10 Day Leclaire Tam dom twój (Mąż z zasadami)

background image

DAY LECLAIRE

Tam

dom twój

background image

PROLOG

Reguła numer 7

Twoje miejsce pracy, podobnie jak i Ty,

winno odznaczać się następującymi

cechami: celowością, harmonią, akurat-

nością, organizacją i stabilnością

Dokładnie o 7

55

rano Julian Lord stanął na przejściu

dla pieszych, na skrzyżowaniu West Chicago Avenue

i North Dearborn Street. Dokładnie o 7:56 leżał na

plecach, wpatrując się w zamglone niebo nad miastem.

Całe trzydzieści sekund zabrała mu właściwa ocena

sytuacji. Kolejnych siedemnaście upłynęło nieubłaganie

na poszukiwaniu okularów w rogowej oprawie, w tej

chwili pozbawionych jednego szkła. I wreszcie dodat­

kowe jedenaście, przez które podnosił z ziemi swą

ręcznie wykonaną czarną teczkę z włoskiej skóry,

z głębokim zadrapaniem o poszarpanych brzegach.

W tym momencie taksówka, która przed chwilą

o mały włos nie pozbawiła go życia, była już daleko.

Kiedy dotarł na dwudzieste pierwsze piętro wieżowca

Mc Miliana, zegarek wskazywał 8

01

. Julian był spóź­

niony do pracy o minutę i jedną sekundę - i wściekły.

- Panie Lord - jęknęła pani Pringle, widząc, jak

gwałtownie otwiera oszklone drzwi z tabliczką: „Biuro

Organizacji Czasu Pracy" - na miłość boską, co się...

- Nic, co miałoby jakikolwiek związek z miłością,

a już szczególnie boską - oznajmił ostro Julian

- chicagowscy taksówkarze są po prostu z piekła

rodem i zawzięli się, aby jak najprędzej wysłać tam

całą resztę ludzkości. Udaremnienie im ostatniego

ataku na moje życie zawdzięczam jedynie swemu

błyskawicznemu refleksowi, i silnemu instynktowi

samozachowawczemu - poprawił krawat i lekki

uśmiech złagodził wyraz jego zaciętych ust

background image

- Pańskie kolano - zauważyła, rzucając spojrzenie

na rozdartą nogawkę. - Krwawi pan. Czy mam...

- Dzięki, nie trzeba. Zajmę się tym, gdy tylko

skończymy. Co jest najbardziej pilne?

Pani Pringle skinęła głową na znak zgody i wes­

tchnęła:

- Wszystko.

Julian nie odpowiedział na to ani jednym słowem.

Nie musiał. Uniesienie jednej brwi stanowiło dla jego

sekretarki wystarczające ponaglenie.

Podała mu kilkanaście listów.

- Te wymagają natychmiastowych odpowiedzi,

panie Lord. Reszta może poczekać - wzięła z biurka

notatnik i długopis, oczekując instrukcji.

Julian przerzucił papiery.

- Proszę zapisać Telemat Company na nasz kurs

organizacji czasu pracy w drugim tygodniu września,

FMT na następny tydzień - zmiął trzeci list i z bez­

błędną celnością rzucił go do kosza. - Tracimy tylko

czas, próbując dogadać się z tym panem. Co do

pozostałych spraw... - namyślał się przez chwilę,

uderzając notatką w dłoń. - Niech pani odpowie na

telefon McMillana i oświadczy, że jesteśmy zaintere­

sowani. Proszę go umówić z Bradem.

- Dobrze, panie Lord. A te ostatnie trzy listy?

Przejrzał je pośpiesznie.

- Pierwszy - tak. Drugi i trzeci, nie — odłożył je na

biurku. - Jakieś telefony?

~ Znajdzie pan wszystkie informacje na biurku, poza

wiadomością od pańskiej siostry - sekretarka podała

mu niewielką karteczkę. - Dzwoniła wczoraj tuż po piątej.

- Czy mówiła, o co chodzi? - lekko zmarszczył brwi.

- Niezupełnie. Miałam nieco kłopotów ze zro­

zumieniem, o co jej chodzi. Kiedy wyjaśniłam, że jest

pan już w samolocie, lecącym do domu, i nie da się

z panem skontaktować aź do dziś rana, wydała mi się

jakby... jakby zagubiona.

background image

Jego czoło wygładziło się. Zaśmiał się pobłażliwie.

- Znając Callie, nie wątpię w to ani przez moment.

Zadzwonię, gdy tylko będę miał chwilę czasu, aby

zająć się jej najnowszym nieszczęściem. Czy to

wszystko, pani Pringle?

- To wszystko.

- Zatem proszę sporządzić listę. Po pierwsze,

chcę się zobaczyć z Bradem Andersonem. Natych-

miast. Trzy minuty temu byłoby jeszcze lepiej.

Po drugie, będę potrzebował pani z notatni-

kiem u mnie w biurze za pół godziny, żeby do koń-

ca odrobić wszystkie zaległości. Po trzecie, przed

wieczorem chcę mieć u siebie czarny dwurzędo-

wy garnitur w prążki, a także krawca, który wie,

gdzie w igle jest dziurka. Znajdzie pani moje wy-

miary w kartotece personalnej. Po czwarte i ostat-

nie. Proszę się skontaktować z moim okulistą,

sprawdzić receptę i zamówić nowe okulary. Tym

razem chcę mieć czarną oprawkę, funkcjonalną

i jednocześnie solidną. Niech pani dopilnuje, żeby

dostarczono mi je jak najszybciej. To chyba jak na

razie wszystko. Jakieś pytania?

Pani Pringle zanotowała ostatnie polecenie i uniosła

wzrok, lekko potrząsając głową.

- Nie, panie Lord. Zajmę się tym natychmiast

- Znakomicie - obdarzył ją zadowolonym spoj-

rzeniem. - Nie wiem, co bym bez pani zrobił.

- Ja teł nie - zgodziła się pani Pringle.

- Ta skromność przynosi pani zaszczyt - poinfor-

mował ją ze śmiertelną powagą, po czym wkroczył do

swego biura.

Zanim jeszcze zdążyły zamknąć się drzwi, Julian

zdołał ułożyć sobie w myślach dokładny plan dnia.

Dotychczasowa sytuacja Biura Organizacji Czasu Pracy

miała niebawem ulec drastycznej zmianie - zmianie,

która niewątpliwie wprowadzi zamęt zarówno w jego

własny uporządkowany i systematyczny tryb życia,

background image

jak i w życie jego firmy. Uporządkowanie tego chaosu

i przystosowanie do niego swych idealnie zorganizo-

wanych upodobań, będzie prawdziwym wyzwaniem.

Uśmiechnął się z lekką satysfakcją. Zawsze uwielbiał

wyzwania.

Podszedł do biurka i nagle lekki kłujący ból w lewej

nodze przypomniał mu o porannym zetknięciu z tak-

sówką. Krzywiąc się, spojrzał na rozdartą nogawkę.

Nie był to piękny widok.

Otworzył apteczkę w przyległej łazience. Za pomocą

malutkich nożyczek przyciął poszarpane brzegi rany.

Po kilku sekundach paskudne rozcięcie na kolanie

było już oczyszczone, zdezynfekowane i zabandażo-

wane.

- Moja żona nie umiałaby zrobić tego tak dobrze

- skomentował głos, dobiegający od drzwi.

Julian rzucił swemu wspólnikowi przelotne spoj-

rzenie, po czym odparł beznamiętnie:

- To się jej pozbądź. Od dawna uważam, że żony

to zdecydowanie przereklamowany towar. W społe-

czeństwie funkcjonują jedynie jako czysty ozdobnik,

absolutnie niepraktyczny.

