jest w Stanach Zjednoczonych przestępstwem, za które

idzie się za kratki. Z drugiej strony, Nick jest Rosjaninem;

pochodzi z kraju, w którym inaczej traktuje się kobiety,

z kraju, w którym kobiety mają mniej praw, mniej swo­

bód i mniejszą ochronę. Chociaż w Stanach z tą ochroną

też różnie bywa...

Liczba gwałtów rosła w zatrważającym tempie, w do­

datku nikt nie znał prawdziwych rozmiarów przestępstwa,

bo wiele kobiet, na skutek wstydu i strachu, woli nie

zgłaszać się na policję. Może na to Nick liczy? Że nie

będzie ukarany, jeżeli zmusi ją do uległości.

Nie wiedziała, co powiedzieć ani jak się zachować.

Patrząc na wyciągniętego na podłodze mężczyznę o do­

skonale zbudowanym ciele, zdawała sobie sprawę, że nie

ma szansy się przed nim obronić. Nawet jeżeli pobiegnie

na górę i zamknie się w jednym z pokoi, co go powstrzy­

ma przed rozwaleniem drzwi?

- Nick, nie możesz mnie tu trzymać wbrew mojej

woli. - Cudem zdołała wydusić z siebie te słowa. - Nie

możesz mi się narzucać, siłą zmuszać mnie do... no

wiesz.

Dłonie miała zaciśnięte w pięści, jakby szykowała się

do stoczenia bitwy.

Nick podniósł głowę i obejrzał się przez ramię. Wi­

dząc trupiobladą twarz Caroline i jej wytrzeszczone oczy,

background image

74

z których wyzierał strach, warknął coś pod nosem; po­

dejrzewała, że było to przekleństwo, ale nie miała pew­

ności, bo zdanie wypowiedziane zostało po rosyjsku. Na­

gle, bez żadnego ostrzeżenia, poderwał się na nogi i z za­

ciętą miną ruszył w jej stronę.

Ogarnięta śmiertelną paniką, wrzasnęła na całe gardło

i rzuciła się do ucieczki. Złapał ją, zanim zdążyła wybiec

z salonu. Z dziką furią zaczęła się bronić; waliła Nicka

na oślep pięściami, darła się, szlochała, on zaś obejmował

ją mocno, najwyraźniej nie zamierzając jej puścić, i wolał

coś w swoim ojczystym języku.

Wreszcie, po kilku minutach, kiedy Caroline wciąż

się wyrywała, jakby nic do niej nie docierało, Nick uz­

mysłowił sobie, że mówi w nie znanym jej języku. Na­

tychmiast przeszedł na angielski.

- Caroline, przestań! Proszę cię, przestań! Na mi­

łość boską, uspokój się! - krzyknął, tracąc cierpliwość,

i potrząsnął nią, kiedy znów zaczęła okładać go pię­

ściami. - Cholera jasna, przecież nie chcę zrobić ci

krzywdy! Za kogo ty mnie masz, co?! Powiedziałem,

że musisz zostać tu na noc, bo musisz! Nawet gdybyś

przyłożyła mi broń do skroni, to i tak nie zdołałbym

cię odwieźć do miasta. Nie widzisz, co się dzieje?

Spójrz za okno!

Posłusznie skierowała wzrok na ogromne okna, za któ­

rymi przed paroma godzinami rozciągał się wspaniały wi­

dok, i aż zaniemówiła z wrażenia. Na dworze sypał gęsty

śnieg, w dodatku padał od dłuższego czasu, bo wszystko

pokrywała gruba warstwa bieli. Przypuszczalnie wąska

droga prowadząca pod dom była całkiem nieprzejezdna.

background image

75

- Nie dam rady jej dziś odśnieżyć - stwierdził Nick.

- Jutro z samego rana wyciągnę z garażu pług śnieżny,

po ciemku to się mija z celem.

- Och, Nick, przepraszam - szepnęła; ze wstydu mia­

ła ochotę zapaść się pod ziemię. - Czuję się jak idiotka.

Nawet nie wiesz, jak mi głupio. Po prostu myślałam, my­

ślałam, że...

- Do diabła, wiem, co myślałaś! Dlatego się na ciebie

zezłościłem. Czy naprawdę masz o mnie tak złe zdanie,

Caroline? Czym sobie na nie zasłużyłem? Czy wyglądam

na faceta, który cichcem sprowadza do domu niewinne

ofiary i potem je gwałci?

- Nie; oczywiście, że nie. Ja tylko... Wystraszyłam

się. Jesteś taki wysoki, silny, wysportowany... no i po­

chodzisz z Europy, a tam mężczyźni mają konserwatyw­

ne poglądy i inaczej traktują kobiety. Więc kiedy powie­

działeś, że muszę spędzić tu z tobą noc, ja... pochopnie

wyciągnęłam z tego niewłaściwe wnioski. Przepraszam,

Nick...

Speszona, przygryzła dolną wargę. Nie była w stanie

spojrzeć mu w twarz. Łzy ponownie napłynęły jej do

oczu. Wzięła kilka głębokich oddechów i po chwili kon­

tynuowała:

- Nie wiesz... zresztą, skąd możesz wiedzieć... ni­

komu dotąd o tym nie mówiłam, ale tego wieczoru, kiedy

zarzuciłam Paulowi, że jest fałszywy, że chce mnie po­

ślubić wyłącznie dla pieniędzy, on... wpadł w furię i...

zaatakował mnie. Dość sporo wypił, więc nie myślał lo­

gicznie. Prawdę mówiąc, w ogóle nie wiem, o czym my­

ślał. Że musi mnie zdobyć? Nie, bo sypialiśmy wcześniej

background image

76

ze sobą. Że zmienię zdanie i jednak go poślubię? Wątpię

W każdym razie, gdyby nie był tak pijany, chyba nie

dałabym rady obronić się przed nim. Tak czy inaczej,

chociaż udało mi się wyrzucić go za drzwi, czułam się

potwornie upokorzona całym zajściem. Długo nie mo­

głam ochłonąć. Zachodziłam w głowę, jak mogłam być

taka głupia, ślepa i łatwowierna? Po tej przygodzie prze­

stałam ufać mężczyznom, żadnemu nie pozwalałam się

do siebie zbliżyć. Bałam się.

- Ciii, już dobrze, Caro. Naprawdę. Ja wszystko ro­

zumiem. Ciii, maleńka - powtarzał uspokajająco Nick.

Wreszcie łzy trysnęły jej z oczu i potoczyły się po

policzkach. Nick wziął ją delikatnie w objęcia i przytulił

do siebie. Wcześniej, kiedy się tak rozpaczliwie wyry­

wała, zburzyła swoją elegancką fryzurę. Teraz Nick wy­

ciągnął z koka resztę spinek i klamerek, po czym prze­

czesał włosy palcami, tak by opadły luźno na ramiona

i plecy. Jakoś w trakcie tych zabiegów zdołał również

zdjąć jej z nosa okulary i położyć obok na stoliku.

Szukając pociechy i ukojenia, nie zaprotestowała; po­

grążona w bolesnych wspomnieniach, zapewne nawet nie

zauważyła, co Nick robi. Ale po pewnym czasie zaczęła

być świadoma różnych rzeczy: męskiego ciała, ciepła, ja­

kie od niego promieniowało, mocnego, rytmicznego bicia

serca, rąk, które gładziły ją po rozpuszczonych włosach,

po plecach. Chociaż wiedziała, że Nick niczego od niej

nie chce, że pragnie ją jedynie pocieszyć, wiedziała też,

że jej bliskość, zapach i dotyk wyraźnie go podniecają.

Zmieszana, odruchowo podniosła wzrok i napotkała

niemal czarne oczy swojego narzeczonego. Kiedy tak sta-

background image

77

li, patrząc na siebie, pociemniały jeszcze bardziej; wy­

glądały jak dwa piękne, lśniące kawałki obsydianu. Nagle

Nick mruknął coś pod nosem i zanim się zorientowała,

co knuje, schylił głowę i przywarł ustami do jej ust.

Z początku pocałunek był lekki, delikatny, lecz kiedy

nie oburzyła się, nie próbowała się oswobodzić, usta Ni­

cka zaczęły nabierać odwagi; stawały się coraz śmielsze,

coraz bardziej żarłoczne i natarczywe. Drażnił się z nią,

pieścił, bawił. Czując, jak zalewa ją fala pożądania, jak

jej trzewia rozpala ogień, Caroline nieśmiało uniosła ręce

i oplotła nimi szyję Nicka. On zaś objął ją jeszcze moc­

niej.

Gdzieś z tylu głowy kołatała się jej niedorzeczna

myśl, że Nick słusznie zrobił, wybierając zawód chemika,

bo coś między nimi wyraźnie iskrzyło. Może ich uratuje,

może nie dopuści do wybuchu?

Wystraszyła się; zrozumiała, że nie protestując, po­

zwalając się całować i pieścić, wysyła Nickowi niewła­

ściwy sygnał, a mianowicie, że jest gotowa mu się oddać,

kiedy tylko jej zapragnie, dziś, jutro, przez cały okres

trwania małżeństwa.

Drżąc z podniecenia, jakie w niej rozbudził, ode­

pchnęła go od siebie. Nogi miała jak z waty; bojąc się,

że jej nie utrzymają, wsparła się ręką o stolik. Drugą ręką

odruchowo zasłoniła usta, wilgotne i rozgrzane.

- Nick, jest naprawdę bardzo późno, więc jeśli ci nie

przeszkadza, chętnie poszłabym już do łóżka - powie­

działa lekko zdyszana, po czym uprzytomniwszy sobie,

jak jej słowa mogą być odebrane, zaczerwieniła się po

czubki uszu.

background image

78

- Hm, to doskonały pomysł - odrzekł cicho i, patrząc

na Caroline spod półprzymkniętych powiek, leniwie roz­

ciągnął usta w uśmiechu.

- Nie to miałam na myśli! - oburzyła się. - I dobrze

o tym wiesz!

- Czyżby, maleńka? Jesteś tego absolutnie pewna?

Jego oczy lśniły, a szeroki uśmiech rozweselał

twarz.

Skinąwszy głową, Caroline schyliła się, żeby podnieść

z podłogi rozrzucone spinki. Wstając, zabrała ze stolika

okulary w rogowej oprawce.

- No trudno. - Nick westchnął teatralnie. - Potrafię

z godnością zaakceptować porażkę. Przynajmniej mogę

się pocieszyć, że dane mi było zobaczyć cię z roz­

puszczonymi włosami i bez okularów. I nie myśl sobie,

że tego nie doceniam. To bardzo piękna nagroda pocie­

szenia.

Odprowadził ją na górę do sypialni na końcu korytarza

i pożyczył jedną ze swoich koszul, by miała w czym

spać. Wiedząc, że jutro będzie musiała włożyć ten sam

kostium z białej wełny, który dziś miała na sobie, po­

wiesiła go starannie na wieszaku w szafie. Następnie

w przylegającej do sypialni łazience napuściła wody do

wanny, wykąpała się, potem uprała w umywalce bieliznę

i powiesiła ją, by do rana wyschła. Koszula Nicka była

za długa, sięgała jej niemal za kolana; rękawy musiała

oczywiście kilka razy podwinąć.

Odrzuciwszy kołdrę, zamierzała wsunąć się do łóżka,

kiedy nagle usłyszała ciche pukanie do drzwi. Uchyliła

je na szerokość trzech palców, świadoma faktu, że pod

background image

79

koszulą jest naga. Nick powiódł po niej zachwyconym

spojrzeniem, zatrzymując dłużej wzrok na nogach, potem

na dekolcie i szyi, wreszcie na twarzy.

- Chciałem... bo też już kładę się spać... chciałem

sprawdzić, czy niczego ci nie trzeba - wyjaśnił.

- Nie, niczego. Dziękuję.

Speszona, podniosła rękę do szyi i ściągnęła razem

obie połówki koszuli. Zastanawiała się nerwowo, czy pa­

trząc pod światło, Nick widzi przez cienki biały batyst

zarysy jej ciała.

- W porządku. Ale gdybyś nagle zmieniła zdanie, to

wiesz, gdzie mnie szukać.

Dlaczego, przemknęło Caroline przez myśl, każda

z pozoru niewinna wypowiedź ma podwójne znacze­

nie?

- Dobranoc, Caro. Śpij smacznie.

- Dobranoc, Nick.
Zamknęła drzwi; zdawała sobie sprawę, że Nick stoi

na korytarzu i czeka, by się przekonać, czy ona przekręci

w zamku klucz. Jeżeli to zrobi, będzie wiedział, że mu

nie ufa. Z kolei jeżeli zostawi drzwi otwarte, może od­

czytać to jako zaproszenie. Była rozdarta; nie wiedziała,

jak postąpić.

Po chwili Nick roześmiał się cicho; musiał domyślić

się, że toczy z sobą walkę.

- Nie przejmuj się mną, Caro. Możesz śmiało prze­

kręcić klucz - powiedział, po czym ruszył do siebie na

drugi koniec korytarza.

Caroline odetchnęła z ulgą. Położyła się do łóżka, ale

mimo że była psychicznie wyczerpana po dniu pełnym

background image

80

wrażeń, nie mogła zasnąć. Przez wiele godzin przewra­

cała się z boku na bok; zasnęła dopiero nad ranem.

Pamiętała dotyk warg Nicka, jego gorący pocałunek

oraz swoje podniecenie. Pomyślała sobie, że jeżeli ma

choć odrobinę zdrowego rozsądku, jutro z samego rana

przeprosi Nicka i odwoła ślub, zanim będzie za późno.

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY

Rano przekonała się, że jest już za późno na zmianę

decyzji. Szansę, by odwołać ślub, zaprzepaściła wiele go­

dzin temu - o ile ją w ogóle miała.

Bo może szansy jej po prostu nie dano. Im dłużej

o tym myślała, tym bardziej utwierdzała się w przeko­

naniu, że nie pozostawiono jej wyjścia. Zawsze w życiu

kierowała się przywiązaniem do rodziny i lojalnością wo­

bec najbliższych. Dlaczego tym razem miałoby być ina­

czej? Jeszcze przez moment się wahała: czy naprawdę

musi ulegać ojcu i babce?

Rano wstała z łóżka, umyła się i ubrała, po czym ze­

szła na dół z twardym postanowieniem, że jednak poin­

formuje Nicka, iż niestety nie może go poślubić, że ro­

dzina wymaga od niej zbyt wielkiego poświęcenia - ale

kiedy tylko na niego spojrzała, słowa zamarły jej na

ustach.

Miał na sobie piękną, białą koszulę od Turnbulla &

Asnera oraz elegancki czarny garnitur od Armaniego; ma­

rynarka i jedwabny krawat wisiały na oparciu krzesła,

obok na stole leżała para złotych spinek od Cartiera. Ko­

szula pod szyją była rozpięta, rękawy podwinięte. Caro-

line zobaczyła silne, lekko owłosione przedramiona oraz

złoty zegarek marki Rolex na lewym nadgarstku. Zacze-

background image

82

sane do tyłu ciemne, gęste włosy lśniły tak, jakby były

świeżo umyte i wciąż wilgotne.

Odniosła wrażenie, że serce niemal wyskakuje jej

z piersi. Pomyślała sobie, że nikt nie ma prawa wyglądać

tak atrakcyjnie, w dodatku z samego rana.

Patrząc przez duże okna w salonie, zauważyła, że

podjazd jest odśnieżony, a zatem Nick musiał wstać co

najmniej dwie godziny przed nią. Nie tylko odśnieżył

drogę dojazdową, ale również przygotował śniadanie. Na

stole w kuchni czekały omlety, plastry bekonu, owoce,

rogaliki, świeżo zaparzona, gorąca kawa.

- Dzień dobry, Caro - powiedział z przyjaznym

uśmiechem, po czym, ku jej zaskoczeniu, pochylił się

i pocałował ją lekko w usta, zupełnie jakby byli mężem

i żoną, którzy zawsze na powitanie wymieniają drobne

czułości. - Jak ci się spało?

- Dobrze - skłamała.
Nie chciała się przyznać, że pół nocy nie mogła za­

snąć; że ciskała się z boku na bok, myśląc o nim. Po­

stanowiła wziąć się w garść i skończyć z tą farsą; oz­

najmić wprost, że zmieniła decyzję i niestety nie będzie

ślubu. Kiedy jednak wbiła w Nicka oczy, słowa znów

uwięzły jej w gardle.

- Usiądź, maleńka. - Przerzuciwszy niedbale ście-

reczkę przez ramię, wysunął krzesło. - Jesteś głodna?

- A wiesz, że nawet jestem. - Samą ją to zdziwiło,

bo na ogół nie jadała śniadań. - Boże, Nick, nie musiałeś

szykować takiej uczty. Zazwyczaj moje śniadanie składa

się z filiżanki mocnej kawy, czasem z grzanki. Za bardzo

się rano spieszę.

background image

83

- Tak myślałem - rzekł. - Ale jedzenie jest jak dobre

wino lub piękna kobieta. Trzeba się nim rozkoszować,

doceniać jego smaki i uroki. W naszym domu wprowa­

dzimy zwyczaj wstawania kilka minut wcześniej, żeby

normalnie usiąść do stołu i nie jadać w biegu. Dobrze?

Była tak zdumiona tym, co usłyszała, że zupełnie nie

wiedziała, jak zareagować. Z jednej strony, Nick przeja­

wiał dyktatorskie zapędy; ponieważ był mężczyzną, a co

za tym idzie głową rodziny, uważał, że może wydawać

rozkazy i oczekiwać, że inni potulnie się do nich dosto­

sują. Sama myśl o takim zachowaniu przepełniała Caro-

line oburzeniem.

Z drugiej strony, nie omieszkała zwrócić uwagi na

to, że użył liczby mnogiej: w naszym domu wprowadzi­

my zwyczaj... I chociaż tłumaczyła sobie w duchu, że

to nic nie znaczy, ot, zwykłe sformułowanie, poczuła,

jak przenika ją dreszcz emocji, jakaś szalona nadzieja,

że może jednak coś z tej farsy wyniknie.

Zastanawiała się, o co Nickowi chodzi, skoro ich mał­

żeństwo miało być zwykłym kontraktem. Chyba że Nick

nastawia się na to, że będą żyli jak prawdziwy mąż z pra­

wdziwą żoną. Bała się go o to spytać.

Patrzył na nią wyczekująco. Miała mętlik w głowie:

z jednej strony, nie lubiła ulegać, gdy ktoś jej coś naka­

zywał, z drugiej - marzyła o normalnej rodzinie, o mi­

łości.

- Dobrze, Nick - odparła w końcu, nie chcąc od sa­

mego rana wdawać się w burzliwą dyskusję.

Po chwili przemknęło jej przez myśl, że żadna sza­

nująca się feministka nie postąpiłaby tak jak ona, potulnie

background image

84

wyrażając zgodę na coś, do czego nie była w pełni prze­
konana.

Poczuła jeszcze większą awersję do siebie, kiedy Nick,

słysząc jej odpowiedź, uśmiechnął się z satysfakcją

i aprobatą, jakby była psiakiem, któremu wreszcie udało

się wykonać polecenie pana. Niemal spodziewała się, że

wyciągnie rękę i pogłaszcze ją po włosach. Obiecała so­

bie w duchu, że jeśli tak uczyni, to talerz z omletem wy­

ląduje na jego głowie. Na szczęście nic takiego nie zrobił

- miała dziwne wrażenie, jakby czytał w jej myślach

i wiedział, co mu grozi - po prostu sięgnął po widelec

i zaczął jeść.

- Powiedz, Nick, czy po ślubie dalej masz zamiar

być jedynym kucharzem w rodzinie? - spytała z zacie­

kawieniem, także przystępując do jedzenia.

- Bynajmniej - odparł. - Skoro oboje pracujemy, po­

winniśmy po równo dzielić się obowiązkami. Oczywiście

nie będę wymagał od ciebie, żebyś latem kosiła trawę,

a zimą odśnieżała podjazd przed domem.

- To bardzo szlachetnie z twojej strony! - oznajmiła

ironicznie.

- Też tak uważam. - Uśmiechnął się szeroko, nie

przejmując się grymasem na jej twarzy. - Wiesz, ile ko­

biet uprawia ziemię w Rosji?

- Przypuszczam, że mnóstwo. Pewnie biedaczki nie

mają wyjścia, skoro ich mężowie całymi dniami leżą

gdzieś w kącie, odsypiając skutki kolejnych libacji alko­

holowych.

Ryknął śmiechem.
- To prawda. Ale ty, moja maleńka, nie musisz się

background image

85

tego obawiać. Jest wiele rzeczy, za którymi przepadam

i którym mógłbym się oddawać bez końca, ale picie wód­

ki do nich nie należy. - Popatrzył na nią wymownie, tak

by nie miała wątpliwości, o jakich rzeczach mówi.

Jak na zawołanie oblała się purpurą; tętno miała przy­

śpieszone, ręce mokre od potu.

- Z czym wolisz rogaliki? Z masłem czy marmoladą?

- Z masłem - odparła, zła na siebie.

Psiakość, powinna była wiedzieć, że z nim nie wygra.

Nie sposób go było zaskoczyć; wszystko umiał z góry

przewidzieć i na wszystko miał gotową odpowiedź.

Rzadko spotykała tak przystojnych i inteligentnych męż­

czyzn, którzy w dodatku potrafili zawrócić jej w głowie.

Dotąd tylko jednemu się to udało - Paulowi, ale w nim

była zakochana, a miłość, jak wiadomo, jest ślepa. Musi

uważać; nie może powtórzyć tego samego błędu z Nic­

kiem. Tak, powinna stale mieć się na baczności, nie ule­

gać emocjom, tylko kierować się zdrowym rozsądkiem.

- Dlaczego tak mnie nazywasz? To znaczy: moja ma­

leńka?

- Bo zostaniesz nią. Już dziś rano.
- Nie rozumiem...

- Pomyślałem sobie, że zanim pójdziemy do pracy,

wstąpimy do urzędu stanu cywilnego i poprosimy sędzie­

go pokoju, żeby udzielił nam ślubu.

Posmarował bułkę masłem, udając, że nie widzi, jakie

wrażenie wywarły na Caroline jego słowa.

- Co?! - zawołała przerażona.

- Caro... - Odłożył nóż, wytarł ręce o papierową ser­

wetkę, po czym cierpliwie, jakby rozmawiał z dzieckiem,

background image

86

ciągnął: - Twoja sekretarka widziała wczoraj, jak wy­

chodzimy razem z pracy. Spędziłaś ze mną cały wieczór.

Chyba się przekonałaś, że nie gryzę. Uważam, że nie ma

sensu dłużej czekać... i narażać cię na plotki. Jeżeli dziś

po przyjściu do pracy ogłosimy, że się pobraliśmy, ut­

niemy plotki w zarodku. Wszyscy będą nam gratulować

i co najwyżej dziwić się, że tak umiejętnie kryliśmy się

z romansem.

W głębi duszy wiedziała, że Nick ma rację; jego logice

nie można było nic zarzucić. Mimo to ogarnęła ją taka

sama panika jak wczorajszego wieczoru.

- Boże, Nick, sama nie wiem - zaczęła protestować.

- Takie to wszystko nagłe. Ja... nie wiem, czy dałabym

radę, czy jestem gotowa...

- Kilka dni cię nie zbawi, maleńka. Nie będziesz bar­

dziej „gotowa" niż dziś; dalej będą cię nękały obawy

i wątpliwości. To zrozumiałe. Przeżyłaś gorzkie rozcza­

rowanie, kiedy poznałaś prawdę o Andersenie. Przestałaś

ufać mężczyznom. Sama to powiedziałaś. Posłuchaj, Ca-

ro, to nie mnie się boisz, lecz mężczyzn w ogóle. Myślę,

że nasze małżeństwo dobrze ci zrobi. Mieszkając ze mną

pod jednym dachem, przekonasz się, że nie wszyscy je­

steśmy tacy jak Paul i nie wszystkie związki muszą spra­

wiać ból.

- Sądziłam, że masz doktorat z chemii, a nie z psy­

chologii - oznajmiła chłodno, choć oczywiście zdawała

sobie sprawę, że trafnie zdiagnozował dolegliwości i chy­

ba prawidłową przepisał kurację.

- Owszem, maleńka, z chemii. To mój wyuczony za­

wód. Ale kto powiedział, że doktor chemii nie może być

background image

87

znawcą ludzkiej natury, co? Więc zdecyduj się i więcej

do tematu nie wracajmy. Czy chcesz wyjść za mnie za

mąż, czy nie?

Oto wreszcie pojawiła się szansa, na którą czekała.

Serce zabiło jej mocniej. Wystarczyło powiedzieć: nie,

nie chcę.

I nagle usłyszała własny głos:

- Tak, chcę.
- Świetnie. W takim razie jedz, a potem ruszajmy.

Skończywszy śniadanie, wyrzucili do śmieci niedoje-

dzone resztki, a talerze wstawili do zmywarki. Kiedy

w kuchni znów zapanował idealny porządek, Nick od­

winął rękawy, wsunął w nie spinki, następnie zawiązał

pod szyją krawat i włożył marynarkę, a na to gruby

czarny płaszcz. Gotowy do wyjścia, podał Caroline jej

płaszcz z wielbłądziej wełny, podniósł z podłogi dwie

teczki - swoją i narzeczonej - po czym pogasił w domu

światła.

Zrobiło się ciemno; wnętrze oświetlały jedynie blade

zimowe promienie słońca z trudem przedzierające się

przez warstwy chmur.

W tym półmroku ujął Caroline pod brodę i delikatnie

obrócił twarzą do siebie.

- Biedne maleństwo. - Uśmiechnął się ciepło. - Wy­

glądasz jak owieczka prowadzona na rzeź. Czy naprawdę

jestem takim strasznym potworem?

- Nie - przyznała cicho, zaskoczona i wzruszona tro­

ską oraz zrozumieniem, które widziała w jego oczach.

- Nick, zanim wyjdziemy, chciałabym ci coś powiedzieć.

Chociaż nie jestem twoją wymarzoną kandydatką na żo-

background image

88

nę, to dopóki, dopóty będzie trwało nasze małżeństwo,

postaram się cię nie zawieść. Postaram się być dobrą żoną.

- A ja, Caroline, postaram się być dobrym mężem.

Doceniam twoje ogromne poświęcenie i jestem za nie

wdzięczny. Obiecuję ci, że uczynię wszystko, abyś nigdy

nie pożałowała swojej decyzji.

Ponieważ Minnesota leży na północy Stanów, gdzie

niemal co roku zdarzają się długie, mroźne zimy, służby

miejskie są tam doskonale przygotowane do walki z naj­

większymi nawet opadami śniegu i zawsze sprawnie so­

bie ze wszystkim radzą. Tej nocy pługi śnieżne wyjechały

na ulice, kiedy tylko zaczęło sypać; do rana autostrada

prowadząca do miasta była czarna. Jazda do centrum zaj­

mowała tyle czasu co zwykle. Wkrótce Nick zaparkował

samochód przed budynkiem sądu. Zgasiwszy silnik, po­

patrzył na siedzącą obok Caroline.

- Gotowa? - spytał, uśmiechem próbując dodać jej

odwagi.

Wzięła głęboki oddech.

- Tak.

- Chyba nie całkiem.
Zanim się zorientowała, co zamierza, pochylił się,

wsunął ręce w jej włosy, które po wstaniu jak zwykle

uczesała w kok, i zaczął wyciągać przytrzymujące je kla­

merki.

- Nick, co robisz?! - zawołała oburzona, nadaremnie

usiłując pohamować jego fryzjerskie zapędy.

- Nie podoba mi się twoje uczesanie, więc poprawiam

ci fryzurę - oznajmił spokojnie, ignorując jej protesty.

background image

89

Po chwili kok znikł, a włosy, gęste i lśniące, opadły

jej na ramiona. Usiłowała chociaż odzyskać spinki, ale

nie dała rady. Nick wcisnął przycisk automatycznie

otwierający okno od strony kierowcy i cisnął je na par­

king, po czym, niewiele się namyślając, zdjął Caroline

z nosa okulary i podniósłszy je do oczu, pokiwał głową.

- Aha! Tak jak przypuszczałem. Nie potrzebujesz

szkieł. Zresztą coś mi się zdaje, że te mają zero dioptrii.

Ku jej oburzeniu, okulary też cisnął przez okno.
Chciała wysiąść i podnieść je, ale zanim zdołała otwo­

rzyć drzwi, zza zakrętu wyłonił się samochód. Kierowca

nie widział leżących na asfalcie szkieł i zmiażdżył je

przednim prawym kołem.

- Psiakrew! Jak mogłeś?! - Popatrzyła na Nicka

z niedowierzaniem. - Dlaczego to zrobiłeś?

- Dlatego, że masz cudowne włosy, gęste, jedwabiste,

przypominające w dotyku futro z soboli, oraz piękne du­

że oczy, które lśnią niczym diamenty w blasku księżyca.

Chcę je widzieć, Caro. I włosy, i oczy. Jako twój mąż,

którym będę już za chwilę, chyba mam do tego prawo.

A ponieważ nie bardzo wierzyłem, że zmienisz dla mnie

swój wygląd, postanowiłem ci w tym dopomóc. Teraz

wyglądasz po prostu bosko: ślicznie, kobieco, zmysłowo,

a zarazem niewinnie. Tak jak powinna wyglądać moja

wybranka. To co, idziemy?

Chociaż kusiło ją, żeby powiedzieć mu, co o tym

wszystkim myśli, to jednak uznała, że nie ma sensu się

kłócić. W każdym razie nie teraz. Wbrew temu, co twier­

dził, uważała, że postąpił nieładnie, że nie miał prawa

w ten sposób ingerować w jej wygląd. Z drugiej strony,

background image

90

jego komplementy sprawiły jej niekłamaną radość. Tak

więc częściowo była zła z powodu tego, co zrobił, a czę­

ściowo podbudowana zachwytem, jaki widziała w jego

oczach.

Skinęła głową.

- Tak. Miejmy to już za sobą.

Zazwyczaj istniał pewien okres oczekiwania - nie

można było po prostu wejść z ulicy i liczyć na otrzy­

manie ślubu - okazało się jednak, że sędzia pokoju jest

przyjacielem Fortune'ów i chętnie wydał młodej parze

wymagane zezwolenie. Sama ceremonia zaślubin trwała

niecały kwadrans. Kiedy ogłoszono ich mężem i żoną,

Nick pochwycił Caroline w ramiona i długo ją całował.

Kiedy wreszcie ją puścił, ledwo stała. Nogi miała jak

z waty, w głowie się jej kręciło. To było niesamowite

- wystarczyło, żeby przyłożył wargi do jej ust, a ona cała

płonęła. Paul nigdy nie rozpalał w niej takiego ognia-

- Pani Valkov... - głos Nicka wyrwał ją z zadumy

- ruszajmy. Praca na nas czeka.

Pani Valkov - usłyszała tylko te dwa słowa. Odru­

chowo spojrzała na lewą rękę. Wczoraj, podczas przerwy

na lunch, Nick wstąpił do jubilera i kupił dwie wyjąt­

kowo piękne obrączki. Nie spodziewała się tak miłego

gestu. Sądziła, że jeśli w ogóle będą mieli obrączki, to

bardzo skromne. Na palcu serdecznym jej lewej ręki po­

łyskiwały jednak brylanciki; migotały tak, jakby chciały

jej powiedzieć, że to jawa, a nie sen - że panna Caroline

Fortune jest obecnie panią Caroline Valkov, żoną doktora

Nicka Valkova.

- Caro?

background image

91

- Tak, Nick, już idę.

Rany boskie, pomyślała, chyba całkiem mi odbiło.

Dlaczego się zgodziłam? Dlaczego uległam prośbom ro­

dziny? Dlaczego poślubiłam obcego faceta? I jeszcze

mówię: tak, Nick, dobrze, Nick, jak słaba bezwolna baba

bez własnego zdania. Po prostu jestem w szoku. Tak,

chyba o to chodzi.

Lecz to nie ona była w szoku; prawdziwy szok prze­

żyli Kate, Jake oraz Sterling, kiedy Nick z Caroline do­

tarli do Fortune Cosmetics i przepraszając za spóźnienie,

zdradzili, z czego ono wynikło.

- Co?! - wykrzyknęła Kate, słysząc o małżeństwie

wnuczki.

Przez chwilę stała z otwartymi ustami, patrząc na mło­

dych małżonków, po czym opadła na krzesło z taką siłą,

że złota bransoleta, której nigdy nie zdejmowała z ręki,

zabrzęczała głośno niczym dzwonki na wietrze. Branso­

letę, składającą się z grubego łańcucha i mnóstwa zawie­

szonych na nim ozdóbek, dostała dawno temu od swego

zmarłego męża, Bena, który po narodzinach każdego

dziecka, a potem wnuczek i wnuków, dodawał żonie do

łańcucha kolejne złote serduszko, różyczkę czy podkowę.

Ben już nie żył, więc ozdóbek nie przybywało, ale po­

nieważ rodzina liczyła wiele osób, bransoleta była ciężka,

a co za tym idzie, także i cenna.

- Nie rozumiem. Jak to: pobraliście się? Na miłość

boską, Caroline, co ci strzeliło do głowy? Nosisz przecież

nazwisko Fortune! Jesteś moją najstarszą wnuczką! -

Niebieskie oczy Kate miotały pioruny, policzki płonęły.

- Myślałam, że ci urządzimy wielkie, wspaniałe wesele,

background image

92

a ty co? Zadowalasz się dziesięciominutową przysięgą

w obecności sędziego pokoju! Zupełnie jakby twój ślub

był jakąś marginalną sprawą!

- A nie jest? - spytał ostro Nick, bynajmniej nie zra­

żony furią Kate. - Poza tym, jak sama raczyłaś zauważyć,

jest to ślub Caroline, a raczej mój i Caroline. To my gra­

my pierwsze skrzypce. I wybraliśmy rozwiązanie, które

w tej sytuacji wydało nam się najlepsze.

- Najlepsze dla ciebie! - warknął Jake Fortune, bio­

rąc stronę matki. Wbił w córkę i zięcia gniewne spoj­

rzenie. - Wiedziałeś, że dopiero za kilka dni Sterling

przygotuje intercyzę małżeńską, żeby zabezpieczyć oso­

bisty majątek Caroline!

Słysząc tę obraźliwą insynuację, Nick zaklął po ro­

syjsku; brzmiało to bardzo podobnie do przekleństw, któ­

re rzucał wczoraj wieczorem, kiedy próbował ją uspokoić,

więc Caroline wiedziała, że mąż zieje wściekłością.

- Nie chcę ani centa z pieniędzy Caro! - oznajmił

ze wzburzeniem, przechodząc z powrotem na angielski.

- Odkąd tu przyjechałem, poczyniłem mnóstwo niezwy­

kle korzystnych inwestycji; nie tylko nie cierpię biedy,

ale jestem dość bogatym człowiekiem. Nie po to się dziś

pobraliśmy z Caroline, abym uniknął podpisania waszej

cholernej intercyzy. Podpiszę wszystko, co każesz, Jake.

Jak tylko papiery będą gotowe, bądź łaskaw przesłać je

do laboratorium!

- Liczę, Nick, że dotrzymasz słowa! - Jake nadal był

wściekły. - Ze się nagle nie rozmyślisz!

