Daniken Erich Von Dzień Sądu Ostatecznego Trwa Od Dawna

background image

1

Erich von Däniken

Dzień Sądu Ostatecznego trwa od dawna




Wstęp


Erich von Däniken urodził się w 1935 r. w Zofingen (Szwajcaria). W roku 1968 wydał
swoją pierwszą książkę "Wspomnienia z przyszłości", która od razu stała się światowym
bestsellerem. Po niej opublikował jeszcze dwadzieścia tytułów. Książki Ericha von
Dänikena zostały przełożone na 28 języków, a ich ogólny nakład przekroczył 51
milionów egzemplarzy. Od ponad 20 lat Erich von Däniken jeździ po świecie z
wykładami. Za swoje prace uhonorowany został w różnych krajach licznymi
wyróżnieniami. W "Świecie Książki" ukazały się m.in.: Ślady istot pozaziemskich; Szok
po przybyciu bogów; Śladami Wszechmogących; Z powrotem do gwiazd. "Dzień Sądu
Ostatecznego trwa od dawna" to wędrówka przez różne obszary kulturowe w
poszukiwaniu śladów i sygnałów minionego kontaktu z pozaziemskimi cywilizacjami.
Erich von Däniken interpretuje teksty zaczerpnięte z Biblii, staro żydowskie legendy i
sagi, relacje dawnych dziejopisarzy oraz przekazy hinduskie, babilońskie i perskie.
Przytacza "niewiarygodne" opisy dziwnych mieszańców i gigantów, relacje o synach
bożych parzących się ze zwykłymi kobietami, o podróżach Abrahama i proroka
Henocha do miejsc leżących poza orbitą ziemską. Podąża też tropem dziwnego faktu, że
ludzie najróżniejszych religii i kręgów kulturowych wiążą ideę zbawienia z powrotem na
Ziemię przedstawiciela wyżej rozwiniętych istot, które kiedyś - niewykluczone -
odwiedziły naszą planetę. Być może, powszechna idea Mesjasza jest pochodną złożonego
dawno temu w różnych częściach świata przyrzeczenia: "Powrócimy!" Kamień Świętego
Berlitza W opactwie Świętego Berlitza nowicjuszami zostawały już dzieci w wieku
piętnastu lat. W tym roku ośmiu chłopców i dziesięć dziewczynek miało przejść
inicjację. Opat z troską mówił o "niżu demograficznym". Większość chłopców i
dziewcząt dorastała w opactwie, ich rodzice pracowali na ziemi św. Berlitza. Byli tu nie
tylko bracia zakonni i siostry zakonne, ale także zbieracze jagód, myśliwi, wszelkiego
rodzaju rzemieślnicy oraz akuszerki i opiekunowie zdrowia. Wszystkich ich łączył
wspaniały obowiązek płodzenia możliwie największej liczby dzieci i wychowywania ich
na mocne istoty. Od czasu Wielkiego Zniszczenia w całej okolicy były tylko nieliczne
grupy ludzi i opat przypuszczał nawet, że ich przodkowie mogli być jedynymi, którzy
przeżyli Wielkie Zniszczenie. Nikt, nawet wielce uczony opat i jego Rada Wiadomości
nie Wiedzieli, co się wówczas stało. Niektórzy przypuszczali, że przodkowie
rozporządzali jakąś straszliwą bronią i zniszczyli się nawzajem. Lecz pogląd ten nie
znalazł w Radzie Wiadomości większego uznania. Trudno było sobie bowiem wyobrazić
tak straszliwą broń. Ponadto jeden z dogmatów mówił, że ludzie w zamierzchłych
czasach byli szczęśliwi i żyli w świecie dobrobytu. Dlaczego zatem mieliby prowadzić ze
sobą wojny? Było to nielogiczne i wyglądało na pozbawione sensu. Dlatego w Radzie
Wiadomości roztrząsano możliwość, że to jakaś zagadkowa infekcja pochłonęła całą
ludzkość. Ale i tę teorię zarzucono, ponieważ przeczyła ona przekazom pozostawionym
przez pierwsze pokolenie ojców po Wielkim Zniszczeniu. Trzej Praojcowie i cztery
Pramatki opowiadały swoim dzieciom po Wielkim Zniszczeniu, że katastrofa spadła na
ludzkość pewnego spokojnego wieczora. Przekazy te były niepodważalne. Znajdowały
się w świętej "Księdze Patriarchów", spisanej przez Synów Praojców. Każde dziecko w

background image

2

opactwie św. Berlitza zna Pieśń o Zagładzie. Co roku opat intonował ją podczas smutnej
Nocy Pamięci. Był to jedyny przekaz spisany osobiście przez jednego z Praojców.
Brzmiał tak: "Ja, Erich Skaja, urodzony 12 lipca 1984 r. w Bazylei nad Renem, byłem z
żoną oraz moimi przyjaciółmi, Ulrichem Dopatką i Johannesem Fiebagiem, jak też z ich
małżonkami i córką Sylwią, na wycieczce górskiej w Berner Oberland. Ponieważ było
już po godzinie 6 wieczorem, skróciliśmy sobie zejście ze szczytu o nazwie Jungfrau,
korzystając z tunelu kolejki górskiej. Z powodu prac remontowych na szczycie o tej
godzinie nie zjeżdżała już w dolinę żadna kolejka. Nagle zakołysała się ziemia i na tory z
hukiem spadły kawałki granitowej powały. Bardzo się przeraziliśmy, a Johannes, który
był geologiem, pociągnął nas wszystkich do skalnej niszy. Już myśleliśmy, że koszmar
minął, kiedy usłyszeliśmy narastający huk. Ziemia pod naszymi nogami zdawała się
pływać, rozległy się straszliwe grzmoty, jakich nie słyszeliśmy w czasie żadnej burzy.
Trzydzieści metrów przed nami zawaliła się ściana tunelu. Potem wszystko ucichło.
Johannes stwierdził, że albo uaktywnił się jakiś wulkan, co w tej okolicy było raczej
nieprawdopodobne, albo mamy do czynienia z trzęsieniem ziemi. Musieliśmy wspinać
się do górnego wylotu tunelu. Kiedy byliśmy o kilka metrów od wylotu, usłyszeliśmy
hałas. Nie znajduję słów na opisanie rozszalałej natury. Najpierw wicher gnał śnieg i
okruchy lodu, potem zaczęły przelatywać drzewa, skały i całe dachy hoteli z doliny.
Rozbrzmiewały trzaski i huki, jakich żaden człowiek przed nami nie słyszał. Powietrze
wypełniało wycie i szum wichru, wszystko fruwało, wyrzucane na tysiąc i więcej metrów
w górę. Ziemia dygotała; huczał rozszalały żywioł. Granitowe skały zderzały się ze sobą
jak tekturowe zabawki. Tylko dlatego, że znajdowaliśmy się w tunelu, rozszalały wicher
nie wyrządził nam żadnej szkody. Chwała niech będzie Bogu Najwyższemu! Wicher
szalał przez trzydzieści siedem godzin bez przerwy. Opadliśmy z sił i leżeliśmy
apatycznie w naszej niszy przytuleni do siebie i objęci ramionami. Pragnęliśmy, aby
skały nad naszymi głowami zawaliły się, ucinając wreszcie ten koszmar. Nikt nie jest w
stanie pojąć, co przecierpieliśmy. Potem przyszła kolej na wodę. Pośród zawodzenia i
wycia wichrów usłyszeliśmy szum i dudnienie. Zupełnie jakby wystąpił z brzegów
niezmierzony ocean. Gigantyczne fontanny wody pieniły się i bulgotały, z sykiem
rozbryzgując się o skały. Jak podczas morskiego sztormu piętrzyły się kolejne ściany
wody i łamiąc się spadały w dolinę, tworząc gigantyczne wiry wciągające w otchłań
wszystko, co napotkały na swej drodze. Zdawało się, że wszystkie wody z całej Ziemi
spływały w to jedno miejsce. Nie pragnęliśmy już niczego innego tylko śmierci, a z piersi
wyrywał nam się krzyk przerażenia. Przez osiem godzin szalał wodny żywioł, potem
wicher osłabł i z wolna powróciła cisza. Ogłuszeni torturą, oniemiali z bólu, patrzyliśmy
sobie w oczy. Wreszcie Johannes podczołgał się na czworakach do niewielkiego otworu,
jaki pozostał u wylotu tunelu. Usłyszałem jego rozpaczliwy szloch i z olbrzymim trudem
przedarłem się do niego. Widok, jaki ujrzałem, odebrał mi mowę. Rozpacz rozdzierała
mi serce. Potem wybuchnąłem gorzkim płaczem. Naszego świata już nie było. Szczyty
wszystkich gór były ścięte jakby gigantycznym pilnikiem. Nigdzie nie było widać śniegu
ani lodu. Zniknęła też wszelka zieleń. W mdłym brunatnym świetle połyskiwały mokre
nagie ściany. Nie widać było słońca, a w dolinie, gdzie znajdowała się wypoczynkowa
miejscowość Grindenwald, kołysały się wody jeziora. Stało się to w roku 2016 wg
chrześcijańskiej rachuby czasu. Nie wiemy, czy jako jedyni przeżyliśmy Wielkie
Zniszczenie. Nie wiemy też, co się wydarzyło. Niech Bóg Wszechmogący ma nas w swojej
opiece!" `ty * * * `ty Ośmiu chłopców i dziesięć dziewcząt z nabożnym szacunkiem
wysłuchało Pieśni o Zagładzie, którą odśpiewał swym donośnym i mocnym głosem opat
Ulrich Iii. Po krótkiej chwili, przeznaczonej na refleksję, przemówił do nowicjuszy w te
słowa: - A teraz wejdźcie do Sali Pamięci. Przyjrzyjcie się z nabożnością relikwiom
Praojców. Zostaliście wybrani, aby z waszymi braćmi i siostrami czcić i rozumieć te

background image

3

relikwie. W nastroju oczekiwania młodzi nowicjusze weszli do długiego drewnianego
budynku, który dotychczas widywali tylko z zewnątrz. Zakonnice zapaliły woskowe
świece i relikwie Praojców rozbłysły w migotliwym blasku. Były tam buty świętego
Ericha Skai, Ulricha Dopatki i Johannesa Fiebaga. Butów ich żon nie było. Buty
zrobione były z dziwnego materiału, który wprawdzie w dotyku przypominał skórę, ale
nią nie był. Nawet członkowie Rady Wiadomości nie potrafili wyjaśnić, co to takiego.
Jeden z zakonników cierpliwie tłumaczył, że być może w pradawnych czasach istniały
na Ziemi zwierzęta, które miały takie właśnie futra, ale zginęły w czasie Wielkiego
Zniszczenia. Siedemnastoletni Christian, najstarszy z nowicjuszy, niepewnie uniósł rękę:
- Czcigodny bracie, co oznaczają te znaki na butach świętego Johannesa? - zapytał
nieśmiało. Zakonnik odpowiedział z dobrotliwym uśmiechem: - Wszystko, co zdołaliśmy
odcyfrować, to trzy pierwsze początkowe litery REE i stojącą na końcu literę K. Nie
zdołaliśmy ustalić znaczenia tych znaków. Raz jeszcze Christian uniósł dłoń w górę. -
Czcigodny bracie, czyżby w pradawnych czasach żyły zwierzęta, na których futrach
rosły takie znaki? - Inteligentny z ciebie młodzian - odparł lekko zniecierpliwiony
zakonnik. - Za sprawą Boga Wszechmogącego możliwe jest wszystko. W jednej z nisz
pogrążonego w półmroku pomieszczenia znajdowały się mieszki Praojców, kryjące
potrzebne do przeżycia przedmioty. Zakonnik cierpliwie objaśniał, że w świętej Księdze
Patriarchów mieszki te noszą nazwę "plecak". Jak dotąd nie udało się ustalić znaczenia
tego słowa. Jedna z hipotez mówi, że być może chodzi tu o niedokładnie zapisane słowo
"placek", ponieważ po opróżnieniu mieszki Praojców stają się płaskie jak placek. I znów
nowicjusze stanęli przed zagadką, ponieważ mieszki wykonane były z wielobarwnego
płótna, które nie było płótnem. Podobnie jak buty świętego Johannesa, mieszki były
miękkie i elastyczne, a jednak przez 236 lat, jakie upłynęły od Wielkiego Zniszczenia, nie
doznały żadnego uszczerbku. Nowicjusze radośnie wychwalali wszechmocnego Boga -
albowiem żyli w cudownym świecie, w którym wiele jeszcze było do rozszyfrowania.
Dotyczyło to na przykład błyszczącej liny, którą znaleziono w mieszku świętego Ulricha
Dopatki. Nikt nie znał tajemniczego elastycznego, a przecież niezwykle mocnego
materiału, z jakiego ją wykonano. W świętej Księdze Patriarchów napisano, że materiał
ten nazywa się "nylon", co było przypuszczalnie jakimś pojęciem z pradawnych czasów,
którego nie rozumieli nawet nader uczeni bracia z Rady Wiadomości. Niezwykłe uczucie
owładnęło nowicjuszy, kiedy brat zakonny pokazał im skrawek "papieru pakowego".
Był on tak samo błyszczący i brązowy jak ten, na którym święty Erich Skaja
nagryzmolił swoją Pieśń o Zagładzie. Jakże musieli cierpieć owi podziwu godni święci
Praojcowie! Jakimiż to cudownymi wiadomościami i materiałami musiano dysponować
w pradawnych czasach! Pierwsze spotkanie z relikwiami trwało godzinę. Nowicjusze
ujrzeli nieznane narzędzia, tajemnicze pałeczki do pisania i przedmioty, które w świętej
Księdze Patriarchów nazywano "zegarkami", m.in. częściowo przezroczysty "zegarek"
z jedną wskazówką, która zawsze wskazywała miejsce zachodu Słońca. Zademonstrował
to brat zakonny: obojętnie, w którą stronę się odwrócił, trzymając ten "zegarek" w
ręku, wskazówka natychmiast zwracała się w kierunku zachodu Słońca. Uroczystość
inicjacji zbliżała się do punktu kulminacyjnego. Nowicjusze nie mogli się już doczekać
chwili, kiedy wolno im będzie po raz pierwszy spojrzeć na Kamień Świętego Berlitza.
Przy wtórze coraz głośniejszego śpiewu zakonników i zakonnic wkroczyli do
Najświętszego. We wszystkich niszach i na wszystkich występach ścian płonęły lampki
oliwne, powietrze było przesycone ciężkim aromatem żywicy jodłowej. W powale
widniał okrągły otwór. Słup słonecznego blasku rozświetlał ołtarz. A na nim, na
niewielkiej podstawce, spoczywał Kamień Świętego Berlitza - największy skarb opactwa.
Opat Ulrich Iii wzniósł modły dziękczynne. Wszyscy obecni słuchali ich z przejęciem,
pochyliwszy głowy. Uroczysta część obrzędu inicjacji zakończyła się słowami: "Święty

background image

4

Berlitzu, dziękujemy Ci za ten dar niebios!" Nowicjusze stłoczyli się teraz wokół opata.
Ten ostrożnie uniósł Kamień Świętego Berlitza z podstawki i z wyrazem najwyższego
szczęścia na twarzy pokazał go nowicjuszom. Kamień był mniej więcej wielkości dłoni
opata. Był czarny i miał mnóstwo małych guziczków, na których - przybliżywszy twarz -
dostrzec można było pojedyncze litery. W górnej części Kamienia była wąska szpara o
matowoszarym tle. Tuż obok rzucał się w oczy wyraźny napis BERLITZ, a pod nim -
nieco mniejszymi literami - Interpreter 2. Naciskając jednym palcem odpowiednie
guziczki, opat Ulrich Iii wystukał słowo "miłość". W tym samym momencie na szarym
tle pojawiły się litery m-i-ł-o-ś-ć. Było to tak niesamowite, że nowicjusze niemal bali się
oddychać. Następnie opat nacisnął inny guzik i oto dokładnie pod literami m-i-ł-o-ś-ć,
niby pisane niewidzialną ręką, pojawiły się litery l-o-v-e. - Halleluja! - zakrzyknął opat,
wznosząc oczy ku słonecznemu blaskowi padającemu z otworu w powale. - Halleluja! -
zawtórowali chórem nowicjusze, zakonnicy i zakonnice. - Moc kamienia trwa nadal!
Niech będzie pochwalony święty Berlitz i jego nieustająca moc! I znów opat Ulrich Iii
zaczął naciskać guziczki. Tym razem pojawiło się słowo ś-w-i-ę-t-y, a zaraz potem h-o-l-
y. - Halleluja! - zakrzyknął opat ku niebu. - Halleluja! - odpowiedział echem zebrany
tłum. Coraz szybciej opat wystukiwał na Kamieniu Świętego Berlitza nowe słowa, i za
każdym razem pojawiały się pod nimi słowa złożone z innych liter. Był to prawdziwy
cud - niepojęty dla ludzkiego rozumu. Nowicjusze spoglądali na siebie okrągłymi ze
zdumienia oczami. Zdawali sobie sprawę, że są świadkami niesłychanego cudu. Zaiste
podniosły to był moment. Wreszcie opat oderwał się od Kamienia Świętego Berlitza i
troskliwie umieścił go z powrotem na podstawce. Z poważnym i uduchowionym
wyrazem twarzy zwrócił się do nowicjuszy w te słowa: - Kamień Świętego Berlitza to
kamień tłumaczący słowa. Dzięki niemu można zamienić mowę świętych Praojców na
inne języki używane w pradawnych czasach. Kamień jest święty, ponieważ zawiera w
sobie wieczną moc Słońca. Trzy godziny słonecznego światła wystarczą, aby kamień
mówił przez dwanaście godzin. Nigdy jeszcze nie zawiódł Rady Wiadomości. Pomógł
nam zrozumieć świętą Księgę Patriarchów i pomaga odcyfrować inne pisma z czasów
sprzed Wielkiego Zniszczenia, których strzępy wciąż znajdujemy. Tym razem to
Walentyn, drugi pod względem starszeństwa nowicjusz, zgłosił się z nieśmiałym
pytaniem: - Czcigodny ojcze Ulrichu, a skąd pochodzi Kamień Świętego Berlitza? -
Bystry z ciebie chłopak - pochwalił go opat Ulrich Iii. - Otóż trzeba ci wiedzieć, że
Kamień Świętego Berlitza został znaleziony przez świętego Praojca Ulricha Dopatkę. W
Księdze Patriarchów napisano, w jaki sposób to się stało. Było to w dwa lata, jedenaście
miesięcy i dziewięć dni po Wielkim Zniszczeniu. Święty Ulrich Dopatka wspiął się na
szczątki góry, którą nazywano Jungfrau. Kilkaset metrów poniżej szczytu, który w Noc
Zniszczenia przestał istnieć, były ruiny. W Księdze Patriarchów w rozdziale 16, werset
38, znajduje się nawet stwierdzenie, że były to ruiny stacji naukowej, która niegdyś
istniała pod szczytem. Opat kilkakrotnie sapnął głośno, a potem kontynuował: - Wiedz,
drogi chłopcze, że święty Ulrich Dopatka wspiął się na ową górę, którą nazywano
Jungfrau, w nadziei, iż w owych ruinach uda mu się znaleźć coś przydatnego. Być może
jednak to duch świętego Berlitza przywiódł go w tamto miejsce właśnie po to, aby
znalazł Kamień Świętego Berlitza. Kręte i niezbadane są ścieżki Opatrzności! Jutro
rozpoczniecie czytanie świętej Księgi Patriarchów. Przez najbliższe lata wiele się
nauczycie. Bądźcie ochoczy i pokorni. Głoście chwałę Boga Wszechmocnego i świętych
Praojców! Każdy rozdział Księgi Patriarchów rozpoczynał się od słów: "Ojciec
opowiadał mi..." Pierwotny tekst Księgi został spisany przez synów Praojców - a więc
przez Patriarchów - i liczył łącznie 612 stronic. Z oryginalnych tekstów zachowała się
zaledwie jedna czwarta. Pismo w nich było ledwie czytelne, tak bardzo wszystko
pożółkło i się zabrudziło. Dzięki Bogu siostry i bracia zakonni zawczasu przystąpili do

background image

5

sporządzania kopii. Wyjątek stanowiło pierwszych osiem stron, które spisał jeszcze
święty Erich Skaja na owym "papierze pakowym", który Praojcowie musieli mieć ze
sobą w mieszkach zawierających rzeczy niezbędne do przeżycia. Stronice były zapisane
obustronnie rzadką czarną farbą, której składu nikt nie potrafił odgadnąć. Nosiły daty
według chrześcijańskiej rachuby czasu. Następnie przez wiele lat niczego nie spisywano,
aż pojawiły się pierwsze dokumenty sporządzone na zwierzęcej skórze. Autorami byli
Patriarchowie, czyli synowie i wnukowie Praojców. Wprowadzili oni nową rachubę
czasu i liczyli lata od chwili Wielkiego Zniszczenia. Starannie i równiutko pisane
czerwone litery błyszczały na ciemnożółtych skórach, przy czym niejednokrotnie było
tak, że kilka skór połączono ze sobą sznurkami z włókien roślinnych. Dopiero w roku
116 po Wielkim Zniszczeniu potomkowie Patriarchów zaczęli używać papieru
wapiennego. W celu jego uzyskania pokrywano splecione z włókien płachty cienką
warstwą wapienia. Aby całość nabrała elastyczności, mieszano wapienną warstewkę z
olejami roślinnymi. Studia sprawiały nowicjuszom wiele radości. Nauczycielami byli
starsi zakonnicy klasztoru, a na specjalne, szczególnie głębokie pytania odpowiadali
czcigodni członkowie Rady Wiadomości. Jedna z nowicjuszek już w czwartym tygodniu
spytała: - Czcigodny ojcze, dlaczego ja nazywam się Birgit, mój sąsiad z ławki Christian,
dlaczego jest Walentyn, Markus, Wilhelm i Gertruda? Skąd wzięły się te wszystkie
imiona? - Są to imiona, jakie Praojcowie nadali swoim synom i córkom. Było trzech
Praojców: święty Erich Skaja, święty Ulrich Dopatka i święty Johannes Fiebag. Mieli
razem cztery żony - dziś znamy tylko ich imiona: Sylwia, Gertruda, Elisabeth i
Jacqueline. Praojcowie płodzili z nimi dzieci: w pierwszych latach po Wielkim
Zniszczeniu każda kobieta co roku rodziła jedno dziecko. Wszyscy ci potomkowie
otrzymali imiona znane Praojcom z dawnych czasów. Zadowolona? Teraz z pytaniem
zgłosił się Walentyn: - Czytaliśmy wczoraj Rozdział 19 i nie mogliśmy dojść do
porozumienia, o co chodzi z tymi Wielkimi Ptakami. Czy mógłbyś nam to wyjaśnić,
czcigodny ojcze? Czcigodny członek Rady Wiadomości zawahał się przez moment,
potem uśmiechnął i z namysłem podszedł do bocznej ściany, gdzie na grubych
drewnianych kołkach wisiały kopie Księgi Patriarcbów. Odczepił kartę z Rozdziałem 19,
rozłożył ją przed Walentynem i kazał mu przeczytać tekst. - Rozdział 19, werset 1 :
"Ojciec opowiadał mi, że pewnego dnia w południe, gdy nad doliną przelatywał wielki
ptak, jego ojciec Erich wygłosił taką oto przypowieść: werset 2 : "Za moich czasów
istniały ptaki dwieście razy większe od tego ptaka. werset 3 : W brzuchach tych ptaków
siedzieli ludzie, którzy posilali się i pili. werset 4 : Przez małe okienka spoglądali na
ziemię pod sobą. werset 5 : Ptaki te latały na sztywnych skrzydłach przez Wielką Wodę
szybciej niż najpotężniejszy wicher. werset 6 : Po drugiej stronie Wielkiej Wody były
domy tak wysokie, że niektóre z nich dotykały chmur. Dlatego nazywano je Drapaczami
Chmur. werset 7 : W owych miastach z Drapaczami Chmur mieszkały miliony ludzi.
werset 8 : Nie wiemy, co się z nimi stało. Niech Bóg ma w opiece ich dusze."" - No i co
sądzisz o tym tekście, Walentynie? Chłopiec wzruszył ramionami. - Tak naprawdę, to
nie wiem - odparł. - Nie potrafię sobie wyobrazić Wielkich Ptaków, w których ludzie
mogą siedzieć, a nawet jeść. - Czy to znaczy, że wątpisz w prawdziwość słów Księgi
Patriarchów? Walentyn milczał. Zgłosiła się za to rezolutna Birgit. - Tekst jest
autorstwa Patriarchy z trzeciego pokolenia po Wielkim Zniszczeniu. Podkreśla on
przecież, że ojciec opowiadał mu, iż jego ojciec wygłosił tę przypowieść. A określenie
przypowieść wskazuje na to, że może to być tylko jakaś przenośnia. Nowicjusz
Christian, który siedział obok Birgit i właściwie rzadko tylko się z nią nie zgadzał, bo był
w niej zakochany, wtrącił się teraz z niezwykłą gwałtownością: - Ja traktuję święte
przekazy dosłownie nawet wówczas, gdy nie potrafię sobie wyobrazić tak olbrzymich
ptaków, aby mogli w nich biesiadować ludzie. Święty Erich Skaja nie okłamał przecież

background image

6

swego syna, był żywym świadkiem dawnych czasów. Gorącą dyskusję, jaka wywiązała
się po tych słowach, przerwał czcigodny członek Rady mówiąc: - Dość tego, nowicjusze!
Rada Wiadomości wielokrotnie już wypowiadała się na temat Rozdziału 19.
Zapytaliśmy również Kamień Świętego Berlitza. Kamień nie zna innych określeń
Wielkich Ptaków, więc nie mogły istnieć. Natomiast jako odpowiednik Drapacza Chmur
pojawiło się słowo skyscraper. Tak więc istniały pewnie jakieś bardzo wysokie domy czy
nawet wieże. Dlatego dziś obowiązuje dogmat, że słowa o Wielkich Ptakach, w których
ludzie mogli się posilać, wiążą się z wizją świętego Ericha Skai na temat przyszłości.
Wiecie przecież, że ludzie nie potrafią latać, lecz czują pragnienie dorównania ptakom.
A zatem święty Erich Skaja dał wyraz swym pragnieniom i nadziejom dotyczącym
odległej przyszłości, w której ludzie, niby wielkie ptaki, będą fruwać nad wodami, bez
wysiłku i bez potu. Przypuszczalnie młody patriarcha popełnił błąd, spisując tekst.
Wersety od 2 do 7 powinny być napisane w czasie przyszłym, a nie przeszłym. A zatem,
nie "|istniały ptaki dwieście razy większe od tego ptaka" lecz "|istnieć będą ptaki
dwieście razy większe od tego ptaka". Rozumiecie, nowicjusze? Wszyscy milczeli.
Markus i Christian spojrzeli na siebie znacząco. Nie zgadzali się z tym dogmatem. W
wyobraźni Christian widział już wielkie ptaki z mocnych drewnianych bali, na których
siedzieli ludzie, machając do tych, którzy zostali w dole. `ty * * * `ty Z miesiąca na
miesiąc studia nad tekstami stawały się coraz trudniejsze. Wynikało to nie tylko stąd, że
wiele z oryginalnych źródeł było nieczytelnych, wobec czego nie mogły też istnieć ich
znakomite kopie. Już nawet w pierwopisach brakowało wielu fragmentów, w stronicach
były dziury, tak że kontekst stawał się niejasny. Szczególne zamieszanie budziły
niekompletne pisma pierwszego pokolenia, jak na przykład Rozdział 3, w którym była
mowa o przyczynach Wielkiego Zniszczenia: "werset 1 : Ojciec opowiadał mi, że jego
przyjaciel Johannes, geolog, domniemywał uderzenie w Ziemię wielkiego meteorytu.
werset 2 : Zagrożenie trafieniem meteorytu czy wręcz komety, statystycznie rzecz
biorąc, istniało podobno raz na dziesięć tysięcy lat. werset 3 : Impet uderzenia [fragm.
nieczyt.] dwudziestokrotnie moc bomby z Hiroszimy. werset 4 : [brak początku w
oryginale] asteroidy Geographos, Adonis, Hermes, Apollo oraz Ikar przecinają orbitę
okołosłoneczną Ziemi. werset 5 : [brak początku w oryginale] przesunięcie biegunów, co
spowodowało zmianę nachylenia osi Ziemi. werset 6 : Biegun północny znajduje się
teraz w punkcie zachodu Słońca [fragm. nieczytelny]. werset 7 : Dawne góry podwodne
powinny być teraz nad powierzchnią [reszty brak]". Już werset 1 nastręczał trudności.
Słowo "geolog" zawsze występowało w połączeniu ze świętym Johannesem Fiebagiem:
Nigdzie jednak nie było wyjaśnienia, co też to słowo znaczy. Kamień Świętego Berlitza
podawał geology - ale co znaczyło to słowo? Następnie zupełnie niezrozumiałe słowo
"meteoryt". Kamień Świętego Berlitza nie podawał żadnego innego znaczenia, podobnie
w przypadku sześcioliterowego słowa "kometa", z wersetu 2, dla którego znał tylko
określenie comet. Zupełnie bezradni byli czcigodni członkowie Rady Wiadomości wobec
określenia "bomba z Hiroszimy". Rozkładano je na wszelkie możliwe sposoby, a jednak
nie udało się w nim odkryć wyraźnego sensu. W języku oryginału określenie to stanowiło
jeden wyraz i było zapisane jako "Hiroshimabombe". "Hir" można było zinterpretować
jako "teraz" albo "tutaj", jeśliby zaś w słowie "Hiro" "i" odczytać jako "e" to
powstawała forma "hero", która wedle Kamienia Świętego Berlitza znaczyła tyle, co
"bohater". Jako odpowiednik członu "bombe" Kamień Świętego Berlitza podawał
bomb, a to znaczyło "coś zrzuconego" i "wybuchającego". Środkowa część oryginalnego
słowa "Hiroshimabombe" była już zupełnie nie do rozszyfrowania, jakkolwiek
niektórzy członkowie Rady twierdzili, że być może chodzi tu o pewien odległy kraj z
dawnych czasów, którego nazwa w pisowni "China" ("shima") pojawia się w innym
miejscu

tekstu.

Cóż

zatem

mogło

znaczyć

słowo

"Hiroshimabombe"?

background image

7

Najprawdopodobniej było to "coś zrzuconego przez bohatera z Chin" albo też
"wybuchający tutaj (lub teraz) bohater z Chin". Interpretację tę negowali inni
członkowie Rady, ponieważ wiadomo było, że Wielkie Zniszczenie przeżyło tylko trzech
Praojców i cztery Pramatki. Skąd zatem miałby się wziąć "bohater z Chin"? Podobnie
chaotyczne były próby interpretacji Rozdziału 4, w którym pierwszy syn świętego
Ulricha Dopatki przekazywał: "werset 1 : Ojciec opowiadał mi, że w owych dniach
bardzo głodowali, aż wreszcie dostrzegli, iż wody są pełne ryb. werset 2 : Przez pierwsze
miesiące mieli jeszcze nadzieję, że pojawi się jakiś samolot. werset 3 : Ale żaden samolot
nie przybył, zjawiło się za to UFO. werset 4 : Wszyscy, zarówno kobiety jak i mężczyźni,
mieli możliwość długo i spokojnie mu się przyglądać. werset 5 : Podobno UFO
kilkakrotnie łagodnie muskało skały w dole, na brzegu. werset 6 : W kilka miesięcy
później cały brzeg wokół wody zazielenił się. werset 7 : Pośród kwiatów znaleźli wiele
znanych sobie roślin uprawnych, między innymi ziemniaki, kukurydzę, żyto i w ogóle
wszystko, czego potrzeba człowiekowi jako pożywienia. werset 8 : Wszyscy byli bardzo
szczęśliwi i wdzięczni, lecz istoty pozaziemskie nie pokazywały się przez całe lata, aż do
chwili, kiedy przybyły odwiedzić Ericha Skaję." Czcigodni członkowie Rady
Wiadomości nadali temu rozdziałowi świętej Księgi Patriarchów nazwę Pieśń Nadziei.
Werset 1 był jasny, lecz już werset 2 zawierał niezrozumiałe słowo "samolot" (w języku
oryginału: "Flugzeug"). Kamień Świętego Berlitza podawał jako odpowiednik airplane,
a z porównania trzech fragmentów tekstu wiadomo było, że air oznacza powietrze. Co
jednak mogło znaczyć plane? Kamień Świętego Berlitza tłumaczył plane jako "płaski".
Czyżby zatem słowo "samolot" znaczyło "płaskie powietrze" lub "powietrzną
płaskość"? Z kolei słowo "zeug" Kamień Świętego Berlitza tłumaczył jako steff. Czysta
rozpacz. Żadna z kombinacji nie wykazywała jakiegokolwiek sensu: "Flugstuff",
"Luftstuff', "Luftflach", "Flachzeug", "Luftzeug". Nic zatem dziwnego, że jeden z
najstarszych członków Rady Wiadomości stwierdził, że słowo to niewątpliwie musi
zawierać drobny błąd w pisowni. Otóż syn świętego Ulricha Dopatki napisał po prostu o
jedno "e" za dużo. Słowo to powinno brzmieć nie "Flugzeug" lecz "Flugzug", co może
oznaczać tylko i wyłącznie "podmuch powietrza", ponieważ werset z mówi w końcu
jasno i wyraźnie: "Przez pierwsze miesiące mieli jeszcze nadzieję, że pojawi się jakiś
|podmuch powietrza". Jak dowodził zasłużony członek Rady, po Wielkim Zniszczeniu
powietrze było nieruchome, panowało gorąco i duchota. Dlatego Praojcowie mieli
nadzieję, że pojawi się jakiś podmuch. Ta przekonująca argumentacja wywarła duże
wrażenie na wielu członkach Rady. Mimo wszystko jednak trudności w interpretacji
Rozdziału 4 okazały się nie do przezwyciężenia. Co mieli na myśli Patriarchowie pisząc o
UFO Musiało to być coś, co wszyscy świadkowie mogli długo i w spokoju oglądać. UFO
to miało coś wspólnego z roślinami uprawnymi, które w kilka miesięcy później
zakiełkowały na brzegach. Trzeba było doszukać się jakiegoś związku UFO z
Wszechmogącym Bogiem, bo przecież w czasie Wielkiego Zniszczenia wszystkie rośliny
uprawne uległy zagładzie; a teraz dzięki UFO znów się pojawiły. Jak to możliwe? Z
pewnością chodziło tutaj o bezgranicznie dobrego Boga, który nie chciał dopuścić, aby
udręczeni Praojcowie i Pramatki umarli z głodu. Dlatego wszyscy - jak podano w
wersecie 8 - byli bardzo szczęśliwi i wdzięczni. W tym samym jednak wersecie 8
pojawiało się określenie "istoty pozaziemskie", które to istoty miały w późniejszym
czasie odwiedzić Ericha Skaję. Członkowie Rady Wiadomości znali słowo "ziemski".
Oznaczało ono coś przynależnego do Ziemi. Tak więc "pozaziemski" niewątpliwie
musiało oznaczać coś, co absolutnie nie było z Ziemią związane i w dodatku przybywało
"spoza" niej. A to mogło oznaczać tylko i wyłącznie samego Boga Wszechmogącego lub
jakiegoś jego wysłannika. Co do tego Rada nie miała najmniejszych wątpliwości.
Wszechmocny Bóg musiał wybrać świętego Ericha Skaję jako tego, do którego przybył

background image

8

jeden lub kilku boskich posłańców. Zdanie wersetu 8 nie pozostawia żadnych innych
możliwości interpretacji: "[...] lecz istoty pozaziemskie nie pokazywały się przez całe
lata, aż do momentu, kiedy przybyły odwiedzić Ericha Skaję". Oczywiście, z góry było
wiadomo, że niezwykle wrażliwi i inteligentni bracia zakonni będą szukać wyjaśnienia
sensu tego zdarzenia. Odpowiedź przyszła niby objawienie. Wszechmocny Bóg dopuścił
do tego, by cały świat uległ zagładzie. A więc Wielkie Zniszczenie musiało być karą, jaką
Pan spuścił na rodzaj ludzki - oczyszczeniem Ziemi. Ponieważ jednak wszechmocny Bóg
w swej nieskończonej dobroci nie chciał ostatecznego zniszczenia całego rodu ludzkiego,
wybrał kilkoro czystych ludzi; od których miał się zacząć nowy ród. Pogląd ten tym
bardziej zyskał na znaczeniu, gdy przenikliwym myślicielom udało się właściwie
zinterpretować imię i nazwisko Erich Skaja. Kamień Świętego Berlitza podał jako
odpowiednik układu liter "sky" pojęcie "niebo". Tym samym odszyfrowano nazwisko
Skaja jako "ten, który pochodzi z nieba". Natomiast imię "Erich" dawało się rozłożyć
na składowe "er" oraz "ich". "Er" to w języku oryginału zaimek osobowy "on",
natomiast "ich", czyli "ja", z pewnością oznaczało pierwiastek boski. Tak więc imię
"Er-Ich" oznacza ni mniej, ni więcej tylko to, że "on" jest równy "ja" czy też inaczej:
"Ja jestem w Nim". Logika nakazywała przyjąć; że imię i nazwisko tego Praojca
zawiera w sobie przesłanie następującej treści: "Ja jestem w Nim i przybywam z Nieba
(sky)." Brat Johannes, potomek świętego Johannesa Fiebaga, który był autorem tej
przenikliwej interpretacji, został za to odznaczony Orderem Myślicieli. `ty * * * `ty Po
upływie czterech i pół roku z początkowej grupki osiemnastu nowicjuszy zaledwie
trzech pozostało wiernych studiom. Pozostali pracowali w opactwie albo na polach, a
wszystkie bez wyjątku nowicjuszki wydały na świat pierwsze dzieci. Markus i Walentyn
pogodzili się z większością twierdzeń obowiązującego dogmatu i wygłaszali w opactwie
błyskotliwe odczyty. Christian pozostał raczej dociekliwym sceptykiem. Wielokrotnie
starał się o uzyskanie dostępu do tekstu Objawienie świętego Ericha Skai. Objawienie to
było jednak tajemnicą, którą poznać mógł jedynie kolejny opat. Przenikliwy umysł
Christiana nie chciał się zadowolić tajemnicami wiary, toteż Christian postanowił zostać
opatem. Droga na szczyt była mozolna i nierzadko wybrukowana intrygami - wymagała
zręcznego balansowania między Radą Wiadomości a władzami spoza opactwa. Ponadto
Christian musiał się wystrzegać mówienia całej prawdy, nigdy nie mógł zdradzić swoich
najtajniejszych myśli. Bo jakże mógłby ogłosić wszem i wobec, że tylko dlatego chce
sięgnąć po najwyższy urząd w opactwie, aby uzyskać dostęp do Objawienia świętego
Ericha Skai? Z upływem lat Christian stawał się coraz bardziej osamotniony. Studiował
w odosobnieniu, był coraz cichszy, coraz bardziej odsuwał się od innych. Otoczenie
sądziło, że to z powodu wewnętrznego ognia, który w nim płonął. Mieli rację, jakkolwiek
nie wiedzieli, że ogień ten rozpaliły wątpliwości co do interpretacji starych tekstów.
Christian chciał |wiedzieć - nie wierzyć. Studia tekstów opatrzone niezliczonymi
komentarzami kolejnych członków Rady Wiadomości tworzyły nieprzenikniony chaos.
Każdy członek Rady uważał swoje koncepcje za ostateczne i starał się nadać swemu
osobistemu ujęciu tekstu jak największe znaczenie. W kolejnych odpisach Księgi
Patriarchów opuszczano coraz większe partie tekstu, ponieważ - jak to sformułowała
Rada Wiadomości - "nie zawierają większego sensu i przyczyniają się tylko do
zaciemnienia przekazu". W Rozdziale 45 Księgi Patriarchów zapisano, że już w kilka
dni po Wielkim Zniszczeniu woda wyniosła na brzeg drewno, pojawiły się pierwsze
ptaki a po paru tygodniach tu i ówdzie w skalnych niszach i szczelinach zazieleniła się
roślinność. Rada Wiadomości uczyniła z tego wszystkiego cud, świadomą ingerencję
Boga. Christian nie zgadzał się z tym. Uważał, że wiele ptaków mogło uniknąć Wielkiego
Zniszczenia, chowając się w szczelinach skalnych, pyłki roślinne zaś unosiły się w
powietrzu i po pewnym czasie opadły z powrotem na ziemię. Podobnie miała się

background image

9

zapewne rzecz z mniejszymi zwierzętami, które stopniowo zaczęły się pojawiać. Bóg
jeden wie, gdzie się pochowały w czasie Wielkiego Zniszczenia. Nie kończące się debaty
były nużące. O ile, na przykład, w tekście oryginalnym (Rozdział 32, werset 6 )
znajdowały się słowa: "Bogu dzięki zapalniczka Uliego jeszcze działała i mogliśmy upiec
ryby", to w nowej wersji brzmiały one: "Bóg podarował świętemu Ulrichowi Dopatce
ogień, aby Prarodzice mogli zagrzać swoje pożywienie." Było to zwykłe zafałszowanie
tekstu! Mimo gwałtownych protestów Christiana i słabego poparcia ze strony
Walentyna i Markusa, Christian pozostał w mniejszości. Rada zatwierdziła nowe
brzmienie. Wręcz absurdalna okazała się debata nad Rozdziałem 44, który nazwano
Epoka Aniołów. W oryginale brzmiał on następująco: "werset 1 : Ojciec opowiadał mi,
że w dawnych czasach ludzie odbywali loty kosmiczne. werset 2 : Wysłano na Księżyc
liczne ekspedycje, których uczestnicy cało i zdrowo powrócili na Ziemię. werset 3 :
Niezbędna do tego technologia była ogromnie kosztowna, toteż różne kraje
oddelegowały do centrów kosmicznych swoich technicznych ambasadorów. werset 4 :
Na rok 2015, rok poprzedzający Wielkie Zniszczenie, zaplanowana była druga wyprawa
na Marsa. werset 5 : Aby uniknąć napięć, wszystkie kraje uczestniczące w wyprawach
kosmicznych na bieżąco informowano o aktualnym poziomie techniki. werset 6 :
Wymiana następowała poprzez ambasadorów." Ze Wskazówek astronomicznych
(Rozdziały 49-50 ) wiedziano, że "Księżyc" to ta tarcza świecąca nocą na niebie, Mars
zaś to jedna z sąsiednich planet. Znane były nazwy wszystkich planet, jak też budowa
Układu Słonecznego. Mimo jednoznacznego przekazu Rada Wiadomości nie zgodziła się
przyjąć pojęcia "podróż kosmiczna" jako faktu. Kamień Świętego Berlitza podawał
jako jeden z odpowiedników słowa "ambasador" określenia "poseł", "wysłannik" oraz
angel, co przy ponownym tłumaczeniu na język oryginału dawało słowo "anioł". Nie
mogło być żadnych wątpliwości, że w przypadku określenia "ambasador" chodziło o
"anioła", zwłaszcza że słowo "anioł" dawało się sensownie zastosować aż w dziewięciu
różnych miejscach tekstu. Nowa wersja Rozdziału 44, opatrzona nieskończenie
uczonymi komentarzami, brzmiała teraz następująco: "Ojciec opowiadał mi, że w
dawnych czasach ludzie obserwowali kosmos. Wypełniało ich marzenie, by kiedyś odbyć
podróż na Księżyc i powrócić z niej cało i zdrowo. W owym czasie anioły odwiedzały
różne kraje. Ostrzegały ludzi przed Wielkim Zniszczeniem i przed oddawaniem czci
planecie Mars. Aby uniknąć napięć, o ostrzeżeniach tych poinformowano wszystkie
kraje. Informacje przekazały anioły." Według Christiana tekst ten zafałszowywał
pierwotny sens przekazu. Mimo wszystko Rada Wiadomości zatwierdziła nowe
brzmienie. Podano, że Rada została upoważniona i "natchniona przez Ducha", by
przelać w niezrozumiałe teksty sensowną i rozsądną formę. Christian miał 49 lat, kiedy
został wybrany na opata. Dla uczczenia świętego Ericha Skai przybrał imię "Erich Ii". +
Zaciemnianie tekstu Gdy nie potrafi się@ atakować myśli,@ atakuje się jej autora. `rp
Paul Valery 1871-1945 `rp Sporządzone przed tysiącami lat przekazy stanowią
prawdziwą kopalnię niesamowitości. Roi się w nich od najróżniejszych fantastycznych
opowieści, które częściowo traktuje się jak mity; częściowo jak legendy, niekiedy zaś jak
"święte księgi". Wiele z tych fantastycznych opowieści rości sobie pretensje do bycia
prawdą absolutną, albowiem: "...napisane jest". Pierwotne wersje mają być napisane
lub podyktowane przez Boga we własnej osobie, a jeśli już nie przez samego Boga, to co
najmniej przez jakiegoś archanioła, niebiańskiego ducha, ziemskiego świętego czy
człowieka zainspirowanego w sensie gnostyckim. (Przez "gnozę" rozumiemy dzisiaj
przesiąkniętą ezoteryką filozofię, światopogląd lub religię: Samo słowo "gnoza"
wywodzi się z greckiego i oznacza "poznanie".) Teksty te bezsprzecznie zawierają wiele
rzeczy zmyślonych i wiele fantazji. Podziwiani wodzowie są w nich wynoszeni do
godności boskich i adorowani, marzyciele w kształtach chmur dopatrywali się znaków z

background image

10

nieba, powszednie wydarzenia zaś, takie jak śmierć, opisywano w nich jako podróż do
świata podziemnego. Nie dość na tym: nasi żądni wiedzy przodkowie, natchnieni
prawdziwą wiarą i przepełnieni chęcią zrozumienia treści przekazów, fałszowali i mącili
starożytne teksty. Zdarzenia, które w oryginale raczej nie miały ze sobą nic wspólnego,
zostały połączone. Dla lepszego zrozumienia dodawano obce wtręty, które nagle - hokus-
pokus! - wchodziły do kolejnych przekazów jako oryginalne. Wplatano w nie elementy
moralności, etyki, wiary i dziejów rodów, dodawano obce elementy zaczerpnięte z
innych dziedzin kultury, fabrykując teksty, których pierwotnego pochodzenia i sensu nie
sposób już odtworzyć. Te zaciemniające zabiegi łatwo można zrozumieć. W końcu
mamy tu do czynienia z liczącymi tysiące lat odpisami oraz bezustannym mozołem
naszych przodków, usiłujących nauczyć się czegoś z sensu tych opowieści. Chaos
panujący w starożytnych tekstach stanie się jeszcze bardziej zrozumiały, jeśli
uświadomimy sobie, że do jego powstania wcale nie potrzeba tysiącleci. Wystarczy
znacznie mniej. Oto przykład: Każdy wierzący chrześcijanin jest przekonany, że Biblia
stanowi i zawiera Słowo Boże. Co zaś się tyczy Ewangelii, to wśród wiernych panuje
przeświadczenie, że towarzyszący Jezusowi z Nazaretu uczniowie spisywali jego mowy,
zasady życia i przepowiednie niejako "na żywo". Uważa się, że Ewangeliści uczestniczyli
w wędrówkach i cudach swego Mistrza, i wkrótce potem spisali je w rodzaj kroniki.
"Kronika" ta otrzymała nawet nazwę - "Teksty pierwotne". Teksty pierwotne? W
rzeczywistości - i wie o tym każdy teolog mający za sobą kilka lat studiów - nic z tego się
nie zgadza. Owe "teksty pierwotne", na które tak często powołują się badacze i które
tak często przywołuje się w rabulistyce, wcale nie istnieją. A co mamy w ręku? Odpisy,
które wszystkie bez wyjątku powstały w okresie od Iv do X w. po Chrystusie. W dodatku
tych 1500 odpisów to z kolei odpisy z odpisów, i żaden z nich nie zgadza się z innymi.
Naliczono ponad 80000 (osiemdziesiąt tysięcy!) odstępstw. Nie ma w tych rzekomych
"tekstach pierwotnych" ani jednej stronicy, na której nie pojawiałyby się sprzeczności.
Z odpisu na odpis zmieniano brzmienie wersetów, dopasowując je odpowiednio do
potrzeb swojego czasu. Jednocześnie w biblijnych "tekstach pierwotnych" wręcz roi się
od tysięcy łatwych do wykazania błędów. Najsłynniejszy z takich "pierwotnych tekstów"
Kodeks Synaicki - powstały podobnie jak Kodeks Watykański w Iv w. po Chr. - został
odnaleziony w 1844 r. w klasztorze na Synaju. Zawiera nie mniej niż 16000 (szesnaście
tysięcy!) poprawek sporządzonych przez co najmniej siedmiu korektorów. Niektóre
miejsca zmieniano wielokrotnie, zastępując je ostatecznie zupełnie nowym "tekstem
pierwotnym". Profesor dr Friedrich Delitzsch, specjalista najwyższej rangi, sam znalazł
w tym Kodeksie 3000 błędów kopistów (1 ). Wszystko to staje się zrozumiałe, jeśli
uwzględnić, że żaden ze spisujących Ewangelie nie był współczesnym Jezusa, a żaden z
naocznych świadków nie spisywał swoich relacji na gorąco. Dopiero w roku 70, po
zburzeniu Jerozolimy przez rzymskiego cesarza Tytusa (39-81 po Chr.), ktoś zaczął
spisywać dzieje Jezusa i jego uczniów. Ewangelista Marek, najstarszy autor Nowego
Testamentu, spisał swoją relację najwcześniej 40 lat po tym, jak jego Mistrz umarł na
krzyżu. Już Ojcowie Kościoła w pierwszych stuleciach po Chrystusie zgadzali się
przynajmniej co do tego, że "pierwotne teksty" zostały sfałszowane. Całkiem otwarcie
mówili o "dodawaniu, profanowaniu, niszczeniu, poprawianiu, psuciu i wymazywaniu".
Ale to było już dawno temu i czepianie się słów niczego nie zmieni w obiektywnych
faktach. Specjalista z Zurychu, dr Robert Kehl, napisał (2 ): "Niejednokrotnie zdarzało
się, że to samo miejsce przez jednego korektora było |korygowane w takim to a takim
sensie, a zaraz potem przez drugiego w zupełnie przeciwnym, w zależności od tego, jaki
dogmat obowiązywał w danej szkole. Tak czy inaczej, już nawet takie pojedyncze
|korekty, nie mówiąc o tych dokonywanych planowo, prowadziły do powstania
całkowitego chaosu w tekstach." Te twarde słowa może skontrolować każdy, kto ma w

background image

11

domu Biblię. Poprę to paroma przykładami. Proszę otworzyć Ewangelię Mateusza,
Łukasza i Marka. Dwie pierwsze twierdzą, że Jezus "narodził się w Betlejem" Marek
natomiast wymienia miasto Nazaret. SprzecznośćŃ na sprzeczności Ewangelia świętego
Mateusza zaczyna się wyliczeniem rodowodu Jezusa syna Dawida, syna Abrahama.
Ewangelista wylicza pokolenia aż do Jakuba, który spłodził Józefa. Józef był mężem
Marii. Po co nam jednak ten rodowód, skoro Jezus w żadnym razie nie mógł być
spłodzony przez Józefa (narodzenie z dziewicy)? Mateusz wymienia 42 przodków Jezusa
- Łukasz natomiast 76. Nie ma też wśród Ewangelistów jednomyślności co do ostatnich
słów, jakie wypowiedział Jezus na krzyżu. Według Marka (Mk 15, 34 ) oraz Mateusza
(Mt 27, 46 ) zawołał on donośnym głosem: "Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił?"
Według Łukasza natomiast (Łk 23, 46 ) słowa te miały brzmieć: "Ojcze, w Twoje ręce
powierzam ducha mojego." U Jana (J 19, 30 ) czytamy: ¬((¦Wykonało się!" I skłoniwszy
głowę, oddał ducha." Nawet co do najbardziej spektakularnego wydarzenia związanego
z Jezusem - Wniebowstąpienia - istnieją różne wersje. Według Mateusza (Mt 28, 16-17 )
Jezus polecił swoim uczniom, by udali się na górę w Galilei: "A gdy Go ujrzeli, oddali
Mu pokłon. Niektórzy jednak wątpili." Nadal? Mateusz nic nie wspomina o
Wniebowstąpieniu. Marek (Mk 16, 19 ) poświęca temu fantastycznemu wydarzeniu
zaledwie jedno zdanie: "Po rozmowie z nimi Pan Jezus został wzięty do nieba i zasiadł
po prawicy Boga." Tak po prostu. Łukasz z kolei (Łk 24, 50-51 ) powiada, że Pan Jezus
osobiście wyprowadził uczniów "ku Betanii [...] A kiedy ich błogosławił, rozstał się z
nimi i został uniesiony do nieba." Jan, ulubiony uczeń Jezusa, nic nie wie o żadnym
Wniebowstąpieniu. To tylko kilka przykładów zaczerpniętych z tekstów Biblii
dostępnych dla każdego, przy czym zdania te w każdej Biblii brzmią inaczej, w
zależności od przekładu i dogmatyki danego Kościoła. Jakże byłoby pięknie, gdyby
przynajmniej teologowie byli jednego zdania! Ale nie, oni bez przerwy kłócą się ze sobą,
w zależności od poglądów reprezentowanych przez Kościół każdego z nich. Zwalczają
się gwałtownie, raz w gniewie, to znów w świętym oburzeniu na niezrozumienie dla
swoich interpretacji. Dla laika jest wręcz niemożliwe przedrzeć się przez gąszcz
sprzeczności i przeinaczeń. Jeśli natomiast idzie o teologów, to często odnoszę wrażenie,
jakby mimo posiadania czerwonego telefonu do najwyższej instancji nigdy nie mogli się
połączyć z właściwym numerem. Skoro już teksty ze stosunkowo bliskiej epoki - w
końcu historię Rzymu znamy dość dobrze - są do tego stopnia przekręcane i
przeinaczane, to jak dopiero musi się mieć rzecz z przekazami liczącymi wiele tysięcy
lat! Do tych starożytnych tekstów - obojętnie z jakiego geograficznego czy religijnego
zakątka pochodzą - serwuje się dodatkowo sałatkę. Człowiek tonie w tysiącach stron
komentarzy, bez wątpienia napisanych i opracowanych przez godnych zaufania i
zręcznych w piórze naukowców. Tyle tylko, że nie ma między nimi zgody. Zwłaszcza
między kolejnymi ich pokoleniami. W obliczu chaosu komentarzy na temat starożytnych
przekazów ludzkości stwierdzam, że tak wychwalana naukowa metoda poszukiwania
źródeł, analizy i porównania, mimo że uprawiana przez niesłychanie sprawne głowy, nie
posunęła nas do przodu ani na krok. Rozmyślania i głębokie refleksje filozoficzne
niewątpliwie znakomitych uczonych nie dały żadnych wiążących odpowiedzi, nie
mówiąc już o dostarczeniu dowodu na istnienie Boga, bogów, aniołów czy niebiańskich
zastępów. Literatura egzegetyczna (łac. eksegesis - objaśniać) zapełnia kilometry półek
w bibliotekach. Wszyscy stracili już orientację. Rezultaty w najlepszym razie
odpowiadają dogmatom danej szkoły - i zmieniają się wraz z upływem czasu. Wczoraj
tak, pojutrze zupełnie inaczej. Co zresztą nie ma większego znaczenia, ponieważ kolejne
pokolenia i tak nie wiedzą i nie chcą wiedzieć, jakie było zdanie ich dziadków. W dialogu
"Fajdros" grecki filozof Platon cytuje przekaz przytoczony przez jego kolegę po fachu,
Sokratesa: "Słyszałem tedy, że koło Naukratis w Egipcie mieszkał jeden z dawnych

background image

12

bogów tamtejszych, któremu i ptak jest poświęcony, nazywany Ibisem. A sam bóg miał
się nazywać Teut. On miał pierwszy wynaleźć liczby i rachunki, geometrię i astronomię,
dalej warcaby i grę w kostki, a oprócz tego litery." Bóg Teut przekazał ówczesnemu
faraonowi pismo ze słowami: "Królu, ta nauka uczyni Egipcjan mądrzejszymi i
sprawniejszymi w pamiętaniu; wynalazek ten jest lekarstwem na pamięć i mądrość."
Faraon widział to inaczej i zaprzeczył słowom Teuta: "Ten wynalazek niepamięć w
duszach ludzkich posieje, bo człowiek [...] zaufa pismu i będzie sobie przypominał
wszystko z zewnątrz, ze znaków obcych jego istocie, a nie z własnego wnętrza, z siebie
samego. Więc to nie lekarstwo na pamięć, tylko środek na przypominanie sobie." I miał
rację. Liczące tysiące lat pisma tylko przypominają nam o czymś, co być może kiedyś w
jakiejś formie miało miejsce. Ale co to było, nie wiemy. Kto dzisiaj wie, że Pan Bóg -
niezależnie od tego, kogo mielibyśmy na myśli - na długo przed stworzeniem Ziemi
stworzył inne światy? Przeczytać o tym można w "Sagen der Juden von der Urzeit
(Legendy Żydów o czasach pradawnych) (5): "Na początku Pan stworzył tysiąc
światów; potem stworzył jeszcze inne światy i wszystkie one były dla niego niczym. Pan
tworzył światy i niszczył je, zasadzał drzewa i wyrywał je, albowiem były jeszcze
skłębione i jedno nastawało na drugie. I nadal tworzył światy i je niszczył, aż stworzył
nasz świat, a wtedy rzekł Pan: Ten mi się podoba, tamte były mi wstrętne." Podarunek z
nieba Czy to człowiek był tym, któremu w toku długotrwałego procesu powstawania
inteligencji przyszło do głowy nabazgrać pierwsze znaki pisma? Ależ oczywiście!
Oczywiście? Przekazy z "czasów pradawnych" podają, że pismo powstało już dwa
tysiące lat przed Stworzeniem. Ponieważ nie było jeszcze wówczas - co zrozumiałe -
pergaminowych zwojów i zwierząt, z których można by zedrzeć skórę, ale też nie było
metalu, a z braku drzew także drewnianych tabliczek, księga pisma istniała w formie
świętego szafiru. anioł o imieniu "Raziel, tenże sam, który siedział nad rzeką
wypływającą z Edenu", przekazał tę osobliwą księgę naszemu prarodzicowi Adamowi.
Musiał to być bardzo dziwny egzemplarz, ponieważ zawierał nie tylko wszystko, co
warto było wiedzieć, lecz także przepowiednie przyszłości. Anioł Raziel zapewniał
Adama, że z owej świętej księgi dowiedzieć się może, "co cię czeka aż do dnia twojej
śmierci". Nie tylko Adam miał czerpać z tej cudownej księgi, lecz także jego
potomkowie: "Także spośród twoich dzieci, które przyjdą na świat po tobie, aż do
ostatniego pokolenia ten, który posłuży się ową księgą [...], będzie wiedział, co miesiąc po
miesiącu się wydarzy i co zajdzie między dniem a nocą, każda rzecz będzie dla niego
wiadoma [...], czy przyjdzie nieszczęście, czy spadnie głód, czy zboża będzie wiele, czy
mało, czy spadną deszcze, czy też nastanie susza." Czymże jest jakikolwiek leksykon czy
encyklopedia wobec tego rodzaju superksięgi? Autorów tego fenomenalnego dzieła
musiały szukać wśród niebieskich zastępów, kiedy anioł Raziel przekazał bowiem księgę
naszemu praojcu Adamowi i nawet odczytał mu jej fragment, zaszły rzeczy
zdumiewające: "I w godzinie, gdy Adam otrzymał księgę, zapłonął ogień na brzegu rzeki
i anioł uniósł się w płomieniu w górę. I poznał wtedy Adam, że posłaniec był boskim
aniołem i że księgę przysłał mu święty Król. I trzymał ją w świętości i czystości."
Wspomina się nawet o szczegółach tego zadziwiającego dzieła. Dar wyobraźni żyjących
gdzieś tam w zamierzchłych czasach pisarczyków jest nie do przebicia: "A w księdze
owej zakopane były wysokie znaki świętej mądrości, i siedemdziesiąt dwa rodzaje nauk
były w niej zawarte, które z kolei dzieliły się na siedemdziesiąt sześć najwyższych
tajemnic. W księdze ukrytych było również tysiąc pięćset kluczy nie powierzonych
świętym Górnego Świata." Praojciec Adam pilnie czytał księgę, tylko bowiem dzięki
temu podarunkowi z nieba w ogóle potrafił nazwać każdą rzecz i każde zwierzę. Kiedy
jednak Adam zgrzeszył, "księga od niego odleciała". Hokus-pokus. Ale nie na długo.
Adam płakał gorzko i wszedł aż po szyję w nurt rzeki. Kiedy jego ciało zamieniło się

background image

13

niemal w gąbkę, zlitował się Pan. Odkomenderował do Adama archanioła Rafaela, który
ponownie przyniósł mu bogaty w treści szafir. Ludzkości jednak nie na wiele się to
zdało. Adam przekazał czarodziejską księgę w spadku swemu dziesięcioletniemu
synkowi Setowi, który widać musiał być wyjątkowo bystrym chłopaczkiem. Adam
poinformował syna nie tylko o "mocy księgi", lecz także o tym, "na czym polega jej moc
i jej cuda. Rozmawiał z nim też o tym, jak sam postąpił z księgą i że umieścił ją w
skalnej szczelinie". Na koniec Set otrzymał także instrukcję obsługi oraz informację,
"jak rozmawia się z księgą". Wolno się było Setowi zbliżać do księgi wyłącznie z
szacunkiem i pokorą. Ponadto nie wolno mu było przedtem jeść cebuli, czosnku ani
innych przypraw, musiał się też gruntownie umyć. Nasz praojciec ze szczególnym
naciskiem wbijał synowi do głowy, by nie zbliżał się do księgi "lekkomyślnie". Set
trzymał się ojcowskich wskazówek, przez całe życie uczył się ze świętego szafiru i
wreszcie zbudował "złotą skrzynię, włożył do niej księgę i ukrył skrzynię w jednej z
jaskiń miasta Henoch". Księga pozostawała tam aż do momentu, kiedy Henochowi
"objawiło się we śnie miejsce, w którym leżała księga Adama". Henoch, najmądrzejszy
człowiek swoich czasów, wyruszył w drogę o świtaniu, udał się do wspomnianej jaskini i
czekał. "Uczynił wszystko tak, aby ludzie mieszkający w tym miejscu niczego nie
zauważyli." W jakiś parapsychologiczny czy inny |gnostycki sposób przekazano mu
informację, jak ma się obchodzić z tajemniczą księgą. I "w godzinie, kiedy jasny stał się
dla niego sens księgi, w jego umyśle rozbłysło światełko". Musiał to być raczej całkiem
pokaźny żyrandol, Henoch bowiem "znał się od tej chwili na porach roku, na planetach i
gwiazdach, które każdego miesiąca oddawały swoje usługi, a także potrafił nazwać
każdy obieg i znał anioły, które oddawały swe usługi". Wspaniale! Wątek o księdze
Adama przewijającej się przez pokolenia nie ogranicza się bynajmniej do dwóch kart w
"Legendach o czasach pradawnych". W różnych miejscach pojawia się on niekiedy
fragmentarycznie w formie kontynuacji i uzupełnień. Cytując, nie dodałem wprawdzie
ani słowa od siebie, niemniej jednak starałem się nanizać te perełki na wspólną nitkę, by
powstał z nich cały sznur. Gdzie zniknęła ta księga? Przy pomocy anioła Rafaela dostała
się w ręce Noego. Tym razem to Rafael objaśnił Noemu, jak obchodzić się z księgą.
Nadal była ona "napisana na szafirze" i Noe praojciec ludzkości po potopie, nauczył się
z niej rozumieć wszystkie orbity planet, a także "drogi ruchu Aldebarana, Oriona i
Syriusza". Z księgi dowiedział się Noe "nazw poszczególnych nieb [...] i jakie są imiona
niebiańskich sług". Nie bardzo rozumiem, dlaczego Noe interesował się drogami ruchu
Aldebarana, Oriona i Syriusza, ani też, na co mu były "imiona niebiańskich sług". Po
potopie - myślałem sobie zawsze - ci, którzy przeżyli, powinni mieć raczej zupełnie inne
zmartwienia. Aha, i jeszcze coś - Noe włożył księgę "do złotego relikwiarza i wniósł ją na
samym końcu". Do arki, oczywiście. "Także gdy Noe wyszedł z arki, przez wszystki dni
swego żywota trzymał się księgi. W godzinie śmierci przekazał ją Semowi. Sem
przekazał ją Abrahamowi. Abraham przekazał ją Izaakowi, Izaak przekazał ją
Jakubowi, Jakub przekazał ją Lewiemu, Lewi przekazał ją Kehatowi, Kehat przekazał
ją Amramowi, Amram przekazał ją Mojżeszowi, Mojżesz przekazał ją Jozuemu, Jozue
przekazał ją Najstarszym, Najstarsi przekazali ją Prorokom, Prorocy przekazali ją
Mędrcom i tak przechodziła z pokolenia na pokolenie, aż do króla Salomona. Objawiono
mu księgę tajemnic i stał się przez to nader mądry [...] Wznosił budowle i szczęściło mu
się we wszystkim dzięki mądrości świętej księgi [...] Chwała oku, które to widziało, i
uchu, które to słyszało i sercu, które to pojęło i poznało mądrość księgi." Fantastyczną
historię księgi Adama zupełnie spokojnie można by zakwalifikować jako "wymyśloną",
gdyby nie kilka drobiazgów, które muszą zdumiewać. Rozumiem, dlaczego przypisuje
się naszemu praojcu-Adamowi korzystanie z księgi, bo przecież nasz osamotniony
przodek skądś musiał zaczerpnąć wiedzę. Wprawdzie, jeśli się dobrze zastanowić, wcale