- No, nie wiem - Brad Anderson oparł się o fra-

mugę i wyszczerzył zęby w uśmiechu. — Jestem w stanie

wymyślić jakieś jedno czy dwa zastosowania.

Julian odpowiedział mu uśmiechem. To była stara

zabawa, gra, którą prowadzili od dzieciństwa i kon-

tynuowali poprzez lata szkoły i college'u.

- Główną funkcją małżeństwa jest zalegalizowane

rozmnażanie ludzkiej rasy - Julian zaintonował

odwieczną litanię. - A ponieważ już całkiem nieźle się

rozmnożyliśmy... - wzruszył ramionami, pozwalając

swemu stwierdzeniu zawisnąć w próżni i zabrał się za

przywracanie łazienki do jej poprzedniego, niepoka­

lanego stanu.

- A inne, jak by to powiedzieć, wypełniane przez

nie funkcje? - uśmiech Brada stał się jeszcze szerszy.

background image

- Mimo natarczywej propagandy, akurat ten uroczy

sposób spędzania wolnego czasu nie wymaga wcale

małżeństwa - Julian ominął przyjaciela, zdjął po-

plamioną smarem marynarkę i powiesił ją w szafie.

- Biedny Julian - Brad z litością potrząsnął głową. -

Zaczynam myśleć, że ty naprawdę wierzysz w ten stek

bzdur. Spójrz na siebie. Trzydziestolatek, zamożny,

samotny - i w głębi duszy nieszczęśliwy.

- Ja? - wyraz twarzy Juliana zdradzał jego zdu-

mienie.

- Tak, ty - potwierdził Brad. - Ale wkrótce

pojmiesz, w jakim byłeś błędzie. Pewnego pięknego

dnia pochwycisz jakiś smaczny kąsek i odkryjesz, że

masz w ustach hak wielkości kotwicy. Następnie

jakaś ślicznotka wyciągnie cię z wody, wypatroszy

i wreszcie poda na obiad.

Julian zachichotał.

- Nie ma mowy. To był twój błąd, przyjacielu, nie

mój. Powinno istnieć jakieś prawo, zabraniające

mężczyznom poślubiania ich licealnych miłości.

- A mówi to facet, który miał w liceum tyle

dziewczyn, że nie mógł się na żadną zdecydować.

- Więc ucałowałem każdą na pożegnanie i z Bo­

giem - postępowanie, które zdecydowanie zalecałbym

wszystkim. - Julian z premedytacją zmienił temat.

- No dobra, streść mi, co się działo przez ten ty­

dzień - podszedł do biurka i usadowił się za nim.

- Jak tam Grieg i Sampson? Czy są w stanie prowadzić

już samodzielne zajęcia?

- Czy są? Ci faceci to niesamowite odkrycie. Jeżeli

o mnie chodzi, to możemy zacząć ich wysyłać już

jutro. Mam tyle zarezerwowanych wykładów, ze

wystarczy, aby dać im zajęcie na minimum półtora

roku.

- Wspaniale - stwierdził z satysfakcją Julian.

- Okay, okay, starczy już tych przyziemnych

spraw - oświadczył Brad, przechadzając się po pokoju.

background image

- Nie wytrzymam dłużej, puszczaj farbę. Jak poszło

w Kalifornii?

- Nie najlepiej - Julian rozparł się na krześle,

demonstrując światu całkowicie opanowaną twarz.

- Udało nam się jedynie wynegocjować kontrakt

z trzecią co do wielkości kompanią komputerową

w kraju. Złożyli nam ofertę. Chcą połączyć nasze

kursy organizacji czasu pracy ze specjalnie sporzą­

dzonym programem komputerowym. Znasz to - ogól­

nokrajowa promocja plus wielka kampania reklamowa

naszych kursów i oprogramowania - odczekał, by

znaczenie jego słów w pełni dotarło do przyjaciela, po

czym dodał. - Jest tylko jeden problem.

Brad usiadł na krześle, które stało przed biurkiem

Juliana, na jego twarzy malowało się oszołomienie.

- Wiedziałem, że to zbyt piękne, by mogło być

prawdziwe. Musiał być gdzieś jakiś hak.

Julian nachylił się ku niemu.

- Poczekaj, aż usłyszysz. Chcą, abyśmy z naszej

strony do kompletu dołożyli im książkę. Uważają,

że to pewny bestseller. Rozumiesz? Tyle razy roz­

mawialiśmy na ten temat. Mam już nawet przy­

gotowaną większą część wstępnych materiałów.

Kilka miesięcy wytężonej pracy i możemy mieć

wszystko!

Z głośnym okrzykiem radości Brad zerwał się na

nogi.

- Tak! Teraz już nic nie zdoła nas zatrzymać!

Julian pozwolił mu na kilka minut euforii, po czym

sprowadził przyjaciela na ziemię.

- Czas przejść do spraw praktycznych. To niewąt­

pliwie fantastyczna szansa, ale musimy zacząć działać.

Już. A to oznacza zmiany i kupę ciężkiej pracy przez

następnych kilka miesięcy.

- Jestem gotów - Brad zakasał rękawy. - Wal!

- Po pierwsze. Musisz przejąć tutejszą księgowość

i wszystkie operacje. Powiedziałeś, że Grieg i Sampson

background image

są gotowi. Użyj ich do roboty na zewnątrz, a sam

bierz się za papiery.

- Będziemy potrzebowali więcej ludzi - ostrzegł

Brad.

- To się tym zajmij. Po drugie, uzgodnij wszystko

ze mną. Nie chcę żadnych wpadek. Po trzecie,

zamierzam zatrzymać się w Willow's End. Do pisania

książki potrzebna mi będzie cisza i spokój.

- Dom ciotki Maudie jako oaza spokoju? Żartujesz

chyba. Spodziewasz się cokolwiek tam zrobić?

Julian z uśmiechem zignorował wątpliwości wspól­

nika.

- Rodzaj bałaganu, charakteryzujący Maudie,

przestał mi już przeszkadzać.

- Dwa miesiące temu mówiłeś coś zupełnie innego -

burknął Brad. - Kazałeś mi przyrzec, że jeśli jeszcze

raz wspomnisz o odwiedzeniu Willow's End, mam cię

zastrzelić.

- Zawsze to mówię. Ale tym razem mam zamiar

załatwić te sprawy nieco inaczej. Ostatecznie or­

ganizacja i planowanie to moja specjalność.

- Przedtem też miały być twoją specjalnością

- zauważył przyjaciel - i na nic ci się nie przydały.

Wiesz, że nie ma takiego człowieka, który zdołałby

zorganizować Maudie, nie mówiąc już o jakimkolwiek

planowaniu. - Zanim Julian zdążył zaprotestować,

Brad dodał:

- Więc powiedz, co po czwarte i ostatnie. Zawsze

masz czwarte i ostatnie.

Julian z ulgą opadł na skórzaną poduszkę.

- Po czwarte i ostatnie. Idź i kup dla nas największą

i najdroższą butelkę szampana, jaką tylko znajdziesz.

- Załatwione! - oczy Brada zabłysły, pełne oczeki­

wania.

- Panie Lord? - w drzwiach pojawiła się głowa

pani Pringle. - Właśnie przyszedł do pana telegram.

Pilny.

background image

Julian błyskawicznie zerwał się na nogi, podszedł

do drzwi i wyrwał telegram z dłoni sekretarki. Rozdarł

kopertę i pośpiesznie przeleciał wzrokiem jego treść,

podczas gdy bladożółte kawałeczki papieru beztrosko

opadały na podłogę.