- Tato, proszę cię... przestań. - Caroline była poru­

szona kłótnią i wyraźnie miała ojcu za złe jego podej-

background image

93

rzliwość, chociaż zdawała sobie sprawę, że ten jedynie

próbuje zabezpieczyć jej interesy. - Wiem, że jesteś nie­

zadowolony, ale Nick naprawdę nie wziąłby moich pie­

niędzy. Jemu nie chodzi o mój majątek.

Jake parsknął pogardliwie.

- Przypomnę ci, skarbie, że dokładnie to samo mó­

wiłaś o Paulu Andersenie. Że jest miłym, porządnym fa­

cetem, którego nie interesuje twój majątek. I widzisz, jak

się skończył tamten związek?

- Nie zapędzaj się, Jake! - warknął Nick, mrużąc

oczy. -I nie porównuj mnie do tego podstępnego drania!

Paul Andersen to wredny, żałosny typ! Pamiętaj też, że

w przeciwieństwie do niego, nie zabiegałem o względy

Caroline. To ty, Kate i Sterling wpadliście na pomysł,

żebym poślubił Caro. Oboje mieliśmy zastrzeżenia, ale

zgodziliśmy się. Natomiast to, że pomysł małżeństwa wy­

szedł od was, nie znaczy, że macie w naszym małżeń­

stwie cokolwiek do gadania. Caro i ja jesteśmy dorosłymi

ludźmi i poradzimy sobie dalej sami, bez waszej pomocy.

- Może masz rację, Nick - poparła go nieoczekiwa­

nie seniorka rodu.

Siedziała przy biurku zamyślona, z zaciekawieniem i fa­

scynacją spoglądając na świeżo upieczonych małżonków.

Nie uszedł jej uwagi fakt, że chociaż nie byli w sobie

zakochani, a pobrali się zaledwie godzinę temu, zacho­

wywali się w stosunku do siebie niezwykle lojalnie, jakby

już istniała między nimi prawdziwa więź. Może zbyt po­

chopnie, ale jednak wspólnie podjęli decyzję o dzisiejszej

wizycie w urzędzie stanu cywilnego i oboje solidarnie

stawali w obronie partnera.

background image

94

Ponadto na palcu Caroline połyskiwała przepiękna ob­

rączka wysadzana malutkimi brylancikami, której mogła­

by jej pozazdrościć niemała rzesza mężatek, a której Nick

naprawdę nie musiał kupować. Nie uszło również uwagi

starszej pani, że po raz pierwszy od pięciu lat jej wnuczka

pojawiła się w pracy z rozpuszczonymi włosami i bez

tych idiotycznych okularów w grubych oprawkach.

Patrząc z sympatią na wnuczkę, Kate pomyślała, że

dzisiejszego ranka Caroline wreszcie przypomina atrak­

cyjną młodą kobietę, którą w istocie była. Zrozumiała

też, że ta cudowna przemiana jest wyłączną zasługą Nicka

Valkova. Kate pokiwała z zadowoleniem głową. Teraz,

gdy już minęła jej złość na młodych za to, że przejęli

sprawy w swoje ręce, mogła pogratulować sobie, że taki

świetny wymyśliła plan.

- Masz rację, Nick - powtórzyła po chwili. - Jesteście

dorośli i ani ja, ani Jake, ani Sterling nie powinniśmy się

wtrącać do waszego życia. Skłamałabym jednak, mówiąc,

że nie odczuwam pewnego żalu i niedosytu. Caroline na­

leży się huczne przyjęcie weselne. Może więc umówimy

się tak, że na razie nie będziecie rozgłaszać informacji o ślu­

bie, a za jakiś czas, za pięć, sześć miesięcy, zorganizuję

wam prawdziwe wesele, które zapamiętacie do końca życia.

Bądź co bądź, ślub i wesele to najcudowniejsze chwile

w życiu człowieka. Wspanialsze są tylko narodziny dziecka.

No, co wy na to? Caroline? Nick?

Nick porozumiał się wzrokiem ze swą młodą żoną,

po czym przeniósł spojrzenie na jej babkę.

- Oczywiście, Kate - powiedział. - Zgadzamy się.

I dziękujemy za wyrozumiałość.

background image

95

- Świetnie. A teraz proponuję, żebyście wyjechali na

kilka dni i zrobili sobie namiastkę miesiąca miodowego.

Poproszę sekretarkę, żeby zarezerwowała wam miejsca.

Znam piękny, położony w lesie, bardzo spokojny ośro­

dek, wprost wymarzony dla nowożeńców. Leży tuż za

granicą kanadyjską. Możecie tam lecieć firmowym sa­

molotem. Podróż zajmie wam dosłownie chwilę...

- Och, dziękujemy, babciu! - zawołała uradowana

Caroline.

Mimo że pomysł wyjazdu z Nickiem w podróż po­

ślubną trochę ją niepokoił, to jednak ucieszyła się z mo­

żliwości zniknięcia na parę dni z firmy. Wiedziała bo­

wiem, że nawet bez rozgłaszania informacji o ślubie wia­

domość lotem błyskawicy rozejdzie się wśród pracowni­

ków, tak więc miło będzie uciec od plotek.

- Jeśli to już wszystko, Nick i ja pójdziemy wydać

odpowiednie zalecenia, żeby w czasie naszej nieobecno­

ści praca przebiegała bez zakłóceń.

- Dobrze, kochanie, idźcie. - Kate pokiwała z uzna­

niem głową. - Zobaczymy się później.

Kiedy młodzi zniknęli za drzwiami, Jake z zafraso­

waną miną przyjrzał się swojej rodzicielce.

- Zupełnie cię nie rozumiem, mamo - rzekł. - Parę

minut temu wściekałaś się, a teraz uśmiechasz od ucha

do ucha. Dałaś Caro i Nickowi swoje błogosławieństwo.

Sądzisz, że to było mądre? Niby przeprowadziliśmy mały

wywiad, zanim przyjęliśmy Nicka do pracy w firmie, ale

co tak naprawdę o nim wiemy? A może ci faceci z imi-

gracyjnego mają lepszy dostęp do informacji? Może nie

mylą się, twierdząc, że jest byłym agentem KGB? A co

background image

96

będzie, jeżeli nie dotrzyma słowa i odmówi podpisania

intercyzy? I jeżeli...

- Nie jest agentem - przerwała synowi Kate. - A sło­

wa dotrzyma.

- Skąd masz tę pewność? - spytał Sterling, po raz

pierwszy zabierając głos w dyskusji.

- Nie wiem, ale mam. Może to sprawa intuicji. Za­

uważyliście, że Caroline wyglądała dziś inaczej?

- Faktycznie - przyznał z wahaniem Jake. - Sam

bym na to nie wpadł, ale chyba rzeczywiście masz rację.

Może... może użyła tych nowych wiosennych kosmety­

ków, które wypuszczamy na rynek? Albo... Sam nie

wiem. Ale istotnie wyglądała dziś wyjątkowo atrakcyjnie.

- To prawda - poparł go Sterling. - Wyjątkowo atrak­

cyjnie.

Kate skrzywiła się.
- Mężczyźni! Boże, ależ wy jesteście ślepi! Pewnie

patrząc na niedźwiedzia grizzly, myślelibyście, że to jakaś

kupa futra, dopóki ta kupa futra nie rozszarpałaby was

na kawałki. Otwórzcie oczy, rany boskie! Caroline wy­

glądała inaczej, bo miała rozpuszczone włosy i nie ukry­

wała się za tymi wielkimi okularami, które ciągle nosi,

a których wcale nie potrzebuje. I chociaż była trochę

stremowana, co jest zrozumiałe, bo każda panna młoda

się denerwuje, to jednak promieniała szczęściem. Jak za­

kochana kobieta. Oczywiście, ona sama nie zdaje sobie

jeszcze sprawy z własnych uczuć, więc przypadkiem wy

dwaj się nie wygadajcie. Ani przed nią, ani przed Ni­

ckiem. Bo jeśli się nie mylę, a jak wiecie, rzadko mi się

to zdarza, nasz przystojny chemik jest równie zadurzony

background image

97

jak Caro, choć może bardziej niż ona świadom tego, co

się dzieje. No, moi drodzy, wkrótce się przekonamy, czy

to małżeństwo nie okaże się najlepszym interesem, jaki

w życiu ubiłam. Interesem, który - mogę się o to założyć

- z czasem zaowocuje co najmniej dwójką uroczych

dzieciaczków! - Roześmiała się wesoło, zachwycona my­

ślą o prawnukach. - A teraz wynocha! Mam pełno pracy!

Muszę zarezerwować apartament dla nowożeńców i za­

cząć czynić przygotowania do największego wesela

w mieście!

Jake ze Sterlingiem posłusznie opuścili gabinet Kate,

jeden i drugi kręcąc głową. Wyszli w milczeniu, nie od­

zywając się do siebie, jakby lękali się wypowiedzieć na

głos obawy, które ich obu zaczęły dręczyć: że może Kate

na starość traci rozum.

Patrząc, jak zamykają za sobą drzwi, Kate, która po­

trafiła bezbłędnie odczytywać myśli zarówno swojego sy­

na, jak i prawnika, prychnęła pogardliwie pod nosem.

Mężczyźni! Ha, co oni wiedzą?! Ślepcy pozbawieni

intuicji! Gdyby to od niej zależało, kobiety nie tylko zaj­

mowałyby najwyższe stanowiska w firmach, nie tylko

kierowałyby przedsiębiorstwami, ale rządziłyby światem!

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Tak jak obiecała, Kate oddała firmowy samolot do

dyspozycji Caroline i Nicka. Nowożeńcy udali się na lot­

nisko luksusową limuzyną, którą również zamówiła dla

nich starsza pani. Drugą limuzyną, która czekała na nich,

kiedy wysiedli z samolotu po stronie kanadyjskiej, dotarli

na miejsce - do Klonowego Gaju.

Kate jako organizatorka wycieczki spisała się znako­

micie. Ośrodek, malowniczo położony nad brzegiem

zamarzniętego jeziora, otoczony był lasem, w którym

oczywiście przeważały klony. Składał się z głównego bu­

dynku, w którym mieściła się restauracja, oraz wielu po­

jedynczych domków rozrzuconych po kilkuhektarowym

terenie. Kiedy jechali limuzyną po wąskiej wyboistej,

miejscami oblodzonej drodze ciągnącej się wśród wyso­

kich zasp śnieżnych, Caroline pomyślała, że chyba jej

i Nickowi przydzielono najdalszy, najbardziej odizolowa­

ny domek ze wszystkich.

- Podejrzewam, że babcia musiała tu bywać latem

- rzekła, patrząc na świat przez lekko przyciemnione ok­

na. Padające z nieba wielkie płatki śniegu osiadały leni­

wie na szybach, po czym szybko topniały. - Wyobrażam

sobie, że w lipcu jest tu przepięknie. Pewnie babcia są­

dziła, że w styczniu jest tak samo.

background image

99

- Moim zdaniem zimą też jest przepięknie - powie­

dział rozmarzonym głosem Nick. - Trochę przypomina

mi to zimowy krajobraz w Rosji.

- Tęsknisz za ojczyzną, prawda?

- Tak. Ale nie na tyle, żeby wrócić tam na stałe. Teraz,

dzięki tobie, to mi na szczęście nie grozi. - Przez chwilę

milczał. - Ożeniłem się z tobą z bardzo egoistycznych

pobudek, Caro. Ale wiedz, że do końca życia będę ci

wdzięczny za to, co zrobiłaś.

Zarumieniła się, czując na sobie spojrzenie jego cie­

mnych oczu.

- Bez przesady, Nick. Bądź co bądź mną też kiero­

wały bardzo egoistyczne pobudki. Gdybyś został depo­

rtowany, babcia nigdy by się nie doczekała tego magicz­

nego kremu odmładzającego.

Podskakując na oblodzonych wybojach, limuzyna prze­

jechała jeszcze kilka metrów i wreszcie zatrzymała się przed

zarezerwowanym dla nowożeńców domkiem. Kierowca po­

śpiesznie otworzył pasażerom drzwi, a boy hotelowy, który

towarzyszył im od głównego budynku, szybko wbiegł po

schodach do domku. Nick podał Caroline rękę i pomógł

jej wysiąść z samochodu, po czym pochwycił ją w ramiona

i zaczął nieść przez zaśnieżony ogród.

- Nick! Puść mnie! Postaw na ziemi! Nick! - pisz­

czała, z zawstydzeniem zerkając na szeroko uśmiechnięte

twarze kierowcy i boya, którzy przyglądali się jej bez­

skutecznym zmaganiom.

- Cicho, Caro! - rozkazał Nick. - I na miłość boską,

przestań okładać mnie pięściami! Jako twój nowo poślu­

biony mąż wykonuję to, co do mnie należy.

background image

100

W przedpokoju wreszcie ją postawił, po czym, szcze­

rząc zęby jeszcze szerzej niż kierowca i boy, delikatnie

strzepnął śnieg z jej włosów.

- Z tego, co mi wiadomo, w Ameryce pan młody po­

winien przenieść żonę przez próg mieszkania. Chyba że

mi się coś pokićkało i to wcale nie jest zwyczaj amery­

kański?

- Nie, nic ci się nie pokićkało, po prostu... po prostu

mnie to wyleciało z głowy - przyznała Caroline.

Prawdę mówiąc, nie tyle wyleciało, co w ogóle nie

przyszło jej do głowy, że Nick może chcieć kultywować

jakiekolwiek ślubne obyczaje w sytuacji, gdy ich mał­

żeństwo stanowi pewnego rodzaju kontrakt. Ale, jak po­

woli zaczynała się przekonywać, Nick był człowiekiem

nieprzewidywalnym, pełnym niespodzianek, który ciągle

czymś zaskakiwał.

Podczas gdy kierowca limuzyny wnosił do domu ba­

gaże oraz wiktuały, jakie kupili w drodze do Klonowego

Gaju, boy rozsunął zasłony w oknach i włączył piecyk,

żeby trochę się wewnątrz ogrzało.

Zdjąwszy gruby, wełniany płaszcz, Caroline ruszyła

na zwiedzanie domku.

Styl rustykalny bardziej widoczny był od zewnątrz niż

w środku. Tu panował raczej styl eklektyczny, głównie

przywodzący na myśl wieś angielską i prowincję fran­

cuską. Eleganckie meble natychmiast skojarzyły się jej

z meblami w podmiejskiej rezydencji Nicka. Na wprost

kamiennego kominka, który sięgał prawie do samego su­

fitu, stały dwie wygodne dwuosobowe kanapy. Reszta

mebli to były antyki: piękne stare szafy, kredensy, stoły.

background image

101

Lśniącą drewnianą podłogę przykrywały grube, bogato

zdobione dywany. Z lewej strony salonu znajdowała się

nieduża kuchnia, drzwi z prawej prowadziły natomiast

do sypialni i łazienki.

Kierowca i boy, zadowoleni z napiwków, jakie im

Nick wręczył, wyszli z domku, zostawiając nowożeńców

samych.

- Nick! - zawołała Caroline.

Stała w sypialni, podziwiając drugi kominek, niemal

równie wielki jak ten w salonie, ogromną sosnową szafę,

przepiękną sosnową komodę oraz szerokie łoże z balda­

chimem przykryte śliczną, ręcznie wykonaną narzutą.

- Nick! Musiała zajść jakaś pomyłka. Chyba przy­

dzielili nam niewłaściwy domek.

- Skąd ci to przyszło do głowy? - spytał zdziwiony,

przyłączając się do Caroline w sypialni.

- No bo spójrz. Jest... tylko jedno łóżko. Szerokie,

ale tylko jedno. Komuś musiało się coś pomieszać. Na

pewno nie babci. Ona akurat zna okoliczności naszego

małżeństwa. Założę się, że zarezerwowała dla nas domek

z dwiema sypialniami, a przynajmniej z dwoma łóżka­

mi. Słuchaj, zadzwoń do recepcji i powiedz im.

- Co? Że chociaż mamy za sobą zaledwie parogo­

dzinny staż małżeński, to nie chcemy spać w jednym po­

koju, a tym bardziej w jednym łóżku? Zrozum, Caro,

umieszczono nas, przypuszczalnie zgodnie z poleceniem

Kate, w domku dla nowożeńców... Wyjrzyj, maleńka,

przez okno.

Na zewnątrz zapadł już zmrok, sypał coraz gęstszy

śnieg.

background image

102

- Naprawdę chcesz wychodzić w taką śnieżycę?

Przenosić zakupy i bagaże do innego domu? - spytał

Nick. - A jeśli ci faceci z imigracyjnego jednak zaczną

węszyć? Jeśli postanowią sprawdzić, czy na pewno spę­

dziliśmy tu miesiąc miodowy? Zastanów się, Caro. Jak

to będzie wyglądało, kiedy recepcjonista powie im, że

w noc poślubną państwo Valkovowie zdecydowali się

przeprowadzić z domku dla nowożeńców do domku

z dwiema sypialniami?

- Psiakość, masz rację - przyznała, zdając sobie spra­

wę, że w urzędzie natychmiast nabrano by podejrzeń.

- Słuchaj, jakoś sobie poradzimy. Coś wymyślę. Mogę

na przykład spać w salonie na kanapie.

- Nie... będzie ci strasznie niewygodnie - zapro­

testowała, mając nadzieję, że Nick nie odczyta jej słów

jako zachęty do spędzenia nocy w jednym wspólnym

łóżku. Na wszelki wypadek, żeby jej intencje były cał­

kiem jasne, dodała: - Jestem od ciebie sporo mniej­

sza. Jeśli któreś z nas ma spać na kanapie, to prędzej ja

niż ty.

- O, nie! - sprzeciwił się. - Doceniam twoją wspa­

niałomyślność, ale honor nie pozwala mi przystać na taką

propozycję. Łóżko zostawiam tobie i koniec dyskusji.

Mną się naprawdę nie przejmuj. A teraz rozpakujemy wa­

lizki i kiedy się już trochę ogarniemy, to zrobimy sobie

coś do jedzenia. Hm?

- Dobrze.
Udawszy się za Nickiem do salonu, zobaczyła, że

przed wyjściem boy włączył kilka małych lampek i roz­

palił ogień w kominku. Strzelające wesoło płomienie na-

background image

103

dawały wnętrzu przytulny, niezwykle romantyczny cha­

rakter.

Tak, drewniany domek w Klonowym Gaju w środku

mroźnej, śnieżnej zimy - to wprost wymarzone miejsce

dla pary zakochanych w sobie młodych ludzi.

Caroline znów stanęła przed oczami sypialnia z mał­

żeńskim łożem.

Boże kochany, o czym babcia myślała, rezerwując do­

mek dla nowożeńców? Zawsze dotąd była kompetentna;

nie miała zwyczaju się mylić. Wiedziała, że małżeństwo

wnuczki z Nickiem zostało zawarte po to, aby chronić

Nicka przed deportacją, a nie z miłości. W tej sytuacji

świadomie na pewno by nie rezerwowała domku z jed­

nym łóżkiem. Czyli albo w recepcji popełniono błąd, al­

bo babci na starość wszystko zaczyna się w głowie plątać.

W tę drugą możliwość Caroline nie wierzyła. A raczej

nie chciała uwierzyć. Przerażała, a jednocześnie zasmu­

cała ją myśl, że Kate, inteligentna, pełna energii, władcza,

kochana Kate, kiedyś umrze. Nie, Kate jeszcze nie cierpi

na starczą demencję. To pracownik recepcji musiał coś

źle zrozumieć.

- Rozpakuj się pierwszy, Nick - zaproponowała -

a ja powyjmuję z toreb zakupy.

Weszła do kuchni i zapaliła górne światło. Przez chwi­

lę jarzeniówki mrugały, potem jednak zalały kuchnię jas­

nym blaskiem. Przynajmniej w tej części domu, pomy­

ślała z ulgą Caroline, nie panuje romantyczny nastrój.

Ze stojących na szafkach dużych papierowych toreb

zaczęła wyciągać sprawunki. W drodze z lotniska Nick

poprosił kierowcę, aby zatrzymał się na moment przy jed-

background image

104

nym z lokalnych targów. Caroline załadowała wózek taką

ilością jedzenia, aby wszystkiego starczyło im do końca

tygodnia.

Kate uprzedziła ich, że restauracja na terenie ośrodka

bywa dość wcześnie zamykana, a kuchnia jest czynna

tylko w określonych godzinach, dlatego dobrze by było,

gdyby po drodze zaopatrzyli się w jakieś podstawowe ar­

tykuły spożywcze, zwłaszcza gdyby od czasu do czasu

chcieli sami coś upichcić.

- Każdy domek ma własną, doskonale wyposażoną

kuchnię - wyjaśniła. - Więc na pewno nie zabraknie

wam garnków, talerzy, sztućców i tym podobnych rzeczy.

Teraz, otwierając szafki, Caroline przekonała się, że

Kate ani trochę nie przesadziła.

- Nick? Masz ochotę na befsztyk? - spytała, wyjmu­

jąc z torby starannie zapakowane porcje mięsa. - Mo­

głabym rzucić po kotlecie na patelnię...

- A może zrobimy je na grillu? Wspólnie? - zapro­

ponował, wchodząc do kuchni. - W końcu to nasza noc

poślubna. Nie wypada, żeby jedno z nas siedziało bez­

czynnie, a drugie gotowało.

- Moglibyśmy zadzwonić do recepcji i zamówić coś

do pokoju...

- Chyba żartujesz! Kazać jakiemuś biedakowi tasz­

czyć ciężką tacę po ciemku i w taką pogodę? Nie, ma­

leńka, to zbyt okrutne. Ja przynajmniej nie miałbym su­

mienia. - Nick skinął z powagą głową. - Wyobrażasz to

sobie? Idzie biedak z tacą, wywija orła na śliskiej ścieżce,

spada po zaśnieżonym stoku do wąwozu, a tam pożera

go stado wilków albo niedźwiedź, którego zwabił zapach

background image

105

naszego weselnego posiłku. Biedaka, lub raczej jego ko­

ści, znajdują dopiero na wiosnę przypadkowi turyści. Po­

za wszystkim innym nie zapominaj, że jesteśmy nowo­

żeńcami, a nowożeńcy lubią być sami; nie chcą, żeby

ktokolwiek im przeszkadzał. Mamy tu wszystko, czego

nam trzeba. Sami coś upichcimy. Zawsze to jakieś zajęcie.

Widząc przeszywające spojrzenie Nicka i bezczelny

uśmiech igrający na jego ustach, Caroline uzmysłowiła

sobie, że pichcenie to ostatnia rzecz, na jaką jej młody

małżonek ma ochotę w wieczór poprzedzający noc po­

ślubną.

Speszona, zarumieniła się po czubki uszu. Wprawdzie

ona też, myśląc o ślubie i nocy poślubnej, inaczej sobie

to wszystko wyobrażała. No ale nigdy nie przyszło jej

do głowy, że mogłaby wyjść za mąż nie z miłości, tylko

na prośbę, ba, polecenie babki i ojca.

Małżeństwo z rozsądku, małżeństwo dla obustron­

nych korzyści? To nie dla niej! A jednak tak się stało.

Wciąż miała wrażenie, że śni, że siedzi na jakiejś roz­

bujanej karuzeli, która obraca się, obraca, obraca. A ona,

Caroline, musi trzymać się mocno, aby z niej nie spaść.

Ale co będzie później, gdy karuzela wreszcie się za­

trzyma?

Nie wiedziała.

Żeby nie myśleć o tym, że przebywa w leśnym dom­

ku, z dala od cywilizacji, z niezwykle atrakcyjnym, zmy­

słowym mężczyzną, który - o dziwo - od rana jest jej

mężem, skupiła się na chowaniu do szafek zakupionych

na targu produktów. Odetchnęła z ulgą, kiedy Nick zo­

stawił ją samą i przeszedł do sypialni, by rozpakować

background image

106

swoje rzeczy. Jego bliskość działała na nią niemal obez­

władniająco.

Caroline potarła ręką czoło. Nie miała pojęcia, jak

zdoła wytrzymać przez tydzień w domku na odludziu

z tak inteligentnym i przystojnym mężczyzną.

Nick Valkov, ona, domek z jednym łóżkiem. We dwo­

je przez tydzień. Nie musiała być chemikiem, aby wie­

dzieć, że to mieszanka wybuchowa.

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Wyjęła z torby świeży szpinak oraz kilka gatunków

sałaty - endywię, czerwoną i zieloną batawię, cykorię,

radicchio; z każdej oberwała kilka liści, które wrzuciła

do zlewu, a zlew napełniła zimną wodą. Do befsztyków

pasuje sałatka z sosem winegret. Oprócz tego mogliby

zjeść zapiekane w folii kartofle i jakieś warzywo, na

przykład gotowane na parze brokuły, kalafior i marchew­

kę. Tak, to by było dobre. Nagle przyłapała się na tym,

że nie zna upodobań kulinarnych Nicka, nie wie, czy

lubi tak przyrządzane warzywa i kartofle.

- Lubię - oznajmił chwilę później, kiedy go o to za­

pytała. - Teraz ty się zajmij rozpakowywaniem, a ja ko­

lacją. Mam dodać do sałaty pomidory i plasterki czer­

wonej cebuli?

- Czytasz w moich myślach! - zawołała przez ramię,

kierując się do sypialni.

Otworzyła dwie walizki od Louisa Vuittona i zaczęła

układać w szafie ubrania. Zobaczyła, że Nick zostawił

jej mnóstwo wolnego miejsca. Pomyślała sobie, że to do­

brze o nim świadczy; pokazuje, że jest człowiekiem tro­

skliwym, dbającym nie tylko o własną wygodę, potra­

fiącym się dzielić. Część ubrań Nicka wisiała, część leżała

starannie złożona. To też przemawia na jego korzyść.

background image

108

Dzięki Bogu, że nie jest niechlujem. Nie znosiła bała­

ganiarzy i abnegatów.

Trochę poniewczasie uświadomiła sobie, że tak nie­

wiele w sumie wie o mężczyźnie, którego poślubiła. Trzy

dni. Tak naprawdę zna go tylko od trzech dni. Przedtem,

mijali się na korytarzu, mówiąc sobie dzień dobry, to

wszystko. Wciąż nie mogła uwierzyć, że dziś rano wyszła

za niego za mąż. Tak od rana ona, Caroline Fortune,

nazywała się Caroline Valkov. Rozmyślając o tym, jak

dziwnie układa się życie, wyjmowała z walizek ubrania

i wieszała je w szafie.

Nick okazał się zupełnie innym człowiekiem, niż są­

dziła - dobrym, porządnym, uczciwym. Zrozumiała, że

miała szczęście - w końcu mógł się okazać zarozumia­

łym i nieprzyjemnym typem. Ale oczywiście babcia nie

pozwoliłaby jej poślubić jakiegoś wrednego, bezdusznego

drania. Nagle przyszło Caroline do głowy, że Kate musi

niezwykle wysoko cenić Nicka Valkova - nie tylko jako

chemika, ale również jako mężczyznę. Bo przecież nigdy

w życiu - nawet za cenę zdobycia receptury na magiczny

krem młodości - nie zgodziłaby się, aby jej ukochana

wnuczka wstąpiła w związek małżeński z byle kim i nie

wysłałaby jej na tydzień, tylko z mężem, w miejsce tak

izolowane od świata jak Klonowy Gaj.

Poczuła się lepiej; świadomość tego, iż babka nie na­

rażałaby bliskiej sercu osoby na niebezpieczeństwo, spra­

wiła, że znikło napięcie, które towarzyszyło jej od chwili,

gdy zobaczyła, że w domku jest tylko jedno łóżko.

Wróciwszy do kuchni, ujrzała Nicka rozrywającego

palcami liście sałaty, kawałki mięsa smażyły się na ele-

background image

109

ktrycznym grillu. Po chwili namysłu wstawiła ziemniaki

do piekarnika i zaczęła kroić warzywa. Tak dobrze im

się razem pracowało w kuchni, że - pomyślała - gdyby

ktoś ich obserwował, pewnie doszedłby do wniosku, że

są małżeństwem z wieloletnim, a nie jednodniowym sta­

żem.

- Wolisz, żeby kolacja miała bardziej uroczysty cha­

rakter i żebyśmy usiedli przy stole w kąciku jadalnym?

- spytał Nick, przerzucając mięso na drugą stronę. - Czy

wolisz siedzieć przed kominkiem z talerzem na kola­

nach?

- Przed kominkiem! - ucieszyła się. - Robiłyśmy tak

z koleżankami. Rozkładałyśmy się na podłodze, w ko­

szulach nocnych i piżamach...

Ugryzła się w język. Co ona wygaduje? Jeszcze Nick

coś opacznie zrozumie. I nagle, widząc jego ironiczny

uśmiech, oblała się rumieńcem.

- Jeśli chcesz, maleńka, możemy przebrać się w pi­

żamy.

- Nie chcę! Dobrze wiesz, że nie o to mi chodzi!

Żeby nie patrzeć w jego rozbawione oczy, odwróciła

szybko głowę i podnosząc pokrywkę, zajrzała do gotu­

jących się na parze warzyw.

- Właśnie, że nie wiem. Może podświadomie próbu­

jesz wyrazić jakieś ukryte pragnienie...

- Nie próbuję, naprawdę. - Opuściła pokrywkę. Stała

zarumieniona, bojąc się, że za chwilę serce wyskoczy jej

z piersi. - Po prostu siedzenie na podłodze z talerzem

na kolanach skojarzyło mi się ze szkolnymi czasami.

Umawiałyśmy się u którejś w domu, brałyśmy z sobą pi-

background image

110

żamy, śpiwory, potem siadałyśmy przed kominkiem i je­

dząc prażoną kukurydzę, pizzę, chrupki, opowiadałyśmy

sobie różne straszne historie. Na przykład o tajemniczej

dziewczynie, która pojawia się na studniówce, a potem

okazuje się, że właśnie ta dziewczyna zginęła kilka lat

temu w wypadku samochodowym, kiedy jechała na stud­

niówkę. Albo o parze kochanków, którzy całują się w za-

parkowanym w lesie samochodzie, i o zbiegłym więźniu

z żelaznym hakiem zamiast ręki, który powoli skrada się

do ich samochodu...

Spojrzawszy na Nicka, zamilkła. Jeszcze przez chwilę

ramiona mu się trzęsły, a potem on sam wybuchnął grom­

kim, tubalnym śmiechem.

- To na tym polegają te słynne przyjęcia piżamowe,

na które amerykańskie nastolatki tak chętnie się umawia­

ją? Na siedzeniu przed kominkiem i wymyślaniu nie­

stworzonych historii?

- No nie. - Była wyraźnie speszona. - Nie tylko...

- A co jeszcze robicie?
- Na przykład dziewczynie, która pierwsza zaśnie,

wsadza się rękę do miski pełnej lodowatej wody. Tej,

która druga zaśnie, moczy się majtki pod kranem i mokre

chowa do zamrażarki. Boże! Wszystko to brzmi strasznie

głupio i dziecinnie. W głowie mi się nie mieści, że kiedyś

wyprawiałam takie durnoty.

- Mnie też się nie mieści - przyznał, z trudem za­

chowując powagę. - Wiesz, może to lepiej, że będę się

męczył w nocy na twardej, wąskiej kanapie. Nie chciał­

bym rano obudzić się i zobaczyć, że bokserki mam

sztywne, jakbym kij połknął. Ojej, Caro, czy powiedzia-

background image

111

łem coś nie tak? Znów jesteś cała w pąsach. Nie miałem

nic złego na myśli, maleńka. Po prostu pomyślałem sobie,

że gdybym nie daj Boże zasnął, schowałabyś mi gatki

do zamrażarki...

Wesołe iskierki w jego oczach oraz szelmowski

uśmiech na twarzy świadczyły, że jednak zupełnie co in­

nego przyszło mu do głowy. Ona zaś doskonale o tym

wiedziała. Przed oczami stanął jej obraz Nicka ubranego

w same bokserki - i wyraźnie podnieconego.

Bezwiednie zaczęła się zastanawiać, jakie nosi bokser­

ki. Czy jednokolorowe? Czy z jedwabiu? Czy...

Rany boskie, Caro, co się z tobą dzieje? - zganiła się

w myślach, zaskoczona własnym zachowaniem, ale

i przejęta. Na ogół nie miewała takich myśli - o seksie

i nagich ciałach - a także nie prowadziła frywolnych roz­

mów, zwłaszcza z mężczyznami. Nick był nie tylko męż­

czyzną, ale również jej mężem. Wystraszyła się: oby nie

potraktował jej niewinnej opowieści o mrożonych maj­

tkach jako zaproszenia do łóżka!

Szlag by to trafił! Czy musiała ratować przed depor­

tacją kogoś tak przystojnego? Czy nie mógłby to być

garbaty karzeł z odstającymi uszami?

Chemik zawsze wszystkim kojarzy się dwojako:

z nudnym, zapracowanym naukowcem w białym fartu­

chu albo z szalonym, roztrzepanym ekscentrykiem o na­

stroszonych brwiach i włosach. Chemicy krzątają się po

ciasnych laboratoriach pełnych probówek, zlewek, bul­

goczących substancji i stęchłych książek. Nie noszą gar­

niturów od Armaniego, nie palą papierosów marki Pla­

yer's, a ich ulubioną wódką nie jest Stolicznaja. Nie przy-

background image

112

rządzają na grillu befsztyków, nie czynią nieprzyzwoitych

aluzji, a jeśli cokolwiek rozpalają, to palnik bunsenowski,

a nie serca dojrzałych, zrównoważonych kobiet!

Po chwili doszła do wniosku, że wszystkiemu winien

jest boy hotelowy - ten głupi, szczerzący zęby pacan na­

stawił termostat zbyt wysoko. Powietrze było nagrzane,

od piekarnika, w którym robiły się ziemniaki, też bił żar,

no i oczywiście ciepło promieniowało z kominka. Na

zewnątrz mroźna zimna, wewnątrz sauna. Caroline po­

myślała sobie, że znacznie lepiej by się poczuła, gdyby

zdjęła sweter, który podczas rozpakowywania walizek,

zarzuciła na bluzkę. Nie chciała jednak niczego zdejmo­

wać. Bała się, że Nick znów to źle odczyta i zacznie

żartować, tak jak z piżamą.

- Może jednak zjedzmy normalnie, przy stole - po­

wiedziała trochę niezdecydowanym głosem.

- Przy kominku stoi telewizor - zauważył Nick. -

Siedząc na podłodze, moglibyśmy obejrzeć jakieś wia­

domości. Zobaczyć, co się w dniu dzisiejszym wydarzyło

na świecie.

- No dobrze - zgodziła się.

Sprawę przesądził telewizor. Nie dlatego, że nie mogła

żyć bez informacji o tym, co się dzieje, ale dlatego, że

oglądając telewizję, nie musiała się zastanawiać, które

tematy można bezpiecznie w rozmowie poruszać, a które

lepiej omijać z daleka.

Wyciągnęła z piekarnika ziemniaki, następnie prze­

rzuciła do miseczki ugotowane warzywa, Nick z kolei

zdjął z grilla mięso i położył każdemu na talerzu po bef­

sztyku. Parę minut później siedzieli na podłodze przy ma-

background image

113

tym, niskim stoliku, na którym mieściły się kieliszki, ale

talerze już nie. Telewizor był włączony na stację CNN,

jednakże głos spikera nie przeszkadzał Nickowi w pro­

wadzeniu konwersacji.

- Szampan dla nowożeńców. - Napełnił do połowy

kryształowe kieliszki, po czym ujął swój za nóżkę. -

Znam mnóstwo rosyjskich toastów weselnych, ale oba­

wiam się, że żadnego nie zdołałbym ładnie przetłumaczyć

na angielski. Więc powiem po prostu: za nas, Caro.