background image

14

nie jest do tego konieczna książka, ponieważ Adam był przecież człowiekiem
rozgarniętym i każdego dnia nabywał nowych doświadczeń, bezustannie się ucząc.
Rozumiem też, że kronikarze zadawali sobie pytanie, gdzie też podziała się ta księga, i w
ten sposób wymyślili historię z przekazywaniem kolejnym potomkom. Kłopot sprawia
mi natomiast koncepcja |kamienia szafiru. Ktokolwiek wymyślił tę historię, mógł sobie
wyobrazić jedynie księgi spisywane na papirusie, pergaminie, tabliczkach glinianych,
drewnianych lub łupkowych, czy jeszcze ewentualnie skórze albo ryte w skale. W jaki
jednak sposób wpadł na pomysł szafiru? Koncepcja encyklopedii na kamieniu
szlachetnym zarówno setki, jak i tysiące lat temu musiała być czymś kompletnie
dziwacznym. Natomiast dzisiaj już nie. W epoce komputerów leksykony mieszczące się
w mikroprocesorze są czymś jak najbardziej możliwym. Trwają też prace nad
pomysłem magazynowania informacji w kryształach. Adam miał też prowadzić z ową
księgą na kamieniu szafiru "rozmowę". W jaki sposób? Co też mógł mieć na myśli
pierwotny autor tej historii? I jak wpadł na pomysł takich szczegółów, jak
"siedemdziesiąt dwa rodzaje nauk", jakie miały być zawarte w księdze, "sześćset
siedemdziesiąt znaków najwyższych tajemnic" oraz "tysiąc pięćset kluczy"? Są to
bardzo precyzyjne dane, których nie wytrząsa się, ot tak, z rękawa, nie mówiąc już o
przypisywaniu ich aniołowi. Nie ulega wątpliwości, że ludzie przed tysiącami lat byli
znacznie bardziej łatwowierni od nas, ale też znacznie głębiej wierzący. Niewykluczone,
że gotowi byli brać każdą bzdurę za dobrą monetę, ale jednak wiara w biblijny akt
Stworzenia pozostawała niezachwiana. Anioły uważane były za coś nadludzkiego, były w
końcu mieczami i posłańcami Boga Przedwiecznego. Z aniołami nie było żartów, bano
się ich gniewu. Dlaczego zatem jakiś pisarczyk miałby wpaść na pomysł włączania
aniołów do swojej historyjki rodem z science fiction? Bezczelny i kłamliwy wymysł?
Jakby tego było mało, zaraz po popełnieniu przez Adama grzechu angażuje się
archanioła Rafaela, aby przyniósł Adamowi księgę. Nie przeceniam treści owej
tajemniczej księgi, ale jednak zadaję sobie pytanie, dlaczego nieznany autor przywiązuje
tak wielką wagę do pewnych gwiezdnych konstelacji? Co Adamowi i jego potomkom po
znajomości dróg ruchu Aldebarana, Syriusza czy Oriona? Są prostsze metody
prowadzenia ziemskiego kalendarza. Ewa i UFO Anioł Raziel, który przekazał księgę
zapisaną na szafirze, w dodatku "uniósł się w płomieniu w górę", a nastąpiło to po tym,
jak "zapłonął ogień na brzegu rzeki". Wzmianki na temat ognia i latających wozów w
czasach Adama znajdujemy także w apokryficznym "Życiu Adama i Ewy" (6).
Zachowana wersja pochodzi wprawdzie z roku 730 po Chr., bazuje jednak na
rękopisach o nie ustalonym wieku. "A wtedy Ewa spojrzała w niebo i ujrzała zbliżający
się świetlisty wóz, ciągnięty przez błyszczące orły, których piękności nie potrafi opisać
nikt zrodzony z łona kobiety." Pramatka Ewa jako pierwszy naoczny świadek UFO? Do
pojazdu wsiadł ten sam Pan, który stworzył Adama i Ewę i od czasu do czasu
przechadzał się po ogrodzie Eden: "I oto Pan Potężny wstąpił do wozu; cztery wichry go
ciągnęły, cheruby kierowały wichrami, a poprzedzały je anioły z nieba." Do diaska!
Podobno Adam poznał z księgi mającej formę szafiru nazwy poszczególnych niebios, jak
też imiona niebiańskich sług. O jakich to w ogóle niebach jest mowa? Precyzują to
starożydowskie Legendy o czasach pradawnych. Pierwsze niebo nazywa się "Wilon" - z
tego nieba obserwowani są ludzie. Powyżej "Wilon" znajduje się "Raqi'a" - tam są
gwiazdy i planety. Jeszcze wyżej jest "Szechaqim", a ponad nim kolejne niebiosa o
nazwach "Zewul", "Ma'on" i "Machon". I na koniec, nad "Machon", znajduje się
najwyższe niebo - "Arawot". Tam właśnie "przebywają serafiny, tam są też niebiańskie
koła i cheruby. Ich ciała uczyniono z ognia i wody, a jednak pozostają całością,
albowiem woda nie gasi ognia, a ogień nie wsysa wody. Anioły głoszą pochwałę
Najświętszego, niech będzie błogosławione Jego imię. Lecz anioły przebywają daleko od

background image

15

chwały Pana, oddalone są od Niego o trzydzieści sześć tysięcy mil i nie widzą miejsca,
gdzie przebywa Jego chwała". Oczywiście, słowa "mil" nie znajdujemy w "tekście
pierwotnym" - tę miarę wprowadził tłumacz w miejsce jakiejś niezrozumiałej jednostki
długości. Liczba "trzydzieści sześć tysięcy" pozostała nie zmieniona. Mimo to cała
opowieść nadal jest kuriozalna, albowiem w odniesieniu do wszystkich tych niebios
podaje się nie tylko miary długości, ale również odległości czasowe. Między
poszczególnymi niebiosami znajdują się "drabiny", a między nimi rozciągają się epoki
liczące "pięćset ziemskich lat podróży". Jeśli spojrzeć na tę informację przez
nowoczesne okulary, odpowiada to odległości 10 lat świetlnych przy prędkości
wynoszącej 2% prędkości światła. Wszystkie przytoczone przeze mnie powyżej przekazy
figurują jako "mity i legendy", a te, jak wiadomo, są całkowicie niewiarygodne.
Zwyczajne "głupie bajeczki", jak określił je pogardliwie już dwa stulecia temu teolog dr
Eisenmenger (7 ). Typowe pójście na łatwiznę. Legenda jako nieprawdziwa opowieść
historyczna stanowi przeciwieństwo historii. W dodatku mity i legendy całkowicie
ignorują chronologiczny układ zdarzeń, nie troszcząc się ni w ząb o fakty historyczne.
Legenda to "ludowy wymysł i ludowa fantazja" (8 ), a jednak stanowi cenne ogniwo
między badaniem historii a nauką. Legenda bowiem uzupełnia historię, stara się
uzupełnić luki i rozjaśnić mroki. Legenda nie buduje na niczym i nawet jeśli jej
podejście oraz przedstawiane powiązania nie zgadzają się ze źródłami historycznymi, to
jednak pozostaje ona "religijną filozofią historii ludu". Już grecki geograf Strabon (ok.
63-26 przed Chr.) - bądź co bądź autor siedemnastotomowego dzieła "Geographika" -
stwierdzał sucho (9 ): "Nie po homerycku jest opowiadać byle co, bez małego choćby
ziarenka prawdy." Po prostu legendy? Legenda powiększa to, co wielkie, zaczarowuje
to, co zagadkowe i przyozdabia swych bohaterów w mnóstwo elementów fantastycznych.
A jednak nie jest tylko wymyśloną kłamliwą opowieścią. Zawsze nawiązuje do
osobistości historycznych i prawdziwych zdarzeń. Często stara się zachować jako
prawdę to, co niszczą historycy. Na przykład, każdy Szwajcar zna legendę o Wilhelmie
Tellu i zestrzeleniu przez niego jabłka. Historycy pozbawili tę legendę czaru. Ale co to
może obchodzić ludową wyobraźnię? W jakiejś formie przecież ta historia z jabłkiem
musiała się rozegrać. Koniec, kropka! W dodatku legendy mają zasięg
międzykontynentalny i to nie od dzisiaj. Tak było już przed tysiącami lat.
(Wskazywałem już w innym miejscu (10 ) na zdumiewające związki między Biblią i
mitami Indian środkowoamerykańskich.) Również w przypadku legend żydowskich
istnieje niezaprzeczalne - i łatwe do wykazania - pokrewieństwo z przekazami perskimi,
arabskimi, greckimi, hinduskimi, a nawet amerykańskimi. Jakkolwiek inne są imiona
bohaterów, odmienni bogowie i zagadkowe zjawiska przyrody - jądro opowieści
pozostaje takie samo. A może ktoś zechce zaprzeczyć, jeśli stwierdzę, że legenda o
potopie występuje na całym świecie? W legendach wszelkie datowania są niezwykle
zagmatwane. Nie ma żadnego znaczenia, |kiedy dane zdarzenie miało miejsce,
najważniejsze, że się |wydarzyło. Dokładnie w tym samym stopniu dotyczy to wielu
świętych ksiąg. Jako przykład wymienię tu biblijną wersję potopu z Noem i jego arką.
W legendę tę trzeba było tak długo |wierzyć, aż we wzgórzu Kujundżyk - dawnej
Niniwie - dokonano sensacyjnego odkrycia. Otóż archeologowie wydobyli tam na światło
dzienne dwanaście glinianych tabliczek, należących niegdyś do biblioteki asyryjskiego
króla Assurbanipala. Tabliczki te zawierały opowieść o Gilgameszu, królu miasta Uruk,
pół-bogu i pół-człowieku, który wyruszył w drogę, aby odszukać swego ziemskiego
praojca o imieniu Utnapisztim. Ku naszemu zdumieniu Utnapisztim przedstawia
dokładny opis potopu, powiada, że |bogowie ostrzegli go przed nadciągającym potopem i
polecili mu zbudowanie barki, na której umieścić miał kobiety i dzieci, swoich krewnych
oraz rzemieślników różnych specjalności. Opis burzy, ciemności, podnoszących się wód i

background image

16

rozpaczy ludzi, których nie mógł wziąć ze sobą, do dziś jeszcze porywa barwnością
narracji. Podobnie jak w relacji Noego w Biblii, czytamy tutaj opowieść o kruku i
gołębicy, które wypuszczono z pokładu oraz o tym, jak wreszcie wody opadły i barka
osiadła na szczycie góry. Zbieżności między relacją o potopie w eposie o Gilgameszu
oraz tym z Biblii są niewątpliwe - zresztą żaden z badaczy ich nie neguje. Fascynujące w
tej zbieżności jest to, że mamy do czynienia z innymi zwiastunami potopu i innymi
|bogami. O ile biblijna relacja o potopie pochodzi z drugiej ręki, o tyle pierwsza osoba
liczby pojedynczej w eposie o Gilgameszu świadczy o tym, że opowiada ten, który
przeżył, czyli naoczny świadek wydarzeń. Kto od kogo to przejął? W latach 60-tych
naszego stulecia światło dzienne ujrzały jeszcze starsze wersje tej samej opowieści -
gdzie zatem leży jej źródło? Kto ma je datować? W dodatku w tym chronologicznym
chaosie nawet niemożliwe staje się możliwe, a mianowicie to, że wariant biblijny może
być jednak najstarszy ze wszystkich. Że co, proszę? Czyżbym przed chwilą nie dowiódł
czegoś wprost przeciwnego? Otóż nawet jeśli niezbyt się to podoba teologom i
pokrewnym naukowcom, to jednak muszą się oni pogodzić z myślą, że datowania
biblijnych patriarchów aż do Noego (a nawet jeszcze dalej) to jedna wielka katastrofa,
będąca rezultatem pobożnego życzenia, by trzymać się podanego w Biblii następstwa
pokoleń. W każdym razie biblijne datowania nie dadzą się zaświadczyć historycznie. Nie
mieszczą się do żadnego, choćby nawet największego worka. Tym samym istnieje
teoretyczna przynajmniej możliwość, że biblijny wariant opowieści o potopie w swoim
|pierwotnym jądrze jest starszy od akadyjskiego czy sumeryjskiego, nawet, jeśli
chronologicznie rzecz biorąc, został spisany później. Jedno tylko nie uległo zmianie -
ludzka pamięć o prastarych wydarzeniach. Książki i podręczniki historyczne potrafią
ulec zniszczeniu, spleśnieć i spłonąć - legenda nie. Uporczywie tkwi w świadomości
narodów i po każdym zniszczeniu, po każdej wojnie jest na nowo spisywana. Legenda to
niejasne wspomnienie, niepewne dziedzictwo przekazywane przez przeszłość przyszłości.
Dlatego też pozostanę przy legendzie i spróbuję ożywić starego ducha nowoczesnymi
środkami. Jeśli trzymać się przekazów żyjących wśród ludów Ziemi - a tym razem
naprawdę mam na myśli dosłownie wszystkie ludy we wszystkich zakątkach naszego
globu - to pierwszego człowieka zawsze stworzył jakiś Pan, Najświętszy, Najwyższy czy
Pan Bóg. Umieścił on tę pierwszą istotę w ogrodzie Eden albo w jakimś innym
cudownym zakątku. Wedle przekazów starożydowskich ogród taki istniał na długo
przed stworzeniem świata i to całkowicie gotowy: "(...) wszystkie jego części i cała
roślinność, a także sklepienie nad nim jak i ziemia pod nim - wszystko już było i dopiero
w tysiąc trzysta sześćdziesiąt jeden lat, trzy godziny i dwa mgnienia oka później
stworzone zostały Ziemia i Niebo." A my tu sobie łamiemy głowy, dlaczego mimo
pilnych poszukiwań ogrodu Eden wciąż go jeszcze nie odnaleziono? (Na temat
daremnych poszukiwań piszę w jednej z wcześniejszych książek (11 ).) Przypuszczalnie
stacja doświadczalna z eksperymentalnymi istotami Adamem i Ewą - nazwijmy ją
"Biosphaere One" - została po prostu zlikwidowana. O ile dotychczas byłem
przekonany, że nasi prarodzice byli jedynymi ludźmi w owym tajemniczym ogrodzie
Eden, o tyle żydowskie legendy powiadają co innego: "Sera, córka Asera, jest jedną z
tych dziewięciu, którzy za życia weszli do Ogrodu Eden." A kim było pozostałych osiem
osób? Najwyższy wbił sobie do głowy, że musi stworzyć człowieka. Najpierw jednak -
dla czystej formalności - spytał swoje anielskie zastępy, co też o tym sądzą. Aniołowie
byli przeciwni. "Wtedy Pan wyciągnął palec i spalił ich wszystkich." Ponownie
Najwyższy zadał to samo pytanie innym aniołom - z tym samym rezultatem. Trzecia
grupa aniołów odparła, że Najwyższy i tak zrobi, co będzie chciał, a więc niech czyni
zgodnie ze swoją wolą. No i stworzył Pan Adama "własnymi rękami". Pierwszy model
człowieka miał pod niektórymi względami przewyższać aniołów. Szczególnie

background image

17

denerwujący dla nich był fakt, że człowiek zyskuje władzę nad całą planetą, a do tego
jeszcze może się rozmnażać. Aniołowie bowiem są bezpłodni i nie mogą się mnożyć. W
niebie zagościły zazdrość i zawiść. Niebiańskie spory "Samael był największym księciem
pośród nich w niebie, albowiem święte zwierzęta i serafiny miały jedynie po sześć par
skrzydeł, a on miał ich dwanaście. I poszedł Samael, i sprzymierzył się ze wszystkimi
najwyższymi zastępami przeciwko swemu Panu, i zebrał wokół siebie swe hufce, i
opuścił się z nimi na Ziemię, i zaczął szukać sobie towarzysza." Takiego buntu
Najwyższy nie mógł puścić płazem. Stało się to, co się stać musiało - Najwyższy "strącił
Samaela i jego zastępy z Miejsca Świętości i wypchnął ich z nieba". Według żydowskiej
legendy grzech w ogrodzie Eden nie dotyczył bynajmniej słynnego jabłka, lecz tego, że
wspomniany Samael uwiódł i zapłodnił Ewę. Po akcie kopulacji Ewa "spojrzała w jego
oblicze i spostrzegła, że nie jest podobne do ziemskiego, lecz do niebiańskiego".
Zwariowana historia? Niewiarygodna w każdym calu? Po prostu wytwór ludzkiej
wyobraźni? Raczej nie. Przepisywane przez tysiąclecia i wciąż na nowo interpretowane
opowieści zawierają wspólne jądro, pojawiające się u niezliczonych ludów żyjących w
wielkim oddaleniu od siebie: uwiedzenie człowieka. Cóż takiego rozegrało się zatem w
mglistej przeszłości Ziemi? Przypomnijmy sobie: cała religia chrześcijańska zbudowana
jest na tym, że musi przyjść Jezus, aby zbawić ludzi. Zbawić od czego? Od grzechu
pierworodnego. A ten z kolei popełniono w raju, w owym cudownym ogrodzie Eden. Czy
to było jabłko, czy seks i czy rzeczywiście w raju - zasadnicze wydarzenie |gdzieś musiało
się rozegrać. Uwiedzenia pramatki Ewy miał dokonać wąż lub jakiś odrzucony
|archanioł. Nowocześni teologowie, którzy niespokojnie kręcą się na swoich stołkach
widząc, jak rozpływają się ich nadzieje, głoszą ostatnio, że żadnego grzechu
pierworodnego nie było. W ten sposób odbierają wszelką rację bytu idei odkupienia, ale
to właściwie ich problem, a nie mój. Mamy teraz iście paradoksalną sytuację:
powszechnie wierzy się, że |niebo jest miejscem absolutnej szczęśliwości, miejscem, do
którego udajemy się po śmierci. Każdy marzy o tym, by dostać się do nieba, wyrwać się
wreszcie z tego padołu łez, uwolnić od lęków, zazdrości i zawiści, od nieszczęść i nędzy.
Niebo jest przedmiotem tęsknoty, wyśnionym celem wszelkich pragnień, spełnieniem
nadziei. Ale stop! Coś tu nie gra. Jeszcze zanim powstał człowiek, w niebie były już
zawiść i opozycja, kłótnie i awantury ze skutkami śmiertelnymi. Czyżbyśmy zatem źle
zrozumieli pojęcie "niebo"? Czyżby stare teksty mówiły o innym niebie niż to, w którym
mieszka Wszechmocny Bóg? Dylemat ten nie znika nawet wówczas, gdy nie damy wiary
starożydowskim przekazom lub też odsuniemy je na bok z pobłażliwym uśmieszkiem.
Czy nam się to podoba, czy nie, właśnie za sprawą uwodziciela Ewy pojawił się ów
wszystko zmieniający grzech. Nawet jeśliby tego grzechu w rzeczywistości nie było, to i
tak pozostanie on w wierze chrześcijańskiej powodem późniejszego odkupienia przez
Jezusa. Czy uwodziciela nazwiemy "Samael", "Lucyfer" czy "diabeł", w niczym nie
zmienia to samego faktu. Jasne? Jak wiadomo każdemu z Biblii, Bóg Wszechmogący
sprowadził potop, aby zniszczyć rodzaj ludzki. Właściwie dlaczego? Przecież wcześniej
"własnymi rękami" ulepił praczłowieka i - jako ponadczasowy Bóg - znał przyszłość. Z
góry musiał więc wiedzieć, co się stanie. A może jednak nie? Oznaczałoby to, że pod
określeniem |Najwyższy kryje się coś zupełnie innego niż to, co ja i miliony innych
wierzących rozumieją przez słowo |Bóg. Żydowskie legendy podają, że po uwiedzeniu
Ewy powstały jakby dwa rody: linia Kaina i linia Abla. Przedstawiciele linii Kaina mieli
się podobno zachowywać jak zwierzęta: "Z odkrytym przyrodzeniem chodzili
potomkowie Kaina, a kobiety i mężczyźni byli jak bydło. Chodzili nago po targu [...] a
mężczyzna parzył się z własną matką i z własną siostrą, i żoną brata swego na środku
ulicy." Złośliwość i perfidia tej linii opisane są w legendach o Sodomie i Gomorze.
Mieszkańcy tych miast nie przestrzegali żadnych praw ani nakazów moralnych i robili

background image

18

to, na co akurat przyszła im ochota. Niech uzmysłowi to drobny przykład, też z epoki:
"Mieszkańcy Sodomy i Gomory ustawili łóżka na ulicach. Ktokolwiek wszedł do miasta,
był chwytany i siłą rozciągany na jednym z łóżek. Jeśli był krótszy od łóżka, to trzech
ciągnęło go za głowę, a inni za nogi. Człowiek krzyczał, ale oni nie zwracali na to uwagi.
Jeśli natomiast był dłuższy od łóżka, to po trzech mężczyzn stawało po obu stronach i
rozciągało go na szerokość, aż zamęczali go na śmierć. Kiedy obcy krzyczał, oni
powiadali: "Tak się dzieje z człowiekiem, który przybywa do Gomory"." Nie dość na
tym. Do ogólnego upadku obyczajów i lubieżności przyłączyły się też "upadłe anioły",
które całymi grupami przybywały z nieba, żeby brać sobie "ludzkie córki". Tego
rodzaju aniołów nie da się raczej zaliczyć do kategorii niewinnych. Owoce lubieżności
|tych aniołów wyrastały na gigantów: "Od nich wzięli się potem giganci, którzy byli
potężnego wzrostu i którzy wyciągali ręce do grabieży, plądrowania oraz przelewu krwi.
Giganci płodzili dzieci i mnożyli się jak płazy; każdemu rodziło się po sześcioro
potomstwa na raz." Nie było sposobu na ukrócenie tych obrzydliwości, najwyraźniej nie
można było przeprowadzić selektywnego wyodrębnienia złych i dobrych. Cóż zatem
innego pozostało Najwyższemu, jeśli nie potopić całe to nasienie i zacząć wszystko od
nowa? Przy tej okazji staje się jasne, że ów Najwyższy nigdy nie mógł być tym Bogiem,
którego czczą wyznawcy wszystkich religii. "Upadłe anioły" miały zatem płodzić
gigantów. O gigantach rozpisywałem się już w wielu książkach, postaram się więc
maksymalnie oszczędzić powtórzeń. Gwoli ścisłości powiem więc tylko tyle: "Legendy
Żydów o czasach pradawnych" wymieniają wręcz nazwy poszczególnych plemion
gigantów. Byli więc Emici, czyli "potworni", Refa'im ("osłabiający"), Gibborim, czyli
"wielcy bohaterowie", byli Zamzummim ("dokonujący wyczynów"), a także Awwim,
czyli "niszczyciele", oraz Nefilim, to jest "psujący". Niezłe towarzystwo musiało się
zebrać na Ziemi. W apokryficznej Księdze Barucha wymienia się nawet ich liczbę (12 ):
"I sprowadził Bóg potop na Ziemię i zniszczył wszystko życie, a także 4090000
gigantów." Jakiż to święty bądź nie święty duch podszepnął prorokowi Baruchowi tę
liczbę? Oczywiście, także w odniesieniu do gigantów biblijne datowania nie zgadzają się
ani na jotę. Na przykład, jak podaje z Księga Samuela (z Sm 21, 18-22 ), jeszcze długo
po potopie biblijny król Dawid miał walczyć z gigantami o sześciu palcach u rąk i nóg.
Chronologicznie nie do pomyślenia. ZOO Frankensteina Zdumiewają mnie |wydarzenia,
a nie epoki, tych ostatnich bowiem i tak nie da się już rozsądnie uszeregować. "Legendy
Żydów o czasach pradawnych" opowiadają o osobliwych mieszańcach, a więc
dziwacznych istotach żywych, nie będących produktami żadnej ewolucji. Były podobno
istoty mające "tylko jedno oko pośrodku czoła" inne mające "tors konia, ale za to głowę
barana" i jeszcze inne o "głowie człowieka i ciele lwa", czy wreszcie nawet ludzie bez
szyi i z oczami na plecach oraz - rzecz jeszcze dziwaczniejsza - "istoty o ludzkich
obliczach i końskich nogach". Czy ta absurdalna menażeria jest tylko zwykłym
idiotyzmem powstałym w zwariowanej wyobraźni pijanego? Być może. Niemniej jednak
intrygująca jest dla mnie powtarzalność opisywanych spraw. O podobnych potworach
informował mianowicie Egipcjanin Manethon. Ów Manethon był pisarzem i
arcykapłanem świętych sanktuariów Egiptu. Grecki historyk Plutarch podaje, że był on
współczesnym pierwszego egipskiego władcy z rodu Ptolemeuszów (304-282 przed Chr.).
Manethon żył w Sebennytos, mieście leżącym w delcie Nilu, tam też napisał historię
Egiptu w trzech księgach. Jako naoczny świadek przeżył upadek liczącego trzy tysiące
lat imperium faraonów, jako uczony spisał kronikę bogów i królów swego kraju.
Pierwopisy dzieł Manethona zaginęły, lecz inni historycy, tacy jak Juliusz Afrykański
(zm. 240 po Chr.) czy Euzebiusz (zm. 339 po Chr.), przejęli z nich najistotniejsze
fragmenty. Euzebiusz przeszedł do historii Kościoła jako biskup Cezarei i kronikarz
okresu wczesnochrześcijańskiego. Otóż Manethon twierdził, że to |bogowie stworzyli te

background image

19

wszystkie istoty, hybrydy i wszelkiego rodzaju potwory. Euzebiusz tak o tym pisze (13 ):
"[...] i spłodzili ludzi o podwójnych skrzydłach; do tego jeszcze innych o poczwórnych
skrzydłach i dwóch twarzach i o jednym ciele i dwóch głowach, kobiety i mężczyzn, i o
dwóch naturach, męskiej i żeńskiej; następnie jeszcze innych ludzi o udach kozich i z
rogami na głowach; i jeszcze innych o nogach końskich, i innych o kształcie końskim z
tyłu i kształcie ludzkim z przodu; spłodzili także byki o ludzkich głowach i psy o
czterech korpusach, których ogony, podobnie jak ogony ryb, wychodziły z tylnej części
ciała; także ludzi i wiele innych potworów [...], do tego także wszelkie potwory o ciałach
smoków [...] i mnóstwo fantastycznych stworzeń, różnorodnie ukształtowanych i
różniących się między sobą, których podobizny ustawiali obok siebie i przechowywali w
świątyni w Belos." Jeśli idzie o podobizny, to mają rację Manethon i Euzebiusz. Każde
większe muzeum ma w swych zbiorach rzeźby przedstawiające takie starożytne
mieszańce. A więc legendy żydowskie i egipskie wcale nie są zapełnione żałosnymi
bzdurami, tylko najwyraźniej mówią o tym, co dawniej było rzeczywistością. Jeśli
natomiast nigdy ich nie było, tych wszystkich potworów z gabinetu okropności doktora
Frankensteina, to pozostaje pytanie, skąd też autorzy tych opowieśei ściągnęli swoje
pomysły, na jakiej pożywce wyrosły ich niecodzienne kreatury, a także, skąd
kamieniarze i sztukatorzy dawnych kultur wzięli pierwowzory? Pewnie tylko z
przekazów. A te są niemalże drobiazgowo precyzyjne, wręcz irytująco dokładne, jak na
głupie mity i legendy. Biblia tak mówi o budowie arki w Księdze Rodzaju (Rdz 6, 15 ):
"[...] długość arki - trzysta łokci, pięćdziesiąt łokci - jej szerokość i wysokość jej -
trzydzieści łokci." Żydowskie legendy podają to dokładniej: "Prawe skrzydło ma być
długie na sto pięćdziesiąt kabin, na sto pięćdziesiąt kabin długie ma być lewe skrzydło;
trzydzieści trzy kabiny wynosić ma szerokość z przodu, trzydzieści trzy kabiny ma
wynosić szerokość z tyłu. Pośrodku ma być dziesięć pomieszczeń na zapasy żywności;
tam mają być przewody do doprowadzania wody; będą otwierane i zamykane. Arka ma
być wysoka na trzy piętra; tak samo jak wygląda najniższe piętro, wyglądać ma też
piętro drugie i trzecie; na najniższym piętrze mają mieszkać bydło i dzikie zwierzęta, na
środkowym gnieździć się ma ptactwo, najwyższe piętro przeznaczone jest dla ludzi i
stworzeń pełzających." Światło dla arki Kiedy już arkę uszczelniono dokładnie smołą,
zatykając każdą szczelinę, w tym przedpotopowym statku musiały w zasadzie panować
najczarniejsze ciemności. Tak jednak nie było, bowiem: "W arce wisiała wielka perła,
która wszystkim stworzeniom wysyłała światło promieniejące ze swojej własnej mocy."
Do tego dwie zdumiewające uwagi na marginesie. Księga Mormona to biblia
wyznawców Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych Dnia Ostatniego, powstałej w USA
wspólnoty wyznaniowej. Księga ta miała zostać przekazana przez anioła założycielowi
Kościoła Mormońskiego, prorokowi Josephowi Smithowi (1805-1844 ). Jak twierdzą
mormoni, księga przez całe tysiąclecia ukryta była w formie metalowych tablic we
wnętrzu pewnego wzgórza. Tylko dzięki dwóm |kamieniom tłumaczącym, które Joseph
Smith otrzymał od anioła Moroni, mógł on przetłumaczyć starożytne znaki na angielski.
Jest tam opowieść o Jaredach, ludzie, który w czasach budowy wieży Babel opuścił
swoją dawną ojczyznę i na pokładzie licznych statków dotarł do Ameryki Południowej.
Statki te były "szczelne jak naczynie, i kiedy drzwi były zamknięte, były szczelne jak
naczynie" (14 ). A jednak nie panowały w nich ciemności, Pan bowiem podarował
Jaredom szesnaście świecących kamieni, po dwa na każdy statek, i podczas trwającej
trzysta czterdzieści cztery dni podróży kamienie te dawały jasne światło. Pierwsza klasa!
Przypuszczalnie było to to samo tajemnicze źródło światła, co w arce Noego. Według
przekazów żydowskich to sam Pan Bóg we własnej osobie wykonał szkic budowy arki:
"I Pan narysował Noemu palcem rysunek i rzekł mu: "Patrz, tak a tak ma wyglądać
arka"." Nie inaczej jest u mormonów. W I Księdze Nefiego (17, 9 ) czytamy: "Zbudujesz

background image

20

statek, jak ci to pokażę, abym mógł przeprawić lud twój przez wody." Czyżby zatem
mormoni ściągali z jakichś legend żydowskich? A może Żydzi z sumeryjskiego eposu
Gilgamesza czy babilońskiego Enuma Elisz? Ten ostatni tekst zawiera kolejny wariant
mitu o potopie, z Atrahasisem jako tym, który przeżył, i czytamy w nim - jakże by
inaczej - że bóg Enki zażądał zbudowania wodoszczelnego statku bez żadnych otworów.
Nie brakowało w nim ani kompasu, ani źródła światła. Na pytanie, kto od kogo
odpisywał, nie da się odpowiedzieć. W dodatku wcale nie potrzeba plagiatu, aby
otrzymać legendy i święte księgi zawierające podobne szczegóły. Właściwie jakim
prawem wykluczamy, że źródło Księgi Mormona było naprawdę wygrawerowane na
prastarych metalowych płytach? Nakazuje nam to tylko i wyłącznie nasze
chrześcijańsko-żydowskie zadufanie. Z kolei to, że opowieść o potopie powtarza się w
innych kulturach pod innymi nazwami, wcale nie dowodzi, że żydowscy autorzy
koniecznie musieli je podkraść. W końcu było wielu potomków w pierwszych
pokoleniach po potopie - i każdy rozpowszechniał |swoją wersję tej opowieści. Autorzy
tych różnorodnych legend żyli na różnych kontynentach, w różnych krajach, kulturach i
religiach. Środki masowego przekazu jeszcze nie istniały, podróże międzykontynentalne
nie były na porządku dziennym. A mimo to mamy przekazy pochodzące ze wszystkich
stron świata i z niezliczonych źródeł, relacjonujące niemalże jedno i to samo. Czyżby w
umysłach wszystkich autorów mieszkał ten sam duszek? Czyżby wszyscy oni -
prawdziwa mania! - dręczeni byli jedną i tą samą myślą? Nic z tego! Pewnych rzeczy nie
da się wymyślić. Niemożliwe, aby czyjaś wyobraźnia - w dodatku tysiące lat temu! - tak
jednolicie pracowała na całym świecie. Te wręcz zuniformizowane relacje muszą
pochodzić od faktów, od przedhistorycznych wydarzeń. Dawniej były to relacje o tym,
co ktoś przeżył. W toku tysiącleci relacje te wzbogacono o elementy fantastyczne i
przypisano własnym ludowym bohaterom i prorokom. W centrum zawsze jednak
pozostawało zasadnicze wielkie wydarzenie. Sprawa potopu Tym sposobem
wylądowaliśmy przy drugim - po grzechu pierworodnym - dylemacie: święte księgi
głoszą rodzajowi ludzkiemu, że to Pan Bóg wywołał potop, aby ukarać złych. Potop miał
miejsce naprawdę, dzisiaj można już nawet dowieść tego naukowo (15 ). Ponadto pewien
międzynarodowy zespół naukowców twierdzi, że udało mu się zlokalizować szczątki arki
Noego na zboczach góry Al Judi. Al Judi to właśnie ta góra w masywie Araratu, na
której według świętego Koranu osiąść miała arka. Kierownik ekspedycji, geofizyk David
Fasold, oświadczył dziennikarzom, że za pomocą radaru do prześwietleń gruntu udało
się uzyskać znakomite zdjęcia. Zdjęcia mają być podobno tak ostre, że można nawet
policzyć deski między burtami kadłuba. Profesor Salih z Bayraktutan zaś, dyrektor
Instytutu Geologicznego Uniwersytetu im. Atatürka, powiedział dziennikarzom
londyńskiego "Observera": "Mamy do czynienia z tworem wykonanym ręką ludzką,
który może być tylko arką Noego" (16 ). Czyżby zatem naprawdę Pan Bóg zlecił budowę
arki? Tak czy inaczej, owa zagadkowa osoba dobrze wie, co robi, ponieważ Bóg
zamierza uratować przed masami wody przynajmniej paru ludzi. Tak więc udziela
wybrańcowi lub wybrańcom - w zależności od przekazu - odpowiednich wskazówek na
temat budowy statku. Nawet własnoręcznie rysuje plany i¬8¦lub dyktuje dokładne dane
konstrukcyjne. Rozdaje zagadkowe świecące perły czy kamienie, a nawet kompasy.
Dopiero potem rozpoczyna się Wielkie Zniszczenie. Czemu to wszystko takie
skomplikowane? Jeśli Bóg - a po raz drugi mam tutaj na myśli Boga obecnego we
wszystkich religiach - zamierza zabić jakieś nieudane anioły, gigantów czy
nienormalnych ludzi, to robi to za pomocą symbolicznego mrugnięcia powieką. Albo,
jak czytamy w Koranie, świętej księdze muzułmanów: "I kiedy On coś postanowi, to
tylko mówi: "Bądź!" - i ono się staje" (Sura Ii, 117 ). Nie potrzeba żadnego statku z
planami i jednostkami miary, nie potrzeba smoły i tajemniczych żarówek. Fakt

background image

21

zbudowania statku dowodzi natomiast, że albo ktoś chciał, żeby tak właśnie było, albo
nie mógł inaczej. Dlaczego technika, a nie cud? Prawdziwy Bóg musiał przecież
wiedzieć, że wariant techniczny - budowa statku - w tysiące lat później zacznie tylko
budzić wątpliwości co do jego, Boga, wszechmocy. Jako Wszechwiedzący wiedział też, że
kiedyś na temat potopu powstanie nie wiadomo ile różnych relacji. Dlaczego zatem
budowa statku, a nie jednoznacznie boskie rozwiązanie? Cuda, jak wiadomo, wymykają
się kalkulacji krytycznego rozumu. Cóż to zatem był za Bóg, który potrafił wywołać
potop, a jednocześnie pomagał w budowie arki, dostarczając planów i miar? Proszę o
wybaczenie tego, co powiem, ale jeśli |nie wywołał potopu, a więc w żaden sposób nie
przyczynił się do utopienia ówczesnego rodzaju ludzkiego, jeśli potop był zjawiskiem
przyrodniczym czy klęską żywiołową, to taki Bóg nie był tym Bogiem występującym w
religiach. W tym przypadku ludzie przypisali Bogu wyrok, którego on wcale nie wydał.
Cała wiara rozpada się w proch. Jeśli ktoś woli wersję o klęsce żywiołowej, musi jednak
wyjaśnić, dlaczego relacje z potopu stanowią |międzynarodowy temat mitów, legend i
świętych ksiąg. I jeszcze coś: potop jako zjawisko przyrodnicze czy też katastrofa
kosmiczna (następstwo uderzenia komety albo meteorytu) nie zmienia faktu, że
Najwyższy |wcześniej o tym wiedział. Inaczej nie mógłby ostrzec swoich protegowanych,
nie podyktowałby danych na temat budowy arki i nie udzielił wskazówek, by za wszelką
cenę uszczelnić wszelkie otwory statku. PoczątkującyŃ i zaawansowani A teraz słówko
w mojej własnej sprawie. Otóż za każdym razem, gdy siadam do klawiatury komputera,
by napisać nową książkę, dręczą mnie te same wątpliwości. Jak wyjaśnić Czytelnikom
kierunek mojego myślenia, nie powtarzając w kółko tego, co mówiłem w poprzednich
książkach? Nauczyciel w szkole czy wykładowca wyższej uczelni mają łatwiej. I jeden, i
drugi wychodzi z założenia, że uczniowie i studenci pojęli już podstawy i można
budować dalsze piętra gmachu wiedzy. Jeśli ktoś nie opanował abecadła, nie przechodzi
do następnej klasy. Autor natomiast jest w opałach. Może przyjąć postawę, że czytelnicy
są obowiązani łaskawie przeczytać jego wcześniejsze dzieła. Wtedy powtórzenia są
niepotrzebne i denerwujące, w końcu zwracamy się do znawców przedmiotu. Przy takiej
postawie autor odcina się od nowych czytelników. Zostawia ich przed progiem,
zmuszając do kupienia poprzednich książek. Może to wprawdzie zwiększyć obroty, ale
nie jest zbyt eleganckie. Jeśli jednak autor mimo wszystko zdecyduje się pisać tylko dla
stałych czytelników, to dodatkowo "hoduje" sobie wyspecjalizowaną publiczność, która
wkrótce zaczyna tworzyć coś w rodzaju kręgu "wtajemniczonych", tych, którzy wiedzą,
są poinformowani - i już wkrótce outsiderzy nie mają szans nadążyć za omawianym
materiałem. Ja przecinam ten iście gordyjski węzeł, wprowadzając powtórzenia
wszędzie tam, gdzie są niezbędne dla nowego czytelnika, aby nie był zawieszony w
próżni, przy czym - i jest to ukłon w stronę stałych czytelników - powtórzenia te nie są
powtórzeniami mechanicznymi. Do każdej pojedynczej sprawy pojawiają się ciągle
nowe uzupełnienia. Badania nie stoją w miejscu, ja sam też wiem dzisiaj na temat
legendy o Adamie czy o proroku Henochu sprzed potopu więcej niż siedem lat temu.
Pracowici bibliotekarze taszczą do mojego gabinetu coraz to nowe książki, życzliwi
czytelnicy zwracają moją uwagę na dodatkowe źródła, naukowcy z różnych obozów
dostarczają najświeższych informacji. Nie pozostaje mi więc nic innego, jak tylko tu czy
tam odgrzać i uzupełnić coś od dawna znanego. Stały czytelnik może przerzucić kilka
kartek, darować sobie wykład - "początkujący" zaś będzie za takie powtórzenie
wdzięczny, nawet jeśli z konieczności jest ono tylko skrótowe. To, że jestem
zwolennikiem teorii, iż przed wieloma tysiącami lat naszą staruszkę Ziemię odwiedziły
istoty pozaziemskie, mogę uznać za rzecz powszechnie wiadomą. Napisałem na ten temat
dwadzieścia książek i nakręciłem z 5 odcinków filmu telewizyjnego (17 ). Również na
temat motywów oraz technicznych zagadnień tej wizyty wypowiadałem się już

background image

22

szczegółowo. Nie ma potrzeby tego tutaj powtarzać, tak jak i niezliczonych poszlak
archeologicznych, odnalezionych w różnych miejscach naszego globu. Tym razem
chodzi mi o filozofię paleo-SETI (paleo, od gr. palaios - "stary, dawny"; SETI od Search
for Extraterrestrial Intelligence, czyli "poszukiwanie pozaziemskich istot rozumnych"),
a więc o konstrukcję myślową rozjaśniającą to co sensowne i bezsensowne w
dotychczasowych poglądach religijnych, torującą drogę nowemu sposobowi myślenia.
Nie chodzi tu w żadnym wypadku o jakąś nową religię czy - jak złośliwie zauważają
krytycy - "namiastkę religii". Religie wymagają wiary - tu w nic nie trzeba wierzyć.
Religie składają obietnice dotyczące nawet okresu po śmierci - ja nie obiecuję niczego.
Religie budują kościoły i świątynie, w których czci się ich Boga, ich apostołów, świętych i
proroków. W filozofii paleo-SETI nie ma ani świątyń, ani czczenia bogów. Ponadto
religie wymagają przestrzegania określonych norm etycznych - ja i moi zwolennicy
niczego takiego nie narzucamy. I wreszcie - religie inkasują należne datki. Czy Państwo,
drodzy Czytelnicy, czujecie się wykorzystani finansowo, ponieważ zakupiliście lub
wypożyczyliście tę książkę? Inny sposób myślenia Kiedy gigantyczny macierzysty statek
obcych istot zawitał do naszego Układu Słonecznego, przybysze dawno już wiedzieli
wszystko o trzeciej planecie. Tylko na tej Błękitnej Planecie istniały wszystkie warunki
niezbędne do powstania życia. Przybysze odkryli mnóstwo różnych gatunków istot
żywych, między innymi naszych prymitywnych praprzodków. Mimo braku rozumu byli
oni najwyżej rozwiniętym gatunkiem na Ziemi. Przybysze schwytali jeden egzemplarz i
dokonali w nim zmian genetycznych - z dzisiejszego punktu widzenia nie jest to już
żaden poważny problem. W którymś momencie pozaziemscy przybysze uznali, że ich
eksperyment z Homo sapiens powiódł się i w zasadzie można już pozostawić Ziemię we
władaniu człowieka. W końcu był mądrzejszy od wszystkiego, co po niej pełzało i latało,
ponadto dysponował idealnymi narzędziami do chwytania wszystkiego, co chciał:
rękami. Aby umożliwić tej istocie rozprzestrzenienie się, konieczny był egzemplarz
żeński - Ewa, czy jak tam nazywała się nasza pramatka. Pierwsi rozumni ludzie nie znali
języka - bo i skąd? Ich bezpośredni przodkowie wywodzili się spośród małp - porykiwali
tylko i pomrukiwali. Tak więc przybysze zdecydowali się na przeprowadzenie programu
szkoleniowego. Umieszczono pierwszą parę w odosobnionym ogrodzie - Biosphaere One
- i wyuczono pierwszego języka, tak jak to czytamy w Księdze Rodzaju (Rdz 11, 1 ):
"Mieszkańcy całej Ziemi mieli jedną mowę, czyli jednakowe słowa". Nareszcie Adam
mógł nadać wszystkiemu właściwą nazwę! Kurs zawierał też zapewne przykazania
moralne i wskazówki dotyczące uprawy roli i rzemiosła. Inna grupa przybyszów z
Kosmosu eksperymentowała z istniejącymi na Ziemi zwierzętami. Dlaczego mieliby to
robić? Załoga gigantycznego statku kosmicznego, tzw. habitatu, z pewnością zna jeszcze
inne układy słoneczne i planety poza naszym. Znany musi być jej w końcu przynajmniej
|jej macierzysty układ planetarny. Wiele z tych innych planet może być mniejszych lub
większych od naszej Ziemi, mogą być bardziej lub mniej niż ona oddalone od swego
słońca. Mogą być one gorętsze lub zimniejsze, bardziej suche lub bardziej wilgotne,
także ich ciążenie może być słabsze lub silniejsze od ziemskiego. Jak wiadomo, na Ziemi
roi się od form życia przystosowanych do najbardziej nieprawdopodobnych warunków
klimatycznych. Niedźwiedź polarny śpi wśród lodów, czego nie polecałbym lwu; kangur
porusza się ogromnymi skokami, podczas kiedy żółw posuwa się bardzo wolno; pewne
gatunki węży przystosowały się do warunków tropikalnych i giną w chłodzie. Cóż zatem
bardziej oczywistego niż eksperymentowanie z zastanym na Ziemi materiałem
genetycznym? Chciano się dowiedzieć, jakie zwierzę do jakich warunków dopasuje się
najłatwiej, jakie najbardziej nadaje się do wykorzystania, ale też, który gatunek okaże
się najodporniejszy. Absurd? Przecież my robiliśmy i robimy to samo. Tyle, że nie na
drodze manipulacji genetycznej - na nią dopiero wstępujemy - lecz hodowli.

background image

23

Wyhodowaliśmy nowe odmiany krów, które dzisiaj pasą się w tropikalnym klimacie
Kenii; stworzyliśmy mieszane rasy krów, odporniejsze i dające więcej mleka;
skrzyżowaliśmy kozy i owce (tzw. kozoowca); wyhodowaliśmy i krzyżowaliśmy żyto,
rzepak i inne zboża, aby przystosować je do nowego środowiska, a dziś właśnie
przystępujemy do wytwarzania na drodze manipulacji genetycznej nowych rodzajów
warzyw. Nawet w niebie nie mają pojęcia, co jeszcze w tej dziedzinie może przyjść do
głowy naszym uczonym i czy aby nie będzie tak, że nagle stworzymy na drodze
genetycznej człowieka, który zacznie dożywać wieku dwustu czterdziestu lat. Tak
właśnie doszło do powstania potworów i hybryd, których wcześniej nie widziano na
naszej planecie. Ludzie rozprawiali w podnieceniu, podziwiali i bali się |boskich istot. A
kiedy te przerażające kreatury wymarły lub zginęły w wyniku potopu, z miejsca
powędrowały do zbiorowej pamięci ludów. Awansowały do postaci z mitów i legend
opowiadających o tych odległych czasach, kiedy to |bogowie stwarzali różne hybrydy.
Oczywiście, nie zapominam przy tym bynajmniej o możliwościach ludzkiej wyobraźni.
Grecki poeta Homer (ok. 800 przed Chr.) opisał w przygodach Odyseusza syreny,
których śpiew był tak zachwycający, że oszałamiał żeglarzy sprawiając, iż zapominali o
celu swej podróży. Chociaż Homer nigdzie nie sprecyzował wyglądu tych istot, fantazja
późniejszych autorów uczyniła z nich uskrzydlone kobiety na ptasich nogach. Inny
Grek, Hezjod (ok. 700 przed Chr.), wymyślił potworną Meduzę, na której głowie
zamiast włosów wiły się węże i której spojrzenie było tak przerażające, że zamieniało
ludzi w kamień. Hezjod na pewno sam nigdy Meduzy nie widział. Wszyscy znamy mity o
skrzydlatym koniu Pegazie albo o Feniksie, który bezustannie odradza się z popiołów.
Wszystko to, a nawet jeszcze więcej, powstało w ludzkiej wyobraźni, bez której nie
obejdzie się żadna baśń. Lecz takie fantastyczne wizje nie biorą się z niczego, muszą
mieć jakieś punkty zaczepienia, dzięki którym wszystkie te niezwykłości wnikają do
świata ludzkich wyobrażeń. Nawet jeśli nasz rozum (jeszcze) się wzdraga przed braniem
pod uwagę istniejącego przed tysiącami lat ogrodu zoologicznego pełnego potworów, to
opór ten w niczym nie zmieni niepodważalnych faktów: `ts 1. Starożytni pisarze i
historycy opisywali takie właśnie istoty, twierdząc ponadto, że zostały stworzone przez
bogów. 2. Kamieniarze i sztukatorzy sprzed tysięcy lat uwiecznili te hybrydy w swoich
dziełach. `tn Lubieżni aniołowie Tymczasem na macierzystym statku kosmicznym
wybuchł bunt. Część wyższych oficerów chciała czegoś zupełnie innego niż dowódca,
|Najwyższy. Czy przywódca buntowników nazywał się Samael, Lucyfer czy jeszcze jakoś
inaczej, jest bez znaczenia. W legendzie określa się go mianem "największego księcia
pośród innych", w telewizyjnej balladzie science fiction zatytułowanej "Star Trek"
mówi się o nim bodaj pierwszy oficer. Tak czy inaczej, wydaje się, iż Samael alias pan
Xy dysponował większą władzą niż pozostali członkowie załogi, albowiem jako jedyny
miał "dwanaście par skrzydeł". Ów Samael ze swoimi rebeliantami przegrał walkę na
pokładzie i został wyrzucony z nieba. Przynajmniej na początku cała grupa nie bardzo
się tym przejęła. Przypuszczalnie wydawało im się, że dzięki swej wiedzy technicznej
wkrótce zyskają przewagę. Ledwie drużyna wypędzonych znalazła się na Ziemi, od razu
nabrała ochoty na seks. W legendarnej wersji przywódca Samael niezwłocznie uwiódł
Ewę: "Spojrzała w jego oblicze i spostrzegła, że nie jest podobne do ziemskiego, lecz do
niebiańskiego". Inni członkowie załogi brali sobie w zależności od gustu piękne
dziewczęta lub pięknych młodzieńców. Jeśli wyznawcy chrześcijaństwa wszelkich
odmian wierzą w Biblię, to nie mogli nie zauważyć następujących zdań z Księgi Rodzaju
(Rdz 6, 1-2 ): "A kiedy ludzie zaczęli się mnożyć na ziemi, rodziły im się córki. Synowie
Boga widząc, że córki człowiecze są piękne, brali je sobie za żony, wszystkie, jakie im się
tylko podobały." Spór uczonych, jaki od niepamiętnych czasów toczy się wokół
określenia "Synowie Boga" i który zaowocował tysiącami stron sprzecznych ze sobą

background image

24

komentarzy, wywołuje na ustach kogoś znającego się na rzeczy pobłażliwy uśmieszek.
Raz "Synowie Boga" tłumaczy się jako "giganci", raz "Dzieci Boga", innym znów
razem jako "upadłe anioły" lub "zbuntowane istoty duchowe". Zwariować można!
Jedno małe hebrajskie słówko przewraca całą wiarę do góry nogami! A przecież każdy
specjalista, który studiował hebrajski i zna te znaki oraz ich znaczenie, wie doskonale, co
one mówią: "Ci, którzy zeszli na ziemię, byli podobni do ludzi i o wiele od nich więksi."
Tyle tylko, że nie wolno mówić, co się myśli. A ja mówię. Bez żadnych ale. Stare jak
świat zastrzeżenie, że istoty pozaziemskie nie mogłyby się parzyć z ziemskimi, dawno już
przestało obowiązywać. Powtarzanie tego jest zbędne. ("I bogowie stworzyli ludzi na
swoje własne podobieństwo...") W tym przedhistorycznym dramacie Najwyższy, czyli
dowódca statku kosmicznego, miał najwidoczniej lepsze karty niż zbuntowana załoga. Z
zatroskaniem przyglądał się temu, co działo się na Ziemi. Wskutek skrzyżowania się
kosmitów z ziemianami powstały istoty całkowicie odbiegające od planowanej linii
rozwoju Homo sapiens. To właśnie był ów |grzech pierworodny mitologii. Ludzie
odziedziczyli nieodpowiedni materiał genetyczny, więc Pan "żałował, że stworzył ludzi
na ziemi, i zasmucił się", jak powiada Księga Rodzaju (Rdz 6, 6 ). W jakiś sposób musiał
teraz przerwać eksperyment ze stworzeniem człowieka i zacząć wszystko od początku.
Ale jak to zrobić? Przypuszczalnie zbuntowane anioły dysponowały niezłą bronią, mogły
się ukryć w jaskiniach lub zabarykadować w budynkach. Nie sposób było tropić |złych
pojedynczo. To, czy potop został wywołany umyślnie, czy też spowodował go upadek na
Ziemię wielkiego meteorytu, nie wynika z legend i tekstów religijnych. Sztuczny potop
jest wykonalny - już dziś moglibyśmy go wywołać - meteoryty zaś co chwila uderzają w
nasz glob. W każdym razie |Najwyższy musiał znać dokładny moment wystąpienia
potopu. Wyłącznie dlatego mógł w porę ostrzec wybraną grupę |dobrych i doradzić im
przy budowie arki. Taki sposób patrzenia, który ustawia prastare legendy i religie we
współczesnym świetle, wynika z ducha czasu. Reprezentuję tę linię |publicznie od roku
1964. Wtedy to właśnie kanadyjskie czasopismo "Der Nordwesten" jako pierwsze
wykazało się odwagą i opublikowało całostronicowy artykuł mojego pióra (19 ). Dopiero
później przyszły książki, w których mogłem omówić wiele szczegółowych kwestii.
Oczywiście, cały ten gmach myślowy pozostaje na razie teorią, jakkolwiek w wielu
dziedzinach dawno już wyszedł poza stadium teoretyczne. Filozofia paleo-SETI to
koncepcja, która rozsądnie tłumaczy wiele dotychczas zupełnie nie wyjaśnionych
aspektów przekazów religijnych. W każdym razie, takie nowoczesne spojrzenie ma
większy sens od teologicznych wygibasów, które od tysięcy lat nie posunęły nas ani o
krok do przodu i przeżyły tylko dzięki przymusowi dawania im wiary. Osiemdziesiąt
pięć lat temu profesor teologii Karl Girgensohn napisał (20 ): "Żyjemy w czasach, kiedy
postęp dokonuje się w takim tempie, jak nigdy dotąd w dziejach. Co w danym momencie
wydawać się może większości ludzi rzeczą nie do pomyślenia, być może dawno już
zostało pomyślane i dowiedzione w zaciszu gabinetu czy laboratorium. Po kilku
tygodniach wiedzą już o tym wszyscy uczeni z danej dziedziny, po kilku latach staje się
to dobrem wspólnym wszystkich ludzi wykształconych. Nigdy odwieczny spór między
ojcami a synami nie był tak gwałtowny, jak za naszych dni." Nauka i teologia Powyższe
zdania sformułowane zostały w roku 1910. Profesor Girgensohn w najlepszym razie
przeżył zaledwie świt utopii. My natomiast tkwimy już w samym środku utopijnej
rzeczywistości. Ze swej strony w ogóle czarno widzę, jeśli idzie o teologię w
dotychczasowym sensie. Teologowie mogą wierzyć w objawienia, lecz nigdy nie uda im
się uczynić racjonalnym czegoś, co racjonalne nie jest. Nie oznacza to, że neguję
naukowość teologii systematycznej. Dokonuje ona konfrontacji tekstów z faktami
historycznymi, publikuje nowe rękopisy albo stara się zbadać wiarygodność różnych
wersji w drodze analizy porównawczej. Przykład: Kiedy i którzy prorocy wypowiadali

background image

25

się na temat osoby Mesjasza? Które z tych wypowiedzi są niedwuznaczne, które mają
mniejsze znaczenie, które słowa są natury ogólnej, z jaką inną wypowiedzią pokrywają
się słowa proroka Xy? Gdyby teologowie używali nazwy "naukowy" tylko do tego
rodzaju działalności, nikt nie mógłby mieć najmniejszych zastrzeżeń - abstrahując od
samego pojęcia teologii. W końca zawiera ona bowiem słowo theos (=Bóg) i logos
(=słowo), czyli oznacza słowo boże. A tak się składa, że |tym właśnie teologia się |nie
zajmuje. Wprawdzie wszyscy teologowie są głęboko przekonani, iż zajmują się |słowem
bożym - inaczej przecież nie wybraliby tej właśnie dziedziny - lecz właśnie już |samo to
przekonanie jest |wiarą. Człowiek taki |wierzy, iż święte i mniej święte pisma wyszły z
ust Boga, że to on je podyktował lub też objawił wybranym ludziom. Co zostanie z tych
tekstów, jeśli odpadnie wiara? Właśnie teksty. Utracą jedynie swoją świętość. Mogą
pozostać dostojne, ponieważ są stare, można traktować je z szacunkiem, ponieważ
przedstawiają wydarzenia z nieuchwytnych w aspekcie historycznym czasów, natomiast
analizować je należy metodami naukowymi, gdyż zawierają nader interesujący materiał.
Kiedy odpada wiara w świętość tych tekstów, można zacząć rzeczową dyskusję. To
właśnie przeświadczenie o świętości owych tekstów blokuje analizę zgodną z duchem
naszych czasów. Z drugiej strony filozofia paleo-SETI również jest kwestią poglądów, a
więc, pewnym przekonaniem, które można wprawdzie doskonale podbudować, lecz
którego nie sposób udowodnić. Czy z teologią jest inaczej? Gdzie są |ścisłe dowody
|naukowe reprezentowanych w niej poglądów? Jak wiadomo, nie ma rzeczy bardziej
subiektywnej od gustu, dlatego nie należy o nim dyskutować. Mimo to dyskutuje się,
ponieważ wymiana pokoleń połączona z duchem czasu wprawia ludzi w wewnętrzny
niepokój. Jedni pragną warownego grodu wiary, inni zaś oświecenia. Słowo "nauka"
pochodzi od "uczyć". W aspekcie nauk ścisłych dokonania teologii są bezużyteczne.
Pełno w nich sprzeczności i zawsze pozostają kwestią wiary i emocji danej szkoły.
Podobnie filozofia paleo-SETI. Z tą tylko różnicą, że ta ostatnia reprezentuje jasną linię,
która niezrozumiałe czyni zrozumiałym i wychodzi naprzeciw rozumowi. Filozofia
paleo-SETI wprowadza sens do przedwczorajszego bezsensu. Paru okultystów mogłoby
już właściwie zgasić swoje lampy, członkowie tajnych bractw zaś powinni zdjąć
maskujące stroje. Coraz trudniej będzie namówić kogoś na doskonale sprzedający się
przez tysiące lat towar zwany |wiarą. Dopiero dzięki współczesnej wiedzy możliwe staje
się zrozumiałe zinterpretowanie przeszłości. Jak wiadomo, jabłka spadają z jabłoni
dopiero wtedy, gdy dojrzeją. Tak więc mój pradziadek nawet |nie mógłby wpaść na
koncepcje, które ja dzisiaj prezentuję. Podróże kosmiczne dla niego nie istniały, o
genach i manipulacji nimi nie miał pojęcia, anioły zaś były dla niego niepodważalnie
wysłannikami Boga. Hologram musiałby uznać za wizję, telewizor zaś za mówiące szkło.
Chwała niech będzie Kamieniowi Świętego Berlitza! Mgła tajemniczości podnosi się nie
dlatego, że kończy się tysiąclecie, lecz dlatego, że nauka i technika otwarły podwoje.
Gdyby ludzie dyskutowali o możliwości podróży kosmicznych dopiero w roku 2100,
dopiero wtedy wynaleźli komputer i dopiero wtedy rozszyfrowali kod genetyczny, to
pytania, które zadajemy dzisiaj, też moglibyśmy postawić dopiero wówczas. Załóżmy, że
mojemu pradziadkowi udałoby się 200 lat temu wykopać wspaniałe znalezisko. W
odosobnionej jaskini odnalazł pokryte pismem tabliczki, a uczonym udało się
odcyfrować znaki. Na światło dzienne wychodzą teksty informujące o podróży z jakiegoś
dalekiego świata na Ziemię. Byłoby w nich napisane, że przybysze zostali przyjęci przez
mieszkańców naszej planety nader nieuprzejmie i niegościnnie. Co począłby mój
dziadek, co 200 lat temu poczęliby z takimi pismami uczeni? Uznano by, że nieznani
autorzy wykazali się "zdumiewającą wyobraźnią", mówiono by o alegoriach
(przypowieściach). Przypuszczano by, że chodzi o dobrą radę: bądźcie uprzejmi dla
obcych, nawet jeśli nie wiecie, skąd przybywają. Uczeni sprzed 200 lat uznaliby te pisma

background image

26

za epos, tylko jedno nie mogłoby przyjść im do głowy, zważywszy właściwy dla nich
horyzont czasowy: nie potrafiliby dostrzec faktu przyszłych podróży kosmicznych.
Dwieście lat temu rozsądni ludzie nie mogli poważnie dyskutować na taki temat. Nie
chodzi tu o umysłową ciasnotę inaczej myślących - chociaż i tacy też mieszkają w swoich
wieżach z kości słoniowej. Chodzi o zgodne z epoką spojrzenie na pradawne zagadnienia
ludzkości. W dodatku dzisiaj powinno ono być o wiele łatwiejsze niż w czasach mojego
pradziadka. Nie ma już instytucji klątwy, zniesiono polowanie na czarownice, a
nowoczesne środki przekazu umożliwiają szybkie rozpowszechnianie nowych teorii. Ja
nawet rozumiem tych żołnierzy starej gwardii, którzy z uporem starają się stłumić
napływ nowej myśli. Mogą oni spowodować pewne opóźnienie, jak to się dzieje z każdą
teorią, lecz nie ma takiej siły, która potrafiłaby powstrzymać odkrywanie przyszłości.
Co w jednym kraju jest zabronione przez religię czy ideologię, tym bardziej
niepohamowanie rozwija się w innym. Moi krytycy bezustannie zadają mi pytanie, skąd
też czerpię tę moją pewność, że jestem na właściwej drodze? Moja koncepcja jest
przecież zwykłą idee fixe, której nijak nie da się udowodnić. Poza tym zarzucają mi, że
działam bardzo selektywnie, sięgając tylko po te fragmenty starożytnych przekazów,
które popierają moje teorie, a całą resztę pozostawiam na boku. Właściwy wybór
Ciekawe, dlaczego właśnie mnie czyni się zarzut z tego, co ze względu na bogactwo
materiału musi robić każdy na świecie? Każda książka, którą czytam, to wybór tego,
czym autor chce podbudować swoją argumentację. Stwierdzenie, jakoby w literaturze
naukowej działo się inaczej, jest raczej piękną bajeczką, w którą uwierzyć mogą co
najwyżej świeżo upieczeni studenci. W ciągu ostatnich trzech lat skonsumowałem około
trzystu dzieł teologicznych - i na koniec za każdym razem autorowi wychodziło
dokładnie to, co chciał udowodnić. Niezliczone odwołania do innych publikacji,
zwłaszcza w pracach doktorskich, służą wręcz za przykłady mające udowodnić, że
oponent myli się w tym czy innym punkcie. Zalew literatury specjalistycznej we
wszystkich dziedzinach jest tak niesłychany, że nie ma na świecie autora, który by to
ogarniał. I nikt nie jest w stanie przetrawić dzieł wszystkich swoich poprzedników, czy
też włączyć ich w swoją własną pracę. |Trzeba dokonywać wyborów, niepotrzebny
balast za milczącym przyzwoleniem wylatuje za burtę. W końcu fachowiec zna przecież
zdania przeciwne, literaturę oponentów - laika zaś nie będzie się tym obciążać. Wydawcę
i księgarza tym bardziej. Kryterium oceny wobec tej wymuszonej selektywności
powinna być uczciwa deklaracja, czego autor chce, do czego zmierza i dlaczego pomija
wszystko inne. Teksty religijne przesiąknięte są etyką i moralnością - ten aspekt zupełnie
mnie tu nie interesuje. Dlatego darowuję sobie setki stron wypowiedzi proroków pełnych
ostrzeżeń, gróźb, przepowiedni i nakazów. Nie jest moim zadaniem objaśniać
Czytelnikowi, dlaczego nie należy jeść wieprzowiny albo w jakich okolicznościach
można wypędzić od siebie żonę. Tym bardziej że każdy specjalista wie, iż teksty
zawierające słowa proroków w bardzo wielu przypadkach nie są oryginałami.
Późniejsze pokolenia uzupełniały, dodawały i dośpiewywały, zgrabnie wplatając nowe
elementy do starych tekstów. A więc kryterium numer jeden odpada. Drugi pobieżny
wybór dotyczy religijnych datowań. Cóż nam po zdaniach w rodzaju "Terah spłodził
Abrahama, Abraham spłodził Izaaka", skoro przypuszczalnie sam Abraham nigdy nie
istniał? Że co, proszę? Przecież są teksty o Abrahamie, napisano o nim mnóstwo
opowieści, a przeżycia zawarte w Apokalipsie Abrahama pełne są wręcz bardzo
szczegółowych danych. To prawda. Są takie teksty i nawet stanowią bardzo cenny
materiał w mojej pracy. Ale jednak nie sposób dowieść, że mamy do czynienia z
oryginalnymi zapiskami dokonanymi ręką samego Abrahama czy też kogoś z jego
najbliższego otoczenia. W Kronikach Jerahmeela, które bazują na jeszcze starszych
źródłach, znajduje się stwierdzenie, że Abraham był największym magiem i astrologiem,