Z jego twarzy powoli odpłynął cały kolor. Odetchnął

głęboko.

- O Boże! - mruknął, po czym warknął głośno.

- Pani Pringle, proszę zadzwonić do Willow's End.

Niech pani spróbuje skontaktować się z Callie. I proszę

się pośpieszyć.

- Natychmiast, panie Lord - szepnęła sekretarka

i wypadła z pokoju.

- Julian, co jest? Co się stało? - dopytywał się Brad.

- To ciotka Maudie. Callie napisała, że odeszła.

Brad zmarszczył brwi.

- Odeszła? - nagle zrozumiał. - Umarła? Och, nie!

Wielki Boże! Julian, tak mi przykro.

W szczęce Juliana zadrżał nagle mięsień.

- Zostało nas już tylko dwoje - wiedział, że jego

reakcja jest szorstka, nie był jednak w stanie powiedzieć

w tej chwili nic innego. Miał wrażenie, jakby najlepsze

lata jego życia zostały mu nagle odebrane. Poszedł do

biurka i wywołał sekretarkę. - Dlaczego mnie pani nie

połączyła, pani Pringle? Muszę porozumieć się z Callie.

- Robię co mogę, panie Lord, ale nikt się nie

zgłasza. Będę próbowała dalej.

- Proszę, niech pani próbuje - szarpnięciem rozluźnił

krawat i wyczerpany opadł na krzesło.

- Nie Maudie - wymamrotał, jeszcze raz odczytując

depeszę. - Każdy, tylko nie Maudie. Nie mogę jej

teraz stracić.

- To ona cię wychowała, prawda? - wtrącił nie­

śmiało Brad. - Kiedy twoja matka umarła miałeś...

ile? Sześć lat?

Julian zareagował dopiero po dłuższej chwili. Skinął

głową, a kiedy się odezwał, jego głos był szorstki i niski.

background image

- Tak, sześć, i byłem najgorszym małym po­

tworkiem, jaki nękał tę planetę. Ojciec nie życzył

sobie, abym zawracał mu głowę. Jego poszukiwania

archeologiczne zawsze miały pierwszeństwo. Ale

Maudie znalazła dla mnie czas. Ona zawsze miała

dość czasu. Toteż przeprowadziliśmy się do niej

- no, przynajmniej ja.

- Co pisze Callie?

- Niewiele. W każdym razie ja niewiele z tego

rozumiem. Coś o trzeciej po południu dzisiaj. Jeżeli

to prawda, jeśli Maudie... Muszę się stąd wyrwać.

Muszę wracać do domu, do Willow's End - Julian

chwycił pióro i zaczął spisywać długą listę, - Chciał­

bym, żebyś zajął się za mnie tymi sprawami.

- Jasne, Julian. W porządku. Co tylko zechcesz.

Julian wyrwał z notesu zapisaną kartkę, zaczął

drugą, kiedy pod naciskiem ręki pióro pękło. Grana­

towy, atrament rozlał się po całej stronie, a słowa,

które zapisał, stały się nieczytelną plamą.

Mamrocząc przekleństwa uderzył w przycisk inter-

komu.

- Do diabła, pani Pringle, co się dzieje? Potrzebuję

się czegoś dowiedzieć, i to natychmiast!

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Reguła numer 2

Czas to pieniądze, wobec czego liczy się

każda sekunda

Callie Marcus siedziała na kocu pod ogromnym

dębem w samym środku Miller's Park, a jej wiśniowa

spódnica okalała ją niedbale. Callie nie zwracała

najmniejszej uwagi na tłum ludzi, zgromadzonych na

uroczystości poświęconej pamięci Maudie. Zamiast

tego wpatrywała się w skrawki papieru, zaścielające

jej kolana.

Stopniowo zaczęło ogarniać ją przerażenie. Nigdy

nie zdoła uporządkować na czas notatek Maudie.

Nigdy. A przecież prawidłowe wypełnienie pierwszego,

postawionego przez nią zadania, było takie ważne.

Przed śmiercią Maudie zażądała trzech rzeczy.

Spełnienie pierwszej miało się zaraz rozpocząć i zapo­

wiadało się bardzo emocjonująco. Druga prośba,

dokończenie remontu jej domu, Willow's End, wy­

magała najwięcej pracy. A spełnienie trzeciej - pomoc

dwójce młodych ludzi, którym groziło spędzenie tego

lata w poprawczaku - będzie niewątpliwie najtrud­

niejsze. Teraz jednak Callie musiała skoncentrować

się na pierwszym obowiązku.

Zebrała garść różnorodnych kawałków papieru,

z których każdy stanowił „kartkę" ze specyficznie

pojmowanego pamiętnika Maudie. Sama autorka

określiła kiedyś swe notatki, jako specjalne wspo­

mnienie „stanowiące ślad dobroci innych". Były to

jakby ułamki jej życia i Callie, przeglądając utrwalone

fragmenty wielu łat, zgromadzone w dłoniach, za­

pragnęła, by w całym jej życiu znalazła się choć

połowa tak cudownych zdarzeń.

background image

Zadziwiło ją, jak każdy z tych skrawków papieru,

każde wspomnienie, jakie Maudie Hannigan spisała

i zachowała w swej „szufladzie pamięci", budowało

więź pomiędzy życiem jej ciotecznej babki, a życiem

mieszkańców Willow, niczym wielki, skomplikowany

wzór.

Jak podziękować komuś za wspomnienia? Odgarnęła

za ucho długie pasmo kasztanowych włosów i za­

stanowiła się. To było pierwsze życzenie Maudie,

kiedy zorientowała się, że jej śmierć jest nieunikniona.

Chciała, aby Callie, korzystając ze sporządzanych

przez wiele lat notatek, podziękowała tym wszystkim,

którzy stali się nieodłączną cząstką życia Maudie.

I Callie zrobi to, w taki czy inny sposób. Na chybił

trafił wybrała jeden zapisek, a jej usta wykrzywił

gorzko-słodki uśmiech. Zrobi to, niewątpliwie, jeśli

tylko uda jej się odcyfrować pismo Maudie.

Nagle na papiery padł cień i Callie uniosła głowę,

osłaniając oczy od blasku popołudniowego słońca.

Widok Valerie nie zaskoczył jej ani trochę. Podczas

gdy ktoś inny mógł zawahać się, czy przeszkadzać

Callie w takiej chwili, ta pogodna brunetka nie

zastanawiała się ani przez moment.

- Nie mów mi - domyśliła się Callie. - Jestem już

spóźniona, tak?

- Troszeczkę - zgodziła się łagodnie Valerie,

podrzucając na biodrze swego roześmianego sześcio­

miesięcznego synka. - Nie warto nawet o tym mówić

- uśmiechnęła się do dziecka, czułym gestem rozgar­

niając jego kruczoczarne włoski. - W ogóle nie ma

o czym mówić, prawda, Danny?

Doskonale świadoma talentu przyjaciółki do wy­

głaszania eufemizmów, Callie nie zdołała powstrzymać

się od zapytania nieco kwaśnym tonem:

- Powiedz mi, jak długo wynosi to „nie ma o czym

mówić"? Zegarek zepsuł mi się parę miesięcy temu.

Valerie przysiadła na kocu i wypuściła z objęć

background image

wiercące się dziecko, które natychmiast podpełzło do

Callie.