- Za nas - szepnęła, podnosząc kieliszek do ust.

Popijali złocisty płyn. Caroline wiedziała, że powinna

przyhamować. Zazwyczaj ograniczała się do dwóch kie­

liszków wina; źle tolerowała alkohol, a już zwłaszcza

szampan szybko uderzał jej do głowy. Bąbelki łaskotały

ją w nos, każdy łyk rozgrzewał, sprawiał, że świat coraz

bardziej wirował jej przed oczami. Nawet sama przed

sobą nie chciała się przyznać, że to bliskość Nicka ma

na nią tak dziwny, oszałamiający wpływ, a nie te trzy

małe łyczki szampana, które dotąd wypiła.

Przysunęła talerz. Tak, nie powinna pić na pusty żo­

łądek; musi coś zjeść, zanim się upije i zacznie wypra­

wiać głupstwa, których rano będzie się wstydziła.

- I co, smakuje ci mięso? - spytał Nick. - Mówiłaś,

że lubisz średnio wysmażone.

- Jest doskonałe... tylko że nie spodziewałam się tak

dużej porcji. - Popatrzyła ze smętną miną na wielkie,

grube kawałki pysznej polędwicy. - Jeden taki befsztyk

śmiało starczyłby dla dwóch osób.

- Mów za siebie, maleńka. Mnie by połówka na pew­

no nie wystarczyła. Zresztą wiesz, co powiadają: czło-

background image

114

wiek nie samym chlebem żyje. Ja, na przykład, mięsem

też. I zamierzam je całe skonsumować.

Ze smakiem przystąpił do jedzenia.

Nigdy dotąd nie myślała o jedzeniu w kategoriach

erotycznych. Była to dla niej czynność polegająca na za­

spokajaniu głodu. Natomiast w sposobie, w jaki Nick

brał do ust jedzenie, gryzł je i przełykał, dostrzegła coś

szalenie zmysłowego. Zęby miał równe, proste i niesa­

mowicie białe, zwłaszcza przez kontrast z opaloną skórą.

Kiedy wgryzały się w miękki, soczysty befsztyk, oczami

wyobraźni widziała, jak wpijają się w jej ramię, potem

wędrują dalej...

Ratunku! Po raz kolejny przyłapała się na tym, że od­

pływa z rzeczywistego świata, przenosi się w krainę ma­

rzeń i fantazji. Ona, zimna, kompetentna, opanowana Ca-

roline Fortune snuje wizje, które świetnie by pasowały

do filmów erotycznych dozwolonych od lat osiemnastu.

Szampan zdecydowanie jej zaszkodził.

Odstawiła kieliszek na stół. Basta!
Zawstydzona, pochyliła głowę nad talerzem, mając

nadzieję, że może tym razem Nick nie zdoła odczytać

jej myśli. Wiedziała, czemu należy je przypisać - otóż

dziś była jej noc poślubna, a ona nigdy nie sądziła, że

spędzi tę noc sama w łóżku, ze świadomością, że za ścia­

ną śpi człowiek, którego poślubiła.

Za ścianą. Tak blisko, a zarazem tak daleko.

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY

- Deser teraz czy później? - zapytał, kiedy skończyli

jeść kolację.

Wcześniej, robiąc po drodze zakupy, w dziale piekar­

niczym dużego sklepu spożywczego wypatrzył mały, pro­

sty tort ślubny udekorowany z wierzchu figurkami ko­

biety i mężczyzny w ślubnych strojach. Oczywiście uparł

się, że musi go kupić.

- Później - jęknęła Caroline, powolnym ruchem ma­

sując brzuch. - W tej chwili absolutnie nic nie zmieszczę.

Już nie pamiętam, kiedy ostatni raz tak strasznie się na­

jadłam.

- Może więc zaparzę kawę...
- Och, to by było cudownie.
Pomogła mu zanieść talerze do kuchni i włożyć brud­

ne naczynia do zmywarki. Nick nalał wody do ekspresu;

kiedy kawa była gotowa, ostrożnie napełnił dwie filiżan­

ki; przeszli z nimi z powrotem do salonu i ponownie

usiedli przed kominkiem. Po chwili Nick wstał, dorzucił

kilka polan do ognia i poprawił je stojącym obok żela­

znym pogrzebaczem.

- No dobrze. - Popatrzył z uśmiechem na swoją no­

wo poślubioną żonę. - Cóż będziemy dalej porabiać

w tak mile rozpoczęty wieczór? Opowiadać sobie mro-

background image

116

żące krew w żyłach historie? Co prawda nie znam żad­

nych opowieści o martwych młodych dziewczynach, któ­

re nagle ożywają, ani o zbiegłych z więzienia bandytach

mających metalowe haki zamiast rąk, ale gdybym po­

grzebał w pamięci, pewnie przypomniałbym sobie kilka

rosyjskich bajek o czarownicach i wiedźmach.

- Lepiej nie. Zdradzę ci, że równie łatwo można mnie

przestraszyć dziś, co w moich młodzieńczych latach.

Leżałabym później w łóżku przerażona, wyobrażając so­

bie, że w pokoju obok mój mąż przemienia się w wil­

kołaka.

- Hm, ciekawe! Uważasz, że mam w sobie coś z dra­

pieżnika, tak? - Szczerząc groźnie zęby, podniósł pyta­

jąco brwi.

- No... może trochę - przyznała.
- Nie bój się, maleńka. Chociaż miałbym wielką

ochotę rzucić się na ciebie i delektować każdym kęsem,

umiem nad sobą zapanować. Nic ci z mojej strony nie

grozi.

Ku jej ogromnemu zdumieniu słowa Nicka sprawiły,

że poczuła żal i rozgoryczenie, zupełnie jakby w głębi

duszy liczyła, że się na nią rzuci. A przecież to bzdura!

Wcale tego nie chciała.

- Może byśmy zagrali w karty? - zaproponowała,

starając się odwrócić od siebie uwagę.

- Na przykład w rozbieranego pokera? - Uśmiechnął

się łobuzersko.

- Nie, nie w rozbieranego pokera! - Przygryzła war­

gi i ponownie się zaczerwieniła. - Na miłość boską,

Nick! Czy zdajesz sobie sprawę, że każdy temat, który

background image

117

poruszamy, ma pewien... jak by to powiedzieć? No,

wiesz, o co mi chodzi.

- Podtekst erotyczny? - spytał z niewinną miną, jak­

by chciał jej pomóc w znalezieniu trafnego określenia.

- No właśnie.

- Dziwisz się? Caro, jesteś moją żoną. Pobraliśmy się

rano, dziś jest nasza noc poślubna. Skłamałbym, gdybym

powiedział, że nie korci mnie, aby zanieść cię do sypialni

i kochać się z tobą przez wiele godzin. Do licha, jestem

facetem z krwi i kości, a ty jesteś piękną, seksowną ko­

bietą. Pociągasz mnie... Ja ciebie chyba też, prawda, ma­

leńka?

- Nick, ależ co ty wygadujesz?! - oburzyła się. -

Ja... prawie w ogóle cię nie znam!

Opuściła głowę i utkwiła wzrok w filiżance z ka­

wą. Nie była w stanie spojrzeć Nickowi w twarz, bała

się bowiem tego, co może wyczytać z jej oczu: że

tak, pragnie go tak samo jak on jej. Nie chciała zrobić

z siebie idiotki, ulec wdziękom mężczyzny, którego po­

ślubiła nie z miłości, ale dlatego, żeby chronić go przed

deportacją.

- Prawie cię nie znam - powtórzyła cicho.

- Jak ci powie każdy dobry chemik, a do takich się

zaliczam, wiele rzeczy można w nauce zbadać i wytłu­

maczyć, natomiast nikt jeszcze nie odkrył, skąd się bierze

ta dziwna chemia pomiędzy mężczyzną i kobietą. Cza­

sem się pojawia, zaskakując wszystkich wkoło. A cza­

sem, kiedy wszystkim się wydaje, że dana para jest dla

siebie stworzona, ani on, ani ona nie czują nic do siebie.

I nie ma znaczenia, czy ludzie znają się pięć lat czy pięć

background image

118

minut. Bo jest to reakcja czysto fizyczna, za którą winić

można jedynie nasze feromony.

- Więc uważasz, że głowa, czyli rozum, i serce, czyli

emocje, nie mają żadnego wpływu na wybór partnera?

- spytała z zaciekawieniem.

Słowa Nicka trochę ją zasmuciły. Mówił o seksie, nie

o miłości, ona zaś nie wyobrażała sobie jednego bez dru­

giego.

- Najmniejszego - odparł. - Pociąg to sprawa wy­

łącznie fizyczna. Nie psychiczna czy intelektualna.

- No cóż, pewnie powinnam czuć się zadowolona,

że wywołuję w tobie taką reakcję. Ale wiesz, Nick, ja

tak nie działam. Zanim będę w stanie związać się z męż­

czyzną, muszę go najpierw poznać, wiedzieć, że mamy

jakieś wspólne zainteresowania, że darzymy się uczuciem,

że zależy nam na sobie... Inaczej to wszystko nie ma

sensu. Przynajmniej tak mi się wydaje.

- Wiem, Caro. Jesteś romantyczką.
- Co w tym złego?
- Oczywiście nic. Tyle że niepotrzebnie komplikujesz

sobie życie.

- Komplikuję? Dlaczego? Bo chcę zaangażowania,

miłości, porozumienia duchowego?

- Tak, częściowo dlatego - przyznał, z namysłem

mieszając łyżeczką kawę.

- A tobie na tym w ogóle nie zależy.
- Tego nie powiedziałem.

- Nie wprost, ale przecież tak jest, prawda?

- Nie, Caro, mylisz się. Co innego seks, co innego

przelotny romans, a co innego stały, poważny związek.

background image

119

Nie poślubiłbym byle kogo. Musiałaby to być wyjątkowa

kobieta, którą kochałbym ponad życie. Myślę, że to samo

dotyczy większości mężczyzn. Tyle że na co dzień,

w przeciwieństwie do kobiet, nie analizujemy swoich

uczuć. Wolimy... pograć w karty. To co, gramy? - spy­

tał, zręcznie zmieniając temat.

- Ale w remika albo coś takiego? Nie w pokera?

Poczuła ulgę, a jednocześnie lekki zawód, że znów

wkroczyli na bezpieczny, neutralny grunt.

- Jak sobie życzysz. Ale żeby gra była ciut bardziej

podniecająca, umówmy się, że ten, kto przegrywa, robi

rano śniadanie.

- Zgoda.
Caroline ruszyła na poszukiwanie kart. W jednej

z ogromnych starych szaf znalazła nie tylko karty, ale

również szachownicę i pionki do gry w warcaby. Grali

więc w jedno i drugie; mimo że uważała się za niezłego

gracza, przegrała zarówno w warcaby, jak i w remika.

- Jakoś mnie dziś szczęście opuściło - oznajmiła

smutno, odnosząc do szafy karty, pionki i szachownicę.

- Wiesz, co powiadają. Kto ma szczęście w kartach,

ten nie ma w miłości. Może w drugą stronę to też się

sprawdza: kto nie ma w kartach, ten ma w miłości.

- Może - przyznała lekkim tonem. - Ale coś mi się

zdaje, że przez dłuższy czas nikt nie będzie zabiegał

o moje względy. Kiedy potencjalni adoratorzy dowiedzą

się, że jestem mężatką, natychmiast stracą zaintereso­

wanie.

Słysząc to, Nick, który właśnie zamierzał odnieść do

kuchni filiżanki po kawie, na moment zamarł w bezru-

background image

120

chu. Po chwili odstawił filiżanki na stolik i wolnym kro­

kiem zbliżył się do szafy.

- Przepraszam cię, Caro - powiedział cicho, biorąc

ją w ramiona. - Nie wiem, jak mogłem postąpić tak bez­

myślnie, tak egoistycznie. Po prostu dostałem ten list

z urzędu, a potem wszystko potoczyło się błyskawicznie.

Tylko dlatego, że sam się z nikim nie spotykałem, nie

zastanawiałem się nad... Boże, nawet nie przyszło mi

do głowy, żeby cię spytać, czy się z kimś nie widujesz.

Ale ze mnie osioł! Dlaczego nie...

- Wszystko w porządku, Nick. Akurat... nie byłam

z nikim związana.

- No to kamień spadł mi z serca. Przynajmniej nie

rozwaliłem ci żadnego związku, a już się bałem, że...

Słuchaj, jeżeli w czasie trwania naszego małżeństwa

poznasz kogoś i... no wiesz, będziesz chciała się z tym

człowiekiem spotykać... to nie będę upierał się, że

masz mi dochować wierności. Przymknę oko na pewne

sprawy...

To, co mówił, brzmiało rozsądnie, logicznie, ale na­

gle z niesamowitą siłą uzmysłowił sobie prawdę. Nie,

do diabła! Nie zamierza przymykać oka na zdradę. Ca-

roline jest jego żoną i on, jako jej mąż, nie pozwoli,

aby romansowała z kimkolwiek innym! Zaskoczyło go

nie tylko własne oburzenie, ale przede wszystkim siła

uczuć, niespodziewana zazdrość, jaka się w nim obu­

dziła.

- Och, Nick, nie wiem, co powiedzieć. Ale... nie mo­

głabym, będąc z tobą, spotykać się na boku z kimś in­

nym. Źle bym się z tym czuła. Zresztą... Wiem, że nasze

background image

121

małżeństwo jest na niby, po to, żebyś miał papierek, ale

mimo wszystko... Ludzie zaczną gadać, wkrótce firma

będzie trzęsła się od plotek, babcia wpadnie w szał. Boże,

wyobrażam sobie jej wściekłość!

A moją, Caro, a moją? - spytał w myślach Nick, lecz

głośno tego nie powiedział.

- Tak, ja też - rzekł po chwili. - Kate na pewno do­

stałaby ataku furii. Sama podkreślała znaczenie wierno­

ści. Chodziło jej oczywiście o mnie, nie o ciebie, ale jas­

no dała mi do zrozumienia, że koniec z flirtami i roman­

sami. Mam być wiernym mężem i już. Przyznam ci się,

że trochę mnie to ubodło, bo nawet do głowy mi nie

przyszło, że mógłbym cię zdradzać. Nie zamierzałem i nie

zamierzam. A teraz... może zjemy po kawałku weselne­

go tortu, co?

- Chętnie. A potem rzucimy monetę, kto pierwszy

korzysta z łazienki. - Przyłożyła rękę do ust, zasłaniając

ziewnięcie. - Przepraszam, ledwo się trzymam na no­

gach. Może nie zauważyłeś, ale zrobiło się dość późno,

a mój zegar biologiczny jest tak zaprogramowany, że po

jedenastej oczy same mi się zamykają, zwłaszcza jeśli

do kolacji wypiłam trochę szampana.

Nick roześmiał się wesoło.

- Mnie też o jedenastej oczy się kleją. Tak to jest,

kiedy człowiek musi się rano zrywać, żeby w porę do­

jechać do pracy.

Zjedli po niedużym kawałku tortu, po czym Nick wy­

ciągnął z kieszeni monetę. Wygrała Caroline. Zostawia­

jąc męża w kuchni, żeby umył talerzyki, pobiegła do ła­

zienki: wetknąwszy korek do wanny, odkręciła kran

background image

122

z ciepłą wodą, a do wody wlała perfumowany olejek ką­

pielowy wyprodukowany przez Fortune Cosmetics. Na­

stępnie, upewniwszy się, że ma wszystko, co potrzeba

- ręczniki, koszulę nocną oraz szlafrok - zamknęła drzwi

na klucz i rozebrała się. Zawsze dotąd była sama w do­

mu, kiedy brała kąpiel i wykonywała różne intymne

czynności, czuła się więc trochę skrępowana obecnością

obcego mężczyzny w drugim pokoju. Ale potem przy­

pomniała sobie, że - czy jej się to podoba, czy nie - ten

obcy mężczyzna jest jej mężem i odtąd będą mieszkali

pod jednym dachem, może nie do końca życia, ale na

pewno tak długo, dopóki władze nie odczepią się od Ni­

cka. Dopiero wtedy będą mogli wziąć rozwód.

Wyciągnęła się w wannie. Uwielbiała leżeć w ciepłej,

pachnącej wodzie, rozkoszować się lenistwem, ale wie­

działa, że dzisiejszego wieczoru, zwłaszcza po tych

dwóch kieliszkach szampana, nie może sobie na to po­

zwolić. Jeszcze by zasnęła i zaczęła się topić. Wtedy Nick

musiałby wyłamać drzwi. Wyobraziła sobie, jak podnosi

jej ociekające wodą ciało, potem jak niesie ją do sypialni,

kładzie na łóżku, schyla się i zaczyna sztuczne oddycha­

nie...

Nagle Caroline ocknęła się; otworzywszy szeroko

oczy, uświadomiła sobie, że jednak się zdrzemnęła. Naj­

wyższym wysiłkiem woli zmusiła się, żeby usiąść prosto.

Zaczęła płukać twarz wodą, raz po raz, dopóki nie nabrała

pewności, że już więcej nie zaśnie.

- Caro, Caro! - Nick zastukał głośno do drzwi ła­

zienki, po czym nacisnął klamkę. Był wyraźnie zdener­

wowany. - Caro, co się dzieje? Dobrze się czujesz?

background image

123

- Tak. Tak! - zawołała przejęta i czym prędzej przy­

sunęła myjkę do piersi.

Bała się, że lada chwila jej senne marzenia przybiorą

realny kształt, że Nick wypchnie drzwi, wpadnie do ła­

zienki.

- To dlaczego tak długo nie wychodzisz? Wystraszy­

łem się, że zemdlałaś albo co.

- Przepraszam. Chyba... po prostu zamyśliłam się i...

straciłam poczucie czasu.

Nie zamierzała się przyznać, że zasnęła. Jeszcze by uz­

nał, że nadal śpi i mówi przez sen. A zawiasy w drzwiach

wcale nie były takie mocne.

Przerażona wizją Nicka wpadającego do łazienki,

poderwała się na nogi, szybko wytarła, po czym włożyła

koszulę, szlafrok, i tak ubrana umyła pośpiesznie zęby.

Wahała się, czy zmyć makijaż/Wiedziała, że nie powinno

zostawiać się go na noc, że to niezdrowo, że skóra musi

oddychać. Słyszała to tysiące razy, zarówno od matki,

jak i od Kate. Ale nie chciała pokazywać się Nickowi

nie umalowana, przynajmniej jeszcze nie teraz.

- Chryste, Caro, a jaką ci to robi różnicę? - spytała

swoje odbicie w lustrze. - Powtarzaj sobie, że wyszłaś

za mąż na prośbę babki, a nie dlatego, że jakiś facet za­

wrócił ci w głowie!

Otworzyła drzwi - i natknęła się na Nicka. Nie spo­

dziewała się, że wciąż tam będzie stał. Podskoczyła prze­

rażona, zasłaniając ręką usta, jakby usiłowała stłumić

podchodzący do gardła krzyk.

- O Boże! - Roześmiała się nerwowo. - Ale mnie

wystraszyłeś!

background image

124

- Przepraszam, nie chciałem. Na pewno nic ci nie

jest? - Przyglądał się jej z zatroskaniem.

- Na pewno - odparła. - A co miałoby mi być?

- Nie wiem, Caro. Po prostu, kiedy jedliśmy tort, po­

wiedziałaś, że jesteś bardzo śpiąca, a potem znikłaś w tej

cholernej łazience i niemal przez godzinę nie dawałaś

znaku życia.

- Przez godzinę? Ojej, nie zdawałam sobie z te­

go sprawy!

Czyli wbrew temu, co sądziła, nie była to żadna pię­

ciominutowa drzemka. Całe szczęście, pomyślała, że na­

prawdę się nie utopiła.

- Tak mi głupio - ciągnęła. - Byłam strasznie zmę­

czona, a ciepła woda działa tak kojąco...

- Wiem. Teraz moja kolej. Wezmę szybki prysznic,

a ty wskakuj do łóżka i postaraj się zasnąć.

Miał ochotę dodać, że jeśli natychmiast nie zniknie

mu z oczu, to będzie musiał wziąć bardzo zimny prysz­

nic. Przypuszczalnie dojrzała coś w jego spojrzeniu, jakiś

błysk pożądania, bo nagle, skinąwszy posłusznie głową,

przełknęła ślinę, zgarnęła poły szlafroka i ostrożnie, aby

się tylko o Nicka nie otrzeć, bez słowa udała się do sy­

pialni.

Nick mruknął coś po rosyjsku, po czym wszedł do

łazienki; w ostatniej chwili przytrzymał drzwi, żeby nie

zatrzasnęły się z hukiem. Szlag by to trafił! Życie w ce­

libacie, z tak atrakcyjną kobietą u boku, będzie znacznie

trudniejsze, niż podejrzewał. Dlaczego, u licha, przystał

na szalony pomysł Kate, aby poślubić jej wnuczkę! Trze­

ba było się zgodzić na deportację!

background image

125

Odkręcił wodę. Z prysznica poleciał lodowaty stru­

mień. Nick wstrzymał oddech; miał wrażenie, jakby ktoś

wbijał mu w skórę tysiące ostrych igieł. Nie, to nie do

wytrzymania. Przyszło mu do głowy, że ten, kto wymyślił

zimny prysznic jako lek na dolegliwość, której pragnął

się pozbyć, musiał być sadystą. Dygocząc z zimna, puścił

ciepłą wodę. I nagle jęknął pod nosem: przypomniał mu

się widok Caroline w miękkiej, zwiewnej koszuli nocnej.

Światło palące się w łazience i sypialni sprawiało, że mi­

mo szlafroka, który miała na sobie, widać było zarysy

jej ciała. Zwrócił uwagę na jej wspaniałe piersi - zbyt

pełne, aby mogła być modelką - na cudowną linię talii

oraz bioder, na smukłe nogi.

Kusiło go, żeby porwać ją w ramiona, przenieść do

sypialni, rzucić na łóżko, rozebrać i kochać się z nią do

białego rana. Z trudem się powstrzymał. Różne myśli

chodziły mu po głowie: że jest od niej wyższy, znacznie

silniejszy, że mają dokument stwierdzający, iż są

małżeństwem. Podejrzewał zresztą, że gdyby nie dotrzy­

mał słowa i jednak zaciągnął Caroline do łóżka, ona ni­

komu by się do tego nie przyznała. Tak, potwornie go

to korciło.

Ale nie był Paulem Andersenem; nigdy nie skrzyw­

dziłby Caroline, nie zadał jej bólu, nie sprawił cierpienia.

Nawet gdyby obudził w niej żądzę, wiedział, że rano czu­

łaby się zawstydzona i upokorzona. Może nawet do tego

stopnia, że postanowiłaby wystąpić o rozwód. A wtedy

jej babka stanowczo domagałaby się wyjaśnień.

Nie należał do ludzi bojaźliwych; niełatwo go było

przestraszyć. Wolałby jednak nie mieć do czynienia

background image

126

z szalejącą z wściekłości Kate Winfield Fortune. Jej na­

pady furii były słynne w całym mieście.

Cóż, skoro się powiedziało „a", trzeba powiedzieć „b".

Wszystko ma swoją cenę. Uniknął deportacji, ale za to

- mając piękną żonę - musi żyć w celibacie. Jęknął nie­

zadowolony.

Zakręciwszy wodę, wyszedł z kabiny prysznicowej,

wytarł się do sucha, wciągnął spodnie od piżamy oraz

szlafrok, który zabrał ze względu na Caroline.

Kiedy otworzył drzwi, zobaczył, że na stoliku nocnym

pali się światło. Był wzruszony - kładąc się, włączyła

lampkę, żeby nie szedł po omacku.

- Caro, śpisz? - spytał cicho, zbliżając się na palcach

do wielkiego łoża z baldachimem.

- Uhm - zamruczała sennie. - Prawie.
Przeciągnęła się leniwie i ziewnęła. Jak kotka, pomy­

ślał, starając się nie reagować na falę pożądania, która

raz po raz omywała jego ciało. Wiedział, że tak naprawdę

to Caroline śpi. Mógłby wśliznąć się do łóżka i skonsu­

mować małżeństwo, zanim by się zorientowała, o co

chodzi.

Nie, nie mógłby, psiakrew!
- Dobranoc, maleńka - szepnął. - Spij dobrze.

Pochyliwszy się, pocałował ją lekko w usta, po czym

zgasił lampkę i, walcząc sam z sobą, opuścił sypialnię.

Kiedy wszedł do salonu, z miejsca rzuciła mu się

w oczy kanapa, na której leżały poduszka i koc. Znów

ogarnęło go wzruszenie: Caroline starała się przygotować

mu jak najwygodniejsze posłanie. Dwuosobowa kanapa

kiepsko się jednak nadawała na łóżko dla mężczyzny tak

background image

127

wysokiego jak on. No trudno. Wyciągnął się, przeklinając

w duchu idiotę, który pomylił rezerwację i przydzielił im

domek dla nowożeńców zamiast normalnego domku

z dwiema sypialniami.

Zasypiając, pomyślał sobie, że jeśli kiedykolwiek po­

zna tożsamość człowieka odpowiedzialnego za tę pomył­

kę, to porachuje mu kości!

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

W dużym, luksusowo urządzonym gabinecie na ostat­

nim piętrze budynku Fortune Cosmetics, Kate Fortune

stała przy oknie i patrząc w dół na miasto, nie mogła

powstrzymać się od uśmiechu. Wiele by dała, by móc

zobaczyć minę Caroline i Nicka, kiedy po przyjeździe

do Klonowego Gaju przekonali się, że przydzielono im

domek dla nowożeńców.

Oczywiście nie mogła prosić swojej sekretarki, Louise

Rhymer, o dokonanie takiej rezerwacji; sama zresztą też

nie mogła jej dokonać. Byłoby to zbyt ryzykowne. Cho­

ciaż od lat znała zarówno Louise, jak i Willa Bentleya,

właściciela Gaju, i miała do nich bezgraniczne zaufanie,

to jednak bała się, że któreś z nich mogłoby niechcący

się z czymś zdradzić, a wtedy młodzi małżonkowie po­

znaliby prawdę - że za wszystkim stoi ona, Kate.

Na szczęście znalazła inne wyjście. O dokonanie re­

zerwacji zwróciła się do swojej gospodyni, pani Brant.

W ten sposób, gdyby cokolwiek w przyszłości wyszło

na jaw, zawsze mogła twierdzić, że widocznie pani Brant

musiała coś przekręcić.

Spoglądając przez okno na ponure szare niebo, zasta­

nawiała się, czy po drugiej stronie granicy, w Kanadzie,

a dokładniej w okolicach Klonowego Gaju, pada śnieg.

background image

129

Miała nadzieję, że tak. Że szaleje straszna zawierucha

śnieżna i że Nick z Caroline, uwięzieni w małym domku

pośród lasu, robią to, co w ich sytuacji robiłby każdy

przystojny mężczyzna z piękną kobietą, która w dodatku

jest jego świeżo poślubioną żoną.

Nie, małżeństwo Caroline i Nicka nie będzie unieważ­

nione, ani tym bardziej nie zakończy się rozwodem. Ona,

Kate Fortune, nigdy na to nie pozwoli!

Plotki o tym, że Caroline i Nick wyjechali z miasta,

aby wziąć cichy ślub, krążyły już po firmie. I chociaż

Kate niczego nie potwierdzała, to również niczemu nie

zaprzeczała; po prostu gdy ją ktoś grzecznie pytał, uśmie­

chała się tajemniczo, dając pytającemu do zrozumienia
- i licząc na to, że wkrótce wszyscy się o tym dowiedzą

- że nawet gdyby to była prawda, ona, Kate Winfield

Fortune, nie miałaby nic przeciwko temu. Poinstruowała

również Jake'a i Sterlinga, by obrali podobną taktykę.

Wczesnym rankiem, mijając na długim korytarzu Pau­

la Andersena, Kate skinęła mu na powitanie głową

i uśmiechnęła się promiennie; z wyrazu jego twarzy zo­

rientowała się, że dawny narzeczony Caroline słyszał już

plotki o jej ślubie i marzy o tym, by dowiedzieć się, że

to nieprawda.

Twoje niedoczekanie, wredny gnojku, pomyślała z sa­

tysfakcją Kate, oddalając się korytarzem. Ciesz się, że

w ogóle tu jeszcze pracujesz po tym, jak złamałeś mojej

wnuczce serce!

Zerknąwszy ukradkiem za siebie, ze złośliwym zado­

woleniem spostrzegła, że Paul wetknął palec za kołnie­

rzyk koszuli i próbuje ją rozluźnić pod szyją, zupełnie

background image

130

jakby się dusił. W ciągu lat zarządzania firmą Kate opa­

nowała do perfekcji mimikę twarzy; wystarczyło, że po­

patrzyła bez słowa, z lekko uniesionymi brwiami, na

człowieka, który z jakiegoś powodu się jej naraził, aby

ten natychmiast zaczął się nerwowo zastanawiać, czy

otrzyma wymówienie z pracy. Raz na jakiś czas ktoś

faktycznie je otrzymywał; po prostu Kate nie tolerowała

w firmie ludzi leniwych i niekompetentnych, tych zaś,

którzy dobrze wykonywali swe obowiązki, zawsze szczo­

drze wynagradzała.

Należy być twardym, lecz sprawiedliwym, tak brzmia­

ło motto jej świętej pamięci męża. Po śmierci Bena Kate

również postanowiła żyć według tej zasady.

Odwróciwszy się od okna, zdecydowanym krokiem

wyszła z gabinetu. Nie musiała schodzić do laboratorium,

wystarczyło zadzwonić. Wiedziała jednak, że przez tele­

fon nie zdoła wyciągnąć od Ottona Muellera żadnych in­

formacji. Rozmowa w cztery oczy to jednak co innego;

wprawdzie Mueller podlegał Nickowi, ale pod nieobec­

ność Nicka jego bezpośrednim szefem była ona, Kate.

A ją zżerała ciekawość. Chociaż minęło zaledwie kilka

dni od ostatniej prezentacji Nicka, musiała się dowie­

dzieć, jak postępują prace nad „Marzeniem". Czy coś wię­

cej wiadomo już o tajemniczym składniku iks, którego

brakuje do ustalenia ostatecznej receptury kremu?

- Dzień dobry, Otto - powiedziała, wchodząc do la­

boratorium.

Chemik, mężczyzna pokaźnej budowy, jęknął w du­

chu, widząc przyjaźnie uśmiechniętą twarz szefowej.

Podobnie jak wszyscy w Fortune Cosmetics, dobrze

background image

131

wiedział, że gdy Kate przemawia tonem ćwierkającego

wesoło ptaszka, należy mieć się na baczności.

W odpowiedzi burknął coś pod nosem i ponownie

skupił się na pracy.

- Powiedz mi, Otto, czy w ciągu ostatnich paru dni

zdołaliście z Nickiem jeszcze bardziej zawęzić pole po­

szukiwań tajemniczego składnika? - spytała Kate, nie

zrażona zachowaniem Muellera.

Chemik skinął głową.

- Tak - odparł
Najwyraźniej nie zamierzał powiedzieć nic więcej.

- Na miłość boską, Otto! - zezłościła się Kate. -

Twoja lojalność i dyskrecja są doprawdy godne pochwa­

ły. Ale ile razy mam ci przypominać, że to ja ci wypła­

cam pensję, a nie Nick Valkov? A teraz słucham. Bądź

łaskaw zdradzić mi najnowsze informacje na temat skład­

nika iks!

Nastała cisza.

- Amazonia - oznajmił wreszcie chemik.
- Amazonia? A cóż to, u diabła, znaczy? Jeśli można

cię prosić, Otto, wyrażaj się jaśniej. Słowo daję, zawsze

trzeba cię ciągnąć za język! Chodzi ci o Amazonkę, rzekę

w Ameryce Południowej? O Nizinę Amazonki porośniętą

lasami tropikalnymi?

- O jedno i drugie - przyznał niechętnie.
Westchnął głęboko, wiedząc, że choćby bardzo się sta­

rał, nie wykręci się od tej rozmowy. Wiedział też, że

później Nick będzie miał do niego pretensje, Nick bo­

wiem nie lubił, aby ktokolwiek - nawet szefowa - mie­

szał się do jego spraw. Tyle że po powrocie do pracy

background image

132

Nick nie zrobi awantury Kate Fortune. Nie, to Otto Mue-

ller zostanie zrugany.

- Wydaje mi się, że gdzieś w tamtych stronach, w la­

sach równikowych na terenie Amazonii, znajdziemy bra­

kujący składnik. Ale na razie nie mam jeszcze stupro­

centowej pewności. Muszę przeprowadzić dalsze badania.

- Ile badań? Dużo?

- Nie wiem. Kilka, kilkanaście. Nick i ja wielokrotnie

pani tłumaczyliśmy, że niczego nie można na siłę przy­

śpieszyć. Z pośpiechu rodzą się błędy, a chyba pani nie

chce, żebyśmy takowy popełnili, prawda? I zamiast „Ma­

rzenia" stworzyli „Koszmar"?

- Nie! Oczywiście, że nie.

- W takim razie musi się pani uzbroić w cierpliwość

- oznajmił chemik z niewzruszoną miną.

- W porządku, Otto. Ale o jakim okresie czasu mó­

wimy? Czy to kwestia dni, tygodni, miesięcy?

- Tygodni, jeśli dopisze nam szczęście. I jeśli mnie

pani zostawi w spokoju, abym mógł wrócić do pracy!

Mierząc ją gniewnym wzrokiem, wskazał ręką na

zlewki i probówki, na mikroskop i leżące obok preparaty

oraz stosy notatek.

Kate zmarszczyła czoło i przez moment stała bez sło­

wa, przytupując nogą. Zastanawiała się, czy dalej ma­

glować Ottona, ale widząc jego mocno zaciśnięte usta

i niechęć w oczach, zrozumiała, że chemik nic więcej

jej nie powie. Uparty stary osioł! Pomyślała sobie, że

gdyby nie był tak piekielnie zdolny, z przyjemnością by

go zwolniła.

Nie przyszło jej do głowy, że na kierowniczych sta-

background image

133

nowiskach wszystkich działów firmy pracują ludzie, któ­

rzy pod wieloma względami są do niej podobni. Że stąd

biorą się drobne nieporozumienia oraz zatargi. W sumie

jednak lubiła te słowne utarczki. Może właśnie dzięki

nim wciąż miała tak bystry umysł i cięty język.

Parę razy kusiło ją, żeby wyciąć Ottonowi jakiś numer,

zażartować z niego, wprawić go w zakłopotanie - za­

wsze był taki strasznie poważny i rzeczowy. Za każdym

razem powstrzymywała się, wychodząc z założenia, że

takie zachowanie nie przystoi kobiecie w jej wieku i na

jej stanowisku. Nick natomiast nie miał tego typu zaha-

mowań. Ilekroć słyszała o najnowszym żarcie, na jaki

sobie pozwolił wobec kolegi chemika, zanosiła się śmie­

chem.

Ostatnim razem Nick wlał jakąś niegroźną dla zdrowia

substancję do dzbanka z kawą, który zawsze stoi na sto­

liku w rogu laboratorium. Przez pół dnia biedny Otto

chodził z zabarwionymi na fioletowo ustami i językiem.

Agnes Grimsby, która prowadzi firmowy bufet i podko-

chuje się w Ottonie, niemal zemdlała, kiedy zszedł na

lunch. Jeszcze bardziej się wystraszyła, kiedy Nick rzucił

od niechcenia, że to pewnie kuchnia Agnes zaszkodziła

Ottonowi.