background image

27

który swą wiedzę przejął bezpośrednio od |aniołów. Nam, chrześcijanom, wbito do głów,
że Abraham jest praojcem ludzkości, a tak naprawdę specjaliści nie są nawet pewni, czy
on kiedykolwiek istniał i co znaczy jego imię. Franz M. Böhl, profesor uniwersytetu w
Lejdzie, skonstatował (22 ): "Imię Ab-ram, które nie występuje nigdzie poza
rozdziałami od 11, 26 do 17, 5 Księgi Rodzaju, znaczy tyle co "czcigodny ojciec" lub
"ojciec jest czcigodny". Zatem można uznać, że określenie patriarcha jest tłumaczeniem
tego właśnie imienia [...] najprawdopodobniej w przypadku imienia Abr-aham mamy do
czynienia z wariantem dialektalnym (rozciągnięciem) częściej występującej formy Ab-
ram." Stwierdzenie to pochodzi z roku 1930, lecz późniejsi uczeni doszli do podobnego
wniosku. Już pięć lat po profesorze Böhlu "Journal of Biblical Literature" stwierdził
lapidarnie (23 ): "Pierwotnie imię Abraham nie było imieniem osoby, lecz bóstwa." Od
tego czasu minęło 60 lat badań nad Abrahamem, lecz nie przyniosły one żadnego
wyjaśnienia. W jednej z publikacji uniwersytetu w Yale znalazłem znamienne zdanie (24
): `nv "Prawdopodobnie nigdy nie zdołamy dowieść, że Abraham istniał naprawdę." Jak
zatem w obliczu tego teologicznego chaosu mam brać pod uwagę |datowania słów tego
czy innego proroka? Zwłaszcza że te same komedie są i z innymi prorokami. Ezechiel,
jeden z koronnych świadków dla filozofii paleo-SETI (25 ), przeszedł w ciągu stuleci
niesłychaną metamorfozę. W pewnej opublikowanej w roku 1981 pracy wymieniono ni
mniej, ni więcej, tylko 270 tytułów rozpraw na temat tego proroka (26 ). Dokładnie
dwieście siedemdziesiąt dwie uczone głowy poświęciły całe lata swego życia na
studiowanie sprawy Ezechiela. Postać tego proroka podlegała zdumiewającym
przemianom. Pierwotne jego słowa były niepodważalne, później stał się "wizjonerem",
wreszcie "marzycielem" i "fantastą", a w najnowszych czasach zrobiono z niego wręcz
"kataleptyka" (czyli schizofrenika cierpiącego na nagłe sztywnienie mięśni). Również
teksty Ezechiela poddawano teologicznej sekcji zwłok. Semantycy stwierdzili, że styl i
dobór słów wskazują na więcej niż jednego autora. Biednego proroka ogłoszono
"Pseudoezechielem", którego księga została skompilowana dopiero około roku 200 po
Chr. z wielu różnych tekstów (27 ). Jeszcze sto lat temu profesor teologii, Rudolf Smend,
pisał (28 ): "To, że opis ów opiera się na wizjonerskim przeżyciu, oraz że wizyjność nie
jest w żadnym razie li tylko formą przedstawienia na piśmie, nie może ulegać
wątpliwości." A dziś? Obecnie przeważająca większość teologów jest zdania, że Księga
Ezechiela jest dziełem wielu redaktorów i zawiera teksty samego proroka przemieszane
z różnymi dodatkami z dawnych epok. Kto może mi serio czynić zarzut, że z tej barwnej
sałatki wybieram tylko co świeższe listki? Zwłaszcza że zawiera ona dodatki, które
czynią ją niemalże niestrawną. W świętych księgach pojawiają się na przykład imiona i
datowania, które pasują do tej sałatki jak siekane podeszwy, co widać choćby na
przykładzie Księgi Rodzaju (13, 15 i 16 ), gdzie czytamy: "I wtedy to Pan rzekł do
Abrama: "Wiedz o tym dobrze, iż twoi potomkowie będą przebywać jako przybysze w
kraju, który nie będzie ich krajem i |przez czterysta (podkr. moje, E.U.D.) lat będą tam
ciemiężeni jako niewolnicy [...] Twoi potomkowie powrócą tu dopiero w czwartym
pokoleniu [podkr. moje, E.U.D.)".". Brytyjska pani archeolog, Kathleen M. Kenyon,
skomentowała to zjadliwie (29 ): "Chronologia przeczy samej sobie. Przyjąć za okres
pobytu odcinek czasu obejmujący 400 lat i jednocześnie stwierdzić, że już czwarte
pokolenie od chwili wejścia do Egiptu weźmie udział w exodusie, to dwa stwierdzenia w
tak oczywisty sposób nie dające się ze sobą pogodzić, że znaczenie, jakie z nich wynika,
trzeba zakwalifikować jako ahistoryczne." Poglądy teologiczne są nie tylko
nieprzejrzyste, ale w dodatku zmieniają się z profesora na profesora i z dekady na
dekadę. Co pozostaje? Zagadkowe relacje. Ten rodzaj opowieści, gdzie autor pisze w
pierwszej osobie, relacjonując własne przeżycia. Podobnie jak w mitach i legendach,
także w religijnej spuściźnie literackiej jądro przekazu zostaje zachowane. To właśnie

background image

28

ten element tajemniczości, w którym nawet późniejsi redaktorzy niewiele mogą zmienić.
A dlaczego? Z jednej strony dlatego, że sami go nie rozumieją. Słowa proroków miały w
sobie pewne misterium i trzeba to było przekazać w niezmienionej formie następnym
pokoleniom. Z drugiej zaś strony dlatego, że nie mieli odwagi wkładać w usta
czcigodnego proroka swoich własnych myśli. Musieliby wówczas kłamać w pierwszej
osobie. Tylko z tych zamierzchłych, niepojętych czasów pochodzą opisy zawierające
stwierdzenia: "I widziałem...", "Słyszałem...", "Najwyższy powiedział do mnie..."
Późniejsi redaktorzy ograniczali się jedynie do dodawania i przemodelowywania,
starając się uczynić zrozumiałym to, co niezrozumiałe. A ponieważ sami tego czegoś nie
rozumieli, chaos mamy dziś absolutny. O, gdybyż tak ograniczyli się do tępego
przepisywania starożytnych tekstów, bez żadnych zmian i dodatków! Ale myślący
człowiek tego nie potrafi. My dzisiaj również nie potrafimy. Już pokazał się Nowy
Testament w formie komiksu oraz w jeszcze innych, straszniejszych wariantach.
Rzekomo po to, by dostosować Pismo Święte do "wymogów epoki" i uczynić
przystępniejszym dla młodzieży. Ale, jak powiedział Mahatma Ghandi (1869-1948 ):
"Nieczystymi środkami można osiągnąć tylko nieczyste rezultaty." SelekcjonowaćŃ - ale
właściwie! Sito mojej selekcji pozwala pominąć wszystko, co dla współczesności jest
zupełnie niezrozumiałe. Nie oznacza to bynajmniej, że za dwadzieścia lat nie trzeba
będzie wziąć tego pod inną lupę. Jeśli zaś ktoś zechce tu argumentować, że takie
postępowanie jest "nienaukowe" i że tak się nie robi, to odsyłam go do żydowskich
uczonych, którzy już setki i tysiące lat temu stawali przed podobnym problemem. Oni
także nie wiedzieli, o co właściwie chodzi w starożytnych tekstach, więc każde słowo,
każde zdanie obracali na wszystkie strony po dziesięć razy, interpretowali na nowo i w
kolejnym pokoleniu znowu zupełnie inaczej formułowali. Dowodów na piśmie takiego
postępowania dostarczają liczne księgi midraszowe. Znane pod nazwą Midraszim dzieła
literackie zawierają komentarze do ksiąg biblijnych, sporządzone przez
najznamienitszych żydowskich mędrców, w ciągu wielu wieków. "Midrasz" to dzieło
objaśniania poszukiwania sensu. Nie wymagam od moich Czytelników, aby zaopatrzyli
się w Midraszim, więc zademonstruję je na kilku wybranych przykładach. Poniższy
cytat pochodzi z liczącego całe sto rozdziałów midraszu Bereszit Rabbati (30 ): "I rzekł
Bóg: "Uczyńmy ludzi." Z kim naradził się Bóg? Według rabbiego Jozuego w imieniu
rabbiego Lewiego: Z dziełem nieba i ziemi. Jak król, który ma dwóch doradców i
niczego nie czyni bez ich zgody. Według rabbiego Samuela bar Nachmana Bóg naradził
się z dziełem każdego pojedynczego dnia. Jak król, który ma całą radę sądową i nie
przedsięweźmie niczego bez jej wiedzy. Według rabbiego Amiego Bóg naradził się ze
swym sercem. Jak król, który kazał budowniczemu wznieść pałac, a gdy go ujrzał i mu
się nie spodobał, na kogo spadnie jego gniew? Najpewniej na budowniczego. Podobnie
Bóg był niechętny swemu sercu." To kwestia poglądów wynikająca z pobożnego
życzenia, by uprzystępnić jakoś zagadki zawarte w przekazach. Po dziś dzień żaden
człowiek nie zrozumiał tych zagadek. Dlatego w midraszim zdanie po zdaniu omawia się
i rozważa słowa świętych tekstów. Wierzący uczeni byli natchnieni tymi tekstami,
|musieli wydobyć z nich jakiś sens - więc szukali i naciągali, porównywali i zatajali. Dla
lepszego zrozumienia jeszcze jeden przykład, tym razem z midraszu Szemot Rabba.
Składa się on z 250 rozdziałów i jest komentarzem do biblijnej Księgi Wyjścia (31 ): "I
rzekł Bóg do Mojżesza. Według rabbiego bar Mamala rzekł Bóg do niego. Moje imię
poznasz, nazywany jestem wedle moich czynów, raz nazywam się Bóg Wszechmogący,
raz Zebaoth, raz Elohim; kiedy prowadzę wojnę przeciwko złoczyńcom, nazywam się
Zebaoth, kiedy wymierzam kary za grzechy ludzi, nazywam się Bóg Wszechmogący, a
kiedy lituję się nad światem, nazywam się Jahwe, albowiem imię to nie wyraża nic
innego, jak tylko właściwość litowania się [...]" I tak dalej, i tak dalej, przez całe

background image

29

stronice. Nowe imiona, nowe interpretacje. A wszystko to razem potwierdza tylko fakt,
że już znakomici żydowscy uczeni nie pojmowali znaczenia pierwotnych tekstów. Co
zatem wybieram, selekcjonuję? Według jakich kryteriów? Jak zamierzam, wbrew
uczonym przeszłym i współczesnym, odfiltrować, które fragmenty tekstów były gdzieś i
kiedyś |oryginałami, a które nie? Kiedy o życiu Abrahama (32 ) pisze się, że przy jego
narodzinach anioły zeszły z nieba, jego ojciec czcił bożki, że Abraham odpłacił królowi
Nemrodowi z Babilonu pięknym za nadobne, to wszystko jest dla mnie tylko wyrazem
pobożnych życzeń późniejszych redaktorów. Po prostu starano się podbudować
wizerunek ojca rodzaju ludzkiego, Abrahama, i przypisać mu odpowiednie pochodzenie.
Jeśli natomiast Abraham - czy jak też nazywał się autor owego pierwotnego tekstu,
ponieważ samo imię jest bez znaczenia - dochodzi do słowa w tekstach pisanych w
pierwszej osobie liczby pojedynczej, a więc opowiada przeżycia, jakich doznał, to
nadstawiam ucha. Tego rodzaju teksty stają się obiektem mojego szczególnego
zainteresowania, zwłaszcza jeśli przeżycie takie zawiera jakiś zdumiewający epizod
związany z Kosmosem, którego nie mógł wymyślić żaden z późniejszych redaktorów.
Dlaczego nie mógł? Ponieważ brakowało mu wiedzy o szczegółach. W tekście, który
teologowie nazywają Apokalipsą Abrahama, pierwotny autor Xy opowiada, jak na
Ziemię opuściły się dwie "niebiańskie istoty" (33 ). Obydwaj niebianie unieśli Abrahama
(pozostańmy przy tym imieniu) ze sobą w górę, albowiem Najwyższy chciał z nim
mówić. Abraham precyzuje, że obie istoty nie były ludźmi - "nie było to tchnienie
człowieka" - i że bardzo się ich bał. Abraham powiada, że ciała obydwu niebiańskich
przybyszów błyszczały "jak szafir". Na koniec pojawił się dym, potem ogień i cała
trójka wzniosła się "w górę, jakby unoszeni mnogością wichrów". Abraham widzi "w
przestworzach, na wysokości [...] potężne światło, nie do opisania" i wreszcie wielkie
postacie wołające do siebie "słowa, których nie znam. Dla tych którzy nadal jeszcze nie
pojęli, Abraham zwięźle i jednoznacznie stwierdza, gdzie się znalazł: "Ja jednak
życzyłem sobie opuścić się na Ziemię w dół; wysokie miejsce, na którym staliśmy, raz
stało prosto, to znów odwracało się na drugą stronę." `ty * * * `ty Oto ktoś żyjący w
pradawnych czasach opowiada nam w pierwszej osobie liczby pojedynczej, że życzył
sobie, "opuścić się na Ziemię w dół", a więc - jeśli tylko zachowaliśmy choćby resztki
rozumu - musimy przyjąć, że znajdował się |poza Ziemią. Dlaczego zaś żaden z
późniejszych redaktorów nie mógł wymyślić tego tekstu? Ponieważ żaden nie mógł mieć
pojęcia, że gigantyczne statki kosmiczne - tak właśnie będzie w naszych przyszłych
stacjach - bezustannie obracają się wokół własnej osi. Tylko bowiem za pomocą siły
odśrodkowej powstającej w wyniku obracania się wokół własnej osi wytworzyć można
sztuczne ciążenie. A co powiada Apokalipsa Abrahama: "wysokie miejsce, na którym
staliśmy, raz stało prosto, to znów odwracało się na drugą stronę". Zwykły przypadek?
Głupie wymysły? Dlaczego zatem Abraham przed swoim lotem obstaje przy tym, że
obydwie niebiańskie istoty nie były ludźmi ("nie było to tchnienie człowieka"), a ich
stroje błyszczały "jak szafir"? O nie, drodzy przyjaciele z przeciwnego obozu! Takie
teksty są z naszego dzisiejszego punktu widzenia jasne jak słońce. Nie ma tu co na siłę
interpretować i pomijać, i żaden duch przedwczorajszej nauki nie zdoła już
powstrzymać tej wykładni. Teksty istnieją, a czas dojrzał. Współczesny człowiek powoli
zaczyna mieć dosyć przymusu wiary w oprawione w religijne ramki bajeczki, kiedy
nowe spojrzenie na stare przekazy w jednej chwili rozjaśnia sens spornych tekstów.
Zanim rozpocznę całkowicie nowy rozdział, chciałbym - raz jeszcze - podsycić dawny
ogień, który przez wszystkie ostatnie lata co chwila wybuchał nowym płomieniem.
Prawie w żadnej z moich dotychczasowych książek nie brakło proroka Henocha, a w
Dowodach (34 ) omówiłem go nawet szczegółowo. Tutaj już tego nie zrobię. Niemniej
jednak chciałbym zasygnalizować kilka spraw, obok których nie może przejść obojętnie

background image

30

żadna nowoczesna egzegeza. Nie może być tak, że z jednej strony zarzuca mi się, iż w
moim wyborze znajdują się tylko takie teksty, które są dla mnie przydatne, z drugiej
zaś, strona przeciwna z zakłopotaniem milczy na temat Henocha. I jeszcze raz Henoch
Kimże był ów Henoch? W Legendach Żydów o czasach pradawnych (35 ) Henoch jest
"królem pośród ludzi", który panował dokładnie "dwieście czterdzieści trzy lata".
Przepełniony był mądrością i wszyscy zasięgali jego rady. Dla starożytnych Egipcjan
Henoch był budowniczym Wielkiej Piramidy, jak powiada geograf i historyk, Tahi ad-
Din Ahmad ben'Ali ben'Abd al-Kadir ben Muhammad al-Makrizi (1364-1442 ), w
swoim dziele Chitat. Podaje przy okazji, że Henoch znany jest wśród narodów pod
czterema różnymi imionami, jako |Saurid, |Hermes, |Idris i |Henoch. Oto fragment
Chitat (36 ), rozdział 33 : "Pierwszy Hermes, którego zwano Trzykroć Wielkim w jego
właściwościach jako proroka, króla i mędrca (on jest tym, którego Hebrajczycy zwą
Henochem, synem Jareda, syna Mahalalela, syna Kenana, syna Enosza, syna Seta, syna
Adama - niech mu Allah błogosławi - to jest Idrysem) wyczytał w gwiazdach, że
przyjdzie potop. Wtedy kazał zbudować piramidy i pomieścić w nich skarby, uczone
pisma i wszystko, czym się martwił, że przepaść i zginąć może, aby było ochronione i
zachowane." Dla Arabów imię Idris jest równoznaczne z "pramędrzec", "praojciec";
dla teologii żydowskiej i chrześcijańskiej zaś Henoch jest siódmym z łącznie dziesięciu
patriarchów, jednym z naszych przodków sprzed potopu. Henoch był ojcem
Matuzalema, który według Biblii miał osiągnąć wiek, bagatelka, 969 lat. Stary
Testament poświęca Henochowi całe cztery zdania w Księdze Rodzaju (Rdz 5, 21-24 ).
Można tam przeczytać m.in.: "Żył więc Henoch w przyjaźni z Bogiem, a następnie znikł,
bo zabrał go Bóg." Zwyczajnie i po prostu - trzask-prask i już go nie ma! W hebrajskim
słowo Henoch znaczy "wtajemniczony, wiedzący", i ów wiedzący, Bogu dzięki, zadbał o
to, aby jego wiedza nie zniknęła bez śladu, ku wielkiemu niezadowoleniu
przedwczorajszych uczonych, którzy najbardziej chcieliby, aby Henoch rozpłynął się w
powietrzu, ponieważ był on, niestety, pilnym skrybą. A to oznacza kłopoty. Istnieją
mianowicie dwie księgi, które wprawdzie nie weszły do kanonu Starego Testamentu, ale
jednak zaliczane są do ksiąg apokryficznych. Ojcowie Kościoła, którzy zmajstrowali
naszą Biblię, nie wiedzieli, co począć z tekstami Henocha, które im także były znane. Nie
rozumieli ich, więc zostały wykluczone spośród ksiąg biblijnych. Tylko Kościół etiopski
zignorował nakazy Ojców Kościoła i Księga Henocha od razu znalazła się w kanonie
świętych ksiąg tego Kościoła. Ponadto pojawiła się jeszcze słowiańska wersja tej samej
księgi. Przeprowadzone przez najwyższej rangi znakomitości analizy porównawcze
tekstów wykazały wreszcie, że pierwotna wersja tekstu musi być dziełem jednego autora,
którego imię było Henoch. Od Xviii w., kiedy to Księga Henocha dotarła do Europy,
trwa w teologicznych kręgach nużący spór o to, kto może być tak naprawdę autorem tej
księgi. Wiadomo przynajmniej, że musiał to być ktoś żyjący kilkaset lat przed
Chrystusem, tyle bowiem bezsprzecznie liczyła sobie etiopska Księga Henocha. Kim
jednak był jej autor? Bezustannie zadziwia mnie jednostronna wiara najrozmaitszych
egzegetów. Jeśli tekst pasuje do danego kierunku wiary, to zostaje zaklasyfikowany jako
"prawdziwy". Jeśli nie pasuje, to na pewno musi być falsyfikatem. Zwariować można!
Księga Henocha nie tylko napisana jest w pierwszej osobie liczby pojedynczej, ale
jeszcze jej autor wielokrotnie w samym tekście potwierdza swoje autorstwo, jakby w
obawie, że umysły przyszłości będą zbyt ograniczone, aby to pojąć. Poniżej przytaczam
dwa fragmenty tekstu, zaznaczając pismem rozstrzelonym (poprzedzone znakiem
kursywy w brajlu) miejsca jednoznacznie autorstwa Henocha. Naoczny świadekŃ
relacjonuje "W pierwszym miesiącu 365 roku życia, pierwszego dnia pierwszego
miesiąca, |ja, |Henoch, |byłem w domu moim sam [...] i ukazało mi się dwóch nader
wielkich mężów, jakich nigdy na Ziemi |nie |widziałem." (37 ) "Oto spisana przez

background image

31

Henocha, pisarza, pełna nauka mądrości [...] A teraz, |mój |synu Matuzalemie, opowiem
ci wszystko i zapiszę to dla ciebie; |odkryłem wszystko przed tobą i |przekazałem księgi,
które tego dotyczą. Zachowaj, |mój |synu Matuzalemie, księgi otrzymane z |ręki |ojca i
przekaż je przyszłym pokoleniom świata." (38 ) Wyraźniej już naprawdę nie można.
Pierwotny oryginał Księgi Henocha, jej esencja, pochodzi od żyjącego przed potopem
Henocha, inaczej nie mógłby on nazwać swego syna imieniem Matuzalem. Założenie, że
wszystko to jest przedchrześcijańskim fałszerstwem, byłoby równoznaczne z
zarzuceniem autorowi nieprzerwanego opowiadania kłamstw. Taki zabieg nie ma
jednak szans powodzenia, ponieważ - tak samo jak w przypadku Apokalipsy Abrahama
- autor Księgi Henocha podaje takie dane na temat Wszechświata i "upadłych aniołów",
jakich nikt inny po nim nie mógłby znać, nie mówiąc już o tym, że Henoch wielokrotnie
powtarza, iż |anioły powiedziały mu to czy tamto; to czy tamto wyjaśniły i pokazały.
Odmawianie autorstwa Księgi Henocha żyjącemu przed potopem Henochowi jest hańbą
egzegezy. Jednocześnie stanowi to jeżący włosy na głowie przykład manipulacji
wiernymi, którzy mają łaskawie przełykać wszystko, co inni za nich przeżują.
Oczywiście, próbuje się też sprzedawać niewygodny tekst Henocha jako wizję. Pod
hasłem "wizja" można przełknąć wszystko, co wykracza poza możliwości rozumu.
Zwolennicy tezy o wizyjności tego tekstu przemilczają skwapliwie, że Henoch wyraźnie
stwierdza, iż nie spał. Ponadto podaje jeszcze rodzinie dokładne wskazówki, co należy
zrobić podczas jego nieobecności. A już w ogóle nie może być mowy o tym, że Henoch
doświadczył "wizji śmierci", po swoich rozmowach z |aniołami powraca bowiem zdrów
jak ryba do krewnych, aby dopiero później definitywnie zniknąć w chmurach na
ognistym rydwanie. Cóż zatem jest takiego niebezpiecznego w owej Księdze Henocha?
W gruncie rzeczy potwierdzenie filozofii paleo-SETI. Tak jak Stary Testament, tak i
Henoch opisuje, co się dzieje, gdy buntują się anioły. Gdy buntują się anioły W Księdze
Henocha (39 ), rozdział 6, wersety 1 do 5, jest napisane: "Kiedy ludzie zaczęli się
mnożyć, rodziły im się piękne i miłe córki. Gdy aniołowie, synowie nieba, je ujrzeli,
poczuli do nich żądzę i rzekli do siebie: "Weźmy sobie żony spośród ludzkich córek i
płódźmy dzieci." A wtedy przemówił do nich wódz ich, Semjasa: "Obawiam się, że
wcale nie chcecie tak uczynić, a wtedy ja sam musiałbym ponieść karę za ten wielki
grzech." Wtedy odpowiedzieli mu wszyscy: "Złóżmy wszyscy przysięgę i nakładając na
siebie nawzajem klątwy zobowiążmy się, że nie zaniechamy tego planu, i go wykonamy."
I przysięgli wszyscy razem, i zobowiązali się do tego, nakładając na siebie nawzajem
klątwy. Było ich razem dwustu, którzy za dni Jereda opuścili się na górę Hermon." Jeśli
nie jest to opis rebelii "synów niebios", to cóż to jest w takim razie? Wyznanie miłości
obwarowane nakładaniem na siebie klątwy? Sprawa jest jasna, ponieważ (Hen 7, 1- 6 ):
"Ci i wszyscy pozostali, co byli z nimi, wzięli sobie kobiety, każdy z nich wybrał sobie
jedną, zaczęli do nich chodzić i zaczęli nieczyste z nimi obcowanie. Nauczyli je czarów,
zaklęć i przycinania korzeni i zapoznali je z roślinami. One poczęły i zrodziły wysokich
na 300 łokci |gigantów. Ci pochłonęli wszystkie zapasy żywności innych ludzi. Kiedy
jednak ludzie nie mieli im już co dać, giganci zwrócili się przeciw nim i pożarli ich. I
zaczęli niszczyć ptaki, dzikie zwierzęta, płazy i ryby, pożerać swoje własne mięso i spijać
własną krew. A wtedy Ziemia zaczęła się uskarżać na niegodziwców." Sceneria czasów
sprzed potopu opisana jest bardzo realistycznie, jakkolwiek może nam się dzisiaj
wydawać mało wiarygodna. Także |dobre |anioły, czyli te, które nie wzięły udziału w
buncie, przyglądały się z góry wydarzeniom na Ziemi. Informowały o nich Najwyższego,
który kategorycznie zdecydował: "Cała Ziemia zostanie zniszczona, potop spadnie na
całą ziemię i zniszczy wszystko, co się na niej znajduje." Wręcz fenomenalne są w
Księdze Henocha rozliczne szczegóły, których próżno szukać w innych przekazach. W
rozdziałe 69 Henoch wylicza mianowicie imiona przywódców owej rebelii i dodatkowo

background image

32

podaje ich specjalności! Ponieważ z korespondencji od moich Czytelników wiem, że w
swoich bibliotekach osiedlowych i miejskich nie mają szansy znaleźć Księgi Henocha lub
też brakuje im czasu, by ją sprowadzić skądinąd, przytoczę tutaj ów fragment w pełnym
brzmieniu. Henoch pragnął, aby jego pisma były szeroko rozpowszechnione. Ja także!
"A oto są ich imiona: Pierwszy z nich jest Semjasa, drugi Artakisa, trzeci Armen,
czwarty Kokabeel, piąty Tuarel, szósty Rumjal, siódmy Danjal, ósmy Rekael, dziewiąty
Barakel, dziesiąty Azazael, jedenasty Armaros, dwunasty Batarjal, trzynasty Busasejal,
czternasty Hananel, piętnasty Turel, szesnasty Simapesjel, siedemnasty Jetrel,
osiemnasty Tumael, dziewiętnasty Tarel, dwudziesty Rumael, dwudziesty pierwszy
Jseseel. A oto są imiona ich wodzów ponad 100, 50 i 10. Imię pierwszego jest Jekuun; to
ten, który uwiódł wszystkie dzieci aniołów, opuścił je na ląd i uwiódł przy pomocy
ludzkich córek. Drugi nazywa się Asbeel; ten udzielał dzieciom aniołów złych rad, aby
zbrukali swe ciała z ludzkimi córkami. Trzeci nazywa się Gadreel; to ten, który pokazał
ludziom wszelkie śmiertelne ciosy. On też uwiódł Ewę i pokazał ludziom narzędzia
mordu, pancerz, tarczę, miecz i w ogóle wszystkie narzędzia mordu. Z jego ręki od tej
godziny oręż rozprzestrzenił się wśród mieszkańców lądu. Czwarty nazywa się
Penemue; ten nauczył ludzi rozróżniać co gorzkie, a co słodkie i przekazał im wszelkie
tajemnice ich wiedzy. On nauczył ludzi pisania inkaustem i na papierze [...] Piąty
nazywa się Kasdeja; ten nauczył ludzi wszelkich złych ciosów duchów i demonów, tak
jak i ciosów w zarodek w łonie matki, aby go spędzić, ciosów w duszę, ugryzienia węża,
ciosów, które powstają od żaru w południe, oraz syna węża, Tabat (?)". (To ostatnie w
każdym przekładzie opatrzone jest znakiem zapytania, poza tym pisownia
poszczególnych imion zmienia się w zależności od przekładu.) Daruję sobie komentarz
do tego tekstu. W końcu, każdy przecież ma oczy i widzi. Co się stało z owym
Henochem? Gdzie leżą jego doczesne szczątki? Gdzie jest jakaś świątynia czy katedra
wzniesiona ku jego czci? WniebowzięcieŃ z przeszkodami Na pewno nie na Ziemi.
Wedle Starego Testamentu Henoch zniknął bez śladu - zabrał go do siebie Pan. Albo też
czytamy - w zależności od tego, którą wersję Biblii weźmiemy do ręki - że Henoch
wzniósł się w chmury na ognistym rydwanie. Nieco dokładniej odjazd Henocha
przedstawiają legendy starożydowskie (40 ). Można się z nich mianowicie dowiedzieć, że
aniołowie przyrzekli Henochowi, iż wezmą go ze sobą do nieba, lecz data odjazdu nie
była jeszcze widocznie ustalona: "Zawołano do mnie, że pójdę do nieba, lecz nie znam
dnia, kiedy od was odejdę." W tej sytuacji ludzie siedzieli wokół Henocha, a on
przekazywał im wszystko, co dotąd usłyszał od aniołów. Szczególnie wkładał im do głów,
aby nie trzymali jego ksiąg w ukryciu, lecz udostępnili je przyszłym pokoleniom na
Ziemi. Postępuję zgodnie z tym apelem. Po kilku dniach takiego nauczania sytuacja
stała się emocjonująca: "Lecz stało się to w tym samym czasie, kiedy ludzie siedzieli
wokół Henocha, a on do nich mówił. Wtedy unieśli ludzie spojrzenia i ujrzeli zniżający
się na niebie kształt rumaka, i rumak w burzy opuszczał się na ziemię. I powiedzieli
ludzie Henochowi, co widzą, a Henoch rzekł im: "To z mego powodu opuszcza się ten
rumak. Nadszedł czas i dzień, że muszę od was odejść i nigdy was już nie zobaczę." A
wtedy rumak był tuż i wszyscy ludzie widzieli go wyraźnie." Widocznie Henoch został
poinformowany przez niebian, że start może stanowić zagrożenie dla życia zebranych,
ponieważ starał się powstrzymać swoich zwolenników. Wielokrotnie ostrzegał gapiów,
aby nie podążali za nim, "abyście nie pomarli". Niektórzy zaczęli się wahać i zostali, lecz
najbardziej zagorzali widzowie koniecznie chcieli na własne oczy widzieć, jak Henoch
idzie do nieba: "Mówili: "Pójdziemy z tobą do miejsca, do którego ty idziesz, tylko
śmierć może nas rozłączyć." Ponieważ obstawali przy tym, by pójść razem z nim,
przestał do nich mówić i podążali za nim, i nie zawracali. I stało się, że Henoch w burzy
wzniósł się do nieba na ognistych rumakach i w ognistym rydwanie." Ta podróż w

background image

33

chmury dla wszystkich towarzyszących mu osób skończyła się śmiercią. Następnego
dnia bowiem wyruszono na poszukiwanie tych, którzy poszli za Henochem. "I szukali
tego miejsca, z którego Henoch poszedł do nieba. I kiedy doszli tam, zobaczyli, że cała
ziemia pokryta była śniegiem, a na śniegu były duże kamienie jakby też ze śniegu. A
wtedy rzekli jeden do drugiego: "Dalej, odgarnijmy śnieg, abyśmy zobaczyli, czy nie ma
pod śniegiem ludzi, którzy przyszli tu z Henochem." I odgarnęli śnieg, i ujrzeli ludzi,
którzy przyszli tu z Henochem, że leżą martwi. Szukali też Henocha, ale nie znaleźli go,
albowiem poszedł do nieba [...] Stało się w roku sto trzynastym życia Lamecha syna na
Matuzalema, że Henoch poszedł do nieba." Po grzechu pierworodnym i potopie jest to
trzecia niemożliwość, przed którą stajemy - w zasadzie nie ma w tym już nic
emocjonującego, ponieważ dotychczasowe interpretacje starożytnych tekstów wręcz
najeżone są rzeczami niemożliwymi. Tym razem dobrotliwy Pan Bóg miałby z kolei
przyglądać się bezczynnie, jak setki, a może nawet tysiące gapiów ginie w płomieniach,
kiedy ich nauczyciel Henoch wznosi się do nieba? Czym zawinili ci ludzie? Słuchali
swojego mądrego Henocha, czcili go, byli jego zwolennikami i wreszcie towarzyszyli mu
na miejsce startu. Henoch "w burzy" unosi się do nieba "na ognistych rumakach i w
ognistym rydwanie" - lecz na Ziemi ludzie i wszystko pada pastwą płomieni, nawet
kamienie bieleją od żaru, rozsypując się w biały pył, który wygląda jak śnieg. (Pewne
odmiany wapieni pod wpływem wysokiej temperatury stają się śnieżnobiałe.) I to dobry
Pan Bóg miałby pozwolić niewinnym towarzyszom Henocha zamienić się w parę?
Czyżby nie dysponował odpowiednią mocą, aby zabrać Henocha do siebie w sposób
nieszkodliwy i mądry? Po co ta dramatyczna i męczeńska śmierć w płomieniach wielu
ludzi, wyłącznie po to, aby Henoch mógł wznieść się do nieba? Wszystko to - grzech
pierworodny, potop, wniebowzięcie Henocha, ale i kosmiczna podróż Abrahama - w
żadnym razie nie pasuje do wyobrażenia dobrego Pana Boga. Dlaczego wszechobecny
Bóg musi prosić Abrahama do siebie, aby móc z nim porozmawiać? Bóg musi przecież
wiedzieć, co Abraham myśli i czuje, i czyjego ducha jest dziecięciem. Po co w ogóle Panu
Bogu statek kosmiczny, który wisi nad Ziemią i obraca się wokół własnej osi? Dlaczego
Bóg musi najpierw wysyłać jakieś dwie postaci, aby sprowadzić Abrahama? Dlaczego
potrzebne mu są "ogniste rumaki", aby unieść Henocha do nieba? Odpowiedź jest
zawsze jedna i ta sama: przez opisywaną w owych tekstach osobę |Boga, czy
|Najwyższego, nigdy nie rozumiano wszechobecnego Stwórcy, którego czczą wszystkie
religie (i ja też). Jest dla mnie wręcz profanacją prawdziwego Boga przypisywanie mu
tego rodzaju błędów i okrucieństw. Jeśli natomiast w miejsce Boga, czy Najwyższego,
wstawimy |pozaziemskich |astronautów, to wszystkie te działania, błędy i paradoksy od
razu stają się zrozumiałe. Nagle rozumiemy, kim były "upadłe anioły" i dlaczego
odczuwały taką chęć zaspokojenia swych potrzeb seksualnych. Rozumiemy przyczyny
potopu, rozumiemy życzenie Najwyższego, by rozmawiać z pojedynczymi osobami i
pojmujemy, dlaczego zginęło tak wielu ludzi, którzy nie posłuchali ostrzeżeń Henocha.
W tym kontekście zrozumiały staje się też strach człowieka przed |Sądem |Ostatecznym,
ów stały lęk przed wielkim sądem bożym, bo przecież Najwyższy obiecał, że kiedyś
powróci. + Spotkanie na szczycie Ojciec Święty, głowa wszystkich katolików na Ziemi i
biskup Rzymu, ze zdumieniem spoglądał na obcego, który w milczeniu stał po drugiej
stronie ciemnego błyszczącego biurka. - Kto pana wpuścił? - spytał trochę niepewnie. -
Nikt - odparł obcy bez cienia wahania, a wokół kącików jego ust igrał leciutki uśmieszek.
- Kłamie pan - powiedział Ojciec Święty nienaturalnie twardym tonem, a jego prawa
dłoń powoli sunęła w stronę przycisku alarmu. - Nie chciałby się pan najpierw
dowiedzieć, co mam panu do zaproponowania? - spytał z uśmiechem obcy. Z jego
niezwykle ciemnych oczu emanowało coś dziwnie przyjaznego, a jednocześnie
zniewalającego. Papież zawahał się. - A co takiego chce pan zaproponować? - zapytał w

background image

34

końcu, starając się nadać głosowi ton łagodności. Jego palce leżały już na przycisku
alarmu. Mógł go nacisnąć w ułamku sekundy. - Maszynę czasu - odparł swobodnie obcy.
W żadnym razie nie wyglądał na przestraszonego, raczej na rozbawionego. - To chyba
najgłupsza rzecz, jaka mogła panu przyjść do głowy - stwierdził papież z uśmiechem. -
Maszyny czasu to wymysły nadwerężonych mózgów. A po kilkusekundowym namyśle
dodał: - No cóż, w Piśmie Świętym występują opisy efektów przesunięcia czasu, na
przykład w historii proroka Jeremiasza i jego młodego przyjaciela Abimelecha. Ale tam
efekty te są wynikiem działania Boga Wszechmogącego. Kiedy tak na pana patrzę, nie
wygląda mi pan na anioła. Papież spojrzał na obcego nieomal ze współczuciem.
Rzeczywiście, obcy wyglądał dość osobliwie. Miał czarną skórę, około dwudziestu pięciu
lat, metr dziewięćdziesiąt wzrostu i kręcone włosy, jak każdy Murzyn. Mógł pochodzić
na przykład z Senegalu, gdyż jego skóra była czarna jak sadza. Najdziwniejsze wrażenie
sprawiała jego odzież. Miał na sobie czarne buty, czarne skarpetki, czarne spodnie,
czarną koszulę i elegancko skrojoną czarną marynarkę z szerokimi klapami. Czarny w
czerni. W bardzo sympatycznej twarzy błyszczały białe zęby jak dwa sznury
egzotycznych pereł. - Czy uwierzy mi pan, jeśli na pana oczach rozpłynę się w powietrzu
i po piętnastu sekundach zmaterializuję ponownie? - spytał obcy z uprzedzająco
grzecznym uśmiechem. Ojciec Święty zaczerpnął głęboko powietrza. Bóle nerek znowu
dawały mu się we znaki. - Piętnaście sekund? - upewnił się ironicznie. - Tyle mogę panu
dać. Obcy bez pośpiechu sięgnął do lewej zewnętrznej kieszeni marynarki i wydobył z
niej płaski, błyszczący przedmiot. Był on nie większy od portfela, ale wyglądał na
zrobiony z jakiejś ceramiki lub metalu. - To maszyna czasu - uśmiechnął się
pojednawczo. - Proszę patrzeć prosto na mnie. Kiedy zniknę, niech pan łaskawie
obserwuje sekundnik swojego zegarka. Następnie przycisnął matowo połyskujący
przedmiot do prawej skroni... i już go nie było. Jego Świątobliwość zdumiał się tak
bardzo, że zapomniał patrzeć na zegarek. Kompletnie zaskoczony podniósł się z miejsca,
obszedł naokoło swoje ogromne biurko i zaczął się rozglądać po wszystkich
zakamarkach gabinetu. - Halo, już jestem! - wesoło zawołał obcy, chowając płaski
przedmiot z powrotem do kieszeni marynarki. Stał teraz za biurkiem, tuż obok fotela
Ojca Świętego. Papież, ciężko dysząc, oparł się obiema rękami na blacie biurka,
mamrocząc pod nosem słowa jakiejś łacińskiej modlitwy, a następnie wysapał: - To jakiś
trik. Pan mnie zahipnotyzował. - Ależ skąd! - zaśmiał się obcy z wyrzutem, potrząsając
czarną głową. - Jako przywódca religijny powinien pan przecież polegać na swoich
zmysłach, nawet jeśli są już słabe. Papież usiłował pozbierać myśli. Jeśli to wszystko nie
było trikiem, to niewątpliwie stoi za tym diabeł... albo też obcy był posłańcem, aniołem
Pana Boga. W końcu aniołowie ukazali się także Abrahamowi, Noemu i Dziewicy Maryi.
- Kto pana przysłał? Przychodzi pan od Boga Wszechmogącego czy od jego rywala? -
Nie jestem ani aniołem, ani diabłem, tylko człowiekiem, jak pan - odpowiedział miękko
obcy. - Przybywam z przyszłości. Papież z trudem zachował zimną krew. Wreszcie
powiedział: - Wie pan, mam pewne problemy ze zdrowiem, czy mógłbym... - wskazał na
przycisk interkomu na małym stoliku obok biurka. - Ależ oczywiście! - roześmiał się
obcy, wykonując zapraszający gest. Ojciec Święty nacisnął przycisk i poprosił o
przyniesienie lekarstwa. Następnie zaproponował obcemu coś do picia i usiadł przy
wielkim ciemnym dębowym stole w rogu przestronnego gabinetu. Weszła starsza
wiekiem zakonnica, ze zdumieniem spojrzała na obcego, nie odważyła się jednak o nic
zapytać. Kiedy podano herbatę, a papież wypił jakąś czerwoną lurę, stwierdził z ulgą: -
No, już mi lepiej. Wie pan, od czasu tego zamachu jestem trochę nieufny. Bo i jak tu
mieć zaufanie do kogoś, kto, jak pan, przedostał się tutaj mimo gwardii szwajcarskiej?
Zdaje pan sobie sprawę, że po naszej rozmowie zostanie pan aresztowany, jeśli się za
panem nie wstawię? Murzyn pokręcił głową, uśmiechając się łagodnie. - Na pewno do

background image

35

tego nie dojdzie. Widział pan przecież przed chwilą, jak zniknąłem. Przekonujące,
prawda? - To był zwykły trik, którego nie uda się panu powtórzyć - odparł dobrotliwie
Ojciec Święty. Obcy spojrzał na papieża z politowaniem, a potem powiedział z
namysłem, ale i pewną stanowczością: - Jesteśmy pierwszym pokoleniem, które
opanowało tajniki maszyny czasu działającej tam i z powrotem. Nasz najznakomitszy
umysł, jeśli idzie o badania nad wymiarami, profesor Clarke, przed kilku laty
teleportował się w przyszłość. Myśleliśmy już, że nie wróci, ale pewnego dnia pojawił się
jednak, przynosząc ze sobą to. Obcy położył na stole prostokątny, błyszczący przedmiot.
- Obsługa jest dziecinnie prosta - ciągnął z lubością. - Widzi pan tych sześć
mikroskopijnych otworków? Ostrym metalowym sztyfcikiem może pan nastawić,
poczynając od lewej, liczbę lat, miesięcy, dni, godzin, minut i sekund. Wystarczy lekko
nacisnąć - tu u góry widać, co się zaprogramowało. Obcy szybko, raz za razem, wsunął
w otworki niewielki sztyfcik. Na górnej krawędzi dziwnego przedmiotu pojawiły się
liczby 112, 8, 14, 3, 6, 14. - To czas, z którego przybywam: 112 lat, 8 miesięcy, 14 dni, 3
godziny, 6 minut i 14 sekund, licząc od teraz. Obcy zamilkł, a papież pogrążył się w
zadumie. Po chwili rzekł z namysłem: - Cóż, muszę przyjąć, że jest pan agentem
któregoś z mocarstw. Z pańskiej techniki nic nie rozumiem. Niezapowiedziana audiencja
właśnie dobiegła końca. Papież szybko nacisnął guzik alarmu i podniósł się z miejsca. -
Jeszcze tylko jeden drobiazg - rzucił obcy z uśmiechem wyższości. - Aby uruchomić
maszynę czasu, musi pan przyłożyć ten przedmiot do prawej skroni. Impuls
wyzwalający stanowią prądy mózgowe. Współrzędne są już nastawione. Jeszcze mówiąc
te słowa, obcy sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyjął z niej drugi błyszczący
przedmiot. Na sekundę przed tym, jak do gabinetu wpadli gwardziści, przyłożył go do
prawej skroni... i zniknął. Ojciec Święty stał przy biurku kompletnie zdezorientowany.
Krople potu zrosiły jego pomarszczone czoło. Czterej gwardziści rozglądali się
bezradnie po pomieszczeniu, na koniec zaczęli rozgarniać ciężkie aksamitne kotary i
szturchać pod meblami. Wreszcie papież przeprosił strażników stwierdzając, że
widocznie nacisnął guzik alarmu przez pomyłkę. Kiedy gwardziści opuścili gabinet,
Ojciec Święty przywołał jeszcze na chwilę młodego oficera, wziął do ręki błyszczący
przedmiot, który cały czas leżał na stole i poprosił: - Czy zechciałby pan przyłożyć ten
przedmiot do skroni? Zaskoczony oficer spełnił prośbę Ojca Świętego, patrząc nic nie
rozumiejącym wzrokiem, a po chwili wzruszył ramionami i powiedział krótko i zwięźle:
- Nic nie słyszę. - Proszę mi to dać - poprosił papież zmęczonym głosem i powodowany
jakimś mimowolnym impulsem przyłożył przedmiot do prawej skroni. Ostatnie, co
ujrzał, to okrąglejące ze zdumienia oczy i rozwarte usta gwardzisty. `ty * * * `ty Tego
dnia, w samym środku Jerozolimy, będącej centrum religii żydowskiej, wydarzyło się
niemalże to samo. Chociaż religia żydowska nie zna w zasadzie żadnych władz
kościelnych w zwykłym sensie tego słowa, to jednak naczelny rabin Jerozolimy
uznawany jest za najwyższy autorytet dla Żydów całego świata. Kiedy rozpływał się w
powietrzu, nikogo przy nim nie było. Zupełnie inaczej miała się rzecz w Mekce, w Arabii
Saudyjskiej. Imam z plemienia Koraisz, najwyższa instancja religijna dla wielu
milionów wyznawców islamu, a zarazem prawdziwy namiestnik (kalif) prawodawcy
Mahometa, zniknął na oczach czterech mułłów i wysokiego urzędnika królewskiego.
Szok imama trwał krótko. Przez kilka sekund wydawało mu się, jakby spadał w dół
przez nie kończący się szyb, by zaraz zostać wessanym przez potężny odkurzacz. Potem
poczuł pod stopami ziemię, otaczał go jasny blask, a skądś dobiegały hałasy i stuki.
Pierwsza myśl, jaka przyszła imamowi do głowy, to śmierć. Pewnie miał zawał albo udar
mózgu. Szybko jednak zorientował się, że żyje. Znajdował się w niewielkim,
pozbawionym okien pomieszczeniu - światło brało się nie wiadomo skąd. Zdumiony
imam zaczął się szczypać w ręce i w policzki. Gdzie on jest? Czyżby Allah powołał go do

background image

36

siebie? A może - tej myśli nie chciał rozwijać - wpadł w pułapkę Szatana? Nagle ściany
pomieszczenia zniknęły, jakby rozpłynęły się w powietrzu. Imam rozejrzał się niepewnie
dokoła. Znajdował się teraz w niewielkiej sali. Pośrodku stał trójkątny stolik mlecznego
koloru, przy każdym z trzech boków stał niebieski fotel. Stół był nakryty na trzy osoby,
stały na nim cztery butelki różnych napojów. Obok stołu leniwie kręcił się wokół własnej
osi wielki globus. Temperatura była przyjemna, powietrze lekko pachniało ozonem.
Imam z wahaniem postąpił kilka kroków, kiedy ponownie usłyszał hałasy i stukania,
które dobiegły go już w momencie przybycia. Pewnie dochodziły z jakiegoś sąsiedniego
pomieszczenia. - Halo, jest tam kto?! - zawołał odważnie. Hałas momentalnie ucichł i w
tej samej sekundzie - nie sposób było nadążyć za tym ruchem - w ścianie utworzyła się
szczelina. Za nią stał spocony staruszek w koszuli z podwiniętymi rękawami i rozpiętym
kołnierzykiem. - Przecież ja go znam - przebiegło imamowi przez głowę, ale jednak nie
mógł uwierzyć w to, co podpowiadała mu pamięć. Znał papieża ze zdjęć w pełnym stroju
- człowiek w koszuli z podwiniętymi rękawami był wprawdzie zdumiewająco do papieża
podobny, ale przypominał raczej robotnika. Obydwaj mężczyźni patrzyli na siebie i
zanim imam zdążył wyrzucić z siebie potok arabskich słów, ten drugi otarł ręką pot z
czoła i powiedział po angielsku: - Chyba lepiej będzie od razu zgodzić się na angielski. -
Czy jest pan tym, kim myślę, że pan jest? - spytał imam opanowanym tonem. - Yes.
Jestem głową Kościoła rzymskokatolickiego. Z kim mam przyjemność? Imam
zdumiewająco szybko odzyskał rezon: - Ja jestem głową islamu, imam Ali Muhammed
Yussuf ben Ibrahim... dajmy lepiej spokój... z Mekki. Gdzie my jesteśmy? - Nie mam
pojęcia! - odparł papież. - Padłem ofiarą manipulacji technicznej. Postąpił krok w stronę
imama, wyciągając do niego dłoń. Imam się zawahał: - Pan i pańskie zakony na pewno
nie macie nic wspólnego z tym, jak by to nazwać, |przeniesieniem? Przełożony Kościoła
katolickiego zmęczonym ruchem pokręcił głową. - Gdybym wiedział, jak się tu dostałem,
nie próbowałbym przecież wybić dziury w ścianie. - Jak długo już pan tu jest? - Myślę,
że z dobrą godzinę. Ten budynek to prawdziwe więzienie. Żadnych okien ani drzwi,
chyba że same otwierają się w niesamowity sposób. Waliłem we wszystkie możliwe
miejsca. Najpierw pięściami, potem butem. Nic się nie da zrobić. - Niepojęte!
Niewiarygodne! - mruczał imam w swoją spiczastą bródkę, dodając jeszcze kilka słów
po arabsku. Następnie ujął dłoń papieża ze słowami: - Chyba jednak będziemy musieli
współpracować! - Proszę bardzo, ale widzę, że nakryto dla trzech osób. Spodziewa się
pan kogoś? Z pewną rezerwą obaj niezrównani książęta religii siedli do stołu. Obydwaj
pogrążyli się w myślach. Nagle tylna część pomieszczenia zaczęła migotać i
zmaterializowała się tam brodata postać w czarnej czapeczce z tyłu głowy. Jedną ręką
postać zakrywała sobie oczy, jakby nie chciała nic widzieć. - Witamy! - Papież i imam
niemal równocześnie skinęli głowami. - Zgodziliśmy się już, że będziemy rozmawiać po
angielsku. Zechce się pan przysiąść? Brodacz odjął rękę od oczu. Po jego reakcji widać
było, że natychmiast rozpoznał obu siedzących przy stole. - Nie! Nie! - wykrzyknął,
potrząsając głową i znowu zakrywając oczy. - To niebo czy piekło? Imam odchrząknął: -
Piekło raczej nie. Ktoś zaprosił nas na kolację! Proszę siadać i zaakceptować
rzeczywistość. Wy, Żydzi, jak dotąd, raczej nie mieliście z tym problemów! Z głębokim
westchnieniem brodacz zajął miejsce przy stole. - Pan jest najwyższym imamem z
Mekki, prawda? A pan papieżem z Rzymu? Ja jestem naczelnym rabinem Jerozolimy. -
Doborowe towarzystwo - mruknął papież. - Teraz zostaje nam tylko dowiedzieć się, kto
nas tu zaprosił. - Chciałbym wiedzieć, który z was zorganizował to... hm... spotkanie -
zaczął rabin. - Zostałem uprowadzony z mojego biura w samym środku bardzo ważnych
zajęć. Moi współpracownicy na pewno dawno już podnieśli alarm. - O, czyżby? - zakpił
imam. - A ja zniknąłem w obecności pięciu osób. Jak się panu zdaje, co się w tej chwili
dzieje w pałacu w Mekce? Imam i rabin spojrzeli wyczekująco na papieża. - Bardzo

background image

37

przepraszam, drodzy panowie, ale nie mam z tym nic wspólnego. Pojawił się u mnie
pewien Czarny. Czarniejszy niż czarny. Mówił coś o maszynie czasu, a ja; słaby
człowiek, posłużyłem się nią bez głębszego zastanowienia. W toku rozmowy okazało się,
że ten sam Murzyn pojawił się także u rabina. Imam stwierdził, że wydawało mu się,
jakby jakaś czarna postać wynurzyła się z Nicości i przyłożyła mu coś do skroni. Kiedy
tak trzech niezrównanych starców rozmawiało ze sobą, nad blatem stołu coś zamigotało
i niespodziewanie zmaterializowały się tam trzy dymiące patelnie, a na nich rozmaite
jarzyny, ziemniaki i trzy rodzaje ryby. Stosownie do gustu, przyrządzone wedle tradycji
danego kraju. Panowie obsłużyli się w milczeniu, po czym Ojciec Święty skłonił głowę i
zaczął mamrotać łacińskie formułki. - Do jakiego Boga się pan modlił? - spytał imam, z
wahaniem dotykając ramienia papieża. - Do... - papież przesunął wzrokiem po
obecnych. - Do |naszego Boga. Czyż nie wszyscy mamy na myśli tego samego? - Nie
całkiem - wtrącił naczelny rabin. - My jesteśmy narodem wybranym. - Stara śpiewka -
zauważył kąśliwie imam. - Czy wy nigdy nie zrozumiecie, że wielu ludzi dlatego tak was
nie lubi, bo zawsze uważacie się za coś lepszego? - Ho, ho, ho! - huknął niegrzecznie
naczelny rabin. - To przecież wy uprawiacie tę waszą agresywną politykę i wychowujecie
fanatyków religijnych! To przecież wy chcecie narzucić reszcie świata waszą wiarę! -
Jest faktem, że Mahomet - chwała mu! - był ostatnim prorokiem, jakiego zesłał Allah -
powiedział chłodno imam, patrząc swemu oponentowi prosto w oczy. - A więc my,
muzułmanie, uważamy naszą wiarę za najnowszy stan woli Allaha... Imam nie zdążył
dokończyć, bo nagle w pomieszczeniu pojawiły się wielkie trójwymiarowe obrazy.
Przedstawiały one kulę ziemską, a wokół niej krążyły osobliwe twory: wielopiętrowej
wysokości statki kosmiczne z dziwacznymi nadbudówkami, groźnie wyglądającymi
występami i zakamarkami. Niby drobne owady mniejsze obiekty przybijały do wielkich,
znikały w jasno oświetlonych korytarzach lub grupowały się w nowe formacje. Kamera
wniknęła do wnętrza kosmicznego osiedla. Trzej przywódcy Kościołów ze zdumieniem
patrzyli, jak ludzie o różnych kolorach skóry ścigają się biegiem w wielkim basenie. Ich
stopy poruszały się po nieokreślonej cieczy, która wydawała się miękka, a jednak nie
pozwalała im zatonąć. Wyścigi w basenie były widać jakąś dyscypliną sportową. Od
czasu do czasu fale cieczy podnosiły się, biegacze wypadali ze swoich torów, przewracali
się, znów się podnosili. Inna kamera pokazywała wnętrze wysokiej wieży, w której
ludzie unosili się w powietrzu z szeroko rozpostartymi ramionami. Przypuszczalnie w
wieży współistniały różne pola grawitacyjne, ponieważ niektórzy z ludzi tańczyli w
powietrzu pełnymi gracji ruchami, inni spadali pionowo w dół, by potem zatrzymać się i
poszybować w górę. Następnie utworzył się jeden wielki obraz wypełniający pół
pomieszczenia. Wielotysięczny tłum ludzi jak pod wpływem zagadkowego rozkazu
uklęknął na ziemi. Biegacze uklękli na swojej cieczy, fruwający w wieży pochylili głowy,
widzowie uklękli tam, gdzie stali, na przebitkach widać było mniejsze i większe drużyny
sportowców, każda klęczała na swoim miejscu ze złożonymi rękami. W sekundę później
rozbrzmiała muzyka. Dochodziła ze wszystkich stron, początkowo miękka i łagodna,
później coraz głośniejsza, wzbierająca w jeden wielki chorał. Wydawało się, jakby w
utworze tym brały udział wszystkie instrumenty, jakie kiedykolwiek powstały na Ziemi.
Klęczący ludzie zaczęli śpiewać, i chociaż żaden z trzech dostojników kościelnych nie
rozumiał ich języka, to jednak wszyscy byli do głębi poruszeni. Dźwięki muzyki i śpiewu
wypełniły pomieszczenie, wibrowały nie spotykanymi interwałami i tonacjami,
przenikały każdą komórkę ciała, napełniały umysł uczuciem niewypowiedzianej
podniosłości. Zupełnie jakby się umówili, trzej przywódcy religijni podnieśli się ze
swoich miejsc. Nie skłonił ich do tego żaden przymus, żadna hipnoza, był to tylko i
wyłącznie wynik wewnętrznego poruszenia. Kamery ukazywały twarze pojedynczych
ludzi, potem znów Kosmos, gdzie ukazał się jakiś rozmyty geometryczny kształt. Papież

background image

38

Kościoła rzymskokatolickiego ukląkł, złożywszy dłonie do modlitwy, imam z Mekki padł
na twarz z dłońmi odwróconymi ku górze, a rabin z Jerozolimy skrzyżował ręce na
piersi i pochylił się w głębokim ukłonie. Z wielką czcią i przejęciem każdy z nich modlił
się do swego Boga. Kiedy ludzie, widoczni w trójwymiarowej projekcji, podnieśli się z
klęczek i powrócili do pracy czy zajęć sportowych, podnieśli się także trzej przywódcy
religijni. Potem, zupełnie jakby był to jakiś uzgodniony wcześniej ceremoniał, w
milczeniu ujęli się za ręce, nawet nie zauważając z początku, że w pomieszczeniu jest
jeszcze czwarta osoba: znany im już Murzyn. - Jak sądzicie, panowie, jak zareagują
wyznawcy waszych religii, kiedy opublikujemy zdjęcia ukazujące waszą wspólną
modlitwę oraz przyjazny uścisk dłoni? Przywódcy Kościołów z ociąganiem rozłączyli
splecione palce. Jako pierwszy przyszedł do siebie imam: - Co to panu da? - Mnie nic,
ale za to ludzkości wszystko! - uśmiechnął się Murzyn. - Energicznie protestuję
przeciwko temu uprowadzeniu! - rzucił wściekłym tonem naczelny rabin. - Żądam, aby
pan natychmiast odesłał nas z powrotem! - Na pewno tak się stanie - uspokoił go
przyjaźnie Murzyn. - A protestować, panowie, nie ma po co, ponieważ nikt nie zauważy
waszej nieobecności. Odstawimy was z powrotem w tym samym ułamku sekundy, w
którym was zabraliśmy. Zadowoleni? - Przypuszczam, że nasze uprowadzenie ma jakiś
określony cel - włączył się do rozmowy papież spokojnym i opanowanym tonem. -
Właśnie - potwierdził Murzyn z uprzejmym uśmiechem. - Żyjecie panowie w roku 1995.
My, z przyszłości, wiemy, że w najbliższych latach pojawią się dowody na istnienie
rozumnego życia poza Ziemią. A jeszcze kilka lat później nawiązany zostanie kontakt z
istotami pozaziemskimi. Wkrótce potem na orbicie okołoziemskiej zaroi się od obcych
statków kosmicznych. Widzieliście to, panowie, na naszym trójwymiarowym
hologramie. Był to przekaz na żywo, transmitowany zaledwie kilka minut temu... -
Zaczynam rozumieć - powiedział papież. - Musimy się zgodzić na globalną religię... - Na
Allaha! - przerwał mu imam. - Nie, na Jahwe! - zakrzyczał go rabin. - Ależ, drodzy
panowie, bardzo proszę! - uspokajał Murzyn z miłym uśmiechem. - Czy Allah, czy
Jahwe, czy Pan Bóg, zawsze chodzi o jedno i to samo: o wielkiego ducha wiecznego
Stworzenia. Do niego modlić się będą ludzie przyszłości, jego czcić będą żarliwie i z
wdzięcznością. Widzieliście to przecież na własne oczy na trójwymiarowych obrazach, a
nawet wspólnie z nimi się modliliście. Musicie się jakoś pogodzić, nie ma innego wyboru.
Jeśli tego nie uczynicie, będzie to oznaczało nieuchronny zmierzch religii, które
reprezentujecie. `ty * * * `ty Papież pojawił się ponownie w swoim gabinecie równie
niespodziewanie, jak zniknął. Gwardzista gwardii szwajcarskiej zamrugał ze zdziwienia
powiekami, pokręcił głową i złapał się za czoło. - Źle się pan czuje? - spytał z uśmiechem
papież. - Albo miałem właśnie halucynacje, albo z moimi oczami jest coś nie w
porządku. - Jest pan przemęczony. Proponuję, aby wziął pan kilka dni urlopu i pojechał
w góry - rzekł papież i uśmiechnął się dobrotliwie. Kiedy gwardzista opuścił gabinet,
Ojciec Święty z ciężkim westchnieniem odchylił się na skórzane oparcie fotela. Czy on
też miał halucynacje? Spotkanie z imamem i naczelnym rabinem Jerozolimy... to
przecież nie mogło być naprawdę! Papież przejechał dłonią po oczach i patrzył na
papiery rozłożone na biurku. Dopiero teraz zauważył pewien przedmiot, którego
wcześniej tu nie było. Sięgnął po niego z wahaniem. Była to srebrzyście połyskująca
ramka, bardzo podobna do tych, w których trzyma się fotografie, tylko nieco grubsza.
Najpierw z otwartymi ze zdziwienia ustami, potem z pełnym zrozumienia uśmiechem
najwyższy dostojnik Kościoła rzymskokatolickiego wpatrywał się w zdjęcie. Był to
hologram o żywych barwach, przedstawiający przyjaźnie objętych trzech przywódców
Kościołów. Kiedy rozległ się dzwonek telefonu, papież instynktownie przeczuł, kto
dzwoni. - It's me - powiedział donośny głos z arabskim akcentem. - Czy pan też ma na
biurku trójwymiarowe zdjęcie? Krótko potem to samo pytanie zadał naczelny rabin