- Nie ma pośpiechu. Jest dopiero dwadzieścia po

trzeciej. Ludzie zrozumieją, a zresztą i tak miło im się

siedzi na słońcu.

Callie zerknęła na pozostałe, jeszcze nie uporząd­

kowane notatki. Danny zainteresował się kolorowymi

kartkami i w ostatniej chwili powstrzymała jego rączkę.

- Skoro już i tak jestem spóźniona, to kilka minut

więcej nie zrobi chyba specjalnej różnicy. Powinnam

była posortować to wszystko wczoraj wieczorem, ale

skończyło się na tym, że...

- Zamiast zająć się własną osobą, pomagałaś biednej

pani Banks i jej choremu mężowi. Tak, wiem.

Callie westchnęła. Gdyby tylko nie czuła się tak

bezradna. Uczucie to było dla niej równie obce, co

nieprzyjemne.

- Dobrze się czujesz? - spytała ze współczuciem

Valerie.

- Jasne - odparła Callie, po czym potrząsnęła

głową. - Nie, chyba nie. - Łzy zaćmiły jej zielone

oczy, a słowa, przedostające się przez ściśnięte gardło,

zabrzmiały miękko i głucho. - Brakuje mi jej, Valerie.

Tak okropnie mi jej brak.

- Nie tylko tobie, kochanie - przyjaciółka wskazała

zgromadzony na łące spory tłum. - Każdy z nich

czuje podobnie. Ale są tutaj także dla ciebie, prawie

tak samo jak dla Maudie.

Callie spuściła głowę, usiłując się opanować. Wie­

działa, że Valerie ma rację. Mieszkańcy Willow zawsze

udzielą jej potrzebnego wsparcia. Między innymi i to

sprawiało, że Willow było dla niej czymś specjalnym.

Zachwyciła się nim, kiedy, jedenaście lat temu, jej

matka Helene poślubiła siostrzeńca Maudie, Jona­

thana Lorda.

Zafascynowało ją wtedy wszystko: miasteczko

Willow, Maudie, jej wielki stary dom, nazwany

background image

Willow,s End. Zaimponował jej także fakt, że dom

ten był w posiadaniu Hanniganów od wielu pokoleń.

Na nieszczęście małżeństwo Jonathana z Helene

z góry skazane było na porażkę. W odróżnieniu

od córki, Helene nienawidziła spokojnego tempa,

którego nabrało jej życie, zaś przyjacielskość sąsiadów

irytowała ją. Znudzona zarówno Willow's End,

jak i najnowszym mężem, Helene już po trzech

latach wystąpiła o rozwód.

Kiedy Helene oznajmiła jej, że wyjeżdżają, Callie

po raz pierwszy w swym szesnastoletnim życiu

zbuntowała się na myśl o kolejnej przeprowadzce

- szczególnie, że miałaby się rozstać z Maudie

i Willow's End. Dzięki uporowi przybranej ciotki

i niezbyt matczynemu stanowisku Helene, Callie

pozostała w Willow, ani przez moment nie żałując

swej decyzji.

Rozejrzała się wokół po wszystkich, którzy w ciągu

tych lat stali się dla niej tak ważni. Ludzkie ciepło

i szczodrość, znalezione w Willow, związały ją z tym

miejscem nierozerwalnym węzłem i, jeśli będzie miała

szczęście, mnóstwo szczęścia, to nic nigdy nie zmusi

jej do wyjazdu. Lecz przemówić do tak wielu osób,

ostatecznie pożegnać Maudie - jak ma przez to

przebrnąć?

- Nie zawracaj sobie głowy jakimś wymyślnym

przemówieniem - poradziła Valerie, jakby wyczuwając

jej wewnętrzny konflikt - To tylko jeszcze bardziej

skomplikuje sytuację. - Oderwała Danny'ego od

schronienia, które znalazł sobie przy nodze Callie,

- I wiesz doskonale, że nikt nit będzie miał za złe,

jeśli twoje wystąpienie nie będzie idealnie dopracowane.

Te słowa wywołały uśmiech Callie.

- Cieszę się, że to słyszę, bo ja w ogóle nie

przygotowałam żadnego wystąpienia - wskazała

paltem stos papieru na kolanach. - Mam tylko

zapiski Maudie.

background image

- To jeszcze lepiej. Po prostu odczytasz nam słowa

mądrości Maudie i pośmiejemy się wspólnie. To by

się jej podobało, - Valerie przekrzywiła głowę, a jej

żywe ciemne oczy spojrzały na Callie współczująco.

- Zgoda?

- Tak, chyba tak.

Zebrała wszystkie notatki i wstała, obciągając

wiśniową, letnią spódnicę. Rozglądając się po ocze­

kujących ludziach, podeszła do niewielkiego podium

na samym środku łąki, usiłując opanować uczucia,

które groziły zdławieniem jej słów, zanim jeszcze

zostały wypowiedziane.

- Dziękuję wam wszystkim za przybycie - zaczęła

Callie czystym, wyraźnym głosem. - Wiem, że Maudie

czułaby się zaszczycona, widząc tak wielkie zgroma­

dzenie. Uczczenie jej tutaj - wskazała otaczający ich

park - w jednym z jej ulubionych miejsc, wydaje się

jedynie właściwe. Daje mi także sposobność wspo­

mnienia szczególnych chwil, które wielu z was dzieliło

z nią kiedyś.

W odpowiedzi rozległ się cichy pomruk licznych

głosów i ich ciepło, jak kojące ramiona matki, sięgnęło,

by ogarnąć Callie. Na sekundę przymknęła oczy,

rozkoszując się ogarniającym ją spokojem. Valerie

miała rację. Ci ludzie przyszli tu do niej. Może

w końcu spełnienie pierwszego życzenia Maudie nie

będzie takie trudne. Gdyby tylko pozostałe dwa

okazały się równie proste.

Callie zmieszała notatki i wyciągnęła pierwszą

z brzegu. Odczytała ją i niemal roześmiała się w głos.

- Jesse Jacobs - przeszukała wzrokiem tłum, póki

nie odnalazła srebrzystej czupryny smagłego farmera.

- Wygląda na to, że musimy ci podziękować za

powiększenie naszego gospodarstwa o jednego człon­

k a - i to najbardziej niesławnego.

Jesse potrząsnął głową z udaną rozpaczą.

- Ten szczeniak, którego podarowałem Maudie,

background image

miał stanowić podziękowanie za opiekę nad moją zoną,

kiedy sześć łat temu zachorowała na zapalenie płuc.

- Podziękowanie czy karę? - zawołał ktoś z tłumu.

Callie zaśmiała się wraz z innymi.

- Dobre pytanie, Nelson. I mogłabym nawet

uwierzyć, że mówisz serio, gdyby nie te szwy, które

założyłeś Brutusowi po jego spotkaniu ze szklanymi

drzwiami.

- Niewątpliwie nasz wspaniały weterynarz zdążył

to zrobić, zanim przekonał się, jakiego to psa dostała

Maudie - oznajmił burmistrz Fishbecker ze swego

miejsca, tuż przed podium.

- Gdyby Brutus usłyszał, że nazywasz go psem

- odpalił Nelson - by ocalić twą skórę, trzeba by było

znacznie więcej niż kilka szwów.

- Co jeszcze zwiększa moją ogromną radość, że go

tu nie ma. Musiałaś go zamknąć, co, Callie? - pytanie

burmistrza wywołało kolejną falę śmieszków.

Skinęła głową, nie mogąc ukryć rozbawienia, choć

walczyło ono z poczuciem winy, spowodowanym

wykluczeniem Brutusa z tak ważnego zebrania. Jednak

i w tym względzie postępowała zgodnie z poleceniem

Maudie. Co oznaczało, że Brutus został uwięziony

w domu.