- No dobrze, Otto - rzekła Kate. - Nie będę ci dłużej

przeszkadzać. Wracaj do pracy, ale koniecznie informuj

mnie o wszystkich postępach.

Kate należała do osób, które nie tracą czasu. Ledwo

wyszła z laboratorium, już zaczęła obmyślać swój kolej­

ny krok. Otóż krem młodości, który nie tylko ujędrniałby

skórę, ale wręcz likwidował zmarszczki, od początku do

background image

134

końca był jej pomysłem. Od lat marzyła o wypuszczeniu

na rynek takiego kosmetyku; teraz, gdy prace nad recep­

turą powoli dobiegały końca, pomyślała sobie, że to ona

powinna dostarczyć brakujący składnik.

Podjęła decyzję: kiedy tylko uzyska informację, o jaki

konkretnie składnik chodzi, poleci do Brazylii. Weźmie

firmowy samolot i sama usiądzie za sterem.

Nikomu nie mogła jednak zdradzić swojego planu, na­

wet Sterlingowi. Wiedziała, że rodzina i przyjaciele ostro

by zaprotestowali, staraliby się ją odwieść od pomysłu

wyjazdu. Tłumaczyliby, że podróż będzie długa i męczą­

ca, a ona jest w zbyt podeszłym wieku, aby lecieć tyle

tysięcy kilometrów, i jeszcze prowadzić samolot.

Jeśli chodzi o metrykę, to faktycznie była w pode­

szłym wieku, ale dzięki rozsądnej diecie i ostremu reżi­

mowi gimnastycznemu, jaki sobie przed laty narzuciła,

odznaczała się znacznie lepszą kondycją fizyczną niż wie­

le kobiet o połowę od niej młodszych.

Tak, wybierze się do amazońskiej dżungli.
Kate Fortune w niczym nie ustępuje odwagą i mę­

stwem słynnej lotniczce Amelii Earhart!

background image

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Nickowi i Caroline tydzień w Klonowym Gaju upły­

nął stanowczo zbyt szybko, mimo że życie w domku po­

śród lasu toczyło się powolnym, leniwym rytmem. Na

zewnątrz nadal panował przeraźliwy ziąb, niebo było oło­

wiane, zamglone, dni szare i ponure. Kilka razy, gdy bu­

dzili się rano i patrzyli za okno, widzieli, że w nocy znów

padał śnieg; biała pierzyna otulała wszystko: ścieżki,

drzewa, dachy. Z gałęzi zwisały długie sople lodu, ziemię

zaś pokrywała twarda warstwa szronu.

Nieprzyjazne warunki atmosferyczne nie powstrzymy­

wały jednak młodych małżonków przed wychodzeniem

z domu. Ze dwa razy urządzili sobie przejażdżkę saniami;

siedzieli wygodnie na poduszkach, słuchając dzwonecz­

ków, które brzęczały wesoło przy końskiej uprzęży. Łazili

też na długie spacery, a któregoś dnia ulepili przed dom­

kiem dwie śnieżne postaci - jedna przedstawiała pannę

młodą, druga pana młodego. Czasem zza wysokich zasp

śniegu toczyli bitwy na śnieżki; rzucali w siebie kulkami,

aż wreszcie zmęczeni i zasapani, padali na ziemię, rycząc

ze śmiechu.

Potem pędzili do środka i kolejno wchodzili do ła­

zienki; ściągali mokre rzeczy, wkładali ciepłe, suche ubra­

nia, po czym z kubkiem gorącego kakao siadali przed

background image

136

kominkiem, w którym buchały jaskrawe płomienie. Grali

w karty oraz gry planszowe, których w antycznej szafie

było całkiem sporo, słuchali muzyki, raz czy dwa razy

w ciągu dnia włączali CNN, żeby sprawdzić, co się dzieje

na świecie, i gadali. Gadali bez końca.

Caroline nigdy dotąd nie mieszkała z mężczyzną. Pra­

wdę mówiąc, odkąd wyprowadziła się z domu podczas

studiów, kiedy to postanowiła zakosztować dorosłego ży­

cia, nigdy z nikim nie mieszkała. Aż do tej chwili nie

zdawała sobie sprawy z tego, jak bardzo była samotna

i jak bardzo brakowało jej obecności drugiego człowieka.

Dopiero teraz, w trakcie swej podróży poślubnej, prze­

konała się, jaka to frajda mieć przy sobie kogoś, kto po­

maga w domu, z kim można porozmawiać, wspólnie się

cieszyć z własnych dokonań...

- Caro, maleńka! - wołał Nick mniej więcej dwa razy

dziennie. - Szybko! Idzie twoja reklama!

Wbiegała do salonu i tam, z ekranu telewizora, pa­

trzyła na nią uśmiechnięta twarz Allie, natomiast zmy­

słowy głos zza kadru zachwalał wspaniały świetlisty pod­

kład firmy Fortune Cosmetics, tusz do rzęs, szminkę lub

lakier do paznokci. Mimo że oglądała te reklamy dzie­

siątki razy, mimo że niektóre sama wymyśliła, nigdy nie

miała ich dość; przeciwnie, zawsze cieszyła się, kiedy

je widziała, zupełnie jakby stanowiły namacalny dowód

sukcesu, który osiągnęła w życiu.

- Laska Cynamonu. Pamiętam, jak staraliśmy się

stworzyć w laboratorium akurat taki odcień - powiedział

Nick.

Postać na ekranie ściągnęła usta, żeby przesłać żar-

background image

137

tobliwego całusa przystojnemu mężczyźnie, który stał

obok, przyglądając się jej z zachwytem w oczach.

- To jeden z naszych najbardziej popularnych kolo­

rów szminki i lakieru do paznokci - oznajmiła.

Przepełniała ją radość, że Nick jest dumny z jej osiąg­

nięć zawodowych i że kiedy widzi w telewizji reklamę,

myśli nie o Allie, nie o Kate, lecz o niej - Caroline.

- Serio? - Uniósł pytająco brwi. - Wiesz, mam po­

mysł na nowy kolor. Jak tylko wrócimy do miasta, od

razu przystąpię do pracy. Będzie... zresztą sama zoba­

czysz. W każdym razie na pewno zyska jeszcze większą

popularność. Już nawet mam dla niego nazwę.

- Czyżby? - Wolnym krokiem ruszyła w stronę ko­

minka. - A od kiedy to chemicy w Fortune Cosmetics

wymyślają nazwy dla nowych barw czy produktów?

Ale... No dobrze, więc jak nazwiesz swój nowy kolor?

- Pocałunek Caroline. Słodki, a jednocześnie zmysło­

wy i pikantny.

Wyciągnął rękę, zacisnął ją na kostce żony, po czym

szarpnął lekko, tak by Caroline upadła mu na kolana.

Chwilę później, kiedy ze śmiechem stoczyła się na dy­

wan, przygniótł ją swoim ciałem.

- I nie pozwolę - kontynuował z błyskiem w oku -

aby ktokolwiek w dziale marketingu odrzucił mi nazwę.

- Oho! Tylko dlatego, że jesteś mężem kierowniczki

działu, niech ci się nie wydaje, że możesz liczyć na jakieś

przywileje, bo się rozczarujesz!

Serce waliło jej jak młotem. Czuła na sobie twarde,

umięśnione ciało Nicka. Jego czarne oczy płonęły ciep­

łym blaskiem, podobnie jak języki ognia w kominku. Ich

background image

138

usta zaś dzieliła odległość czterech, może pięciu centy­

metrów.

- Rozczaruję się, powiadasz? Cóż, poczekamy i zo­

baczymy, prawda? - szepnął ochryple.

Przysunął twarz jeszcze bliżej.

Westchnęła. Jej usta posłusznie otworzyły się, ramiona

- same z siebie - powędrowały wyżej i oplotły wokół

szyi Nicka. Wsunęła palce w jego gęste włosy. Bez

względu na to, jak bardzo starała się uodpornić na wdzięki

Nicka, bez względu na to, ile razy sobie powtarzała, że

nic do niego nie czuje, wystarczyło, aby ją dotknął, a ona

miękła niczym wosk na słońcu.

Teraz też ogarnęła ją dziwna niemoc.
Pocałunki Nicka, z początku właściwie muśnięcia,

stawały się coraz gorętsze, coraz bardziej namiętne. A po­

tem. .. potem przygryzł jej wargę, a ona poczuła, jak całe

jej ciało od stóp do głów przenika dreszcz. Wiedziała,

że powinna kazać mu przestać, nie pozwolić, aby ją tak

całował. Wynikną z tego same kłopoty, pomyślała smut­

no; za bardzo się różnimy.

Główna różnica polega na tym, że według Nicka to,

czy się komuś podobamy, czy nie, jest sprawą wyłącznie

fizyczną, zależną od chemii, od feromonów, nie mającą

nic wspólnego z sercem lub umysłem. Ona zaś się z tym

zupełnie nie zgadzała. Była głęboko przekonana, że Nick

wywoływał w niej reakcję nie tylko fizyczną. Odkąd

przyjechali do Klonowego Gaju, darzyła go autentycz­

nym uczuciem.

Ciągle... no, może nie ciągle, ale często zapominała

o tym, że ich małżeństwo stanowi pewnego rodzaju kon-

background image

139

trakt; Nickowi zależało na uniknięciu deportacji, a jej

babce i ojcu na wynalezieniu rewelacyjnego kremu od­

mładzającego. Aby Nick mógł dokończyć badania i opra­

cować recepturę, ofiarowali mu żonę, podwyżkę oraz wy­

soką premię. Można powiedzieć, że zapłacili Nickowi,

by ją poślubił.

Pamiętaj o tym, powtarzała sobie do znudzenia. Teraz,

leżąc w objęciach Nicka, też to sobie powtarzała, ale nic

z tego nie wynikało. Nie potrafiła zakręcić uczuć jak

wody w kranie. Z drugiej strony, nie chciała znów cier­

pieć. Nie chciała, aby jakiś mężczyzna znów złamał jej

serce.

- Nick, Nick... - szepnęła, czując, jak jego rozgrzane

wargi przesuwają się po jej policzku, uchu, skroni. - Nie

rób tego. Błagam. Nie powinniśmy.

- Dlaczego, maleńka? - Jego gorący oddech prze­

jął ją dreszczem. - Jesteś moją żoną, a ja twoim mę­

żem.

- Wiem, ale... ale tylko na papierze, Nick - przypo­

mniała mu. - Nie potrafię zapomnieć, że pobraliśmy się

dla obopólnych korzyści, a nie z miłości. Kiedy skończą

się twoje kłopoty z urzędem, skończy się również nasze

małżeństwo. Dobrze o tym wiesz.

- No tak, pewnie masz rację - przyznał, wzdychając

ciężko, po czym zsunął się na bok i pomógł jej usiąść.

Jęknął w duchu, patrząc na jej potargane włosy, za­

różowione policzki i długą szyję. Tak trudno było trzy­

mać ręce przy sobie! Z każdym dniem coraz trudniej.

Im więcej czasu spędzał z Caroline, tym bardziej jej pra­

gnął.

background image

140

- Przepraszam, maleńka. Na swoje usprawiedliwienie

powiem ci jedno: tylko umarły mógłby cię nie pragnąć

ale ja jeszcze żyję.

Żyję, jestem w kwiecie wieku i nie przywykłem do

abstynencji seksualnej, dodał w myślach, ale oczywiście

zachował je dla siebie.

Caroline wybuchnęła nerwowym śmiechem.

- Pochlebiasz mi, Nick, ale znasz reguły gry. - Na

moment zamilkła. - Słuchaj, jest już późno. Zrobię sobie

kąpiel, a potem położę się spać.

- No dobrze. Ja jeszcze chwilę posiedzę. Poczytam,

posłucham muzyki. Niestety, ta kanapa nie należy do naj­

wygodniejszych na świecie.

Natychmiast spoważniała.

- Ojej, przecież tyle razy proponowałam, żebyśmy

zamienili się miejscami! To naprawdę bez sensu, żebyś

męczył się na kanapie, która jest dla ciebie za krótka.

Ja jestem mniejsza; mnie na niej będzie dobrze...

- Nie. - Potrząsnął zdecydowanie głową. - Moje, jak

je nazywasz, konserwatywne poglądy na temat kobiet nie

są aż tak konserwatywne, żebym zmuszał żonę do spania

w salonie, a sam zajmował łóżko w sypialni. Zresztą,

jedna noc więcej mnie nie zbawi.

Faktycznie, jeszcze jedna noc - jutro wracają do Min-

neapolis. Nie wiedzieć czemu, na myśl o powrocie zro­

biło jej się smutno. Poprzednio zawsze nie mogła się do­

czekać, kiedy znów zasiądzie za biurkiem. Tym razem,

chyba po raz pierwszy w życiu, wcale nie rwała się do

pracy. Żałowała, że miesiąc miodowy kończy się po tygo­

dniu, że nie mogą pozwolić sobie z Nickiem na to, żeby

background image

141

zostać w Klonowym Gaju o dwa lub trzy tygodnie dłu-

żej. Ale niestety, to nie wchodziło w grę.

Kate nigdy by na to nie przystała, chociaż sam pomysł

wyjazdu wyszedł od niej. Znalezienie tajemniczego

składnika iks i opracowanie ostatecznej receptury „Ma­

rzenia" było zbyt ważne, aby Nick jeszcze przez miesiąc

nie pojawił się w laboratorium.

Wzdychając równie głęboko, jak to przed chwilą zro­

bił jej mąż, Caroline wstała i ruszyła do łazienki. Kilka

minut później wsunęła się cichutko do łóżka. Miała ocho­

tę się rozpłakać. Dawno nie była tak szczęśliwa jak w cią­

gu tych ostatnich paru dni. Przykrywając się kołdrą, po­

myślała sobie, że nie powinna była odpychać Nicka. Po­

winni się byli kochać, cieszyć swoim dotykiem, blisko­

ścią, pocałunkami. Uważając, że słusznie postąpiła, kiedy

sprzeciwiła się karesom Nicka, oszukiwała samą siebie.

Serce mówiło jej, że zachowała się bardzo głupio.

Już prawie zasypiała, kiedy nagle uświadomiła sobie

ze strachem, że chyba zakochała się we własnym mężu.

W mężu zakontraktowanym przez Kate.

background image

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Obudziła się nagle w środku nocy, szczękając zębami.

Mimo grubej kołdry naciągniętej po czubek nosa, dygo­

tała z zimna. Miała wrażenie, jakby temperatura w sy­

pialni spadła dużo poniżej zera. Zapaliwszy lampkę noc­

ną, zobaczyła, że wypuszcza z ust kłęby pary, zupełnie

jak podczas spaceru w mroźny zimowy poranek.

- Ni... Ni... Nick! - zawołała, dygocząc na całym

ciele.

Żeby się choć trochę ogrzać, zaczęła energicznie po­

cierać dłońmi o ramiona.

- Jestem, maleńka. Zaraz będzie dobrze.
Wszedł do sypialni, niosąc przed sobą stos drewna.

Rzuciwszy wszystko na podłogę przed kominkiem, ukląkł

i zaczął układać kłody w palenisku.

- Co się stało? Dlaczego jest tak zimno?

- W całym domku wyłączyło się ogrzewanie. Dzwo­

niłem do recepcji, ale personel techniczny dyżuruje tylko

do dwunastej. W nocy nie ma nikogo, kto mógłby na­

prawić kocioł. Musimy sobie radzić sami, ale na szczęście

istnieją stare, wypróbowane sposoby. Caro, co robisz?

Nie wygłupiaj się! Natychmiast wracaj pod kołdrę!

Chcesz zamarznąć na śmierć? Nie potrzebuję pomocy,

sam sobie poradzę.

background image

143

Posłusznie, z wdzięcznością, wykonała polecenie

Nicka i wróciła z powrotem do łóżka, którego wcale

nie miała ochoty opuszczać. Przemknęło jej przez myśl,

że mąż o konserwatywnych poglądach na temat ko­

biet ma jednak pewne zalety. Choćby takie, że troszczy

się o bezpieczeństwo i wygodę żony. Równouprawnie­

nie jest piękne, ale nie wtedy, gdy można leżeć pod

kołdrą, zamiast stać na podłodze, dzwoniąc zębami

z zimna.

Nick ułożył w palenisku kłody, pod nimi mniejsze

szczapki i gałęzie, po czym rozpalił ogień. Kiedy pło­

mienie buchały wesoło, wstał i bez słowa wyszedł do

kuchni. Po trzech minutach wrócił z kubkiem gorącej -

jak sądziła - czekolady.

- Nie, to nie czekolada - rzekł, wyprowadzając ją

z błędu. - To herbata z dodatkiem brandy. Rozgrzewa.

Zapobiega przeziębieniom. Wierz mi, to najlepsze lekar­

stwo, kiedy człowiek trzęsie się z zimna. No, pij. Nie

chcę, żebyś mi się rozchorowała.

Wzięła kubek i wypiła kilka łyków, czując, jak ciepło

rozchodzi się po całym jej ciele, Nick zaś przesunął po­

grzebaczem palące się w kominku kłody i dorzucił jesz­

cze jedną. Powoli powietrze w sypialni zaczęło się na­

grzewać.

Nagle Nick ściągnął szlafrok i rzucił go na podłogę.

Zanim zorientowała się, co mu chodzi po głowie, wsko­

czył do niej do łóżka.

- Boże, Nick! Co robisz?
- Nie denerwuj się. Chcę ogrzać ciebie, a przy okazji

siebie. Wypiłaś herbatę? - Zabrał jej z rąk pusty kubek

background image

144

i odstawił na bok. - Grzeczna dziewczynka. A teraz

przytul się do mnie.

Zgarnął ją w ramiona, przykrył kołdrą, po czym zgasił

lampkę na stoliku. Tylko płomienie buzujące w kominku

oświetlały pokój - oświetlały, a jednocześnie rzucały na

ściany różne fantazyjne cienie.

Mimo zdenerwowania i napięcia, jakie czuła, lężąc

z Nickiem w jednym łóżku pod jedną kołdrą, Caroline

musiała przyznać, że przynajmniej jest jej ciepło. W prze­

ciwieństwie do jej ciała, ciało Nicka promieniowało ni­

czym gorący piec.

Po paru minutach ogarnął ją błogi spokój.
- Lepiej?
- Bez porównania.

- To dobrze. Cieszę się.

Później winiła za wszystko herbatę z dodatkiem bran­

dy, chociaż w głębi serca wiedziała, że sama jest winna:

nikt jej przecież do niczego nie zmuszał. Mogła otworzyć

usta i zaprotestować, kiedy Nick zaczął ją delikatnie pie­

ścić, lecz tego nie zrobiła. Im cieplejsze stawało się jej

ciało, tym bardziej była świadoma obecności Nicka. Czu­

ła pod policzkiem dotyk jego skóry, tuż przy uchu sły­

szała rytmiczne bicie jego serca; ramiona miał silne,

umięśnione, oczy szeroko otwarte. Leżał bez ruchu, od­

dychając głęboko, z trudem tłumiąc podniecenie.

Tłumaczyła sobie, że bez względu na to, co dopro­

wadziło do ich małżeństwa, to jednak Nick jest jej mę­

żem, a ona go pragnie. Może jest to wyłącznie kwestia

feromonów i chemii, o której wcześniej rozmawiali, ale

co z tego? Wiedziała, że jeszcze chwilę może wytrzymać,

background image

145

lecz jak długo? Dzień? Tydzień? Miesiąc? Prędzej czy

później ulegnie pokusie, nie poskromi żądzy, która z każ­

dym dniem coraz bardziej ją trawiła. Ostatni tydzień prze­

konał ją, jak trudno jej będzie mieszkać z Nickiem pod

jednym dachem - i opierać się jego urokowi.

Czy warto więc odmawiać sobie przyjemności? Czy

nie lepiej od razu się poddać? Zresztą może ten jeden

raz wystarczy? Może wcale nie będzie tak dobrze, aby

marzyła o powtórce?

Że będzie cudownie, że straci dla Nicka głowę, że

będzie pragnęła go jeszcze bardziej - tego ani przez

chwilę nie brała pod uwagę.

Tak, to na pewno wina herbaty z brandy, powtarzała

z uporem maniaka. Nie powinna była rozgrzewać się al­

koholem. Ale w głębi duszy wiedziała, że wygaduje

bzdury. I wiedząc o tym, poddała się, czekając na poca­

łunek.

Nie musiała długo czekać. Nick obrócił się do niej

twarzą, po czym wsunął nogę pomiędzy jej uda. Leżała

na wznak, jedwabna koszula nocna podjeżdżała jej coraz

wyżej, ciało Nicka ocierało się o jej piersi, brzuch. Jego

palce przesuwały się to tu, to tam, zatrzymywały na mo­

ment, łaskotały, pieściły, pobudzały, a potem znów prze­

suwały się dalej, w nowe miejsce, dostarczały nowych

wrażeń.

Caroline jęknęła cicho. Jej westchnienia i pomruki co­

raz bardziej podniecały Nicka. Gdy zsunął jej z ramion

koszulę i pocałował w szyję, jego oddech był parzący.

- Caro, maleńka - szepnął. - Dlaczego nic nie mó­

wisz? Czy chcesz, żebym przestał? Jeśli tak, lepiej od

background image

146

razu to powiedz. Bo ostrzegam cię, jeszcze chwila i bę­

dzie za późno. Zapomnę, że jestem dżentelmenem, a ty

moją żoną tylko na niby. To co? Mam przestać?

- Nie! Nie!

Czy to naprawdę był jej głos, taki dziwny, zdyszany?

Caroline z trudem go rozpoznała. Boże, co mi odbiło,

że nie kazałam mu przestać? - zastanawiała się nerwowo.

Chyba oszalałam! Albo jestem pijana.

Nie potrafiła jednak zmienić zdania, coś ją powstrzy­

mywało, jakaś osobliwa niemoc, ciekawość, żądza. Nick

wciągnął gwałtownie powietrze, po czym szybko, jakby

nie dowierzał własnemu szczęściu i bał się, że zaraz coś

może je zburzyć, zdjął Caroline koszulę nocną oraz maj­

tki, w których kładła się spać. Następnie pozbył się bo­

kserek. Caroline zdążyła jedynie zauważyć, że są z je­

dwabiu, a potem, speszona, szybko odwróciła wzrok.

- Maleńka - szepnął Nick, błądząc po niej rękami

i wargami; pieścił ją, całował, rozpalał. - Nawet nie

wiesz, jak strasznie cię pragnąłem. Cały tydzień cierpia­

łem katusze, nie mogąc się do ciebie przytulić. Nie umia­

łem sobie wyobrazić, jak to będzie dalej, mieszkając ra­

zem, grając przed wszystkimi rolę męża i żony, a zara­

zem trzymając się od ciebie z daleka. Caro, maleńka, czy

jesteś absolutnie pewna, że tego chcesz?

- Tak, Nick - odparła cicho, drżąc z podniecenia.
- Nie będziesz rano żałowała?

- Może będę, ale nie szkodzi. Kochaj się ze mną,

Nick. Proszę cię.

- Dobrze, skarbie. Chętnie, choćby i przez całą noc.

Jesteś taka piękna, taka gładka, mięciutka...

background image

147

Zacisnął rękę na wzgórku łonowym, po czym przywarł

ustami do ust żony, zanim ta zdążyła jęknąć z rozkoszy.

Wiła się, skręcała, nie mogąc złapać tchu. Nie była w sta­

nie logicznie myśleć - w ogóle nie była w stanie myśleć,

potrafiła jedynie czuć. Z całej siły przywierała do Nicka;

gestami, ruchem starała się przekazać mu swe pragnienia,

a pragnęła, żeby w nią wszedł. Pozostawał głuchy na jej

prośby; dręczył ją, pieścił, torturował.

Zalała ją wezbrana fala pożądania. I zalewała raz po

raz, burząc wszelkie napotykane po drodze tamy. Dopiero

wtedy Nick się z nią połączył. Przez moment tkwił nie­

ruchomo; tylko ich serca biły jak szalone. W pokoju pa­

nowała głęboka cisza, przerywana jedynie trzaskiem tań­

czących w kominku płomieni.

Uśmiechając się łagodnie, pocałował Caroline w usta,

po czym leniwie zlizał strużkę potu, która ukazała się

między jej piersiami. Następnie, zacisnąwszy ręce na jej

biodrach, zaczął się szybko poruszać, aż w końcu opadł

na nią bezsilnie. Oddech miał urywany, jakby z trudem

go łapał.

- Czy tu niedawno nie było zimno jak w psiarni? -

zapytał po minucie.

- Owszem. Ale potem zjawiłeś się ty i podgrzałeś at­

mosferę - odparła Caroline.

Serce wciąż jej łomotało.

- Wierz mi, gdybym wiedział, czym się zakończy

awaria grzejnika, sam bym go zepsuł już pierwszego dnia.

Uśmiechnął się radośnie, odsunął od niej, położył się

na wznak i wzdychając błogo, zgarnął ją w ramiona.

- Już nie dasz rady unieważnić naszego małżeństwa.

background image

148

Chcesz czy nie, będziesz się ze mną męczyć do końca

życia.

Nie była pewna, czy mówi serio, czy tylko żartuje,

a wolała nie pytać, bojąc się, że zbędzie ją śmiechem.

- Aż tak bardzo się tym nie martwię - rzekła cicho.

- Przynajmniej wiem, że nie będę marzła podczas długich

mroźnych zim, jakie miewamy w Minnesocie.

- O tak, na grzanie zawsze możesz liczyć. I zimą,

i latem - oznajmił wesoło, tuląc ją do siebie mocniej.

Po pewnym czasie, kiedy płomienie przygasły i w sy­

pialni ponownie zrobiło się chłodno, Nick wstał z łóżka

i dorzucił kilka klocków do paleniska. Odczekał moment,

a gdy płomienie znów zaczęły harcować, wrócił do łóżka

i rozpalił na nowo ogień w Caroline.

background image

ROZDZIAŁ DWUNASTY

Kiedy rano otworzyła oczy, w pierwszej chwili po­

myślała, że wcale nie kochała się z Nickiem w nocy - po

prostu to był cudowny sen. Wydało się jej tak dlatego,

że leżała w łóżku sama, a w kominku nie płonął naj­

mniejszy płomień. Po chwili jednak uświadomiła sobie,

że jest naga, w kominku zaś ujrzała stos popiołu. Do­

myśliła się więc, że małżeństwo jej i Nicka, które miało

istnieć wyłącznie na papierze, zostało jednak skonsumo­

wane.

Nick musiał wstać bardzo wcześnie. Po tej stronie łóż­

ka, na której spał, nie było nawet najmniejszego wgnie­

cenia w poduszce. O dziwo, drzwi pomiędzy sypialnią

a salonem były zamknięte. Zaskoczyło ją to, bo zawsze

na noc zostawiała je otwarte, na wypadek gdyby Nick

zechciał skorzystać z łazienki.

Przez moment różne szalone myśli kłębiły się jej

w głowie. Na przykład taka, że Nick przespał się z nią,

aby nie mogła unieważnić małżeństwa, po czym zosta­

wiwszy ją na tym zimowym kanadyjskim pustkowiu, wy­

jechał do Minnesoty, aby w samotności napawać się

sukcesem, cieszyć się z dużej premii, którą Jake obiecał

wpłacić mu na konto oraz z innych korzyści finanso­

wych, na jakie liczył w przypadku rozwodu. Zastanawia-

background image

150

ła się, czy zanim wylecieli z Minneapolis, podpisał

w końcu przygotowaną przez Sterlinga intercyzę, czy

jednak nie.

Nagle przeszył ją dreszcz; zrobiło się jej zimno, słabo,

niedobrze. A jeżeli miała rację, nie dowierzając Nickowi?

A jeżeli jest jeszcze większym draniem i cwaniakiem od

Paula Andersena? Czyżby znów dała się wykorzystać?

Nie chciała wierzyć ani w złą wolę Nicka, ani we własną

naiwność.

Z drugiej strony, dlaczego po wczorajszej namiętnej

nocy dziś rano leży w łóżku sama? Dlaczego wychodząc

z sypialni, Nick zamknął za sobą drzwi? Na pewno po

to, aby móc wymknąć się niepostrzeżenie z domku

i uciec od niej jak najdalej!

Boże, dlaczego wypiła wczoraj herbatę z brandy? Dla­

czego pozwoliła Nickowi wejść do łóżka, wziąć się w ra­

miona, tulić, całować... Babcia będzie wściekła, jeżeli

kiedykolwiek się o tym dowie. Wściekła i zawiedziona

postępowaniem ukochanej wnuczki. Ojciec też nie będzie

krył niezadowolenia.

Drżąc ze zdenerwowania, zrzuciła z siebie kołdrę

i przeszła do łazienki. Na widok stojących na szafce przy­

borów toaletowych Nicka poczuła ogromną ulgę. Gdyby

postanowił dać dyla, chyba zabrałby swoje rzeczy? Spoj­

rzała do lustra i nagle nogi się pod nią ugięły. Miejsce

ulgi zajął szok. Z lustra bowiem patrzyła na nią kobieta

rozpustna - kobieta, która kochała się pół nocy, długo

i namiętnie.

Splątane, potargane włosy. Pod oczami - ciemne wory

z niewyspania. Usta - wciąż lekko spuchnięte od poca-

background image

151

łunków. Liczne drobne zaczerwienienia na szyi, piersiach,

biodrach i udach... Zaczerwieniła się, przypomniawszy

sobie, jak Nick gładził i całował każdy skrawek jej ciała,

doprowadzając ją do szaleństwa.

Dotychczas uważała się za osobę nieśmiałą i dość

wstrzemięźliwą w okazywaniu uczuć, zwłaszcza w łóż­

ku; bała się, że może być nie dość atrakcyjną partnerką,

która nie potrafi dać mężczyźnie tego, na co on liczy.

Może Nick nie uciekł do Minneapolis, pomyślała smęt­

nie, patrząc na jego kosmetyki, ale uciekł z łóżka - wi­

docznie nie korciło go, aby rano powtórzyć to, co wy­

prawiali w nocy.

Może spodziewał się czegoś więcej, a ona zawiodła

jego oczekiwania? Ni stąd, ni zowąd stanęła jej przed

oczami scena, kiedy ostatni raz widziała się z Paulem.

Był pijany. Kiedy wyrzuciła go za drzwi, zaczął ją znie­

ważać, miotać obelgi; najbardziej zabolało ją oskarże­

nie, że jest kiepską kochanką, bo w łóżku leży jak kło­

da. Może Nick też tak uważa? W przeciwnym razie

dlaczego by opuścił sypialnię, zamykając za sobą

drzwi?

Wsunąwszy rękę za szklane drzwiczki, najpierw od­

kręciła kurki i dopiero gdy upewniła się, że leci woda

o właściwej temperaturze, weszła do kabiny prysznico­

wej. Bała się, że za moment wybuchnie płaczem. Była

tak pogrążona w smutnych rozważaniach, a w uszach

dźwięczał jej szum wody, że nie słyszała kroków Nicka.

Podskoczyła przerażona, kiedy otworzył drzwi i stanął

obok niej pod lejącym się strumieniem wody.

- Nick! Gdzie... Co robisz?

background image

152

Nie wierzyła własnym oczom. Zdumiona jego obec­

nością, nagle poczuła się zawstydzona i odruchowo przy­

słoniła rękami piersi.

- Jak to co? Biorę prysznic z moją żoną. Boże, my­

ślałem, że ci dwaj fachowcy od grzejników nigdy nie

skończą. Już nie mogłem się doczekać, kiedy wreszcie

się wyniosą. Nie wiem, który z nich był gorszy: stary,

któremu gęba się nie zamykała, czy młody, który wciąż

zaglądał do sypialni. Cholerny podglądacz! Miałem ocho­

tę go udusić! I gdybyś nie była przykryta po czubek bro­

dy, pewnie bym drania faktycznie udusił.

- To znaczy... To dlatego zerwałeś się z łóżka, zo­

stawiłeś mnie samą i zamknąłeś drzwi?

- Oczywiście. A co myślałaś? Jaki mógłby być inny

powód? - Popatrzył na nią z zaciekawieniem, odgarnia­

jąc jej z twarzy mokry kosmyk.

- Nie wiem. Przyszło mi do głowy, że... no, że może

cię jakoś zawiodłam - przyznała cicho. - Że okazałam

się kiepską kochanką. Zimną, bez inicjatywy.

Burknął coś niewyraźnie pod nosem, ale domyśliła się,

że rosyjskie słowo, którego użył, oznacza oburzenie. Po

chwili ujął ją delikatnie pod brodę i zmusił, żeby popa­

trzyła mu prosto w oczy.

- Czy właśnie coś takiego zarzucił ci ten kretyn An­

dersen? Tak czy nie?

Skinęła bezradnie głową.

- Co za drań! Nawet nie wiesz, jak chętnie przemó­

wiłbym mu do rozumu! A teraz posłuchaj mnie, maleńka.

Nie ma zimnych kobiet, są tylko głupi, niewrażliwi i nie­

kompetentni faceci. Ja na szczęście się do nich nie za-

background image

153

liczam, bo ta noc była dla mnie wspaniała... Sądzę, że

dla ciebie również. Nie mylę się, prawda?

- Och, nie. Było cudownie - szepnęła.

- Tak cudownie, że powinniśmy zaraz wszystko po­

wtórzyć. Co ty na to?

Przypierając ją do mokrej ściany, powoli przycisnął

usta do jej warg. Figlarne iskierki w jego oczach zgasły,

ustępując miejsca pożądaniu. Pożądaniu, którego nie spo­

sób było ukryć, gdy stali przytuleni, omywani ciepłym

strumieniem wody.

Wylecieli z Klonowego Gaju w niedzielę rano i resztę

dnia spędzili na przeprowadzce, czyli pakowaniu i prze­

wożeniu większości ubrań, kosmetyków oraz ulubionych

rzeczy Caroline z jej mieszkania w centrum Minneapolis

do domku Nicka nad jeziorem. Tego też dnia doszło do

pierwszej kłótni między nimi, kiedy to Caroline uparła

się, że chce mieć własną, oddzielną sypialnię.

- Do licha, Caro!
W oczach Nicka dostrzegła zdziwienie, może nawet

pretensję. No tak, pomyślała, niechęć żony do spania

z mężem w jednym łóżku, w dodatku nie po latach mał­

żeństwa, ale tuż po powrocie z podróży poślubnej, dla

każdego mężczyzny stanowiłaby bolesny cios.

- Sądziłem, że celibat już nas nie obowiązuje...
- Dlaczego? Bo po wypiciu przyrządzonej przez cie­

bie herbatki z brandy dostałam pomieszania zmysłów?

Słuchaj, Nick, nie twierdzę, że to, co się między nami

wydarzyło, było niemiłe. Przeciwnie, to była najwspa­

nialsza noc w moim życiu, ale... Wszystko dzieje się zbyt

background image

154

szybko, przeraża mnie tak zawrotne tempo. Nie mam kie­

dy zastanowić się nad sobą, nad własnym uczuciami. Po­

trzebuję czasu, żeby wszystko sobie przemyśleć, poukła­

dać w głowie. Pobraliśmy się w bardzo konkretnym celu.

Nasza tak zwana podróż poślubna w dość nieoczekiwany

sposób wszystko zmieniła. Wcześniej nie planowałam...

nie nastawiałam się na... no wiesz. Po prostu nie należę

do osób, które zadawala przelotny romans. Jeżeli sypiam

z mężczyzną, to dlatego, że go kocham. A my... w każ­

dym razie uważam, że postąpiliśmy bardzo nierozważnie

i nieodpowiedzialnie.