background image

39

Jerozolimy. + Powrót Bogów Nie jesteśmy oszukiwani,@ sami siebie oszukujemy. `rp
Johann Wolfgang Goethe, 1749-1832 `rp Od kiedy Homo sapiens nauczył się myśleć, boi
się śmierci. Jest świadkiem umierania i odradzania się wiosną w przyrodzie. Widzi, jak
bledną gwiazdy i jak rozbłyskują ponownie następnej nocy. Co leży między życiem a
śmiercią? Jakaś zagadkowa płaszczyzna, stan oczekiwania na przyszłe odrodzenie.
Przeświadczenie o dalszym życiu daje człowiekowi siłę, by spokojnie patrzeć w oczy
śmierci. A jednak lęk przed śmiercią nie znika, ponieważ, jak dowodzą tego własne
doświadczenia życiowe każdego z nas, każda nadzieja jest jedynie mgiełką. Lęk
jednostki jest także obawą mas. Narody obawiają się wojny, błysku bomby atomowej,
szalejących obcych żołnierzy, załamania się równowagi środowiska naturalnego. Z
przerażeniem myślą o straszliwym wydarzeniu, jakim grożą święte księgi: o Dniu Sądu
Ostatecznego. W Nowym Testamencie jego nadejście zapowiada na przykład
Ewangelista Marek (Mk 13, 24-25 ): "W owe dni, po tym ucisku, słońce się zaćmi i
księżyc nie da swego blasku. Gwiazdy będą spadać z nieba i moce na niebie zostaną
wstrząśnięte." Jego kolega Łukasz jest nieco dokładniejszy, wymienia nawet wstępne
oznaki, które będą stanowiły zapowiedź Sądu Ostatecznego (Łk 21, 10-11, 25-26 ):
"Powstanie naród przeciw narodowi i królestwo przeciw królestwu. Będą silne
trzęsienia ziemi, a miejscami głód i zaraza; ukażą się straszne zjawiska i wielkie znaki na
niebie. [...] Będą znaki na słońcu, księżycu i gwiazdach, a na Ziemi trwoga narodów
bezradnych wobec szumu morza i jego nawałnicy. Ludzie mdleć będą ze strachu, w
oczekiwaniu wydarzeń zagrażających Ziemi. Albowiem moce niebios zostaną
wstrząśnięte." Nie mniej dramatycznie opisują Sąd Ostateczny liczne sury Koranu (42 ):
"W imię Allaha Miłosiernego, Litościwego! Kiedy słońce będzie spowite ciemnością i
kiedy gwiazdy będą zamglone; kiedy góry będą z miejsca poruszone; kiedy wielbłądzice
w dziesiątym miesiącu będą całkowicie opuszczone; kiedy dzikie zwierzęta będą
zebrane; kiedy morza będą wzburzone [...]" (Sura 81 ). "W imię Allaha Miłosiernego,
Litościwego! Kiedy niebo rozdzieli się i kiedy gwiazdy zostaną rozproszane; kiedy morza
się wzburzą i kiedy groby zostaną wywrócone, wtedy każda dusza się dowie, co sobie
przygotowała i co zaniedbała" (Sura 82 ). Sąd Ostateczny nad ludzkością opiewany jest
nawet w chorałach gregoriańskich, w owych prostych, a przecież jakże cudownych
pieśniach, które przenikają do szpiku kości i po dziś dzień śpiewane są w katolickich
klasztorach. Hymn "Dies irae" intonuje się w czasie liturgii za zmarłych: Dies irae, dies
illa@ Solvet saeclum in favilla:@ Teste David cum Sybilla. Quantus tremor est
futurus,@ Quando judex est venturus,@ Cuncta stricte discussurus! (W gniewu dzień, w
tę pomsty chwilę,@ Świat w popielnym legnie pyle:@ Zważ Dawida i Sybillę. Jakiż
będzie płacz i łkanie,@ Gdy dzieł naszych sędzia stanie,@ Odpowiedzieć każąc za nie.)
Wraz ze zniszczeniem obwieszcza się, że przybędzie judex, Sędzia, jak na przykład w
Ewangelii według św. Marka (Mk 13, 26-27 ): "Wówczas ujrzą Syna Człowieczego,
przychodzącego w obłokach z wielką mocą i chwałą. Wtedy pośle On aniołów i zbierze
swoich wybranych z czterech stron świata, od krańca ziemi do szczytu nieba."
Ewangelista Łukasz dodaje jeszcze jedno zdanie (Łk 21, 28 ): "A gdy się to dziać
zacznie, nabierzcie ducha i podnieście głowy, ponieważ zbliża się wasze odkupienie."
Apokalipsa - kiedy? Odkupieni zostaną oczywiście tylko sprawiedliwi, tylko i wyłącznie
wierzący, ci, którzy kurczowo i ślepo trzymają się słów Pisma Świętego. Jeśli zaś ktoś
mnie zapyta |jakich słów |jakiego Pisma Świętego, to odpowiem, że nie wiem, ponieważ,
jak wiadomo, każda religia w tym ziemskim domu wariatów twierdzi, że to |jej Pismo
Święte jest tym jedynym prawdziwym. Zapowiada się nadejście niebiańskiego Sędziego,
który "mieszka na wysokościach" i który wreszcie zmierzy ludzkie czyny i przewinienia
właściwą miarą. Lecz zanim się to stanie, zanim wybrańcom wolno będzie nareszcie
wejść do królestwa niebieskiego, pozostała część ludzkości będzie bita, męczona,

background image

40

torturowana, smażona. Najbardziej plastycznie przedstawia to apostoł Jan w swojej tzw.
Apokalipsie, ostatnim tekście Nowego Testamentu. Mowa tam o złamaniu siedmiu
pieczęci; z chwilą łamania kolejnych na ludzkość spadają coraz to nowe plagi. Rozlegają
się głosy trąb, a za każdym razem, gdy zatrąbią, dzieją się rzeczy straszliwe. Przy
pierwszym dźwięku trąb na ziemię spadają "grad i ogień - pomieszane z krwią", przy
drugim "wielka góra płonąca ogniem" zostaje rzucona w morze i "trzecia część morza
stała się krwią". Oczywiście, przy okazji "wyginęła w morzu trzecia część stworzeń", a
"trzecia część okrętów uległa zniszczeniu" (Ap 8, 6-9 ). Udręczoną Ziemię czekają
rzeczy jeszcze straszliwsze, albowiem gdy dźwięk trąb rozległ się po raz trzeci, "spadła z
niebia wielka gwiazda, płonąca jak pochodnia, a spadła na trzecią część rzek i na źródła
wód. A imię gwiazdy brzmi Piołun. I trzecia część wód stała się piołunem, i wielu ludzi
pomarło od wód, bo stały się gorzkie" (Ap 8, 10-11 ). Wreszcie zaćmi się nawet Słońce i
Księżyc, a ludzi dręczyć zacznie wszelkie możliwe robactwo - szarańcza, skorpiony i inne
- nie zabijając ich jednak. Straszliwościom nie ma końca: pojawiają się konie o lwich
łbach, z których pysków wychodzi ogień, dym i siarka. Choć tymczasem już od dawna
więcej niż jedna trzecia ludzkości została wyniszczona i na dobrą sprawę nikogo już nie
powinno być, ludzie nadal nie są skłonni okazać skruchy. Nie wiem, jaki to mózg
wyprodukował te koszmary, czy też jakie to |wizje dręczyły apostoła Jana - wiem
natomiast, że pewne elementy tej apokalipsy odnaleźć można nie tylko u Henocha, lecz
także u młodszego z proroków, Daniela (Dn 7, 1 nn). Tak czy inaczej, tym razem Ojcom
Kościoła, redaktorom Biblii, udało się uzgodnić mniej więcej jednolitą wersję. I tak na
przykład w Apokalipsie św. Jana czytamy (Ap 6, 12-16 ), podobnie jak u Ewangelistów
Marka i Łukasza: "[...] stało się wielkie trzęsienie ziemi i słońce stało się czarne jak
włosienny wór, a cały księżyc stał się jak krew. I gwiazdy spadły z nieba na ziemię,
podobnie jak drzewo figowe wstrząsane silnym wiatrem zrzuca na ziemię swe
niedojrzałe owoce. Niebo zostało usunięte jak księga, którą się zwija, a każda góra i
wyspa z miejsc swych poruszone. A królowie ziemscy, wielmoże i wodzowie, bogacze i
możni, i każdy niewolnik i wolny ukryli się do jaskiń i górskich skał. I mówią do gór i do
skał: "Padnijcie na nas i zakryjcie nas przed obliczem Zasiadającego na tronie [...]"." W
dotychczasowych dziejach ludzkości bywało raczej stosunkowo skromnie, wszystkie
ludzkie wojny rozgrywały się bowiem na dość ograniczonym geograficznie obszarze.
Apokalipsa św. Jana natomiast obwieszcza nadejście ogólnoświatowego zniszczenia,
ostatecznego wyroku tego, który "mieszka na wysokościach", czyli właśnie "dzień
sądu", "sądny dzień", albo inaczej "Sąd Ostateczny". Skąd właściwie wzięło się to
dziedzictwo myślowe? Obrazy straszliwego sądu zakończonego |odkupieniem dla
wierzących? Kto wymyślił anioły zemsty dmące w trąby, kto wymyślił wylewanie czasz
zawierających najohydniejsze plagi? W czyim umyśle czy nawet - niech tam - w czyjej
|wizji narodził się ostateczny Sędzia? A tak w ogóle, cóż to może być za dobrotliwy, by
nie powiedzieć "wszechmiłosierny", Bóg, który niejako etapami torturuje i zabija
niewierzących, aby na koniec kazać im po wieczne czasy smażyć się w ogniu piekielnym?
Niewątpliwe jest właściwie tylko to, że ludzka wyobraźnia potrafi wytwarzać rzeczy nie
tylko piękne, ale także przerażające. W gniewie ludzie potrafią wysyłać swoich
przeciwników do piekła, wyobrażając sobie w dodatku to piekło ze wszystkimi
szczegółami. Niewątpliwa jest także nadzieja cierpiącego człowieka na piękniejszy świat,
w którym będzie mu się lepiej wiodło. No i wreszcie, niech w końcu przeżywają teraz
udręki inni, niesprawiedliwi i źli, bogaci, grzesznicy i wątpiący, podczas kiedy my
siedzimy sobie w raju, popijając ambrozję. Ach, jaki świat jest niesprawiedliwy,@ twój
los wspaniały, a mój parszywy.@ Gdyby na świecie było sprawiedliwiej,@ to mnie
byłoby wspanialej, a tobie parszywiej. Im bardziej parszywe czasy, tym żarliwsze
nadzieje na złoty wiek, w którym zapanuje absolutna sprawiedliwość i nikt nie będzie

background image

41

uprzywilejowany. Ponieważ nigdy nic nie bierze się z niczego, nawet złoty wiek,
niezbędny jest król, władca, zmartwychwstaniec, odkupiciel, prorok albo, jeśli to tylko
możliwe, ktoś, kto dysponuje mocą zaprowadzenia porządku na tym padole. To jakże
łatwo zrozumiałe z psychologicznego punktu widzenia pragnienie sprawiło, że przez
wszystkie wieki mnożyły się cudowne reinkarnacje, mnożyli się Mesjasze i prorocy.
Poniżej kilka zdumiewających przykładów. Prorocy naszych dni 5 stycznia 1945 r.
zmarł w Virginia Beach w USA 65-letni jasnowidz Edgar Cayce. W stanie transu ten
"śpiący prorok", jak go nazywano, uleczył niezliczone rzesze ludzi, nie przeczytawszy w
życiu ani jednej książki medycznej. W swoich liczących ponad dwa tysiące stron
"Readings" przekazał zdumiewające informacje na temat przeszłości i przyszłości, a
także o swoich wielokrotnych reinkarnacjach, poczynając od starożytnego Egiptu, a na
współczesności kończąc. O Edgarze Cayce napisano wiele książek, na całym świecie są
miliony jego zwolenników (42 ). W listopadzie 1926 r. w Puttaparthi w Indiach (stan
Andhra-Pradesz) przyszedł na świat chłopiec o imieniu Satyanarayana Raju. Jego imię
znaczy mniej więcej tyle, co "bóg-człowiek". Jako czternastolatek został ugryziony przez
skorpiona i kiedy ocknął się po wielodniowej śpiączce, oświadczył, że jest reinkarnacją
Sai Baby. Był to wielki indyjski święty z zeszłego stulecia. W wieku lat trzydziestu
Satyanarayana Raju po raz pierwszy wystąpił publicznie, mając zaś trzydzieści sześć,
założył własny aśram. Dziś Sai Baba ma w swoim rodzinnym mieście, 250 km na
północny wschód od Bangaluru, największy aśram w Indiach, ponadto uniwersytet i
znakomity szpital. Liczbę jego zwolenników ocenia się na sto milionów ludzi. Na jego
temat napisano niezliczoną liczbę książek (43 ). Dzień w dzień dokonuje on na oczach
zdumionych wiernych i przed kamerami |materializacji i wszelkiego rodzaju cudownych
uleczeń. Utrzymuje, że jest |wszechmocny, |wszechwiedzący i |wszechobecny, twierdzi też
z przekonaniem, że jest inkarnacją Buddy, Kriszny, Ramy i Chrystusa. O tym, że nie
gardzi też fizycznym seksem, informował tygodnik "Der Spiegel" (44 ). Własną śmierć
zapowiedział na rok 2022, ale umrze tylko po to, aby wkrótce potem odrodzić się w
indyjskiej krainie Karnataka. W Grazu w Austrii 15 marca 1840 r. miało miejsce
osobliwe zdarzenie. Wtedy to czterdziestoletni wówczas nauczyciel muzyki, Jakob
Lorber, "jasno i wyraźnie" usłyszał głos, który nakazał mu pisać. Posłusznie, choć z
początku z pewnym przestrachem, nauczyciel chwycił pióro i przez następne lata
zapełniał tom po tomie pod dyktando głosu rozlegającego się "w okolicy serca". Dziś
łączna liczba wydanych tomów proroka Jakoba Lorbera wynosi ni mniej, ni więcej,
tylko 25 i liczy sobie 10 tysięcy stron (45 ). Lorber zawarł w nich różne szczegóły
przyrodoznawcze i astronomiczne, które dopiero zostaną odkryte, podał też
zdumiewające komentarze zarówno do Starego, jak i Nowego Testamentu. Liczba jego
zwolenników wynosi przypuszczalnie kilkaset tysięcy osób święcie przekonanych o
prawdziwości słów swego proroka. Również w ostatnim stuleciu urodził się w Qadianie,
wiosce na północny wschód od Lahore w Pakistanie, prorok Hazrat Mirza Chulam
Ahmad. Dał się on poznać jako łagodny, miły, umiejący doskonale pisać i mówić
człowiek, i wreszcie założył ruch Ahmadiyya. Jest to islamska wspólnota po dziś dzień
mająca jeszcze wielu zwolenników. Twórcy tej religii przypisywano nawet cuda. Jego
zwolennicy przysięgają, że Bóg Wszechmogący "obudził go do życia w szatach
wszystkich poprzednich proroków" i że jego przeznaczeniem jest być "mesjaszem i
Mahdim dla chrześcijan i muzułmanów", ale także "Kriszną dla Hindusów, Buddą dla
buddystów oraz odbiciem wszystkich poprzednich proroków. Odkupicielem całej
ludzkości" (46 ). To tylko cztery postacie proroków z ostatnich 150 lat, mających w
najwyższym stopniu zdumiewające dokonania. Obok takich |pozytywnych proroków i
uzdrowicieli, którzy nikomu nie wyrządzili krzywdy, aż roi się od postaci |negatywnych,
proroków końca świata, którzy od niepamiętnych czasów zapowiadają, że właściwie

background image

42

dawno już powinniśmy być martwi. Koniec świata to stały temat, od kiedy istnieje
człowiek (47 ). Tyle tylko, że, jak dotąd, świat nie chciał tego posłuchać. O wierzącychŃ i
niewierzących Jeśli idzie o szarlatanów, także tych kryjących się pod płaszczykiem
naukowości, to nie mam żadnych problemów z demaskowaniem ich prognoz. Zawsze są
one zbyt przejrzyste, zbyt związane z teraźniejszością i zbyt ideologicznie zabarwione.
Nie mam problemów nawet z prorokami, takimi jak Jakob Lorber, Hazrat Mirza
Chulam Ahmad, Edgar Cayce czy Sai Baba, chociaż ten ostatni wręcz nazywa siebie
"Bogiem". Dla ich zdumiewającej, powiedzmy nawet |uniwersalnej, wiedzy już dziś
istnieje rozsądna, dająca się matematycznie dowieść teoria. Jej autorem jest francuski
fizyk atomowy Jean E. Charon, a powiada ona, ni mniej, ni więcej, że materia i duch są
nierozerwalnie ze sobą związane. W każdym atomie - a dokładniej w elektronie -
zawarta jest cała inteligencja Wszechświata (48 ). Wyjaśnia to sprawę |wiedzy
proroków, nawet jeśli oni sami nie wiedzą, skąd ona się wzięła. Sprzeczność sama w
sobie! Problemy zaczynają się dla mnie natomiast na zupełnie innej płaszczyźnie, a
mianowicie religijnej. Religie zapowiadają bowiem, że w Dzień Sądu Ostatecznego
niewierzący zostaną spaleni, utopieni, zabici, zakłuci, zatruci ("gorzką wodą"),
zastrzeleni, zmiażdżeni trzęsieniem ziemi lub zmieceni z powierzchni przez inne plagi.
Przepraszam za wyrażenie, ale Bogu dzięki dotyczy to tylko niewierzących. Tylko
|których niewierzących, ja się pytam? Tych, którzy nie wierzą w dogmaty katolickie? A
może tych, którzy mieli pecha wyrastać w ramach sekty chrześcijańskiej? Tych, którzy
jak na złość nie wychowali się w którymś z krajów arabskich bądź azjatyckich i nie
znają ani świętego Koranu, ani którejś z innych nauk buddyjskich bądź
hinduistycznych? A może tych, którzy w Japonii przyznają się do szintoizmu, albo tych,
którzy trzymają się przykazań Księgi Mormona? W tej sytuacji człowiekowi samo
narzuca się pytanie: Dobry Boże, cóżeś ty najlepszego uczynił? Ludzie czekają na
|Odkupiciela i na |Zbawiciela, na |Zmartwychwstałego i na |Mesjasza. Kto to może być?
Istnieje spisana w roku 1573 "Saga o Kyffhäuser. Nigdy Państwo o niej nie słyszeli? W
sadze tej opiewa się powrót niemieckiego cesarza Fryderyka I Barbarossy. Tylko jego
nam jeszcze brakowało (49 ): Niemiecki Cesarzu! Niemiecki Cesarzu!@ Śpisz? Nie
widzisz? Wstawać czas!@ Pora kary, zemsty wraz! Cóż, nie jest to nic nowego pod
słońcem, już starożytni Rzymianie wyczekiwali powrotu swych |boskich |cesarzy,
Augusta, Klaudiusza i Wespazjana. Nazywano ich "zbawcami świata" (50 ). Nawet o
okrutniku Neronie jeszcze przez lata po jego śmierci powiadano, że odrodził się na
Cyprze i przejął we władanie wyspę. Od tego rodzaju |zmartwychwstańców, którzy
wszyscy razem wzięci nie byli Mesjaszami i nikogo nie zbawili, wprost roi się w dziejach
świata. Można ich pominąć. Nie można natomiast pominąć postaci Mesjasza z wielkich
religii. W końcu wywierają one wpływ na myślenie całych społeczeństw aż po dzień
dzisiejszy. Dla całego świata chrześcijańskiego Jezus Chrystus jest |Odkupicielem,
|Zbawicielem, który wprawdzie już dwa tysiące lat temu zbawił nas od tajemniczego
grzechu pierworodnego, ale jednak ma powrócić, aby "mieszkać na wysokościach" i
wydać na nas wyrok. Jak to się właściwie stało, że Jezus stał się Mesjaszem dla
chrześcijan, natomiast dla Żydów, z których przecież się wywodził, nie ma żadnego
Mesjasza o imieniu Jezus? Sprawa ta jest tak zawikłana i narosło wokół niej - jakże by
inaczej - tyle dziesiątków tysięcy tasiemcowych komentarzy, że muszę się tutaj skupić
tylko na rzeczach najistotniejszych. Ale i to dostatecznie dużo wyjaśnia! "Najstarsze
pisemne świadectwo nadziei mesjanistycznej, które równie dobrze mogło powstać
jeszcze wcześniej, spotykamy w tzw. napomnieniach z Księgi Izajasza", powiada teolog
Ulrich Kellermann, który gruntownie przestudiował ten temat (51 ). U Izajasza znaleźć
można wprawdzie wszystko, co się chce, ale na pewno nic jasnego. Tak więc sięga się po
tego proroka, aby wyczarować Mesjasza. Czytamy tam (Iz 9, 5-6 ): "Albowiem Dziecię

background image

43

nam się narodziło, Syn został nam dany, na Jego barkach spoczęła władza. Nazwano Go
imieniem: Przedziwny Doradca, Bóg Mocny, Odwieczny Ojciec, Książę Pokoju. Wielkie
będzie Jego panowanie w pokoju bez granic na tronie Dawida i nad Jego królestwem,
które On utwierdzi i umocni prawem i sprawiedliwością, odtąd i na wieki." Czy Jezus
był Mesjaszem? Próba wyprowadzenia z tych słów idei chrześcijańskiego czy
żydowskiego Odkupiciela to już szczyt wszystkiego! Nie tylko dlatego, że, jak wiadomo,
po Jezusie wcale nie nastał pokój ("w pokoju bez granic"), ale też dlatego, że mowa jest
o "królestwie Dawida", w którym ma on rządzić "odtąd i na wieki" - a tymczasem po
królestwie tym nie ma dzisiaj śladu! U Izajasza zdania raz pisane są w czasie
teraźniejszym ("Dziecię nam się narodziło"), raz w czasie przyszłym ("wielkie będzie
Jego panowanie") i tak dalej. Oczekiwanego Dziecięcia nie mogło jeszcze oczywiście być
na świecie w czasach Izajasza. Trzeba tu nadto wiedzieć, że pismo hebrajskie, w którym
napisana jest księga tego proroka, to pismo spółgłoskowe, nie znające samogłosek. W
każdym podręczniku hebrajskiego można też przeczytać, że w tej formie pisma nie ma
gramatycznej formy czasu przyszłego (52 ). Tylko i wyłącznie dla ułatwienia lektury
samogłoski zaznaczano małymi kropkami umieszczanymi między spółgłoskami. W
tekście pierwotnym używano czasu imperfectum (jako czas przeszły niedokonany) lub
perfectum (jako czas teraźniejszy). Futurum (forma czasu przyszłego) jako samodzielnej
formy gramatycznej w ogóle nie było. W zależności od woli i interpretacji tłumacza
można z tymi formami zrobić, co się chce. W ten właśnie sposób z perfectum
consecutivum (następstwo czasów) robi się nagle - futerum! Oczywiście, w przypadku
Izajasza uczeni ani razu nie doszli do porozumienia, które zdania to |prawdziwy |Izajasz,
a które nie. Gdy jeden znawca pisze, iż pierwotna Księga Izajasza została "niezwykle
silnie zniekształcona w drodze przegrupowywania tekstu, opustek i wtrętów", to drugi
twierdzi coś dokładnie odwrotnego, trzeci zaś "zdecydowanie" zaprzecza, jakoby mowy
prorockie Izajasza w ogóle kiedykolwiek istniały "jako samodzielny zbiór" (53 ). Są to
jednak wszystko roztrząsania teologiczne, do których od dawna już przywykłem. Nikt
nie wie, jak było naprawdę. Mimo to nie ma chyba innych mesjanistycznych proroctw,
które uzyskałyby takie znaczenie w dziejach świata, jak te z Księgi Izajasza 9, 5 i
Daniela 7, 9. Także inne fragmenty niezwykle spornego tekstu Izajasza przywołuje się,
by przekształcić Jezusa w |Mesjasza. Ponieważ nie chciałbym zanudzać moich
Czytelników cytatami z Biblii, ograniczę się jedynie do podania odpowiednich miejsc.
Kto jest zainteresowany, niech sobie łaskawie sięgnie do Księgi Izajasza 8, 23 ; 9, 1-6 ;
11, 1-10 ; 35, 4-10 ; 40, 1-5 ; 42, 1-7 ; 49, 1-12. Ani odrobinę nie przesadzam
stwierdzając, że nigdzie nie ma choćby minimalnie przekonującej wskazówki, która z
Jezusa czyniłaby Mesjasza, nie mówiąc już o tym, by gdziekolwiek pojawiło się imię
Jezus. Warunkiem jest jednak neutralne tłumaczenie Biblii, nie zaś to sporządzone na
zamówienie danego Kościoła, gdzie słowa "Jezus" i "Chrystus" wstawia się zgodnie z
potrzebą tam, gdzie to wygodne. Inne fragmenty Starego Testamentu w niczym tej
konkluzji nie zmieniają. Cytuje się na przykład zdania z Księgi Psalmów, w których
wprawdzie często jest mowa o przyszłym królestwie Izraela lub o dynastii Dawida, a
także o oczekiwanym Zbawicielu i wielkim królu, ale nigdzie nie pojawia się imię Jezus.
Zaprzęga się nawet proroka Daniela, aby tylko możliwy był cud, że to Jezus jest tym
oczekiwanym Mesjaszem. Tyle tylko, że Daniel wyraża się równie mgliście jak jego
koledzy. Jako najbardziej charakterystyczny przytacza się fragment z rozdziału 7, gdzie
czytamy (Dn 7, 13-14 ): "Patrzałem w nocnych widzeniach: a oto na obłokach nieba
przybywa jakby Syn Człowieczy. Podchodzi do Przedwiecznego i wprowadzają Go
przed Niego. Powierzono Mu panowanie, chwałę i władzę królewską, a służyły Mu
wszystkie narody, ludy i języki. Panowanie Jego jest wiecznym panowaniem, które nie
przeminie, a Jego królestwo nie ulegnie zagładzie." Sam prorok Daniel mówi w tym

background image

44

kontekście o "nocnych widzeniach", które miał. Widzi różne osobliwe zwierzęta z
dziwacznymi rogami, a ponieważ nie rozumie tych "nocnych widzeń", przychodzi jakiś
anioł i mu je wyjaśnia. Dlaczego nie od razu? Wszystkie te proroctwa - jeśli w ogóle nimi
są - w żadnym momencie nie zapowiadają przyjścia Jezusa. A jeśli ktoś w tych
niejasnych sformułowaniach chce za wszelką cenę odnaleźć postać Jezusa jako
Mesjasza, będzie musiał nieuchronnie skapitulować wobec faktów historycznych. Tak
się składa, że po Jezusie nie nastała ani jakaś wyjątkowa władza, ani królestwo, które
"nigdy nie ulegnie zagładzie". Wiedzą o tym oczywiście także teologowie, toteż
wymyślono "wieczne królestwo" po Dniu Sądu Ostatecznego. Bo przecież skoro coś
jeszcze nie nastąpiło, to musi przyjść później. Prawda, jakie to proste. Grunt, żeby
pozostała nadzieja. Jeśli o mnie chodzi, to bardzo chętnie zakończyłbym już spór o to,
czy Jezus był Mesjaszem, czy też nie, lecz wówczas zakuta w pancerz krytyka z
pewnością zarzuciłaby mi, że zwyczajnie i po prostu pominąłem najważniejsze
fragmenty wskazujące na Jezusa. Bo rzeczywiście, ktoś, kto szuka w Starym
Testamencie Jezusa jako Mesjasza, znajdzie wieloznaczne fragmenty nie tylko w
tekstach Daniela, Salomona czy Izajasza, ale także u proroka Micheasza, młodszego
współczesnego Izajasza, oraz u Ezechiela. Teologowie powołują się na rozdział 34, gdzie
jest mowa o przyszłej "trzodzie owiec", nad którą ustanowiony zostanie "jeden pasterz"
z rodu Dawida. U tego samego Ezechiela na przykład czytamy w rozdziale 37 (Ez 37, 21-
28 ) te same obietnice (nadzieje) powstania zwycięskiego Izraela, któremu inne narody
będą niejako leżały u stóp. Królestwo dla Dawida "Tak mówi Pan Bóg: Oto wybieram
Izraelitów spośród ludów, do których pociągnęli, i zbieram ich ze wszystkich stron, i
prowadzę ich do ich kraju. I uczynię ich jednym ludem w kraju, na górach Izraela, i
jeden król będzie nimi wszystkimi rządził [...] Sługa mój, Dawid, będzie królem nad nimi
[...] Mieszkanie moje będzie pośród nich, a Ja będę ich Bogiem, oni zaś będą moim
ludem. Ludy zaś pogańskie poznają, że Ja jestem Pan, który uświęca Izraela, gdy mój
przybytek będzie wśród nich na zawsze." Wszystko to są całkiem zrozumiałe,
jakkolwiek tylko pobożne życzenia, sformułowane w czasie, gdy z Izraelem było bardzo
niedobrze. W swych pełnych cierpienia dziejach Izraelici cały czas żywili nadzieję na
jakiś odległy czas, kiedy to ich królestwo odnowi się z "dynastii Dawida", a ich Bóg
zamieszka między nimi. Na te fragmenty zresztą powołują się współcześni ortodoksyjni
Żydzi, tak wiele niedoli przysparzający swemu politycznemu kierownictwu.
Wskazywałem już na to, że teksty Ezechiela stanowią mieszaninę redakcyjnych
przeróbek i aż roją się od wtrętów różnych autorów z różnych epok. W jaki sposób
można z tego wszystkiego wyprowadzić mesjanizm Jezusa, nigdy nie udało mi się pojąć i
przypuszczalnie na zawsze już pozostanie to niedostępną tajemnicą dla mojego
udręczonego rozumu. Pozostają jeszcze apokryficzne księgi Henocha, Barucha oraz 9
Księga Ezdrasza, w których również pojawiają się zapowiedzi przybycia |Odkupiciela.
Za część mesjanistyczną Księgi Henocha uważa się Przypowieści zawarte w rozdziałach
38-71. Prorok przekazuje w nich dane i tajniki astronomiczne, na koniec zaś (Hen 46, 3
nn) mówi o przybyciu "Syna Człowieczego" (54 ): "On odpowiedział mi i rzekł: Oto Syn
Człowieczy, który ma sprawiedliwość, u którego mieszka sprawiedliwość i który objawia
wszelkie skarby tego, co jest ukryte; albowiem Bóg Duchów wybrał go i jego los
wszystko przewyższył przed Panem Duchów prawością na wieki. Ten Syn Człowieczy,
którego widziałeś, podniesie królów i wielmożów z ich miejsc spoczynku, a mocarzy z ich
tronów; rozluźni cugle mocarzy i pomiażdży zęby grzeszników. Wypędzi królów z ich
tronów i ich królestw [...]." Są to wprawdzie jednoznaczne obietnice dotyczące
przyszłych czasów i przyszłego |Zbawiciela, który jest "Synem Człowieczym", tyle tylko,
że choćbym przeczytał Henocha dziesięć razy tam i z powrotem, nigdzie nie znajdę ani
słowa o Jezusie. Dokładnie tak samo rzecz się ma z apokryficzną Księgą Barucha oraz 9

background image

45

Księgą Ezdrasza: oczekiwanie Mesjasza - tak; jakiekolwiek sygnały, że będzie nim Jezus
- nie. Na koniec tego chaosu jako świadectwa na korzyść Jezusa teologia wymienia
Testamenty dwunastu patriarchów. Są to również teksty apokryficzne, zredagowane
bezsprzecznie w okresie wczesnochrześcijańskim. Zwieńczeniem tego wszystkiego są
jeszcze zaliczane do ksiąg prorockich Księgi Sybilińskie - mieszanka jest już wtedy nie
do pobicia - tylko o Jezusie jako Mesjaszu nie ma w nich ani słowa. Ktoś, kto przekopie
się przez zwarty gąszcz teologicznych rozpraw, dostrzeże w starożytnych tekstach
żywione przez ich autorów przeczucie i żarliwą nadzieję na jakieś niesłychane
wydarzenie, które będzie miało miejsce w przyszłości. W tekstach proroków oraz w
Testamentach dwunastu patriarchów miejscem tego wydarzenia jest jednoznacznie
Ziemia, natomiast w tekstach apokaliptycznych dzieje się ono gdzieś nad Ziemią.
Dlatego też teolog dr Werner Küppers zauważa bardzo słusznie (55 ): "Światło nadziei
błyszczy na ciemnym tle, a w jego ognisku pojawia się pod różnymi kształtami osobliwa
postać: Istota Człowiecza, Syn Człowieczy, Wybraniec Sprawiedliwości, Gwiazda
Pokoju, Nowy Kapłan, Człowiek, Mesjasz - element czysto przypadkowy, więcej niż
człowiek, a jednak nie po prostu anioł czy Bóg [...] W jaki sposób pojąć postać o tak
dziwacznych konturach?" W kręgu teologii żydowskiej Mesjasz pozostaje "człowiekiem
ludzkiego pochodzenia" (56 ), a często nawet nie osobą, lecz całym ludem Izraelskim
jako takim. Inaczej dzieje się w teologii chrześcijańskiej. Tam postać Mesjasza
utożsamiana jest z "Synem Bożym". Tyle tylko, że w obu teologiach pozostaje bez
odpowiedzi parę pytań. Skąd wzięło się czekanie na Mesjasza? Ile liczy sobie lat? W
końcu nie wystarczy wskazać na proroków, takich jak Izajasz, Daniel czy Ezechiel,
skoro dokładnie przecież wiadomo, że ich teksty były fałszowane i modyfikowane.
Również odnoszące się do tych proroków datowanie jest bezsensowne z tego samego
powodu - idea Mesjasza jest zdecydowanie znacznie starsza niż wszyscy ci prorocy
razem wzięci. To, co zapowiadają prorocy, to tylko formy tego oczekiwania, które w
swym ludowym sednie istniało już od momentu wypędzenia z Raju. Cała barwność
proroczych opisów funkcjonuje na podobnych zasadach. Prorocy i ich późniejsi
redaktorzy pracowali na odziedziczonej spuściźnie myślowej obejmującej wspólną
wielką nadzieję całego narodu. A nadzieja ta była już stałą składową, jeśli nie wręcz
gwarantem przetrwania pewnej grupy ludzkiej, zanim jeszcze zapisano pierwsze słowo.
Oczekiwanie zbawienia "jest prastare i sięga znacznie dalej, poza czas życia proroków"
(57 ). Teolog Leo Landmann pisze, że "Izraelici pozostawili światu trzy prezenty:
monoteizm, zasady moralne oraz prawdziwych proroków. Trzeba do tego dodać prezent
czwarty: wiarę w Mesjasza" (58 ). Stwierdzeniu temu można z całym przekonaniem
zaprzeczyć. Wiele innych starożytnych ludów, zarówno tych cywilizowanych, jak i
prymitywnych, także znało ideę czekania na Mesjasza. Jeszcze w roku 1919 teolog H. W.
Schomerns pisał (59 ): "Do elementów służących umocnieniu i pokrzepieniu gminy
chrześcijańskiej należy przeświadczenie o wyższości chrześcijaństwa nad wszelkimi
innymi religiami, ba, o absolutności tegoż." Uważam, iż tego rodzaju twierdzenia
wymagają uprzedniego poznania innych religii. Trzeba się wczytać i wczuć, a jeśli po
takich studiach ktoś nadal twierdzi, że chrześcijaństwo "absolutnie przewyższa"
wszystko inne, czyni to z potężną dawką wiary. Wiara jest sprawą indywidualną.
Niemniej jednak przestrzegam przed niedocenianiem innych religii. Przez całe
tysiąclecia - niejednokrotnie dłużej niż chrześcijaństwo - nie straciły nic ze swej mocy i
nadal są źródłem fascynacji. Wszystkie religie, czy to przedchrześcijańskie, czy też
pochrześcijańskie, znają ideę odkupienia. Wszystkie bez wyjątku z utęsknieniem czekają
na znaki na niebie i na obiecany powrót swojego Mesjasza. Największą i niewątpliwie
najdynamiczniejszą wspólnotą religijną z czasów pochrześcijańskich jest islam. W
świętej księdze muzułmanów - Koranie - Jezusa czci się wyraźnie jako proroka, nigdy

background image

46

jednak jako Mesjasza czy wręcz Bożego Syna. Islamski Mesjasz Sura 19 mówi o tym
jednoznacznie: "Oni [niewierni] powiedzieli: "Miłosierny wziął Sobie syna!"
Popełniliście rzecz potworną! Niebiosa omal nie rozrywają się [...] od tego, iż oni
przypisali Miłosiernemu syna. A nie godzi się Miłosiernemu, aby wziął sobie syna!"
(wersety 88-92 ). Wcześniej zaś w wersecie 34 tej samej sury czytamy: "To jest Jezus,
syn Marii, słowo Prawdy, w którą powątpiewają." Tylko i wyłącznie chrześcijaństwo
wierzy w Jezusa jako Mesjasza i Odkupiciela. Wszystkie inne wielkie religie światowe
nie chcą o tym słyszeć - ani islam, ani religia żydowska, nie wspominając już o religiach
daleko-wschodnich. Oczywiście, wszystkie wielkie światowe religie mają wspaniałych
religioznawców, mądrych myślicieli i analityków. We wszystkich światowych religiach
istniały i istnieją znakomite wyższe szkoły teologiczne z całą armią wielojęzycznych
uczonych. Jako laika w sprawach teologii zawsze zdumiewa mnie fakt, że wszyscy ci
nieprzeciętnie mądrzy jajogłowi, mający do dyspozycji |ten |sam |materiał |bazowy,
dochodzą do całkowicie odmiennych wniosków. Zarówno religia żydowska, jak i islam
czy chrześcijaństwo powołują się w swoich egzegezach na |tych |samych proroków
starożytności. I niech mi ktoś teraz powie, że egzegeza (objaśnianie) to nauka ścisła!
Gdyby tak było, ze wszystkich zakątków świata nadchodzić powinny te same wyniki.
Ponieważ jednak, pomimo tych wszystkich wyższych uczelni teologicznych różnych
religii, najwyraźniej tak nie jest, twierdzę, że żaden z tych naukowców nie ma już
prawdziwej orientacji. Każdy służy tylko swojej religii, czy w nią wierzy, czy nie. Islam
także zna pojęcie Sądu Ostatecznego i Sądnego Dnia. Zacytowałem już sury 81 i 82.
Podobnie jak Apokalipsa wg. Jana, także Koran powiada (Sura Xxi, werset 104 ): "Tego
Dnia My zwiniemy niebo, tak jak się zwija zwoje ksiąg. I tak jak zaczęliśmy pierwsze
stworzenie, My je powtórzymy [...]." To samo dotyczy "trąb" z Apokalipsy, bo w
Koranie (Sura Xx, werset 102 ) czytamy: "W tym Dniu zadmą w trąbę i My zbierzemy
grzeszników, niebieskookich!" Sura Xvii, werset 59 powiada nawet: "O, nie ma miasta,
którego byśmy nie zniszczyli przed Dniem Zmartwychwstania, lub którego byśmy nie
ukarali karą okrutną." A kiedy ma się to wydarzyć? Pozostaje to tajemnicą Allaha:
"Przyjdzie ona [obietnica] do nich niespodzianie i wprawi ich w zdumienie; i nie będą w
stanie jej odwrócić ani nie będzie im dana żadna zwłoka!" (Sura Xxi, werset 40.)
Islamski Mesjasz nosi imię "Mahdi". Zarówno prorok Mahomet, jak i najróżniejsi
imamowie po nim zapowiadali przyjście |Mahdiego. Imamowie, czyli najwyżsi
przywódcy duchowi islamu, bezustannie zapewniali, że błędem jest spekulowanie na
temat ewentualnego momentu ponownego przybycia Mahdiego, jest to bowiem
tajemnica znana tylko i wyłącznie Allahowi. Podobnie jak to się dzieje w religii
żydowskiej i w chrześcijaństwie, literatura poświęcona ponownemu przybyciu Mahdiego
zapełnia całe biblioteki. Nie ma już ewentualności, której by nie rozważono na wszystkie
sposoby. Pewnego razu jakiś obcy zapytał imama al-Baqira o znaki zapowiadające
przybycie. Imam odparł (60 ): "Będzie to wtedy, gdy kobiety zaczną się zachowywać jak
mężczyźni, a mężczyźni jak kobiety; i kiedy kobiety zasiądą z rozłożonymi nogami na
osiodłanych koniach. Będzie to wtedy, gdy przyjmowane będą fałszywe wypowiedzi
świadków, a prawdziwe wypowiedzi świadków będą odrzucane; wtedy, gdy mężowie
przelewać będą z niskich pobudek krew innych mężów, gdy popełniać będą czyny
nierządne i marnować pieniądze biedaków." Jeśliby trzymać się tych kryteriów, to
Mahdi powinien był przybyć już dawno temu. Lecz, jak twierdzi ów islamski uczony,
zanim przybędzie Mahdi, musi "wystąpić sześćdziesięciu fałszywych mężów podających
się za proroków". Nie dysponuję dokładną wiedzą, ilu już było fałszywych proroków, ale
ich liczbę szacuję na znacznie ponad sześć tysięcy. W teologicznej literaturze islamu
panuje taki sam chaos na temat oczekiwanego Mahdiego, co w żydowskiej i
chrześcijańskiej na temat Mesjasza. Raz ma on być dwunastym imamem, który powróci

background image

47

jako Mahdi, aby odnowić czyste społeczeństwo islamskie, to znów - w zależności od
dogmatyki - dwunasty imam, który powróci jako Mahdi, w ogóle nigdy nie umarł. Także
na temat "kiedy" i "gdzie" panuje całkowita niezgodność. Mahdi jest najwyższym
przywódcą ostatnich dni. Przybędzie "dwudziestej trzeciej nocy Ramadanu" (61 ), która
to noc jest "nocą potęgi, w której odsłonięty zostanie święty Koran i w której zstąpią na
ziemię aniołowie Allaha". Na koniec pozostaje jeszcze stwierdzenie, że wprawdzie
wszystkie wielkie światowe religie oczekują nadejścia Mesjasza, nikt jednak nie wie,
kiedy to ma nastąpić. Generalnie można powiedzieć, że postać Mesjasza wiąże się z
gwiazdami, firmamentem i wielkim, ostatecznym sądem nad ludzkością. Mają mu
towarzyszyć zastępy aniołów, ma on dysponować niesłychaną mocą i mieszkać na
wysokościach. Czy to właśnie jest jądro ludowego przekazu? Esencja prastarej
obietnicy: "Powrócimy"? Aby można było skonkretyzować tę nieśmiałą na razie myśl,
potrzebne są dodatkowe przekazy, starsze niż Koran czy chrześcijańskie apokalipsy.
Teksty z innych kręgów kulturowych niż te omówione powyżej. Słowo "awesta"
pochodzi z języka środkowoperskiego i znaczy tyle, co "główny tekst" lub "pouczenie".
Księga Awesta zawiera wszystkie teksty religijne Parsów, czyli dzisiejszych zwolenników
Zaratustry. Sam Zaratustra miał się narodzić z |dziewicy. Tradycja powiada, że z nieba
opuściła się góra oblana czystym światłem. Z góry wyszedł młodzieniec, który wszczepił
embrion Zaratustry do brzucha jego matki. Ponieważ religia Parsów była starsza od
islamu, odmówili oni uznania Koranu za świętą księgę. Wywędrowali do Iranu i do
Indii. Chociaż ich językiem jest gudżarati, jeden z języków nowoindyjskich, w liturgii
nadal posługują się starożytnym językiem awestańskim, spełniającym funkcję podobną
do kościelnej łaciny w katolicyzmie. Parsowie stoją przed takim samym dylematem, co
wyznawcy innych religii - mianowicie zachowała się tylko jedna czwarta pierwotnych
tekstów Awesty. Składa się ona z księgi Jasna, zawierającej hymny recytacyjne, Jaszt,
będących hymnami do 21 bogów, zbioru staroirańskich mitów z późniejszymi
uzupełnieniami zwanego Wisprat wraz z inwokacjami do wyższych istot oraz Widewdat,
księgi zawierającej przepisy dotyczące zachowania czystości. Zachowały się one
częściowo w przekazach zapisanych pismem klinowym, które sporządzić kazali król
Dariusz Wielki (550-486 przed Chr.), jego syn Kserkses (ok. 519-465 przed Chr.) oraz
wnuk Artakserkses (ok. 425 przed Chr.). Najwyższy bóg, stwórca Nieba i Ziemi, zwał się
Ahura Mazda. Pochwalone niechŃ będą gwiazdy! Jeśli wierzyć pismom Parsów, niebo
gwiazdowe podzielone jest na różne gromady gwiazd, prowadzone przez różnych
dowódców. Niebiańskie hufce poczynają sobie dość wojowniczo. Mowa tam o
żołnierzach systemów gwiezdnych i bardzo wyraźnie o bitwach, jakie odbywają się we
Wszechświecie. W najwyższych rejestrach głosi się też pochwałę poszczególnych gwiazd
(Afrigan Rapithwin, werset 13 nn) (62 ): "Gwiazdę Tistrya, błyszczącą,@
majestatyczną, wychwalamy.@ Gwiazdę Catavaeca, której podlega woda,@ [...]
wychwalamy.@ Wszystkie gwiazdy, które zawierają nasienie wody,@ wychwalamy.
[...]@ Wszystkie gwiazdy, które zawierają nasienie drzewa,@ wychwalamy.@
Wychwalamy te gwiazdy, które nazywają się Haptoiringa,@ [...] dające zbawienie,
stawiające opór Yatu, wychwalamy [...]" Hymny pochwalne wydają się być czymś
więcej niż tylko arabeskowymi wytworami wyobraźni, dla Parsów bowiem planety od
samego początku były "zwykłymi ciałami o kulistym kształcie". Na marginesie
wspomnijmy: Galileo Galilei dopiero w roku 1610 swoim dyskursem o ruchu planet
wywołał rewolucję w astronomii. Od najwcześniejszych czasów Parsowie wznosili
świątynie na cześć różnych bóstw i ich ojczystych światów. Atrakcyjna osobliwość: w
każdej z tych świątyń istniał kulisty model planety, której była poświęcona. Ponadto w
każdej świątyni obowiązywały inne szaty, a także odmienne rytuały. W świątyni Jowisza
można się było pokazać jedynie w szatach uczonego lub sędziego, w sanktuarium Marsa

background image

48

natomiast Parsowie nosili szaty w barwach wojennej czerwieni i rozmawiali ze sobą
"dumnym tonem!" W świątyni Wenus śmiano się i żartowano, w świątyni Merkurego
zaś przemawiano na modłę retorów i filozofów. Za to w świątyni Księżyca kapłani
Parsów zachowywali się jak dziecinni zapaśnicy fikający koziołki, natomiast w świątyni
Słońca noszono brokaty, zachowując się "jak przystało na królów Iranu". Quadriga
solis, rydwan zaprzężony w cztery skrzydlate konie, wywodzi się z irańskiego kręgu
kulturowego (63 ), w którym bogowie z danej planety kierują słonecznym rydwanem. W
tekstach Awesty zaś pojawiają się hymny na cześć niebiańskich wozów i ich woźniców
(Jasna 57, 27 nn): "Cztery rumaki,@ białe, leciutkie, błyszczące,@ mądre, wiedzące, bez
cienia@ pędzą przez niebiańskie regiony [...]@ szybciej od obłoków,@ szybciej od
ptaków,@ szybciej od strzały,@ które wyprzedzają wszystkich,@ za którymi pędzą
[...]@ Gdy któryś jest we wschodnich Indiach,@ atakuje go,@ gdy któryś jest w
zachodnich Indiach,@ pokonuje go." W Jasztach, rozdział 10, werset 67nn, czytamy:
"Który frunie uczynionym w niebiosach wozem, z kraju Arzahi do kraju Xanira [...]
Białe, leciutkie, błyszczące, mądre, wiedzące, bez cienia pędzą przez niebiańskie
regiony". Jaszty zaś w rozdziale 10, werset 125 powiadają: "Wóz ten ciągną cztery
rumaki, białe, jednobarwne, spożywające niebiańskie pożywienie, nieśmiertelne."
Wszechświat pełen jest tego rodzaju pojazdów latających, rozgraniczenie zaś elementów,
takich jak "strzała", "ptak", "obłoki", "niebiańskie pożywienie" itd. świadczy o tym, że
Parsowie doskonale wiedzieli, o czym mówią. I, oczywiście, także Parsowie oczekują
powtórnego przybycia swoich bogów. Z nieba mają zstąpić "istoty ze światła" (64 ) i
zbawić umęczonych ludzi. Zaratustra osobiście zadaje swemu bogu Ahurze Maździe
pytanie na temat czasów ostatecznych, a ten mówi o końcowej walce dobrych z
nikczemnymi. Z nieba opuści się mnóstwo towarzyszów zwanych Pogromcami
Wszechświata. Są nieśmiertelni, ich umysł jest doskonałością. Zanim ci pomocnicy
pojawią się na firmamencie, zaciemni się Słońce, zaczną się trzęsienia ziemi, podniosą się
straszliwe wichry i z nieba spadnie gwiazda. Po straszliwej bitwie, w której wezmą
udział przybywające całymi zastępami wojska, rozpocznie się nowy złoty wiek.
Ludzkość nabierze takiego doświadczenia w uzdrawianiu i tak znakomicie będzie
umiała stosować lekarstwa, że ludzie "nawet o krok od śmierci nie będą umierać".
Różnica w stosunku do |Odkupicieli z innych religii na pierwszy rzut oka nie wydaje się
istotna - z jednym może zastrzeżeniem, że tym razem w roli zbawców pojawiają się
"Pogromcy Wszechświata". To na nich się czeka, na bogów z gwiezdnego namiotu.
Złoty Wiek W hinduizmie wszystko jest jeszcze bardziej skomplikowane ze względu na
mnogość bóstw. Tam u początku czterech Wieków Świata jest Wiek Bogów, zwany
|Krtayuga lub |Devayuga. Wiek ten pod każdym względem był idealny, nie istniały
bowiem choroby ani nieżyczliwość, kłótnia ani złośliwość, lęk ani ból. Wtedy - jak
powiada hinduska tradycja - celem ludzi był tylko najwyższy brahman, nawet
członkowie czterech kast żyli razem. "Wszyscy mieli to samo umieranie, ten sam
obyczaj, tę samą wiedzę, albowiem wtedy kasty wypełniały swoje obowiązki jednym i
tym samym postępowaniem." Życie ludzi było po prostu idealne. Głównym zajęciem
była asceza i studiowanie pism. Nie istniała żadna materialna żądza. Ludzie kochali
prawdziwą mowę i prawdziwe nauki, nie było żadnego bezprawia, nikt bowiem nie
odczuwał ziemskich pragnień. Bhagavata-Purana, jedno z wielu dzieł hinduistycznej
literatury religijnej, przedstawia ludzi owego Złotego Wieku jako zadowolonych,
przyjaznych, cierpliwych, łagodnych i pełnych miłosierdzia. Byli szczęśliwi, ponieważ
nosili pokój we własnych sercach i na nic się nie skarżyli. Był to świat, jakiego nawet nie
umiemy sobie wyobrazić, ponieważ człowiek współczesny miotany jest na wszystkie
strony żądzami i pragnieniami. Co komu po wieku absolutnego szczęścia, skoro nie ma
się żadnych pragnień? Lecz ów Złoty Wiek hinduizmu służy tylko jakby za podstawę

background image

49

pewnego wyobrażenia, którego projekcja usytuowana jest w odległej przyszłości. Tak
samo jak było w "wymarzonym wieku", ma być także w przyszłości. Toteż w rozdziale 4
Brahmavaivarty-Purany przedstawiony jest idealny stan wedle nauki brahmańskiej:
świat, w którym wszyscy ludzie są "porządni", wierni, szanują wiek i naturę, nie znają
złośliwości ani niegodziwości. W Złotym Wieku hinduizmu ludzie byli piękni, mocni i
cieszyli się nieprzemijającą młodością. Ten czas powróci. Hinduizm nie zna też pary
prarodziców, takich jak Adam i Ewa, ponieważ Brahma stworzył na podobieństwo istot
boskich osiem tysięcy ludzi, po tysiąc par z każdej z czterech kast. Pary te kochały się
wprawdzie i odbywały ze sobą stosunki, ale nie mogły mieć dzieci. Dopiero pod koniec
życia każda para wydała na świat po dwoje dzieci, z tym że nie stało się tak bynajmniej
za pośrednictwem seksu i bólów porodowych, lecz na drodze czysto myślowej. W ten
sposób powstały istoty duchowe, które zaludniły Ziemię. Ów stan ogólnej szczęśliwości
trwał tak długo, dopóki negatywne duchy, ale także wszelkiego rodzaju bogowie, nie
zamącili ludziom w głowach. W bogach widziano wprawdzie przepotężne i nieśmiertelne
istoty, jednakże większość z nich była bardzo podobna do ludzi i miała
zindywidualizowaną naturę. Na czele ich wszystkich stał "Książę Wszechświata, który
wszystkim rządził" (65 ). Świat bogów hinduizmu jest jednak tak zróżnicowany i
powiązany tak ścisłymi związkami pokrewieństwa, że nie wystarczyłoby tu miejsca, aby
tym wszystkim się zająć. Tak czy inaczej najróżniejsi bogowie opanowali nie tylko
podróże kosmiczne, ale przeróżnego typu pojazdami przemierzali także ziemskie
przestworza. Wszystkie te latające obiekty były materialne, nie były tworami ducha ani
też nie powstały w niczyjej wyobraźni. Latające aparaty wyposażone w dokonujące
straszliwych zniszczeń systemy broni są opisane ze wszystkimi szczegółami w indyjskich
tekstach religijnych, zwłaszcza w Wedach, uważanych za najstarsze źródło języka i
religii. Słowo weda znaczy "święta wiedza". Wśród nich jest Rigweda, zbiór tysiąca
dwudziestu ośmiu hymnów skierowanych do bogów. W Rigwedzie stwierdza się jasno i
wyraźnie, że owe obiekty latające przybyły na Ziemię z kosmosu i że to bogowie
osobiście wpoili ludziom wiedzę. W hinduistycznych tekstach występują, porównywalne
|z |wojną |w |niebie z żydowskich legend, bitwy między bogami. Nie odbywają się one
zresztą w jakimś niezdefiniowanym niebie duchowej szczęśliwości, lecz "na
firmamencie", "nad Ziemią". Gwiezdne wojny W księdze Wanaparwan na przykład,
będącej składową staroindyjskiego eposu Mahabharata, jako miejsce zamieszkania tych
bogów wymienia się (w rozdziałach 168-173 ) wręcz dosłownie miasta kosmiczne,
krążące wysoko nad Ziemią. To samo mamy w rozdziale 3, wersety 6-10, księgi
Sabhaparwan. Owe gigantyczne twory nosiły nazwy "Waihajasi", "Gagankara" czy
"Kekara". Były one tak potężne, że promy kosmiczne - wimana - mogły wygodnie
wlatywać przez wielkie wrota do ich wnętrza. W dodatku nie mamy tu do czynienia z
jakimiś mglistymi szczątkami tekstów, których nie ma jak zweryfikować, tylko ze
staroindyjskimi przekazami dostępnymi w każdej większej bibliotece. Tyle, że wyłącznie
po angielsku. Nieliczne tłumaczenia na niemiecki są wszystkie bez wyjątku znacznie
okrojone. W tomie Drona Parwa z Mahabharaty, strona 690, werset 62, można
przeczytać, jak to trzy wspaniałej budowy wielkie miasta okrążały Ziemię. Siały one
zamęt na Ziemi, ale także wśród bogów. Doszło do Gwiezdnej Wojny (str. 691, werset 77
) (66 ): "Śiwa, który leciał tym wspaniałym pojazdem, składającym się ze wszystkich
niebiańskich mocy, przygotował się do zniszczenia trzech miast. Sthanu zaś, ten
pierwszy [najgłówniejszy] z Niszczycieli, ten pogromca Asurów, ten znamienity
wojownik o niezmierzonej dzielności, którego podziwiają niebianie [...], wydał rozkaz
zajęcia znakomitej i jedynej w swoim rodzaju pozycji bojowej [...]. Kiedy potem trzy
miasta zeszły się na |firmamencie [ustawiły się w korzystnej pozycji do strzału],
Mahadewa (Śiwa) przeszył je straszliwym promieniem z potrójnych [rażących] pasów.