- Przynajmniej mamy miejsce, które możemy

nazwać domem - stwierdziła, zdejmując ze stosu

kolejny zapisek. - Gdyby nie opóźnił pan terminu

ostatecznej płatności, Willow's End zostałoby zlicyto­

wane.

Kiedy Callie uświadomiła sobie, jak dobrze ci

wszyscy ludzie znali i kochali Maudie Hannigan,

poczuła się częścią jednej wielkiej wspólnoty. Przygryzła

wargę. Pomimo wsparcia znajomych ból pozostał

dalej. Każdy kolejny odczytany skrawek papieru,

rozbudzał go na nowo. Gdyby tylko przyjechała jej

matka. Albo Julian.

Po raz trzeci W ciągu tego popołudnia przebiegła

background image

wzrokiem zgromadzenie, poszukując charakterys­

tycznej wysokiej sylwetki swego przybranego brata.

Kiedy go nie dostrzegła, do jej zdumienia dołączyła

się obawa. Musiał przecież dostać telegram - teraz,

gdy wysłała go pod właściwy adres. Nie zostałby

przecież w domu z powodu dawnych... nieporo­

zumień. A może?

„Przyjedzie - próbowała się pocieszyć. - Wiesz, że

przyjedzie, choćby tylko ze względu na Maudie".

- Hej, Callie - zawołał piskliwie sześcioletni Simon.

- Czy ja też tam jestem?

Z uczuciem ulgi Callie odegrała scenę pośpiesznego

przerzucania kartek.

- Jasne, że tak. Coś o pstrągu złapanym za pomocą

sznurka, agrafki i kija do krykieta?

- Moja pierwsza, najpierwsza ryba, a twoja ciotka

Maudie ugotowała nam ją na obiad. - Simon

uśmiechnął się z dumą.

- Pamiętam. Twierdziła, że był to najlepszy pstrąg,

jakiego w życiu jadła. - Wyciągnęła następny świstek,

nie pozostawiając sobie ani chwili na rozmyślanie

o niepowetowanej stracie.

- Jeśli już mowa o pstrągach, to wygląda na to, że

obok Simona powinnyśmy podziękować braciom

Burns za utrzymanie naszej populacji ryb w rozsądnych

granicach. Do najmilszych wspomnień Maudie należą

te z waszych połowów o północy — spojrzała na

rzeczonych trzech rudowłosych cudzoziemców. Widząc

na ich twarzach identyczny wyraz przerażenia, uniosła

dłoń do ust. - Oho! Niech zgadnę. To miała być

tajemnica.

- Zgadza się - wymamrotał najstarszy. - I jasne,

że już nią nie jest. Bo tato stoi tui za nami.

- I teraz, gdy poznał wasz mały sekret, uważajcie

się za uziemionych, synowie - dodał ich ojciec.

Callie chwyciła następną karteczkę.

- Josiah Hankum - odczytała szybko. Z zakło-

background image

potaniem zmarszczyła brwi. - Niezupełnie rozu-

miem, co tu napisała. Może to z czasów przed

moim przybyciem do Willow. Napisała: „Dzięki za

jabłka".

Odpowiedzią był ogłuszający wybuch śmiechu.

Wszyscy spojrzeli w stronę starszego mężczyzny, który

wyprostował się, błyskając wściekle oczami spod

gęstych białych brwi.

- Przepraszam, musiałam się pomylić - Callie

usiłowała załagodzić całą sytuację. Ale to tylko

pogorszyło sprawę. Ogólna radość jeszcze się wzmogła.

Kiedy już uciszyło się na tyle, by mógł przemówić,

Josiah poinformował ją z godnością:

- To żadna pomyłka, moja droga - jego oczy

rozświetlił promyk rozbawienia. - Miło mi dyszeć, że

smakowały jej moje jabłka. Ten szelma, Julian, dość

ich powynosił do domu.

- Julian? - Callie nie udało się ukryć zainte­

resowania.

- Ten gałgan był jedyną osobą, która kiedykolwiek

przechytrzyła mnie w mojej własnej grze. A to jest

duża umiejętność. Nieźle potrafił wszystko zaplanować,

nawet już wtedy. Ale jeżeli Maudie nie uznała za

stosowne powiedzieć ci o tym, to tę historię będziesz

musiała wydobyć od samego Juliana - z tymi słowami

Josiah usiadł na powrót, z plecami wyprostowanymi

niczym młody dębczak.

„Tę opowieść muszę koniecznie poznać - pomyślała

Callie - jeśli tylko uda się zmusić Juliana do mówienia.

Zakładając, że Julian w ogóle się pokaże. Gdzie on

jest?".

Tutaj.

Zupełnie jakby powiedział to na głos, tak wyraźnie

rozległo się to słowo w jej głowie. Kącikiem oka

pochwyciła nagle poruszenie i dostrzegła go. Instyn­

ktownie pojęła, że przez cały czas stał ca wielką

powykrzywianą jabłonią, bez ruchu, a jego czarny

background image

garnitur zlewał się z ciemną korą drzewa. Tak jak

wiedziała, że jego oczy, ukryte za ciemnymi szkłami

okularów, są wpatrzone w nią.

Julian tu był.

Callie nie mogła się opanować. Uśmiechnęła się

szeroko. Rozpacz, ściskająca jej serce od chwili śmierci

Maudie, zniknęła. Nieważne, jak wyglądało ich ostatnie

rozstanie z Julianem. Nieważne, że prawdopodobnie

nigdy nie wybaczy jej roli, jaką odegrała w zrujnowaniu

jego związku z Gwen. Nieważne nawet, że był ubrany

na czarno. Przyjechał.

Sporo czasu zajęło Callie przedostanie się przez

tłum ludzi, chcących zamienić z nią parę słów, podzielić

się specjalnymi wspomnieniami, związanymi z Maudie,

opowiedzieć anegdotę. Cierpliwie wysłuchiwała wszys­

tkich, aż wreszcie uwolniła się od ostatniej osoby.

Mogła teraz podejść do Juliana.

Jak ma go przywitać? Co powinna powiedzieć -

szczególnie biorąc pod uwagę fakt, że od roku ani

razu nie odezwali się do siebie? Nie była to wina

Juliana. Musiało mu być ciężko nawiązać rozmowę

z kimś, kto znikał natychmiast podczas każdej jego

wizyty. Jej poczucie winy, z powodu sprowokowania

Juliana do zerwania z Gwen, sprawiało, że za najlepsze

rozwiązanie uznała unikanie go jak ognia.

Początkowa radość ze spotkania zgasła, zastąpiona

uczuciem dziwnej słabości. Wpatrywała się w jego

twarz w poszukiwaniu jakiejkolwiek oznaki gniewu,

zastanawiając się, czy nadal obwinia ją za ten

końcowy incydent z Gwen. Jeśli jednak nawet po­

została w nim dawna uraza, to nie dał tego po

sobie poznać.

Przez ten ostatni rok jego rysy wyostrzyły się.

Bliźniacze linie, przecinające twarz od wysokich kości

policzkowych do kwadratowego podbródka stały się

głębsze. Uśmiechnięte usta, tak niegdyś dla niej

pociągające, miały chłodny, stanowczy wyraz.

background image

Nawet niemal prosta linia brwi ponad ciemnymi

szkłami okularów sugerowała człowieka, który w pełni

kontroluje swoje życie. Od idealnie przyciętych włosów

po doskonale skrojony, spokojny garnitur, Julian

stanowił portret skrytego, zamkniętego w sobie biznes­

mena. Lecz Callie wiedziała, że pod tą powierzchnią

kryje się potężna, ledwie trzymana w ryzach energia.