- Nierozważnie? Nieodpowiedzialnie? Dlaczego? -

Uniósł pytająco brwi. - O co ci chodzi, Caro?

- O to, że nie... Że... - urwała.
Jakoś niezręcznie było jej o tym mówić. Nie była

przyzwyczajona do poruszania tak intymnych spraw

z mężczyznami. Ale Nick powinien wiedzieć. Wzięła głę­

boki oddech i po chwili kontynuowała:

- Zapewne uznałeś, że... biorę pigułki antykoncep­

cyjne albo stosuję jakiś inny rodzaj zabezpieczenia. A to

nieprawda. Nic nie łykam, niczego nie używam, a wczo­

raj... nawet nie mieliśmy prezerwatywy.

- Chcesz powiedzieć, że równie dobrze mogłaś zajść

w ciążę, tak?

- Tak. - Skinęła głowę i wystraszona, przygryzła

wargi. - Słuchaj, Nick. Koniec twoich problemów z wła­

dzami będzie również oznaczał koniec naszego małżeń­

stwa. Oboje dobrze o tym wiemy. Dziecko tylko by nam

niepotrzebnie skomplikowało życie. Nie byłoby owocem

miłości, lecz niewinną ofiarą dziwnego zbiegu okolicz-

background image

155

ności. Nie możemy ryzykować. Byłoby to nieuczciwe za­

równo wobec nas samych, jak i wobec dziecka.

- Oczywiście. Masz rację - przyznał po dłuższym na­

myśle. - Przepraszam, maleńka. Nie pomyślałem o tym.

- Zrozum, Nick, ja cię o nic nie winię. Jestem do­

rosła, wiedziałam, na co się decyduję i też mogłam za­

wczasu pomyśleć o możliwości zajścia w ciążę. To tak

samo moja wina. Pytałeś mnie, czy jestem pewna, miałam

szansę się wycofać, ale z niej nie skorzystałam. Teraz

jednak... Sądzę, że popełniliśmy błąd. I wydaje mi się,

że najlepiej będzie, jeśli... jeśli zapomnimy o tym, co

wydarzyło się w Klonowym Gaju.

- Jeżeli naprawdę tego chcesz...
- Tak, chcę - skłamała.

Odwróciła twarz, żeby nie widział łez, które napłynęły

jej do oczu. Bo w głębi serca pragnęła czegoś całkiem

innego: prawdziwej miłości, prawdziwego małżeństwa,

dzieci, wspólnych wyjazdów. Marzyła o tym, aby Nick

wziął ją w ramiona i oznajmił, że on też tego pragnie.

Ale tak się nie stało.

Zamiast ją przytulić, rzekł:

- W porządku, Caro. Rozumiem. I skoro ci na tym

zależy, oczywiście dostosuję się do twoich życzeń.

Chwycił walizki i wniósł je na górę, po czym skręcił

w prawo; domyśliła się, że kieruje się do tej samej sy­

pialni, w której spędziła już jedną noc, położonej na dru­

gim końcu korytarza od jego własnej.

Ogarnął ją straszliwy smutek. Zamrugała oczami, pró­

bując powstrzymać łzy. Miała ochotę pobiec za Nickiem

na górę, wołając, żeby zawrócił, bo zmieniła zdanie i jed-

background image

156

nak chce dzielić z nim łoże. Z trudem zwalczyła tę po­

kusę. Seks z Nickiem był fantastycznym przeżyciem.

W tej sprawie absolutnie nie kłamała. Ale to był tylko

seks, fizyczna rozkosz, nic poza tym. Owszem, Nick czuł

wobec niej pożądanie, owszem, był jej wdzięczny, że

uchroniła go przed deportacją, ale to wszystko. Nie ko­

chał jej. A ona... musi zapanować nad uczuciem do nie­

go, stłamsić je w zarodku. Wiedziała bowiem, że miłość

bez wzajemności prowadzi do cierpienia i łez.

Nie chciała znów mieć złamanego serca.

Z drugiej strony, nie chciała też spać sama, tuląc do

piersi poduszkę, zamiast tulić się do męża.

Przygnębiona, westchnęła ciężko i powłócząc noga­

mi, ruszyła na górę, żeby rozpakować walizki i poukła­

dać w szafach ubrania.

W sypialni na drugim końcu korytarza Nick, zasępio­

ny, położył się na łóżku. Leżał z rękami splecionymi pod

głową, tępym wzrokiem wpatrując się w sufit. Cały dzień

myślał tylko o jednym: żeby znów kochać się z Caroline.

Do jasnej cholery, jest jej mężem! Ma prawo z nią sypiać!

Chociaż całkiem logicznie uzasadniła powód swojej od­

mowy, zastanawiał się, czy mówiła prawdę.

O ile się orientował, w dzisiejszych czasach niemal

wszystkie młode, niezamężne kobiety stosowały taką lub

inną formę antykoncepcji. Jeżeli Caroline faktycznie ni­

czego nie stosowała, dlaczego go nie uprzedziła? Nasu­

nęła mu się tylko jedna odpowiedź: kłamała; nie chciała

ranić jego uczuć i dlatego powiedziała, że boi się ciąży;

a wtedy, w Klonowym Gaju, chciała miłym akcentem za­

kończyć podróż poślubną.

background image

157

Albo może tam, z dala od cywilizacji, myślała co in­

nego, a po powrocie do Minneapolis zaczęła mieć wąt­

pliwości? Może uznała, że on nie jest dla niej odpowied­

nią partią?

Trudno ją za to winić. W końcu nie był człowiekiem,

w którym się zakochała; był człowiekiem, któremu została

podsunięta przez rodzinę, aby chronić go przed deportacją.

Człowiekiem, któremu Jake Fortune zapłacił, by poślubił

jego córkę i kontynuował badania nad magicznym kremem.

Psiakość! Gotów był się założyć, że gdyby nie „Ma­

rzenie", Caroline nigdy nie zgodziłaby się wyjść za niego

za mąż. Dziesięć dni temu wzruszyłby ramionami. Oczy­

wiście wolałby nie wracać do Rosji, ale mógł wystąpić

na drogę sądową... A teraz?

Któż by przypuszczał, że on, Nick Valkov, zakocha

się w swojej żonie? Na śmierć i życie...

Miała wszystko, co powinna mieć kobieta: była pięk­

na, elegancka, odznaczała się inteligencją, odnosiła suk­

cesy, ale w przeciwieństwie do wielu pań na wysokich

stanowiskach, nie rozpychała się łokciami ani nie szła

do celu po trupach. Cechowała ją słodycz, nieśmiałość,

wrażliwość, a to sprawiało, że była pełna wdzięku i nie­

zwykle kobieca. Im dłużej przebywał w jej towarzystwie,

tym lepiej zdawał sobie z tego sprawę. Wiedział, że

w głębi duszy Caroline jest małą, zagubioną dziewczyn­

ką, którą niesłychanie łatwo zranić.

Na moment dopuściła go do siebie. Otworzyła się

przed nim, pozwoliła mu się zbliżyć. Ale teraz niczym

ślimak znów schowała się do muszli; uciekła, żeby nikt

nie mógł jej dotknąć czy skrzywdzić.

background image

158

Nick nie zamierzał się jednak poddać; chciał ją od­

zyskać. Miał nadzieję, że cierpliwością i spokojem uda

mu się pokonać jej strach oraz nieufność. Nie wyobrażał

sobie, aby mógł ją stracić, aby mógł iść dalej przez życie

sam. Bez względu na to, co ona o tym wszystkim myśli,

rozwód absolutnie nie wchodzi w grę.

Gdyby zaszła taka konieczność, gotów był sam skła­

dać na siebie donosy i całymi latami zmagać się z urzę­

dem imigracyjnym!

background image

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

Właśnie od tego rozpoczął swój dzień, kiedy w po­

niedziałek rano zjawił się w pracy: od zmagań z wła­

dzami. Dwóch przedstawicieli urzędu imigracyjnego cze­

kało na niego w gabinecie na terenie laboratorium. Sie­

dzieli w wygodnych fotelach stojących naprzeciw biurka,

ale na widok Nicka poderwali się na nogi i szybko wyjęli

z kieszeni legitymacje służbowe.

- Doktor Valkov? Dzień dobry, jestem Lyndon Ho­

ward z Urzędu Imigracji i Naturalizacji - przedstawił się

wyższy z dwójki. - A to jest mój partner, Brody Shef­

field. Chcielibyśmy z panem porozmawiać, jeśli może

nam pan poświęcić chwilę...

- Oczywiście, panowie - odparł Nick, ściskając wy­

ciągnięte w swoją stronę dłonie. - Proszę, usiądźcie.

Zajęli te same fotele, na których siedzieli wcześniej.

Howard, który najwyraźniej był starszy rangą od swego

towarzysza, odchrząknął. Potem z wewnętrznej kieszeni

marynarki wyciągnął okulary dwuogniskowe oraz koper­

tę, z której wydobył arkusz papieru. Włożywszy okulary

na nos, popatrzył na list.

- Doktorze Valkov, przypuszczam, że kilka dni temu

otrzymał pan kopię tego listu. W liście został pan po­

proszony o zgłoszenie się do lokalnego urzędu imigra-

background image

160

cyjnego, o oddanie zielonej karty i poddaniu się depor­

tacji ze Stanów Zjednoczonych.

- Owszem - przyznał Nick.

- Czy wolno mi zatem spytać, dlaczego pan nie wy­

konał polecenia?

- Ponieważ w tym czasie, kiedy przyszedł list, ja aku­

rat brałem ślub - wyjaśnił uprzejmym tonem, cały czas

mając się na baczności. - Według informacji, jakie otrzy­

małem od prawnika, ślub z obywatelką amerykańską

sprawia, że bez względu na to, jak bardzo chcieliby pa­

nowie pozbyć się mnie ze Stanów, teraz nie jest to już

możliwe.

- Nie do końca jest to prawdą, o czym z pewnością

prawnik również pana poinformował. Otóż jeżeli urząd

imigracyjny uzna, że małżeństwo zostało zawarte tylko

w jednym celu, a mianowicie żeby ratować pana przed

deportacją, możemy je unieważnić.

- Doskonale to rozumiem. Powinien pan jednak wie­

dzieć, że żona i ja spotykaliśmy się od dłuższego czasu.

Planowaliśmy się pobrać późną wiosną albo wczesnym

latem. List od państwa popsuł nam szyki. Oczywiście

najbardziej zawiedziona była żona; nastawiała się na hu­

czne wesele, na które zamierzaliśmy zaprosić całą rodzinę

oraz wszystkich przyjaciół. Ale list zmusił nas do szyb­

kiego działania. Zamiast urządzać huczne wesele, pod­

reptaliśmy do gmachu sądu i wzięliśmy cichy ślub cy­

wilny.

- Czyżby? - W głosie Howarda pobrzmiewała nuta

sceptycyzmu. - Bardzo ładną zaserwował nam pan hi­

storyjkę, doktorze Valkov. Sądzę, że nie będzie pan miał

background image

161

nic przeciwko temu, abyśmy sprawdzili, czy pokrywa się

z prawdą?

- Oczywiście, że nie. Jeżeli panowie chcą, mogę na­

tychmiast poprosić żonę, aby do nas przyszła - zapro­

ponował Nick.

- Gdyby pan był łaskaw...

Sięgnąwszy po słuchawkę, Nick wystukał wewnętrzny

numer do Caroline.

- Dzień dobry, kotku. To ja. Czy bardzo jesteś teraz

zajęta? Bo są u mnie dwaj panowie z urzędu imigracyj-

nego, którzy pragną zamienić z tobą parę słów. Byłbym

ci ogromnie wdzięczny, gdybyś wpadła tu na moment...

Tak? Dobrze. Czekamy.

Odłożył słuchawkę na miejsce i powiódł wzrokiem po

swoich gościach.

- Żona już idzie.
- Doskonale. A tymczasem może mógłby pan odpo­

wiedzieć nam na kilka pytań?

- Proszę bardzo.
- Brody... - Howard zwrócił się do swojego partnera.

- Rób notatki. A więc, doktorze Valkov, gdzie pan poznał

swoją przyszłą żonę?

- W pracy. W Fortune Cosmetics. Żona jest szefem

do spraw marketingu. My... któregoś dnia, spiesząc się

na zebranie, zderzyliśmy się na korytarzu. Od tego się

wszystko zaczęło. Żona, to znaczy wtedy jeszcze nie była

moją żoną, od dawna bardzo mi się podobała. Miałem

nadzieję, że może ja też nie jestem jej obojętny. W każ­

dym razie zdobyłem się na odwagę i zaprosiłem ją na

kolację...

background image

162

- Przyjęła zaproszenie?

- Tak. Pojechaliśmy do mojego domu nad jeziorem.

Przygotowałem skromny posiłek: sałatkę, świeżą bagietkę

oraz pysznego Straganowa. Później wypiliśmy po kieli­

szku wina i słuchaliśmy muzyki. Jeśli dobrze pamiętarn,

Czajkowskiego.

- Kiedy ta kolacja miała miejsce? - spytał Howard.

- Nie jestem pewien - skłamał Nick. - Kilka mie­

sięcy temu.

- I od tamtej pory regularnie się państwo widują?

- Tak.

- A kiedy się państwo zaręczyli?
- Niedługo przed otrzymaniem tego listu. Caro, ma­

leńka, już jesteś? - Nick obszedł biurko, wziął żonę

w ramiona i pocałował lekko w usta. - Przedstawiam

ci panów Howarda i Sheffielda z Urzędu Imigracji

i Naturalizacji. Panowie, moja żona Caroline Fortune

Valkov.

- Powiedział pan: Fortune? - zdumiał się Sheffield.
Wytrzeszczając oczy, popatrzył z niepokojem na swe­

go przełożonego; przypuszczalnie zastanawiał się, czy

jednak nie zaszła jakaś pomyłka.

- Tak, zgadza się - potwierdziła chłodno Caroline,

uściskiem dłoni witając się z przedstawicielami urzędu,

którego bardzo ostatnio nie lubiła. - Jestem najstarszą

wnuczką Kate Fortune i, jak Nick zapewne panom wspo­

mniał, wiceprezesem do spraw marketingu w Fortune

Cosmetics.

Zazwyczaj nie były to informacje, których udzielała

każdemu, i to tuż po powitaniu. Ale w tej sytuacji wolała

background image

163

zachować się przezornie, powołać się na koligacje ro­

dzinne i wywrzeć na urzędnikach jak najkorzystniejsze

wrażenie. Wiedziała, że poślubiając Nicka, aby chronić

go przed deportacją ze Stanów, złamała prawo. Mogła

jej za to grozić kara, począwszy od kary grzywny, a skoń­

czywszy na...

- Przykro mi, jeśli przeszkodziliśmy pani w pracy,

pani Valkov. Musimy jednak zadać pani kilka pytań. Mam

nadzieję, że pani to rozumie. - Howard wskazał jeden

z wolnych foteli. - Proszę, może pani usiądzie.

- Tak, oczywiście.

Caroline podeszła do biurka i zajęła miejsce jak naj­

bliżej męża. Serce biło jej mocno, chociaż wielokrotnie

ćwiczyli z Nickiem tę scenę.

Żałowała, że nie ma włosów upiętych w kok ani oku­

larów na nosie, za którymi mogłaby się skryć; że zamiast

włożyć dziś do pracy elegancki klasyczny kostium od

Chanel, posłuchała Nicka i włożyła modny, nieco ekstra­

wagancki strój od Versacego, na którego kupno namówiła

ją Allie, kiedy parę miesięcy temu wybrały się razem po

zakupy.

Oczywiście, nie zdawała sobie sprawy, że wygląda

równie atrakcyjnie jak Cindy Crawford, a może nawet

bardziej intrygująco od słynnej modelki, i to w dniu, gdy

ta jest wypoczęta i przygotowana do sesji zdjęciowej

przez najlepszych stylistów. Nie wiedziała również,

o czym myślą dwaj przedstawiciele władz, gdy tak na

nią patrzą - a myśleli oni, że doktor Valkov musiałby

być kretynem, aby nie poślubić kobiety tak pięknej i bo­

gatej.

background image

164

Howard rozpoczął wywiad, zadając Caroline wiele

tych samych pytań, jakie przed chwilą zadał jej mężowi.

Po serdecznym, pełnym zachęty uśmiechu Nicka Caroline

zorientowała się, że doskonale sobie radzi z odpowie­

dziami; że troszkę klucząc i troszkę mijając się z prawdą,

nie popełniła na razie żadnych większych błędów.

- Pani Valkov, z góry przepraszam za moje następne

pytanie - rzekł Howard. - Wiem, że to są sprawy bardzo

intymne, ale niestety muszę o nie spytać. Często się bo­

wiem zdarza, że pary biorące ślub po to, aby jedno z nich

mogło uniknąć deportacji, nie sypiają ze sobą, żyją, że

tak powiem, w celibacie, aby później bez kłopotów moż­

na było ich małżeństwo unieważnić. A zatem proszę mi

powiedzieć, czy państwa małżeństwo zostało skonsumo­

wane?

Caroline poczuła gorące wypieki na policzkach. Nie

potrafiąc wydobyć z siebie głosu, skinęła głową. Zawsty­

dzona i przerażona, zastanawiała się, czy ta wiadomość

przypadkiem nie trafi do jej babki i ojca, a jeśli trafi, to

co wtedy?

- Dopiero wróciliśmy z podróży poślubnej - dodał

rzeczowo Nick. - Dziś jest nasz pierwszy dzień w pracy.

Spędziliśmy tydzień w Klonowym Gaju, uroczym ośrod­

ku tuż za granicą kanadyjską. Jeśli chcą panowie spraw­

dzić, służę adresem i numerem telefonu do ośrodka. Na

pewno nas zapamiętali. Mieszkaliśmy w domku dla no­

wożeńców, a ostatniej nocy wysiadło ogrzewanie i mu­

sieliśmy wzywać kogoś do naprawy grzejnika, bo inaczej

zamarzlibyśmy na śmierć.

- Byłbym wdzięczny za adres i telefon - oznajmił

background image

165

Howard, unosząc się z fotela. - Myślę, że to już wszyst­

ko. Prawdę mówiąc, nie sądzę, aby urząd miał jakiekol­

wiek powody, żeby dalej państwa niepokoić. Gdybyśmy

jednak potrzebowali dodatkowych informacji, pozwolę

sobie złożyć państwu jeszcze jedną wizytę.

- Bardzo proszę. Zawsze nas pan tu znajdzie. - Nick

również wstał z fotela i podał urzędnikowi kartkę, na

której zanotował adres Klonowego Gaju i numer telefo­

nu. - Aha, jeszcze jedno. Nie wiem, skąd wam przyszedł

do głowy pomysł, że pracowałem w KGB. Jestem che­

mikiem, tylko i wyłącznie chemikiem. Nigdy nie zajmo­

wałem się żadnym szpiegostwem. Na miłość boską, czy

gdybym był agentem i zbierał informacje dla Rosji, mar­

nowałbym czas, pracując w firmie produkującej kosme­

tyki? Myśli pan, że chowam do tubek ze szminką jakieś

urządzenia nadawcze? A miniaturowe kamery do puder-

niczek? Że mam w bucie ukryty telefon i rozmawiając

z szefostwem w Moskwie, melduję się jako „Orzeł Dwa"

albo „Lis Trzy"? Bo jeśli tak, to obejrzał pan zbyt wiele

głupawych seriali o szpiegach.

Sheffield parsknął śmiechem, ale widząc gniewne

spojrzenie swego zwierzchnika, szybko spochmurniał.

- Może to, co robimy, wydaje się panu zabawne, do­

ktorze Valkov - rzekł Howard. - Jednakże my, Amery­

kanie, poważnie traktujemy sprawy związane z naszym

bezpieczeństwem. Życzę państwu miłego dnia.

Kiedy mężczyźni opuścili gabinet, Caroline podeszła

do Nicka i z zatroskaniem kładąc rękę na jego ramieniu,

spytała:

- Myślisz, że to już koniec? Że nam uwierzyli? Że

background image

166

Howard mówił prawdę, iż urząd nie powinien mieć dal­

szych powodów, aby nas nękać czy nachodzić?

- Nie wiem. Ale wiem jedno: trudno im będzie udo­

wodnić, że kłamiemy. Sami mają tego świadomość. Cał­

kiem niechcący dałaś im do zrozumienia, że występując

przeciwko nam, wystąpią przeciwko imperium Fortu­

ne'ów. To dość przerażająca myśl, zwłaszcza dla kogoś,

kto zna panujące w Minneapolis stosunki. Dziękuję, ma­

leńka.

Schyliwszy głowę, pocałował żonę w usta.
Kiedy nie zaprotestowała ani nie cofnęła się urażona,

mocniej ja przytulił. Świat zawirował jej przed oczami.

Na ustach męża czuła smak czarnej kawy, którą zawsze

pijał na śniadanie, oraz smak papierosów marki Player's,

które tak namiętnie palił. Jego skóra i włosy pachniały

mydłem, wodą kolońską i dymem. Z całej siły przytulił

ją do siebie, a wtedy poczuła, jak bardzo jest podniecony.

Pomyślała sobie, że pewnie za chwilę zamknie drzwi na

klucz, żeby nikt ich nie zaskoczył, a potem położy ją na

kanapie lub podłodze i... Pragnęła tego. O niczym bar­

dziej nie marzyła. Ale wiedziała, że nie powinna ulegać

pokusom.

- Nick, Nick... Nie... - szepnęła, odsuwając się. Po­

łożyła ręce na jego szerokiej klatce piersiowej, by utrzy­

mać chociażby ten półmetrowy dystans. - Muszę wracać

do pracy. Ty zresztą też. Wizyta tych panów już i tak

pokrzyżowała mi plany. Mary musiała odwołać jedno

spotkanie, na które byłam umówiona, a drugie przesunąć

na później. Poza tym wydaje mi się, że... że w firmie

aż huczy od plotek.

background image

167

- To prawda - przyznał Nick.

Uśmiechając się smutno, opuścił ręce i cofnął się

o krok. Oczami jednak wciąż pożerał żonę.

Miała rację. Podczas ich tygodniowej nieobecności

plotki lotem błyskawicy rozeszły się po wszystkich pię­

trach firmy. Uświadomili to sobie dziś rano, gdy tylko

weszli na teren gmachu. Wszędzie - na parkingu, w win­

dzie, na korytarzach - ludzie przyglądali im się z zacie­

kawieniem. Kilka osób powitało ich słowami: „Hej, po­

dobno się pobraliście?", wyraźnie oczekując jakiegoś po­

twierdzenia lub zaprzeczenia.

Nie odpowiadali na żadne pytania lub przyjazne za­

czepki. Nick uśmiechał się tajemniczo, a Caroline, ru­

mieniąc się po uszy, spuszczała skromnie oczy: przerażała

ją myśl, że znów może stać się obiektem plotek.

Była już jedną nogą na korytarzu, kiedy nagle się od­

wróciła.

- Ojej, zapomniałabym ci powiedzieć! Babcia prosiła,

żebyśmy zjedli z nią lunch. O dwunastej w jej gabinecie.

Chyba powinniśmy jej wspomnieć o wizycie tych panów?

- Chyba tak - odparł. - Chociaż sprawiali wrażenie

usatysfakcjonowanych naszymi wyjaśnieniami, to nigdy

nic nie wiadomo. Mogą jeszcze wrócić.

- Oby nie! - jęknęła. - Jedna taka rozmowa w zu­

pełności mi wystarczy! Do zobaczenia u babci!

Oddalając się korytarzem, miała dziwne przeczucie,

że Nick odprowadza ją wzrokiem, podziwiając jej syl­

wetkę, płynne ruchy, kołyszące biodra...

Nie, powtarzała sobie w duchu, nie możesz się od­

wrócić. Nie możesz i już!

background image

168

Stał oparty o framugę drzwi, z rękami wsuniętymi do

kieszeni spodni, i patrzył na odchodzącą kobietę. Gdyby

w tym momencie ktoś na niego rzucił okiem, natychmiast

by się zorientował, o czym myśli. Kiedy w końcu Ca-

roline obejrzała się przez ramię, posłał jej szelmowski

uśmiech, a potem zawołał coś po rosyjsku. Nie znała sen­

su tych słów, ale podejrzewała, że znaczą coś bardzo,

bardzo nieprzyzwoitego.

Miała głęboką nadzieję, że nikt w laboratorium nie

mówi po rosyjsku.

background image

ROZDZIAŁ CZTERNASTY

Ich życie wkrótce zaczęło się toczyć spokojnym, usta­

bilizowanym rytmem.

Wstawali wczesnym rankiem, na zmianę szykowali

śniadanie, które wspólnie jedli, rozmawiając, przegląda­

jąc prasę, słuchając CNN. Potem wsiadali do samochodu

i razem jechali do biura. Już na samym początku Nick

stwierdził, że nie ma potrzeby odbywać tej samej drogi

dwoma autami.

- O tej porze roku drogi bywają śliskie - rzekł z po­

ważną miną, głaszcząc żonę po włosach. - Lepiej, żebyś

po nich sama nie jeździła, zwłaszcza po ciemku.

W te dni, kiedy musieli, lub gdy jedno z nich musiało

zostać w pracy dłużej, nocowali w dawnym mieszkaniu

Caroline w centrum miasta; na wszelki wypadek oboje

trzymali tam po kilka kompletów ubrań. W pozostałe dni

wracali na noc do domu nad jeziorem, który Caroline

szybko pokochała i w którym - dzięki drobnym zmia­

nom, jakie wprowadziła - panowała coraz bardziej przy­

tulna, rodzinna atmosfera.

Po przyjeździe przebierali się w jakieś luźniejsze stro­

je i razem szykowali kolację, a potem siadali w salonie

przy kominku i grali w karty, w gry planszowe, słuchali

muzyki albo czytali coś na głos. Ku zdumieniu i radości

background image

170

Caroline okazało się, że Nick - podobnie jak ona -

uwielbia klasyków oraz poezję.

- Nie pojmuję, dlaczego cię to tak dziwi - powiedział

kiedyś, widząc jej reakcję.

- Bo w dzisiejszych czasach naprawdę mało ludzi

czyta klasyków, a poezji chyba już nikt.

- W takim razie biedni nie wiedzą, co tracą. W teks­

tach ukochanych przez nas, a przez innych lekceważo­

nych, pojawiają się najpiękniejsze myśli i sformułowania,

wyrażone językiem posiadającym własną melodię, włas­

ny rytm, własną duszę. No, na co dziś masz ochotę? Na

Wordswortha czy Tennysona?

- Och, na Tennysona! Najchętniej na któryś z roman­

sów rycerskich w „Idyllach króla".

Nick otworzył książkę i zaczął czytać, Caroline zaś,

rozkoszując się winem i ciepłem buchającym z kominka,

przeniosła się myślami w odległy świat króla Artura i ry­

cerzy Okrągłego Stołu.

W biurze kontynuowali pracę nad „Marzeniem": Ca­

roline starała się dopiąć na ostatni guzik wszystkie ele­

menty kampanii reklamowej, Nick natomiast prowadził

intensywne badania, poszukując brakującego składnika.

Czasem zdarzało się, że byli wieczorem jedynymi oso­

bami w budynku. Wówczas, około szóstej lub siódmej,

Nick zjawiał się w pokoju żony z pojemniczkami peł­

nymi chińskiego lub włoskiego jedzenia. Wspólnie zja­

dali kolację, po czym każde wracało do swoich obowiąz­

ków.

Jeszcze nigdy w życiu nie była tak szczęśliwa, a za­

razem tak przerażona. Bo mimo że usiłowała trzymać

background image

171

Nicka na dystans, nie angażować się uczuciowo, trakto­

wać go jak kolegę z pracy, któremu wyświadcza przy­

sługę, zupełnie się jej to nie udawało. Ciągle zadawała

sobie pytanie: Caro, jak mogłaś do tego dopuścić? Wie­

działa, że nie o to chodziło jej babce i ojcu, kiedy wy­

stąpili z propozycją ślubu. Gdyby poznali prawdę, na

pewno przeżyliby szok. Ale gotowa byłaby stawić im czo­

ło, narazić się na ich gniew oraz dezaprobatę, gdyby wie­

rzyła, że kiedyś Nick zdoła ją pokochać, tak jak ona ko­

chała jego.

Podejrzewała jednak, że takiej szansy nie ma.

Owszem, Nick zachowywał się jak kochający, troskliwy

mąż, ale obiecał to Kate i po prostu dotrzymywał słowa,

nie chciał bowiem stracić pracy ani prawa do pobytu

w Stanach. Był miły i uczynny z obawy przed deporta­

cją. Jeśli czasem się zapominał, jeśli całował Caroline

namiętnie, jakby łączyło ich prawdziwe uczucie, a nie

małżeński kontrakt, jeśli czasem próbował zaciągnąć ją

do łóżka, wynikało to nie miłości do niej, lecz z pożą­

dania, z chemii, w której to dziedzinie był przecież mi­

strzem.

Powzięła stanowczą decyzję, że musi wybić sobie mi­

łość z głowy, przestać się łudzić, że cokolwiek się zmieni.

Cały czas myślała o Nicku; źle funkcjonowała, nie była

w stanie skupić się na pracy. Dwa razy spóźniła się na

zebranie, a raz całkiem o zebraniu zapomniała. Miała

szczęście, że Kate, zajęta innymi sprawami, nie zwróciła

dotąd uwagi na jej niesumienność i roztargnienie.

Wsunąwszy skoroszyt pod pachę, wyrzuciła puszkę

po dietetycznej coli do stojącego nieopodal pojemnika

background image

172

na surowce wtórne, po czym energicznym krokiem skie­

rowała się do swojego gabinetu. Cały ranek spędziła na

oglądaniu przygotowanych przez grafików projektów do

reklamy prasowej „Marzenia". Przegapiła porę lunchu,

a w brzuchu coraz bardziej burczało jej z głodu. No cóż,

będzie musiała zadowolić się kanapką albo batonem z au­

tomatu. Z niechęcią myślała o stercie papierów, jaka cze­

kała na jej biurku.

Nagle usłyszała za sobą głos:
- Caroline! Caroline, poczekaj!

O Boże! - jęknęła w duchu. Zerknąwszy przez ramię,

zobaczyła podążającego za nią Paula Andersena. Rozej­

rzała się dookoła, mając nadzieję, że może jeszcze kogoś

dostrzeże, lecz korytarz był pusty.

Przyśpieszyła kroku.

- Caroline! - Dobiegłszy do niej, Paul chwycił ją za

łokieć i zmusił, by stanęła. - Przecież słyszałaś, jak cię

wołam. Dlaczego nie zaczekałaś?

- Nie przyszło ci do głowy, że może nie chcę z tobą

rozmawiać? Uważam, że nie mamy sobie więcej nic

do powiedzenia, ani teraz, ani w ogóle. Bądź łaskaw

mnie puścić!

- No, nie wygłupiaj się. Chyba możesz mi poświęcić

chwilę? Przynajmniej tyle jesteś mi winna.

- Mylisz się, Paul. Nic ci nie jestem winna. A teraz

puść mnie.

Szarpnęła ręką i oswobodziwszy się, ruszyła przed

siebie. Sądząc po jego oddechu, podejrzewała, że do lun­

chu zamówił sobie ze dwa lub trzy kieliszki martini. Jakoś

nie potrafił zrozumieć, że w obecnych czasach nie pije

background image

173

się w godzinach pracy alkoholu, nawet do posiłku; pije

się wyłącznie sok lub wodę mineralną.

Mając w pamięci jego zachowanie, kiedy pijany usi­

łował się do niej dobrać i musiała wyrzucić go z mie­

szkania, wolała nie czekać na to, co tym razem będzie

chciał jej zademonstrować.

- Zostaw mnie w spokoju, Paul - powiedziała, wi­

dząc, że idzie za nią. - Bo zawołam strażnika.

- Chciałem cię tylko spytać, czy to prawda, że wy­

szłaś za Nicka Valkova.

- To nie twoja sprawa, Paul.

- A czyja, jak nie moja? Do jasnej cholery! Byliśmy

zaręczeni, Caroline! Sądziłem... miałem nadzieję, że kie­

dyś do siebie wrócimy. Wiem, że twoja rodzina zniechę­

ciła cię do mnie, nagadała ci różnych bzdur, że niby ko­

cham wyłącznie pieniądze, ale to nieprawda.

- Nie?

- Nie.
- Jakoś ci nie wierzę, Paul. A teraz odejdź i zostaw

mnie w spokoju!

- Nosicie obrączki, i ty, i on. Więc dlaczego nie

chcesz się przyznać do ślubu, co, Caroline? A wiesz, co

ludzie mówią? Że twoja rodzina zapłaciła Nickowi, żeby

się z tobą ożenił. Że kupiła ci męża, bo groziło ci sta­

ropanieństwo. Interesuje mnie jedno: dlaczego akurat on?

Dlaczego on, a nie ja? Czym się różnimy? Ja przynaj­

mniej cię kochałem. Na swój sposób, ale cię kochałem.

- Jesteś obrzydliwy - oznajmiła lodowatym tonem.

Czuła się upokorzona jego słowami. To niemożliwe,

próbowała się pocieszyć. Ten drań kłamie. A jeśli nie,

background image

174

to pewnie sam puścił plotkę o „kupionym" mężu! To do

niego całkiem podobne! Miał na tyle podły i złośliwy

charakter, że nie zawahałby się, aby w ramach zemsty

obsmarować byłą narzeczoną. Caroline westchnęła cięż­

ko. Skąd by wszyscy w firmie wiedzieli, że Jake Fortune

wpłacił Nickowi premię w dniu ślubu? Ojciec tego nie

ogłaszał, Nick też nie.

Najgorsze było to, że nie wiedziała, jak tej plotce prze­

ciwdziałać.

Zbliżała się do drzwi swojego gabinetu. Paul wciąż

za nią kroczył, cały czas mamrocząc coś pod nosem. Po­

nownie złapał ją za łokieć. Tym razem nie zdołała się

oswobodzić.

- Paul, to boli - powiedziała cicho.

Kątem oka widziała swoją sekretarkę, która siedziała

w sąsiednim pokoju przy biurku i rozmawiała przez te­

lefon. Nie chciała urządzać Paulowi sceny, w dodatku

na oczach Mary, i narażać się na kolejne plotki.

- Idź stąd, dobrze ci radzę. Mary dzwoni po strażnika

- skłamała.

Oczywiście nie miała najmniejszego pojęcia, z kim

Mary rozmawia. Dowiedziała się o tym dziesięć sekund

później, kiedy rozsunęły się drzwi windy i ze środka wy­

skoczył Nick, ledwo tłumiąc wściekłość.

- Zabierz łapy od mojej żony, Andersen, bo gorzko

pożałujesz! - ryknął, zmierzając w stronę Paula.

- Nick! - Odetchnęła z ulgą na widok męża. - On

trochę wypił - rzekła, jakby próbując wytłumaczyć za­

chowanie Paula.

Bała się, że może dojść do rękoczynów, ale jej były

background image

175

narzeczony okazał się zbyt wielkim tchórzem. Kiedy uj­

rzał kroczącego korytarzem Nicka, odwrócił się i ruszył

pośpiesznie w przeciwnym kierunku.

Caroline chwyciła męża za rękę.

- Zostaw go, Nick. Wystarczy, że go przepędziłeś.

- Nic ci nie jest, maleńka?