background image

50

Danawowie nie byli zdolni przeciwstawić się temu promieniowi, który natchniony był
ogniem juga i składał się z Wisznu i Somy. Kiedy wszystkie trzy miasta poczęły płonąć,
Parwati pośpieszyła tam, by napawać się tym widokiem." Bogowie hinduizmu walczyli
między sobą "na firmamencie", dokładnie tak samo jak Samael (Lucyfer) w starożytnej
legendzie. Przypominacie sobie Państwo? "Samael był największym księciem pośród
nich w niebie [...]. I poszedł Samael i sprzymierzył się ze wszystkimi najwyższymi
zastępami przeciwko swemu Panu, i zebrał wokół siebie swe hufce, i opuścił się z nimi na
Ziemię, i zaczął szukać sobie towarzysza." A co mieliśmy u Henocha? Opisał on bunt
wśród aniołów, wyliczając nawet imiona ich przywódców. To właśnie jądro starożytnej
tradycji - bitwa na niebie, walka między bogami - jest najistotniejszym elementem, który
sprawia, że naiwne wyobrażenie nieba zadomowione w religiach okazuje się farsą. W
hinduizmie człowiek osiąga szczęście absolutne poprzez siebie samego, przez własne
bezustanne odradzanie się, oczyszczanie i ulepszanie swojej karmy aż po najwyższy
stopień. Pomoce do tego służące pochodzą jednak od bogów, a w ostatecznej instancji od
uniwersalnego boga Brahmy. Również Hindusi znają ideę wielokrotnych narodzin. I
tak, na przykład, Wisznu narodził się kiedyś jako Kriszna i wybawił Ziemię z tarapatów.
Sprawa karmy, czyli przeznaczenia i reinkarnacji, to dla nas, ludzi kultury Zachodu,
kompletna abrakadabra. Jak w ogóle Hindusi wpadli na to, żeby wierzyć w bezustanne
odradzanie się w nowych postaciach, z jednoczesnym taszczeniem z jednego życia w
drugie wszystkich zasług i przewinień? Niesłychanie skomplikowana nauka o karmie
została niezwykle precyzyjnie i szczegółowo opisana w pismach dżinizmu. Dżinizm jest
trzecią co do wielkości religią w Indiach, obok hinduizmu i buddyzmu. Dżinizm
wykształcił się w północnych Indiach na wiele stuleci przed buddyzmem i do V w.
rozprzestrzenił się na obszarze całego subkontynentu indyjskiego. Wyznawcy dżinizmu
powiadają jednak, że właściwy moment powstania tej religii sięga tysiące lat w głąb
dziejów. Uważają oni swoją religię za wieczną i nieprzemijającą, nawet pomimo to, że na
jakiś czas popadła w zapomnienie. Zawarta jest ona w całym szeregu pism
przedbuddyjskich, mających - nie da się tego inaczej określić - charakter legendarny.
Nauka w starożytności Teologiczno-filozoficzna literatura dżinistyczna obejmuje żywoty
świętych, pieśni mówiące o pradawnych stwórcach, jak też wszelkiego rodzaju przepisy.
Dzieła te - porównywalne z Biblią - znane są pod zbiorczą nazwą Śwetambar i dzielą się
na 45 głównych grup o wręcz niemożliwych do wymówienia nazwach.
|Wjahjaprajnaptjanga wykłada całą naukę dżinizmu w formie dialogów i legend.
|Anuttaraupapatikadaśanga opowiada historie o pradawnych świętych, którzy wznieśli
się na koniec do najwyższych istot niebiańskich. W grupie |Purwagata znajdujemy księgi
naukowe i pouczenia. I tak, na przykład, Utpada-Purwa traktuje o najróżniejszych
substancjach, ich powstawaniu i przemijaniu (chemia). |Wirjaprawada-Purwa opisuje
moce substancji bogów i wielkich mężów. W Pranawada-Purwa mamy medycynę, w
Lokabindusara-Purwa wykłada się matematykę i mówi o zbawieniu. Nie dość na tym. W
religii dżinistycznej są też Upangi w liczbie dwunastu, z których dowiadujemy się
różnych szczegółów na temat Słońca, Księżyca i innych ciał niebieskich, a także o
istotach żywych je zamieszkujących. W ramach specjalnego dodatku można się nauczyć
- z dzieła Aupatika, w jaki sposób dostąpić istnienia w światach bogów. Nie brakuje też,
oczywiście, wyliczenia boskich królów (grupa |Prakirna, księga 7 ). Poza tymi pismami
są jeszcze podobno prastare księgi, które kiedyś istniały, ale zaginęły. Wyznawcy
dżinizmu wierzą w każdym razie, że pisma te przekazywały sobie ustnie kolejne
pokolenia kapłanów. Utrata tych ksiąg nie jest dla nich rzeczą specjalnie bolesną,
ponieważ bezustannie pojawiają się nowe inkarnacje dawnych proroków, którzy - jeśli
tylko czas i ludzie odpowiednio dojrzeją - ogłoszą treść owych zaginionych tekstów. Z
pism tych przetrwały jedynie szczątki, traktujące jednak o rzeczach zdumiewających, a

background image

51

mianowicie: `ts * jak przenosić się za pomocą magicznych środków do odległych krajów,
* jak dokonywać cudów, * jak przemieniać rośliny i metale, * jak pokonywać
przestworza. `tn Jeśli chodzi o to ostatnie, czyli pokonywanie przestworzy, to zjawisko
znane jest także z indyjskiej literatury sanskryckiej. Zainteresowanych odsyłam do
mojej książki |Szok po przybyciu bogów (67 ). Według nauki dżinizmu obecna epoka, ta,
w której żyjemy, jest zaledwie jedną z wielu. Wcześniej były już inne okresy dziejów
świata, wkrótce zaś - mniej więcej w roku 2000 wedle chrześcijańskiej rachuby czasu -
nastać ma nowa epoka. Takie nowe epoki obwieszczane są zawsze przez 24 proroków,
tzw. tirthankarów. Prorok lub prorocy nowej dla nas epoki dopiero się narodzą lub też
żyją już na świecie jako osoby dorosłe. Religijni przywódcy dżinizmu twierdzą nawet, że
znają już ich nazwiska i inne szczegóły z ich życia. Nieprawdopodobne daty Pierwszym z
owych tirthankarów był Riszabha, który wędrował po ziemi legendarne 8400000 lat
temu. Riszabha był gigantem i dożył podobno niesłychanie sędziwego wieku. Wszyscy
kolejni patriarchowie byli coraz mniejsi wzrostem i dożywali coraz krótszego wieku.
Mimo wszystko jednak jeszcze dwudziesty pierwszy z nich - jego imię brzmiało
Arisztanemi - dożył 1000 lat, a wysoki był na dziesięć długości łuku. Dopiero dwóch
ostatnich z minionej epoki (Parśwa i Mahawira) osiągnęło "rozsądny" z naszego punktu
widzenia wiek. Parśwa dożył lat stu i miał już tylko 9 łokci wzrostu, a Mahawira, 24
tirthankara, dociągnął zaledwie do 74 wiosen przy wzroście 7 łokci. Pojawienie się
tirthankarów dżiniści umiejscawiają w epokach tak odległych, że można dostać zawrotu
głowy. I tak, na przykład, dwaj ostatni prorocy mieli podobno umrzeć odpowiednio w
roku 500 i 750 przed Chr., natomiast okres działalności poprzednich można oszacować
mniej więcej po tym, że Arisztanemi (drugi w kolejności) uszczęśliwił swoją obecnością
naszą staruszkę Ziemię przed 84000 lat. Te rzucone ot tak sobie liczby powinny
właściwie skłonić naszych badaczy mitów, a także teologów, do nadstawienia uszu.
Dlaczego? Otóż dlatego, że po raz kolejny pojawia się tu, opakowane w dziedzictwo
religijne, zasadnicze i wspólne jądro tradycyjnych przekazów ludowych, które
rozpoznać można także w wielu innych świętych i mniej świętych księgach. Oto w
telegraficznym skrócie próba odświeżenia pamięci Czytelników: Starobabilońska Lista
królów (WB 444 ) wymienia w okresie od stworzenia Ziemi do potopu 10 królów. W
sumie mieli oni panować ni mniej, ni więcej, tylko 456000 lat. Po potopie "królestwo po
raz kolejny zeszło z nieba" (68 ) i 23 królów, którzy objęli teraz panowanie, rządziło
łącznie 24500 lat, trzy miesiące i trzy i pół dnia. Równie fantastyczne dane mamy na
temat wieku biblijnych patriarchów. Adam miał żyć ponad 900 lat, Henoch miał lat 365,
gdy uniósł się do chmur, jego syn zaś Matuzalem dociągnął do 969 lat. Na Ziemi. Nie
inaczej jest w starożytnym Egipcie. Kapłan Manethon donosi, że pierwszym boskim
władcą Egiptu był Hefajstos, który zresztą przyniósł ze sobą ogień. Następni to Kronos,
Ozyrys, Tyfon i Horus, syn Ozyrysa i Izydy. "Po bogach przez 1255 lat rządził ród
boskich potomków. I znowu inni królowie rządzili 1817 lat. Po nich trzydziestu innych
królów memfickich, przez lat 1790. Po nich jeszcze innych dziesięciu - tynickich, przez
lat 350. Rządy duchów zmarłych i boskich potomków trwały 5813 lat." (69 ) Takie
właśnie niemożliwe daty potwierdza także starożytny historiograf Diodor Sycylijski,
który prawie dwa tysiące lat temu zostawił po sobie liczącą 40 tomów bibliotekę dzieł
historycznych (70 ): "Powiadają, że od Ozyrysa i Izydy aż do panowania Aleksandra,
który założył w Egipcie miasto nazwane jego imieniem, upłynęło ponad 10000 lat -
niektórzy jednak podają, że niewiele mniej niż 23000 [...]." Jako ostatniego świadka,
potwierdzającego niemożliwe daty, wymieńmy Hezjoda. Około roku 700 przed Chr.
napisał on w swoim dziele Prace i dnie (71 ), iż na początku ludzi stworzyli nieśmiertelni
bogowie, Kronos i jego towarzysze. "Boski to ród bohaterów, półbogów miano noszący,
¬8¦ Ród już ostatni na Ziemi szerokiej przed nami żyjący." `nv Tak więc, cytując daty

background image

52

podawane przez dżinizm, nie znajduję się bynajmniej w splendid isolation, lecz raczej w
całkiem dobrym towarzystwie, i nie muszę nawet powoływać się na okresy dziejów
świata i niemożliwe daty znane u ludów Ameryki Środkowej. Wiele przekazów
dżinistycznych - z punktu widzenia dzisiejszej wiedzy naukowej - wydaje się wręcz
rewolucyjnych. Na przykład kala, czyli czas, odgrywa w nich taką rolę, jakby
sformułował ją Albert Einstein. Najmniejszą jednostką czasu jest |ramaya, co
odpowiada okresowi, jakiego potrzebuje atom, aby przy najwolniejszym ruchu
przesunąć się o własną długość. Dopiero niezliczone |samaya tworzą 1 |awalika, 1677216
zaś - nareszcie coś policzalnego! - owych awalika tworzy 1 |muhurta. Odpowiada to 48
naszym minutom. 30 muhurta stanowi 1 |ahoratra, co wynosi dokładnie jeden dzień i
jedną noc - zupełnie jak u nas! Co, niejasne? Jeśli pomnożyć 48 minut (= 1 muhurta)
przez 30 (ponieważ 30 muhurta daje 1 noc i 1 dzień), otrzymamy 1440 naszych minut.
Dokładnie taki sam wynik daje pomnożenie 24 godzin przez 60 minut: 1440. Istotne jest
to, że rachuba czasu dżinizmu liczy sobie tysiące lat i została pierwotnie przekazana
przez |niebiańskie |istoty. 15 |ahoratra daje - tak jak u nas - 1 |paksza, czyli pół miesiąca,
2 paksza zaś stanowią 1 |masa, czyli miesiąc. Dwa miesiące odpowiadają jednej porze
roku, 3 pory roku dają 1 |ayana (semestr), 2 ayana to 1 rok, 8400000 lat to 1 |purwanga.
Na tym jeszcze nie koniec. Dwie takie purwanga dają w sumie 1 |purwa (16800000 lat).
Liczby w rachubie czasu dżinizmu potrafią mieć do 77 cyfr. Ponadto własne określenia
otrzymują wartości czasowe porównywalne z naszym rokiem świetlnym, czyli
odległością, jaką światło pokonuje w ciągu roku (9461000000000000¬7¦km).
Niesamowite, chciałoby się powiedzieć, gdybyśmy nie wiedzieli, że Majowie z Ameryki
Środkowej operowali równie zwariowanymi liczbami i tak samo łączyli je z czasem we
Wszechświecie jak wyznawcy dżinizmu w dalekiej Azji. Dżiniści przejęli od swoich
niebiańskich Nauczycieli także definicje przestrzeni, które nas zdumiewają i ostatecznie
- a może nareszcie? - pozwalają zrozumieć w tym kontekście istotę tajemniczej |karmy
(ponownych narodzin). Mogę w tym miejscu zaprezentować jedynie skrótowe
streszczenie tej nadzwyczaj bulwersującej i zagmatwanej nauki, które zawdzięczam
podręcznikowi napisanemu przez teologa Helmutha von Glasenappa (72 ). W
naukowych dziełach dżinistów czytamy, że atom zajmuje jeden punkt w przestrzeni.
Atom ten może łączyć się z innymi atomami w |skandha, które wówczas zajmuje kilka
bądź nieskończoną liczbę punktów w przestrzeni. Dokładnie to samo mówi nasza
wiedza. Dwa atomy tworzą najmniejszy model cząsteczki, lecz istnieją także łańcuchy
cząstek liczące miliony milionów atomów. Wskutek łączenia się poszczególnych atomów
powstają substancje o różnorodnej gęstości. Nauka dżinistyczna rozróżnia sześć
głównych typów takich powiązań: `ts * drobne-drobne = niewidoczne * drobne = jeszcze
niewidoczne * drobne-grube = niewidoczne, ale postrzegalne węchowo i słuchowo *
grube-drobne = rzeczy, które można zobaczyć, ale nie można ich dotknąć (np. cień,
mrok) * grube = rzeczy; które mogą się złączyć samodzielnie (np. woda, olej) * grube-
grube = rzeczy, które nie złączą się same bez pomocy z zewnątrz (np. kamień, metal). `tn
W nauce dżinistycznej również cień i odbicie w lustrze uznawane są za coś materialnego,
ponieważ zostały wywołane przez rzecz. W takim ujęciu nawet dźwięk nie zalicza się do
kategorii "drobne-drobne", lecz tylko "drobne": "Powstaje on wskutek tego, że zbiory
atomów trą o siebie." Nauka ta powiada, że substancje z kategorii "drobne-drobne"
potrafią przeniknąć wszystko, a zatem są w stanie zmieniać inne substancje. Substancja,
która wnika w duszę, objawia się jako karma, i w taki oto sposób doszliśmy do sprawy
ponownych narodzin? Że co, proszę? Karma na wieki Truizmem jest twierdzenie, że
każdy rodzaj materii - czy to będzie stół, czy okruch kości - można rozłożyć na czynniki
pierwsze aż do poziomu atomowego. Atom z kolei zna jeszcze cząstki subatomowe,
niejako podcząsteczki. Jedną z nich jest elektron drgający w niewyobrażalnym rytmie

background image

53

10 do potęgi 23 drgań na sekundę. W ujęciu |dżinistycznym materia tego elektronu
byłaby z kategorii "drobne-drobne". Nie jest już uchwytna, a w dodatku jest
|nieśmiertelna. Atomy mogą wchodzić we wszelkie możliwe związki - zawsze jest przy
tym elektron. Elektron oddziałuje jak "duch w materii" (73 ), zupełnie jak pole
magnetyczne czy fala radiowa, przenikające określone substancje. Myśli każdej istoty
żywej wpływają na jej czyny. "Materią świata jest materia ducha" - powiadał angielski
astronom i fizyk Arthur Eddington (1882-1944 ). Laureat Nagrody Nobla zaś, Max
Planck (1858-1947 ), stwierdził: "Nie istnieje materia sama w sobie! Wszelka materia
powstaje i istnieje tylko dzięki sile, która wprawia w drgania cząsteczki atomowe." Nasz
byt jest następstwem wcześniejszego czynu. W końcu przecież musiało nas poprzedzać
inne życie, z którego zostaliśmy zrodzeni. (Nawet gdybyśmy w przyszłości potrafili
stwarzać życie sztucznie, nie zmienia to istoty tej reguły.) Z tego wynika, że każde
istnienie stanowi jedynie ogniwo długiego łańcucha istnień przeszłych i przyszłych.
Ponieważ nasze myśli kierują czynami, czyny z kolei pozostawiają ślady w naszym
|duchu. Dla lepszego porównania możemy sobie wyobrazić, że |duch jest jakby polem
magnetycznym, które przecież wpływa na materię. Dla dźinistów to, co u nas popularnie
nazywa się "duszą", jest zbudowaną z substancji "drobne-drobne" częścią materialnego
ciała. Część ta jest tak samo odseparowana od ciała, jak elektron od jądra atomu.
Elektron wprawdzie zawsze należy do atomu, lecz nigdy nie wchodzą one ze sobą w
styczność. Atomy mogą zmieniać swoje położenie, mogą skupiać się w gigantyczne
łańcuchy cząsteczkowe, i zawsze towarzyszą im elektrony. Dziwnym trafem nie są to
wciąż |te |same elektrony, ponieważ elektron skacze od atomu do atomu, na przykład
kiedy do układu zostanie doprowadzona energia w postaci, powiedzmy, ciepła. W
bilionowym ułamku sekundy, kiedy elektron przeskakuje z atomu do atomu, puste
miejsce po nim zostaje zajęte przez inny elektron. Jest to wieczne, nieśmiertelne
"drobne-drobne", drganie poza |materialnym obrębem atomu. Dokładnie tak samo
widzą dżiniści karmę - swoją duszę. Obojętnie, dokąd udaje się ciało, czy zostanie
ostatecznie spalone, czy zjedzone przez robaki, karma pozostaje nieśmiertelna. Owa
karma zawiera wszystkie informacje dotyczące istoty żywej, do której należy. Żyjąc
bowiem, człowiek myśli i czuje. To myślenie i odczuwanie zostaje przeniesione na
substancję "drobne-drobne" karmy niby grawiura. Kiedy karma stanie się nowym
ciałem, zawiera już informacje z każdego poprzedniego życia, aż po kres wieczności.
Ponieważ sens życia polega jednak ostatecznie na dążeniu do osiągnięcia szczęścia
absolutnego - zlania się w jedno z Brahmanem - karma wiedzie nas ku temu celowi
poprzez niezliczone kolejne inkarnacje. Ten sposób myślenia wcale nie jest tak znów
odległy od naszej filozofii ani od stanu wiedzy współczesnej fizyki. Zdumiewać powinno
właściwie tylko to, że tego rodzaju spójnych teorii nauczano już przed tysiącami lat, i że
wszyscy bez wyjątku nauczyciele pochodzili z Kosmosu. Również nauczyciele dżinistów.
Ostatnia epoka dziejów według rachuby dżinizmu (ta, która właśnie teraz trwa)
zapoczątkowana została około roku 600 przed Chr. przez ostatniego z 24 tirthankarów.
Ów tirthankara nazywał się Mahawira. Kim był? Królewskim synem, który w stadium
embrionalnym został przeszczepiony przez istoty niebiańskie do macicy młodej królowej
(74 ). Wszyscy niebiańscy Nauczyciele dawnych epok mają kiedyś powrócić, narodzeni
w nowych ciałach. Dżiniści mają nawet wiele dawnych rycin przedstawiających 24
tirthankarę, proroka Mahawirę. |Nad procesją ku jego czci unosi się aż pięć
niebiańskich statków. Pomiędzy ideą oczekiwania na ponowne przybycie boga u
dżinistów a tą samą ideą u chrześcijan, muzułmanów i Żydów istnieje pewna
zdecydowana różnica. Otóż ci ostatni oczekują Mesjasza i najwyższego sędziego. Po jego
przybyciu wierzących czeka niebiańska szczęśliwość, niewierzących wieczne piekło. W
dżinizmie jest inaczej. Oni nie czekają na jednego jedynego |Mesjasza i |Odkupiciela,

background image

54

lecz na wielu. Owi znani jako tirthankara prorocy powracają w kolejnych epokach
dziejów. Po ich pojawieniu się nie następuje żaden koniec, nie jest tak, że panuje radość i
obfitość, ale też nie ma wiecznego piekła - po prostu zaczyna się nowa runda w grze
Wszechświata. Tirthankarowie są bardziej pomocnikami niż odkupicielami.
Przygotowują ludzkość do każdej następnej epoki. Dlatego rodzą się jako ludzie
(przypomnijmy sobie Syna Człowieczego z przepowiedni Henocha), ich substancja
jednak, ich karmiczna wiedza, pochodzą z Wszechświata. To nie ziemskie, lecz
pozaziemskie moce wszczepiają nasienie lub embrion do macicy kobiety. Chciałbym
zauważyć tu na marginesie, że ta koncepcja myślowa istniała już na setki, jeśli nie
tysiące, lat przed narodzinami Chrystusa, więc nikt nie może sugerować, że dżinizm
zapożyczył pomysł od chrześcijaństwa, znającego |niepokalane |poczęcie. Było raczej
odwrotnie! Kosmiczni Nauczyciele, jakimi są tirthankarowie, mogli być w posiadaniu
wiedzy astronomicznej i astrofizycznej. Dlatego dżinizm operuje danymi
astronomicznymi, które nas zdumiewają. Nauka ta powiada, że rozmiary Wszechświata
można zmierzyć. Jednostką miary jest w tym przypadku |rajju, czyli odległość, jaką Bóg
przemierza w ciągu sześciu miesięcy, pokonując w jednym mgnieniu oka 2057152
|jojana. Ziemię otulają trzy warstwy, różnie oznaczane zależnie od swej gęstości: jedna
gęsta jak woda, druga gęsta jak wiatr, a trzecia gęsta jak rzadki wiatr. Powyżej znajduje
się absolutna pustka. Zupełnie tak samo mówi nasza współczesna wiedza: atmosfera,
troposfera z tlenem i azotem oraz stratosfera z warstwą ozonową. Powyżej rozciąga się
przestrzeń międzyplanetarna. O ile u nas powoli zaczyna zwyciężać pogląd, iż we
Wszechświecie muszą istnieć jeszcze inne formy życia, nie tylko człowiek, o tyle taka
wiedza w dżinizmie nie jest czymś nowym: cały Wszechświat zapełniony jest
najróżniejszymi formami życia. Są one rozsiane nierównomiernie po gwiaździstym
niebie. Ciekawe, że wprawdzie na wszelkich możliwych planetach istnieją rośliny i
najprostsze organizmy żywe, lecz tylko na określonych "istoty o swobodnych ruchach"
(75 ). Dżinistyczni filozofowie religii opisują nawet różnorodne właściwości mieszkańców
poszczególnych światów. Nawet |niebo |bogów ma swą odrębną nazwę - nazywa się
|kalpa. Mają się tam znajdować wspaniałe latające pałace, ruchome budowle,
niejednokrotnie dorównujące wielkością całemu miastu. Te niebiańskie miasta
usytuowane są piętrowo jedne nad drugimi, mianowicie tak, że z centrum każdego
piętra we wszystkich kierunkach wylatywać mogą |wimana (niebiańskie pojazdy). Kiedy
jakaś epoka dobiegła końca i mają się narodzić nowi tirthankarowie, w głównym pałacu
nieba bogów rozbrzmiewa dzwon. Jego dźwięk sprawia, że we wszystkich pozostałych
3199999 niebiańskich pałacach również rozbrzmiewają dzwony. Wówczas bogowie
zbierają się na naradę, jedni z miłości do tirthankarów, inni z ciekawości, i w jednym z
latających pałaców odwiedzają nasz Układ Słoneczny. Wtedy na Ziemi zaczyna się nowa
epoka. Czekanie na super-Buddę W buddyzmie zasadnicza idea odkupienia jest
dokładnie taka sama jak w dżinizmie. Tyle tylko, że dżinizm istniał już |przed Buddą
(560-480 przed Chr.). Słowo Budda oznacza w sanskrycie "oświecony, przebudzony".
Właściwe imię Buddy brzmiało Siddharta. Pochodził on z arystokratycznego rodu i
dorastał w luksusie książęcego pałacu swojego ojca u podnóża nepalskiej części
Himalajów. W wieku 29 lat znużyła go taka bezużyteczna egzystencja. Opuścił ojczystą
krainę i przez siedem lat uprawiał sztukę medytacji, poszukując drogi do prawdy. Lecz
już w czasach Buddy od dawna znani byli bogowie z podań, mitów i legend. Doznawszy
oświecenia, Budda sam poczuł się inkarnacją istoty boskiej. Od tej chwili zaczął głosić
swoim uczniom |cztery |prawdy, drogę, dzięki której każdy może stać się Buddą, czyli
Oświeconym. Uważał on istnienie przyszłych Buddów za coś oczywistego. Opowiada o
nich w swoich mowach pożegnalnych (Mahaparinibbana-Sutta). Jeden z nich, jak
przepowiadał Budda swoim zwolennikom, przybędzie w czasach, kiedy Indie będą pękać

background image

55

w szwach od ludności. Wioski i miasta będą zapchane ludźmi jak kurniki. W całych
Indiach będzie 84 tysiące miast. W mieście Ketumati (dzisiejsze Benares) będzie
mieszkał król o imieniu Sankha, który opanuje cały świat, i to nie przemocą, ale samą
tylko sprawiedliwością. Lecz za panowania tego króla pojawi się też na świecie wyniosły
Metteyya (zwany też Maitreya), pod każdym względem jedyny w swoim rodzaju
"woźnica i znawca światów", nauczyciel bogów i ludzi - idealny Budda. Przepowiednia
Buddy o przyjściu super-Buddy przypomina dżinistyczną koncepcję powrotu
tirthankarów. Także buddyzm zna najrozmaitsze epoki, które przyrównuje się do
obracającego się koła. Tyle, że owe buddyjskie epoki są niezmierzonej długości. Bardzo
plastycznie unaocznia to zapis z Anguttara-nikaya (Iv, 156 ) (76 ): "Są cztery
niezmierzone okresy świata, mnisi - jakie cztery? Jak długo trwa koniec świata, bardzo
trudno to, mnisi, wyliczyć, czy tyle to lat, czy tyle, albo czy tyle to tysiącleci albo setek
tysiącleci. To, mnisi, bardzo trudno wyliczyć [...] Jak długo utrzyma się chaos, bardzo
trudno to, mnisi, wyliczyć [...] Jak długo potrwa istnienie świata, bardzo trudno to,
mnisi, wyliczyć [...] Jak długo trwać będzie nowo powstały świat, bardzo trudno to,
mnisi, wyliczyć [...] Takie są cztery niezmierzone okresy świata, mnisi." Koncepcja
czterech - w dżinizmie sześciu - epok przewija się także przez mitologię sumeryjsko-
babilońską. Zdarza się wręcz, że bardzo odległe od siebie kultury posługują się tą samą
liczbą. Już 65 lat temu taka właśnie zgodność zwróciła uwagę historyka religii, profesora
Alfreda Jeremiasa. Oto przykład (77 ): Wedle zapisków babilońskich, ale też wedle
Berossosa, kapłana Baala, pradawni królowie (Władcy Nieba) mieli rządzić przez
tysiące lat. Zarazem liczby lat odnoszące się do bogów Anu, Enlila, Ea, Sina i Szamasza
zgadzają się z liczbami lat w odpowiednich jugach (epokach) staroindyjskich. Anu 4320
- kali-juga 432000 Enlil 3600 - kali-juga 360000 Ea 2880 - dewa-juga 288000 Sin 2160 -
treta-juga 216000 Szamasz 440 - dwapara-juga 144000 Adad 432 - maha-juga 4320000
Nie bez powodu dwa razy z rzędu powtarza się kali-juga. Tak się bowiem składa, że
kali-juga "bez zmierzchu" liczy mniej lat niż ta "ze zmierzchem". Nie chodzi też o liczbę
zer, lecz o zgodność zasadniczych liczb. Te zgodności wskazują na wspólne jądro tych
przekazów. Liczba 4320000 w odniesieniu do maha-jugi ("wielka epoka") jest taka
sama, jak ta odnosząca się do EN-ME-EN-LU-AN-NA, trzeciego prakróla sprzed
potopu. Panował on 12 sar, a jest to 43200 lat. Albo weźmy liczbę 288000 lat dewa-jugi.
Pokrywa się to z liczbą lat panowania szóstego prakróla o pięknym imieniu EN-SIB-ZI-
AN-NA. Dociągnął on do bądź co bądź 8 sar, a jest to 28800 lat. W Grecji najstarszą
wzmiankę o epoce świata znajdujemy u Heraklita. Wymienia on liczbę 10800000 lat. Ta
sama zasadnicza liczba odpowiada drugiemu okresowi panowania sumeryjskich
prakrólów - 30 sar, czyli 108000 lat. Te liczbowe igraszki nie mają wprawdzie
bezpośrednio żadnego związku z koncepcjami ponownego przybycia tego czy innego
Odkupiciela, potwierdzają jednak przynajmniej wspólnotę elementów leżących u
podstaw przedstawionych tu koncepcji. Wszystko wskazuje na to, że w zamierzchłych
czasach musiała istnieć jakaś jednolita pranauka, inaczej bowiem nie da się wyjaśnić
pokrewieństwa koncepcji i liczb. To wspólne źródło musiało leżeć w bardzo odległej
przeszłości, bo gdyby było inaczej, na pewno znalazłaby się jakaś wzmianka w księgach
historycznych. |Anu to w języku sumeryjskim "niebo". Jednocześnie jednak Anu to
istota boska, ponieważ zasiada na tronie w "trzeciej sferze nieba". W babilońskim micie
o potopie nawet bogowie uciekają przed potopem, chroniąc się na rampie niebiańskiego
pałacu Anu. W micie o Etanie, gdzie znajdujemy opis pierwszego lotu człowieka nad
Ziemią, Anu jest królem wszystkich bogów. Jego koroną miał być Aldebaran,
najjaśniejsza gwiazda gwiazdozbioru Byka. Ludzie bali się go, ponieważ Anu co jakiś
czas opuszcza się na Ziemię, aby ich ukarać. PsychologicznaŃ taktyka kamuflażu W
mojej analizie koncepcji ponownego przybycia Odkupiciela psychologia nie jest

background image

56

pomocna w najmniejszym nawet stopniu. Stwierdzam nie tylko to, że wszystkie kultury
znały tę koncepcję, ale też to, iż zawsze wiązała się ona z gwiazdami i |Zbawicielami
spoza Ziemi. Dotyczy to również idei sztucznego zapłodnienia lub wszczepienia
embrionu pochodzącego od |bogów. Nie ma innej możliwości - to dziedzictwo myślowe
musi mieć jakiś wspólny mianownik, a psychologicznie nie da się go uchwycić.
Wprawdzie samo pragnienie wielkiego Zbawiciela i Sędziego, króla czy super-Buddy,
jest całkowicie zrozumiałe, wystarczy bowiem, aby danemu ludowi odpowiednio źle się
wiodło, niezrozumiałe natomiast pozostają powiązania i wspólne szczegóły w
poszczególnych koncepcjach. Pragnienie takie nie wyjaśnia również pisanych w
pierwszej osobie tekstów, a przede wszystkim szczegółów, takich jak daty i imiona. A
może ktoś będzie na serio twierdził, że Henoch po prostu wymyślił sobie imiona i funkcje
zbuntowanych aniołów? A może podstawowa jednostka miary do pomiarów
Wszechświata, wynosząca 2057125 jojana, przyszła ot tak sobie do głowy jakiemuś
marzycielowi pod drzewem figowym? Równie mało nadają się do psychologicznego
wyjaśnienia powtarzające się szeregi cyfr u różnych ludów. Nie pomoże tu żaden
schemat wyjęty z psychologicznych szuflad, to samo dotyczy sztucznych zapłodnień i
wszczepiania embrionów, w dodatku opisanych w pierwszej osobie. To, że wykształcone
na tej bazie religie gloryfikują później swego Zbawcę jako narodzonego również w
wyniku niepokalanego poczęcia, to już całkiem inna sprawa, jak najbardziej
uzasadniona z psychologicznego punktu widzenia. Do dziś chrześcijanie wyznania
katolickiego wierzą, iż Maria zrodziła Jezusa, pozostając dziewicą. Muszą w to wierzyć,
albowiem jest to jeden z dogmatów tego Kościoła. Dla porządku trzeba wspomnieć, że
nie da się dowieść twierdzenia przeciwnego - bo i jak? Skąd mamy - z naukową
ścisłością! - wiedzieć, że Jezus czy, powiedzmy, żyjący aktualnie indyjski prorok Sai
Baba |nie |zostali zrodzeni z kosmicznego nasienia? W starożytności było dokładnie tak
samo. Wszyscy wielcy bogowie i boscy królowie musieli narodzić się w ten sam sposób.
W końcu nie mogli być gorsi od swych poprzedników. Nasienie z nieba I tak na przykład
babiloński władca Hammurabi (1726-1686 przed Chr.) miał się narodzić z nasienia
złożonego w łonie jego matki przez Boga Słońca. Hammurabi został później wielkim
prawodawcą. To on jest autorem najstarszych pisanych reguł współżycia społecznego,
tzw. Kodeksu Hammurabiego. Mierzącą ponad dwa metry wysokości diorytową stelę z
wyrytym na niej tekstem prawa wykopano na początku naszego stulecia w Suzie. Dziś
znajduje się ona w paryskim Luwrze. Kodeks Hammurabiego składa się z 282
paragrafów, które król-prawodawca, jak sam twierdzi, otrzymał od boga niebios.
Zupełnie jak Mojżesz, który swoje tablice z dziesięciorgiem przykazań otrzymał na
świętej górze bezpośrednio z rąk Boga. W przedmowie do swego zbioru praw
Hammurabi pisze wyraźnie, że to "Pan Nieba i Ziemi" Bel powołał go i przeznaczył do
tego, by "zaprowadził w kraju sprawiedliwość, zniszczył nikczemnych i złych i zapobiegł
uciskaniu słabych przez silnych" (78 ). No i oczywiście ludzie oczekują powrotu swego
prawodawcy. Patrząc wstecz, możemy jedynie stwierdzić, że Hammurabi dokonał
czegoś szczególnego i wyróżniał się w masie swoich współczesnych niezwykłymi
działaniami. Oczywiście, możliwy byłby argument, że Hammurabiego dopiero |później
wyniesiono do rangi |syna |bożego - gdyby nie to, że istnieje stela z jego zbiorem praw,
na której on sam, i to za swego życia, zapewnia, iż to bogowie niebiescy go powołali.
Najwyższy prawodawca jako arcykłamca? To zupełnie tak, jakby zarzucić kłamstwo
Mojżeszowi, kiedy ten twierdzi, że tablice z dziesięciorgiem przykazań otrzymał na
świętej górze osobiście od Boga. My, ludzie współcześni, przemądrzali i zarozumiali,
"wiemy" oczywiście, że nasienie, z którego narodził się Hammurabi, w żadnym razie nie
może pochodzić od Boga Słońca. A tak właściwie, to skąd się bierze ta nasza pewność?
Nikogo z nas przy tym nie było, nigdy też nie przebadano szkieletu Hammurabiego pod

background image

57

kątem genetycznym. Znamienne dla ludzkiej logiki jest tylko to, że z taką samą
oczywistością, z jaką Hammurabiemu odmawiamy kontaktów z istotami pozaziemskimi,
takie same kontakty Mojżesza i innych proroków akceptujemy. No tak, ale to przecież
co innego, prawda? Także asyryjski władca Assurbanipal (668-662 przed Chr.), ten sam,
w którego bibliotece glinianych tabliczek odkryto epos o Gilgameszu, narodził się z
dziewicy. Był synem bogini Isztar, która karmiła go piersią w dzieciństwie. Isztar
musiała być raczej spoza Ziemi, gdyż w jednym z tekstów klinowych czytamy (79 ): "Jej
cztery piersi leżały na twoich ustach; z dwóch ssałeś, w dwóch skrywałeś twarz." Nie, nie
mylą się Państwo: |cztery |piersi. Niejeden mógłby pozazdrościć. W swoich decyzjach
król Assurbanipal powoływał się na "boskie wyroki" bogów, takich jak Bel, Marduk i
Nabu. Ten ostatni był wszechwiedzący - od niego ludzkość nauczyła się pisma. Na jednej
z pieczęci cylindrycznych przechowywanych w paryskim Luwrze przedstawiono Nabu
obok Marduka. Główna świątynia Nabu znajdowała się w mieście Borsippa i nosiła
nazwę "Świątynia Siedmiu Przekazujących polecenia Nieba i Ziemi". Dziwne. Czy to
wszystko była tylko gra, zarozumialstwo królewskich rodów, które musiały powoływać
się na "boskie nasienie", by w ogóle znaleźć posłuch u kapłanów i ludu? Moim
osobistym zdaniem - i tak, i nie. Na pewno nie każdy król i nie każdy twórca religii
powstał za sprawą boskiego nasienia - ale byli tacy w owej nie dającej się datować
przeszłości, którzy mieli przeświadczenie, iż przekazują potomstwu specjalny kod
genetyczny. To głębokie przeświadczenie brało się z przekazywanej w obrębie rodziny i
przez kapłanów wiedzy, kryjącej w sobie tradycję będącą echem dawnej rzeczywistości.
Przypomnijmy sobie: także dynastie egipskich władców miały swój boski początek.
Dawni dziejopisarze, ci, którzy pracowali dwa i więcej tysięcy lat temu, wszyscy bez
wyjątku podają, że pierwsi królowie wyszli z rodu bogów. Dopiero od bogów ludzie
nauczyli się sztuki, astronomii, sporządzania narzędzi czy uprawy ziemi. Również język
i pismo pochodziły od tych uczynnych niebiańskich istot (80 ): "Oni to bowiem jako
pierwsi podzielili i ułożyli zrozumiały dla wszystkich język i obdarzyli nazwami wiele
rzeczy, dla których nie było dotychczas określeń." Nie można przecież ignorować faktu,
że podobne historie występują także w innych tekstach, których wieku nie da się
określić. Weźmy Henocha! Berossosa z opowieścią o Oannesie! Naukę dżinistów! No i,
oczywiście, także apokryfy Starego Testamentu! Tam również mowa jest o niebiańskich
Nauczycielach, nawet jeśli określa się ich mianem "upadłych aniołów", i tam również, w
kręgu tradycyjnych przekazów żydowskich, wręcz roi się od wybrańców, którzy nie z
ziemskiego zrodzili się nasienia. Takie dziedzictwo myślowe nie budzi zbytnich sympatii
i podchodzi się do niego z dużą niechęcią. I zaraz zaczyna się łączyć Ericha von
Dänikena z jakimiś idiotycznymi rasistami, zupełnie jakbym to ja był autorem pomysłu
|o |boskim |nasieniu |i |wybrańcach. A przecież wcale nie wzięło się to z mojego ogródka -
koncepcja pochodzi w prostej linii właśnie z ksiąg, które dla wielu narodów są księgami
świętymi. Na przykład Noe, który przeżył potop, wcale nie był byle kim. Wprawdzie
jako jego ziemskiego ojca wymienia się Lamecha, ale ten wcale nie spłodził swego syna.
Każdy może to sobie przeczytać w tekstach ze zwojów znad Morza Martwego (81 ). Jest
tam napisane, że pewnego dnia Lamech powrócił z podróży trwającej dłużej niż
dziewięć miesięcy. Wszedłszy do namiotu, zastał tam chłopczyka, który wyglądem nie
pasował do jego rodziny. Miał inne oczy, inny kolor włosów i na dodatek inną skórę.
Wściekły poszedł Lamech do żony, która zaklinała się na wszystkie świętości, że nie
odbyła stosunku płciowego z żadnym obcym, nie mówiąc już o strażniku czy o którymś z
|Synów |Nieba. Zatroskany Lamech udał się po radę do swego ojca, którym był ni mniej,
ni więcej, tylko Matuzalem. Ten również nie znał odpowiedzi i udał się z kolei do
swojego ojca, dziadka Lamecha. Gdyby to był teleturniej, wolno byłoby zgadywać do
trzech razy, kto nim był. Otóż właśnie - mój przyjaciel Henoch. Henoch mówi swemu

background image

58

synowi Matuzalemowi, aby Lamech uznał chłopczyka za swojego i nie złościł się na żonę,
ponieważ to "Strażnicy Nieba" włożyli nasienie do jej łona. A to dlatego, że ów kukułczy
podrzutek ma zostać praojcem nowej ludzkości po potopie. Nakazał Lamechowi nadać
chłopcu imię Noe, co ten uczynił. Epizod ten pokazuje, że już Henoch - ten sam, który
potem odleciał ognistym rydwanem do nieba - był poinformowany o nadciągającej
katastrofie potopu. Przez kogo? Przez przybyłych na ziemię "Strażników Nieba". A kto
przeprowadził sztuczne zapłodnienie żony Lamecha? Ci sami kosmonauci. Tego rodzaju
przykładami chciałbym podbudować koncepcję, która w podobnej formie zapisana
została we wszystkich zakątkach świata. I to co najmniej tysiące lat temu! Prawdziwy
krzyż pański z tymi niezliczonymi bożymi synami, których tabuny przewalają się po
mitologiach Egiptu, Grecji i Indii - boska elita jest obecna dosłownie wszędzie. Bogowie
wczorajŃ - bogowie jutra Tybetańczycy żyjący w wysokogórskich dolinach, odgrodzeni
od reszty świata, znają "Najwyższego Króla Nieba" lub inaczej "Świętego z Góry" (82 ).
Jednocześnie bardzo dokładnie odróżniają oni trascendentalne niebo od fizycznego
firmamentu. "Najstarszych tybetańskich królów zwano Niebiańskimi Tronami. Na
polecenie boga zeszli oni na Ziemię i po okresie panowania powrócili do nieba, nie
zaznawszy śmierci." Dysponowali niewyobrażalnym orężem, którym dawali nauczkę
wrogom lub ich niszczyli. Wygląd tej miotającej broni po dziś dzień zachował się w
ludowej tradycji. Zalicza się do niej Klin Grzmotu, do dziś czczony w tybetańskich
świątyniach. Musi się za tym kryć coś więcej niż tylko głupia fantazja, bo przecież owe
Kliny Grzmotu są realnymi przedmiotami, chociaż nie potrafmy sobie wyobrazić ich
działania. Legenda o wielkim tybetańskim królu Gesarze powiada, że został przyjęty
przez "Niebiańską Światłość". Zaprowadziwszy w kraju porządek, oddalił się do swej
niebiańskiej ojczyzny, oczywiście obiecując, że kiedyś powróci. Król Gesar uważany był
za jednego z niebiańskich władców, tak samo jak pierwsi mityczni cesarze chińscy czy
boscy królowie Egiptu. Wszyscy oni byli nauczycielami ludzkości i wszyscy uważani byli
za właściwych stworzycieli człowieka. Przed ich przybyciem ludzie żyli jeszcze jak
zwierzęta. W genealogii królów Tybetu, tzw. Gyelrap, wymienia się 27 władców.
Siedmiu z nich zeszło po drabinie z firmamentu niebieskiego. Najstarsze pisma także
sfrunęły z nieba w szkatułce. Również Wielki Nauczyciel tybetański o niemożliwym do
wymówienia imieniu Padmasambhava (inaczej: U-Rgyan Pad-Ma) przyniósł ze sobą z
nieba niezrozumiałe pisma. Przed jego odejściem uczniowie zdeponowali owe pisma w
jaskini, aby poczekały na późniejsze czasy, "kiedy ktoś będzie umiał je zrozumieć" (83 ).
Tenże Nauczyciel zniknął potem w chmurach na oczach swoich uczniów. I to nie tak, że
po prostu zabrał go statek kosmiczny, ale "pośród chmur ukazał się rumak ze złota i
srebra". Wszyscy mogli zobaczyć na własne oczy, jak Wielki Nauczyciel znika w
chmurach na swoim metalowym wierzchowcu. Kłania się kolega Henoch ze swoimi
rumakami i wniebowzięciem! Aż nieprzyjemnie mi dodawać, że, oczywiście, także święte
księgi Tybetu operują |niemożliwymi |liczbami. Wymienia się w nich na przykład
czterech wielkich królów nieba, a długość życia każdego z tych królów wynosi całe
dziewięć milionów ziemskich lat. W różnych rejonach nieba są różne miejsca
mieszkalne, do których dostać można się po długiej podróży przez Kosmos.
Poszczególne lata boskie przelicza się na ziemskie - człowiek czuje się, jakby miał do
czynienia z teorią względności Einsteina. Jest tylko drobna różnica w czasie: Einstein żył
w naszym stuleciu, tybetańskie zaś księgi |Kandżur i |Tandżur liczą tysiące lat (84 ).
Występowanie powyższych koncepcji nie ogranicza się do rejonu geograficznego, który
dziś określamy mianem Bliskiego i Dalekiego Wschodu. W Ameryce Indianie myśleli
podobnie. Z kręgu mitów plemienia Wabanaki znamy legendę o Gluskabe. Działał on na
Ziemi jako Nauczyciel i nauczył Indian dosłownie wszystkiego: rybołówstwa, myślistwa,
budowania chat, wyrabiania broni, medycyny, chemii, no i, oczywiście, także

background image

59

astronomii. Zanim zakończył swoją ziemską działalność i odleciał do gwiazd, obiecał
powrócić w dalekiej przyszłości (85 ). Miejmy nadzieję! Na temat boga Majów,
Kukulcana, wypowiadałem się obszernie w osobnej książce (86 ). Tutaj powiedzmy tylko
jedno: "Lud jednak wierzył, iż uniósł się do nieba" (87 ). No i - jakżeby inaczej - obiecał,
że powróci. I tak właśnie okruchy z religii poszczególnych ludów pasują do siebie jak
fragmenty łamigłówki z klasycznego kryminału. Nazwiska są inne, treść podobna. Nie
trzeba być Sherlockiem Holmesem, żeby poskładać je w całość. W moim osobistym
przekonaniu próby wmówienia nam, że różne ludy w różnych miejscach naszego globu
przejęły swoje czekanie na powrót boga od chrześcijańskich misjonarzy, są co najwyżej
żałosne. Panie Boże, ratuj! Co w końcu było najpierw? Księgi chrześcijańskie czy te
inne? "Fakty są wrogiem prawdy" (Miguel de Cervantes, 1547-1616 ). Można dowolnie
skakać po globusie, grzebać w przeszłości i wertować religijne teksty, a i tak zawsze i
wszędzie odnajdziemy ideę powrotu. W Chinach Konfucjusz ma być tym, który
przyjdzie ponownie, aby na nowo stworzyć "harmonię między niebem a ziemią" (88 ), u
aborygenów zaś w dalekiej Australii "pradawni niebiańscy bohaterowie" (89 ) nazywają
się "Ngumyari" i "Wandina". Tubylcy z utęsknieniem czekają na ich powrót. Teraz
brakuje w zasadzie tylko teologa lub psychologa, który wmówi nam, że Chińczycy
przejęli swoje koncepcje od pierwotnych mieszkańców Australii - lub na odwrót. No
właśnie. A z dala od Chin i Australii ta sama tęskna myśl o powrocie bogów opanowała
umysły preinkaskich kapłanów. Wedle ich przekazów, Ziemię odwiedził niejaki
Wirakocza z trzema braćmi. Uczyli oni Indian, zakładali osiedla i na koniec swej
ziemskiej kariery powrócili w Kosmos. Oczywiście z obietnicą powrotu w przyszłości (90
). No bo jakżeby inaczej? Ich potomkowie - władcy Inków - nazywali siebie "Synami
Słońca". Pierwsi chrześcijańscy zdobywcy, czy to Pizarro w Peru, czy Cortez w
Meksyku, na początku witani byli z zachwytem jako "powracający bogowie". Nie, to
wykluczone, by Indianie dowiedzieli się tego od chrześcijańskich mnichów, wierzenia
były już wcześniej. Bogowie z biletem powrotnym działali na całym globie, powiązane
zaś ze sobą przykłady, które przedstawiłem w tym rozdziale, w najlepszym wypadku są
co najwyżej wierzchołkiem góry lodowej. W poprzednich książkach przytaczałem
tradycje Indian Hopi i brazylijskich Kayapó, sprawę japońskich figurek |dogu, treść
świętej japońskiej księgi |Nihongi, legendy Eskimosów i plemienia Dogonów z Mali.
Wszystkie te ludy znają niebiańskich Nauczycieli i wszystkie czekają na ich powrót.
Majowie wyrazili to najzwięźlej, co można przeczytać w Księdze Kapłanów Jaguara (91
): "Zstąpili z drogi gwiazd [...]. Mówili magicznym językiem gwiazd nieba [...]. Ich
znakiem jest nasza pewność, że przybyli z nieba [...]. A kiedy znów zstąpią, trzynastu
bogów i dziewięciu bogów, uporządkują znowu, co niegdyś stworzyli." Kto ma przybyć?
Oczekiwanie ponownego przybycia jakichś bogów było i pozostanie niepodważalnym
faktem. Sporne pozostają tylko kwestie, |kto tak naprawdę ma przybyć i |kiedy.
Chrześcijanie i Żydzi czekają na Mesjasza, muzułmanie na Mahdiego - po prostu inne
imię osoby Mesjasza. Słowo "Mesjasz" oznaczało pierwotnie "namaszczony". Pochodzi
od hebrajskiego masziah (gr. christos), którym określano namaszczonego króla. W
kręgu religii żydowskiej oczekiwany jest potomek rodu Dawida, lecz substancjalnie on
także ma przybyć z chmur. Zwyczajny człowiek, który zdobywa później władzę
królewską, nie może zostać Mesjaszem, ponieważ już samo słowo "człowiek" zupełnie
nie nadaje się do wyjaśnienia terminu "Mesjasz". Słynny profesor Hugo Gressmann
napisał w swej analizie (92 ): "I jedno, i drugie jest raczej wykluczone, albowiem
Mesjasz wydaje się być istotą niebiańską. Ponadto przypisuje mu się preegzystencję."
Czyli że istniał już wtedy, kiedy nie było jeszcze ludzi. A oto wspólne elementy
wszystkich wyobrażeń Mesjasza: `ts * dysponuje wielką potęgą, * zaprowadzi nowy ład,
* jest ucieleśnieniem sprawiedliwości * jest zainspirowany, powołany i wykreowany

background image

60

przez Boga. `tn W zależności od religii Mesjasz jest: `ts * synem człowieczym,
spłodzonym przez niebo (nasienie, embrion, karma niebian); mógł już raz przebywać na
Ziemi, zostać "wzięty do nieba" i powrócić, * istotą pozaziemską, jedną lub wieloma;
podobnymi bogom istotami, które już wcześniej przebywały na Ziemi. `tn W
wyobrażeniu chrześcijańskim (Ewangelie i Apokalipsa św. Jana), ale też żydowskim
(Henoch i apokryfy) oraz w muzułmańskim Koranie ponowne przybycie Mesjasza
związane jest z Sądem Ostatecznym. Na niebie pojawi się jakaś |potęga, której
towarzyszą wielkie liczebnie |hufce |niebieskie. Parsowie nazywają tę potęgę
"Pogromcami Wszechświata¬)¦; Sumerowie mówią o bogu "Anu", który powróci z
gwiazdy Aldebaran; Tybetańczycy o "Świętych z Góry", którzy tu, na dole, przywrócą
dawny porządek; Majowie wspominają o "trzynastu bogach", którzy także powrócą i
"uporządkują znowu, co niegdyś stworzyli". Z pojawieniem się tej potęgi wiążą się
zagadkowe wydarzenia "na niebie". Z firmamentu spadnie gwiazda lub "góra świecąca
ogniem", pokażą się "znaki na niebie", Księżyc się zaćmi, ludzie zaczną drżeć i znajdą
się na skraju wytrzymałości nerwowej. Na Ziemi nastąpią niespotykane klęski
żywiołowe. Będzie dygotała i kołysała się, wody mórz "wpłyną w siebie", zaczną
wybuchać wulkany i nad chmurami ukaże się |Ultimo |judex, czyli Ostateczny Sędzia. I
co tak dokładnie będzie osądzone? Wierzący i niewierzący. Czym jest wiara? W |co
ludzie powinni wierzyć? W to, co przed tysiącami lat przeżyli ich przodkowie i
zawierzyli swoim księgom, czy też w to, co ludzki ród sprokurował sobie z tego później w
swej zarozumiałej próżności? Każda ze współczesnych religii odnosi ideę mesjańską do
|swoich świętych ksiąg. Jest to niezaprzeczalny fakt, czy nam się to podoba, czy nie. A
więc, co logiczne, nie wszystkie te religie mogą mieć rację. Któreś z nich muszą być w
błędzie. A co by było, gdyby tak |wszystkie były w błędzie? W końcu idea Mesjasza jest
znacznie starsza od Koranu, starsza od Nowego Testamentu, starsza od buddyzmu, a
także od biblijnych proroków z okresu po potopie. Obietnica powrotu plącze się po
ludzkich umysłach już od czasu patriarchów sprzed potopu, od czasu dżinistycznych
epok i "prakrólów" najróżniejszych ludów. Gdzie to się zaczęło? I raz jeszcze: W |co
ludzie mają wierzyć? |Kogo mają oczekiwać? |Kogo mają się lękać? |Kto powróci "z
wielką mocą i chwałą¬)¦? Z "niebiańskimi zastępami", przy akompaniamencie
straszliwych zjawisk na niebie? |Kim mają być te skamieniałe ludzkie masy, które mimo
takiej demonstracji siły "nadal nie wierzą¬)¦? Filozofia paleo-SETI potrafi
zaproponować odpowiedź, która będzie zgodna z przekazami. Teorię, która rozwiązuje
wiele kwestii szczegółowych i potwierdza prawdziwość niejednego tekstu. W
przeciwieństwie do religii filozofia paleo-SETI w najmniejszym nawet stopniu nie
wymaga wiary. Jej koncepcje można weryfikować i odrzucać, weryfikować i
przyjmować jako poprawne. A mimo to filozofia ta i tak przewyższa czymś wszelkie
religijne idee powrotu Mesjasza: daje się racjonalnie uzasadnić. Good bye, tatusiu!
Obcy kosmonauci, którzy tysiące lat temu przebywali na Ziemi, nadając ludzkości
genetyczne przyśpieszenie, ci sami kosmonauci, którzy przewijają się przez starożytną
literaturę pod postaciami |bogów, |aniołów, |upadłych |aniołów i innych, w którymś
momencie wypowiedzieli słowa pożegnania i odlecieli. |Wraz |z |nimi odlecieli ponadto
pojedynczy uprzywilejowani ludzie. Oni także wypowiedzieli słowa pożegnania. Co się
mówi tym, którzy pozostają? Tym, którzy właściwie również chętnie udaliby się w
wielką podróż? Poniżej wyimaginowany dialog pożegnalny między Henochem a jego
synem Matuzalemem: Henoch: Już czas, mój synu. Oni przybędą o świtaniu, aby mnie
ze sobą zabrać. Matuzalem: Ojcze, czy jeszcze cię zobaczymy? Henoch: Nie. A
przynajmniej nie twoje pokolenie. Oni powiedzieli mi, że przez czas ich nieobecności
upłyną na Ziemi tysiące lat. Matuzalem: Jakże to możliwe? Czyż nie wszyscy jesteśmy
przeznaczeni śmierci? Henoch: Jesteśmy. Ale we Wszechświecie panują inne prawa

background image

61

czasu. Kiedy Strażnicy powrócą tu po tysiącach lat, Ziemia i ludzie będą zupełnie inni.
Matuzalem: Hm... nie rozumiem. Ale cóż, tak powiedzieli ci Strażnicy. A dokąd lecisz?
Henoch: Czy widzisz ten jasny pas gwiazd w gwiazdozbiorze Oriona? Teraz przedłuż tę
linię o sześć łokci. Tam świeci gwiazdka, nie za jasna i trochę żółtawa. To jest ojczyste
słońce Strażników. Tam jest inna Ziemia, piękniejsza od naszej. Tam się udaję.
Matuzalem: Ojcze, zostałeś wybrany, aby jako żywy człowiek cieleśnie iść do nieba.
Zazdroszczę ci. Henoch: Nie jest tak, mój synu: Ja nie idę do nieba. Niebo, tak
wytęsknione przez ludzi, to miejsce absolutnego szczęścia. Dobra dusza trafia do nieba
dopiero po śmierci. Ja natomiast lecę w Kosmos. Matuzalem: Nie dostrzegam różnicy
między niebem a "Kosmosem", jak ty to nazywasz. Spójrz na cudowną wspaniałość
gwiazd. Tam w górze panuje spokój i piękno. Strażnicy poruszają się po niebie na
ognistych barkach. Ich potęga jest niezmierzona. W naszych oczach są nieśmiertelni.
Musi tam być jak w niebie, nawet jeśli ty nazywasz to "Kosmosem". Henoch: Zbliża się
pora pożegnania, mój synu Matuzalemie. Słyszysz gwar ludu? Zbiera się, aby wysłuchać
mojej mowy pożegnalnej. Strażnicy ostrzegli mnie, że nikomu nie wolno zbliżyć się do
miejsca, gdzie opuści się ognisty rumak. To samo dotyczy ciebie i twojej rodziny. A więc,
mój synu Matuzalemie, wyjaśniłem ci wszystko i przekazałem wszystkie księgi.
Przechowaj te księgi spisane ręką twego ojca, każ je bezustannie przepisywać i zważaj,
by nie zmieniono ani słowa. Nawet jeśli ty, twoi synowie i wnukowie nie pojmiecie ich
treści, to zrozumieją ją przyszłe pokolenia i będą wdzięczne, że niczego nie zmieniliście.
Strażnicy polecili mi, aby nie trzymać tych ksiąg w tajemnicy. Dlatego przekaż je
następnym pokoleniom świata. Nawet gdyby podobna rozmowa rzeczywiście miała
miejsce, i nawet gdyby Henoch osobiście oświadczył tysiącom ludzi, którzy się zebrali,
by go pożegnać, że nie idzie do |nieba, tylko leci w |Kosmos, to następne pokolenia nie
umiałyby tego zrozumieć. Skoro ktoś potrafił ulecieć w górę, wmieszać się między
cudownie świecące gwiazdy i znaleźć tam ojczyznę, to |musiał "pójść do nieba".
Przybysze niedwuznacznie dali ludziom do zrozumienia, że |nie |są bogami ("Nie
uczynisz żadnego posągu Boga swego!"). I tak nie pomogło. Następne pokolenia, ci,
którzy już nie widzieli |wizyty |bogów na własne oczy, siedzieli nad tekstami, które dla
nich nie miały żadnego sensu. Czytali tam, że za czasów prapradziadów z nieba zstąpiły
jakieś istoty "z wielką mocą i chwałą". Dla nich było już jasne, że |mogli |to |być |tylko
|bogowie lub wysłannicy i słudzy jednego boga. Istoty te przyleciały od Najwyższego na
Ziemię i pouczały ludzi. I już w żądnych interpretacji umysłach ludzi narodziły się
anioły. Ludzie zawsze szukają sensu - nawet jeśli powstaje przy tym bezsens. Już
wkrótce od reszty oddzielili się bardziej myślący ludzie. Nazywano ich "mędrcami".
Zupełnie jak w przykładzie z Kamieniem Świętego Berlitza, mędrcy z pokolenia na
pokolenie zmieniali odpisy tekstów, dostosowywali je do ducha czasu. Na przykład tacy
mędrcy czytali opowieści o czymś, co błyszczało, a w dodatku sapało, miało cztery nogi i
mimo wszystko potrafiło latać. Oczywiste, że mogło chodzić tylko o konia. Latającego.
Czytali opowieści o istotach, które opuściły się z nieba i robili z nich anioły. Wkrótce
zorientowali się, że mowa jest o różnorodnych rodzajach aniołów. Raz były dobre, raz
złe, to znów takie, które służyły Najwyższemu i strzegły jego tronu, i jeszcze inne, które
wyklinały na Najwyższego, zeszły na Ziemię i oddawały się uciechom seksualnym. Aby
niezrozumiałe uczynić zrozumiałym, nazwano te istoty "złymi" lub "upadłymi
aniołami". Nadano im nazwy, takie jak "uwodziciele" albo "synowie boga". Teksty
praojców mówiły także o tym, że niektórzy wybrani ludzie odlatywali z aniołami do
Najwyższego. I tak powstało |wniebowzięcie. Jeśli pojawił się opis wyglądu statku
kosmicznego od zewnątrz i od środka, to wiadomo, że mogło chodzić tylko i wyłącznie o
siedzibę aniołów i tron Najwyższego. Poniżej staram się przedstawić taki właśnie proces
reinterpretacji, zestawiając ze sobą dwa teksty: Hipotetyczny oryginał: "Opiszę teraz

background image

62

moje przeżycie: Najpierw widziałem chmury, a potem, kiedy wznieśliśmy się jeszcze
wyżej, zauważyłem coraz delikatniejszą mgiełkę. I nagle pojawiły się gwiazdy, lecz
wokół nas coś błyszczało. Byłem do tego stopnia sparaliżowany, że musieli mnie podnieść
z fotela. Wszedłem w korytarz, aż zbliżyłem się do ściany składającej się z błyszczących
kamieni. W dodatku zauważyłem czerwonawe światełka przemykające po tej ścianie.
Potem wszedłem do gwiezdnego statku. We wnętrzu wszystko błyskało tak samo jak na
zewnątrz, tylko podłoga była z płytek, spod których wydobywał się słaby blask.
Najpiękniejsza jednak była powała. Zupełnie jak przez przezroczystą kopułę widziałem
rozgwieżdżone niebo, a na nim Strażników w mniejszych pojazdach, którzy przybijali i
odbijali, i wykonywali najrozmaitsze prace. Raz jeszcze musieliśmy się przesiąść do
większego gwiezdnego statku. We wnętrzu wszystkie drzwi stały otworem, ale przed
każdymi dostrzegłem niezliczone światełka. Strażnicy wyjaśnili, że to czujniki i osłony
drzwi. Centralna sterownia okazała się olbrzymia i nie do opisania. Pośrodku na
podeście stał fotel, a wokół niego matowo świecące, duże szkło. Rozpoznałem na nim
błyszczące słońce i strażników pracujących na zewnątrz statku. Na fotelu siedział
Dowódca, okryty śnieżnobiałą szatą. Padłem przed nim na twarz, lecz on podszedł do
mnie, wypowiedział słowa pozdrowienia i rzekł: "A więc to ty jesteś tym człowiekiem,
który tam na dole ma zadbać o sprawiedliwość?"" Oryginalny tekst z Księgi Henocha
(14, 8 nn; 71, 11 nn): "I miałem następujące widzenie: Oto zaprosiły mnie w widzeniu
chmury, i mgła uniosła mnie w górę, bieg gwiazd i błyskawice podnosiły i popychały
mnie, i wichry dały mi skrzydła w widzeniu i unosiły mnie w górę. Zaniosły mnie do
nieba. Wstąpiłem, aż zbliżyłem się do muru, który zbudowany był z kryształów i
otoczony językami płomieni; i zaczął napawać mnie lękiem. Wstąpiłem w języki
płomieni i zbliżyłem się do wielkiego domu, zbudowanego z kryształu. Ściany owego
domu były takie same jak wyłożona kryształem podłoga, a jego podstawą był kryształ.
Jego powała była jako drogi gwiazd i błyskawic, pośród nich ogniste cheruby [...]. I był
inny dom, większy od poprzedniego; wszystkie jego drzwi stały przede mną otworem, i
zbudowany był z języków płomieni. Odznaczał się on pod każdym względem
wspaniałością, przepychem i wielkością, tak że nie potrafię opisać wam jego
wspaniałości i wielkości. [...] dostrzegłem wysoki tron. A wyglądał jak obręcz; wokół
niego było coś podobnego do świecącego słońca i co miało wygląd cherubów [...]. Siedział
na nim wielki dostojnik; jego szata błyszczała bardziej niźli słońce i była bielsza niźli
sam śnieg. [...] I padłem na twarz, całe moje ciało topiło się, a moje oblicze się zmieniło
[...]. Podszedł do mnie, wypowiedział słowa pozdrowienia i rzekł: "Tyś jest syn
człowieczy, który narodził się dla sprawiedliwości."" Egzegeza naŃ przestrzeni czasu
Cóż za tragedia, kiedy kosmonauci stają się "aniołami" i "cherubami", oficerowie
"archaniołami", dowódca zaś |Najwyższym czy jeszcze gorzej: |Bogiem! Cóż za chaos,
gdy zwykłe wyładowania elektryczne stają się "językami płomieni", a z mostka dowódcy
robi się "nieopisana wspaniałość¬)¦! Jasne, że fotel dowódcy musiał się stać "wysokim
tronem, sam dowódca zaś "wielkim dostojnikiem". Wręcz kojący wydaje się w tej
sytuacji fakt, że w cytowanym fragmencie nie występuje sam "Pan Bóg". Byłoby to
zresztą co najmniej niestosowne, bo przecież Henoch pisze: "Podszedł do mnie,
wypowiedział słowa pozdrowienia." Obraz Boga, który wita swego ziemskiego gościa,
podając mu prawicę, to widać nawet dla zatwardziałych egzegetów trochę za wiele. No
więc poprzestano na "wielkim dostojniku". Dobre i to. Znam argumenty, dlaczego tego
rodzaju porównanie tekstów jest niedopuszczalne - mówi się, że trzeba to widzieć
inaczej. A ja uważam, że wcale nic nie "trzeba", a już zwłaszcza gdy chodzi o egzegezę,
jeśli zaś idzie o sens tekstów, to nie należy zapominać, że jądro ich treści powtarza się w
tekstach hinduskich. I nie tylko w hinduskich. Pozaziemscy przybysze z czasów Henocha
znali ogromne odległości międzygwiezdne. Wiedzieli przecież, że podróż do domu i z

background image

63

powrotem do naszego Układu Słonecznego pochłonie kilka tysięcy lat. W jaki sposób
mieli to uzmysłowić ludziom? Pewnie pokazali rozgwieżdżone niebo i powiedzieli:
"Teraz odchodzimy - ale wrócimy tu. Zapiszcie to w swoich księgach, przekażcie to
swoim potomkom, niech wszystkie pokolenia o tym pamiętają: Wrócimy!" A kiedy
ludzie zaczęli się dopytywać, |kiedy to obcy pojawią się ponownie, czy po upływie
miesięcy, lat, czy tysiącleci, pozaziemscy przybysze nie udzielili zapewne odpowiedzi. Po
prostu sami dokładnie nie wiedzieli. "Przybędziemy ponownie - kiedyś! Cały czas
bądźcie na to przygotowani i trzymajcie się przykazań, abyśmy nie musieli ponownie
niszczyć rodzaju ludzkiego." A kiedy ludzie pytali, po czym poznają moment ich
powrotu, przybysze wskazali na Księżyc i gwiazdy i odrzekli: "Na nocnej półkuli będzie
to wyglądało tak, jakby Księżyc się zaćmił, jakby na Ziemię spadały świecące gwiazdy.
Dla ludzi po dziennej stronie będzie to wyglądało tak, jakby z nieba spadały złote góry.
Ludzie, którzy są na to przygotowani i oczekują nas, ci, którzy rozumieją znaki na
niebie, będą się cieszyć. Będą tańczyć i wydawać okrzyki radości, i będą przepełnieni
szczęściem, ponieważ przyniesiemy im nowy ład. Inni jednak, którzy deformowali i
fałszowali teksty, ci, którzy zmuszali swoich bliźnich, by im wierzyli, ci wpadną w
panikę. Będą czuli strach przed nami i swoimi własnymi zwolennikami. Ukryją się i
zaczną wzywać fałszywych bogów. Będzie to daremne, albowiem bogów nie ma." Ale,
oczywiście, przybysze zdawali sobie sprawę, że przez tysiąclecia przekazy te zestarzeją
się i będą stale reinterpretowane. Dlatego zadbali o pozostawienie swoich śladów w wielu
miejscach na Ziemi. Także inne ludy w innych częściach globu sporządziły zapisy tych
wydarzeń. Reszta zrobi się sama. Kiedyś musi nadejść taki moment, że ludzkość zacznie
wymieniać informacje w skali globalnej. Najpóźniej wtedy ujawnić się musi wspólne
jądro wszystkich tych różnorodnych przekazów. Ludzie będą musieli zacząć
porównywać. Dwa dodać dwa po prostu zawsze jest cztery. Na tej właśnie zasadzie
myślenie w duchu filozofii paleo-SETI wprowadza przewartościowanie wartości. Ma to
swoje uzasadnienie. Zasadniczo są dwa rodzaje ludzi: wierzący i niewierzący. Każda z
tych grup została inaczej wychowana, lecz w jednym punkcie wszyscy przedstawiciele
obydwu grup są zgodni: jesteśmy jedynymi istotami rozumnymi we Wszechświecie. Jak
doszło do tego milczącego sprzysiężenia dwóch tak bardzo odmiennych od siebie grup
jak wierzący i niewierzący? Wierzącym wbito do głów, że Pan Bóg stworzył Ziemię w
ciągu (symbolicznych) sześciu dni (siódmego odpoczywał). Kiedy już stworzył rośliny i
zwierzęta, jako ukoronowanie swego dzieła stworzył człowieka. A zatem jesteśmy
koroną stworzenia! Alleluja! Niewierzącym wpojono teorię ewolucji. W toku trwającego
miliony lat procesu z aminokwasów powstały komórki, proste formy żywe, następnie
formy bardziej złożone i wreszcie - jako szczytowa forma - |Homo |sapiens. Jesteśmy
szczytową formą ewolucji! Alleluja! W obydwu przypadkach jesteśmy najwięksi. Jedyni
w swoim rodzaju i nie do pobicia w całym Wszechświecie. Superosobniki stanowiące
koronę stworzenia i szczytową formę ewolucji. Istoty pozaziemskie nie są tu nikomu
potrzebne, nawet jeśli opisami ich działań ociekają wszystkie istniejące święte księgi.
PrzewartościowanieŃ wartości A teraz nagle się pojawiają! Na firmamencie wiszą całe
grona najrozmaitszych statków kosmicznych: wielopiętrowe, płaskie, świecące złotym
blaskiem i błyszczące jak miedź, mniejsze |wimana i gigantyczne twory wyglądające jak
nakładające się na siebie miasta. Przesuwają się na tle księżyca w pełni, wzburzają nasze
oceany. Ludzkość jest przerażona, zaszokowana, zalękniona. Na |coś |takiego nie była
przygotowana. Ani wierzący, ani niewierzący. A właściwie dlaczego? Chrześcijanie
pognają do swoich kościołów i będą pytać księży: "Czy to Sąd Ostateczny?"
Muzułmanie będą wznosić modły do Allaha i żarliwie wierzyć, że to wraca Mahdi:
nareszcie zrobi porządek z niewiernymi, nareszcie skończył się czas oczekiwania! Żydzi
z kolei zapełnią synagogi, będą zasypywać pytaniami swych rabinów, cała Jerozolima