Callie zmagała się ze sobą, próbując ukryć obawę.

Pragnęła znaleźć ukojenie w jego sile, tak jak w ciągu

tych wielu lat. To nie był żaden obcy, lecz jej brat.

Zawsze zjawiał się, kiedy po potrzebowała. Trzeba

tylko podejść do niego i wszystko będzie jak dawniej.

Mimo to jednak wahała się nadal.

Ale Julian nie zawahał się ani przez moment. Bez

słowa objął ją mocno, z całej siły przytulając do swej

szerokiej piersi, wspierając jej głowę na swoim ramieniu.

Przez długą chwilę wtulała się w niego, czując

bezbrzeżną ulgę. Oto członek rodziny, ktoś, do kogo

można się zwrócić, kto rozumie i podziela jej ból.

- Już dobrze? - spytał, odsuwając Callie, aby móc

przyjrzeć się jej twarzy.

- Tak, tak, wszystko w porządku, dzięki - zmusiła

się, aby powstrzymać napływające do oczu by,

świadoma, że jeśli teraz się załamie, to nigdy nie

zdoła już opanować płaczu.

- Na pewno? - gdy przytaknęła, spytał stanowczo:

- Zatem wyjaśnij mi, co tu się dzieje? O co tu chodzi?

Oszołomiona, zamrugała i uwolniła się z jego

uścisku.

- Nie dostałeś mojego telegramu? Tam wszystko ci

wyjaśniłam. To święto Maudie - uśmiechnęła się

niepewnie. - Tak się cieszę, ze dotarłeś na czas.

- Nic dałbym rady, gdyby nie to, że zaczęłaś

z dwudziestoczterominutowym opóźnieniem. Poszed­

łem do kościoła. Pusto. Rzeczywiście, w całym mieście

nie było żywej duszy.

Tym razem jej uśmiech był już bardzo naturalny.

background image

- Oczywiście, że nie. Wszyscy są tutaj.

- I co tu robią? - zdjął okulary i wtedy poczuła na

sobie pełną moc jego ciemnobrązowych oczu. - Dla­

czego pogrzeb odbywa się tu, a nie w kościele?

- Ponieważ Maudie tak chciała. Życzyła sobie

uroczystości, nie pogrzebu - oznajmiła Callie, jakby

to było wystarczającym wytłumaczeniem.

- Uroczy... - przerwał i odetchnął głęboko, po­

trząsając głową. - Jedynie ty i Maudie mogłyście

wymyślić coś takiego, jak to...

- Julianie, tego właśnie pragnęła Maudie. Pozos­

tawiła bardzo szczegółowe instrukcje.

- W testamencie? - uniósł sceptycznie brwi.

- Nie-Callie pokręciła przecząco głową. A przynaj­

mniej nie wydaje mi się, aby było tam coś takiego.

Choć możliwe, że dodała coś bez mojej... — widząc

niecierpliwy gest Juliana, pośpieszyła z bardziej

precyzyjną odpowiedzią. - Nie wiem, czy napisała

o tym w testamencie. Maudie wyraziła takie życzenie

po ataku serca, zanim... zanim... - spuściła głowę,

a jej głos zniżył się do szeptu. - Zanim umarła.

Julian zacisnął usta. Odwrócił się i omiótł spoj­

rzeniem park, Callie dostrzegła na jego twarzy wiele

uczuć - ból, smutek... i jakby tęsknotę. Tyle razy

zwracała się do niego ze swymi nastoletnimi kłopotami.

Teraz, kiedy to jemu potrzebne było wsparcie, nie

wiedziała, jak ma pomóc.

- Julian?

Przeczesał dłonią włosy, odgarniając zmierzwione

przez wiatr kosmyki.

- Przepraszam, Callie. Nie chciałem na ciebie

wrzeszczeć. Dowiedziałem się o Maudie dopiero dziś

rano, kiedy dotarł do mnie twój telegram. Niemal

oszalałem, nie wiedząc, co się dzieje i nie mogąc się

z tobą skontaktować. Dzwoniłem do Willow's End,

ale nikt nie podnosił słuchawki.

- O Boże - mruknęła zakłopotana Callie. - Valerie

background image

nalegała, żebym została u niej przez ostatnie dwa dni.

Próbowałam dodzwonić się do ciebie na początku

tygodnia, naprawdę. Ale wyprowadziłeś się spod

starego adresu. Całą wieczność zajęło mi dotarcie do

ciebie i zawiadomienie o Maudie.

- Znowu zapomniałaś, jak się nazywa moja firma,

tak? - zażartował łagodnie. - Nieważne. Teraz jestem

tutaj i tylko to się liczy - potrząsnął głową. - Nie

mogę uwierzyć, że już jej nie ma. Opowiedz mi, co się

stało.

Callie bezradnie wzruszyła ramionami.

- To serce. Zabrali ją prosto do szpitala, ale nic

już nie mogli zrobić. Byłbyś z niej dumny. Spisała dla

mnie tę listę rzeczy do załatwienia, kiedy... kiedy...

- słowa uwięzły jej w gardle. - Ona wiedziała, Julianie.

Wiedziała, że umrze.

Julian zesztywniał.

- Myślałem, że to było nagłe. Nie zdawałem sobie

sprawy... - urwał, wyraźnie nie wiedząc, co powiedzieć.

- Żałuję, że mnie tam nie było. Przyjechałbym

natychmiast, gdybym tylko wiedział.

- Wiem - odsunęła się od niego i prędkim gestem

otarła wilgotne policzki. - A kiedy wreszcie zorien­

towałam się, że zmieniłeś adres i nie dostałeś mego

pierwszego telegramu, było już za późno. Odeszła.

- Ach! Prawda. Telegram - sięgnął do kieszeni,

wyjął z niej złożony kawałek papieru i podał go

Callie. - Masz, zdaje się, na myśli ten dziwaczny

bełkot, urągający wszelkiej logice. Skoro ty go

podyktowałaś, może potrafisz to przetłumaczyć.

- Oczywiście, Julianie - spojrzała na kartkę i prze­

czytała: „Gdzie jesteś? A. M. odeszła. Uczcimy ptk.

3 po poł. Park. Nie czarny". - Zdumiona, wzruszyła

ramionami. - Czego tu nie rozumiesz?

- Wybierz dowolne zdanie ~ w jego głosie po­

brzmiewało rozbawienie. Odebrał jej telegram i prze-

leciał go wzrokiem. „Gdzie jesteś?" wydaje się chyba

background image

dość jasne. I choć nie chciałem w to uwierzyć, podej­

rzewałem również, co oznacza „A. M. odeszła".

Przyjmując, że mój domysł co do Maudie był praw­

dziwy, to: „Uczcimy ptk 3 po poł." uderzyło mnie

jako sformułowanie raczej niedelikatne...

- To okropne, co mówisz - upomniała go Callie.

- Też tak uważam. W śmierci Maudie nie znalazłem

nic wartego uczczenia. Zobaczymy, gdzie to ja byłem?

A, tak. Doszliśmy do „Park. Nie czarny". Muszę

przyznać, że ta para zdań ogłupiła mnie zupełnie.

„Julian miał rację z tym telegramem—uświadomiła

sobie z zakłopotaniem Callie. - Trochę tracił w prze­

kładzie. Kiedy go wysyłałam, sądziłam, że jest zupełnie

jasny. Może to sposób, w jaki Julian go odczytał".