- Nie. Po prostu uparł się, że musi ze mną poroz­

mawiać.

- Bydlak, cholera! - Nick zacisnął gniewnie usta. -

Gdyby twoja sekretarka nie zadzwoniła do laboratorium

i nie powiedziała mi, co się tu dzieje, mógł ci wyrządzić

krzywdę. Idę na górę do Kate i poproszę ją, żeby na­

tychmiast go zwolniła. Od dawna uważam, że ten drań

nie zasługuje na to, żeby pracować dla Fortune Cosme-

tics. A jego dzisiejsze zachowanie przeważyło szalę. Je­

stem pewien, że Kate przyzna mi rację!

Caroline nie zdołała wyperswadować mu tego po­

mysłu.

- Nie kłóć się ze mną, maleńka. Nie zamierzam dłu­

żej tolerować obecności tego drania. Już raz próbował

cię zgwałcić. Nadal coś do ciebie czuje, a poza tym

za bardzo lubi alkohol. Zrozum, często zostajesz w pra­

cy po godzinach, jesteś sama na całym piętrze. Co bę­

dzie, jeśli któregoś dnia on wpadnie na pomysł, żeby

cię odwiedzić, a potem nagle się na ciebie rzuci? Kto

usłyszy twoje krzyki? Nie, on musi odejść! Nawet nie

próbuj go bronić!

Wysłuchawszy Nicka, Kate Fortune bez wahania przy­

znała mu słuszność.

- Dziecko moje - zwróciła się do wnuczki - dlacze-

background image

176

go nie opowiedziałaś mi wszystkiego o Paulu? Gdybym

znała prawdę, już dawno bym go wylała.

Starsza pani podniosła słuchawkę i połączyła się

z działem, w którym pracował Paul. Nie wdając się

w szczegóły, poinstruowała szefa działu, aby natychmiast

go zwolnił. Odłożywszy słuchawkę, skierowała wzrok na

Nicka.

- Dziękuję ci, mój drogi. Dobrze zrobiłeś, informując

mnie o Paulu. Jestem ci naprawdę wdzięczna. Aż mnie

ciarki przechodzą na myśl, że mógł wyrządzić Caroline

krzywdę.

- Nie dziękuj, Kate. W końcu Caro to moja żona.

Mam obowiązek dbać o jej bezpieczeństwo.

Ma obowiązek, pomyślała smętnie Caroline. No jasne.

To jedyny powód, dlaczego przybył jej na ratunek i do­

magał się zwolnienia Paula. Bo mąż ma obowiązek dbać

o żonę.

- A tak w ogóle to co u was słychać? - spytała Kate.

- Jak sobie radzicie?

- Świetnie. Naprawdę świetnie - odparł Nick. - Caro

wprowadziła się do mojego domu nad jeziorem i w ciągu

paru tygodni zdołała stworzyć nam przytulne gniazdko.

Poza tym razem wyjeżdżamy do pracy i razem wracamy,

więc nie musi podróżować sama po ciemnych wiejskich

drogach. A panowie z imigracyjnego więcej się nie po­

jawili.

- Doskonale. - Chociaż Kate uśmiechnęła się, spoj­

rzenie miała zamyślone. Nie uszło jej uwagi, że wnuczka

prawie się nie odzywała. - A jak się posuwa praca nad

moim magicznym kremem? Przepraszam, że ciągle o nie-

background image

177

go dopytuję, ale tak bardzo jestem podniecona „Marze­

niem", że nie umiem się powstrzymać.

- Zauważyłem. - Nick uśmiechnął się szeroko. -

Wprawdzie jeszcze nie skończyliśmy badań, ale dziś wy­

gląda to następująco: przypuszczalnie składnikiem iks jest

roślina, która występuje tylko w dżungli amazońskiej. Jej

łacińska nazwa brzmi floris virginis. Kwiat dziewiczy.

Ale Indianie zamieszkujący Amerykę Południową nazy­

wają go kwiatem młodości, bo podobno posiada właści­

wości odmładzające. Tyle że na razie nie mamy stupro­

centowej pewności, czy ten kwiat faktycznie istnieje. Krą­

żą o nim opowieści, ale może są to jedynie bajki, legendy,

mity nie mające żadnego potwierdzenia w rzeczywisto­

ści. Trzeba przeprowadzić dokładniejsze badania. Nie ma

sensu ruszać na poszukiwanie czegoś, co być może jest

tylko omamem, ułudą. W tej chwili badamy właściwości

innych roślin o zbliżonym działaniu. Musimy się upew­

nić, czy niczego nie przeoczyliśmy. Wydaje mi się, że

nie, toteż nie zdziw się, Kate, jeśli niedługo poproszę cię

o fundusze na wysłanie małej grupy badaczy do dżungli

amazońskiej.

- Dobrze, nie zdziwię się - oznajmiła Kate.

Nie wiedziała, jakim cudem zdołała pohamować pod­

niecenie i radość, które ją przepełniały. Fundusze na wy­

słanie grupy do dżungli? Nie ma takiej potrzeby, Nick,

pomyślała w duchu. Teraz, gdy już wiem, czego szuka­

my, sama polecę do Ameryki Południowej i sama znajdę

ten cudowny kwiat!

Parę minut później, całkiem nieświadomi planów star­

szej pani, młodzi małżonkowie opuścili jej gabinet i ru-

background image

178

szyli w kierunku wind. Zanim jednak do nich dotarli,

Nick chwycił żonę za rękę i wciągnął ją do małej salki

konferencyjnej. Wewnątrz było pusto i ciemno; światło,

gdy je włączył, nie zdołało rozproszyć mroku. Widocznie

ktoś niedawno oglądał w salce slajdy lub film i specjalnie

ustawił regulator światła na minimum. Ku zdziwieniu Ca-

roline Nick zostawił go w tej pozycji, natomiast zamknął

drzwi na klucz.

- Nick, co robisz? Dlaczego mnie tu przyprowadzi­

łeś? Czy coś się stało?

- Właśnie zamierzałem spytać cię o to samo.
- Nie rozumiem...
- W gabinecie Kate prawie się w ogóle nie odzy­

wałaś. Ona to widziała. I zaczęła się zastanawiać, czy

jesteś ze mną nieszczęśliwa. Przyznaj się, Caro. Czy

ja cię unieszczęśliwiam? Czy powiedziałem albo zro­

biłem coś, co ci sprawiło przykrość? Czy jesteś na mnie

zła, że doprowadziłem do wyrzucenia z pracy Ander­

sena? Czy... odpukać! Czy nadal jesteś w nim zako­

chana?

- Nie, to nic takiego. Nie o to chodzi - odparta.

- W takim razie o co? Co cię dręczy?
- Nic. Dlaczego cokolwiek miałoby mnie dręczyć?

- Nie wiem, maleńka. Próbuję się tego dowiedzieć.

Ale mam niejasne przeczucie, że mnie okłamujesz i bar­

dzo mi się to nie podoba. Skoro nie chodzi o Andersena,

to o co? O jakiegoś innego mężczyznę?

- Ależ skąd! - zawołała oburzona.

Nie była jednak w stanie spojrzeć mężowi w twarz;

bała się, że zobaczy, iż znów go okłamuje. Bo faktycznie

background image

179

zakochała się - ale tym mężczyzną, o którym bez prze­

rwy myślała, był on sam!

- Caroline! Caroline, spójrz na mnie, do cholery!

Milczała. I uparcie patrzyła w bok.

Ujmując ją ręką za brodę, zmusił, by podniosła wzrok.

- Umawialiśmy się, przynajmniej tak mi się zdawało,

że w czasie trwania naszego małżeństwa nie będziemy

widywać się z innymi ludźmi.

- Owszem, umawialiśmy się. I z nikim się nie widu­

ję. Przysięgam.

- To w porządku. Bo wbrew, temu, co mówiłem na

początku, nie zamierzam tolerować żadnych facetów

w twoim życiu. Jesteś moją żoną i... Nawet nie wyob­

rażasz sobie, co czułem, widząc, że ten drań Andersen

cię dotyka.

Na samo wspomnienie sceny na korytarzu w Nicku

wezbrała wściekłość. Zacisnął mocno zęby.

Niemal wbrew sobie Caroline poczuła dreszcz emocji.

Nick zachowywał się tak, jakby był zazdrosny! Czy to

możliwe? Jeżeli myśl o innym mężczyźnie wywołuje

w nim zazdrość, oznacza to, że coś do niej czuje. Może

jeszcze nie miłość, ale... ale przynajmniej nie jest mu

obojętna. Starała się nad sobą zapanować, lecz nie po­

trafiła. Jej serce przepełniała radość. Czyżby Nick powoli

się w niej zakochiwał?

- Paul chciał wiedzieć, czy naprawdę wyszłam za cie­

bie za mąż - wyjaśniła cicho. - Chyba wciąż się łudził,

że zdoła mnie odzyskać. Kiedy nie udzieliłam mu od­

powiedzi, wspomniał coś o naszych obrączkach i że...

że wszyscy w firmie mówią o tym, jak to moja rodzina

background image

180

kupiła mi męża. Zapłacili ci, żebyś mnie poślubił, bo bali

się, że inaczej zostanę starą panną.

- Och, Caro, przecież wiesz, że to nieprawda!

Otoczywszy żonę ramieniem, pocałował lekko w czu­

bek nosa, po czym przez chwilę stał bez ruchu, głaszcząc

ją po włosach.

- Niby wiem - przyznała - ale mimo wszystko po­

czułam się strasznie upokorzona. Jak on mógł, Nick? Jak

mógł rozsiewać o mnie takie plotki? Na pewno są tacy,

którzy w nie uwierzą. - Łzy piekły ją w oczy.

- Cii, maleńka. Nikt przy zdrowych zmysłach nie po­

traktuje poważnie słów Paula. Ludzie prędzej uznają, że

przemawia przez niego zawiść. Psychologowie nazywają

to syndromem porzuconego kochanka. Nikt nie zna pra­

wdy o naszym małżeństwie. I co jak co, ale nie życzę

sobie, aby ktokolwiek mówił, że zostałem kupiony.

- Ale to prawda - szepnęła Caroline. - Ojciec ci za­

płacił.

- Tak mnie widzisz? Jako prezent od tatusia? Czy

dlatego odseparowałaś się ode mnie, kiedy wróciliśmy

z Kanady? Dlatego postanowiłaś więcej ze mną nie spać?

- Och nie, Nick! Źle mnie zrozumiałeś! Chciałam po­

wiedzieć, że... Owszem, to prawda, że ojciec ci zapłacił,

żebyś mnie poślubił, bo... Bo inaczej nawet byś na mnie

nie spojrzał.

Powoli coś zaczęło do Nicka docierać.

- O to ci chodzi? Naprawdę w to wierzysz? Jeśli tak,

masz to sobie natychmiast wybić z głowy! Do licha, Ca­

ro! Od nie wiadomo ilu lat wodzę za tobą wzrokiem!

Wielokrotnie chciałem umówić się z tobą na randkę, za-

background image

181

prosić cię do kina, na kolację, ale nigdy nie dałaś mi

okazji. Nikomu nie pozwalałaś się do siebie zbliżyć. Gdy­

by nie groźba deportacji... Na szczęście byłem potrzebny,

żeby skończyć badania nad kremem. Kate wymyśliła, że

powinniśmy się pobrać, wtedy nikt mnie nie odeśle do

Rosji. Chryste, Caro, gdybyś spojrzała na mnie łaska­

wszym okiem, od dawna byśmy z sobą chodzili. Maleń­

ka, czy ty nie wiesz, co do ciebie czuję?

Nie czekał na odpowiedź. Jego pocałunki były gorące,

namiętne. Serce Caroline waliło, jakby miało zamiar wy­

skoczyć jej z piersi. Z trudem łapała oddech, w skro­

niach czuła pulsowanie. Obejmowała Nicka za szyję, kie­

dy nagle odepchnął nogą krzesło i położył ją na stole.

Przeszył ją dreszcz, a moment później zalała fala pożą­

dania. Zaciskając palce na ciemnych, gęstych włosach

męża, wiła się i jęczała.

Jej reakcja jeszcze bardziej go rozpaliła. Niewiele się

namyślając, podsunął wyżej sweter Caroline, przy okazji

również stanik. Przez chwilę patrzył na nią z podziwem,

po czym pochylił głowę i przywarł ustami do jej piersi.

Zawsze nosiła pończochy; rajstop nie cierpiała, uwa­

żała je za drugą po gorsecie najbardziej niewygodną część

damskiej garderoby. Nick nie miał o tym pojęcia. Kiedy

wsunął rękę pod spódnicę i trafił na gołe udo, omal nie

oszalał ze szczęścia.

Ale ogarnęła go też dziwna zazdrość. Z jednej strony,

cieszył się, że odtąd, kiedy zobaczy Caro na korytarzu,

skromnie ubraną, tylko on jeden będzie wiedział, co kryje

się pod sięgającą do kolan spódnicą: zmysłowe pończo­

szki i frymuśne, koronkowe majteczki. Z drugiej strony,

background image

182

nie podobało mu się, że jakiś mężczyzna może ujrzeć

kawałek jej uda, kiedy będzie siadała przy stole konfe­

rencyjnym czy w sali restauracyjnej. Niemal miał ochotę

nakazać żonie, aby nosiła do pracy wyłącznie rzeczy do

pół łydki.

Powiedział jej to, ale ku jego zaskoczeniu i irytacji

wybuchnęła śmiechem.

- Skąd ta nagła zmiana, Nick? - spytała, specjalnie

się z nim drażniąc. - Niedawno mówiłeś, że powinnam

kupować ubrania u bardziej nowoczesnych projektantów,

takich jak Versace, Herve Leger czy Badgley Mischka.

Zresztą, czy to moja wina, że w dzisiejszych czasach

modne jest mini?

- No nie. Ale do jasnej ciasnej, Caro! Nie chcę, żeby

inni faceci wiedzieli, że moja żona ma pod spódnicą ka­

wałek gołego uda!

- Ja im tego nie zamierzam mówić.
Popatrzyła na męża spod oka i serce znów zaczęło

jej mocniej bić. Tak, Nick jest wyraźnie zazdrosny! Szyb­

ko odwróciła wzrok, aby nie zdradzić swoich myśli.

- Nie wiedziałam, że mas;, coś przeciwko pończo­

chom. Jeżeli chcesz, jutro kupię rajstopy.

- Nie chcę! - warknął, po czym zaczął ją całować.

W usta, w policzki, w skronie. - Nie chcę, bo wtedy nie

mógłbym cię tu dotykać - szepnął wsuwając dłoń mię­

dzy jej uda. - Maleńka, jesteś cała mokra. Coś mi się

zdaje, że mnie pragniesz- Chyba się nie mylę, co?

Nie odpowiedziała. Kiedy zobaczył, jak spuszcza

skromnie oczy i oblewa się rumieńcem, zaśmiał się cicho.

A potem podjął na nowo pieszczoty, doprowadzając Ca-

background image

183

roline do krawędzi orgazmu, lecz nie pozwalając jej go

osiągnąć. Rozpaczliwie usiłowała rozpiąć Nickowi ko­

szulę, pociągnąć w dół suwak u spodni. Nie zdołała. Za­

cisnął wolną rękę na jej nadgarstkach i przygwoździł je

do stołu nad jej głową.

- Nick... - wysapała. - Proszę...

- O co prosisz, maleńka?

- Kochaj mnie.

- Kocham cię.
- Wiesz, o co mi chodzi...

- Wiem? - spytał ze śmiechem, całując ją lekko po

brodzie, szyi, dekolcie, palcami zaś cały czas wodząc po

jej skórze. - Chcesz, żebym... Tak, Caro? - szepnął.

- Tak!
- Dobrze, maleńka.

I spełnił jej życzenie. Jęknęła głośno, a potem jeszcze

długo jęczała, nie potrafiąc powstrzymać spiętrzonej fali

rozkoszy. Jej podniecenie udzieliło się jemu. Po chwili

on też opadł bez sił, wstrząsany nie kończącym się

dreszczem.

Po minucie czy dwóch, pocałowawszy ją, wstał, zapiął

spodnie i z uśmiechem na twarzy przyjrzał się wyciąg­

niętej na stole postaci żony. Włosy miała potargane, usta

nabrzmiałe, sweter i stanik podsunięte pod brodę, spód­

nicę pogniecioną, uda nagie. Boże, ależ ona jest piękna,

przemknęło mu przez myśl.

- Pani Valkov, mam szczerą nadzieję, że podczas in­

nych konferencji zachowuje się pani nieco bardziej

powściągliwie - rzekł, przeciągając leniwie słowa.

- Podczas innych konferencji? O Boże! - Z przera-

background image

184

żeniem spojrzała na zegarek i obciągając stanik oraz swe­

ter, poderwała się ze stołu. - Za kwadrans mam konfe­

rencję! Nie wierzę, że my... Rany boskie! - Drżącymi

palcami przeczesała zmierzwione włosy. - Rozmawiali­

śmy o tym, Nick! Obiecaliśmy sobie, że nie będziemy

się kochać!

- Jakoś nie słyszałem, żebyś protestowała, Caro. Prze­

ciwnie, błagałaś mnie, żebym...

- Nie powinnam była. I na pewno bym nie błagała,

gdybyś ty... gdybyś nie... - Urwała i przygryzła wargi.

- Żaden mężczyzna nie powinien mieć takiej władzy nad

kobietą! To aż nieprzyzwoite!

- Nieprzyzwoite? Dlaczego? Obojgu nam się podoba­

ło. Jutro to powtórzymy. Może na innym stole.

- Nie powtórzymy - oznajmiła stanowczo.

Żałowała, że na ścianie nie ma lustra, aby mogła

sprawdzić, jak wygląda. No trudno; przed konferencją

będzie musiała zajrzeć do swego gabinetu, uczesać się,

umalować. Nie chciała, aby na jej widok wszyscy po­

myśleli sobie: oto kobieta, która przed chwilą kochała

się bez opamiętania na stole konferencyjnym.

Na stole konferencyjnym! Podejrzewała, że odtąd każ­

dy stół konferencyjny będzie budził w niej wspomnienie

dzisiejszego dnia.

- Nie powtórzymy - stwierdziła po raz drugi.
- Mylisz się, maleńka - szepnął. - Sama widziałaś,

że potrafię być bardzo przekonujący.

Nie miała pojęcia, jak zareagować, bo przecież mówił

prawdę: nie zdołała mu się oprzeć, a nawet błagała, by

nie przestawał. Wstydź się, Caro, zganiła się w duchu;

background image

185

jak można mieć tak słaby charakter? Wstydziła się rów­

nież tego, że kiedy Nick wspomniał o powtórce, serce

nagle zaczęło jej walić jak oszalałe. Żeby uciec od włas­

nych emocji, wyrwać się spod uroku Nicka, przekręciła

klucz w zamku, otworzyła drzwi i wyszła pośpiesznie na

korytarz. Nick za nią.

Ku przerażeniu Caroline niemal zderzyli się z Kate.

Wiedząc, że dla każdego musi być oczywiste, co robiła

z Nickiem w zamkniętym na klucz pokoju, otworzyła

usta, żeby jakoś się wytłumaczyć przed babką. Zanim jed­

nak zdążyła cokolwiek powiedzieć, Kate podniosła rękę,

nakazując wnuczce milczenie.

- Nic nie mów, kochanie. W ten sposób mogę uda­

wać, że was nie widziałam - oznajmiła z powagą, ale

kąciki ust jej drgały, a w oczach migotały wesołe iskierki.

- Tylko oby mi się to więcej nie powtórzyło. Nawet u no­

wożeńców nie zamierzam tolerować takiego zachowania

w godzinach pracy. Aha, Nick, możesz się do mnie zwra­

cać „babciu".

Bez dalszych zbędnych słów starsza pani oddaliła się

pośpiesznie. Patrząc na nią z otwartymi ustami, Caroline

pokręciła z niedowierzaniem głową.

- O rany, wcale nie była zła - szepnęła. - Ani zgor­

szona.

- A czym się miała gorszyć? - zdziwił się Nick. -

Jesteśmy przecież małżeństwem.

background image

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

Waszyngton, dystrykt Kolumbii

- Misiaczku... - Parę tygodni temu głos na drugim

końcu linii mruczał zmysłowo, teraz jednak warczał

groźnie. - Jestem niezadowolona, Misiaczku. Bardzo

niezadowolona. Powiedziałeś, że masz znajomości

w urzędzie imigracyjnym, że pozbędziesz się dla mnie

doktora Valkova, że doprowadzisz do jego deportacji.

Ale nie zrobiłeś tego, Misiaczku. On wciąż tu jest. To

mnie tak bardzo rozgniewało i tak ogromnie zasmuci­

ło, że obawiam się, że nie będziemy się mogli więcej

spotykać. Widzisz, ja bardzo nie lubię ludzi, którzy coś

obiecują, a potem nie dotrzymują słowa. Niestety, nie

można im ufać.

Tym razem senator Donald Devane nie siedział wy­

godnie w miękkim skórzanym fotelu. Tym razem stał po­

chylony nad osiemnastowiecznym dębowym biurkiem ni­

czym niesforny uczniak czekający na ojcowskie lanie.

Przetarł ręką czoło. Był mokry od potu - nie dlatego,

że głos w słuchawce wzbudzał w nim pożądanie, ale dla­

tego, że wzbudzał śmiertelny strach.

Tak, pocił się ze strachu. Myślał: a jeżeli już nigdy

background image

187

w życiu nie zobaczy kobiety, która potrafiła tak zmysło­

wo mruczeć do słuchawki? Jeżeli już więcej nie ujrzy

czarnej koronkowej bielizny? Albo gorzej, jeżeli przed­

stawiciele prasy lub telewizji otrzymają anonimowy te­

lefon informujący o trwającym od dłuższego czasu ro­

mansie znanego senatora? Rany boskie, ma żonę i dzieci,

a społeczeństwo amerykańskie nie patrzy łaskawym

okiem na niewierność polityków. On zaś zamierzał po­

nownie ubiegać się o fotel senatora Stanów Zjednoczo­

nych.

Boże, jęknął zrozpaczony. Jak to się stało, że oszalał

na punkcie tej pociągającej istoty o niskim, kuszącym

głosie? Chyba postradał zmysły! Albo był całkiem pijany!

I co teraz? Jak ma postąpić, co robić? Bo przecież musiał

się ratować, siebie i swoją karierę!

- Mnie... mnie możesz uf...ufać - wyjąkał.
Był wściekły, że nie potrafi zapanować nad emocjami

- piskliwy, łamiący się głos zawsze zdradzał strach. Se­

nator wyobraził sobie złośliwy uśmiech, który powoli wy­

pełza na twarz jego rozmówczyni.

- Na pewno pozbędę się Nicka Valkova - kontynuo­

wał. - Dotrzymam obietnicy. Na razie sprawy się trochę

skomplikowały, ale te komplikacje są do pokonania. Po

prostu nikt się nie spodziewał, że weźmie ślub, żeby ra­

tować się przed deportacją.

- Powinieneś był to przewidzieć, kretynie jeden! -

ryknął z wściekłością głos prosto do ucha senatora.

Senatora przeszył dreszcz. Na myśl o zdjęciach za­

mkniętych w sejfie w domu należącym do właścicielki

głosu zrobiło mu się słabo. Wyobraził sobie, jak któregoś

background image

188

dnia otwiera gazetę lub włącza telewizor i nagle widzi

swoją rozanieloną twarz i nagie ciało.

- Nick Valkov - ciągnął głos na drugim końcu linii

- jest genialnym chemikiem, jednym z najlepszych na­

ukowców na świecie! Myślałeś, że grzecznie i z pokorą

przyjmie wiadomość, że władze podejrzewają go o szpie­

gostwo na rzecz KGB, a potem spokojnie da się depor­

tować?

- No, nie - przyznał.

Wyjął z kieszeni chustkę do nosa i przetarł spocone

czoło. Miał nadzieję, że sekretarka nie podsłuchuje za

drzwiami.

- Ale... kto by się spodziewał, że ożeni się z kimś

takim jak Caroline Fortune? Mój Boże! To tak jakby wże­

nił się w rodzinę Kennedych albo Rockefellerów! W Ko­

chów albo Bassów! W Huntów albo...

- Dwa nazwiska wystarczą, Misiaczku. Nie jestem tę­

pa - warknął rozgniewany głos.

- Ale... co mam zrobić? Jak temu zaradzić? Majątek

Fortune'ów jest wprost niewyobrażalny. Kate Fortune

znajduje się na liście dziesięciu najbogatszych kobiet

w Stanach. Caroline to jej najstarsza wnuczka. Swoją

drogą mówiłaś mi, że nikt się nie przejmie tym, czy Val-

kov zostanie odesłany z powrotem do Rosji. - W głosie

Devane'a słychać było nutę pretensji.

- Bo taka jest prawda. Nikt poza tą starą, wysuszoną

prukwą, którą poślubił. Podobno Fortune'owie zapłacili

mu, żeby się z nią ożenił, bo żaden facet przy zdrowych

zmysłach nie chciał ich ukochanej Caroline. W każdym

razie nie jest to małżeństwo z miłości. Zawarto kontrakt,

background image

189

aby chronić Valkova przed deportacją. A ty, Misiaczku,

lepiej uważaj na swój ton, bo wiesz, co może się stać,

prawda? Wiesz, co się dzieje, kiedy ktoś zalezie mi za

skórę? Prawda?

- Ta... tak - wydukał zdenerwowany, myśląc o tych

wszystkich mężczyznach na wysokich stanowiskach, któ­

rzy, naraziwszy się właścicielce głosu, raz przemawia­

jącego czułym szeptem, kiedy indziej z drwiną lub na­

ganą, potracili swe pozycje oraz przywileje. - Ale błagam

cię, pamiętaj, że zrobiłem to, o co prosiłaś. Urząd imi-

gracyjny wysłał list z zawiadomieniem o deportacji. Po­

tem dwaj przedstawiciele urzędu wybrali się na rozmowę

z Nickiem Valkovem i Caroline Fortune. Niestety, doszli

do wniosku, że jest to małżeństwo prawdziwe, a nie pa­

pierowe.

- Nie wierzę! Ręczę ci, że to lipa! Że Valkov ożenił

się z Caroline, żeby uniknąć deportacji. Proponuję, abyś

ponownie użył swoich wpływów i doprowadził do tego,

aby bezzwłocznie przeprowadzono kolejny wywiad

z małżonkami. Jeśli nie zdołasz, będziesz tego bardzo ża­

łował. Bardzo, bardzo, Misiaczku. Czy wyrażam się do­

statecznie jasno?

- Tak. Tak, oczywiście. Zrobię wszystko, co w mojej

mocy... - Senator Devane miał wrażenie, jakby się dusił;

czym prędzej rozluźnił krawat i odpiął guzik pod szyją.

- Ale musisz mi dać trochę czasu. Ponieważ chodzi o ro­

dzinę Fortune'ów, deportacji Valkova nie da się załatwić

z dnia na dzień.

- Rozumiem, Misiaczku. Ale chciałabym, żebyś i ty

coś zrozumiał. Mam parę innych osób, do których mogę

background image

190

zwrócić się z tą prośbą. Nie jesteś niezastąpiony. Nikt

nie jest niezastąpiony. Więc dobrze ci radzę; jutro z sa­

mego rana zadzwoń do urzędu imigracyjnego. W prze­

ciwnym razie, Misiaczku, będę zmuszona sama zadzwo­

nić... do paru redakcji prasowych - dodał słodko głos

na drugim końcu linii, po czym gruchnął jadowitym śmie­

chem.

Po chwili w uchu senatora rozległ się ciągły sygnał.
Odłożywszy słuchawkę na widełki, senator wyciągnął

szufladę biurka i zaczął nerwowo szukać w niej przepi­

sanych mu przez lekarza tabletek. Odetchnął z ulgą na

widok białego pojemniczka. Zerwał pokrywkę i szybko

połknął lek.

Serce waliło mu tak mocno, że bał się, iż za moment

będzie miał zawał. Przeklinał dzień, w którym spotkał

właścicielkę ponętnego szeptu, który tak nieoczekiwanie

potrafił przemienić się w jadowity syk lub złośliwy iro­

niczny śmiech.

W porządku, jutro rano zadzwoni do znajomego

w urzędzie, ale dzisiaj... Dzisiaj zamierza upić się do

nieprzytomności, tak by na chwilę zapomnieć o koszmar­

nych tarapatach, w które wpakował się przez własną głu­

potę.

Pochylając się nisko, otworzył małe drzwiczki pod

blatem biurka, za którymi mieścił się ukryty barek. Drżą­

cą, spoconą ręką sięgnął do środka po szklankę oraz bu­

telkę whisky. Nalał whisky do szklanki i wypił jednym

haustem.

Wiedział ponad wszelką wątpliwość, że jeżeli nie uda

mu się pozbyć doktora Valkova, będzie skończony. Wła-

background image

191

ścicielka ponętnego głosu i ponętnej koronkowej bielizny

na pewno spełni groźbę; powiadomi prasę o swoim ro­

mansie z senatorem Devane'em, a co za tym idzie, zni­

szczy mu karierę oraz życie osobiste. Żona wystąpi o roz­

wód. Dzieci na zawsze się od niego odwrócą...

Nie, nie pozwoli na to.
Nick Valkov musi zniknąć. Nie ma innej rady.

background image

ROZDZIAŁ SZESNASTY

Minneapolis, Minnesota

Trwało to wiele miesięcy, wymagało wiele wysiłku,

ale w każdym łańcuchu tkwią słabe ogniwa. Takim sła­

bym ogniwem byli: uczciwi pracownicy, którzy mieli kło­

poty osobiste i rozpaczliwie potrzebowali gotówki, aby

się z nich wykaraskać; niezadowoleni lub zawiedzeni

pracownicy, którzy w skrytości ducha żywili urazę do

swoich chlebodawców; oraz przepełnieni goryczą lub nie­

nawiścią byli pracownicy, którzy zostali zwolnieni i naj­

bardziej w świecie pragnęli się zemścić na niedawnych

szefach. Kilka takich ogniw pękło, od kilku osób kupiono

informacje, niektórym zapłacono za milczenie. Jednakże

mężczyzna, który zakradł się w nocy do gmachu Fortune

Cosmetics, nie miał o tym pojęcia. Nie interesowały go

motywy i metody postępowania człowieka, który go wy­

najął. Interesowała go wyłącznie pokaźna suma pienię­

dzy, którą obiecano mu zapłacić.

W wynajętej w tym celu skrytce pocztowej zostawio­

no mu dokładny plan budynku, informację, o której straż­

nicy robią obchód i o której zjawiają się ekipy sprząta­

jące, a także kartę identyfikacyjną umożliwiającą wstęp

background image

PAPIEROWE MAŁŻEŃSTWO

193

do miejsc zamkniętych dla reszty pracowników, na przy­

kład do laboratorium chemicznego.

Laboratorium stanowiło główny cel jego wizyty, lecz

najpierw mężczyzna zszedł do piwnicy. Zsunąwszy z ra­

mienia ciężką torbę z narzędziami, zakręcił zawór kon­

trolujący dopływ wody.

Miał niewiele czasu. W każdej chwili ktoś mógł od­

kryć, że w całym budynku z kranów nic nie leci. Osoba

ta mogłaby oczywiście uznać, że nastąpiła awaria w miej­

skich wodociągach, ale równie dobrze mogłaby zadzwo­

nić do działu technicznego z prośbą, aby hydraulicy

sprawdzili zawory w piwnicy.

Zarzuciwszy torbę z powrotem na ramię, mężczyzna

ruszył pośpiesznie w stronę wind towarowych. Wcisnął

przycisk i spojrzał na zegarek. Dochodziła północ. Pra­

cownicy firmy wiele godzin temu powinni byli wyjść do

domu. Ekipy sprzątające też już kończyły pracę. Ale to

nie znaczy, że w gmachu nikogo nie ma. Ktoś mógł zo­

stać dłużej, kończyć jakąś pilną robotę. Dlatego, żeby

niepotrzebnie nie ryzykować, mężczyzna włożył strój do­

zorcy, a do kieszeni wsunął kominiarkę, gdyby nagle mu­

siał ukryć swoją twarz. Nie sądził, aby zaszła taka ko­

nieczność, zwłaszcza że miał kartę identyfikacyjną po­

zwalającą na swobodne poruszanie się po wszystkich pię­

trach, ale przezorność nigdy nie zaszkodzi.

Niepotrzebna brawura i nadmierna pewność siebie -

przez to najczęściej się wpada. I trafia za kratki.

Rozległ się cichy dźwięk znamionujący przyjazd win­

dy; po chwili solidne drzwi się rozsunęły. Mężczyzna

odetchnął z ulgą: w środku nie było nikogo. Ale serce

background image

194

wciąż waliło mu młotem. Na iluż to filmach widział, jak

drzwi się otwierają, a w kabinie stoi jakiś Bogu ducha

winien gość.

Mężczyzna wsiadł do windy i wcisnął przycisk z nu­

merem piętra, na którym znajdowało się laboratorium.

Mimo późnej godziny Nick nie odczuwał zmęczenia;

przeciwnie, rozpierała go radość. Dziś, po miesiącach

żmudnych badań, nastąpił długo oczekiwany przełom.

Wreszcie mógł z całą pewnością stwierdzić, że brakują­

cym składnikiem potrzebnym do opracowania ostatecznej

receptury kremu młodości jest - tak jak podejrzewał -

tajemniczy kwiat dziewiczy występujący jedynie w połu­

dniowoamerykańskich lasach tropikalnych. Gdyby się

okazało, że ów kwiat istnieje wyłącznie w legendach

i mitach, od biedy można by użyć paru innych roślin.

Ale instynkt podpowiadał Nickowi, że żadna roślina nie

ma równie wspaniałych właściwości.

Ziewając szeroko, zaczął jeszcze raz sprawdzać liczby,

które wprowadził w komputer. Usatysfakcjonowany, prze­

grał plik na dyskietkę, po czym wyjął dyskietkę ze stacji

i wetknął do kieszeni fartucha. Następnie przystąpił do po­

rządków; odstawił na miejsce wszystkie naczynia, sprzęty,

odczynniki i preparaty, jakich używał dzisiejszego wieczoru

do przeprowadzenia badań, po czym przetarł starannie blaty.

W mieszczącym się obok laboratorium gabinecie

otworzył sejf w ścianie i włożył do środka dyskietkę. Za­

mknąwszy ciężkie, solidne drzwi, kilka razy przekręcił

tarczę, a dopiero potem obrócił klucz w zamku. Następ­

nie zgasił światło w gabinecie i schowawszy klucz do

background image

195

kieszeni na biodrach, ruszył przez laboratorium na ko­

rytarz.

Kiedy doszedł do wind, wcisnął przycisk ze strzałką

skierowaną w górę.

Biedna Caroline, pomyślał. Pewnie zmęczona czeka­

niem, aż mąż skończy badania, zasnęła na kanapie. Cho­

ciaż nadal próbowała utrzymywać wobec niego dystans,

czasem udawało mu się pocałunkami zbudzić ją ze snu,

a wtedy, półprzytomna, lecz podniecona, zapominała

o swoich postanowieniach i pozwalała się kochać.

W ciągu ostatnich tygodni Nick doszedł do wprawy; po­

trafił idealnie wyczuć, kiedy żona najchętniej podda się

jego miłosnym zapędom. W głębi duszy miał świado­

mość, że może nie zachowuje się zbyt rycersko, ale...

Ale tak bardzo ją kochał, tak bardzo pożądał, tak bardzo

chciał zdobyć jej serce! Była jego żoną. Nie wyobrażał

sobie życia bez niej.