background image

64

będzie jednym wielkim ludzkim morzem, ponieważ tradycja uczy, że Mesjasz opuści się
z nieba w Jeruzalem. Tylko naukowcy będą spoglądali ku chmurom, zacierając ręce, i
wytoczą swoje czujniki i teleskopy, aby w którymś momencie ugiąć się przed faktami:
statki kosmiczne istot pozaziemskich zajęły pozycje wokół Ziemi. Wierzący będą
wypełnieni żarliwą nadzieją, że to właśnie |ich Mesjasz jest tym, który powrócił, że to, co
rozgrywa się nad chmurami, jest jedynie przygrywką, że to jedynie zapowiadane
niebiańskie hufce, i że już wkrótce pojawi się Najwyższy Sędzia i wynagrodzi im ich
wiarę! A ponieważ |wszyscy wierzący |wszystkich religii oczekują każdy |swojego
Mesjasza, są gotowi przysiąc, że jest właśnie tak, a nie inaczej, ponieważ każde zdanie i
każde słowo wykładają na swoją korzyść, zatracając widzenie rzeczywistości. Oni |nie
|chcą sobie uświadomić, co tak naprawdę rozgrywa się na firmamencie, a nawet |nie
|mogą. I nagle, nawet nie wiedząc kiedy, stają się niewierzącymi. Okazują się zbyt
zakamieniali, aby poradzić sobie z nowymi (a przecież zarazem starymi jak świat!)
faktami. Nie potrafią ich przetrawić, są niezdolni do prowadzenia zgodnej z duchem
czasu globalnej polityki, nie mówiąc już o tym, by byli dojrzali do przyjęcia nowej,
uniwersalnej religii. I tak wierzący w religię stają się niewierzącymi w realia. Nie
potrafią już cieszyć się życiem, zbyt głęboka jest ich frustracja. A w istotach
pozaziemskich - bo przecież w końcu jednak będą musieli uznać ten fakt - widzą w
najlepszym razie uosobienie Szatana czy Lucyfera, który tylko dlatego pojawił się nad
chmurami, aby zachwiać podstawami ich wiary, aby poddać ich próbie. Umrą
zgorzkniali i zdezorientowani, ponieważ nic nie zrozumieli. Z kolei dla wierzących w
realia, czyli dla tych, którzy doskonale godzą się z nowymi faktami i w zasadzie wcale
nie muszą już wierzyć, ponieważ teraz już wiedzą, zaczynają się wspaniałe czasy.
Dotychczas ludzkość czerpała wiedzę jednokierunkową drogą wiodącą z przeszłości.
Uczono się z historii, z doświadczeń ojców, z książek i komputerów. Lecz wszystko to
pochodziło z przeszłości. Teraz dochodzi do tego wiedza z przyszłości: wiedza istot
pozaziemskich. One mają nasze problemy za sobą. Nasza przyszłość jest dla nich
przeszłością. Ludzkość z zachwytem będzie czerpać z tej skarbnicy. Jak rozwiązaliście
problem zanieczyszczenia środowiska? Jak zapobiegliście groźbie eksplozji
demograficznej? Jaka religia panuje we Wszechświecie i jak powstała? Jak napędzacie
swoje statki kosmiczne i jak działa międzygwiezdne radio? Jak powstrzymać raka i jak
przedłużyć życie? Jaki system polityczny jest najsprawiedliwszy i jak karzecie swoich
przestępców? W ten sposób opuszczamy jednokierunkową drogę wiedzy i wjeżdżamy na
ośmiopasmową autostradę. Kiedy Wszechświat otworzy przed nami swoje wrota,
rozpocznie się prawdziwie |niebiańska epoka. Ale, jak mówię, tylko dla wierzących,
przepraszam, dla tych, którzy potrafią pogodzić się z realiami. Przewartościowanie
wartości - nowa filozofia idei ponownego przybycia - już rysuje się na horyzoncie.
Religie będą się buntowały, nazwą mnie heretykiem, bałamutem i pseudoprorokiem, ale
za nic nie przyznają, że to właśnie one przez tysiąclecia podtrzymywały w ludziach ten
stan oczekiwania, że to one właśnie bezustannie majstrowały i dłubały przy osobie
Mesjasza - czy jak tam nazwiemy tego, który ma przybyć - aż wreszcie nadawał się do
ustawienia w szklanej gablocie. Wszystkie inne szklane gabloty zostały strzaskane.
Religia przeciw religii. Zawsze w interesie danej religii leżało uznawanie własnej nauki
za jedynie prawdziwą i sprzedawanie jej jako mającą wyższość nad pozostałymi. Nigdy
nie brałem udziału w tym festiwalu zarozumialstwa. To nie moja branża. Jak to mówi
przysłowie? "Wielkie rzeczy pomału... zaczynają wychodzić nosem¬)¦! W scenariuszu
ponownego przybycia istot pozaziemskich byłoby nawet miejsce dla starożytnych
proroków. Tych oczekiwanych przez dżinistów, przez wyznawców hinduizmu, a nawet
buddystów z ich super-Buddą. Co to miałoby znaczyć? Co może przyjść istotom
pozaziemskim z tego, że podeślą nam tzw. proroków? Wschodzi ziarno Bardzo niewiele

background image

65

wiemy o rzeczywistej potędze i genetycznych możliwościach pozaziemskich przybyszów.
W każdym razie na pewno wyprzedzają nas o całe tysiąclecia, bo inaczej nie mogliby
(oni lub ich przodkowie) odwiedzić nas w zamierzchłych czasach. Współczesna historia
nauki i techniki uczy, że wszystko staje się coraz bardziej doskonałe, coraz mniejsze i
bardziej skuteczne. Dowodzi tego technika komputerowa z jej coraz bardziej
miniaturowymi procesorami, miliardami bitów przetwarzanymi w ciągu sekundy i coraz
większymi mocami obliczeniowymi. Dla porównania: w połowie lat osiemdziesiątych
najlepsze komputery klasy PC osiągały szybkość przetwarzania danych wynoszącą kilka
megaFLOPS (FLOPS = Floating Point Operations per Second; megaFLOPS = 1 milion
FLOPS). Wielkie komputery, takie jak Cray-2, osiągały na początku lat
dziewięćdziesiątych szybkość mierzoną w gigaFLOPS (gigaFLOPS = 1 miliard FLOPS).
W rok później osiągnięto szybkość 10 gigaFLOPS, a dzisiaj, kiedy piszę te słowa, w
literaturze fachowej mówi się już o komputerze C-5, pracującym z szybkością 100
gigaFLOPS. Trwają prace nad komputerem o szybkości mierzonej w teraFLOPS (= 1
bilion FLOPS) i prowadzi się całkiem poważne rozważania nad komputerami o
szybkości 10 teraFLOPS. To się nazywa błyskawiczny postęp. Lecz cóż znaczy dziesięć
lat w procesie rozwoju? Zaledwie drobna kropka na linii dziejów. Co będą umiały
komputery za 50 lat? Będą samodzielnie myśleć, samodzielnie się programować i będzie
można z nimi rozmawiać. Będą błyskawicznie i bezbłędnie tłumaczyć z dowolnego
języka świata na inny język. Będą komputery sądowe, które wydadzą wyrok szybciej,
lepiej, bardziej prawidłowo i sprawiedliwiej niż ludzie. Komputery będą budować
komputery, a telewizor w pokoju ustąpi miejsca trójwymiarowemu obrazowi
holograficznemu. Z kolei genetycy osiągnęli postępy, o jakich biologowie starej szkoły
nie śmieli nawet marzyć. W ciągu następnych dwudziestu lat zdołają oni unieszkodliwić
wszystkie choroby dziedziczne u noworodków, dzieci w łonie matki czy wręcz przed
zapłodnieniem. Będą mogli - jeśli prawo i etyka dopuszczą do tego rodzaju badań -
konstruować ludzi o ściśle określonych właściwościach, prawdziwe dzieła sztuki
tworzone według genetycznych projektów. Nazywa się to "zabawą w Boga",
zapominając przy tym jednak o dwóch rzeczach: Bóg (a raczej bogowie) Starego
Testamentu stworzył człowieka "na swój obraz i podobieństwo". A więc
|zaprogramował go takim, jakim chciał go mieć, a wszystko wskazuje na to, że potem
zrobił to samo z jeszcze paroma jego potomkami. Dziś powinno być już raczej jasne, że
taki bóg nie może mieć nic wspólnego z Bogiem, który stworzył Wszechświat. Genetycy
zaś, którzy "bawią się w Boga", są równie mało tożsami ze Stworzeniem i duchem
Wszechświata, co bogowie z mitologii. Dla małpy komputer może być czymś niemal
boskim - a przecież wcale tak naprawdę nie jest. Czymże zatem jest prognoza
przyszłości w perspektywie lat pięćdziesięciu wobec rozwoju naukowo-technicznego
trwającego tysiące lat? Nie ja to wymyśliłem - to tradycyjne przekazy ludzkości mówią o
ingerencjach genetycznych mających miejsce tysiące lat temu. Na jakim etapie te istoty
pozaziemskie są dzisiaj, skoro już wówczas potrafiły "wdrukować" zarodkowi przed
narodzinami określone właściwości? Może umieją podłączać się bezpośrednio do
mózgów? Może już przed tysiącami lat tak zakodowali nasz materiał genetyczny, że po
tylu a tylu pokoleniach uwolni on prastare informacje, udostępni je mózgowi? Może od
niepamiętnych czasów drzemią w nas informacje, które obudzą do życia dopiero
konkretne bodźce przenikające do świadomości? Jak by to mogło wyglądać? Każdy
współczesny genetyk wie o istnieniu tzw. odpadków genetycznych (junk). Rozumiemy
przez to bezsensowne i bezużyteczne odcinki DNA (kwasu dezoksyrybonukleinowego).
Wydają się bezsensowne dlatego, ponieważ nie mają prawidłowego początku ani końca.
Normalnie łańcuchy DNA zakończone są rodzajem "gniazdka" i "wtyczki", do których
pasują końcówki odpowiedniej pary. Profesor Beda Stadler, genetyk z uniwersytetu w

background image

66

Bernie, jako doskonałe porównanie proponuje klocki lego. Człowiek ma w zasobach
swego DNA ponad 110000 aktywnych genów, wśród nich mnóstwo odcinków
"odpadków genetycznych". Ale czy naprawdę są to odpadki? A może te porozrywane
odcinki mają jakieś ściśle określone zadanie, którego genetykom nie udało się dotąd
poznać? Trudno sobie wyobrazić, po co ewolucja przez całe miliony lat miałaby
reprodukować nie nadające się do niczego "genetyczne odpadki". Chociaż coraz więcej
zagadek udaje nam się rozwikłać i dokonujemy coraz to nowych odkryć, to jednak nasza
wiedza na temat współzależności we Wszechświecie jest żadna. A mimo to zachowujemy
się tak, jakbyśmy wiedzieli wszystko. Dlatego też nie przeszkadzają mi zapowiadani
przez dżinizm prorocy, tirthankarowie, tak jak nie przeszkadza mi super-Budda.
Również żyjący (jeszcze) Sai Baba dokonujący swoich cudów w Indiach nie złości mnie
w najmniejszym stopniu. Może po prostu zakodowana w nim informacja odrobinę za
wcześnie ujrzała światło dzienne? Wiemy przecież z doświadczenia, że niektóre geny w
człowieku uruchamiają określone procesy dopiero w odpowiednim czasie. Sześcioletni
chłopiec nie będzie miał brody, nie osiąga też dojrzałości płciowej. Dopiero kiedy
organizm spełni określone warunki fizjologiczne; uaktywnione zostają za pomocą genów
określone hormony, które dopiero teraz sterują pojawieniem się zarostu i osiągnięciem
dojrzałości płciowej. Informacja o zaroście była jednak zawarta w genach przez cały
czas. Drzemała już w organizmie noworodka, a nawet, w chwili zapłodnienia, w każdej
pojedynczej komórce. Informacja istniała przez cały czas - tylko organizm musiał
dojrzeć. Może z "genetycznymi odpadkami" jest tak samo? Może spoczywają w nich
informacje, które czekają tylko na odpowiedni sygnał - jakiś bodziec - aby się
uaktywnić? W technologii komputerowiej wypróbowuje się już "atomowe
przełączniki", w których wykorzystuje się pojedyncze elektrony do inicjowania procesu
binarnego. Te zdumiewające, pracujące z prędkością światła przełączniki odkryli
radzieccy fizycy Konstantin Lichariew i Aleksander Zorin. Efekt zwany SET (Single
Eleciron Tunneling) został już dowiedziony eksperymentalnie i uważany jest za
"czynnik umożliwiający osiągnięcie granicy miniaturyzacji w elektronice" (94 ). Skoro
jednak elektron może służyć jako "przełącznik" w procesie przetwarzania danych,
równie dobrze może posłużyć do uaktywnienia drzemiącej dotąd informacji genetycznej.
Ponieważ, z jednej strony, nie wiemy, według jakich reguł toczy się kosmiczna gra, z
drugiej zaś dysponujemy dość pokaźną liczbą bardzo dawnych informacji,
zapowiadających zarówno pojawienie się |proroków, jak i |powrót |bogów, to niejako
samo nasuwa się pytanie, jak, w jaki sposób, możliwe będzie jedno i drugie? Oczywiście,
możemy sobie tych pytań w ogóle nie zadawać, lecz jest to sprzeczne z naturą naszej
inteligencji, ponieważ oznaczałoby ni mniej, ni więcej, tylko nierozumne odrzucenie
wszystkich istniejących tekstów i świadectw wielkich, starych religii. Obojętne
odsunięcie na bok czegoś, co od tysięcy lat wywiera na nas potężny wpływ - to bardzo
nienaukowe. Nie tylko dlatego, że stare przekazy po prostu istnieją i nie da się ich tak
zwyczajnie zanegować, lecz także z tego powodu, iż my, ludzie, jesteśmy przecież cząstką
Wszechświata. Stanowimy element pewnej kosmicznej gry i naszym przeznaczeniem jest
odkryć, jaka jest nasza rola, i tę rolę odegrać. Inaczej bardzo szybko wylądujemy na
śmietniku. Powrót w innychŃ kształtach Filozofia paleo-SETI interpretuje ideę
mesjańską jako powrót tych istot pozaziemskich, które w zamierzchłych czasach
zaszczyciły wizytą naszych praojców. Aby złagodzić szok wywołany tym powrotem, jako
forpoczta wysłani zostaną ludzkości |prorocy, z zadaniem przeprowadzenia akcji
uświadamiającej. Prorocy ci mogą czerpać swoją wiedzę w najrozmaitszy sposób, na
przykład: `ts 1. Sami są istotami pozaziemskimi w ludzkim przebraniu. 2. Są ludźmi,
którzy w fazie zarodka zostali odpowiednio zaprogramowani od zewnątrz ("synowie
człowieczy"). 3. Cała ludzkość nosi w sobie genetyczną informację, przy czym uaktywni

background image

67

się ona dopiero wówczas, gdy spełnione zostaną określone warunki (przykład: zarost). U
różnych osobników dzieje się to w różnym czasie. 4. Albo też cała ludzkość nosi w sobie
genetyczną informację, ale bodziec wyzwalający przyjdzie tym razem spoza Ziemi i
będzie dotyczył tylko określonych osobników (przykład: "przełącznik atomowy"). 5. Od
samego początku tylko pojedynczy ludzie noszą w sobie informację zaprogramowaną
przez istoty pozaziemskie. 6. Genetyczna informacja zawierająca wiedzę o istotach
pozaziemskich zostanie wszczepiona pojedynczym osobnikom dopiero w czasie, który
kosmici uznają za stosowny. `tn `ty * * * `ty Wariant piąty wydaje mi się najmniej
prawdopodobny, ponieważ w końcu wszyscy pochodzimy od tych samych rodziców,
obojętnie, czy przyjmiemy, że byli to symboliczni Adam i Ewa, czy też prarodzice z
okresu po potopie. Wariant szósty nie jest wprawdzie wykluczony, ale wysoce
hipotetyczny. W Księdze Henocha (Hen 39, 1 ) czytamy: "W owe dni wybrane i święte
dzieci zstąpią z wysokiego nieba na Ziemię i ich ród połączy się z dziećmi człowieczymi."
Czyżby Henoch zapowiadał tutaj realizację wariantu drugiego? Jeśli tak, to skąd o tym
wiedział? Od |Strażników |Nieba? A od kogóż by innego? I w ogóle jak to się dzieje, że
prorocy serwują nam w swoich liczących tysiące lat księgach historie, które wyglądają
jak żywcem wzięte z science fiction? I tak, na przykład, w Apokalipsie św. Jana (Ap 9, 1-
10 ) czytamy: "I piąty anioł zatrąbił: i ujrzałem gwiazdę, która z nieba spadła na
Ziemię, i dano jej klucz od studni Czeluści. [...] A z dymu wyszła szarańcza na Ziemię,
[...]. A wygląd szarańczy: podobnie do koni uszykowanych do boju [...] i przody tułowi
miały jakby pancerze żelazne, a łoskot ich skrzydeł jak łoskot wielokonnych wozów
pędzących do boju. I mają ogony podobne do skorpionowych oraz żądła; a w ich
ogonach jest ich moc szkodzenia ludziom [...]." Trzy rozdziały dalej z kolei (Ap 12, 7-9 ):
"I nastąpiła walka na niebie: Michał i jego aniołowie mieli walczyć ze Smokiem. I
wystąpił do walki Smok i jego aniołowie, ale nie przemógł, i już się miejsce dla nich w
niebie nie znalazło. I został strącony wielki Smok, Wąż starodawny, który się zwie diabeł
i szatan, zwodzący całą zamieszkaną Ziemię, został strącony na Ziemię, a z nim strąceni
zostali jego aniołowie." |Apokalipsa, z której pochodzi cytowany fragment, miała być
podobno napisana przez apostoła Jana. Każdy specjalista wie, że to nieprawda. Jak
można wyczytać w artykule w tygodniku "Der Spiegel", "większość ewangelickich i
wielu katolickich speców od Nowego Testamentu jest co do tego zgodnych" (95 ). "Tajne
objawienie" nie pochodzi od Jana Ewangelisty, lecz od jakiegoś zespołu redakcyjnego z
lat 90-100 po Chrystusie. Oczywiście, zespół ów nie wziął sobie tego tekstu z sufitu, tylko
skompilował na podstawie znacznie starszych dokumentów. Podobne opisy, jak w
Apokalipsie, spotykamy w apokryfach, głównie (ale nie tylko) u Henocha, krótkie ich
fragmenty także w Starym Testamencie, na przykład w Księdze Daniela. Po raz kolejny
wskazuje to na istnienie jakiegoś wspólnego starszego źródła, z którego tak wielu
zaczerpnęło swoje informacje. Gdzieś kiedyś ktoś musiał jednak napisać pierwszy tekst i
przeżyć okropną wizję. Czy na pewno musiał? Nie będę tu sięgał do psychologii,
ponieważ niezbyt ją cenię, a ponadto wiem, że za jej pomocą można dowieść
wszystkiego, a więc niczego. Zależy to od tego, czy się w psychologię wierzy, czy też nie.
O wiele bliższa rzeczywistości wydaje mi się myśl następująca: Otóż wszyscy widzieliśmy
filmy |Gwiezdne |wojny oraz |Star |Trek. Dziś już wiemy, ile można wyczarować za
pomocą techniki i trików filmowych. Po istotach pozaziemskich spodziewam się jeszcze
bardziej zaawansowanej technologii wizyjnej. Może pokazują oni swoje filmy
trójwymiarowo i to bez konieczności stosowania jakichś okularów? Technika filmowa
sprzęgnięta z technologią laserową umożliwia stworzenie pełnej iluzji. A zatem
"Strażnicy Nieba" pozostawali z Henochem w najlepszych stosunkach. Pod koniec
swego pobytu na Ziemi wzięli go nawet w wielką podróż. Czemuż by więc nie mieli
pokazać paru swoim ziemskim pupilom filmów? Nieznane roboty bojowe zmieniły się w

background image

68

opisach w podobną do koni "szarańczę" mającą "pancerze żelazne", a "łoskot ich
skrzydeł jak łoskot wielokonnych wozów". Biedny archanioł Michał zaś, który
oczywiście w pokazywanym przez kosmitów filmie wcale się tak nie nazywał, a imię
otrzymał dopiero od późniejszych interpretatorów, musiał "walczyć" ze Smokiem, który
z kolei wraz ze swoimi aniołami wystąpił do walki z nim i jego aniołami, wreszcie jedna
strona zwycięża, a przegrany zostaje strącony do otchłani. Ktoś to kiedyś zapisał, nawet
jeśli wydawało mu się, że miał wizję. Wydarzenie to miało miejsce w czasach
prehistorycznych. Następne pokolenia zrobiły z tego "widzenie" ("i ujrzałem"), wreszcie
okruchy tego rzekomego "widzenia" dostały się do pism rozmaitych proroków. Potem
jakiś zespół zmajstrował z tego Apokalipsę, "tajne objawienie", które znajdujemy
pośród świętych tekstów. Najlogiczniejsze wyjaśnienie bardzo często okazuje się całkiem
banalne. Wystarczy spojrzeć na sprawę z nowej perspektywy. + Relacja obserwatora
Yaxlipoo wysłana na macierzystą planetę Podziwiani Bracia i Siostry! Czas obserwacji
planety Szeba, nazywanej przez mieszkańców Ziemią, dobiega końca. Oto streszczenie
mojego obszernego raportu, który przesłałem sondą nr 4332. Mieszkańcy tej planety
nazywają się |ludzie. Większość z nich to zakłamane i fałszywe istoty, które uważają się
na nieskończenie ważne. Walczą ze sobą nawzajem z niskich pobudek, nie cofając się
nawet przed torturowaniem swoich pobratymców w najokrutniejszy sposób. W kraju
zwanym przez nich |Afryką żył kilka ziemskich lat temu niski rangą żołnierz, który
chytrością i przemocą zdobył stanowisko przywódcy państwa. Stworzył rządy terroru
pozbawionego godności i sprawiedliwości, kazał mordować i torturować, i bogacił się
kosztem swoich ofiar, ale też kosztem innych państw. Obecnie ludzie dysponują siecią
przekazywania informacji, oplatającą całą planetę. Dlatego wszyscy wykształceni
mieszkańci Szeby wiedzieli, co się dzieje. Nie przeszkadzało im to utrzymywać z tym
rzeźnikiem stosunków handlowych i dyplomatycznych. Przykład ów odnosi się także do
innych państw i nie stracił na aktualności do ostatniego dnia moich obserwacji.
Służebnicy kierownictwa państwa nazywają się tu |politykami. Bezustannie podróżują w
różne strony i składają obietnice, których często nie mogą dotrzymać. Ich mózg
funkcjonuje jednostronnie, chociaż na zewnątrz sprawiają wrażenie, jakby było wprost
przeciwnie. Wszyscy ci politycy należą mianowicie do jednej partii, która ma za cel tylko
i wyłącznie przeforsowanie własnej ideologii. Ideologia to w zasadzie coś zbliżonego do
prymitywnej religii. Politycy wymyślają coraz to nowe zadania, żeby podkopać
osiągnięcia swoich narodów. Z poważnymi i wyrażającymi odpowiedzialność minami
wmawiają tym narodom, że państwo potrzebuje |pieniędzy (pieniądz jest
równowartością pracy). Wymyślają coraz to nowe przepisy, nakazy i zakazy, a ponieważ
przepisy te wymagają wciąż nowych organów kontroli i zarządzania, państwo
potrzebuje coraz więcej owych pieniędzy. Jednocześnie żaden z tych polityków nie ma
odwagi unieważnić przepisów, nakazów i zakazów od dawna już przestarzałych,
ponieważ wiązałoby się to z koniecznością rozwiązania jakichś tam organów kontroli i
zarządzania. Do tego zaś nie chcą dopuścić partie, ponieważ nie pasuje to do ideologii.
W ten sposób powstają wymagające ogromnej ilości pieniądza molochy, które w
ostatecznym rozrachunku pożerają środki wypracowane przez poszczególne osobniki.
Osobniki te są zmęczone, zapadają na choroby, nie mogą i nie chcą już więcej pracować
na pożerające wszystko molochy. Na planecie Szeba dochodzi do rozpadu struktur
państw, a dzieje się tak dlatego, że na krótki czas łączą się one w jeszcze większe
molochy albo te mniejsze państwa wchłaniane są przez silniejsze. Trzecia możliwość to
|rewolucja, jak określa się tutaj bunt przeciwko kierownictwu państwa. Wiele państw
przeżyło rewolucje, z tym że rewolucje te jedynie odsuwają w czasie pierwotne zło,
ponieważ każdy rewolucyjny rząd bardzo szybko wprowadza nowe molochy pożerające
pieniądze i karuzela kręci się aż do następnej rewolucji. Także rewolucje są

background image

69

prymitywnymi ideologiami, ponieważ przemocą nakłaniają inaczej myślących do
nowych rozwiązań. Ludzie wynaleźli nowe rodzaje broni, którymi mogą rozsadzić całą
planetę. Mimo swej siły niszczenia nie stanowią one żadnego zagrożenia dla naszych
ekranów ochronnych. Mieszkańcy Szeby uzasadniają produkcję straszliwej broni
dwojako, jedni tym, że muszą krzewić ideologię, inni - koniecznością obrony przed obcą
ideologią. Przywódcy poszczególnych ideologii zawsze są fanatykami. Myślą tylko o
jednym i w głowie mają |sieczkę. Przez sieczkę rozumie się drobno pokrojone,
wysuszone i łatwopalne źdźbła zboża. Od ponad stu lat ludzie produkują najróżniejsze
pożyteczne oraz bezsensowne rzeczy. Przy okazji dokonali wielu rozsądnych odkryć i
wynalazków ułatwiających im życie. Wszystkie te rzeczy nazywają |dobrami, a ponieważ
dobra te powstają tylko w wyniku pracy pojedynczych ludzi lub ich grup, muszą być
|sprzedane. Sprzedaż przynosi wspomniane wcześniej pieniądze - równowartość pracy.
Pieniądze dlatego stanowią nader pożądane dobro, ponieważ za pieniądze można
|zakupić inną pracę. Wielu ludzi, także słudzy państwa oraz członkowie ugrupowań
religijnych, zdobywają te pieniądze bez pracy. Odbierają je po prostu tym, którzy
otrzymali je za pracę. Robią to za pomocą oszustw, machinacji, kradzieży, rabunku,
zabójstw i w bardzo dużym zakresie za pomocą ideologii. Każda ideologia stawia sobie
za cel dobranie się do pieniędzy innych, aby podzielić je między swoich zwolenników.
Oczywiście, politycy reprezentujący poszczególne ideologie wmawiają ludziom, że to, co
robią, jest uczciwe. Mam nadzieję, że lepiej teraz rozumiecie, iż takie zachowanie bliskie
jest zachowań osobników umysłowo chorych. Wytwarzając dobra, ludzie
zanieczyszczają swoją planetę w taki sposób, że budzi to poważne obawy. Nie dość, że
metalami ciężkimi i wszelkiego rodzaju trującymi substancjami niszczą struktury
chemiczne swojej bazy życiowej, to jeszcze są do tego stopnia bezczelni, iż sprzedają
produkty, które ze swej strony wytwarzają nowe trucizny. Wprawdzie trucizny te
można by łatwo już wcześniej zneutralizować lub odfiltrować, lecz wielu ludzi na
najwyższych stanowiskach wzbrania się to uczynić, bo żeby potem oczyścić z
zanieczyszczeń, znowu trzeba wykonać pracę, a praca przynosi wspomniane wcześniej
pieniądze. Dokładnie tak samo bezsensowny jest ludzki brak logiki w odniesieniu do
własnego gatunku. Wykształceni spośród nich wiedzą doskonale, w czym tkwi przyczyna
wszystkich problemów z zanieczyszczeniem środowiska. Im więcej ludzi zamieszkuje
planetę, tym więcej trzeba wyprodukować dóbr. Wszyscy w końcu potrzebują mieszkań,
mebli, naczyń i tak dalej. Ludzie potrzebują też bezustannie pożywienia. I powodują
powstawanie coraz większej ilości śmieci, zarówno z pożywienia, jak i z dóbr. Wszystko
to oznacza więcej pracy i więcej energii. W ten sposób zużywają zasoby surowców.
Wprawdzie mieszkańcy Szeby wspięli się na całkiem przyzwoity poziom, jeśli idzie o
wykorzystanie energii jądrowej, lecz w wielu rejonach zakazane jest jej stosowanie. A to
ze względu na ideologię. Ludzie nie wiedzą mianowicie, co zrobić z odpadami
radioaktywnymi i twierdzą, że pozostawiliby swoim potomkom groźny spadek. Nie
przychodzi im do głowy, że przyszłe pokolenia będą o wiele mądrzejsze od nich i dlatego
z wdzięcznością skorzystają z możliwości przetworzenia radioaktywnych odpadów.
Ludzką karuzelę szaleństwa można by regulować, stosując kontrolę urodzeń. Mądrzejsi
spośród polityków i przywódców religijnych zdają sobie z tego sprawę. Niemniej jednak
nie podejmują żadnych wspólnych kroków, aby powstrzymać eksplozję demograficzną,
także poszczególni przywódcy wielkich ugrupowań nigdy nie mówią publicznie o
nadciągającej katastrofie. W tej sprawie liczy się tylko korzyść własna. Żadna ideologia i
żadna religia nigdy nie ma dość bezrozumnych owiec - tak mówi się tutaj o stadzie, które
ślepo za czymś podąża - nad którymi chciałaby panować. Dlatego kontrola urodzin ma
dotyczyć innych, nigdy własnej grupy. Niektóre ugrupowania godzą się nawet na
ewentualność wojny spowodowanej eksplozją demograficzną. Niewypowiedzianie głupi

background image

70

przywódcy tych ugrupowań uważają mianowicie, że ich ideologia wyjdzie z takiego
konfliktu umocniona. Wręcz niezrozumiale zachowują się ludzie w ramach swojej
wiary, którą nazywa się tutaj |religią. Musicie wiedzieć, że na Ziemi są religie wielkie,
które przeważnie są też stare, oraz mniejsze wspólnoty religijne, które oderwały się od
wielkich. Każda religia bez wyjątku twierdzi o sobie, że jest jedynie prawdziwą.
Zwolennicy poszczególnych religii przeklinają siebie nawzajem jako |niewierzących.
Powołują się przy tym na teksty, które oni sami lub ich przodkowie sfałszowali, lub
których nie zrozumieli. Nawet wizyty naszych przodków, którzy, jak wszystkim
wiadomo, wielokrotnie już odwiedzali planetę Szeba, ludzie wykorzystali do stworzenia
różnych religii. W dawnych dziejach Ziemi - a jest tak jeszcze dziś - religie te były
przyczyną wielu straszliwych wojen. Ponieważ w swym braku logiki i bezgranicznym
zadufaniu ludzie uważają każdego, kto nie wyznaje ich religii, za |niewiernego, a tym
samym za osobę niegodną miana |dziecięcia |Bożego, wyrzynanie takich osób nie budzi
żadnych moralnych sprzeciwów. Jednocześnie - co dla nas wyjątkowo trudne do
zrozumienia - ludzie wysyłają swych żołnierzy do walki, każdy w imię swojego Boga czy
Zbawiciela. Oczywiście, ludzie tak długo się na to godzą, jak długo wierzą w daną
religię. Aby zaś wierzyli jak najdłużej, czyni się wszystko, aby ludność całych państw
utrzymywać w stanie niewiedzy. Uświadomienie jest zabronione. Prześlę wam kilka ujęć,
które zrobiłem w czasie uroczystości religijnych. Widać na nich ludzi czczących święte
kamienie, klęczących przed wielkimi rzeźbami świętych z wystającymi brzuchami;
jeszcze inni przebijają sobie igłami miękkie części ciała albo z modlitwą i śpiewem noszą
ulicami rzeźby kobiet. Przeważająca część mieszkańców Ziemi czci ludzkie zwłoki
wiszące na drewnianym krzyżu. Powiadają, że jest to syn ich najwyższego Boga. Jak
sami widzicie, w czasie ceremonii religijnych przywdziewają najrozmaitsze szaty i
barwy, wykonując przy tym najróżniejsze dziwaczne i absurdalne czynności. Wszystko
to robią z niepojętą powagą i zawsze z wiarą w słowa swego Zbawiciela. Stan planety,
jak i jej mieszkańców, jest wstrząsający. Wprawdzie nadal jeszcze mogliby poradzić
sobie z zanieczyszczeniem środowiska, ponieważ dysponują znakomitymi środkami
technicznymi, ale jeśli w ogóle zajmują się tą sprawą, to w najlepszym razie tylko w
krajach o wyższym standardzie. Na planecie Szeba nie ma żadnej uporządkowanej
jedności. Rząd każdego państwa robi, co chce, i wyprasza sobie, aby obcy mężowie stanu
mieszali się do jego spraw. Wprawdzie rządy utworzyły ogólnoplanetarny sztuczny
twór, zwany Organizacją Narodów Zjednoczonych, ale nie dysponuje on żadną władzą
prawodawczą. Organizacja ta nie ma też władzy, która umożliwiałaby natychmiastowe
zażegnywanie niesprawiedliwości czy konfliktów wojennych. Politycy Organizacji
Narodów Zjednoczonych wysyłani są przez swoje rządy do wielkiej sali zgromadzeń.
Ponieważ z kolei każde państwo postępuje zgodnie z własną ideologią, problemy
naświetlane są wyłącznie ideologicznie. Samolubne stanowiska poszczególnych
przedstawicieli znane są już przed rozpoczęciem każdego zgromadzenia. Doskonale
potrafię sobie wyobrazić, podziwiani Bracia i Siostry, jak bardzo zdumiewa was
postępowanie mieszkańców Szeby. Zalecałbym skuteczną, choć dyskretną pomoc dla tej
planety, którą jej mieszkańcy zwą Ziemią. Każda bezpośrednia ingerencja wywołałaby u
ludzi szok. Większość mieszkańców Szeby, zwłaszcza jej duchowi przywódcy, uważają
bowiem, że człowiek jest jedyną istotą rozumną we Wszechświecie. Ściskam Was,
podziwiani Bracia i Siostry. Obserwację planety Szeba przekazuję teraz dobrotliwemu
Uptilo. + Droga do poznania Szyderstwo kończy się tam,@ gdzie zaczyna się
zrozumienie. `rp Marie von Ebner- -Eschenbach, 1830-1916 `rp Gdzie są ślady istot
pozaziemskich? Wszędzie. Wszędzie? Większość ludzi nie dostrzega żadnych śladów. Co
najwyżej poszlaki, a te dają się podważyć. Kto nie rozpoznaje śladów w legendarnych
przekazach ludzkości, ten musi być ślepy na jedno oko. Być może tacy jednoocy nie

background image

71

czytają książek, a przynajmniej tych traktujących o hipotezie paleo-SETI. Po każdym
wykładzie spotykam się z pytaniem, dlaczego w takim razie pozaziemscy przybysze nie
zostawili nic lepszego? Co komu po pismach religijnych i historiach z dawnych czasów,
co komu po "niebiańskich Nauczycielach" i osobliwych ciągach liczbowych, skoro każdy
może je sobie zinterpretować, jak mu się żywnie podoba? Wszyscy chcą dowodów.
Niepodważalnych i powtarzalnych. Dopiero wówczas nauka nadstawi ucha. Czy aby na
pewno? Ileż to już razy nauka dostarczyła dowodów, które później znowu zostały
rozmydlone, ponieważ nie pasowały do narzuconego przez religię obrazu świata? Albo
ileż to razy jakaś gałąź nauki przedstawiła dowody, które innej gałęzi nauki zupełnie nie
pasowały? Albo - powiedzmy to z ręką na sercu - ile razy w jakiejś dziedzinie wiedzy
wypracowano niepodważalne dowody, które z przyczyn ideologicznych storpedowano
na całej linii? Genetycy wszystkich laboratoriów świata mogliby wyśpiewać na ten temat
cały chorał! Mogą sobie bez zarzutu i w sposób nie ulegający wątpliwości dla
zainteresowanych dowieść, jak bardzo rozsądne, ważne i przyszłościowe są badania
genetyczne! A jakie jest echo w mediach? Precz z łapami! To niebezpieczne! Straszne!
Trzeba natychmiast zakazać! Jak to powiedział Albert Einstein: "Są dwie rzeczy
nieskończone: Wszechświat i ludzka głupota" (przy czym jeśli idzie o to pierwsze uczony
żywił nawet pewne wątpliwości). Jakiego rodzaju niepodważalne dowody musieliby
zatem pozostawić pozaziemscy przybysze? Jakieś rzeźby na skałach i szczytach? Nie.
Przez tysiąclecia wszystko ulega zniszczeniu. Czy powinni wznieść jakieś budowle,
powiedzmy piramidy? Nie, z powodów jak wyżej. Jeśli bowiem nie zniszczą ich bakterie,
wpływy środowiska, termity czy zadufani w sobie ludzie, to na pewno zrobią to
trzęsienia ziemi, potopy, wybuchy wulkanów i inne zjawiska przyrodnicze. Mogliby
przecież zdeponować gdzieś niezniszczalne napisy. Świetnie! A gdzie, że pozwolę sobie
zapytać? W jakiej budowli? Na jakiej górze? Zastrzeżenia jak wyżej! A dlaczego w
ogóle budowla? Przecież można i bez tego. Istoty pozaziemskie mogłyby przecież
zdeponować w paru świątyniach czy królewskich pałacach metale lub tworzywa
sztuczne, zdolne przetrwać wszystkie epoki. I rzeczywiście, pozostałości takie istnieją,
tyle, że religie, w obrębie których one funkcjonują, nie zezwalają na naukowe badania
(96 ). Zresztą, z jakiego to niezniszczalnego materiału miałyby być sporządzone takie
boskie tablice? Ze srebra, złota, platyny? Wszystko to są materiały, które łatwo można
stopić. Ze stali? Z jakiejś superstali? A gdzie w takim razie podziały się grube płyty
pancerne z pierwszej wojny światowej? Pordzewiały! A gdzie są szczątki dziesiątków
tysięcy samolotów strąconych w czasie drugiej wojny światowej? Przecież to było
zaledwie wczoraj! A te nieliczne egzemplarze, które przetrwały w muzeach, za tysiąc lat
nie będą już istnieć. Ale "Strażnicy Nieba" musieli przecież zostawić jakieś odpadki.
Chyba powinno być możliwe ich odnalezienie - czyż nie? Absurdem jest szukanie jakichś
porzuconych przedmiotów po upływie tak długiego czasu. Przyroda dokonała ich
rozkładu. A cenniejsze rzeczy, te, których nie zżarłyby bakterie czy rdza, przybysze
zabrali z powrotem. Musi jednak istnieć jakaś droga, aby można było przekazać
informacje z przeszłości w przyszłość. Jestem tego samego zdania. W tym celu - i nie ma
tu innego wyboru - muszą być spełnione dwa warunki: `ts 1. Informacja musi być
niezniszczalna. 2. Informacja w żadnym razie nie może się dostać w ręce
nieodpowiedniego pokolenia. `tn Jakież będzie to nieodpowiednie pokolenie? Otóż
każde, które nie potrafiłoby w sposób sensowny spożytkować takiej informacji od istot
pozaziemskich. Zniszczyłoby ono takie przesłanie, nie odszyfrowawszy go. Gdyby
informacja ubrana była w formę wyższej matematyki, to mogłaby zostać odcyfrowana
jedynie przez bardzo zaawansowaną w tej dziedzinie społeczność. Gdyby składała się z
mikrofilmów, to w grę wchodziłaby tylko społeczność umiejąca odczytywać mikrofilmy.
Gdyby zapisana była w języku komputerowym, skorzystać mogłaby tylko społeczność

background image

72

zaawansowana komputerowo. Gdyby informacja była zdeponowana na jałowym
Księżycu czy też (prawie) jałowym Marsie albo, powiedzmy, na satelicie okołoziemskim,
to mogłaby zostać przechwycona jedynie przez społeczność dokonującą lotów
kosmicznych. A jeśli zawarta jest w obrębie genów, to dobierze się do niej dopiero ta
społeczność, która zdoła do końca rozszyfrować DNA. |Aby |jednak dana społeczność w
ogóle wpadła na pomysł szukania takiej informacji, trzeba powykładać ślady, poszlaki.
Wiadomo, że czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal. Jeśli nikomu nie przyjdzie na
myśl, iż istoty pozaziemskie mogły wywrzeć wpływ na rozwój młodej ludzkości, to nikt
nie będzie szukał żadnych dowodów. Proste, prawda? Przesłanie genów Z dzisiejszego
stanu badań paleo-SETI wynika, że sensownym byłoby powierzenie przesłania istot
pozaziemskich zarówno genom ludzkim, jak i określonym genom roślin. Istoty
pozaziemskie sprzed tysięcy lat postawiły na ludzką, czy raczej naukową, ciekawość.
"Bogowie stworzyli człowieka na swój obraz i podobieństwo" - powiadają starożytne
przekazy. Ale jak wynika ze starożytnych legend, stworzyli oni nie tylko człowieka, lecz
także wyjątkowe i jedyne w swoim rodzaju rośliny. Wszystko, co pozaziemscy przybysze
musieli zrobić w przeszłości, to wszczepienie określonych sekwencji genów (zmiana w
DNA, nazywana także "sztuczną mutacją") w ludzkim genomie i wybranych |boskich
|roślinach. Ponieważ od momentu przeprowadzenia owej sztucznej mutacji człowiek
wyodrębnił się spośród hominidów jako jedyny gatunek rozumny, stał się także ciekawy.
Ciekawość jest składnikiem inteligencji. Ciekawości zawdzięczamy całą naszą wiedzę.
Naukowa ciekawość sprawiła, że zaczęliśmy szukać cząstek subatomowych, badać
początki Wszechświata, przeprowadzać sekcję naszego własnego ciała aż po najmniejsze
odcinki w obrębie DNA. Ponieważ ludzie i rośliny bezustannie się rozmnażają i za
każdym razem taka genetyczna informacja przekazywana jest następnemu pokoleniu,
przesłanie istot pozaziemskich powinno znajdować się w nas samych i ewentualnie w
kilku gatunkach boskich roślin. Tym samym spełnione zostałyby obydwa warunki
minimum: `ts 1. Przesłanie byłoby niezniszczalne tak długo, jak długo istnieją rośliny i
rodzaj ludzki. 2. Dopiero to pokolenie, które opanuje tajniki biologii molekularnej
(genetyki), będzie w stanie wytropić je i odcyfrować. `tn Druga przesłanka pociąga za
sobą automatycznie konieczność znajomości całego szeregu innych zdobyczy nauki i
dysponowania możliwościami technicznymi. Na przykład, nikt nie może uprawiać
biologii molekularnej, nie mając mikroskopów o wysokiej rozdzielczości. W końcu
trzeba przecież poznać wnętrze komórki. Jeśli ktoś nie zna struktury podwójnej helisy,
nie może rozwikłać |genomu. Do tego dochodzą określone urządzenia techniczne i
procedury, które opanować może jedynie społeczność na pewnym poziomie
technologicznym. Mikroskop elektronowy jest nie do pomyślenia bez energii
elektrycznej, tak samo jak nie do pomyślenia jest dokonanie analizy miliardów
możliwości w obrębie DNA bez udziału komputerów. Jedno nie może działać bez
drugiego. Refleksje te ujawniają jeszcze jeden aspekt sprawy, który tak drażni wielu
krytyków hipotezy paleo-SETI. Brzmi on: Dlaczego właśnie teraz? Dlaczego |właśnie
|teraz miałoby nam przyjść do głowy, aby szukać śladów istot pozaziemskich w naszej
przeszłości? Mówiąc dosadnie: Kosmosowi jest absolutnie obojętne, |kiedy zaczniemy
szukać istot pozaziemskich. Wiadomo bowiem, że zaczniemy szukać |wtedy, gdy
przyjdzie właściwy moment - obojętne, kiedy on przyjdzie. Gdyby nasi naukowcy nie
prowadzili badań genetycznych i zaczęli je prowadzić dopiero za sto lat, to najwcześniej
|wtedy właśnie moglibyśmy zacząć poszukiwać śladów istot pozaziemskich w naszych
genach. Syndrom "dlaczego właśnie teraz" jest rozciągliwy jak guma, ponieważ "teraz"
zależy od warunków zewnętrznych. Jasne? Sprawą wyodrębnienia się człowieka spośród
hominidów zajmowałem się już w kilku książkach (97 ). Najnowsze tezy konserwatywnej
antropologii przyjąć mogę, co najwyżej pobłażliwie kręcąc głową. Oto w prasie

background image

73

zaczynają pojawiać się głosy, że badania nad skamielinami "stawiają pod znakiem
zapytania powszechnie uznaną teorię o pochodzeniu człowieka" (98 ). A to dlatego, że
chińscy naukowcy zbadali przedludzką czaszkę o 200 tysięcy lat starszą, niż powinna
być wedle dotychczasowej teorii. Ledwie to przełknęliśmy, a tu amerykańscy
antropologowie ogłaszają, że za pomocą najnowszych metod przeprowadzili datowania
aż trzech czaszek naraz, i że są one aż o 800 tysięcy lat starsze niż |Homo |erectus
("człowiek wyprostowany") (99 ). Naukowcy spierają się teraz, czy człowiek pochodzi z
Afryki (teoria tzw. out of Africa), czy z Jawy. A może praczłowiek pochodzi z Chin,
chyba że wkrótce światło dzienne ujrzą jakieś znaleziska z Japonii, które po raz kolejny
przewrócą do góry nogami wszystkie dotychczasowe teorie? Teoria Darwina nadal
stanowi credo antropologii. W kręgach naukowych za bluźnierstwo uważa się, jeśli ktoś
w nią |nie |wierzy. A przecież nie ma roku, żeby na jakiejś konferencji prasowej nie
ogłaszano nowego znaleziska, przy czym każda taka skamielina uznawana jest za
szczątki już absolutnie najstarszego praczłowieka. Aż do wykopania czegoś nowego. W
dodatku skamieliny znajduje się w różnych krajach, oddalonych od siebie niekiedy o
dziesiątki tysięcy kilometrów. Także jeśli idzie o daty, nic się nie zgadza. W końcu
przecież już w obrębie 50 pokoleń mogą zajść mutacje pociągające za sobą powstanie
decydujących różnic. Jeśli dla życia jednego pokolenia przyjąć czas 50 lat, to 50 pokoleń
daje okres 2500 lat. Ale w antropologii liczy się z rozmachem: 10 tysięcy lat w jedną czy
w drugą stronę nie odgrywa żadnej roli. I zaraz skleja się ze sobą techniką fotograficzną
kości z różnych kontynentów, zupełnie jakby wszystkie pochodziły od jednego i tego
samego egzemplarza tajemniczego |praczłowieka. Na moje wyczucie antropologia nie
prowadzi badań prehistorii |człowieka |rozumnego, lecz studiuje mutacje i odgałęzienia
w obrębie małp. Jaka to różnica, czy jakieś małpie kości liczą sobie 1,8 czy 3 miliony lat?
Zupełnie nie obchodzi mnie też, kiedy jakiś gatunek małp stanął na tylnych kończynach
i od kiedy potrafi prostować palce stóp. Nie neguję bynajmniej, że w ciągu ostatnich 20
milionów lat całe odgałęzienia małpiego drzewa genealogicznego przechodziły
najróżniejsze zmiany i że także nasi praprzodkowie wywodzą się z tego samego drzewa.
Tyle tylko, że cały ten małpi gaj nie ma nic wspólnego z rozwojem inteligencji u |Homo
|sapiens. Po prostu to tzw. bogowie stworzyli człowieka rozumnego. Pochodził on
oczywiście z pnia hominidów - bo i skądże indziej? I to właśnie te wszczepione przez
bogów geny odkryją nasi genetycy. Pytanie tylko, czy będzie im wtedy wolno
opublikować wyniki badań? Byłby to bowiem dowód potwierdzający hipotezę paleo-
SETI. Dostarczą go łebscy i przeważnie niezbyt religijni genetycy. Sygnał do startu na
bieżni poznania dano już dawno. Maszyny dlaŃ człowieka z probówki Już pod koniec
1987 r. w naukowym magazynie "Nature" (nr 325 ) podano, iż japońscy genetycy
zbudowali supersekwencer - aparaturę zdolną do rozszyfrowania miliona "liter" DNA
dziennie. Od tamtego dnia czas nie stał w miejscu. Program badawczy, nazwany
"Human Genome Project", idzie pełną parą. Jeśli państwo zastopuje środki finansowe,
ponieważ ideologiczne klapki na oczach nie pozwolą dostrzec perspektyw, włączy się
przemysł. W samych Stanach Zjednoczonych jest ponad 300 prywatnych i na wpół
państwowych firm zajmujących się genetyką. Kilka kilometrów od Waszyngtonu przez
24 godziny na dobę pracują sekwencery - maszyny do rozszyfrowywania DNA. W
podwaszyngtońskim Gaithersburgu ma swoją siedzibę The Institute for Genomic
Research, w skrócie TIGR. W sterylnie czystym pomieszczeniu pracuje jednocześnie
trzydzieści sekwencerów. Dyrektor TIGR, dr Craig Venter, okazuje się człowiekiem
szerokich horyzontów: swoje maszyny nazwał imionami mitologicznych bohaterów:
"Herkules", "Thor", "Jowisz" czy "Bachus". Starożytni bogowie znów są w akcji.
"Każdego dnia maszyny Instytutu odszyfrowują sekwencje prawie 600 genów, w
pamięci zachowuje się struktury do 500 tysięcy cząstek zasadowych" (100 ). Najpóźniej

background image

74

za 10 lat każdy genetyk będzie miał dostęp do pełnego ludzkiego genomu. Człowiek z
probówki stanie się rzeczywistością. A przecież TIGR jest zaledwie jednym oczkiem w
sieci "Human Genome Project". Liczne uczelnie na całym świecie włączone są w
badania cząstkowe programu rozszyfrowania DNA. To samo dotyczy laboratoriów
wielkich firm farmaceutycznych. W krajach, w których zacofana polityka uniemożliwia
przyzwoite badania genetyczne, potentaci dawno już zlecili badania genetyczne swoim
zagranicznym filiom. Dysponują one ogromnymi środkami finansowymi, najlepszym
personelem oraz aparaturą i zupełnie nie przejmują się zacofańcami na ojczystej ziemi
(we Francji będzie to paryska firma Genethon, w Japonii podtokijskie Sagami Center).
W sektorze badań genetycznych obowiązuje stara zasada specjalistów od zbrojeń: "Jeśli
my tego nie zrobimy, zrobią to tamci, a to byłoby jeszcze gorsze" (101 ). A |co tak
właściwie oni robią? Człowiek ma około 110 tysięcy genów podzielonych na 3 miliardy
odcinków DNA ("klocki lego"). Do chwili ukazania się tej książki (koniec 1995 r.)
odkodowano już ok. 10 tysięcy genów. Oznacza to, że wiadomo, |czym one kierują.
Komuś może się wydawać, że 10 tysięcy rozszyfrowanych genów wobec 110 tysięcy
zawartych w ludzkim genomie to niewiele, ale po pierwsze, na świecie pracuje nad tym
coraz więcej supersekwencerów, które zajmują się zapamiętywaniem i porównywaniem
"genowych skrawków", a po drugie, wybór jest coraz łatwiejszy, bo coraz więcej genów
już znamy i z góry wiadomo, do czego taki nowy gen na pewno nie może służyć. Jak
przybliżyć laikowi taki proces dekodowania genów? Jak on się odbywa? Geny to
mikroskopijne odcinki podwójnej helisy DNA (helisa to coś w rodzaju skręconej
"drabinki sznurowej"). Można ją sobie wyobrazić jako rodzaj zamka błyskawicznego,
którego zaczepy składają się z łańcuchów kwasu rybonukleinowego (RNA). |Każda
komórka ludzkiego ciała zawiera nić DNA. Drabinka sznurowa ma szczebelki, w DNA
są one również i to od razu w czterech rodzajach, bo stanowią je cztery podstawowe
zasady organiczne: adenina, guanina, cytozyna i tymina. Wraz ze związkami
fosfocukrowymi

owe "szczebelki drabinki sznurowej " tworzą |sekwencje

|nukleotydowe, czyli niejako "litery" kodu genetycznego. "Szczebelki" te nie
przyczepiają się do "drabinki" byle jak, ponieważ zawierająca azot adenina "myśli"
tylko o związaniu się z tyminą, guanina zaś czuje magnetyczny "pociąg" do cytozyny
(jak w klockach lego, gdzie |nie |wszystko do wszystkiego pasuje). Teraz wystarczy sobie
wyobrazić te cztery podstawowe zasady w czterech różnych kolorach i rozciągnąć
"drabinkę sznurową" na długość jakichś stu metrów. W modelu tym drabinką
sznurową byłby łańcuch DNA, barwy zaś stanowiłyby litery kodu genetycznego. Co się
teraz dzieje? DNA w obrębie komórki kawałek o kawałku, "szczebelek" po
"szczebelku", otwiera swój "zamek błyskawiczny" i zaczyna się reduplikować
(podwajać). Nukleotyd po nukleotydzie "podłącza się" niejako do odpowiedniej zasady.
Zasady te to związki chemiczne, które przez cały czas swobodnie "pływają" sobie we
wnętrzu komórki. Pobieramy je z pożywienia, nasz układ trawienny przerabia je i
rozkłada na podstawowe składniki. W ten sposób powstaje nowa nić DNA, absolutnie
identyczna z poprzednią. Teraz dochodzi do podziału komórki i w nowej komórce znów
skręcony łańcuch DNA dzieli się i reduplikuje. Tak właśnie rozrastają się komórki, tak
wreszcie rozrasta się ciało - i w każdej komórce znajduje się pełny program rozwoju
całego ciała. Ciało człowieka liczy prawie 50 bilionów komórek i w tyluż egzemplarzach
powielony jest w nich jego program. Każda "litera" kodu genetycznego odpowiada w
ludzkim ciele za wzrost czego innego. Na przykład może być tak, że sekwencja
czerwony-niebieski-żółty odpowiada za porost włosów, sekwencja żółty-czerwony-
niebieski za kolor włosów, sekwencja zielony-niebieski-zielony za rośnięcie paznokci,
sekwencja zaś zielony-czerwony-żółty za brązowe oczy. Załóżmy, że w modelu długiej na
sto metrów drabinki sznurowej na 14,6 metrze znajduje się kombinacja zielony-

background image

75

niebieski-czerwony i że odpowiada ona za rozwój zdrowej wątroby. Wskutek mutacji
(zmiany) sekwencja ta nagle "oszalała" i zreduplikowała się jako zielony-zielony-
zielony. A to prowadzi do raka wątroby. Co trzeba zrobić? Wycinamy błędną sekwencję
barw zielony-zielony-zielony i wstawiamy w to miejsce prawidłową kombinację zielony-
niebieski-czerwony. Dalej komórka będzie już przekazywać prawidłową informację
genetyczną i wątroba będzie się rozwijać normalnie. Aby móc tego dokonać, genetyk
musi najpierw wiedzieć, jaka kombinacja kolorów za co odpowiada. Dokładnie temu
właśnie służy rozszyfrowywanie DNA za pomocą supersekwencerów. A po cóż nam, tak
na dobrą sprawę, taka genetyczna wiedza? Czy aby nie próbujemy tu wyręczyć Pan
Boga? Czyż nie powinniśmy zostać tacy, jacy jesteśmy? Wskutek wpływów środowiska,
promieniowania, chemikaliów, które poprzez skażone pożywienie dostają się do
komórek, powstają defekty w łańcuchu DNA. Nagle pojawia się rakowy guz, który może
zaatakować wszystkie komórki. Tego rodzaju defekty dziedziczone są potem przez
kolejne pokolenia. Jeśli chcemy wyleczyć dotkniętą rakiem osobę i zapobiec przekazaniu
zdefektowanego genu potomstwu, musimy ze stuprocentową pewnością wiedzieć, który
odcinek "drabinki sznurowej" powoduje wyrastanie nieprawidłowych "szczebelków".
Wtedy można dokonać reperacji - podobne manipulacje genami są już dziś niemal na
porządku dziennym. Dziś wytwarza się na drodze genetycznej hormony, jest
wyprodukowana tą metodą insulina, są enzymy, proteiny (białka) i najróżniejsze
bakterie, które na przykład neutralizują rozlaną na morzu ropę naftową albo niszczą
szkodliwe mikroby. Na bazie genetycznej powstają już najróżniejsze preparaty
medyczne, np. środki hamujące procesy zapalne, witaminy, środki antydepresyjne czy
regenerujące. Przemysł spożywczy i środków do prania od dawna posługuje się
syntetycznymi enzymami, z czego konsument nie zdaje sobie nawet sprawy. Który
nastolatek, z dumą noszący swoje sprane dżinsy, domyśla się, że efekt ten zawdzięcza
syntetycznie wytworzonym enzymom? Proces powstawania |rynku |genów postępuje na
całego, wkrótce pojawi się też nowy zawód - lekarz genów. Nie z tego świata Jakie
pytania zaczną sobie jednak zadawać genetycy, odkrywając na "drabince sznurowej"
DNA coraz więcej genetycznych informacji, które w żadnym razie nie mogą pochodzić
od naszych przodków? Bo przecież istnieje materiał porównawczy, w końcu wciąż
jeszcze żyją nasi krewniacy: goryle, szympansy, orangutany i inne gatunki małp. Co
zrobimy, kiedy pewnego dnia zostanie dokładnie ustalone, który odcinek DNA
odpowiedzialny jest za ludzki ośrodek mowy i na podstawie badań materiału
porównawczego stwierdzimy, że odcinki takie pojawiły się |nagle? Że nie powstały w
toku ciągłego, ewolucyjnego rozwoju tylko ot tak, jakby z dnia na dzień zostały
wbudowane w "drabinkę sznurową" DNA? Materiałem porównawczym mogą być nie
tylko żyjące do dziś gatunki małp, ale także mumie z najróżniejszych stron świata. Jak
się zachowamy, jeśli odszyfrowanie ludzkiego DNA wydobędzie na światło dzienne
informacje, jakie nigdy nie mogły się rozwinąć u człowieka czy jakiegokolwiek
praczłowieka, ponieważ nie były mu one do niczego potrzebne? Co wyjąkamy, kiedy
wyłonią się "zahibernowane" odcinki DNA, które w żadnym razie |nie |będą |mogły być
ziemskiego pochodzenia, ponieważ nie będą pasowały do żadnej ziemskiej formy życia?
Jak zareagujemy, kiedy genetycy w sposób niepodważalny i możliwy do odtworzenia
przez każdego fachowca stwierdzą, że najstarsi faraonowie Egiptu, ci o nienaturalnie
wielkich czaszkach, ci, którzy mówili o sobie, że są "synami bogów", noszą w sobie
materiał genetyczny absolutnie nie ziemskiego pochodzenia? Materiał, który w
rozumieniu teorii ewolucji nie wykazuje żadnych |stopni |pośrednich? I co zaczniemy
wygadywać, jeśli |ten |sam materiał genetyczny zlokalizowany zostanie u żyjących na
drugim końcu świata preinkaskich władców - |Synów |Słońca? Stoimy na ruchomych
schodach procesu poznawania i nie możemy z nich zeskoczyć. Jeszcze przed dotarciem

background image

76

do celu będzie miał miejsce Wielki Wybuch: pojawi się wiedza o nabyciu inteligencji
przez człowieka, nadejdzie Dzień Sądu Ostatecznego dla dotychczasowego sposobu
pojmowania. Lecz przecież to, co możliwe jest w przypadku genomu człowieka,
sprawdza się także u zwierząt. Od kilku lat wiele hałasu robi się wokół |dinozaurów.
Jednocześnie większość ludzi nie wie nawet, co znaczy słowo "dinozaur". Nazwa
powstała w roku 1841, kiedy angielskiemu zoologowi Richardowi Owenowi (1804-1892 )
po raz kolejny wpadły w ręce szczątki kostne przypominające wyglądem kości
jaszczurki. Owen utworzył tę nazwę, wykorzystując dwa greckie słowa: |deinos
(straszny, potężny) oraz |sauros (jaszczurka). Od momentu nakręcenia przez Stevena
Spielberga filmu Park jurajski bez przerwy czytamy w prasie o coraz to nowych
"dowodach" na to, jak i dlaczego wyginęły dinozaury. Prawdziwa nie kończąca się
historia. Jakieś 200 milionów lat temu na Ziemi istniały najróżniejsze gatunki
jaszczurów. Był na obszarze Egiptu długi na 12¬7¦m mięsożerny potwór spinozaur i
kentrozaur w kolczastym pancerzu. Były szybko pływające plezjozaury o małej czaszce i
silnej płetwie ogonowej, a także trzydziestometrowej długości, wysokie na 12¬7¦m
brachiozaury. Żyło około setki gatunków, łącznie z gadami latającymi. Aż tu nagle,
jakieś 64 mln lat temu, ni stąd, ni zowąd, wszystkie te dinozaury wymarły. I to na
wszystkich kontynentach, zupełnie jakby wybuchła jakaś choroba zakaźna atakująca
wyłącznie dinozaury. Wokół tego Wielkiego Wymierania jaszczurów powstają coraz to
nowe teorie (102 ) - najnowsza z nich powiada, że przyczyną było uderzenie meteorytu.
Może i tak - tylko dlaczego w jego wyniku zginęły tylko dinozaury, a inne pradawne
zwierzęta nie? W filmie |Park |Jurajski widzimy, jak naukowcy pobierają zawartość
żołądka komara zamkniętego w kawałku bursztynu. Ponieważ komar tuż przed
śmiercią ssał krew dinozaura, w jego żołądku znaleziono też kilka fragmentów łańcucha
DNA tego gada. Tą drogą, przy zastosowaniu paru dodatkowych procedur, naukowcom
udaje się - abrakadabra! - wyhodować żywe okazy najróżniejszych dinozaurów. W
fantazji, a nawet w teorii, proces taki jest możliwy, tyle, że do jego urzeczywistnienia
potrzebny jest materiał wyjściowy znacznie bogatszy niż parę fragmentów DNA z
komarzego żołądka. Do odtworzenia dinozaura potrzeba byłoby pięćdziesiąt tysięcy
genów po tysiąc "cegiełek" każdy. A taką ilością materiału nikt jeszcze nie dysponuje,
chyba że zostanie znaleziony w żołądku jakiegoś ptaszka. Ptak jurajski Paleontolog z
Monachium, dr Peter Wellnhofer, przeprowadził badania skamieniałych resztek
prehistorycznego ptaka archeopteryksa. Liczy on sobie około 150 mln lat, mierzy
40¬7¦cm długości i wyceniony jest na 8 mln marek. Jest tylko siedem takich egzemplarzy
na całym świecie, a to podnosi cenę. Dr Wellnhofer odkrył, że archeopteryks ma między
zębami trójkątne płytki kostne, które właściwie są typowe dla zupełnie innego gatunku -
mianowicie dla mięsożernego allozaura. Tak więc dr Wellnhofer jest przeświadczony, że
wszystkie gatunki ptaków "od wróbla po kondora - pochodzą od dinozaurów" (103 ).
Według dotąd obowiązującego dogmatu ptaki pochodzą od gadów. Nie potrafię ocenić,
która z teorii okaże się prawdziwa, lecz skoro ptaki wywodzą się od dinozaurów, to
powinno być możliwe wykrycie właściwego dla nich materiału genetycznego w każdym
wróblu. Być może łebscy genetycy odkryją wówczas, dlaczego wszystkie bez wyjątku
gatunki dinozaurów |musiały zniknąć z powierzchni Ziemi. Jak to musiały? Przecież
mogło być tak, że te olbrzymie przedpotopowe potwory stanowiły jakieś zagrożenie dla
Ziemi, może przez to, że wyżarłyby wszystko do czysta - rośliny i zwierzęta -
uniemożliwiając jakąkolwiek ewolucję form przedludzkich? Może |ktoś zapobiegł
sytuacji, aby planeta tak idealna jak Ziemia - nie za gorąca i nie za zimna - dostała się w
szpony gigantycznych i głupich stworzeń, nie rokujących najmniejszych nadziei, że
kiedykolwiek staną się rozumne i będą zdolne wytwarzać narzędzia. Może, może...
Osiągnięcia w dziedzinie genetyki można porównać z książką do historii pokazywaną

background image

77

dziesięcioletniemu chłopcu. Chłopiec widzi obrazki i wyjaśnienia, o których dotychczas
nie miał pojęcia, które nigdy nawet nie przyszłyby mu do głowy. I nagle ma już jasne jak
słońce odpowiedzi na nigdy nie zadane pytania. W jaki właściwie sposób powstała
ludzka świadomość? Siedemnaście lat temu pytanie takie rzucił dr Julian Jaynes,
profesor psychologii uniwersytetu w Princeton w USA, wywołując wśród swoich
kolegów po fachu pełne politowania kręcenie głowami. Świadomość? No jak to, przecież
powstała sama na którymś tam etapie ewolucji! Czy na pewno? |Co |sprawiło, iż
uświadomiliśmy sobie, że istniejemy? Czy ryba ma |świadomość istnienia innych
osobników tego samego gatunku, czy też może większa ryba pożera mniejszą, nawet
sobie tego nie |uświadamiając? Świadomość nie ma nic wspólnego z odruchami, ze
strachem czy merdaniem ogonem, nie jest też sumą procesów pamięciowych. Równie
mało wspólnego ze świadomością ma także doświadczenie i uczenie się. Żebyśmy nie
wiadomo ile informacji wprowadzili do mózgu elektronowego, to nadal nie uzyska on
świadomości. Jaynes powiada (105 ): "Okresy naszej świadomości są w gruncie rzeczy o
wiele krótsze, niż nam się wydaje. Trudno to sobie uzmysłowić, bo przecież momentów,
w których |nie |jesteśmy świadomi, nie uświadamiamy sobie w najdosłowniejszym tego
słowa sensie. I właśnie nad tymi lukami rozciąga się niby sieć o szerokich okach nasza
świadomość, stwarzając jedynie złudzenie gęstości i ciągłości. Nieświadomość porównać
można do wszystkich tych przedmiotów w ciemnym pomieszczeniu, na które w danym
momencie |nie |pada snop światła latarki." Co zatem stanowi o świadomości? Jak ona
powstała? To pytanie pozostaje bez odpowiedzi, dokładnie tak samo jak pytanie o
zdolności matematyczne. Spośród wszystkich zwierząt na kuli ziemskiej tylko człowiek
wykazuje znajomość matematyki. Stwierdzenie, że to przecież logiczne, bo w końcu
musieliśmy umieć liczyć, aby rozliczać się między sobą albo wymieniać towary, odwraca
logiczny porządek rzeczy. |Najpierw musiała istnieć sama zdolność, dopiero |potem
przyszło liczenie. W końcu zwierzęta też mają nogi i narządy chwytne zakończone
szponami, a przecież, jak dotąd, żadnemu psu nie przyszło do głowy, by policzyć na
pazurach zjedzone kiełbaski. Zdolności matematyczne stanowią warunek wszelkiej
wiedzy. Bez matematyki nie da się nic wyliczyć i nic porównać. Dr Max Flindt, który
zajął się tym zagadnieniem, wyjaśnia rzecz na przykładzie (106 ): "Bez zdolności
matematycznych nie moglibyśmy wylądować na żadnym ciele niebieskim. W życiu
codziennym człowiek nawet nie zdaje sobie sprawy, że bez najwyższej matematycznej
precyzji niemożliwe jest wysłanie statku kosmicznego na Księżyc lub Marsa i z
powrotem. To samo dotyczy lotów wahadłowców i każdego wystrzelonego satelity.
Wyliczenie właściwego kąta wejścia wahadłowca w atmosferę to jeden z
najdobitniejszych przykładów, ponieważ od tego wyliczenia zależy, bądź co bądź,
ludzkie życie. Jeśli kąt byłby zbyt rozwarty, i to zaledwie o ułamek stopnia - statek
spłonąłby wraz z załogą. Jeśli natomiast byłby zbyt ostry, statek kosmiczny odbiłby się
od powłoki atmosferycznej i został wykatapultowany w przestrzeń. I znów załoga
straciłaby życie. Wszystko to łączy się w pewien sposób z ewolucją, zasadą ewolucji
bowiem jest, że żadne ze zdolności nie rozwijają się |same |z |siebie, zawsze musi być tak,
że w którymś momencie rozwoju są one niezbędnie konieczne. Nie ma jednak żadnego
powodu, dla którego matematyka miałaby być nieodzowna dla przeżycia człowieka
pierwotnego. Najróżniejsze gatunki zwierząt przeżywają przecież w końcu także bez
znajomości matematyki (węch tak - matematyka nie!). W Kosmosie natomiast przeżycie
bez matematyki jest niemożliwe. Co się zaś tyczy ziemskich kosmonautów, w równym
stopniu dotyczy pozaziemskich. Jeśli istoty pozaziemskie rzeczywiście odwiedziły kiedyś
Ziemię, to z pewnością opanowały matematykę. Dlatego drzemiące w nas zdolności
matematyczne uważam za dowód na to, że nie jesteśmy tworem |tylko ziemskim." Tak
pewnie właśnie jest. Bogowie stworzyli ludzi na |swój obraz i podobieństwo. I nagle,