- Nagły szelest papieru sprawił, że niemal podskoczyła,

uświadomiwszy sobie, iż mężczyzna czeka na od­

powiedź. A czekanie nie należało do ulubionych

czynności Juliana.

- Ojej! - westchnęła. - Chyba faktycznie nie

wyraziłam się specjalnie jasno. Widzisz, „Park"

oznacza...

- Wydaje mi się, że do tego czasu zdołałem już

rozszyfrować jego znaczenie. Spróbuj z „Nie czarny"

-popędził ją.

Zarumieniona, unikała jego spojrzenia.

- No, wiesz, „Nie czarny" znaczyło, eee... - Callie

odchrząknęła, spuszczając wzrok na najwyższy guzik

jego czarnej marynarki. - „Nie czarny" znaczy: Nie

wkładaj nic czarnego, bo Maudie życzyła sobie, aby

wszyscy ubrali się na kolorowo.

- Rozumiem.

- Zamiast żałoby po jej śmierci, Maudie chciała,

abyśmy uczcili jej życie - starała się wyjaśnić Callie.

- Prosiła, żebyśmy spotkali się tu i wspomnieli

szczęśliwe chwile, nie te smutne. Dlatego właśnie nie

chciała, aby ktokolwiek ubrał się na...

- Czarno - dokończył za nią Julian. - Jestem

background image

pewien, że ma to sens - dla wszystkich oprócz mnie.

No, dobrze, co dalej? - spojrzał na zgromadzony

wokół tłum, zajęty rozmowami i jedzeniem. - Co

mamy robić?

- Powinniśmy zostać na pikniku. Jesteś głodny?

To co mam, wystarczy dla nas obojga, jeśli, oczywiście,

masz ochotę - wyczuła jego wahanie i wiedziała, że

ma zamiar odmówić. - Oczekują tego od nas, Julianie.

Zdaję sobie sprawę, że jestem najprawdopodobniej

ostatnią osobą, z którą chciałbyś przebywać.,.

- Czemu miałabyś tak myśleć? - Julian zmarszczył

brwi.

- Rozumiem, że nadal musisz być na mnie wściekły

z powodu Gwen, ale...

- Gwen? - niemal dostrzegła, jak jego mózg włączył

szybszy bieg na dźwięk jej słów. - Sądziłaś, że dalej

jestem na ciebie zły? Niby dlaczego?

- Ponieważ Gwen... - zaczęła z zażenowaniem

Callie.

- Wylądowała w jeziorze?

- Tak - jej odpowiedź była jedynie nieśmiałym

pomrukiem. Na wspomnienie niezwykle eleganckiej

przyjaciółki Juliana spadającej z przystani w zimną

zieloną głębię, ogarnęły ją wyrzuty sumienia.

- To dlatego wszelkimi sposobami unikałaś mnie

przez cały ostatni rok? - spytał z niedowierzaniem.

- Z powodu tego, co przydarzyło się Gwen?

Callie skinęła potakująco głową, czując a przeraże­

niem, jak łzy napływają jej do oczu. Spuściła wzrok

i zamrugała kilka razy, aby je powstrzymać.

- Byłeś taki wściekły - stwierdziła stłumionym

głosem. - Nie mam zresztą żadnych pretensji. Gdyby

nie ja, pewnie dziś bylibyście z Gwen małżeństwem.

Julian zaśmiał się gardłowo.

- Niech Bóg broni! - położył jej dłoń na ramieniu.

Jego dotyk był ciepły, kojący. - Przepraszam cię,

Callie. Nie miałem pojęcia, że wciąż jeszcze przejmujesz

background image

się tą sprawą. Nigdy nie obwiniałem cię za ten

incydent. Co się stało, to się nie odstanie.

Uśmiechnęła się niepewnie. Nie znał całej historii,

w przeciwnymi razie nie powiedziałby tego, nie byłby

tak wyrozumiały, tak miły. A jednak winna mu

wyjaśnienie.

- Julianie...

Przerwał jej, zanim zdążyła powiedzieć coś więcej.

- Nie miałem zamiaru przychodzić tu i kom­

plikować ci życia. A szczególnie nie dzisiaj. Z przyjem­

nością zjem coś z tobą. Szczerze mówiąc, umieram

z głodu.

- Chodźmy. Jeżeli jesteś głodny, to mam akurat

coś dla ciebie.

Pociągnęła go w stronę cienia, rzucanego przez

rozłożysty jawor. Leżał tam rozłożony koc i koszyk

z jedzeniem, który przygotowała wcześniej. Uklękła

i otworzyła go, odsłaniając plastikowe pojemniki,

talerze i sztućce.

- Nie żartowałaś, mówiąc, że wystarczy tego dla

dwojga - skomentował Julian. - Wieki minęły od

czasu, kiedy po raz ostatni byłem na pikniku.

- Masz dużo pracy.

- Zbyt dużo - rozejrzał się po parku, a lekki

uśmiech złagodził linię jego ust. — Różnica między

Willow a Chicago jest naprawdę ogromna.

- Jak długo ma trwać ta... - uniósł pytająco brew,

zataczając krąg trzymanym w ręku ciastkiem - Ta...

- Uroczystość.

- Właśnie. Jak długo?

Callie wzruszyła ramionami.

- Dopóki ludzie nie znudzą się i nie pójdą sobie

~ widząc jego zdumioną minę, dodała: - Możesz tu

zostać jak długo chcesz, ale ja muszę zaraz wracać do

domu, do Brutusa - sięgnęła do koszyka, wyłowiła

z niego słoik i odkręciła pokrywkę. - Brutus chciał tu

przyjść. Jestem pewna, że kiedy wrócimy do domu.

background image

nie będzie zbyt szczęśliwy. Ale Maudie powiedziała

kategorycznie „nie".

Złapał jej przegub w żelazny uścisk i odsunął rękę,

wraz ze słoikiem, sprzed swego nosa.

- M a u d i e powiedziała?!

- No, tak. Zanim... Kiedy opisała mi, jak mam

zorganizować tę uroczystość i w ogóle - nie chcąc

zagłębiać się w bolesne wspomnienia, dodała: - Ale

przyprowadzenie Brutusa naprawdę nie byłoby pro­

blemem. Ja przynajmniej tak sądzę. Ludzie nie są już

na niego tacy źli.

Przyjrzał się jej, rozbawiony, ale z podejrzliwością

w oczach.

- Prawie boję się spytać. Na co ludzie nie są już

tacy źli?

Callie niespokojnie poruszyła się na miejscu i wyjęła

z koszyka pojemnik z papryką w occie.

- Chcesz jedną?

- Nigdy w życiu - oznajmił z naciskiem.

- Nie? - spytała zaskoczona. - Są bardzo dobre.

W każdym razie myślę, że ludzie przestali się już

złościć za to, co się zdarzyło na pikniku w Dniu

Ojców Założycieli. Brutus zasmakował w piwie

słodowym i trochę... No, szczerze mówiąc... - zawahała

się, gryząc ostrą paprykę.

Julian na moment przymknął oczy.

- Mów. Szczerze i otwarcie.

Rozejrzała się wokół i ściszyła głos, przysuwając

się nieco bliżej,

- Urżnął się w trupa - wyznała. - Zdziwiłbyś się,

jak wiele szkód może wyrządzić jedna osoba po

wypiciu pół baryłki piwa.

- Szczególnie jeśli ta, eee, osoba jest stukilowym

bernardynem. Wyobraźnia odmawia mi posłuszeństwa.