Dotarłszy do jej gabinetu, wyjął z kieszeni klucz i ci­

chutko otworzył drzwi. Od czasu incydentu z Paulem na­

legał, by po szóstej, kiedy zostawała sama na piętrze, za­

mykała się od wewnątrz. Tak jak się tego spodziewał, leżała

zwinięta na kanapie. Pół kobieta, pół dziecko, pomyślał,

spoglądając na nią czule. Wyglądała niesamowicie młodo,

gdy tak spała, przykryta grubym, ciepłym kocem.

Zbliżywszy się do kanapy, kucnął i pocałował żonę

w usta. Przeciągnęła się leniwie i otworzyła oczy. Kiedy

uśmiechnęła się sennie, poczuł znajome pulsowanie

w trzewiach; wiedział, że dzisiejszej nocy znów mu do­

pisze szczęście.

background image

196

Włamywacz wysiadł z windy towarowej i ruszył po­

grążonym w półmroku korytarzem, kierując się w stronę

laboratorium. Nie zdziwił się, widząc, że drzwi są za­

mknięte. Ale to nie stanowi żadnego problemu. Po to

miał wystawioną przez Fortune Cosmetics kartę identyfi­

kacyjną. Rozglądając się uważnie wkoło, wyjął kartę

z kieszeni, po czym przeciągnął ją przez rowek w me­

chanizmie zamykającym drzwi. Czerwone światełko nad

rowkiem zgasło, zapaliło się zielone: blokada została

zwolniona. Pchnął drzwi, wstrzymując oddech; bał się,

czy za moment nie rozlegnie się wycie alarmu. Ale nie

- zalegała niczym nie zmącona cisza.

Wszedł do środka, zmierzając prosto do gabinetu do­

ktora Valkova. Oświetlając pokój latarką, zobaczył, że sejf

znajduje się dokładnie w tym miejscu, gdzie powinien

być. Mężczyzna uśmiechnął się z satysfakcją. Cieszył się,

kiedy informacje, jakie otrzymywał przed przystąpieniem

do pracy, okazywały się rzeczowe i wiarygodne. Obejrzał

dokładnie sejf. Solidny, trochę się trzeba będzie przy nim

napracować, ale - podobnie jak wszystkie inne - do sfor­

sowania. Postawił torbę z narzędziami na podłodze, po

czym wyjął wiertarkę oraz urządzenie w kształcie stożka,

które przyczepił do tarczy. Po trzech minutach usunął

tarczę. Następnie wyjął z torby solidny świder, wsunął

go do wiertarki i zaczął wiercić.

Uzbroił się w cierpliwość, wiedział bowiem, że zanim

się ze wszystkim upora, minie co najmniej pół godziny.

Westchnęła bezradnie. Pomyślała, że musi mieć pie­

kielnie słaby charakter, skoro bez przerwy ulega czarowi

background image

PAPIEROWE MAŁŻEŃSTWO 197

Nicka. Tyle razy obiecywała sobie, że to już ostatni raz,

że następnym razem się zbuntuje. Ale kiedy do tego do­

chodziło, zawsze ochoczo poddawała się pieszczotom.

Czasem się jej wydawało, że Nick potrafi czytać w jej

myślach, nawet wtedy, gdy ona śpi, i dokładnie wie, kie­

dy na co może sobie pozwolić. Choćby teraz - gładził

jej nagie ciało, a ona prężyła się i drżała z podniecenia;

znów go pragnęła, wciąż było jej mało. Chciała, żeby

wszedł w nią po raz drugi, żeby kochał ją mocno, na­

miętnie...

- Nick... - szepnęła.

- Hm? - Delikatnie musnął wargami jej szyję.
- Mówiłam ci, że tak... nie można. Musimy prze­

stać...

- Dobrze, przestanę. Wystarczy jedno twoje słowo.

- Zacisnąwszy wargi na brodawce, drażnił ją czubkiem

języka. - Powiedz: Przestań, Nick, wtedy natychmiast się

podniosę.

Odnalazł tajemnicze miejsce pod jej wzgórkiem ło­

nowym; potarł je, a ona jęcząc cicho, naprężyła się. Wie­

działa, że Nick mówi prawdę, że wystarczy jedno jej sło­

wo, aby zostawił ją w spokoju. Problem tkwił w tym,

że jakoś nie potrafiła się na nie zdobyć. Za każdym razem,

gdy otwierała usta, zamykał je pocałunkiem. Po pewnym

czasie nawet już nie pamiętała, o co chciała go prosić.

Kiedy sobie przypominała, sytuacja powtarzała się. Znów

przywierał wargami do jej ust, a ona znów odpowiadała

ochoczo na jego pocałunki.

Dobrze znał jej ciało, jego reakcje. Wiedział, kiedy

nie może dłużej wytrzymać, kiedy za wszelką cenę

background image

198

pragnie spełnienia. Zacisnęła mocno nogi wokół jego pa­

sa. Oboje poddali się rytmowi miłosnemu, czując, jak

zbliża się fala ukojenia.

Później ubrali się pośpiesznie. Nie czekając, aż Nick

zamknie gabinet na klucz, Caroline ruszyła na koniec ko­

rytarza, by przywołać windę. Po chwili drzwi się rozsu­

nęły. W kabinie zamiast wcisnąć przycisk z literą P oz­

naczającą parking, z przyzwyczajenia wcisnęła piętro, na

którym znajdowało się laboratorium Nicka.

- O psiakość! - zaklęła pod nosem. - Znów staniemy

w drodze na dół. Jestem bardziej zmęczona, niż sądziłam.

- Nie szkodzi, maleńka. Dwie minuty dłużej nas nie

zbawią. - Ustawił się za żoną, tak by mogła oprzeć głowę

o jego klatkę piersiową, i wcisnął dolny przycisk. - Mo­

żesz zacząć spać, kiedy tylko wsiądziemy do samochodu.

Zresztą nocujemy dziś w mieście.

Winda ruszyła na dół. Kilkanaście sekund później za­

trzymała się na piętrze, na którym Nick zawsze wysiadał.

Drzwi rozsunęły się bezszelestnie. Na wprost znajdowało

się laboratorium. Ni stąd, ni zowąd Nick wyciągnął rękę,

tak by drzwi nie mogły się z powrotem zasunąć.

- Co się stało? - Caroline podniosła głowę i popa­

trzyła zdziwiona na męża. - Zapomniałeś coś zabrać?

- Nie. Ktoś jest w laboratorium. - Twarz Nicka była

skupiona, głos poważny. - Posłuchaj, Caro... - Czym

prędzej wcisnął przycisk z napisem STOP. - Z telefonu

w windzie zadzwoń na dół do strażnika. Potem schodami

wejdź z powrotem na górę i zamknij się w swoim gabi­

necie. Dopóki się nie zjawię, nikogo nie wpuszczaj. Ni­

komu nie otwieraj drzwi. Rozumiesz?

background image

199

- Tak. Ale co chcesz zrobić, Nick? Gdzie idziesz?

- Chcę dorwać intruza.

Wyskoczył z windy, zanim zdążyła zaprotestować.

Patrzyła, jak biegnąc, wyciąga z kieszeni fartucha kar­

tę identyfikacyjną, a potem przeciąga ją przez rowek. Po

chwili drzwi laboratorium się otworzyły.

Włamywacz skończył wiercić. Kierując w wydrążony

otwór wąski, jaskrawy promień latarki, zaczął powoli ob­

racać pokrętłem. W skupieniu obserwował przesuwające

się tryby. Kiedy ustawiły się w jednej pozycji i więcej

nie chciały drgnąć, wyjął z kieszeni zestaw wytrychów,

dobrał odpowiedni, wsunął go w dziurkę od klucza. Po­

ruszał nim nieznacznie to w jedną stronę, to w drugą.

Po chwili odsunął wewnętrzny rygiel.

- Jesteśmy w domu! - szepnął do siebie, szczerząc

zęby od ucha do ucha.

Otworzywszy drzwi sejfu, wyciągnął ze środka dys­

kietkę, którą schował do kieszeni na piersi. Następnie

spakowawszy do torby narzędzia i wytrychy, zarzucił tor­

bę na ramię i pośpiesznie opuścił gabinet. Stojąc w la­

boratorium, przez moment rozglądał się wkoło; zastana­

wiał się, które z substancji chemicznych należą do ła­

twopalnych. Na chybił trafił zaczął ściągać pojemniki

z półek i wylewać ich zawartość na podłogę.

Właśnie zamierzał potrzeć zapałkę i podpalić to

wszystko, gdy nagle coś go tknęło. Obejrzał się za siebie;

zobaczył, jak drzwi windy na końcu korytarza rozsuwają

się powoli.

W windzie stały dwie osoby: mężczyzna i kobieta.

background image

200

Zaskoczony ich widokiem, włamywacz nie zdążył się

nawet schylić. Mężczyzna w windzie dostrzegł go.

Nick był całkiem nieprzygotowany na co, co się stało,

kiedy pchnął oszklone drzwi laboratorium. Przed jego

oczami wyrosła ściana ognia. Oślepiony blaskiem, od­

skoczył w tył; czuł się tak, jakby go przypalano żywcem.

Ale nie myślał o strzelających w górę płomieniach; my­

ślał wyłącznie o bezpieczeństwie Caroline i o tym, aby

receptura, na podstawie której miał powstać cudowny

krem, nie wpadła w niepowołane ręce. Jak przez mgłę

usłyszał krzyk żony; uzmysłowił sobie, że nie posłuchała

jego poleceń i nie poszła do siebie na górę.

Nagle obok niego przemknął cień. Mężczyzna miał

twarz zasłoniętą kominiarką, która jednocześnie służyła

jako ochrona przed ogniem i dymem. Nick rzucił się za

nim; bał się, że drań może złapać Caroline i pojąć ją

jako zakładniczkę. Wnuczka właścicielki Fortune Cos-

metics była warta majątek. Bandyta mógłby zażądać

ogromnego okupu, a potem i tak ją zabić.

Dopadł włamywacza w korytarzu, tuż za drzwiami la­

boratorium. Mocując się, obaj zwalili się na podłogę. In­

truz błyskawicznie poderwał się na nogi, próbował uciec,

ale Nick chwycił go za kostkę i przyciągnął z powrotem.

A potem z całej siły zdzielił w zęby.

Caroline stała przy windzie, przerażona bójką i ogłu­

szona rykiem syren, które włączały się automatycznie,

gdy w budynku wybuchał pożar. Raptem zdała sobie

sprawę, że nie działa zamontowana w suficie instalacja

przeciwpożarowa: przecież ze spryskiwaczy nad głową

background image

201

powinna lać się woda, i to tak długo, dopóki ogień nie

wygaśnie. Czym prędzej rzuciła się w stronę wnęki,

w której wisiała gaśnica. Urządzenie było tak wielkie

i ciężkie, że z trudem je udźwignęła; przez całą drogę

do laboratorium wlokła je po podłodze.

Starając się nie zwracać uwagi na walkę, jaka toczyła

się zaledwie kilka kroków od niej, uważnie przeczytała

zamieszczoną na gaśnicy instrukcję obsługi, po czym zer­

wała zatyczkę i wcisnęła uchwyt. Piana, która trysnęła

z otworu, zaczęła gasić płomienie. W powietrzu unosiły

się kłęby gryzącego dymu. Kaszląc, charcząc i prawie

nic nie widząc, Caroline dzielnie zmagała się z ogniem.

Wkrótce z bólem serca uzmysłowiła sobie, że chociaż

płomienie nie wydostają się na korytarz, to jednak ona

sama ich nie ugasi. Żywioł był silniejszy od kobiety

z gaśnicą. Bała się, że ogień zniszczy laboratorium, może

nawet obejmie cały budynek.

- Nick! - zawołała wystraszona. - Nick!

Usłyszał krzyk żony. Obejrzawszy się za siebie, zo­

rientował się, o co Caroline chodzi: że laboratorium może

pójść z ogniem.

Chwilę jego nieuwagi natychmiast wykorzystał prze­

ciwnik. Wymachując gwałtownie nogami, kopnął Nicka

tak, że ten przekręcił się na bok, sam zaś błyskawicznie

poderwał się z podłogi i rzucił pędem, zanim Nick zdołał

go pochwycić. Kiedy tak gnał przed siebie, z kieszeni

wypadła mu ukradziona z sejfu dyskietka. Mężczyzna

zaklął siarczyście pod nosem. Nie miał czasu się po

nią cofać. Nick deptał mu niemal po piętach. Nie prze­

stając przeklinać, włamywacz pchnął drzwi na klatkę

background image

202

schodową. Gnał na łeb, na szyję, przeskakując po kilka

stopni naraz.

Nick zrezygnował z pogoni. Podniósłszy z podłogi

dyskietkę, włożył ją do kieszeni fartucha, po czym pod­

biegł do wnęki w ścianie na drugim końcu korytarza,

chwycił drugą gaśnicę i wrócił pędem do laboratorium.

Tymczasem na miejsce pożaru dotarli strażnicy, któ­

rych Caroline wezwała przez telefon w windzie, oraz kil­

ka osób z obsługi sprzątającej.

- Niech jeden z was zjedzie do piwnicy! - krzyknął

Nick, kierując pianę w stronę płomieni. - Facet odciął

dopływ wody, dlatego spryskiwacze w suficie nie dzia­

łają. Reszta niech obstawi wyjścia z budynku. Trzeba też

zawiadomić policję. I zadzwonić do pani Fortune. Wła­

mywacz zbiegł schodami na dół.

Jeden ze strażników wskoczył do windy i zjechał do

piwnicy, dwóch rzuciło się w kierunku klatki schodowej,

czwarty wyciągnął zza pasa komórkę i zadzwonił pod

numer alarmowy. Powiedziano mu, że straż pożarna jest

już w drodze; jakiś przechodzień zauważył płomienie

i zgłosił to parę minut temu. Niedługo później ze spry-

skiwaczy na suficie trysnęła woda, która zdołała ugasić

płomienie, zanim przedostały się na inne piętra. Dysząc

ciężko z wysiłku, Caroline zakręciła gaśnicę.

- Kochanie, nic ci nie jest? - spytał Nick. Odstawił

gaśnicę na bok, po czym marszcząc z zatroskaniem brwi,

podszedł do żony i przytulił ją mocno do siebie. - Nie

poparzyłaś się? Nie...

- Wszystko w porządku, Nick - uspokoiła go. - Pa­

dam ze zmęczenia, ale poza tym nic mi nie dolega.

background image

203

- Dzięki Bogu! - Westchnął głośno. - Ale do jasnej

cholery, dlaczego mnie nie posłuchałaś? Dlaczego nie po-

szłaś na górę, tak jak ci kazałem? Mógł cię porwać, mógł

wziąć za zakładniczkę, mógł zranić albo... Caro, maleń­

ka, gdyby cię zabił, nigdy bym sobie tego nie wybaczył!

Nigdy!

Nie przejmując się tym, kto na nich patrzy, zaczął ob­

sypywać ją pocałunkami. Wciąż ją całował, kiedy w ko­

rytarzu przed spalonym laboratorium zjawili się policjan­

ci, a tuż za nimi Kate Fortune oraz Sterling Foster.

- Nick, co tu się stało? - spytała zdenerwowanym to­

nem Kate, spoglądając to na zalane pianą, zniszczone la­

boratorium chemiczne, to na strażaków i policjantów spi­

sujących zeznania osób, które były w budynku podczas

pożaru.

- Ktoś się włamał do laboratorium, a właściwie do

mojego gabinetu. Chciał ukraść z sejfu dyskietkę zawie­

rającą recepturę nowego kremu. Nawet udało mu się do­

stać do sejfu... Nie, nie martw się, Kate. Receptury nie

zdobył. Ale niewiele brakowało. Gdybyśmy z Caroline

wyszli godzinę wcześniej, drań miałby to, po co przy­

szedł. Ale i tak narobił mnóstwo szkód. Podpalił labo­

ratorium, potem usiłował zwiać. Złapałem go. Oczywi­

ście wyrywał się, zaczęliśmy się bić... Uznałem jednak,

że zamiast bić się z bandziorem, muszę pomóc Caroline

zgasić ogień, bo inaczej rozprzestrzeni się na cały budy­

nek. Przykro mi, Kate, że nie zatrzymałem bandyty...

- Och, przestań, Nick! - rzekła właścicielka firmy.

- Spisałeś się doskonale. Naprawdę. Gdyby ogień ogarnął

resztę budynku, ktoś mógłby zginąć albo odnieść poważ-

background image

204

ne obrażenia. Zresztą uratowałaś recepturę, a laborato­

rium zawsze można odbudować. Kiedy zawiadomiono

mnie o pożarze, od razu zamówiłam ekipę sprzątającą;

do rana powinna się ze wszystkim uporać. To nam po­

zwoli lepiej oszacować straty. Ale będziemy szacować

je jutro, więc na razie ty z Caroline jedźcie do domu.

Biedaczka ledwo trzyma się na nogach.

Uścisnęła wnuczkę. Caroline z trudem stłumiła ziew­

nięcie.

- Przepraszam, babciu.

- Nie żartuj, kochanie. Jest środek nocy. Masz prawo

być zmęczona. Zwłaszcza po tej koszmarnej przygodzie.

Nick, zabierz ją stąd natychmiast.

- Dobrze. Chodź, maleńka - szepnął do żony. - Za­

wieziemy cię do domu, położymy do łóżeczka. - Spojrzał

na Kate. - Dobranoc, babciu.

Kate uśmiechnęła się serdecznie.

- Dobranoc, moje dzieci. Do jutra.
- Babciu? - zdziwił się Sterling. - A od kiedy to

Nick Valkov mówi do ciebie babciu?

- Odkąd go o to poprosiłam. A poprosiłam, kiedy

przekonałam się, że znalazłam idealnego męża dla mojej

wnuczki.

- Idealnego?
- Wiesz, co zrobił z premią, którą Jake zgodnie

z obietnicą wpłacił na jego konto?

Sterling pokręcił głową.
- Nie. Co?
- Utworzył z niej fundusz dla dzieci swoich i Caro­

line.

background image

205

Prawnik wytrzeszczył oczy.

- Żartujesz!
- Nie, mój drogi. I mam nadzieję, że odtąd będziesz

dowierzał kobiecej intuicji! - Roześmiała się wesoło. -

Mówiłam ci, że z tego związku doczekam się dwojga

wnucząt? Co najmniej dwojga! A teraz bądź tak miły

i znajdź mi głównodowodzącego policjanta. Osoba, która

zleciła kradzież dyskietki i podpalenie laboratorium, mu­

si być ukarana. Podejrzewam, że konkurencja dowiedzia­

ła się, że jesteśmy o krok od wynalezienia rewelacyjnego

kremu i postanowiła wykraść naszą tajemnicę. Nie za­

mierzam tolerować tak nieuczciwych metod, Sterling. Ni­

komu nie uda się przechytrzyć Kate Fortune! Nikomu!

background image

ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY

Nick z Caroline pojechali do jej dawnego mieszkania

w centrum miasta.

Mimo późnej godziny wzięli wspólnie prysznic; oboje

byli okopceni dymem, pokryci wyschniętą pianą z gaśnic

przeciwpożarowych. Po wyjściu z łazienki położyli się

razem do łóżka.

Nick objął żonę i przytulił mocno do siebie, jakby

wyczuwając, że potrzebuje teraz kontaktu z drugim czło­

wiekiem.

- Martwię się, Nick - powiedziała cicho, czubkiem

palca rysując na jego piersi malutkie kółeczka. - Kiedy

przedtem wspomniałeś, że może ktoś powiadomił urząd

imigracyjny o twojej rzekomej współpracy z KGB po to,

żebyś został wydalony ze Stanów i nie mógł dokończyć

badań, wydało mi się to zbyt fantastyczne. Ale po tym,

co się dziś wydarzyło, zaczynam podejrzewać, że miałeś

rację. Bo po co ktoś miałby się włamywać do laborato­

rium i wykradać z sejfu dyskietkę? Moim zdaniem, cho­

dziło wyłącznie o zdobycie receptury.

- Chyba tak. Najwyraźniej trzymana w tajemnicy

wiadomość o kremie wydostała się na zewnątrz i jakaś

konkurencyjna firma postanowiła nie dopuścić do jego

produkcji. Myślę, że musimy przeprowadzić własne

background image

207

śledztwo i dowiedzieć się, kto spośród naszych pracow­

ników szpieguje dla konkurencji.

- Boże, to straszne, Nick. Aż mi się wierzyć nie chce,

że mamy w swoim gronie jakiegoś podłego zdrajcę. Ale

tak jest, na pewno. I teraz ciągle się będziemy zastana­

wiać, jaki następny obierze sobie cel. A jeżeli... Ojej,

Nick! A jeżeli porwie babcię albo...

- Cii, maleńka - rzekł kojącym tonem Nick, głasz­

cząc ją po włosach. - Nie wyciągajmy zbyt pochopnie

wniosków. Zresztą po dzisiejszej przygodzie myślę, że

wszyscy powinniśmy zachować znacznie większą ostroż­

ność niż dotychczas. A ty, Caro, w szczególności. Mie­

liśmy szczęście, że uciekając, bandyta nie pociągnął cię

za sobą. Byłaś bardzo odważna, że zostałaś, że próbo­

wałaś walczyć z ogniem, że chciałaś mi pomóc. Ale facet

mógł cię skrzywdzić, a nawet zabić. To się nie może wię­

cej powtórzyć. Waham się, czy nie wynająć kogoś, kto

by cię pilnował...

- Chodzi ci o ochroniarza?
- Tak.
- Boże, Nick! Myślisz, że ten, kto za tym wszystkim

stoi, posunąłby się tak daleko? Myślisz, że mógłby mnie

porwać? Mnie albo kogoś z rodziny?

W oczach Caroline malował się strach.
- Nie wiem, maleńka. Ale nie chcę ryzykować. Jesteś

moją żoną. Czuję się za ciebie odpowiedzialny. Sama po-

wiedz: jaki byłby ze mnie mąż, jaki mężczyzna... gdy­

bym pozwolił, żeby przytrafiło ci się coś złego?

Miał ochotę dodać, że na myśl o tym, iż mógłby ją

stracić, ból rozdzierał mu serce; że był przerażony, sły-

background image

208

sząc dzisiaj jej krzyk; że bał się, widząc, jak dzielnie

walczy z ogniem; że modlił się, aby bandyta nic jej nie

zrobił. Że gdyby zaszła taka konieczność, bez wahania

oddałby dyskietkę, aby tylko jego żonie nie stała się

krzywda.

Ale nie mógł tego powiedzieć, bo wtedy dowiedzia­

łaby się, że kocha ją nad życie - a nie chciał jej straszyć.

Owszem, czasem gdy była w romantycznym nastroju, da­

wała się namówić na spanie w jednym łóżku, lecz poza

tym nic do niego nie czuła. Traktowała go jak kumpla.

Przynajmniej tak mu się wydawało.

Oczywiście mylił się, lecz Caroline nie mogła wy­

prowadzić go z błędu, bo nie wiedziała, o czym Nick

myśli. Leżąc w jego objęciach, usłyszała jedno słowo:

„odpowiedzialny". Nick czuł się za nią odpowiedzialny.

Chociaż kochali się kilka razy, było to wynikiem pożą­

dania, a nie miłości. Niestety, nie udało się jej zawojować

serca Nicka. Ogarnęło ją przygnębienie.

Mimo iż z wyglądu się zmieniła - nie upinała już

włosów w kok, nie nosiła okularów, ubierała się nieco

swobodniej - wewnątrz pozostała tą samą osobą co

dawniej. Nieśmiałą, zakompleksioną i - na skutek nie­

przyjemnego doświadczenia z Paulem Andersenem -

dość nieufną wobec mężczyzn. Co jak co, ale na pewno

nie była ani seksbombą, ani femme fatale. Może Nick

- bez względu na to, co mówił - wcale nie jest z nią

szczęśliwy. Może wcale go nie zadowala fizycznie?

Może pragnie jej tylko dlatego, że nie może mieć innej;

że póki trwa ich fikcyjne małżeństwo, chce być jej

wierny.

background image

209

Caroline zrobiło się wstyd. Nie ma za grosz godności!

Gotowa jest zgodzić się na wszystko, przyjąć Nicka na

każdych warunkach, byleby tylko z nią został. Tak bardzo

go kochała, że nic więcej się nie liczyło.

Najgorsze jednak było to, że nie zabezpieczali się

przed ciążą. Po pierwszym razie, podczas pobytu w Klo­

nowym Gaju, uprzedziła Nicka, że nie bierze pastylek

antykoncepcyjnych. Więcej do tematu nie wracali. Przy­

puszczalnie Nick uznał, że zaczęła coś stosować - jakieś

środki doustne albo mechaniczne. Od czasu do czasu drę­

czyły ją wyrzuty sumienia, że oszukuje męża, ale... po

prostu chciała mieć z nim dziecko. Znała Nicka na tyle

dobrze, że wiedziała, iż po rozwodzie nie przestanie ko­

chać dziecka i się nim interesować; wciąż będzie świet­

nym ojcem. A jej należała się jakaś nagroda, jakaś cząstka

Nicka, którą będzie mogła kochać i która z nią zostanie,

kiedy on odejdzie.

Nagle coś ją tknęło.
- Nick, jak sądzisz, czy Paul mógł mieć coś wspól­

nego z dzisiejszym włamaniem? - spytała cicho. - Był

wściekły z powodu naszego małżeństwa. To, że wyrzu­

cono go z pracy, jeszcze bardziej musiało go rozsierdzić.

Zapewne domyślił się, że pomysł wyszedł od ciebie.

Przypuszczalnie obwinia cię za swoje niepowodzenia,

uważa za swojego wroga. Może dlatego zaatakował la­

boratorium i sejf z recepturą, nad którą tak długo pra­

cowałeś?

- Też się nad tym zastanawiałem. Dlatego z samego

rana chcę zatrudnić prywatnego detektywa, żeby spraw­

dził poczynania Paula. Dlaczego jeszcze nie śpisz, ma-

background image

210

leńka? - Leniwym ruchem potarł jej ramię. - Byłaś taka

zmęczona.

- I jestem, ale tyle myśli kotłuje mi się w głowie, że

po prostu nie mogę zasnąć.

- Moje biedne maleństwo. Może zrobić ci coś do pi­

cia? - zaproponował. - Kubek gorącej czekolady?

- Hm. Chętnie.

- Zaraz wracam.

Zapaliwszy lampkę na stoliku nocnym, wstał z łóżka

i ruszył do kuchni, nieświadom tego, że żona cały czas

mu się przygląda. Miał na sobie jedwabne bokserki w ko­

lorze wiśniowym - i nic poza tym.

Odprowadzając go wzrokiem, Caroline podziwiała je­

go wysoką, umięśnioną sylwetkę oraz gładką, opaloną

na brąz skórę, wspaniale harmonizującą z gładkim wiś­

niowym materiałem.

Minutę później wrócił do sypialni, trzymając w ręku

parujący kubek.

- Ojej, z pianką - powiedziała wzruszona, patrząc na

białą spienioną powierzchnię. - Ostatni raz piłam cze­

koladę z bitą śmietaną, kiedy miałam... bo ja wiem, chy­

ba pięć lat.

- Czekolada bez bitej śmietany to nie czekolada -

stwierdził z powagą.

- Całkowicie się z tobą zgadzam. Muszę sobie

znaleźć takiego męża jak ty, Nick - oznajmiła lekkim

tonem, upijając łyk gorącego, słodkiego napoju.

- Nie musisz, maleńka. Już go masz - odparł równie

lekkim tonem, ale oczy płonęły mu dziwnym, intensyw­

nym blaskiem.

background image

211

W Caroline zapaliła się iskierka nadziei.

Opadły ją dziesiątki nowych myśli. Czy to możliwe?

- zastanawiała się nerwowo. Czy zostanie z nią na za­

wsze? Nie odejdzie, kiedy urząd imigracyjny wreszcie

da mu spokój? Za bardzo bała się odtrącenia, aby go

o to spytać. Za bardzo bała się wyśmiania, aby powie­

dzieć mu, że go kocha.

background image

ROZDZIAŁ OSIEMNASTY

Włamanie do budynku, próba zdobycia receptury no­

wego kremu oraz podpalenie laboratorium - wszystko to

przekonało Kate, że nie można dłużej zwlekać; trzeba

działać jak najszybciej. Uważała jednak, że wysłanie eki­

py naukowców z Fortune Cosmetics do amazońskiej

dżungli tylko niepotrzebnie zwróciłoby uwagę ludzi na

„Marzenie" - uwagę zarówno tych, którzy usiłowali do­

prowadzić do deportacji Nicka i do kradzieży dyskietki,

jak również przedstawicieli firm kosmetycznych, z któ­

rymi rywalizowała na rynku.

Nie, musi jechać sama. I to dziś. Z dalszej zwłoki nic

sensownego nie wyniknie. W trakcie jej nieobecności

wszystkim będzie musiał zająć się Jake: zarządzaniem

firmą, pilnowaniem interesów, odbudową laboratorium,

natychmiastowym wprowadzeniem dodatkowych środ­

ków ostrożności. Nagrała dla syna długi list z dokład­

nymi informacjami na temat tego, co powinien robić i na

co zwracać baczną uwagę. Kopię sporządziła dla Ster-

linga. Wierzyła, że we dwóch doskonale sobie z tym

wszystkim poradzą.

Opracowała plan. Kiedy jej gospodyni, pani Brant,

wyraziła zaniepokojenie, Kate wzruszeniem ramion zbyła

jej obawy.

background image

213

- Rzecz jasna, wolałabym, żeby nie było włamania

i pożaru, ale skoro to wszystko miało miejsce, niech po­

służy mi teraz za przykrywkę. Zadzwonisz rano do biura

i poinformujesz moją sekretarkę, że nie przyjdę do pracy.

Ani dziś, ani jutro czy pojutrze. Możesz napomknąć, że

jestem osobą w podeszłym wieku - mówiąc to, Kate

skrzywiła się z niesmakiem - i że wczorajsze wydarzenia

mocno mną wstrząsnęły. Dodaj, że spędziłam bezsenną

noc, że muszę odpocząć, dojść do siebie...

- Dobrze, proszę pani, ale... Może przez kilka dni

nikt nie będzie wątpił w prawdziwość moich słów, ale

co potem? Chyba pani nie sądzi, że w ciągu jednego

tygodnia zdoła polecieć do Ameryki Południowej, prze­

mierzyć dżunglę, znaleźć roślinę, która zapewne istnieje

tylko w mitach, i wrócić bezpiecznie do domu?

- Oczywiście, że nie! Nie jestem tak naiwna. Potrze­

buję jedynie kilku dni wyprzedzenia. Kiedy już dotrę na

miejsce i zorganizuję wyprawę do dżungli, wówczas wy­

ślę do biura telegram. Wtedy jednak będzie za późno,

żeby Jake lub Sterling mogli mi w czymkolwiek prze­

szkodzić. Zanim kogoś po mnie przyślą, ja już będę w ser­

cu dżungli amazońskiej.

- Bardzo mi się to nie podoba - oznajmiła srogim

głosem gospodyni i pokręciła głową. - Nie wiadomo, kto

za tym stoi. Konkurencja? A może to sprawka tego dra­

nia, Paula Andersena? Może postanowił się zemścić? Mo­

żliwe też, że jakiś psychopata coś sobie ubzdurał. Diabli

wiedzą, kto lub co będzie jego kolejnym celem! Może

właśnie pani? Nie lepiej to zostać w domu i zatrudnić

ochroniarza? Jest pani bogata i sławna. Wprost wyma-

background image

214

rzona kandydatka do porwania. Porywacz mógłby żądać

wysokiego okupu albo ujawnienia pilnie strzeżonej

receptury. W dżungli nie będzie pani miała żadnej

ochrony...

- Tak, moja droga, ale nikt mnie tam nie będzie szu­

kał. Nie martw się, wszystko będzie dobrze. A teraz ru­

szajmy na lotnisko. Dzwoniłaś uprzedzić, że przyjeż­

dżam? I żeby samolot czekał zatankowany oraz gotowy

do lotu?

- Dzwoniłam - odrzekła gospodyni, ale po jej minie

widać było, że uczyniła to niechętnie.

- Doskonale. A zatem w drogę.
Determinacja malująca się na twarzy Kate uzmysło­

wiła pani Brant, że żadne prośby czy groźby nie po­

wstrzymają jej pracodawczyni przed samotnym lotem do

Ameryki Południowej. Gospodyni westchnęła ciężko. Po­

konując wewnętrzny opór, zadzwoniła na dół po lokaja

i poleciła mu, aby zniósł bagaże do samochodu.

Kilka minut później Kate była w drodze na lotnisko.

- Mówię wam, coś mi w tym wszystkim nie pasuje.

- Dla emfazy Jake Fortune walnął pięścią w mahoniowy

blat stołu w sali konferencyjnej, do której zaprosił Ca-

roline, Nicka oraz Sterlinga Fostera. - Matka nigdy nie

choruje. Owszem, mogła się zdenerwować włamaniem

i pożarem, ale przecież nie położyłaby się do łóżka jak

wystraszona, bezradna staruszka. To nie w jej stylu! Prę­

dzej krążyłaby w przebraniu po mieście, usiłując złapać

winowajcę.

- Tato, chociaż trudno nam w to uwierzyć, to jednak

background image

215

babcia skończyła już siedemdziesiąt łat - przypomniała

mu cicho Caroline.

Ale sama też się martwiła. Odkąd sięgała pamięcią,

Kate zawsze zjawiała się w swoim gabinecie na ostatnim

piętrze budynku najpóźniej o ósmej rano.

- Zgadzam się z Jakiem - oznajmił prawnik, marsz­

cząc z zatroskaniem czoło. - Nawet gdyby Kate była

ciężko chora, to odebrałaby telefon, wiedząc, że któreś

z nas dzwoni. I nie kazałaby mówić gospodyni, że ni­

kogo do niej nie można dopuszczać. Rany boskie, od

śmierci Bena jadaliśmy razem kolację co najmniej trzy

razy w tygodniu. Jestem nie tylko prawnikiem Kate, ale

i jej najlepszym przyjacielem!

Sterling nie posiadał się z wściekłości, że kiedy wczo­

raj wieczorem wybrał się z wizytą do Kate, pani Brant

stanowczym tonem oznajmiła, że nie może go wpuścić.

Nawet nie raczyła otworzyć mu drzwi.

- Obawiam się, Caro, że Jake i Sterling mają rację

- powiedział Nick. Poklepał ją po dłoni, wiedząc, jak

bardzo przejmuje się zdrowiem i samopoczuciem starszej

pani. - Tak zwane załamanie nerwowe absolutnie do

Kate nie pasuje. Wydaje mi się, że powinniśmy tam na­

tychmiast pojechać i zażądać wyjaśnień. Zagrozić, że nie

ruszymy się z miejsca, dopóki nie uzyskamy odpowiedzi.

- Doskonały pomysł. - Jake pokiwał energicznie gło­

wą. - Mogę się założyć, że matka coś knuje. Oby tylko

nie postanowiła wyręczyć policji. - Jęknął cicho. - Bo

to akurat świetnie do niej pasuje. Wyobrażam sobie, jak

przebrana za żebraczkę krąży po Minneapolis, pchając

jakiś wózek ze szmatami, i wdaje się w pogawędki z każ-

background image

216

dym, kto choć trochę wygląda jak donosiciel czy konfi­

dent policji.