background image

78

nawet nie zadając takiego pytania, odnajdujemy odpowiedź w naszych genach. Sztuczna
inteligencja Wczesnym latem 1993 r. w stolicy Górnej Austrii, Linzu, zebrało się dość
osobliwe towarzystwo. Kilkuset specjalistów komputerowych spotkało się tam z okazji
Ars Electronica - i nie chodziło o jakieś tam kolejne targi komputerowe, jakich co roku
mnóstwo odbywa się na całym świecie. W Linzu chodziło o sztuczną inteligencję (po
angielsku AI - od |artificial |intelligence). Pani Ulrike Gabriel z frankfurckiego Instytutu
Nowych Mediów zaprezentowała na przykład karaluchy na baterie słoneczne.
Sterowane światłoczułymi sensorami sztuczne owady obmacywały teren wokół siebie,
zbierały się w grupki, "obwąchiwały się" nawzajem lub cofały gwałtownie po
napotkaniu przeszkody. Po co to wszystko? Elektronika zamontowana w karaluchach
służy do |zbierania doświadczeń. Na czym to polega, zademonstrował Tom Ray na
swoim programie komputerowym |Tierra. Ze stu poleceń uformował elektroniczną nić,
podobną do nici DNA, która sama się powielała. Po 24 godzinach powstało coś w
rodzaju biotopu na ekranie komputera. "Początkowo nić szybko się rozmnażała,
błyskawicznie rozrastając się w pamięci. Następnie pojawiły się pierwsze mutanty,
również dysponujące zdolnością powielania się i obrony przed swymi przodkami."
Wreszcie - jak czytamy w tygodniku "Der Spiegel" (107 ) - wytworzyły się komputerowe
zarazki, które przekazywały dalej tylko połowę poleceń. Zarazki te wskakiwały w
programy swoich poprzedników i wykorzystywały ich kod reprodukujący. Elektronika
odpowiedziała niewidzialnymi reakcjami obronnymi, podobnymi do tych, jakie stosuje
system immunologiczny człowieka, dzięki czemu zablokowała komputerowe wirusy,
zanim zdążyły zniszczyć pierwotny program. Zupełnie jak w prawdziwym życiu,
populacja zarazków uległa zagładzie i cała zabawa zaczęła się od początku - tym razem
wzbogacona już o doświadczenia z zarazkami. Komputer sam siebie zaszczepił.
Eksperymenty dowodzą, że sztuczna inteligencja i sztuczne życie są możliwe - ale gdzie
jest świadomość? Wygląda na to, że jest ona zarezerwowana dla tych form żywych,
które operują także uczuciami. Uczucia z kolei sprzężone są ze stanami fizjologicznymi
organizmu sterowanymi przez hormony. Hormony zaś uaktywniane są przez nasze
doznania, mieszaninę składającą się z impulsów płynących z receptorów oraz osobistego
doświadczenia. Sztuczna inteligencja natomiast nie zna hormonów. Potrafi wprawdzie z
błyskawiczną prędkością wymieniać informacje (doświadczenia) i wyciągać z nich
poprawne wnioski (uczyć się), ale nie potrafi |odczuwać. Chyba że zaopatrzymy ją
dodatkowo w |odczuwające |ciało. No, ale wtedy mielibyśmy już żywą istotę jako taką.
|Mózg komputera z przerasowionymi mikroprocesorami jest do tego stopnia wrażliwy
na wpływy środowiska zewnętrznego, na dym, wilgoć, wahania temperatury, wstrząsy,
wtargnięcie obcych ciał czy zwierząt (mrówka mogłaby doprowadzić do zwarcia w
obwodach scalonych), że musi być chroniony przez |ciało, czyli obudowę. Nie inaczej jest
u istot żywych. Mózg umieszczony jest w kostnej osłonie czaszki. Za pomocą
wprowadzania i wymiany informacji zarówno mózg komputera, jak i mózg istoty żywej
mnoży swoją wiedzę. I to przez tysiące lat. Dowodem niech będzie kilka liczb
zaczerpniętych z historii. Ludzka mowa powstała, jak się szacuje, około 30 tysięcy lat
temu. Była pierwszym środkiem porozumiewania się. Mniej więcej 13 tysięcy lat liczą
najstarsze malowidła naskalne - pierwsza forma |wizualnego porozumiewania się.
Ledwie 5 tysięcy lat mają najstarsze znaki pisma, a 3 tysiące lat temu ludzie wynaleźli
pierwszą transmisję na odległość za pomocą znaków dymnych, ognia i odbłysków
światła. 500 lat minęło od chwili wynalezienia druku, a dopiero w zeszłym stuleciu
rozpoczął pracę telegraf. Od 100 lat istnieją ruchome obrazy filmowe, a od trzydziestu
komputery, które dziś są już dostępne dla każdego. Sławny uczony w Xviii w. mógł się
poszczycić znajomością 200 książek i wystarczyło, że przejrzał nieliczne fachowe
czasopisma, by cały czas być na bieżąco w swojej dziedzinie wiedzy. Dzisiaj na całym

background image

79

świecie ukazuje się ponad 300 tysięcy gazet i czasopism, do tego dochodzi jeszcze
nieprzeliczone mnóstwo audycji radiowych i telewizyjnych, nie mówiąc już o corocznym
zalewie fachowych czasopism, dysertacji doktorskich i książek. W samej tylko Bibliotece
Kongresu jest 100 milionów tomów, wszystkie zaś pozostałe biblioteki na świecie
dorzucają do tego dalszy miliard. Dla każdego staje się jasne, że przy takim zalewie
informacji nie ma człowieka, który zachowałby pełną orientację. A ponieważ zarówno
długość ludzkiego życia, jak i pojemność stu miliardów komórek mózgu, jakimi każdy z
nas dysponuje, nie wystarczą, gromadzimy ludzką wiedzę poza mózgiem. Przyszłe
pokolenia będą się musiały przypuszczalnie mniej uczyć - za to więcej wiedzieć na temat
tego, gdzie i jak znaleźć interesujące je informacje. U pozaziemskich istot rozumnych
dzieje się z pewnością nie inaczej. Albo mają one komórki mózgowe, tak jak my - i ich
zdolność magazynowania informacji jest ograniczona - albo są czymś w rodzaju
skomputeryzowanych robotów, które w każdej chwili mogą uzyskać dostęp do
potrzebnej im właśnie informacji poprzez jeszcze większy komputer. Trzeci wariant to
synteza dwóch poprzednich. W trakcie rozwoju żywej istoty organicznej od samego
początku zapewnia się jej na drodze genetycznej niesłychaną pojemność mózgu,
wykorzystaną jednak tylko w minimalnym stopniu. A to dlaczego? Ponieważ pracujący
na niewielkim obciążeniu program komputera ma wolne miejsce na nowe informacje.
Wykorzystany zaledwie w 20 procentach mózg człowieka można "zatankować"
odpowiednią wiedzą. Kiedy zechcą tego bogowie. Wygląda na to, że właśnie zechcieli, i
tym samym docieram do jądra moich rozważań. W ostatniej książce (108 )
przedstawiłem do dyskusji kilka przypadków UFO, zahaczając na marginesie o temat
"porwań". Chcąc nie chcąc, muszę teraz w maksymalnym skrócie powtórzyć, w czym
rzecz. Nie po kolei w głowie? Od dobrych 30 lat, jak podaje literatura ufologiczna,
zgłaszają się osoby twierdzące z maniackim wręcz uporem, że zostały uprowadzone
przez istoty pozaziemskie, poddane badaniom medycznym i że dobierano się do ich stref
genitalnych. Nie w sensie seksualnym czy gwałtu, lecz metodami laboratoryjnymi.
Ofiary płci męskiej twierdziły, że pobierano od nich próbki spermy, ofiary płci żeńskiej
mówiły o przeprowadzaniu testów ciążowych, o "odsysaniu", a nawet o sztucznym
zapłodnieniu. Po kilku tygodniach operacyjnie wydobywano podrośnięty płód.
Oczywiście, nikt rozsądny nie brał tych opowieści poważnie, w końcu wiadomo przecież,
jakie to seksualne fantazje, będące projekcjami skrywanych marzeń, potrafią tworzyć w
wyobraźni ludzie. W dodatku medycyna zna przecież zjawisko ciąży urojonej. Z
ludzkiego punktu widzenia zrozumiałe jest też, że trafiają się kobiety, które zaszły w
ciążę w najzupełniej naturalny sposób, ale za nic w świecie nie chcą zdradzić, kto jest
ojcem. Wtedy taka opowiastka o porwaniu przez UFO jest doskonałą wymówką - nawet
jeśli nikt w nią nie wierzy. Taka kobieta może się wtedy czuć |niezwykła, |wybrana, może
jej się nawet wydawać, że poczęła w sposób niepokalany. Przez ostatnie trzy
dziesięciolecia zbywałem takie opowieści lekceważącym uśmieszkiem. W ciąży z
kosmitą? Ha, ha! Próbki spermy dla kosmitów? Ha, ha, ha! Ani przez chwilę nie
zawracałem sobie tym wszystkim głowy, nie zadawałem sobie pytania, na cóż to, u
diabła, potrzebny może być kosmitom materiał genetyczny człowieka? Wydawało mi się
to po prostu zbyt idiotyczne, abym miał się tym zajmować. Prawdopodobnie taka
wyniosła postawa była z mojej strony błędem, ponieważ to, co wydawało się takim
idiotyzmem, nabrało w ostatnich latach znamion metody. W roku 1987 amerykański
autor Budd Hopkins opublikował rezultaty swoich wieloletnich badań, w których
wspomagało go wielu naukowców (109 ). Badane osoby - częściowo pod hipnozą -
opisywały, w jaki sposób "pobierano" od nich materiał genetyczny. Bywały przypadki,
że jedna i ta sama osoba w ciągu kilku lat została "uprowadzona" trzykrotnie: w okresie
dojrzewania w wieku młodzieńczym oraz w wieku lat trzydziestukilku. |Jeśli to

background image

80

rzeczywiście prawda - pisałem to z takim właśnie zastrzeżeniem - można by mówić o
|znakowaniu konkretnych osób przez istoty pozaziemskie. Dokładnie tak samo jak my
znakujemy ptaki wędrowne, delfiny czy niedźwiedzie. `nv Zaraz po Hopkinsie z
podobnymi przerażającymi rewelacjami wystąpili także inni autorzy (110 ). Podają oni,
że nie tylko pojedyncze osoby, ale całe rodziny wywabiane były z domu przez "dziwne
światła". Ofiary, unosząc się w powietrzu, "wpływały" do jasno oświetlonych
pomieszczeń, mężczyznom zakładano na całe genitalia (nie tylko na samego penisa) coś
"gumowego" i odczuwali "ssące ruchy". W innych przypadkach byli seksualnie
stymulowani przez "bardzo piękną kobietę", która nawet odbywała z nimi stosunek
płciowy w pozycji "na jeźdźca". Gdy tylko w gronie znajomych poruszałem temat
"uprowadzeń" czy "wzięć", zaraz wybuchał gromki śmiech. Nasz rozum po prostu nie
dopuszcza myśli o możliwości uprowadzenia przez istoty pozaziemskie, a tym bardziej
sztucznego zapłodnienia czy pobierania spermy. Wszystko to wydaje się zbyt
zwariowane i zbyt naciągane. Ludzi, którzy generalnie nie wierzą w UFO, i tak nie
sposób przekonać żadną argumentacją. Nie mają oni ochoty zaśmiecać sobie szarych
komórek tego rodzaju "odpadkami". Znają tradycyjne argumenty |przeciwko UFO i z
lunatyczną wręcz pewnością siebie |wiedzą, że żadnego UFO nie ma i być nie może.
Indoktrynowana odporność na UFO jest pełna, blokada całkowita. Ludzie zaś, którzy
nawet w pewien sposób oswoili się z myślą o istnieniu UFO, uważają przypadki takie jak
wzięcia za groteskowe, wydumane i całkowicie chybione. Nie widzą powodów, dlaczego
załogi UFO miałyby tak postępować, jeśli już w ogóle UFO istnieje. Obawiam się, że
znów będziemy zmuszeni zmienić nasz sposób myślenia i zmiana ta w znacznym stopniu
łączy się z naszym mózgiem, z pojemnością naszych szarych komórek, z ingerencjami
genetycznymi i z powrotem |bogów wraz z ich |prorokami. Dr Johannes Fiebag,
przyrodoznawca z profesji, zbadał najnowsze przypadki uprowadzeń na terenie
Niemiec, Austrii i Szwajcarii (111 ), w tym historię mieszkanki Berlina, Marii Struwe.
Fiebag tak pisze o pani Struwe: "Kobieta ładna, inteligentna, uważna, krytyczna.
Pozbawiona nieśmiałości, nigdy nie traci jednak dystansu do wszystkich tych rzeczy."
Maria Struwe opisała swój sen, co do którego wiedziała zarazem, że wcale nie jest snem.
Leżała na czymś w rodzaju stołu operacyjnego, po lewej i prawej stronie zaś stały obce
istoty niskiego wzrostu, o wielkich głowach i oczach. W tym okresie pani Struwe była w
ciąży z trzecim dzieckiem, a przynajmniej tak jej się zdawało. Ponieważ nie była to
pierwsza ciąża, symptomy były jej znajome, ponadto konsultowała się z ginekologiem. A
potem miał miejsce ów przerażający "sen" z obcymi istotami. Wielkogłowe postacie
wydobyły embrion z łona pani Struwe, która obudziła się we własnym łóżku cała zlana
potem, zupełnie jakby przeżyła jakiś senny koszmar. Wkrótce potem była u swojego
ginekologa, który ze zdumieniem stwierdził, że ciąży już |nie |ma. Jednocześnie ustały
wszystkie oznaki odmiennego stanu. W dwa tygodnie później pani Struwe wydaliła dwa
"strzępki ciała". Uważając, że to pewnie resztki łożyska, spuściła je z wodą w toalecie.
Po jakimś czasie państwo Struwe odczuli chęć posiadania trzeciego dziecka. Ponieważ
jednak, w przeciwieństwie do poprzednich ciąż, tym razem wszelkie naturalne metody
poczęcia okazały się zawodne, państwo Struwe zdecydowali się na sztuczne zapłodnienie.
"Próba jego dokonania została podjęta 22 lutego 1988 roku. Zabieg ginekologiczny z
niewyjaśnionych powodów okazał się dla pani Struwe niesłychanie bolesny, więc go
przerwano." Jednak w dwa tygodnie później pacjentka wydala dwa przezroczyste
fragmenty tkanki niewiadomego pochodzenia. I nagle, zupełnie jakby za sprawą
czarodziejskiego zaklęcia, w maju 1988 r. zachodzi w ciążę i 9 stycznia 1989 r. wydaje na
świat syna, Sebastiana. Dr Fiebag daje w przypadku pani Struwe różne propozycje
rozwiązań, między innymi ułożył następujący scenariusz: `ts * latem 1986 pani Struwe
jest w ciąży, * w trzecim miesiącu ciąży istoty pozaziemskie pobierają od niej płód, *

background image

81

wszczepiają jej tkankę uniemożliwiającą ponowne zapłodnienie, * tak też się dzieje: ani
normalny akt płciowy, ani próby sztucznego zapłodnienia nie dają wyników, * jakieś
"nieplanowane wydarzenie" prowadzi do wydalenia tej bariery z organizmu, * teraz nic
już nie stoi na przeszkodzie zapłodnieniu i dochodzi do poczęcia Sebastiana. `tn Można
by odłożyć ten przypadek na półkę z napisem "niezwykłe ciąże", gdyby nie Sebastian.
Chłopiec opowiada coś o dziwnych snach, w których występują potwory o wielkich
głowach i wielkich oczach. Mówi, że widział "małe dzieci w pudełkach", ponadto "unosił
się w powietrzu", a obce istoty wlewały w niego "jakieś płyny". Rozmawiały z nim
"przez płuca", co przypuszczalnie oznacza, że |od |środka. Kiedy dr Fiebag pokazuje
chłopcu kilka rysunków przedstawiających różne warianty ufoludków, Sebastian
natychmiast identyfikuje te małe o wielkich głowach i wielkich oczach. Pani Struwe ze
swej strony zapewnia, że nigdy nie rozmawiała z synem o swoim "śnie" ani istotach
pozaziemskich o wielkich głowach i nieproporcjonalnie dużych oczach. O co tu
właściwie chodzi? Sprawą, którą dr Fiebag analizował na obszarze niemieckim, profesor
David Jacobs zajął się w USA. Dla Jacobsa pobieranie spermy i sztuczne zapłodnienia
stanowią zasadniczy powód wszystkich uprowadzeń. Celem miałoby być wyhodowanie
na poły ludzkiej, na poły kosmicznej istoty żywej (112 ). Przypadki takie wciąż się
mnożą, idą już nie w setki, lecz w tysiące. Przytoczone pod numerami od 109 do 112
tytuły stanowią zaledwie wierzchołek góry lodowej. Czy to wszystko jest tylko zwykłą
modą? Jaki to duch czasu straszy w mózgach naszych wpółczesnych? Czy to możliwe,
aby nagle tysiące ludzi, nie znających się nawzajem, mieszkających na odległych od
siebie kontynentach, zaraziły się tym samym wirusem? Czy wszystkie te przypadki mają
swoje psychologiczne wyjaśnienie? A może jednak po kolei? Nie - powiada pewien ktoś,
którego musimy wysłuchać. W końcu nie możemy się chować za stwierdzeniem, że
przypadki uprowadzeń mają "wyjaśnienie psychologiczne", i zamykać oczy i uszy, kiedy
w tej sprawie zabiera głos wybitny psycholog. Dr John E. Mack jest profesorem
psychiatrii na uniwersytecie Harvarda w Bostonie. Jest nie tylko psychiatrą i
psychologiem, lecz także dyplomowanym lekarzem w Cambridge Hospital oraz
laureatem prestiżowej amerykańskiej Nagrody Pulitzera. Licząc sobie już 34 lata, nie
jest jednym z tych młodych zapaleńców, którzy gonią za jakimiś przemijającymi
modami. Zna swoją profesję i bardzo szybko potrafi zdemaskować sztuczki, kłamstwa i
fantasmagorie badanych. Jesienią 1989 r. zapytano go, czy chciałby poznać ludzi
uprowadzonych przez UFO. Jego pierwsza reakcja była jednoznaczna: "To jacyś
wariaci". Później doszło jednak do jego spotkania z Buddem Hopkinsem, wspomnianym
już autorem książki |Intruzi. Spotkanie to całkowicie zmieniło życie profesora Macka.
Przez następne lata profesor Mack poznał setki osób, które "pochodziły z
najróżniejszych części USA i nigdy wcześniej się ze sobą nie spotkały". Ponieważ ludzie
ci okazali się jak najbardziej rozsądni i wiarygodni, obudziło to zawodowe
zainteresowanie profesora. Wreszcie przystąpił do studiowania konkretnych
przypadków 78 osób, prześwietlając je wedle wszelkich zasad swojej profesji. Dziś
mamy już liczące 400 stron tomiszcze z rezultatami jego badań. Tytuł tej książki brzmi
Abduction (Wzięcie), w podtytule czytamy Spotkania ludzi z istotami pozaziemskimi
(113 ). Odpowiedź profesora Macka skierowana do wszystkich jego kolegów po fachu i
w ogóle wszystkich sceptyków na świecie nie mogłaby być bardziej druzgocąca. Brzmi
ona bowiem: tak, istoty pozaziemskie penetrują naszą planetę, ofiary wzięć nie
fantazjują, odsysanie spermy, sztuczne zapłodnienia i pobieranie płodów miały miejsce
naprawdę i nie jest to bynajmniej psychologicznie jak najbardziej zrozumiałe myślenie
życzeniowe ofiar. Jak pisze harvardzki uczony: "Najwidoczniej funkcjonujemy we
Wszechświecie, w którym aż roi się od istot rozumnych, od których sami się odcięliśmy."
Wzięcia przebiegają zawsze według tego samego schematu. Niewielkiego wzrostu istoty o

background image

82

nieproporcjonalnie wielkich lekko skośnych oczach i szarej skórze pojawiają się nagle w
sypialni ofiary, zupełnie jakby przeszły przez ścianę. (Znane są też przypadki
uprowadzenia z samochodu.) Obce istoty mają niewielkie nozdrza i mikroskopijne usta
o wąskich wargach. Często na zewnątrz domu widać dziwaczne światła. Ofiary
odczuwają strach, wpadają w panikę, dręczą je straszliwe obawy. Zostają jednak
uspokojone, unieruchomione, psychicznie sparaliżowane. Wówczas zaczyna się upiorny
lot przez okno albo drzwi balkonowe i chociaż niektóre ofiary mają wrażenie, jakby
zostały "wyemitowane" w przestrzeń, czują jednak pęd powietrza i rześkość nocy.
Docierają do czekającego gdzieś statku kosmicznego, oczywiście niewykrywalnego dla
naszych elektronicznych czujników. Niektórzy z uprowadzonych mieli wrażenie, że
weszli do obcego obiektu przez ścianę. W środku jest jasno, uprowadzeni zostają
położeni na czymś w rodzaju stołu operacyjnego i poddani badaniu za pomocą bliżej nie
sprecyzowanych przyrządów. Pobiera im się próbki włosów i skóry, wprowadza cienkie
igły i inne instrumenty przez naturalne otwory ciała. Wokół stołu operacyjnego stoi
kilka szaroskórych istot, ale zawsze tylko jedna z nich spełnia funkcję "lekarza
naczelnego", podczas kiedy inna przejmuje obowiązki "tłumacza". Bardzo rzadko
komunikacja odbywa się tradycyjną drogą głosową - najczęściej jest to przekaz
telepatyczny bezpośrednio do mózgu. Zabiegi wykonywane na uprowadzonych potrafią
być bardzo nieprzyjemne i bywają opisywane jako obrzydliwe. Ból fizyczny w zasadzie
nie występuje, ponieważ obce istoty neutralizują ośrodek bólowy w mózgu. Po
zakończeniu nieprzyjemnej procedury badań obcy bardzo często podejmują rozmowę,
w trakcie której starają się przynajmniej częściowo wyjaśnić ofierze powód swojego
postępowania. Niektórym z uprowadzonych pokazano półki pełne żywych embrionów
pływających w jakiejś cieczy. Ofiary udają się następnie do domu tą samą drogą, jaką je
stamtąd uprowadzono. Zdarzały się przy tej okazji omyłki, kiedy to uprowadzeni
budzili się w zupełnie obcym miejscu albo nawet zostali przeniesieni razem z
samochodem o setki kilometrów od miejsca porwania. Upiorne - chciałoby się
powiedzieć; coś takiego może być |tylko wytworem czyjejś wyobraźni. No, dobrze, ale
czy kiedykolwiek zastanawialiśmy się, co musi odczuwać jakieś średnio inteligentne
zwierzę poddawane podobnym zabiegom przez nas - ludzi? Czy przedstawiciele jego
gatunku uwierzyliby temu zwierzęciu, gdyby potrafiło opowiedzieć o swoich
przeżyciach? Opisy podawane przez ofiary uprowadzeń rzeczywiście mają w sobie coś
upiornego. Są dla nas wręcz nie do zniesienia, toteż sięgamy po pełny asortyment
środków logiki i rozsądku, aby tylko utopić je w powodzi słów. Aż za łatwo zapominamy
przy tym, że wszelka logika i wszelki rozsądek warunkowane są daną rzeczywistością.
Samolot ponaddźwiękowy, nadajnik radiowy, aparat rentgenowski, którym można
prześwietlić ciało, bomba wodorowa zdolna w jednej chwili zniszczyć całe miasta -
wszystko to było w czasach naszych prapradziadków sprzeczne z logiką i zdrowym
rozsądkiem. Jeszcze pięćdziesiąt lat temu bezsensownym byłoby próbować przybliżyć
jakiemukolwiek uczonemu ideę bomby neutronowej. To niemożliwe, musiałby
odpowiedzieć, ponieważ broń zawsze wyzwala energię, niekontrolowane zaś wyzwolenie
energii prowadzi do zniszczenia całego otoczenia. Bomba neutronowa natomiast niszczy
tylko organiczną (żywą) tkankę, pozostawiając nietknięte inne materiały, takie jak płyty
pancerne czy betonowe budowle. Nie, środkami uwarunkowanego naszą obecną
rzeczywistością rozsądku i logiki na pewno nie uda się nam rozwikłać fenomenu
uprowadzeń. Zaobrączkowani ludzie Co każe nam domniemywać, że przynajmniej
niektóre z przypadków uprowadzeń miały miejsce naprawdę? Otóż właśnie wielka
liczba ludzi, którzy przeszli podobne cierpienia, nie znając się nawzajem, nie znając
żadnych dotyczących tego tematu książek czy filmów. Właśnie jednobrzmiące
wypowiedzi ludzi z najróżniejszych krajów i kontynentów, tysiące okaleczonych kobiet,

background image

83

którym w upiorny sposób pobrano płód, bo nie utraciły go w sposób naturalny ani nie
został spędzony. Właśnie blizny po niewyjaśnionych zabiegach, których nie wykonał
żaden ziemski lekarz, wreszcie mikroskopijne obce implanty, operacyjnie usunięte
różnym osobom, które przeżyły uprowadzenie. Że co, proszę? Profesor Mack na str. 42
amerykańskiego wydania swojej książki wymienia wiele takich przedmiotów,
wykonanych z metalu lub tworzywa przypominającego włókno szklane, które trzeba
było usuwać z ciał uprowadzonych: niewielkie implanty w kształcie igieł, umieszczone u
pewnego mężczyzny w penisie oraz u pewnej dwudziestoczteroletniej kobiety w jamie
nosowej, w bezpośredniej okolicy podstawy mózgu. Chociaż zdumiewające implanty
poddano analizie chemicznej i fizycznej, niewiele to dało, ponieważ nadal nie znamy ich
|przeznaczenia. Analizy pokazały tylko tyle, że mamy do czynienia z zadziwiającymi
tworzywami lub stopami metali, nie zawierającymi jednak nic, co wskazywałoby na ich
wewnętrzne właściwości. Zupełnie tak samo jak wtedy, gdy my znakujemy dziko
żyjącego niedźwiedzia, umieszczając w jego uchu kolczyk, a inne zwierzęta widzą ten
kolczyk i obwąchują go - nie mają jednak pojęcia, do czego on służy. Muszą się pogodzić
z faktem jego istnienia, chociaż wiedzą tyle samo, co przedtem. I my również. A może
jednak nie? Jeśli odrzucimy rodzące się przerażenie i zasięgniemy opinii naszego
rozsądku oraz uwarunkowanej teraźniejszością logiki, to jednak stać nas przynajmniej
na ograniczoną analizę wydarzeń. W końcu przecież istoty pozaziemskie rozmawiały z
uprowadzonymi, dając im przynajmniej jakieś punkty zaczepienia pomagające
zrozumieć ich okrutne postępowanie. Jest mowa o tym, że nasza planeta zostanie
dotknięta jakąś katastrofą. Informacje na temat tej katastrofy są sprzeczne i niejasne.
Dalej mowa jest też o tym, że postępowanie nas, ludzi, wypacza się. (Patrz wcześniejsza
relacja pozaziemskiego obserwatora Yaxlipoo.) Wreszcie kosmici powiadają, że naszą
naukę zdominowała całkowicie błędna "zasada przyczynowo-skutkowa" - czyli
dokładnie to, co my, zwykli zjadacze chleba, uważamy za "logikę" - że obraz wiedzy
przekazywany nam przez uczonych jest po części rozpaczliwie fałszywy. (To mnie
akurat nie dziwi, zwłaszcza jeśli sobie pomyślę o teorii ewolucji czy o naukach
teologicznych!) Wskutek fałszywego obrazu wiedzy wytwarza się w nas opaczna
świadomość: małostkowa, egocentryczna, z nami i tylko z nami jako pępkiem
Wszechświata. Koń trojański Na wszystko to brzydcy kosmici o gruszkowatych głowach
i czarnych oczach w kształcie owoców kiwi mają jedną tylko receptę: ponieważ człowiek
współczesny do niczego się nie nadaje, trzeba stworzyć hybrydę! Nasza baza genetyczna
wprawdzie przetrwa - ale tylko jako domieszka do ich własnego materiału genetycznego.
Przerażająca wizja. To co obcy przybysze o rozcięciu zamiast ust i o przypominającej
gumę szarej skórze robią z uprowadzonymi ludźmi, to w naszym pojęciu przestępstwo.
Uprowadzenie to jedno z groźniejszych przestępstw, podobnie jak masowo
przeprowadzane gwałty. Dochodzi do brutalnego złamania praw człowieka, wykonuje
się niedozwolone zabiegi chirurgiczne, uprowadzonych poddaje się kontroli umysłu i
praniu mózgów. Szaroskórych kosmitów guzik obchodzą nasze uczucia, traktują nas jak
podrzędne zwierzęta. "Obrączkują" nas za pomocą implantów, kontrolują tak
oznakowane osoby, nie podają żadnych logicznych wyjaśnień (nie mówiąc już o
uzasadnieniu) swojego postępowania, swoich motywów ani pochodzenia. Amerykański
autor John White (114 ) tak to podsumował: "Uprowadzający ludzi Obcy (aliens)
zawsze zjawiają się u nas pod osłoną ciemności. Nigdy nie mówią dokładnie, dlaczego
nas porywają. Cała sprawa jest dla mnie tak samo podejrzana jak koń trojański, muszę
więc dać wyraz swoim niepokojom. Jeśli Obcy się zmienią, jeśli ukażą się w biały dzień,
jednoznacznie określą swoje zamiary, aby przekonać nas o swych dobrych intencjach,
wtedy z radością powitam ich w ludzkiej społeczności. Jeśli tak się nie stanie, nadal
uważać ich będę za sprytne, przestępcze kreatury z podziemnego świata, skłaniające się

background image

84

do złego, chociaż przebierają się za dobrych. To, czy ostatecznie okażą się być tworami
fizycznymi, parafizycznymi czy metafizycznymi, nie ma żadnego wpływu na tę
konkluzję." Rzeczywiście jest tak, że obcy nie pomagają nam uwierzyć w ich dobre
zamiary. Od co najmniej 30 lat mają miejsce udokumentowane uprowadzenia, lecz
przebieg i rodzaj badań nie uległy żadnej zmianie. Ofiary uprowadzeń traktowane są
niemalże rutynowo, pobieranie spermy i embrionów przebiega stereotypowo. Żadna
ziemska uczelnia medyczna nie przeprowadza jednych i tych samych badań na
dziesiątkach tysięcy osób. Najpóźniej po setnym osobniku znamy już rezultaty - chyba
że szukamy czegoś bardzo specjalnego, co u każdego człowieka przybiera |inną postać.
Gatunek ludzki rzeczywiście nie składa się z robotów, |wszyscy jesteśmy unikatami,
|wszyscy się od siebie różnimy. Żaden z nas nie ma dokładnie takich samych wspomnień
czy odczuć, jak jego sąsiad. Mogą być podobne - a jednak nie są takie same, tak jak nie
są takie same indywidualne odciski palców. Udziałem każdego człowieka są inne
doświadczenia osobiste, każdy inaczej cierpi, inaczej kocha, zachwyca się innym
rodzajem muzyki, czyta inne gazety, słucha innych programów radiowych, każdy jest
gotów co innego przyjąć, a co innego odrzucić, co innego uznać za dobre, a co innego za
złe. I wszystko to odnosi się do czegoś więcej niż tylko do smaku potraw. Chociaż
człowiek jest towarem masowym, to jednak każdy egzemplarz pozostaje
indywidualnością. Czy to właśnie tego szukają istoty pozaziemskie? Naszych
różnorodnych upodobań? Czy potrzebują tysięcy, dziesiątków tysięcy osobników,
dziesiątków tysięcy odmian spermy i embrionów, aby stworzyć nową |rasę? A może
starają się odfiltrować z tego olbrzymiego materiału porównawczego to, co w ich
rozumieniu |najlepsze? Odpowiedzieć na to pytanie nie potrafię, tak jak nie potrafią inni
badacze, w niczym jednak nie zmienia to przestępczego charakteru działania obcych. Na
Ziemi każdy człowiek musi przestrzegać praw kraju, w którym przebywa. Czyżby
podobne zasady nie obowiązywały we Wszechświecie? Nawet jeśli założę, iż szaroskórzy
kosmici pochodzą z jakiejś zdegenerowanej rasy, która wprawdzie przewyższa nas pod
względem możliwości technicznych i telepatycznych, ale potrzebuje genetycznego
odświeżenia, to nie możemy dopuścić, aby robili to, nie pytając nas o zgodę. W końcu my
także jesteśmy istotami rozumnymi, także my znamy arkana matematyki, możemy
wykazać się sukcesami w nauce, stworzyliśmy wspaniałe dzieła sztuki. Nie jesteśmy byle
kim i wcale mi się nie uśmiecha, aby ktoś traktował nas jak jakieś tępe bydlęta.
Doceniam wprawdzie, że kosmici nie manifestują swojej obecności w sposób kojarzący
się z najazdem i biorą pod uwagę nasz poziom rozwoju oraz schematy myślowe, i jestem
nawet wdzięczny, że nie zaszokowali nas i nie spłoszyli jak stada zdziczałych kurcząt
(szok po przybyciu bogów (115 )) - tylko że od pierwszych uprowadzeń minęło już kilka
dziesięcioleci, więc czas najwyższy zakończyć ten koszmar i udzielić ludzkości wyjaśnień.
Czas przestać się liczyć z naszą próżnością - okres ochronny minął. My, ludzie, nie
chcemy, aby ktoś przez dziesiątki lat wodził nas za nos i traktował jak nie umiejące
samodzielnie myśleć istoty. Ponadto przez trzydzieści lat nasza świadomość uległa
dużym zmianom. W pierwszym okresie utrzymywanie, że istoty pozaziemskie istnieją
naprawdę, było czymś nierozsądnym, by nie powiedzieć obłąkanym. Dzisiaj co drugi
Amerykanin wierzy w UFO, w Brazylii zaś aż dwie trzecie ludności. W otwartej na świat
Francji już trzy lata temu 45% młodzieży uznawało realność istnienia UFO (116 ) i
nawet w kraju tak nieprzychylnym wobec UFO jak Niemcy, gdzie tzw. poważna prasa
przemilcza bądź ośmiesza wszystko, co z tym związane, co piąta osoba wierzy w istnienie
istot pozaziemskich. Według najnowszych badań Instytutu Badań Demoskopowych,
udział ten w grupie wiekowej od szesnastu do dwudziestu lat jest jeszcze wyższy i wynosi
prawie 30 procent (117 ). Poszerzyły się horyzonty myślowe człowieka, lądowanie na
Księżycu i niezliczone seriale science fiction w telewizji nie pozostały bez wpływu na

background image

85

naszą świadomość. Także olbrzymia liczba książek zajmujących się tematem istot
pozaziemskich wcale nie nadawała się wyłącznie do kosza - przynajmniej dla połowy
ludzkości. Według naszego rozumienia demokracji, jakże wychwalanej w wolnym
świecie, środki masowego przekazu powinny w zasadzie codziennie przynośić najnowsze
doniesienia z frontu spotkań z kosmitami. Tymczasem nic takiego się nie dzieje, i w tym
momencie zaczynam rozumieć obcych o gruszkowatych głowach i czarnych oczach w
kształcie owoców kiwi. Każdy człowiek choć raz w życiu próbował coś wyjaśnić
drugiemu człowiekowi czy grupie ludzi. Ci jednak nie słuchali, nie interesowało ich to,
przerywali rozmowę, ucinali ją niegrzecznie albo za pomocą pozamerytorycznych
argumentów, zaczynali zachowywać się obraźliwie. Także druga i trzecia próba
wyjaśnienia sprawy spełzła na niczym, podobnie czwarta i piąta. Jak my, ludzie,
zachowujemy się w takiej sytuacji? Wycofujemy się, myślimy, że nie ma sensu
podejmować prób rozsądnego przedstawienia naszego stanowiska. Czyżby z kosmitami
było tak samo? Może nie mają już ochoty podejmować z nami dialogu, skoro jesteśmy
zbyt wyniośli, aby słuchać? W uprowadzeniach, które badał profesor Mack, poruszano
dokładnie tę właśnie kwestię. Kosmici mówili do uprowadzonych, że my, ludzie, nie
jesteśmy jeszcze gotowi, by się z nimi spotkać i zaakceptować ich istnienie. Gdyby
otwarcie się pokazali, zareagowalibyśmy agresją, traktując ich jak wrogów. Twierdzili,
że nasze zachowanie w ogóle nie dopuszcza otwarcia z ich strony, ponieważ nasze
działania nadal dyktowane byłyby strachem. Nasza ukształtowana przez religię i błędne
intrepretacje nauki świadomość jest ich zdaniem do tego stopnia zdeformowana, że oni
wręcz |nie |mogą otwarcie się do nas zbliżyć. Nawet gdyby to uczynili w indywidualnych
przypadkach, to społeczeństwo i tak nie zaakceptowałoby takiego świadectwa danej
osoby, choćby stała nie wiadomo jak wysoko w ludzkiej hierarchii władzy. Bardzo
słuszne spostrzeżenie. Wyobraźmy sobie, że papież albo szef rządu Xy - obydwaj na
samym szczycie w ludzkiej hierarchii władzy - oświadczają publicznie, iż rozmawiali z
istotami pozaziemskimi. Z miejsca usunięto by ich z urzędu. To samo dotyczy
dziennikarzy, redaktorów naczelnych wielkich gazet czy wybitnych naukowców. Żaden
z nich nie zdołałby się przebić w swoim gremium. Istoty pozaziemskie? Tutaj? I akurat
ty miałbyś z nimi rozmawiać? Człowieku, chyba masz nie po kolei w głowie! Taka
właśnie jest nasza typowa reakcja. Jak długo jeszcze? Hybrydy przyszłości Szpetne
istoty pozaziemskie łamiące ludzkie prawa informowały ofiary uprowadzeń o jakiejś
nadciągającej katastrofie. |Ją |właśnie podawały jako główny powód swoich działań.
Pocieszające w tym wszystkim jest przynajmniej to, że gatunek ludzki przeżyje - chociaż
już w formie hybrydy (mieszańca) nas i ich. |Kiedy ma nadejść ów Dzień Sądu
Ostatecznego? Kosmici nie wymienili żadnej daty, widocznie sami jej nie znają. Czy nie
brzmi to znajomo? Czyż wszystkie religie nie podkreślają, że nikt nie zna dnia ani
godziny nadejścia Sądu Ostatecznego? Może kosmici dysponują poszlakami podobnymi
do tych, które geologów informują o groźbie trzęsienia ziemi i wybuchu wulkanu?
Naukowcy wprawdzie wiedzą na tej podstawie, że uskok San Andreas w Kalifornii znów
da znać o sobie, tyle, że nie potrafią wypowiedzieć się wiążąco, kiedy to dokładnie
nastąpi. Czyżby z tymi pozaziemskimi karzełkami o mikroskopijnych dziurkach od nosa
było tak samo? Może ich przyrządy pomiarowe, o których funkcjonowaniu nie mamy
bladego pojęcia, rejestrują nadciągającą katastrofę, ale nie pozwalają na precyzyjną
prognozę? W tym przypadku można by podać wiarygodne usprawiedliwienie dla ich
nieetycznego zachowania: `ts * Ludzi i tak nie da się do niczego przekonać, są na to zbyt
egocentryczni. * Nie wiadomo dokładnie, ile zostało czasu, dlatego niezbędne jest szybkie
działanie. Późniejsze pokolenia wykażą zrozumienie dla bezprawnych poczynań. `tn W
całym tym nieetycznym i - według naszych norm - bezprawnym działaniu istot
pozaziemskich zawsze jedno szczególnie dawało mi do myślenia: mianowicie, obcym

background image

86

nigdy nie zdarzało się okaleczyć czy wręcz zamordować uprowadzonej osoby.
Wszystkich całych i zdrowych troskliwie odstawiali do sypialni czy do samochodu. Nasze
postępowanie wobec zwierząt jest o wiele bardziej bezwzględne i barbarzyńskie.
Ostatnio zaczęto rozważać koncepcję, że owe niewielkie stworki o gruszkowatych
głowach to nie żadne tam istoty pozaziemskie, tylko podróżujący w czasie
przedstawiciele cywilizacji ludzkiej z dalekiej przyszłości. Jak w ostatnich latach
stwierdzili fachowcy w dziedzinie fizyki, wprawdzie podróże w czasie w |zasadzie nie są
wykluczone, ale my, ludzie współcześni, nie mamy pojęcia, jak miałyby one wyglądać w
|praktyce (118 ). Mimo całej fascynacji tym pomysłem nie sądzę, aby podróże w czasie
mogły stanowić rozwiązanie fenomenu małych kosmitów o nieproporcjonalnie wielkich
migdałowych oczach. Wyobraźmy sobie bowiem taką sytuację: W roku 3000 ziemskiej
rachuby czasu pojawia się maszyna czasu. Istoty rozumne zamieszkujące Ziemię są
niewielkiego wzrostu, mają szarą skórę, wielkie czaszki i opanowały tajniki telepatii. Za
pomocą maszyny czasu podróżują do naszej epoki i stwierdzają, że ludzkość roku 2000
znajduje się o krok od katastrofy. Pilnie kompletują więc materiał genetyczny,
wszczepiając go |swojemu |gatunkowi - temu z przyszłości. Gdyby tego nie uczynili, to
ich gatunek w ogóle |nie |zaistniałby w przyszłości, ponieważ dopiero genetyczny zrąb
pobrany od ludzi z przeszłości umożliwia ich przyszłe istnienie. Porywające i zarazem
idiotyczne! Z jakiej bowiem linii ewolucyjnej pochodzą w takim razie owe małe szare
istoty o ogromnych sarnich oczach? Nie, jak dla mnie model z podróżnikami w czasie na
nic się nie zda. Kosmici są mi bliżsi, nawet przestrzennie. Źle zaprogramowane? Liczne
ofiary uprowadzeń, zwłaszcza te, którym przytrafiło się to kilkakrotnie, mają poczucie
bycia "nie tylko z Ziemi". Mimo całkowicie normalnego i nietkniętego ludzkiego ciała
nie potrafią pozbyć się wrażenia, że posiadły zupełnie nową świadomość. Dysponują
jakąś ukrytą wiedzą wykraczającą poza sprawy Ziemi i teraźniejszości. Ta grupa
uprowadzonych zadaje sobie ogromny trud, by przełożyć swoje nowe odczucia na nasz
język. Nagle pojawia się w nich gotowa wiedza, wiedza z przestrzeni i czasu,
wypełniająca całą czaszkę, zupełnie jakby wolne moce mózgu otrzymały dodatkowe
informacje. Osoby te mają wrażenie, jakby znajdowały się w wyniosłej katedrze pełnej
milionów fresków i fragmentów, której pomieszczenia rozbrzmiewają dodatkowo
łagodnymi melodiami z odległych tysiącleci. Niewypowiedziane. W ludzkim języku
brakuje słów i pojęć pozwalających przekazać to, co widzą i czują w jakiejś zrozumiałej
kolejności. Wszystko wydaje się istnieć jednocześnie: z jednej strony jest realne,
rozsądne i z punktu widzenia danej osoby oczywiste, z drugiej zaś jest tego za dużo, o
wiele za dużo na raz, wszystko zazębia się i wchodzi jedno w drugie, usytuowane nad i
pod sobą, a przecież wciąż połączone jedno z drugim szybkimi jak światło drogami. Czy
tak wygląda stan u progu obłędu? Poczucie niemożliwości wchłonięcia nawału
informacji? A może umyślnie zalewa się ludzkie szare komórki danymi, aby w ten
sposób powstała świadomość kosmiczna? Czy owa kosmiczna świadomość, inny sposób
widzenia spraw, ma umożliwić owym ludziom wskazanie współczesnym |nowej |drogi
(patrz: zapowiadani prorocy)? Czy ten "rozszerzający się rozum", że tak to nazwę, ma
sprawić, aby ludzie ci otworzyli oczy na inne rzeczywistości? To, że nasz świat składa się
nie tylko z tego, co widzimy i postrzegamy naszymi zmysłami, nie podlega już raczej
dyskusji. Czytelnik niniejszej książki zdaje już sobie sprawę, że każda komórka jego
organizmu zawiera pełną informację (DNA) o budowie całego ciała. Z drugiej strony w
DNA znajdują się niezliczone fragmenty odpadków genetycznych (junk), niejako
"białych plam" do niczego się nie nadających. Nie dadzą się one do niczego
"dopasować" (zasada klocków lego). Wiadomo też powszechnie, że nasz mózg
wykorzystany jest tylko w minimalnym stopniu. Tajemnicza ewolucja stworzyła tu coś,
czego (jak dotąd) w ogóle nie potrzebowała. Do tych naukowo ugruntowanych faktów

background image

87

dodajmy teraz informacje zawarte w dawnych przekazach religijnych: `ts * Bogowie
stworzyli ludzi na swój obraz i podobieństwo. * Człowiek, który przeżył potop -
obojętne, czy jego imię będzie brzmiało Noe, Utnapisztim, czy jeszcze inaczej - jest
nieśmiertelny i był hybrydą człowieka i "Strażników Nieba" (patrz cytowany wcześniej
Zwój Lamecha). `tn A więc nasz materiał genetyczny |już |zawiera odcinki rodem spoza
Ziemi. Małe szare istoty o skośnych oczach o tym |wiedzą. Jedyne, co muszą zrobić, to
sprawić, aby "klocki" stały się kompatybilne, obudzić do życia |junk, zalać
informacjami na wpół pusty ludzki mózg. Wszystkie tego przesłanki już w nas istnieją.
Istota ludzka nigdy nie była |tylko ziemskiego pochodzenia. My się tylko rozwinęliśmy
odpowiednio do ziemskich warunków, przez całe pokolenia hodowaliśmy w sobie
religijną, polityczną i naukową wyniosłość, radykalnie stłumiliśmy w nas składnik
pozaziemski i postawiliśmy siebie w centrum Wszechświata. A teraz zbliża się |Sądny
|Dzień, gong obwieszczający przebudzenie świadomości. Nie dziwią mnie wypowiedzi
wielu uprowadzonych, którzy - nigdy wcześniej nie czytając Ericha von Dänikena -
zapewniają, że istoty pozaziemskie od niepamiętnych czasów wielokrotnie odwiedzały
Ziemię, aby popchnąć naprzód ewolucję człowieka. Co się zaś tyczy odwiedzin
mieszkańców odległych krańców Wszechświata, to astronom James R. Wertz już
dwadzieścia lat temu obliczył, że kosmici bez problemu mogli odwiedzić nasz Układ
Słoneczny w odstępach 7,5 razy 105 lat, czyli w ciągu ostatnich 500 milionów lat mniej
więcej 640 razy (119 ). Dr Martyn Fogg z uniwersytetu w Londynie zaś wskazał dziesięć
lat później na fakt, że cała Galaktyka była już przypuszczalnie skolonizowana, kiedy
nasza Ziemia dopiero się narodziła (120 ). A przecież: "To, że coś jest nowe i dlatego
powinno zostać powiedziane, zauważamy dopiero wówczas, gdy natrafimy na silny
opór" (Konrad Lorenz, 1903-1989 ). SETI bez Europy Każdego roku, nie zauważone
przez szeroką opinię publiczną, odbywają się coraz liczniejsze międzynarodowe
konferencje SETI. Na ostatnim spotkaniu SETI, zorganizowanym przez Uniwersytet
Kalifornijski, wygłoszono ponad siedemdziesiąt referatów naukowych. Poruszano w
nich takie tematy, jak: `ts * "Kosmici, klingony i Biblioteka Galaktyczna: SETI i
wychowanie naukowe" (Andrew Fraknoi, astronom, Foothill College); * W
poszukiwaniu życia na Marsie. "Stan obecny" (Michael Klein, Jet Propulsion
Laboratory oraz Jack Farmer, Ames Research Center NASA); * "SETI zaczyna się od
siebie. Czy da się zmierzyć i zdefiniować poziom inteligencji na |naszej planecie?" (Lori
Marino, University of New York); * W poszukiwaniu pozaziemskich technologii w
naszym "Układzie Słonecznym" (Michael Papagiannis University of Boston). `tn `ty * *
* `ty Większość wykładowców mówiła o technicznych możliwościach wykrywania
śladów życia za pomocą najróżniejszych detektorów albo o tym, w którym paśmie
częstotliwości radiowej należałoby szukać wiadomości o kosmitach. Były też jednak
głosy krytyczne, domagające się, aby naukowe badania SETI odseparowały się od
przedsięwzięć amatorskich, bo tylko w ten sposób można uwiarygodnić SETI w oczach
szerokiej opinii publicznej. Za pozwoleniem, ale to przesąd stary jak świat, elitarne
przeświadczenie z cyklu "Tylko my to możemy", "Tylko my jesteśmy świadomi
odpowiedzialności", które wciąż zapędzało nas w ślepy zaułek ciasnoty umysłowej, czy
to w dziedzinie religijnej, czy politycznej, czy w dziedzinie pomyłek naukowych. Przez
całe dzieje ludzkości zawsze było tak, że wszelkiego rodzaju ustabilizowane kręgi starały
się ubezwłasnowolnić bliźnich, trzymać ich z dala od |wiedzy, niezależnie czy
prawdziwej, czy błędnej. Religie praktykują to jeszcze po dziś dzień, ugrupowania
polityczne zaś tak długo duszą w sobie swoje głupawe tajemnice, aż wreszcie zaczynają
je po kawałku zwracać. Myślenie w kategoriach "Tylko my to możemy", "Tylko my
jesteśmy świadomi odpowiedzialności" to nic innego, jak tylko egoistyczna cenzura
służąca temu, by odseparować innych i zdobyć przywileje dla siebie. |Jak zatem - proszę

background image

88

mi powiedzieć - rozpowszechniać się mają nowe myśli? Za |czyim pośrednictwem
przedostają się do świadomości ogółu? |Kto po raz pierwszy je wypowiada, nadstawia
dla nich głowę, narażając się nierzadko na rugi ze strony właśnie elitarnej gwardii? |Od
|kogo pochodzą przecierające nierzadko nowe drogi koncepcje? No i wreszcie: |Kto
właściwie finansuje całą działalność naukową, poczynając od archeologii, a na
astronomii kończąc? Takie odgradzanie nigdy jeszcze nie zapobiegło poznaniu,
niejednokrotnie jednak je opóźniło. Prowadzi też do stłumienia świadomości ogółu,
zduszenia w zarodku świeżych myśli. To właśnie forum publiczne wprowadza takie
myśli w obieg, umożliwiając powstanie nowego. Forum publiczne jest przeciwieństwem
niepotrzebnego utajniania wszystkiego, a tym samym cenzury. "Kto dobija się ważności,
już ją stracił" (Max Rychner, 1897-1965 ). Jednocześnie jestem oczywiście zdania, że
specjaliści muszą być w swej pracy wolni od społecznego nacisku, muszą prowadzić
swoje dyskusje bez pseudowiedzy różnych amatorów. Tyle tylko, że nie wolno im
ukrywać rezultatów swoich badań, nie wolno trzymać pod korcem wytworów swych
umysłów. "Nawet sąd wojskowy nie zdoła uciszyć plotki" (Johann Nestroy, 1801-1862 ).
Wyobraźmy sobie bowiem, że ludzkość składałaby się z telepatów, tak jak to się
domniemywa o tych małych szarych kosmitach. W społeczeństwie dysponującym
zdolnościami telepatycznymi nie mogą istnieć żadne tajemnice i żadna |elitarna |wiedza.
Najwyraźniej w niczym to społeczeństwu kosmitów nie zaszkodziło. Na ostatniej
międzynarodowej konferencji SETI wygłoszono wprawdzie 73 inteligentne referaty, ale
nie było wśród nich ani jednego na temat UFO czy wzięć, nie mówiąc już o hipotezie
paleo-SETI. Tematy te uważane są za niepoważne, niegodne "prawdziwych"
naukowców, zupełnie jakby w sektorze ufologicznym brakowało prac naukowych
napisanych rzeczowo i z wykorzystaniem bogatego materiału przez najwyższej klasy
fachowców (na obszarze niemieckojęzycznym np. książka Der Stand der UFO-
Forschung napisana przez fizyka Illobranda von Ludwigera (121 )). A może profesor
Mack z Uniwersytetu Harvarda nie jest naukowcem? Dlaczego ludzie, którzy poświęcili
się poszukiwaniu pozaziemskiego życia, wyłączają z zakresu swoich zainteresowań
najaktualniejsze tematy i osoby? Jak uznana już gałąź nauki, taka jak SETI, może sobie
pozwolić na odrzucanie z góry pewnych określonych dziedzin badań? Czyż nauka nie
wymaga wręcz korzystania z jak najobszerniejszych informacji? SETI bez UFO i bez
paleo-SETI jest niepełna. Omówione, opublikowane i przekazane do rozpowszechnienia
środkom masowego przekazu rezultaty są niekompletne, sprawiają wrażenie robionych
na pół gwizdka, a nawet wręcz pachną amatorszczyzną. Bo przecież amatorom właśnie
zarzuca nauka, iż nie uwzględniają wszystkich możliwych aspektów danego zjawiska. To
oni mają być podobno jednostronni, to oni nie wyważają i to im - w przeciwieństwie do
specjalistów - brakuje ogólnej orientacji. Bardzo mi przykro, drodzy przyjaciele,
badacze SETI: To właśnie |wam brakuje ogólnej orientacji. To właśnie |wy odcinacie się
od wszystkich, powtarzając stary błąd polegający na zapędach elitarnych. Doskonale
zdaję sobie sprawę, dlaczego na międzynarodowych konferencjach SETI nie wolno
mówić o UFO czy o paleo-SETI. Mam w tym zakresie osobiste doświadczenia. Kiedy w
roku 1969 moja pierwsza książka ukazała się na rynku amerykańskim po tytułem
"Chariots of the Gods", robiąc furorę, niemal natychmiast rzuciły się na nią rzesze
znanych i mniej znanych krytyków. I bardzo dobrze - krytyka jest elementem nie tylko
demokracji, lecz także działalności naukowej. Oprócz krytycznych artykułów były też
obrzydliwe paszkwile, a nawet całe książki napisane |przeciwko moim pracom.
Najczęściej pochodziły z kącika religijnego lub też ze strony konserwatywnych gałęzi
nauki, takich jak archeologia czy antropologia. Do tego doszły zwykłe wierutne
kłamstwa, wypichcone w kuchni dezinformacji i świadomie wprowadzone do środków
masowego przekazu. Stopniowo powstawał coraz bardziej negatywny obraz Dänikena,

background image

89

bo dziennikarze przejmują opinie od dziennikarzy. Stary sposób. Typowy ping-pong. Po
pewnym czasie nie było naukowca, który odważyłby się powiedzieć coś pozytywnego o
moich książkach. Powstała kuriozalna sytuacja - moje koncepcje zaczęły się pojawiać we
wszystkich możliwych publikacjach, nigdy jednak z podaniem pierwotnego ich źródła.
Nauka dała się wciągnąć w nieczystą grę, utraciła niewinność. Potem zabrakło odwagi
cywilnej, by skorygować błąd. Brakuje jej zresztą do dziś. W ciągu niemal ćwierć wieku
od ukazania się "Wspomnień z przyszłości" udokumentowałem i umocniłem hipotezę
paleo-SETI w dalszych dziewiętnastu książkach i dwudziestopięcioodcinkowym
telewizyjnym serialu dokumentalnym (Śladami Wszechmogących). Przytoczyłem ogrom
liczących sobie tysiące lat materiałów pisanych i przesłanek archeologicznych, do tego
dochodzą leksykony i książki innych autorów z wielu krajów - ale to badaczy SETI
zupełnie nie obchodzi. Nie może ich obchodzić. Grunt to elitarne zadufanie. Steven
Beckwith, dyrektor Wydziału Astronomicznego Instytutu Maxa Plancka w Heidelbergu,
reprezentuje dziś pogląd, "że w naszej Galaktyce jest ogromne mnóstwo planet", wśród
nich wiele o "warunkach dogodnych dla powstania życia". Z kolei brytyjski astronom,
David Huges, dodaje: "Przynajmniej według obliczeń modelowych w samej tylko
Drodze Mlecznej powinno krążyć sześćdziesiąt miliardów planet". Cztery miliardy
spośród nich, zdaniem Hugesa, "przypominają Ziemię, są wilgotne i panują na nich
umiarkowane temperatury" (122 ). W Kosmosie aż roi się od różnych form życia, także
tych podobnych do ludzkiej. I co najmniej jedna z owych pozaziemskich cywilizacji już
wiele tysięcy lat temu złożyła wizytę na naszej starej, dobrej Ziemi. Można tego dowieść
w sposób niezbity. Dlaczego naukowcom zajmującym się SETI nie wolno tego wiedzieć?
Tak na marginesie dodam, że różnica między naukowcami a amatorami często polega
na jednej drobnej sprawie: otóż amatorzy to ludzie, którzy zrobią dużo za nic,
profesjonaliści zaś, to ludzie, którzy za nic nie zrobią nic. O tym, jak bardzo naukowcy
skupieni wokół programu SETI dali się już skrępować ciasnym gorsetem, świadczy
Deklaracja postępowania z chwilą odkrycia pozaziemskich istot rozumnych (123 ). Jest
to dokument, któremu podporządkować się muszą wszyscy naukowcy uczestniczący w
badaniach SETI. Zawiera zbiór przepisów, jak należy postępować, kiedy zostanie
odkryta cywilizacja pozaziemska. Chciałbym przynajmniej wyrywkowo zapoznać moich
Czytelników z zalecanymi tam zasadami. W ten sposób łatwiej się Państwo zorientujecie,
w jaki sposób podchodzi się w tym międzynarodowym gronie do sprawy odkrycia
kosmitów. Uzgodnienia cenzuralne "My, instytucje i osoby prywatne, uczestniczący w
poszukiwaniu istot rozumnych we Wszechświecie, uznajemy, że poszukiwania takie
stanowią istotny element składowy badań przestrzeni kosmicznej i że prowadzić je
należy w celach pokojowych oraz w ogólnym interesie całej ludzkości. Inspiracją jest dla
nas absolutna konieczność dostarczenia dowodów na istnienie życia poza Ziemią, nawet
jeśli prawdopodobieństwo takiego odkrycia wydaje się bardzo małe. Przypominamy
układ regulujący działania państw odnośnie do badania i wykorzystania przestrzeni
kosmicznej [...], któremu podlega również strona państwowa [...] (art. Xi).
Potwierdzamy, że jeśli idzie o rozpowszechnianie informacji o cywilizacjach
pozaziemskich, będziemy się stosować do następujących zasad: 1. Każda osoba i każda
państwowa bądź prywatna placówka badawcza lub instytucja rządowa, która uzna, że
odkryła sygnał |lub |inny |dowód świadczący o istnieniu życia pozaziemskiego, |przed
oficjalnym ogłoszeniem tego odkrycia powinna sprawdzić, czy jego najbardziej
prawdopodobne wyjaśnienie rzeczywiście stanowi dowód na istnienie cywilizacji
pozaziemskiej, a nie wskazuje na jakieś inne zjawisko naturalne. Jeśli nie można
jednoznacznie wnioskować o istnieniu cywilizacji pozaziemskiej, odkrywca ma
możliwość zinterpretowania swojego odkrycia jako nieznanego zjawiska. 2. Zanim
odkrywca ogłosi oficjalnie, że zdobyto dowód na istnienie cywilizacji pozaziemskiej, ma

background image

90

obowiązek niezwłocznego powiadomienia następujących instytucji: wszystkich
pozostałych badaczy i placówek badawczych będących stronami niniejszej Deklaracji
[...] Strony niniejszej deklaracji |powstrzymają |się |od |oficjalnego |ogłoszenia |odkrycia
dopóty, dopóki nie ma absolutnej pewności, że odnosi się ono do cywilizacji
pozaziemskiej. Odkrywca powinien poinformować odnośne władze państwowe [...] 8. Po
otrzymaniu pozaziemskiego sygnału radiowego lub innego dowodu na istnienie
cywilizacji pozaziemskiej nie wolno odpowiadać dopóty, dopóki nie odbędą się
niezbędne konsultacje międzynarodowe [...] 9. Komitet SETI międzynarodowej
Akademii Lotów Kosmicznych w porozumieniu z Komisją Nr 51 IAU (International
Astronomical Union) będzie prowadził stałą kontrolę procedury postępowania i
przedstawiał propozycje dalszego wykorzystania danych. Jeśli znaleziony zostanie
wiarygodny dowód na istnienie cywilizacji pozaziemskiej, nastąpi |powołanie
|międzynarodowego komitetu ekspertów, który stanie się centralnym ośrodkiem
dalszych analiz i obserwacji. Komitet ten będzie również decydował o udostępnieniu
|informacji |opinii |publicznej. Komitet powinien składać się z członków wszystkich
wymienionych wcześniej instytucji międzynarodowych; mogą też zostać powołani inni
członkowie [...] Międzynarodowa Akademia Lotów Kosmicznych będzie służyła jako
centrum wykonawcze niniejszej deklaracji i każdego roku dostarczy wszystkim stronom
listę jej zaleceń." `ty * * * `ty Co sądzić o tej deklaracji? Naukowcy i tak |nie |mają w
zwyczaju obnoszenia się z sensacjami. Każde wielkie odkrycie przed ogłoszeniem jest
weryfikowane i raz jeszcze sprawdzane. W końcu nikt nie chce się zblamować przed
kolegami z branży, gdyby przyszło mu potem odwoływać odkrycie. Całkiem rozsądne
jest też, że IAU czy Komisja Nr 51, przed poinformowaniem światowej opinii publicznej,
chcą mieć absolutną pewność, że dysponują niezbitymi dowodami na istnienie
cywilizacji pozaziemskiej. Zastanawiać zaczynają dopiero najróżniejsze komisje, które
odkrywca musi poinformować, |zanim zwróci się do opinii. Oznacza to bowiem ni mniej,
ni więcej, tylko cenzurę, ponieważ nawet jeśli odkrywca ma stuprocentową pewność, że
udało mu się dowieść istnienia cywilizacji pozaziemskiej, to |nie |wolno mu o tym
poinformować opinii publicznej. Mamy tu do czynienia z manipulowaniem informacją.
Jakaś instytucja rości sobie prawa do decydowania o tym, co można po kawałku
udostępniać. Trzeba postawić sobie pytanie, jak takie sterowanie opinią publiczną
pogodzić z zagwarantowaną w każdym wolnym państwie świata swobodą dostępu do
informacji? W gruncie rzeczy jednak wszystkie passusy w tej Deklaracji odnoszące się
do sprawy informowania opinii publicznej okazują się pustosłowiem, ponieważ szerokie
masy - to my stanowimy naród - i tak już od dawna wiedzą o istnieniu istot
pozaziemskich! + Dodatek uwzględniającyŃ najnowsze zdobycze wiedzy:Ń wielkie
oszustwo Im więcej ktoś wie,@ tym bardziej wątpi. `rp Wolter, 1694-1778 `rp Przed
czterema laty ukazała się moja książka "Oczy Sfinksa". Omawiałem w niej nie
rozwiązane zagadki starożytnego Egiptu, zaprezentowałem też kilka teorii na temat
budowy Wielkiej Piramidy. Od tego czasu doszły nowe odkrycia, o których nie mogę nie
wspomnieć. Co one mają wspólnego z tematem niniejszej książki, czyli z Dniem Sądu
Ostatecznego i ponownym przybyciem istot pozaziemskich? Dla starożytnych Egipcjan
budowniczym Wielkiej Piramidy był Henoch. (W tradycji arabskiej Henoch, Idris i
Saurid to jedna i ta sama postać.) Henoch napisał ponad trzysta ksiąg. Powierzył je
swemu synowi Matuzalemowi, aby przekazał je "przyszłym pokoleniom tego świata".
Jak dotąd żadna z tych ksiąg nie ujrzała światła dziennego. Może leżą dobrze ukryte
gdzieś w hermetycznych komorach Wielkiej Piramidy? Czy znajdziemy tam odpowiedzi
na nasze pytania dotyczące Sądu Ostatecznego i ponownego przybycia istot
pozaziemskich? Czy ktoś próbuje zataić tę tajemnicę przed światową opinią publiczną?
Jak nisko niektórzy naukowcy oceniają opinię publiczną i w jak wielkim stopniu

background image

91

manipuluje się opinią mediów, okazało się w ciągu ostatnich dwóch lat na przykładzie
piramidy Cheopsa. Tam właśnie, 22 marca 1993 r., dokładnie o godzinie #11#/05 , doszło
do sensacji najwyższej rangi. Zdarzyło się coś nieoczekiwanego, niepojętego,
niemożliwego i nie do pomyślenia dla przedstawicieli klasycznej egiptologii. Nawet
wybuch bomby nie poczyniłby większych zniszczeń w egiptologicznym obrazie świata. A
jednak nawet tak wielki wstrząs wyciszono, skanalizowano, zbagatelizowano, sensację
zaś przypuszczalnie jeszcze większą - wydarzenie tysiąclecia, porównywalne z
odkryciem pozaziemskiej cywilizacji - zablokowano. Co takiego właściwie zaszło?
Niemieckiemu inżynierowi Rudolfowi Gantenbrinkowi, urodzonemu 24 grudnia 1950 r.
w Menden, udał się majstersztyk. Niewielki, nader wyrafinowany technicznie robocik,
pokonawszy 60-metrową trasę przez nie znany dotąd szyb wewnątrz piramidy, natrafił
na drzwi z dwoma metalowymi okuciami. Przez dwa tygodnie robot przeciskał się przez
wąski szyb, co chwila trzeba było pokonywać nowe przeszkody. Wielokrotnie
specjalnymi kablami elektrycznymi przekazywano robotowi rozkaz powrotu do punktu
wyjścia. Tam dokonywano drobnych zmian w tym cudzie techniki i minimaszyna
ponownie ruszała w głąb liczącego tysiące lat szybu. Robot Gantenbrinka to ważący
6¬7¦kg pojazd gąsienicowy długości zaledwie 37¬7¦cm. Napędza go siedem niezależnych
silniczków elektrycznych sterowanych mikroprocesorami. Z przodu pojazdu znajdują
się dwa małe reflektorki halogenowe oraz ruchoma wideokamera CCD firmy Sony.
Mimo lekkiej aluminiowej konstrukcji robot ma siłę uciągu 40¬7¦kg, a to dzięki
specjalnie zaprojektowanym gumowym gąsienicom, które opierają się zarówno na
podłożu szybu, jak i na jego suficie. Wszystkie najważniejsze rozwiązania tego jedynego
w swoim rodzaju aparatu pochodzą od Rudolfa Gantenbrinka. Ten wyspecjalizowany
pojazd zbudował własnoręcznie, przez wiele miesięcy wykonując prace z zakresu
mechaniki precyzyjnej. Zainwestował w konstrukcję tego cudeńka niewiarygodnie dużo
pracy i potu oraz ponad 400 tysięcy marek. Wsparcie techniczne otrzymał od
szwajcarskiej firmy ESCAP (silniki specjalistyczne), od HILTI AG z Vaduz (narzędzia
wiertnicze) oraz od firmy GORE z Monachium (specjalizowane kable). Robot inżyniera
Gantenbrinka to modelowy przykład dla tych wszystkich wiecznie niezadowolonych,
którzy bez ustanku jęczą: "To się nie może udać!" Udaje się - wystarczy połączyć ze
sobą inteligencję, technikę i jasno określone chęci. Co w ogóle naprowadziło Rudolfa
Gantenbrinka na pomysł wyprawy w głąb Wielkiej Piramidy? Przecież wszyscy od
dawna wiedzą, że nic tam już więcej nie da się znaleźć! Dziennikarz radiowo-telewizyjny
Torsten Sasse z Berlina przeprowadził z Rudolfem Gantenbrinkiem wywiad (124 ):
"Cała historia zaczęła się od tego, że w czasie wojny w Zatoce Perskiej przebywałem w
Egipcie.

Zaproponowałem

profesorowi

Stadelmannowi

z

DAI

(Deutsches

Archäologischer Institut) w Kairze bliższe przyjrzenie się szybom wentylacyjnym -
wtedy jeszcze mówiło się o szybach wentylacyjnych - ponieważ dysponujemy już
technologią, która to umożliwia, a w dodatku chodzi przecież o naprawdę ostatnie nie
zbadane fragmenty piramidy Cheopsa. W 1992 r. zamontowaliśmy w tej piramidzie
urządzenia wentylacyjne, przebadaliśmy górne szyby za pomocą kamer wideo,
szukaliśmy też wszelkich możliwych wylotów szybów dolnych. Przy tej okazji, już w
1992 r., ustaliliśmy definitywnie, że szyby te mają gdzieś swoje ujście. Oczywiście, nadal
otwarte pozostawało pytanie, gdzie i jak kończą się dolne szyby? Stanowiło to punkt
wyjścia całego przedsięwzięcia. Nasz projekt nazwaliśmy UPUAUT-2, i muszę w tym
miejscu wyjaśnić tę nazwę. Otóż naszego robota ochrzciliśmy imieniem UPUAUT, co
było pomysłem profesora Stadelmanna. Upuaut mianowicie to egipski bóg, którego imię
w przekładzie znaczy mniej więcej tyle, co "otwierający drogi". Jedynym celem prac
nad skonstruowanie robota UPUAUT-2 było przebadanie obydwu dolnych szybów." O
jakich to "górnych" i "dolnych" szybach tu mowa? Otóż w Wielkiej Piramidzie są trzy

background image

92

komory i, jak uważa profesor Rainer Stadelmann, jest to cecha charakterystyczna
wszystkich egipskich piramid. Profesor Stadelmann uważany jest za "wynalazcę" |teorii
|trzech |komór. Każdy turysta, który w pocie czoła wczołguje się do piramidy Cheopsa,
ma okazję obejrzeć dwie z tych komór: górną, nazywaną szumnie "komorą królewską",
chociaż nigdy nie znaleziono w niej żadnej mumii, oraz dolną, nieco mniejszą, nazywaną
"komorą królowej". Z górnej komory prowadzą w górę pod ostrym kątem dwa szyby.
W literaturze nazywane są one "szybami wentylacyjnymi". Dokładnie tam właśnie
Rudolf Gantenbrink zamontował swoje urządzenie wentylacyjne. Nie mający o niczym
pojęcia turyści dowiedzieli się o tym, czując świeże powietrze, które wreszcie zaczęło
docierać do "komory królewskiej". Niestety, tylko przez krótki czas. Obecnie system już
nie działa. Nie jest to wina Rudolfa Gantenbrinka, lecz strażników piramid, którzy z
nieodgadnionych powodów ciągle zapominają włączyć prąd. Dolna komora jest nieco
mniejsza od "komory królewskiej": ma długość 5,76¬7¦m i szerokość 5,23¬7¦m. Jej
wysokość wynosi 6,26¬7¦m. Także z tej komory prowadzą dwa szyby: jeden dokładnie w
kierunku południowym, drugi na północ. Otwory tych szybów leżą zatem naprzeciwko
siebie - i to na tej samej wysokości, co wylot prowadzącej do komory sztolni. Robot
Rudolfa Gantenbrinka wspiął się do |południowego szybu. Trzecia komora znajduje się
w skale pod piramidą. Nazywa się ją "niedokończoną komorą". Co mówią fachowcy na
temat szybów w "komorze królowej". Zdania uczonych są podzielone. Raz dopatrywano
się w nich "szybów, którymi ulatywały dusze zmarłych" potem "modelowych
korytarzy", wreszcie "wylotów kanałów napowietrzających" (125 ) lub zwyczajnie
"szybów wentylacyjnych". To ostatnie było zupełnie pozbawione sensu już choćby
dlatego, że wyloty tych "szybów wentylacyjnych" wykuto w ścianach dopiero w zeszłym
stuleciu. W roku 1872 niejaki Brite W. Dixon opukiwał ściany komory. Miał nadzieję, że
w ten sposób uda mu się zlokalizować inne ukryte komory. Kiedy odgłos stał się głuchy,
mister Dixon sięgnął po kilof. Po przebiciu kilkucentymetrowej warstwy kamienia
natrafił na otwory "szybów wentylacyjnych". Notabene, obydwa te szyby mają przekrój
kwadratu o boku 20¬7¦cm. W tej sytuacji jasne są dwie rzeczy: po pierwsze, nie może
być mowy o szybach wentylacyjnych, ponieważ te musiałyby mieć wyloty w komorze, po
drugie zaś, kanały te musiały być od samego początku zaplanowane przez budowniczych
piramidy. Nikt nie mógł ich wykuć czy wywiercić w czasie budowy ani tym bardziej po
jej zakończeniu. Proszę sobie narysować kwadratowy otwór o boku długości 20¬7¦cm:
przecież nie przeciśnie się nim nawet dziecko! I jeszcze coś: obydwa szyby prowadzące z
komory królowej nie biegną ukosem w górę, jak to jest w przypadku szybów z komory
królewskiej. Najpierw wchodzą poziomo w głąb ściany, a dopiero potem zaczynają się
wznosić pod kątem 39 stopni, 36 minut i 28 sekund. Większość egiptologów była zgodna
co do tego, że szyby te "kończą się ślepo po niewielkim odcinku" (126 ). Aż do czasu,
kiedy UPUAUT, robot inżyniera Rudolfa Gantenbrinka, w jednej chwili obalił wszystkie
te poglądy. "Otwierający drogi" 22 marca 1993 r. na płaskowzgórzu w Gizie, gdzie stoją
piramidy, było gorąco jak zwykle, we wnętrzu zaś Wielkiej Piramidy panowała
dokładnie taka sama duchota jak każdego innego dnia. Rudolf Gantenbrink
zaimprowizował w komorze królowej stół z desek opartych na drewnianych kozłach.
Stały na nim elektroniczne urządzenia sterujące oraz monitor przekazujący
krystalicznie czysty obraz z wideokamery robota. Wszystkie obrazy rejestrowano
jednocześnie na taśmie magnetowidu. Jeden ze współpracowników delikatnie
wprowadzał do szybu wyjątkowo cienki i lekki specjalny kabel, egiptolog zaś z
Egipskiego Zarządu Starożytności z wzrastającym zdumieniem wpatrywał się w ekran
monitora. Rudolf Gantenbrink z pełną napięcia koncentracją kierował robotem,
poruszając niewielkimi dźwigienkami zdalnego sterowania. Cały zespół pracował pod
dużą presją, ponieważ Egipski Zarząd Starożytności właśnie tego dnia zamierzał

background image

93

przerwać badania. Zbyt wiele biur podróży składało reklamacje, gdyż nie wolno im było
oprowadzać turystów po Wielkiej Piramidzie. Ponadto Zarządowi Starożytności
zmniejszyły się wpływy gotówki: wejście do piramidy Cheopsa nie jest przecież gratis.
Metr po metrze miniaturowy robot inżyniera Gantenbrinka wspina się stromym
korytarzem w górę. Zamocowane z przodu reflektorki oświetlają zakamarki, których
oko ludzkie nie widziało od co najmniej czterech i pół tysiąca lat. Cheops, budowniczy
(rzekomy) Wielkiej Piramidy, panował w latach 2551-2528 przed Chrystusem. Mozolna
wędrówka wiedzie wzdłuż gładko wypolerowanych ścianek, następnie robot pokonuje
niewielkie pagórki nawianego piasku i zręcznie przeciska się przez okruchy kamienia,
które odpadły od powały. Wreszcie, po pokonaniu 60¬7¦m we wnętrzu piramidy,
pierwsza niespodzianka: na drodze pojazdu leży odłamany kawałek metalu. Wkrótce
potem wielka sensacja: kamera robota ukazuje element zamykający, coś w rodzaju
przesuwanych drzwiczek zasłaniających całkowicie prześwit szybu. W górnej części
drzwiczek widać dwa niewielkie metalowe uchwyty, z których lewy jest częściowo
odłamany. Rudolf Gantenbrink doprowadza robota bliżej drzwiczek, celuje promieniem
lasera w dolną ich krawędź. Pięciomilimetrowej średnicy czerwony promień lasera znika
w szparze u dołu drzwi. Dowodzi to, że drzwi nie dotykają do samego podłoża. W
prawym dolnym rogu brakuje kawałeczka kamienia. Kamera robota ukazuje ciemny
pył, wywiany pewnie w ciągu tysiącleci przez ten maleńki otworek. Na tym musiała się
zakończyć wyprawa robota. Michael Haase, matematyk z Berlina, dokładnie wyliczył, w
którym miejscu piramidy znajdują się tajemnicze drzwiczki (127 ). Otóż jest to w
południowej części piramidy, na wysokości około 59¬7¦m nad poziomem gruntu, między
74 i 75 warstwą kamieni. Gdyby przegrodzony drzwiczkami szyb ciągnął się dalej pod
tym samym kątem, musiałby dotrzeć do zewnętrznej ściany piramidy mniej więcej na
wysokości 68¬7¦m. Odległość od zewnętrznej powierzchni piramidy mierzona w
poziomie wynosi 18¬7¦m. Oczywiście, Rudolf Gantenbrink wdrapał się na południową
stronę piramidy i dokładnie ją przeszukał. Nie widać tam jednak żadnego wylotu szybu.
Zatajona sensacja Odkrycie 60-metrowego szybu w piramidzie to jedna sensacja,
przegradzające go drzwiczki zaś to sensacja druga. Można by sądzić, że wkład
Gantenbrinka i jego osobiste osiągnięcia zostaną przez egiptologów odpowiednio
uhonorowane i - jak przystało na odkrycie stulecia - uroczyście uczczone. Kiedy dzisiaj
jakiś astronom odkryje nową gwiazdę czy kometę, nierzadko takie ciało niebieskie
zostaje nazwane imieniem swego odkrywcy. Dlatego od tej chwili będę nazywał ten nowy
szyb "szybem Gantenbrinka". I dziękuję moim kolegom, którzy uważają tak samo.
Zadufanie i zawiść egiptologów nakazuje im widzieć to zupełnie inaczej. W ich
mniemaniu szyb istniał tam od zawsze i inni fachowcy także przypuszczali, że tam się
znajduje. Jest to tylko ćwierć prawdy. Wprawdzie znano otwory szybów
przebiegających poziomo, prowadzących z komory królowej na północ i na południe, ale
żaden z egiptologów nie miał pojęcia, że biegną one 60¬7¦m we wnętrzu piramidy.
Wprost przeciwnie: bredzono coś o "ślepo kończących się tuż za wylotem szybach,
którymi ulatywały dusze zmarłych" (128 ). Ponadto przypuszczenia to nie odkrycia.
Przypuszcza się wiele różnych rzeczy, ale 60-metrowej długości szyb z zamykającymi go
drzwiczkami odkrył nie kto inny, jak właśnie niemiecki inżynier Rudolf Gantenbrink.
Sam Gantenbrink nie goni za sensacją. Jego główną troską jest konserwacja
starożytnych zabytków. Ponadto chciałby dostarczyć archeologii świeżych impulsów,
chciałby ją uatrakcyjnić poprzez zastosowanie nowoczesnej technologii. Jest to pilny i z
gruntu uczciwy pracuś, który oddaje swoje doświadczenie i geniusz w służbę
fascynującej nauki. Druga strona widocznie sobie tego jednak nie życzyła, bo
Gantenbrink poszedł w odstawkę. Po odkryciu szybu przez Gantenbrinka najpierw nie
działo się w ogóle nic. Chociaż sensacja z 22 marca 1993 r. była absolutna i zarówno

background image

94

specjaliści w Kairze, jak i niemieccy uczeni z DAI dokładnie o wszystkim wiedzieli,
zapanowało nieprzeniknione milczenie. Nie opublikowano żadnego komunikatu.
Nikomu nie wolno było wydać żadnego oświadczenia. I pewnie do dziś opinia publiczna
o niczym by się nie dowiedziała - albo w najlepszym razie skończyłoby się na nic nie
mówiącej notatce prasowej - gdyby nie przypadek i sam Rudolf Gantenbrink. Otóż
inżynier Gantenbrink pokazał kilku fachowcom kopię fenomenalnego filmu
nakręconego kamerą robota. Wiadomość dotarła do prasy brytyjskiej i w dwa tygodnie
(!) po odkryciu pojawił się mikroskopijny artykulik zatytułowany Portcullis Blocks
Robot in Pyramid (Robot zablokowany w piramidzie) (129 ). Drogą faksową doniesienie
to dotarło do Kairu. Jaka była reakcja? DAI w Kairze zdementowało brytyjskie
doniesienie. "To kompletna bzdura!" oświadczyła Agencji Reutera pani rzecznik
Instytutu, Christel Egorov (130 ), mówiąc jeszcze, że szyby o których mowa, to zwykłe
szyby odpowietrzające, minirobot zaś miał za zadanie tylko zmierzyć wilgotność,
ponieważ wiadomo, że w Wielkiej Piramidzie nie ma żadnych dodatkowych komór.
Można nie tylko poczuć się oszukanym, nas się |naprawdę oszukuje! Archeolodzy z DAI
w Kairze doskonale wiedzieli, że ta wypowiedź to zwykłe kłamstwo. Poza tym wędrujący
szybem Gantenbrinka robot w ogóle nie miał żadnego przyrządu do pomiarów
wilgotności. To jeszcze nie wszystko! Profesor Rainer Stadelmann, wielka znakomitość
niemieckiej archeologii i dyrektor DAI, absolutnie wykluczył możliwość istnienia za
drzwiczkami szybu jakiejś ukrytej komory. Dziennikarzom oświadczył: "Wszyscy
doskonale wiedzą, że wszystkie skarby tej piramidy dawno już zostały zrabowane" (131
). Współpracownik profesora, egiptolog dr Günter Dreyer, dorzucił jeszcze dobitniej:
"Za tymi drzwiami nic nie ma. To wszystko urojenia" (132 ). Zanim pokażę moim
Czytelnikom, w jaki sposób krąg szanownych panów egiptologów z Kairu wyślizgał
Rudolfa Gantenbrinka, muszę nieco naświetlić poglądy na temat wnętrza piramid.
Twierdzenie, że w piramidzie mogą być tylko znane już trzy komory i że za nowo
odkrytymi drzwiczkami nie może się nic znajdować, jest kompletnie pozbawione sensu.
Archeolodzy z DAI niewątpliwie mieliby rację, gdyby stwierdzili, że |nie |wiadomo, czy
za tajemniczymi drzwiczkami coś jest, czy też nie. Jednakże kategoryczne twierdzenie,
że za nimi na pewno nic nie ma, to nie tylko przejaw dogmatyzmu i nienaukowości, ale
też - by posłużyć się słowami DAI - "kompletna bzdura". Wiedza starożytnych Co nieco
na temat historii. W Xiv w. w Bibliotece Kairskiej znajdowały się jeszcze fragmenty
staroarabskich i koptyjskich tekstów, które geograf i historyk Tahi ad-Din Ahmad
ben'Ali ben'Abd al-Kadir ben Muhammad al-Makrizi zebrał w swoim dziele Chitat.
Czytamy tam m.in.: "Następnie kazał [twórca piramidy - E.v.D.] wybudować w
piramidzie zachodniej trzydzieści skarbców z barwnego granitu i wypełniono je
bogatymi skarbami, różnymi przyrządami i pokrytymi mnogością rysunków kolumnami
z kosztownych kamieni szlachetnych, z przyrządami ze znakomitego żelaza, takimi jak
broń, która nigdy nie rdzewieje, ze szkłem, które daje się składać i nie pęka, z dziwnymi
talizmanami, z różnego rodzaju prostymi i złożonymi lekami i śmiertelnymi truciznami.
We wschodniej piramidzie kazał umieścić przedstawienia różnych sklepień niebieskich i
planet, a także wizerunki, jakie kazali sporządzić przodkowie; do tego doszło kadzidło,
które poświęcono gwiazdom i |księgi |o |tychże. Są tam również gwiazdy stałe i to, co się z
nimi od czasu do czasu dzieje [...]. Wreszcie do kolorowej piramidy kazał wnieść ciała
proroków w trumnach z czarnego granitu; obok każdego proroka leżała księga, w której
opisane były jego cudowne czyny, dzieje jego życia oraz dzieła, których za życia dokonał
[...]." I któż to miał wznieść tę potężną budowlę? Cheops, jak twierdzą egiptolodzy?
Cytowana powyżej księga Chitat tak o tym mówi: "Pierwszy Hermes, którego zwano
Trzykroć Wielkim w jego właściwościach jako proroka, króla i mędrca (|on |jest |tym,
którego Hebrajczycy zwą Henochem, synem Jareda, syna Mahalaleela, syna Kenana,

background image

95

syna Enosza, syna Seta, syna Adama - niech mu Allah błogosławi - to jest Idrysem),
wyczytał w gwiazdach, że przyjdzie potop. |Wtedy |kazał |zbudować |piramidy i
pomieścić w nich skarby, uczone pisma i wszystko, czym się martwił, że przepaść i
zginąć może, aby było ochronione i zachowane." Nie tylko w księdze Chitat wymienia się
Henocha jako budowniczego Wielkiej Piramidy. To samo czyni w Xiv w. arabski
badacz, podróżnik i pisarz Ibn Battuta (134 ): "Dowodzą oni, że wszelkie znane przed
potopem nauki pochodzą od Hermesa [...], który zwał się także Chunuch albo Idris [...].
To on zaprawdę przepowiedział ludziom potop, a powodowany troską, aby nie zaginęły
nauki i nie przepadły dzieła sztuki, wzniósł piramidy [...]." Nie muszę chyba dodawać, że
egiptolodzy za nic mają te staroarabskie przekazy. Dla nich budowniczy Wielkiej
Piramidy będzie nazywał się "Cheops", żeby nie wiedzieć ile przekonujących
argumentów przeciwko temu przemawiało. Dokładniej omówiłem tę sprawę w mojej
książce Oczy Sfinksa (135 ). Tak się składa, że egiptolodzy zachowują się w tym
momencie dokładnie tak, jak słynne małpie trio: nic nie słyszeć, nic nie widzieć, nic nie
mówić. To, że nie chcą dać wiary czternastowiecznym przekazom, potrafię jeszcze, choć
z oporami, zrozumieć. Ale oni nie wierzą także w ani jedno słowo nowoczesnej nauki,
jeśli tylko mówi ona rzeczy sprzeczne z ich świętymi dogmatami. Poniższe przykłady z
okresu ostatnich 25 lat mówią same za siebie: W latach 1968¬8¦69 laureat Nagrody
Nobla w dziedzinie fizyki, dr Luis Alvarez, przeprowadził na Wielkiej Piramidzie
doświadczenie z promieniowaniem kosmicznym. Alvarez i jego zespół wyszli od znanego
fizyce faktu, że naszą planetę przez 24 godziny na dobę bombardują promienie
kosmiczne i przy przechodzeniu przez gęstą materię tracą ułamek swej energii. Za
pomocą precyzyjnych pomiarów można ustalić, ile protonów zdoła przejść przez jedną
warstwę kamieni. Jeśli kamienna budowla zawiera jakieś puste przestrzenie, to
promieniowanie, przechodząc przez nie, utraci nieco mniej energii protonów. Alvarez
zmierzył przy użyciu komory iskrowej i komputera IBM tory ponad 2,5 miliona cząstek.
Lecz oscylografy pokazały chaotyczny wzór, zupełnie jakby cząsteczki pokonywały
jakieś zakręty. Kompletna rozpacz. Bardzo kosztowny eksperyment, w którym brały
udział różne instytuty amerykańskie, firma IBM oraz kairski uniwersytet Ain-Shams,
nie przyniósł żadnych jednoznacznych rezultatów. Doktor Amr Gohed powiedział
dziennikarzom, iż wyniki są z "naukowego punktu widzenia niemożliwe" i dodał, że
albo struktura piramidy jest jedną wielką gmatwaniną, albo jest w tym "jakaś zagadka,
której nie potrafimy wyjaśnić" (136 ). Archeologowie nie wyciągnęli żadnych wniosków
ze zdumiewających wyników pomiarów piramid. Miary psu na budę W roku 1986
podjęto próbę poszukiwania ukrytych komór w piramidzie Cheopsa za pomocą nowych
przyrządów i nowych metod. Dwaj francuscy architekci, Jean-Patrice Dormion i Gilles
Goidin, za pomocą detektorów elektronicznych odkryli w piramidzie puste przestrzenie.
Dogmaty egiptologów nie zmieniły się ani na jotę. Ponieważ pośród sponsorów
eksperymentu znajdowało się też francuskie towarzystwo Electricite de France, zbyto
odkrycie stwierdzeniem, że to zwykły "chwyt reklamowy" tego towarzystwa. Następny
wielki eksperyment przeprowadził zespół japońskich naukowców z tokijskiego
Uniwersytetu Waseda. Wyposażeni w najnowocześniejszą aparaturę elektroniczną
specjaliści tego uniwersytetu prześwietlili zarówno wnętrze Wielkiej Piramidy, jak i
teren wokół niej aż do Sfinksa. Japończycy znaleźli jednoznaczne dowody na istnienie
całego labiryntu korytarzy i pustych przestrzeni. W precyzyjnym naukowym raporcie
różni profesorowie biorący udział w eksperymencie przedstawili wyniki swoich badań
(135 ). A reakcja egiptologów? Eee, to tylko element kampanii reklamowej japońskiego
przemysłu elektronicznego! Zespół kairskiego DAI kompletnie nie interesuje się takimi
badaniami. A ich koledzy w Europie i w innych krajach często nawet nie wiedzą, co się
dzieje na płaskowzgórzu w Gizie. Gdyby to zależało od samych egiptologów, w ogóle nic

background image

96

by się tam nie działo - bo przecież od dawna już wszystko wiadomo! W roku 1992 geolog
dr Robert M. Schoch z wydziału College of Basic Studies uniwersytetu w Bostonie,
wspólnie z innymi naukowcami, dokonał geologicznych pomiarów Sfinksa. Wynik:
Sfinks liczy sobie co najmniej 5 tysięcy lat więcej niż dotychczas przyjmowano (138 ).
Według powszechnego mniemania, Sfinksa miał wybudować faraon Chefren (2520-2494
przed Chr.). Sądzi się tak nie dlatego, że istnieją po temu jakieś niepodważalne dowody,
lecz dlatego, iż imię "Chefren" było jedynym słowem, jakie udało się odcyfrować na
zerodowanym kartuszu, oczywiście jeśli się człowiek uprze, że było to właśnie to słowo.
W dodatku nie był to kartusz przynależny do samego Sfinksa, lecz znajdujący się na
steli faraona Tutmosisa Iv, a ten panował ponad tysiąc lat po Chefrenie, mianowicie w
latach 1401-1391 przed Chrystusem. Na jakiej zatem podstawie Robert Schoch doszedł
do przekonania, że Sfinks jest o co najmniej 5 tysięcy lat starszy od Chefrena? Zespół
Schocha umieścił głęboko w podłożu cały szereg czujników sejsmicznych. Następnie
wytworzono fale dźwiękowe, co umożliwiło wgląd w strukturę gruntu - metoda
doskonale zdająca egzamin w geologii. Dane z pomiarów zostały przetworzone przez
komputery, które wypluły długie kolumny cyfr opisujących dokładny obrys Sfinksa. Na
głębokości 2,4¬7¦m całkiem wyraźnie uwidoczniły się ślady erozji, których nie było na
powierzchni Sfinksa. Ale powierzchnię Sfinksa poddano renowacji w długi czas po
wzniesieniu tego posągu, mianowicie za czasów faraona Tutmosisa Iv, który kazał
odkopać go z piasku i odnowić. Pomiary geologiczne i analizy chemiczne pozwalały
sformułować tylko jeden narzucający się wniosek: otóż silne ślady erozji były wynikiem
długiego okresu opadów, którego w czasie panowania faraona Chefrena w ogóle nie
było. Podobnie jak pierścienie przyrostu pnia drzewa, erozja pozwala na dokładne
datowania: w tym przypadku musiało to być co najmniej 7 tysięcy lat przed
Chrystusem. Reakcja archeologów na wyniki pomiarów dr. Schocha? Wybuch
oburzenia. Na kongresie w Bostonie archeolog Mark Lehner z uniwersytetu w Chicago
nazwał swego kolegę Schocha "pseudonaukowcem". Główny argument Lehnera:
"Gdyby Sfinks rzeczywiście był aż tak stary, to w owym czasie musiałaby także istnieć
cywilizacja zdolna wznieść takie dzieło sztuki. A wówczas ludzie byli jeszcze myśliwymi i
zbieraczami - więc nie ma mowy, aby potrafili wznieść Sfinksa." Koniec, kropka! Za
każdym razem, gdy nie wystarcza rozsądnych argumentów, zapędzeni w kozi róg ludzie
sięgają po błoto. Boją się coś stracić. To samo miało miejsce w wystąpieniu archeologa
dr. Marka Lehnera skierowanym przeciwko dr. Robertowi Schochowi. Lehner zarzucił
np. swojemu koledze naukowcowi "podejrzaną wiarygodność". Skąd taki atak poniżej
pasa? Jednym ze sponsorów geologicznych badań prowadzonych przez Schocha był
niejaki John Anthony West. A tak się składa, że ów mister West popełnił dwa śmiertelne
grzechy: po pierwsze, nie był naukowcem, a po drugie, zdążył już opublikować dwie
książki, w których uważał za możliwe istnienie w Egipcie cywilizacji "starszej od znanej
dotychczas". A to już dla "prawdziwego" archeologa niewybaczalne bluźnierstwo.
Egiptologów zupełnie nie interesowało, że dr Robert Schoch nie był bynajmniej jedynym
geologiem uczestniczącym w pomiarach sejsmicznych na płaskowzgórzu w Gizie. Do
zepołu należeli także dr Thomas L. Dobecki, dwóch innych geologów, architekt oraz
oceanograf. Także ich przekonanie, że w najniższych partiach Sfinksa bezsprzecznie
występują "kanaliki wodne", jakie powstają w wyniku długiego oddziaływania wody na
kamień, nie zrobiło na nikim wrażenia. Geologiczne analizy dr. Schocha ostatecznie
zdyskredytowała wypowiedź aktualnego dyrektora starożytności w Gizie, Egipcjanina
dr. Zahi Hawassy. Cały program badań i wyciągnięte na jego podstawie wnioski określił
mianem "amerykańskich halucynacji", stwierdzając, że nie ma "najmniejszych
naukowych podstaw" dla nowego datowania Sfinksa, zaproponowanego przez Schocha.
Jak widać, do egiptologów najzwyczajniej nie przemawiają naukowe wnioski uzyskane

background image

97

w drodze sprawdzonych naukowo metod pomiaru, jeśli nie pasuje im to do tradycyjnego
schematu. To |oni ustalają, w co ma wierzyć świat. I nie zauważają, że sami z zapałem
podcinają gałąź, na której siedzą. Opinia publiczna od dawna już ma dość ślepego
wierzenia naukowcom. Nauka zaś, która uznaje wyniki uzyskane przez inne gałęzie
nauk tylko wówczas, gdy pasują do jej własnego modelu - na niewielką zasługuje wiarę.
Kolejną nauką ścisłą jest fizyka, a na Politechnice Federalnej (ETH) w Zurychu
profesor W. Wölfli uznawany jest za znakomitość. Do perfekcji udoskonalił on
dyskusyjną przez długi czas metodę datowania izotopem węgla 14-c, służącą do
ustalania wieku materii organicznej. Profesor Wölfli wraz z kilkoma kolegami z innych
uczelni dokonał analizy szesnastu próbek pochodzących z piramidy Cheopsa, m.in.
szczątków węgla drzewnego, drzazg drewnianych, okruchów źdźbeł słomy i traw.
Wynik? Wszystkie próbki okazały się mieć przeciętnie o całe 380 lat więcej od wartości,
jakie ustalili archeologowie na podstawie Listy Królów. Jedna z próbek pochodząca z
piramidy Cheopsa była nawet o 843 lata starsza niż "miała prawo" być (140 ). Ogólnie
rzecz biorąc, fizycy przebadali 64 próbki z okresu Starego Państwa, przeprowadzając
datowania najróżniejszymi metodami, między innymi spektroskopii masowej. Wszystkie
bez wyjątku próbki wykazywały wiek o setki lat starszy od tego, jaki pasowałby
archeologom. Wniosków z tych faktów nie wyciągnięto - przeciwnie: znaleziono nowe
wykręty dla podbudowania dawnych, niemożliwych do utrzymania pozycji. Wykręty?
Czy to aby nie za mocne słowo? Nie, właściwie jest nawet zbyt szlachetne jak na bzdury,
które usiłuje się nam wmówić. Dyskredytacja człowieka Egiptolodzy z DAI chcą się
pozbyć Rudolfa Gantenbrinka. Właściwie dlaczego? Czyż nie dokonał za pomocą
swojego robota epokowego odkrycia? Czyż nie zainwestował mnóstwa czasu i 400
tysięcy marek, aby wyświadczyć szlachetnej archeologii przysługę, pomóc jej pójść dalej
w badaniach? Może pracował nienaukowo? Nie, Gantenbrink zrobił wszystko wręcz
perfekcyjnie, uzyskane przez niego wyniki można w każdej chwili zweryfikować. A więc
może był nieuprzejmy, niemiły? Nic z tych rzeczy! Gantenbrink należy do gatunku
bardzo przyjemnych osób. A może zaczął rozgłaszać jakieś nienaukowe spekulacje? Po
raz kolejny trzeba zaprzeczyć. Rudolf Gantenbrink z wielką rezerwą odnosił się do
środków masowego przekazu. Właśnie on, inżynier kierujący misją UPUAUT w
Wielkiej Piramidzie, zawsze był zdania, że nie wiadomo, czy za kamienną przegrodą
nowo odkrytego szybu w ogóle coś się znajduje. Z jego strony nie było najdrobniejszych
nawet spekulacji na temat szybu i drzwiczek. Cóż zatem - na miły Bóg - zrobił nie tak?
Dlaczego egiptolodzy z DAI chcą się go pozbyć? Otóż rozmawiał z prasą. Ale nie było
tak, że on sam pobiegł do dziennikarzy, żeby roztrąbić o swoim odkryciu. Było
dokładnie odwrotnie. To dziennikarze dobijali się do Gantenbrinka, kiedy brytyjscy
naukowcy dostali cynk o jego fenomenalnym odkryciu. Tak się składa, że praca
dziennikarza polega na tym, aby iść tropem interesującyeh informacji, sprawdzać je.
Rudolf Gantenbrink zachował się swobodnie, skromnie i przyzwoicie. Czy powinien ich
okłamywać, zwodzić? Gantenbrink nie jest politykiem. W depeszy niemieckiej agencji
prasowej dpa z 27 czerwca 1994 Jörg Fischer pisze (141 ): "Już od setek lat gigantyczne
piramidy z Gizy prowokują do snucia owianych mgiełką tajemnicy mistycznych fantazji
[...] Dyskusja rozgorzała przed rokiem [...] Specjalista od robotów, Rudolf Gantenbrink
z Monachium, samowolnie podał do prasy wiadomość o swoim odkryciu i wyraził
przypuszczenie, iż za |drzwiami znajduje się komora grobowa. Jedna z niemieckich
gazet bulwarowych pisała już nawet o odnalezieniu prochów faraona i złotych |skarbów,
przypomina sobie dyrektor DAI, profesor Rainer Stadelmann, mówiąc o bzdurach,
jakie w tym kontekście nawypisywano." To, co się tutaj przypisuje panu
Gantenbrinkowi, jest typowym wyrazem złej woli. Gantenbrink nigdy nie wyrażał
przypuszczeń, "iż za drzwiami znajduje się komora grobowa". Za pomocą środków

background image

98

masowego przekazu, które nie znają prawdziwej wersji wydarzeń i zobowiązane są
wierzyć w słowa panów profesorów, dokonuje się dyskredytacji człowieka i usuwa w
cień jego dokonania. Gantenbrink nie podał też "samowolnie" żadnych informacji,
ponieważ ani przez chwilę nie był pracownikiem DAI i nie obowiązywały go żadne
restrykcje związane z polityką informacyjną tego instytutu. Depesza dpa, która poszła w
świat i została przedrukowana w serwisach wielu gazet, służyła dezinformacji. Ludzie
mieli uwierzyć, że inżynier Gantenbrink rozsiewa nienaukowe przypuszczenia. To z
kolei do tego stopnia rozsierdziło rząd egipski, iż na dalsze badania szybów piramidy nie
wydano pozwolenia. Oto jak nieprawdopodobnie można zdeformować rzeczywiste
wydarzenla. Uczona pomyłka Dalsza część depeszy agencji dpa wyraźnie zdradza cel
całej machinacji: "Archeolog (profesor Rainer Stadelmann - E.v.D.) kategorycznie
wyklucza możliwość istnienia komory. Po dokonaniu analizy przekazanych przez
zdalnie sterowaną kamerę wideo obrazów i porównaniu z trzema innymi szybami tej
piramidy uważa, iż w pełni potwierdza to jego pogląd; że szyb ten to jedynie modelowy
korytarz. Wedle wierzeń starożytnych Egipcjan przez otwór prowadzący od tzw.
komory królowej w górę miała wydostawać się dusza faraona. Widoczny przed
kamiennym blokiem czarny pył to, zdaniem profesora Stadelmanna, resztki
skorodowanych metalowych okuć modelowych drzwi. Zdroworozsądkowa teoria
profesora i wielokrotne wskazywanie na fakt, że przez niezwykle wąski szyb nie
przeciśnie się żaden człowiek, nie mówiąc już o sarkofagu czy skarbach, niewielkie
jednak wzbudza zrozumienie [...]." Kto nie podziela tego dogmatu lub nie chce się z nim
zgodzić z innych powodów, na pewno jest niespełna rozumu. Domyślam się nawet,
dlaczego uczony profesor "kategorycznie wyklucza możliwość istnienia kolejnej
komory" - w końcu to właśnie Rainer Stadelmann jest "wynalazcą" teorii trzech komór.
Nie ma w niej miejsca na czwartą, nie mówiąc już o piątej. Dziwne to trochę. Odkryte
dotąd w Wielkiej Piramidzie pomieszczenia mają łączną objętość około 2000 metrów
sześciennych. Na te metry pustych przestrzeni składają się trzy komory, prowadzące do
nich korytarze oraz Wielka Galeria. Jednak sama tylko Wielka Galeria zajmuje
1800¬7¦m¬ó:¦. Inaczej mówiąc, objętość Wielkiej Galerii stanowi wielokrotność objętości
wszystkich trzech komór razem wziętych. Mimo to Wielkiej Galerii nie traktuje się jako,
powiedzmy, czwartej komory. Nie pozwala na to święta |teoria |trzech |komór. Zdaniem
profesora, szyb Gantenbrinka miałby być "modelowym korytarzem", ponieważ "wedle
wierzeń starożytnych Egipcjan przez otwór prowadzący od tzw. komory królowej w
górę miała wydostawać się dusza faraona". Warto pozwolić przeanalizować swoim
szarym komórkom sprawę "modelowego korytarza". Oto Egipcjanie stawiają
najwspanialszą budowlę świata. Składa się ona z prawie 2,5 miliona kamiennych
bloków. Poprzedzające budowę planowanie musiało być fenomenalne, wszystkie
kamienie ciosowe, wszystkie występy pasują co do milimetra, mają przetrwać wieczność.
We wnętrzu piramidy powstaje korytarz, który dziś nazywamy Wielką Galerią.
Prowadzi ukosem w górę do komory królewskiej, ma 46,61¬7¦m długości, 2,09¬7¦m
szerokości i 8,53¬7¦m wysokości. Ponieważ przeciwległe ściany schodzą się ku sobie,
utworzone z poziomych płyt sklepienie mierzy tylko 1,04¬7¦m szerokości. Granitowe
belki sklepienia nie leżą bynajmniej poziomo, lecz - zupełnie jakby chciano nam,
zarozumialcom, dać dodatkowego prztyczka w nos - biegną ukosem w górę zgodnie z
kątem nachylenia Wielkiej Galerii. Obróbka belek i kamiennych płyt jest tak idealna, że
z trudem dostrzec dziś można fugi i szczeliny łączeń. Zanim turysta dojdzie do Wielkiej
Galerii, musi przecisnąć się wiodącym w górę korytarzem, idąc w kucki, ze zgiętym
grzbietem. Do dziś nie potrafimy się domyślić, dlaczego budowniczy najpierw
wybudowali ten niski korytarz, który przechodzi potem w Wielką Galerię. Za to
profesor Stadelmann z godną lunatyka pewnością twierdzi, że szyb Gantenbrinka to

background image

99

"modelowy korytarz", w dodatku nabierając tego przekonania po "porównaniu z
trzema innymi szybami tej piramidy". O święty Ozyrysie! Gdzież to w Wielkiej
Piramidzie istnieją jakieś inne "modelowe korytarze" pozwalające na "porównanie¬)¦?
Jak dotąd wszystkie inne szyby nazywały się |szybami |wentylacyjnymi! Ponadto szyb
Gantenbrinka ma mieć za małe wymiary, aby można było przezeń przetransportować
sarkofag, "nie mówiąc już o [...] skarbach". Jak to możliwe zatem, że w komorze
królewskiej znajduje się sarkofag o wymiarach większych od wymiarów prowadzącego
do |niej |korytarza? W świetle logiki profesora Stadelmanna sarkofag ten nie miał prawa
znaleźć się w komorze królewskiej, albowiem - podobnie jak szyb Gantenbrinka -
prowadzący do niej korytarz również jest o wiele za mały, aby przetransportować
przezeń "sarkofag czy skarb". Budowniczowie starożytnego Egiptu mieliby zatem
umieścić we wspaniałym dziele, mającym przetrwać wieczność, "modelowy korytarz".
Lecz ten "modelowy korytarz" jest przecież niewidoczny i w dodatku wcale nie
wychodzi na komorę królowej. Otwory wybił dopiero 120 lat temu mister W. Dixon.
Przez ten "modelowy korytarz" miałaby ulecieć ku gwiazdom dusza faraona - tyle, że w
komorze królowej nigdy nie było żadnego faraona, którego dusza mogłaby
dokądkolwiek ulecieć. Zresztą, nawet gdyby znajdowały się tam jakieś zwłoki i szyby od
samego początku były otwarte, to dusza faraona nie miałaby wolnej drogi ku niebu.
Przecież za pewnik uważa się, że szyb Gantenbrinka zamknięty jest kamienną
przegrodą, za którą nie ma nic więcej. Biedny faraon! "Zdroworozsądkowa teoria"
szacownych egiptologów oraz "wielokrotne wskazywanie na fakt, że przez niezwykle
wąski szyb [chodzi o szyb Gantenbrinka - E.v.D.] nie przeciśnie się żaden człowiek, nie
mówiąc już o sarkofagu czy skarbach" stanowią niemalże kropkę nad "i" w słowie
"idiotyzm". Spróbujmy rozważyć sytuację następującą. Załóżmy, że kalif Abdullah AI-
Ma'mun - to ten, któremu w 827 r. przed Chr. udało się wyrąbać wejście do piramidy -
wybił otwór w |innym miejscu niż w rzeczywistości, na poziomie 74 warstwy kamiennych
bloków natrafił na wejście i w końcu dotarł do komory. I patrzcie państwo, oto z
komory prowadzi w dół pod kątem 20 st. szyb o przekroju kwadratu z bokiem długości
20¬7¦cm. Późniejsi egiptolodzy ochrzciliby tę komorę mianem "komory Ma'muna". Oni
także zauważyliby kwadratowy otwór i obdarzyliby prowadzący od niego szyb mianem
"otworu, którym ulatuje dusza faraona", "korytarza modelowego" czy, powiedzmy,
"szybu wentylacyjnego". A potem pewnego dnia zjawia się inny Rudolf Gantenbrink i
wysyła miniaturowy pojazd gąsienicowy 60¬7¦m w głąb piramidy. Tam robot zostaje
zatrzymany przez kamienny blok uniemożliwiający dalszą jazdę. Wedle zastałego
sposobu myślenia fachowców nowo odkryty szyb żadną miarą nie może prowadzić do
komory, ponieważ "nie przeciśnie się nim żaden człowiek, nie mówiąc już o sarkofagu
czy skarbach". Wybaczcie, szanowni panowie, ale faktem jest przecież, że szyb ten -
patrząc od góry - prowadzi wprost do komory królowej. Jakiż to brak rozsądku
zabrania spojrzenia od drugiej strony? Nikt, kto nie jest obciążony wiedzą fachową, nie
wpadł nigdy na zwariowany pomysł, że ktoś mógłby przecisnąć jakieś skarby czy
sarkofag przez kwadratowy szyb o długości boku 20¬7¦cm. Za tajemniczymi
drzwiczkami szybu Gantenbrinka jak najbardziej |może (co nie znaczy, że musi)
znajdować się komora mająca jeszcze inne wejście, dokładnie tak samo jak komora
królowej. W zależności od tego, z której strony patrzymy, szyb Gantenbrinka może
prowadzić równie dobrze z komory królowej, jak też do komory królowej. Niezależnie
od niego istnieje jeszcze inne przejście, przez które można się dostać |do komory
królowej. Na końcu szybu Gantenbrinka może znajdować się jakaś komora nawet
wtedy, jeśli drzwiczki czy też kamień zamykający są na stałe zamurowane. Bardzo
przepraszam, ale obydwa szyby prowadzące z komory królowej (ten południowy to
właśnie szyb Gantenbrinka) aż do zeszłego wieku |również były zamurowane. Gdyby

background image

100

mister Dixon nie puścił w ruch kilofa, do dziś nie mielibyśmy pojęcia o istnieniu obydwu
szybów i robot inżyniera Gantenbrinka nie mógłby wspiąć się jednym z nich. I
odwrotnie: gdyby robot Gantenbrinka wjechał do tego szybu |od |góry, zostałby
zatrzymany dokładnie tak samo jak dzisiaj, kiedy poruszał się od dołu do góry. No i
oczywiście wszyscy mądrzy fachowcy byliby zgodni: to koniec szybu, dalej nic nie ma. I
żaden nie zadałby sobie trudu, by przewiercić rzekomo ostatni kamienny blok albo
rozpuścić go kwasami. Czy można tu jeszcze mówić o nauce? A gdzie ciekawość, gdzie
żądza poznania, skoro a priori i definitywnie stwierdza się, że za drzwiczkami w szybie
Gantenbrinka nic nie ma, a każdego, kto uważa inaczej, natychmiast dyskredytuje się
jako szaleńca i niepoprawnego fantastę? Na końcu szybu robot Gantenbrinka sfilmował
dwa metalowe uchwyty umieszczone bezpośrednio na drzwiczkach. Nie da się
zaprzeczyć, że chodzi tu o metal, ponieważ, Bogu dzięki, jeden kawałek się odłamał i leży
przy drzwiczkach. Jako że w czasach Cheopsa wytapiano co najwyżej miedź, naukowcy
z wielką pewnością siebie mówią o "miedzianych okuciach". Mogłoby się okazać, że i
teoria o miedzi jest trafiona jak kulą w płot. Lecz profesor Stadelmann i jego dzielna
trzódka egiptologicznych znakomitości mają "naturalne" i z pewnością "rozsądne"
wyjaśnienie. Oto jak je przedstawił dziennikarzowi Torstenowi Sassemu (143 ): "Do
czego służy [miedziany fragment - E.v.D.]? Na początku zakładaliśmy, że jest to jakiś
element techniczny. Zważywszy jego cienkość, wykluczyłbym jednak dzisiaj taką
możliwość i uznałbym raczej, że chodzi o hieroglify. O znaki hieroglificzne umieszczone
tam jako ozdoby. Jeśli zaś były to hieroglify, to miały oczywiście treść symboliczną.
Musimy zatem dojść, co mogły oznaczać. Nasuwają się tutaj znaki przypominające
kwiat lotosu. Kwiat lotosu symbolizuje południe, południową część kraju - to by mogło
być to. Albo może jeszcze wyraźniej - staroegipski znak |shuut, czyli coś w rodzaju
parasola przeciwsłonecznego, który noszono za władcą w czasie uroczystych procesji.
Mogłoby być czymś zupełnie naturalnym, że te parasole przeciwsłoneczne przygotowano
dla duszy władcy, aby mogła je ze sobą zabrać, ulatując do nieba." Wielkie nieba! Cała
Wielka Piramida to jeden olbrzymi znak zapytania. Ani zespół projektanów i
architektów, ani prowadzący budowę kapłan czy faraon, nie pozostawili najmniejszego
słówka na temat prac przy wznoszeniu tego dzieła. Nie ma ani jednej inskrypcji
głoszącej, w jaki sposób je wykonano. Żaden z nich nie pozostawił najmniejszej notki,
która pozwoliłaby odpowiedzieć choćby na jedno jedyne pytanie dotyczące sposobu, w
jaki zbudowano Wielką Piramidę. W samej piramidzie nie ma żadnych hieroglifów.
Nigdzie nie spotkamy ścian pełnych znaków pisma, jakie znajdowano w innych
starożytnych egipskich grobowcach. Cheops, rzekomy budowniczy Wielkiej Piramidy,
miał być podobno despotą, który wbił sobie do głowy, że pozostawi po sobie największą
budowlę wszystkich czasów. Ale zarówno on sam, jak i jego słudzy zapomnieli jakoś
zawrzeć w samym dziele imię jego twórcy. Nie ma najmniejszego znaczka
upamiętniającego imię faraona Cheopsa, nigdzie ani śladu inskrypcji gloryfikujących
choćby jeden jego bohaterski czyn. Nie ma nic ku czci jakiegoś boga czy bogini, nie
opiewa się żadnych przodków, na żadnej powale nie znajdziemy tekstów modłów.
Wszystkie ściany, korytarze i komory piramidy Cheopsa są gładko wypolerowane, także
w przeszłości nie zawierały najmniejszych nawet glifów. Anonimowość wręcz
perfekcyjna. Ale stop! Oto na końcu szybu Gantenbrinka mają się znajdować hieroglify
oznaczające shuut, aby faraon mógł udać się do swych zmarłych przodków z parasolem
przeciwsłonecznym chroniącym od udaru. Naprawdę trzeba mieć głowę, żeby na coś
takiego wpaść! Mnie w każdym razie nie starcza konceptu, żeby to skomentować! W
prawym dolnym rogu drzwiczek w szybie Gantenbrinka brakuje niewielkiego
trójkątnego kawałka. Oko kamery zarejestrowało w tym miejscu wąską smugę czarnego
pyłu. Dla profesora Stadelmanna jest to "pył ze skorodowanych metalowych okuć

background image

101

modelowych drzwiczek". Jeśli pójdziemy śladem interpretacji uczonego, że szyb
Gantenbrinka to jedynie "modelowy korytarz", w dodatku zamknięty na głucho
kamiennym blokiem, to w szybie tym nie ma prawa być najmniejszego powiewu, musi
tam panować całkowity bezruch powietrza, jak w hermetycznym grobie. Z dwóch
metalowych okuć drzwiczek |lewe jest częściowo odłamane. Czarny pył natomiast jest
widoczny w |prawym rogu. Czyżby dzieło jakichś pyłowych duszków? Gdyby obydwa
metalowe okucia jednocześnie i bez ruchu rdzewiały sobie przez tysiąclecia, to czarny
pył musiałby być widoczny przy dolnej krawędzi drzwiczek, bezpośrednio pod
okuciami. Tak jednak nie jest. Pył wysypuje się z małego trójkątnego otworu, zupełnie
jakby wywiewał go stamtąd słabiutki prąd powietrza. Jednakże najmniejszy nawet prąd
powietrza świadczy o tym, iż szyb Gantenbrinka ma swoje przedłużenie. Albo o tym, że
za drzwiczkami istnieje komora, do której prowadzi inne wejście. W dodatku
pięciomilimetrowej średnicy laserowy promień UPUAUTA zniknął |pod dolną
krawędzią drzwiczek. Niezależnie od tego, czy są to drzwiczki, czy kamień zamykający -
na pewno nie jest oparty o podłoże. Czy nie powinno to dać do myślenia? Najwidoczniej
nie, w końcu przecież egiptolodzy zgodzili się, że chodzi o "modelowy korytarz", więc
jakiekolwiek dogłębne badania są po prostu zbędne. ZaprzepaszczonaŃ wiarygodność 5
sierpnia 1993 r. dyrektor Muzeum Egipskiego w Berlinie, profesor Dietrich Wildung,
napisał w artykule dla "Frankfurter Allgemeine Zeitung" (143 ): "Jest to wystarczający
powód dla egiptologa, aby złożyć serdeczne podziękowania inżynierowi [Rudolfowi
Gantenbrinkowi - E.v.D.]. Ten jednak nie potrafi oprzeć się pokusie taniej sensacji i nie
zdając sobie z tego sprawy, wchodzi na grząski teren fantasmagorii na temat piramid i
zawartych w nich skarbów. Zaraz też oczywiście na scenie pojawia się pan von Däniken
i z miejsca interpretuje ciemną smugę pyłu przy dolnej krawędzi kamiennej płytki jako
sygnał, że za nią leży mumia faraona Cheopsa. Skoro zaś mamy nienaruszoną mumię
egipskiego władcy, to w pobliżu muszą być też niezmierzone skarby, od czasów
Herodota poruszające wyobraźnię potomnych. W ten sposób puszczono w ruch machinę
trywialnej archeologii, a nawołujących do umiaru fachowców dyskredytuje się jako
skostniałych konserwatystów nie umiejących wyzwolić się z pęt tradycyjnej
akademickiej nauki." Z takiej właśnie materii utkane są egiptologiczne wyobrażenia i
tak dyskredytuje się inaczej myślących. Nigdy w życiu nie przyszłoby mi do głowy
interpretować czarnego pyłu jako sygnału, że za kamiennymi drzwiczkami "leży mumia
faraona Cheopsa". Na taki pomysł wpadł David Keys, archeologiczny korespondent
brytyjskiej gazety "The Independent" (144 ). Jeśli idzie o piramidę Cheopsa, to już
choćby dlatego nie strzępiłbym sobie języka na temat jakichś grobów faraona i
rzekomych złotych skarbów, że moim zdaniem piramida Cheopsa wcale nie jest
Cheopsa, nie mówiąc już o tym, by zawierała jakiś grób. Cóż więc takiego może się
ewentualnie znajdować za kamiennymi drzwiczkami przegradzającymi szyb
Gantenbrinka? Przypuszczalnie to samo, co w innych, nie odkrytych jeszcze komorach:
wszelkiego rodzaju pisma i dokumenty, o których pisali arabscy historycy z Xiv wieku.
David Keys zwrócił uwagę na jeszcze jedną osobliwość: otóż różnica poziomów między
komorą królowej a komorą królewską wynosi 21,5¬7¦m, a więc dokładnie tyle samo, co
między komorą królewską a drzwiczkami na końcu szybu Gantenbrinka. Przypadek czy
wyraźny sygnał mówiący o istnieniu kolejnej komory? Profesor Dietrich Wildung, który
w artykule dla "Frankfurter Allgemeine Zeitung" kłamliwie przypisał mi coś, czego
nigdy nie powiedziałem, jest zarazem prezydentem Międzynarodowego Stowarzyszenia
Egiptologów. W wywiadzie dla pewnej rozgłośni radiowej wygłosił następujący pogląd:
"Nie łudzimy się, że naszymi materiałami, naszymi produktami musimy zadowolić
każdego [...] Zadowalająca wszystkich wizja pełnej archeologii dla każdego to bzdura, to
po prostu coś źle pomyślanego" (145 ). Skoro sami szefowie gildii egiptologów tak

background image

102

właśnie myślą, to nic dziwnego, że za nic sobie mają opinię publiczną. I tak wiedzą, że w
piramidzie Cheopsa nie ma prawa niczego być - więc po co jeszcze czytać i wysłuchiwać
opinii jakichś tam niespecjalistów? W zasadzie, z jakiej racji finansuje się ze środków
publicznych poczynania tych udzielnych książąt? Książęta również nigdy nie zdawali
poddanym relacji z tego, co robią. Eksperci DAI zamierzają obecnie zbadać szyb
północny odchodzący od komory królowej. O tym samym myślał także Rudolf
Gantenbrink. Ja jednak chciałbym zapytać, czemu nikt nie pomyśli o tym, żeby
najpierw dokończyć to, co już rozpoczęto? Istnieje wiele propozycji, w jaki sposób
otworzyć, przewiercić czy nawet rozpuścić kwasem odkryte przez robota drzwiczki.
Dlaczego nagle odrzuca się opinię, współpracę i fachową wiedzę Rudolfa Gantenbrinka?
Jak to możliwe, by uczeni, którzy zazwyczaj są przecież całkiem rozsądni i nie
pozbawieni poczucia humoru, zachowali się do tego stopnia dziwacznie i z taką
niechęcią? Wydaje mi się, że chodzi tu o coś więcej niż o zwykłą zawiść. Przedstawiciele
dumnej egiptologii czują się w głębi duszy urażeni, ponieważ oto komuś spoza kręgu
archeologów udało się dokonać niespodziewanego odkrycia. Są wściekli, ponieważ
Gantenbrink rozmawiał z prasą. Czy dorośli mogą zachowywać się jak krnąbrne
dzieciuchy? A może tak naprawdę próbuje się po prostu zataić to, co mogłoby się ukazać
za tymi drzwiczkami? Czyżby chodziło o to, by na razie uchronić dotychczasowy
dogmat przed niedowiarkami i najpierw potajemnie posortować to, co przez tysiące lat
leżało w ukryciu? Nic nie pomoże reagowanie złością na taki zarzut. Fakt pozostaje
faktem - kompetentni naukowcy z Egiptu nie życzą sobie publicznych wystąpień, chyba
że będą to ocenzurowane komentarze kogoś z ich własnego obozu. Żaden dziennikarz,
żaden neutralny obserwator nie może być obecny przy dalszych badaniach szybu
Gantenbrinka, przy przebijaniu czy przewiercaniu tajemniczych drzwiczek. Żadna
kamera telewizyjna nie może wysyłać w świat obrazów ani pokazać ścian szybu ze
wszystkimi szczegółami. Żadna grupa naukowców z innych dziedzin nie ma prawa
sprawdzić wyników analiz metalu okuć. A cała ta dziecinna zabawa w tajemnice ma
rzekomo służyć tylko temu, by egiptolodzy mogli spokojnie i nie nagabywani przez
nikogo pracować. Jak najbardziej rozumiem takie pragnienie, lecz przecież tym razem
nie chodzi o jakiś tam pozbawiony znaczenia grobowiec, lecz o Wielką Piramidę, która
od tysięcy lat fascynuje ludzkość. Chodzi o najpotężniejszą budowlę na naszej planecie,
o jeden z cudów świata, o monument, wokół którego przez tysiąclecia narosły niezliczone
legendy i przekazy. Nawet bez zbiegowiska i ciżby dziennikarzy egiptologia
zaprzepaszcza właśnie jedyną w swoim rodzaju szansę, by zademonstrować światowej
opinii publicznej swoje precyzyjne i nieskazitelne pod względem naukowym podejście.
Marnuje okazję, by raz na zawsze jasno i wyraźnie zademonstrować wszystkim
fantastom i kombinatorom, wietrzącym wszędzie tajemnice i spiski, co jest faktem, a co
nie. A może ktoś się obawia, że na końcu szybu Gantenbrinka mogłoby się jednak coś
znajdować? Dawni archeologowie nie byli pod tym względem aż tak małostkowi. Kiedy
otwierano grobowiec Tutenchamona czy królowej Sechemchet, jednak dopuszczono
obecność dziennikarzy. Dziś istnieją globalne sieci informacyjne, więc przekazywane
"na żywo" przez kamerę robota obrazy z Wielkiej Piramidy dotarłyby jednocześnie do
wszystkich domów. Wcale nie potrzeba do tego hordy dziennikarzy w komorze
królowej, specjaliści mogą spokojnie i rzetelnie wykonywać swoją pracę. Ale muszą to
być obrazy przekazywane |na |żywo, dokładnie w momencie dokonywania odkrycia, a
nie pokazane dopiero w parę dni, tygodni czy miesięcy później, przycięte i opatrzone
gładkim komentarzem. Wyobraźmy sobie, że Amerykanie trzymaliby w tajemnicy
wydarzenie takie, jak lądowanie na Księżycu i dopiero w parę tygodni później NASA
udostępniłaby ocenzurowaną relację. Okrzyki oburzenia byłyby jak najbardziej
uzasadnione. Co wy chcecie przed nami zataić? Dlaczego nie gracie od samego początku

background image

103

w otwarte karty? Dlaczego podatnicy mają finansować organizację, która traktuje ich
jak smarkaczy? Egiptolodzy z DAI i Egipskiego Zarządu Starożytności unikają
otwartości. Kto się boi otwartości i okrywa swoje działania płaszczykiem milczenia - ten
ma coś do zatajenia. Jeśli zaś ktoś chce coś przemilczeć, to musi potem czymś zamydlić
oczy. Dopóki "polityka informacyjna" egiptologów ograniczać się będzie do stwarzania
atmosfery tajemnicy i rzucania od czasu do czasu ochłapów informacji, opinia publiczna
nie ma najmniejszych powodów, by dawać wiarę ich oświadczeniom. Żeby wystąpiło nie
wiadomo ilu szacownych uczonych obwieszczających z poważnymi minami, że za
drzwiczkami zamykającymi szyb Gantenbrinka, tak jak się tego spodziewano, nic nie
ma, to krytyczna opinia publiczna i tak w to nie uwierzy. Szansa została
zaprzepaszczona. Już zresztą starożytny rzymski historyk Cornelius Tacitus (55-120 po
Chr.) powiadał: "Kto złości się z powodu krytyki, przyznaje, że na nią zasłużył."
1/ 1


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Erich von Daniken Dzien Sadu Ostatecznego Trwa od Dawna
Daniken Erich Dzień Sądu Ostatecznego trwa od dawna
Daeniken Erich von 1995 Dzień Sądu Ostatecznego trwa od dawna
Daniken Erich Von Dzien Sadu Ostatecznego
1995 WordPad Dzień Sądu Ostatecznego trwa od dawna
Deniken [Dzień sądu ostatecznego trwa od dawna] (!)
Daniken Erich von Dzień w którym przybyli Bogowie
Daniken Erich Von Dzien W Ktorym Przybyli Bogowie
Daniken Erich Von Dzien W Ktorym Przybyli Bogowie
Daniken Erich von Dzien w ktorym przybyli Bogowie
Erich von?niken Dzień Sądu Ostatecznego
Daniken Erich Dzien Sadu Ostatecznego
Erich von Däniken Dzień Sądu Ostatecznego
Daniken Erich Dzień Sądu Ostatecznego 2
E V Daniken Dzień Sądu Ostatecznego

więcej podobnych podstron