Prawda okazała się znacznie gorsza. Przekonali się

o tym godzinę później, kiedy całą czwórką przyjechali

pod dom Kate i po długich targach zmusili panią Brant,

aby wpuściła ich do środka.

- Do Ameryki Południowej?! - zawołał przerażony

Sterling, słysząc, dokąd się Kate wybrała.

Opadł na fotel, zupełnie jakby nogi się pod nim ugięły.

- Ależ co pani wygaduje, pani Brant? Mama i dżun­

gla amazońska? - Jake nie krył oburzenia ani strachu.

- Na miłość boską, po co by kazała Bucky'emu lecieć

tam firmowym samolotem?

Bucky był jednym z głównych pilotów zatrudnionych

przez Fortune Cosmetics.

- To nie Bucky siedział za sterami, panie Jake. Pani

Kate sama poprowadziła maszynę - przyznała niechętnie

gospodyni, wiedząc, jaką reakcję wywoła ta informacja.
- Proszę mi wierzyć, od początku byłam przeciwna tej

podróży. Robiłam wszystko, co w mojej mocy, żeby wy­

bić pani Kate pomysł z głowy. Ale państwo najlepiej ją

znają i wiedzą, jaka potrafi być uparta. Jak sobie coś po­

stanowi, to nie ma na nią siły. Bardzo zdenerwowała się

włamaniem i uznała, że nie ma sensu dłużej czekać na

wyniki kolejnych badań. Bała się, że wysłanie ekipy do

dżungli amazońskiej spowoduje niepotrzebny rozgłos

i że ludzie z branży kosmetycznej przedwcześnie dowie­

dzą się o „Marzeniu".

- Dlatego postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce -

stwierdził ponuro Nick. - Odkąd ją znam, Kate co pe-

background image

217

wien czas wyskakuje z jakimś szalonym pomysłem, ale

ten bije wszelkie rekordy! Chryste, tłumaczyłem jej jak

komu dobremu, że nie mamy żadnej pewności, czy kwiat

dziewiczy istnieje naprawdę, czy tylko w legendach. Być

może będzie poszukiwała mitycznej rośliny, której nikt

nigdy nie widział na oczy. A poza wszystkim innym mo­

że grozić jej niebezpieczeństwo.

- Dlaczego tak sądzisz, Nick? - spytała Caroline, bla­

da z przejęcia.

Dziś rano nie czuła się najlepiej; dostała niespodzie­

wanie torsji, zresztą wciąż miała mdłości. Podejrzewała,

że jest to spóźniona reakcja na to, co wydarzyło się przed

kilkoma dniami.

- Pamiętaj, maleńka, że bandycie udało się zwiać. Nic

o nim nie wiemy. Nie wiemy, kto mu zlecił włamanie

do Fortune Cosmetics, komu zależało na mojej deportacji

ani jaki jest ostateczny cel naszego wroga. Myślimy, że

chodzi o wykradzenie receptury kremu, ale możemy się

przecież mylić. Może chodzi akurat o Kate. No i trzeba

pamiętać, że nie wszystkie plemiona południowoamery­

kańskie są przyjaźnie nastawione do obcych. Niektóre

do walki z wrogiem używają dmuchawek i łuków, tyle

że strzały pokryte są trującym jadem czy kurarą. Dzie­

siątki ludzi wyruszały do dżungli amazońskiej, a potem

słuch po nich ginął. Nasza wyprawa, gdyby miała dojść

do skutku, musiałaby być niezwykle starannie przygoto­

wana. Decyzji o takim wyjeździe nie można podejmować

impulsywnie, z dnia na dzień, i liczyć, że wszystko się

jakoś ułoży.

- Ktoś z nas musi tam polecieć. Do Brazylii. Nor-

background image

218

malnym rejsowym samolotem. - Jake Fortune nawet nie

próbował ukryć zdenerwowania. - Najlepiej, żebyś to był

ty, Sterling. Chętnie sam bym się wybrał, ale mama nigdy

by mi nie wybaczyła, gdybym zostawił firmę, zanim

wszystkie środki bezpieczeństwa zostały zamontowane.

- Masz rację, Jake. - Sterling poprosił panią Brant,

aby zadzwoniła na lotnisko i zarezerwowała bilet na naj­

bliższy samolot do Rio de Janeiro, po czym, ponownie

kierując wzrok na zatroskane twarze, kontynuował: -

Oczywiście, nie wiem, czy mój wyjazd cokolwiek da,

czy uda mi się trafić na jakikolwiek trop. Kate może być

dosłownie wszędzie...

- To prawda - przyznał z namysłem Nick. - Pani

Brant, dzwoniąc na lotnisko, proszę spytać, czy Kate zo­

stawiła jakieś dane o planowanym locie. Jeśli tak, przy­

najmniej będziemy wiedzieli, gdzie zamierza wylądować.

- Och tak, to ważne! - powiedziała Caroline, odru­

chowo wyciągając rękę w stronę męża i szukając u niego

pocieszenia.

W ciągu ostatnich kilku dni jej miłość do Nicka je­

szcze bardziej wzrosła. Stał się równoprawnym człon­

kiem rodziny; nawet Jake go w pełni zaakceptował. Pod­

czas włamania i pożaru zachował zimną krew; nie tracąc

głowy, wydawał polecenia, dopóki nie przyjechała straż

i policja. Teraz zaś widać było, że szczerze martwi się

o Kate, a jego analiza sytuacji oraz sugestie, jakie czynił,

były rzeczowe i inteligentne. Caroline widziała, że za­

równo Jake, jak i Sterling odnoszą się do Nicka z sza­

cunkiem i podziwem - tego akurat Paulowi Andersenowi

nigdy nie udało się dokonać.

background image

219

- No dobrze, nic tu po nas. Wracajmy do biura. -

Jake potarł skronie, jakby nabawił się koszmarnego bólu

głowy. - Chyba nie muszę pani mówić, pani Brant, co

sądzę o pani zachowaniu. Wiem, że jest pani niezwykle

lojalna wobec mojej matki, ale w tym wypadku powinna

była pani zapomnieć o lojalności i natychmiast powia­

domić mnie, co się dzieje.

- Tak, panie Jake. Chyba faktycznie powinnam była

- przyznała ze skruchą gospodyni. - Jeżeli cokolwiek

stanie się pani Kate, nigdy sobie tego nie wybaczę.

Ogromne połacie dżungli mieniącej się setkami od­

cieni zieleni przecinała potężna, błotnista rzeka - Ama­

zonka. Co za wspaniały, zapierający dech w piersi widok,

pomyślała Kate, patrząc przez okna firmowego samolotu.

Podróż nie była męcząca; zresztą Kate starała się zbyt­

nio nie forsować. Podzieliła trasę na kilka mniejszych

odcinków, tak by po drodze móc chwilę odpocząć, roz­

prostować kości. Tłumaczyła sobie, że tak jest rozsądniej;

w głębi duszy wciąż nie chciała przyznać racji swojej

gospodyni, która próbowała ją powstrzymać.

Tak czy owak, była już prawie na miejscu i tylko to

się liczyło. Za godzinę czy dwie wyląduje na lotnisku

w Rio de Janeiro i natychmiast przystąpi do organizo­

wania ekspedycji w głąb dżungli. Kiedy wszystko będzie

zapięte na ostatni guzik, wyśle telegram do Jake'a i Ster-

linga.

Była tak podniecona swą misją - tym, że gdy znajdzie

brakujący składnik, krem odmładzający „Marzenie" wre­

szcie stanie się rzeczywistością - że zamiast lecieć

background image

220

w stronę miasta, postanowiła zboczyć z trasy i zrobić

kółko nad słynnym lasem tropikalnym.

Nie przyszło jej do głowy, by rano, przed wyrusze-

niem w drogę, dokładnie sprawdzić wnętrze samolotu.

Nie wiedziała więc, że w nocy na pokład wśliznął się

porywacz i skrył się w tylnej części maszyny. Nie za­

uważyła też, jak wyszedł z ukrycia i ruszył w stronę ka­

biny pilota.

Zanim zorientowała się, co się dzieje, mężczyzna

bezceremonialnie przytknął jej do skroni lufę pistoletu.

- Słuchaj uważnie, ty stara raszplo - powiedział szor­

stkim, zimnym głosem, który przejął ją dreszczem. - Bo

to, czy będziesz żyła, zależy od tego, czy wykonasz moje

polecenia. Rozumiemy się?

Przełykając z trudem ślinę, Kate w milczeniu skinęła

głową. Starała się nie okazywać strachu. Podejrzewała,

że musi to być ten sam człowiek, który włamał się do

gmachu Fortune Cosmetics, podpalił laboratorium i pró­

bował ukraść recepturę. Jakim cudem dostał się na pokład

samolotu? Tego nie wiedziała, wiedziała natomiast jedno:

że nie pójdzie mu z nią łatwo. Może jest staruszką, ale

jeszcze nie leży w grobie! Pomyślała sobie, iż wiek może

działać na jej korzyść, albowiem bandyta będzie prze­

konany, że ma do czynienia ze słabą, kruchą, bezradną

istotą.

Ha! Czeka go niespodzianka!
- W porządku. A teraz rozejrzyj się dokładnie i po­

szukaj miejsca, gdzie mogłabyś bezpiecznie wylądować

- poinstruował.

- Bezpiecznie wylądować? A gdzie ja tu znajdę od-

background image

221

powiedni pas? - spytała ostro Kate. - Sam widzisz, że

prawie wcale nie ma wolnej przestrzeni, a już na pewno

nie tyle, żeby można było sprowadzić na dół mały, bo

mały, ale jednak odrzutowiec. Nie lecimy awionetką, jak

się zapewne domyślasz.

Porywacz dźgnął ją ostrzegawczo lufą.

- Nigdy nie lubiłem rudych, więc nie wymądrzaj się,

babciu, bo ci łeb odstrzelę! - ryknął. - A teraz ląduj, do

jasnej cholery!

- Dobrze - oznajmiła chłodno Kate. - Na prawo wi­

dać spalony las. Myślę, że tubylcy ścinali i palili drzewa,

żeby puścić tędy drogę. Spróbuję. Ale lojalnie uprze­

dzam: możemy się rozbić. Ta maszyna różni się od gra­

tów, którymi szmugluje się tu narkotyki, a ja nie jestem

jednym z tych śmiałków, którzy potrafią lądować w każ­

dych warunkach.

- Ląduj, raszplo! - rozkazał gniewnie.

Kate skupiła się na przyrządach; samolot zaczął scho­

dzić w dół. Cały czas intensywnie analizowała sytuację,

w jakiej się znalazła. Nie ulegało wątpliwości, że pory­

wacz nie potrafi prowadzić samolotu. Gdyby potrafił, nie

byłaby mu do niczego potrzebna. Czy będzie jej potrze­

bował, kiedy wylądują? Co dalej zamierzał?

Wyobraziła sobie różne okropne scenariusze. W naj­

gorszym ze wszystkich ujrzała siebie, otępiałą od narko­

tyków, bezradną, oczekującą śmierci jak wybawienia.

Uznała, że woli zginąć, niż dać się otępić i zniewolić.

Kiedy koła samolotu niemal stykały się z ziemią, Kate

obróciła się gwałtownie, wytrąciła porywaczowi z ręki

broń i poderwała się z fotela, usiłując minąć bandytę.

background image

222

Koła uderzyły w nierówny grunt, a właściwie wąski, leś­

ny trakt. Samolot zachybotał, skrzydła zaczęły się gwał­

townie kołysać, silnik warczeć złowrogo. Kate wiedziała,

że nie zatrzyma maszyny, że teraz wszystko jest już poza

jej kontrolą.

Pistolet upadł na podłogę i podczas kolejnego wstrzą­

su przesunął się na koniec pokładu. Kate i porywaczem

również zarzuciło i też znaleźli się z tyłu pokładu. Ale

mężczyzna był młodszy i silniejszy. Przytrzymawszy się

oparcia fotela, chwycił pistolet i podciągnął się na nogi.

Po chwili wycelował.

Kate wiedziała, że to koniec, że lada moment ją za­

strzeli. Była to ostatnia myśl, jaka przyszła jej do głowy,

zanim - pod wpływem serii kolejnych wstrząsów - huk­

nęła ciałem w drzwi. Siła uderzenia była tak potężna, że

drzwi się otworzyły, a ona wyleciała na zewnątrz.

Przez moment toczyła się po ziemi, czując koszmarne

rwanie w biodrze; myślała, że zwariuje z bólu. A potem

nagle oślepił ją potężny blask: jedno skrzydło samolotu za­

haczyło o ścianę drzew i odpadło od kadłuba. Maszyna

uderzyła nosem w ziemię, po czym nastąpił ogłuszający

wybuch: Kate zobaczyła ścianę ognia oraz lecące na wszy­

stkie strony metalowe części. Wtem coś ją rąbnęło w głowę.

Nie wiedziała co, bo pogrążyła się w mrocznej otchłani.

Tubylcy, którzy widzieli katastrofę i znaleźli ciało nie­

przytomnej kobiety, byli przyjaźnie nastawieni do obcych

oraz mieli w swoim gronie kilku doskonałych znachorów.

Ułożywszy kobietę na prowizorycznych noszach, zabrali

ją do swojej wioski leżącej w sercu amazońskiej dżungli.

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY

Byli u siebie w domu nad jeziorem.

- Caroline, kochanie, co ci jest? - spytał z zatroska­

niem Nick, słysząc, jak żona najpierw wydaje z siebie

okrzyk pełen żalu i niedowierzania, a potem wybucha

płaczem.

Wbiegł do kuchni. Caroline drżącą ręką odłożyła słu­

chawkę na widełki. Łzy płynęły jej strumieniem po twa­

rzy. Prawie nic nie widząc, przysunęła się do męża, w je­

go objęciach szukając pocieszenia.

- Boże, Nick! - Ledwo mogła mówić, tak bardzo łka­

ła. - Babcia... babcia nie żyje!

- Nie wierzę! To niemożliwe! Jesteś pewna, Caro?
- Tak. Rozmawiałam z tatą. Przed chwilą Sterling

dzwonił z Ameryki Południowej. Znaleziono samolot.

Babcia musiała mieć jakieś kłopoty z silnikiem, bo pró­

bowała wylądować w dżungli. Nick, ona... Samolot się

rozbił i stanął w płomieniach! Pośród szczątków znale­

ziono ciało, właściwie zwęglone resztki. Sterling twierdzi,

że nie sposób dokonać identyfikacji zwłok. Boże, Nick!

- Cicho, maleńka. Cicho, najdroższa. Wiem, jak bar­

dzo kochałaś Kate. Tak strasznie mi przykro... Chodź,

zaprowadzę cię na górę, położę do łóżka, a potem przy­

rządzę ci jakiegoś drinka.

background image

224

Otumaniona, ruszyła w stronę schodów. Ponieważ łzy

lały się jej ciurkiem i nie widziała, dokąd idzie, potknęła

się i omal nie upadła. Niewiele się zastanawiając, Nick

wziął ją na ręce i wniósł po schodach do swojej sypialni.

Tam położył ją na łóżku, zaciągnął zasłony, żeby słońca

które coraz mocniej przygrzewało, nie raziło jej w oczy,

następnie wszedł do łazienki, zmoczył w zimnej wodzie

ręcznik i położył go Caroline na czole. Potem z barku

na kółkach, stojącego w rogu pokoju, wziął butelkę bran­

dy, napełnił kieliszek i podał go żonie, nalegając, by wy­

piła wszystko do dna. Następnie położył się obok niej

na łóżku, objął ją i gładził delikatnie po włosach, aż wre­

szcie zasnęła.

Marszcząc z namysłem brwi, obserwował pogrążoną

we śnie żonę. Od czasu włamania do laboratorium nie

najlepiej się czuła. Chociaż sama nic mu o tym nie mó­

wiła, podejrzewał, że musi być w ciąży. Że zawiodła ją

metoda antykoncepcji, którą dla siebie wybrała, a o ciąży

nie wspominała z dwóch powodów: albo nie chciała mieć

jego dziecka, albo postanowiła, że wkrótce go opuści.

On jednak nie zamierzał na to pozwolić. Jeśli prośby nie

poskutkują, gotów był związać żonę i przez dziewięć

miesięcy nie spuszczać jej z oczu.

Potem zaczął rozmyślać o Kate Fortune. Nie wierzył,

że starsza pani nie żyje, że jakimś cudem nie udało się

jej przechytrzyć śmierci. Może dlatego, że zawsze była

tak pełna życia, wydawała się niezniszczalna, wieczna.

Przypuszczalnie jednak nie było powodu sądzić, aby zna­

lezione w pobliżu spalone ciało należało do kogoś inne­

go, skoro w samolocie nikogo poza nią nie było. Zastą-

background image

225

nawiał się, co doprowadziło do katastrofy: błąd pilota

czy niespodziewana awaria, a jeśli awaria, to czy przy­

padkiem nie powstała na skutek sabotażu. Podejrzewał,

że te same pytania zadaje sobie Sterling i na pewno nie

powróci do domu, dopóki wszystkiego dokładnie nie

sprawdzi.

Zadumał się. Nie, nie mógł w żaden sposób pomóc

Sterlingowi. Jedyne, co mógł zrobić, to dbać o bezpie­

czeństwo Caroline. Wiedział, że zabije każdego, kto tylko

spróbuje skrzywdzić ją lub dziecko.

Caroline miała wrażenie, że od początku nowego roku

wszystko się sprzysięgło przeciwko jej rodzinie, poczy­

nając od groźby deportacji Nicka, co by się oczywiście

wiązało z koniecznością przerwania badań nad „Marze­

niem", a kończąc na tragicznej śmierci Kate. Jakby tego

było mało, przyszedł list nakazujący jej i Nickowi zgło­

szenie się do miejscowego urzędu imigracyjnego, ażeby

odpowiednio przeszkoleni urzędnicy mogli przeprowa­

dzić z nimi jeszcze jeden wywiad i ustalić, czy ich mał­

żeństwo na pewno nie jest fikcyjne.

- Co zrobimy, Nick? - spytała, kiedy przeczytał jej

treść listu.

- Nic, maleńka - odparł spokojnie. - W wyznaczonym

terminie udamy się na rozmowę. Gdybym chciał się ukry­

wać przed urzędem imigracyjnym, nigdy nie dostałbym

amerykańskiego obywatelstwa. Ale nie martw się. Nie udo­

wodnią nam, że ich oszukujemy. Jest tylko jeden mały prob­

lem. Skoro wciąż nam się przypatrują, to znaczy, że w naj­

bliższym czasie rozwód absolutnie nie wchodzi w grę.

background image

226

Nie tylko w najbliższym, ale w ogóle! - dodał w my­

ślach, ale nie powiedział tego na głos.

- No tak... - Caroline przygryzła wargę; zrobiło się

jej smutno na myśl, że Nick nie może doczekać się końca

małżeństwa. - Wiem, jakie to dla ciebie irytujące... i jak

bardzo chcesz odzyskać wolność.

- Zapewne ty również - odparł nieco urażonym to­

nem.

Był zły, że tak niewiele dla niej znaczy. Mimo że dzie­

liła jego łoże i spodziewała się jego dziecka, cały czas

buntowała się przeciwko ich związkowi.

- Oboje wiedzieliśmy, w co się pakujemy. Wiedzie­

liśmy, że nasze małżeństwo potrwa parę miesięcy, może

rok czy dwa, ale nie dłużej - stwierdziła sucho, po czym

odwróciła się, żeby nie dojrzał łez w jej oczach.

- To prawda - przyznał.

Nagle zorientował się, że mówi do ściany. Caroline

wybiegła z kuchni. Słyszał na schodach tupot jej nóg.

Zdecydowanym krokiem ruszył za nią na górę. Wszedł

do sypialni, okazało się jednak, że Caroline zamknęła się

w łazience i odkręciła wodę. Żeby nie słyszeć mojego

pukania, pomyślał. Nie przyszło mu do głowy, że szum

wody miał zagłuszyć szloch.

Był zrozpaczony; pragnął uratować małżeństwo i re­

sztę życia spędzić z ukochaną kobietą. Rozejrzał się po

pokoju, który wybrała na swoją sypialnię. W tym tkwi

cały szkopuł, uznał z wściekłością. Nie zastanawiając się,

otworzył szafę i zaczął wyciągać ze środka ubrania.

Kiedy parę minut później Caroline wyłoniła się z ła­

zienki, zastała w pokoju nieludzki bałagan: puste szafy,

background image

227

powyciągane szuflady komody, ubranie rozrzucone na

łóżku, po podłodze...

- Na miłość boską, Nick, co robisz? - zdumiała się.

- Nie możesz tu zostać - oznajmił, zgarniając kolejny

stos ubrań. - A jeśli panowie z imigracyjnego postano­

wią złożyć nam niespodziewaną wizytę? Jeżeli zobaczą,

że mamy oddzielne sypialnie, na pewno nie uwierzą

w żadne nasze zapewnienia. Chcesz tego?

- No nie. Oczywiście, że nie.

Serce mocniej jej zabiło. Czy to znaczy, że odtąd każ­

dej nocy mają spać w jednym łożu? Czy tylko to, że

ubranie ma wisieć we wspólnej szafie?

Odpowiedź poznała wieczorem, kiedy weszli na górę,

by udać się na spoczynek. Skręciwszy w stronę swojego

dawnego pokoju, nagle poczuła, jak Nick chwyta ją za

rękę i ciągnie do siebie.

- Dokąd to, moja miła? - spytał.
- Do... do łóżka - wyjąkała nerwowo, wystraszona,

ale i podniecona wyrazem zdecydowania malującym się

na przystojnej, opalonej twarzy męża.

- Zgadza się, do łóżka. Ale nie do tamtego, maleńka.

Odtąd mamy wspólne - oznajmił łagodnie, ale w jego

tonie wyczuwało się siłę i nieugiętość. Nie zamierzał to­

lerować najmniejszego sprzeciwu.

Raptem, jakby obawiając się, że Caroline zacznie się

z nim kłócić i protestować, wziął ją na ręce i ruszył do

pokoju, który od dzisiejszego wieczoru miał być ich sy­

pialnią małżeńską.

Z bijącym sercem objęła go za szyję. Czuła się jak

branka porwana przez bezwzględnego kozaka, który za

background image

228

moment zerwie z niej szaty i da upust swej żądzy. Za­

mknęła oczy, przerażona, a zarazem podniecona. Sre­

brzyste promienie księżyca wpadające przez nie zasło­

nięte okno rozpraszały panujący w pokoju mrok.

Nick rzucił ją na łóżko, po czym zamknął drzwi. Na

klucz.

- Rozbierz się, Caro - rozkazał cicho, rozpinając gu­

ziki koszuli.

Drżącymi rękami, bez słowa, wykonała polecenie, po

czym podniosła kołdrę i wsunęła się do łóżka. Serce ło­

motało jej tak mocno, jakby miało wyskoczyć z piersi.

Chwyciła brzeg kołdry i zamierzała zakryć się, ale Nick

ją uprzedził; wyciągnął się obok, nagi jak go Pan Bóg

stworzył.

- Nie przykrywaj się, maleńka. Chcę na ciebie pa­

trzeć, kiedy się kochamy - szepnął, zbliżając wargi do

jej ust.

Nie tylko pragnęła go i potrzebowała, ale i kochała

z całego serca. Ponieważ nie umiała wyrazić tego sło­

wami, postanowiła, że w jakiś inny sposób musi prze­

konać go o swojej miłości. Zrobić coś, aby odgadł

prawdę.

Nie wiedziała, że takie same myśli krążą po głowie

jej męża. Całował i pieścił ją z taką pasją, jakby doty­

kiem usiłował powiedzieć to, czego nie potrafił słowami.

- Masz taką delikatną skórę, taką gładką, miękką.

Uwielbiam ją - szeptał. - Jesteś moja, Caro. Tylko moja.

Wiesz o tym, prawda, maleńka?

- Tak, Nick, wiem... - odparła uradowana.

Całował jej szyję, piersi, biodra. Ona nie pozostawała

background image

229

mu dłużna. Jego spocone ciało pachniało piżmem i dy­

mem papierosowym.

- Nick, błagam... -jęczała, prężąc się.

- Nie błagaj, maleńka - szepnął jej do ucha - tylko

bierz, co chcesz.

Tak też zrobiła. Zaskoczona własną odwagą, ale nie

mogąc dłużej nad sobą zapanować, odwróciła Nicka na

wznak i usiadła na nim. W jego oczach dojrzała triumf.

Zaczął poruszać biodrami, najpierw wolno, potem coraz

szybciej, jakby znał jej rytm i wiedział, co sprawi jej

największą przyjemność. Wkrótce zalała ich cudowna fa­

la rozkoszy.

Przez kilka minut leżeli przytuleni, ciesząc się

swoją bliskością, ciepłem, dotykiem. Wreszcie, jedną

ręką gładząc Caroline po włosach, drugą sięgnął po

leżącą na stoliku nocnym paczkę papierosów. Zaciągnął

się głęboko, po czym wypuścił w powietrze chmurę

dymu.

- Żałujesz, że zarządziłem przeprowadzkę? - spytał,

ciekaw, o czym Caroline myśli.

- Nie, kochanie - odparła tak cicho, że ledwo ją usły­

szał.

Wstąpiła w niego nadzieja.
- Czy... czy naprawdę chcesz, żebym każdej nocy

spała tu z tobą?

- Naprawdę.
Myślał, że zacznie protestować, lecz nic takiego nie

zrobiła. Ani teraz, ani pięć minut później, kiedy zgasił

papierosa i ponownie obrócił się w jej stronę.

background image

230

Co za ironia losu, pomyślała. Termin spotkania

w urzędzie imigracyjnym wyznaczono im na pierwszego

kwietnia. Na prima aprilis, kiedy bezkarnie można kła­

mać, ale oczywiście nie podczas rozmowy z urzędnikiem

państwowym.

Była zła na siebie, że nie umiała zapanować nad uczu­

ciem i nad żądzą. Kochała Nicka i jeśli nawet wcześniej,

podczas podróży ślubnej, nie zaszła w ciążę, stało się to

później, w trakcie którejś z kolejnych nocy, o czym po­

informował ją dziś rano test ciążowy. Nie żałowała tego;

przeciwnie, z całego serca pragnęła mieć dziecko. Żało­

wała jedynie, że mimo wspólnej sypialni, mimo pieszczot

i pocałunków, którymi tak hojnie ją obdzielał, Nick je­

szcze ani razu nie wyznał jej miłości.

Zamyślona, skupiona na własnych przeżyciach i roz­

terkach, zdawała się nie widzieć pełnych podziwu spoj­

rzeń, jakimi obrzucali ją pracownicy urzędu imigracyj-

nego, kiedy wraz z Nickiem szła na spotkanie. Nie umk­

nęły one jednak uwadze Nicka; mierzył ostrzegawczym

wzrokiem każdego faceta, który popatrzył w jej stronę,

jakby chciał powiedzieć: Ta piękna kobieta należy do

mnie!

Widocznie uznano, że pan Howard i jego pomocnik,

pan Sheffield, nie najlepiej się spisali, a ponadto że oka­

zali się zbyt łatwowierni, bo tym razem do sprawy do­

ktora Valkova przydzielono kogoś bardziej doświadczo­

nego i na znacznie wyższym stanowisku.

Pani Penworthy była postawną, groźnie wyglądającą ko­

bietą o stalowoszarych włosach, szarych oczach i dwuog-

niskowych okularach na nosie. Sprawiała wrażenie osoby

background image

231

dokładnej, drobiazgowej, której nie sposób zwieść czy

oszukać.

Kiedy Caroline z Nickiem weszli do jej gabinetu, po­

wiodła po nich wzrokiem, po czym wyniosłym tonem,

który równie dobrze pasowałby do Kate Fortune, poleciła

im, aby łaskawie usiedli. Tak też uczynili - Nick z butną

miną, Caroline z miną zakłopotaną.

Pani Penworthy otworzyła leżącą na biurku grubą te­

kturową teczkę i zerknęła na pierwszą stronę.

- Nie chcę tracić czasu, zadając te same pytania, jakie

wcześniej zadawali wam panowie Howard i Sheffield -

oznajmiła chłodno. - Obaj stwierdzili, że nie mają za­

strzeżeń do autentyczności waszego małżeństwa. Jednak­

że zaprosiliśmy państwa na rozmowę, ponieważ od czasu

wizyty naszych pracowników w Fortune Cosmetics do­

tarły do nas nowe informacje, że pobrali się państwo wy­

łącznie w jednym celu: żeby zapobiec deportacji doktora

Valkova do Rosji. Podobno pana obecność w Stanach ma

dla firmy tak kolosalne znaczenie, że zapłacono panu za

zawarcie związku małżeńskiego z wnuczką właścicielki.

Czy to prawda, doktorze Valkov?

- Nieprawda - skłamał Nick bez zająknienia.
- W takim razie może pan uprzejmie wyjaśni, dla­

czego w dniu ślubu pański teść, pan Jacob Fortune, prze­

kazał na pańskie konto sumę pół miliona dolarów, co

odkryliśmy niedawno.

- Skoro odkryliście, że otrzymałem pół miliona, powin­

niście byli również odkryć, że całą tę sumę wpłaciłem na

fundusz powierniczy dla dzieci, jakie żona i ja planujemy

mieć w przyszłości - rzekł beznamiętnym tonem Nick.

background image

232

Słysząc to, Caroline otworzyła szeroko oczy. A więc

Nick nie zatrzymał pieniędzy dla siebie? Nie wziął nic

za to, że się z nią ożenił? Nagle w pełni uświadomiła

sobie sens jego słów. Utworzył fundusz powierniczy dla

ich dzieci! Dla dzieci zrodzonych z tego związku! A za­

tem. ..

Pani Penworthy przyglądała się jej uważnie, niemal

przeszywając ją na wylot.

- Sprawia pani wrażenie zaskoczonej, pani Valkov -

stwierdziła sucho.

- Bo... bo trochę faktycznie jestem - przyznała Ca­

roline. - Nie zdawałam sobie sprawy z hojności mojego

ojca. Widzi pani, mój mąż zajmuje się naszymi finansami

i...

- Proszę pani - wtrącił Nick, pochylając się do przo­

du. - Nie bawmy się w kotka i myszkę. Te wszystkie

raporty i informacje, które państwo otrzymali, zostały

przesłane przez jakąś konkurencyjną firmę kosmetyczną

dążącą do zniszczenia Fortune Cosmetics. Zapewne sły­

szała pani, że babka mojej żony, pani Kate Fortune, zgi­

nęła w katastrofie lotniczej na terenie Ameryki Południo­

wej? Otóż sądzę, że nie był to wypadek, lecz sabotaż.

Przypuszczam, że już niedługo śledztwo potwierdzi moje

podejrzenia. A Caroline i ja jesteśmy oficjalnie poślubie­

ni i niech mi wolno będzie dodać, że bardzo ze sobą

szczęśliwi.

- Naprawdę, pani Penworthy! - zawołała Caroline,

widząc niewzruszoną minę urzędniczki. - Ja... ja bardzo

kocham mojego męża! Słowo honoru! I jestem w ciąży!

Będziemy mieli dziecko!

background image

233

Nie zastanawiała się nad tym, co mówi. Działała pod

wpływem strachu i przerażenia. Dopiero po chwili,

uświadomiwszy sobie, co zrobiła, oblała się rumieńcem.

Przygryzła wargi, bojąc się spojrzeć na Nicka.

Ku jej zdziwieniu i radości, ujął ją za rękę.

- A ja kocham moją żonę. I tak bardzo cieszę się z po­

wodu dziecka, które za kilka miesięcy przyjdzie na świat,

że chyba wszystkim facetom w mieście podaruję po cy­

garze! Jeśli urodzi się dziewczynka, nazwiemy ją Ka-

therine Fortune Valkov...

- A jeśli chłopiec? - spytała pani Penworthy, spoglą­

dając na Caroline.

- Wtedy Aleksander. Sasza. Na cześć ojca Nicka.

Po raz pierwszy, odkąd zasiedli naprzeciw jej biurka,

wyraz twarzy pani Penworthy złagodniał.

- No cóż, chyba nie muszę zadawać państwu więcej

pytań. Tylko ślepiec mógłby twierdzić, że się nie kocha­

cie. W imieniu Urzędu Imigracji i Naturalizacji bardzo

państwa przepraszam za to, że was nękaliśmy. Przeko­

naliście mnie, że tworzycie prawdziwe, kochające się

małżeństwo, a także, że za wszystkimi waszymi kłopo­

tami stoi nieuczciwa konkurencja. Nie będziemy państwa

więcej niepokoić.

Po wyjściu z budynku Nick pomógł Caroline wsiąść

do samochodu, po czym obszedł auto i zająwszy miejsce

za kierownicą, wsunął kluczyk do stacyjki. Zamiast go

jednak przekręcić, odwrócił się twarzą do żony. W jego

ciemnych oczach płonął promyk nadziei.

- Caro, czy tam w środku powiedziałaś prawdę? Ko­

chasz mnie?

background image

234

- Tak, Nick - odparła cicho. - Kocham cię. I prawdą

jest też, że będziemy mieli dziecko.

- Wiem, maleńka. Jeszcze dziś rano nie byłem pe­

wien, ale nawet gdybym nie pracował w laboratorium

chemicznym, umiałbym odczytać wyniki testu ciążowe­

go. Wrzuciłaś test do kosza na śmieci, a ja z ciekawości

sobie zerknąłem. Cieszę się, Caro. - Delikatnie pogładził

ją po brzuchu. - I mam nadzieję, że to będzie pierwsze

z wielu naszych dzieci. Bo nie pozwolę ci się ze mną

rozwieść. Za bardzo cię kocham, maleńka.

- Och, Nick...
Pocałował ją gorąco, a potem przez chwilę siedzieli

milcząc w samochodzie, przytuleni i szczęśliwi.

- To co, pani Valkov? - spytał z uśmiechem, prze­

rywając w końcu milczenie. - Czy mogę zatrzymać po­

sadę pani męża? Na dobre i na złe, w zdrowiu i w cho­

robie...?

Popatrzyła na niego z miłością w oczach.
- Tak, panie doktorze. Dopóki śmierć nas nie roz­

łączy!

koniec

jan+cor


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Boswell Barbara Dzieci szczęścia Gwiazdkowe podarunki 01 Następca tronu
947 Mann Catherine W świecie biznesu 01 Papierowe małżeństwo (Gorący Romans 947)
253 Broadrick Annette Siostry O Brien 01 Papierowe małżeństwo
01, KATECHEZA DLA DZIECI, PODZIĘKOWANIA MATCE BOŻEJ
24 01 2013 schizofrenia u dzieci ost
Lovelace Merline Dzieci szczęścia 03 Modelka
2008 01 Kinezyterapia oddechowa u dzieci
Broadrick Annette Papierowe małżeństwo
Lovelace Merline Dzieci szczęścia Modelka
01.05.08 Tworzenie szczęśliwego zakończenia, CAŁE MNÓSTWO TEKSTU
Zbrodnicze eksperymenty na dzieciach, Miłość, narzeczestwo, małżeństwo itp
JPII-Rota Rzymska-29.01.05-o naduzyciach w procesach kanonicznych, Prawo a małżeństwo
384 Brandewyne Rebecca Wiem, że jesteś lwem
Courths Mahler Jadwiga Dzieci szczęścia
Destiny Blaine [Branded 01] Branded by Sunset (pdf)(1)
Jackson Lisa Dzieci szczęścia 02 Milioner i prowincjuszka

więcej podobnych podstron