Rozległ się jej śmiech, czysty i naturalny.

~ Wcale nie potrzebujesz wyobraźni. Lokalna stacja

telewizyjna ma to na taśmie. Tylko nie wydawaj

background image

pochopnych sądów - wszystkie dzieciaki po prostu

uwielbiają Brutusa. Moja grupa w przedszkolu bardzo

się ucieszyła, kiedy go przyprowadziłam. To dorośli

czują się nieco... niepewnie, gdy jest w pobliżu.

- Wyobrażam sobie.

- Och! Julianie, bądź poważny. Teraz, kiedy Maudie

odeszła, możesz zostać jego opiekunem. Obrazi się,

jeżeli będziesz mówił takie rzeczy.

Raz jeszcze stał się groźnym nieznajomym, wynios­

łym i szorstkim.

- Callie, Brutus to pies. Po prostu pies, nic więcej.

Być może bawi cię udawanie, iż jest inaczej, ale mnie

to, delikatnie rzecz biorąc, irytuje.

Callie odsunęła się od niego, a jej oczy pociemniały

z oburzenia.

- Ja nie udaję, Julianie - zaprotestowała. - Brutus

naprawdę rozumie, co do niego mówię.

- O ile dobrze pamiętam, to samo twierdziłaś

o swoich żonkilach - przypomniał jej - kiedy złapałem

cię na tym, że rozmawiałaś z nimi.

- To im pomaga rosnąć — wyjaśniła chłodnym

tonem. - Jeżeli sobie przypomnisz, moje kwiaty były

większe niż czyjekolwiek w mieście. Znam różnicę

między żonkilami i psami.

- Nie masz pojęcia, jaką sprawia mi to ulgę - Julian

pstryknął ją lekko w nos, aby złagodzić efekt swych

drwin.

Spojrzała na niego z rozdrażnieniem w oczach.

- Jeżeli nie możemy pogodzić się w prostych

sprawach, myślę o Brutusie, to jak mamy załatwić te

bardziej skomplikowane, na przykład Willow's End?

Julian uniósł brwi.

- Czyżby Willow*s End stanowiło jakiś probiem?

- Nie wspominałam o tym? - wybrała kolejną

paprykę i nadgryzła czubek. - Albo ty zaopiekujesz

się Brutusem i domem. Albo ja.

- Prawo własności. To się nazywa prawo wła-

background image

sności, nie opieka. I skąd wiesz, kto dziedziczy

Willow's End?

Zamachała w powietrzu strąkiem.

- Maudie mi powiedziała... poniekąd - zmarszczyła

nos. - Bez urazy, ale mam nadzieję, że to będę ja.

Willo w's End nie przyda ci się specjalnie w Chicago.

- To prawda. Powiem ci, co zrobię. Jestem czło­

wiekiem rozsądnym. Jeśli to ja dziedziczę, dam ci

tego kundla - oświadczył wspaniałomyślnie. - Co do

Willow's End... - zastanowił się przez minutę. - Masz

rację. Mieszkając w Chicago, nie mógłbym poświęcić

mu czasu i starań, jakich wymaga. Jeśli przypadnie

mnie, uważaj go za swój tak długo, jak będziesz chciała.

- Naprawdę? - Callie zabrakło słów, aby mu

podziękować, tak oszołomiła ją jego szczodrość. - Nie

wiem, co powiedzieć?

- Powiedz: tak - podsunął.

- Tak. Tak. Taki Och, Julianie! - rzuciła mu się na

szyję, rozsypując po całym kocu jasnozielone strączki

papryki. - Jesteś najmilszym i najbardziej wspaniało­

myślnym człowiekiem, jakiego znam. Gdy tylko

znajdziemy testament Maudie, będzie wspaniale.

Julian rozluźnił dławiący uchwyt na swym gardle.

- Znajdziemy testament Maudie - powtórzył z na-

pięciem - Znajdziemy? Co to znaczy: znajdziemy?

Czyżby zginął?

Ze zdumieniem spojrzała na jego oszołomioną minę.

- Niezupełnie. Widzisz.,.

- Co się dzieje? Jedna godzina spędzona wspólnie

i już skaczecie sobie do oczu? - przerwał im beztroski

głos Valerie, która uśmiechnęła się do obojga. - Prze­

praszam. Przeszkodziłam w czymś?

background image

ROZDZIAŁ DRUGI

Reguła numer 4

Planowanie to klucz, który otwiera

wszystkie drzwi.

-Tak!

- Nie! .

Callie wykrzywiła się do Juliana, po czym ciepło

powitała przyjaciółkę:

- Przyszłaś akurat w samą porę, Valerie.

- Raczej w zupełnie nieodpowiedniej chwili - sprze­

ciwił się Julian. - Przeszkodziła nam w rozmowie.

I nadal chciałbym wiedzieć, co masz na myśli mówiąc

„zginął".

- Ojej. Czy mam odejść? - Valerie szeroko otwo­

rzyła oczy.

- Jeśli już to proponujesz... - zaczął Julian.

- Nie wygłupiaj się! - wtrąciła szybko Callie,

obdarzając brata niezbyt łagodnym szturchańcem.

- On tylko żartuje. Prawda, Julianie?

- Nie.

- Co za ulga stwierdzić, że pewne rzeczy nigdy się

nie zmieniają - zaśmiała się Valerie, a jej ciemne oczy

zabłysły złośliwie. - Witaj, Julianie. Co za imponujący

garnitur. Trochę jakby... czarny, nieprawdaż?

Na jego ustach pojawił się leniwy uśmiech.

- Miło, że to zauważyłaś - zmierzył wzrokiem

Danny'ego. - Widzę, że zdecydowałaś się jednak

hodować tego potworka. Nie mogłaś żyć bez niego,

co? Niedobrze, niedobrze.

- Kretyn! - Valerie opiekuńczo przytuliła synka

do siebie. - Tylko trzymaj się od niego z daleka. Nie

chcę, żeby coś z ciebie mu się udzieliło - ostentacyjnie

odwróciła się do niego plecami i mrugnęła do Callie.

background image

TAM DOM TWÓJ-.

33

-Zrobiłabyś coś dla mnie? Popilnuj Danny'ego przez

kilka minut. Mam tysiąc i jedną sprawę na głowie, nie

dam rady załatwić wszystkiego z dzieckiem na rękach.

- Jasne - Callie sięgnęła po Danny'ego, przytulając

do siebie zaślinione dziecko. Mokra rączka złapała ją

za nos. Zaśmiała się i tak długo łaskotała brzuszek

niemowlaka, aż rozluźnił swój uchwyt.

Julian uniósł brew.

- Może i nie jest to najobrzydliwsza rzecz, jaką

w życiu widziałem, ale cholernie niewiele jej brakuje.

Val, czy nie potrafisz pilnować swojego syna?

- To tylko dziecko - zaprotestowała z oburzeniem

Valerie. - Zresztą Callie to nie przeszkadza. Prawda,

Callie? - spojrzała wyczekująco na przyjaciółkę. - Czy

nie macie nic przeciw temu, by ludzie składali wam

kondolencje? Chcieli zostawić was na trochę samych,

ale mieliście już wystarczająco dużo czasu, prawda?

Widząc, jak się bez przerwy kłócicie, można by

sądzić, że naprawdę jesteście rodzeństwem. Och! Callie,

byłabym zapomniała cię spytać - dodała, nie przery-

wając nawet dla zaczerpnięcia tchu. - Pani Ashmore

chciała wiedzieć, czy nadal masz zamiar upiec te

ciastka na zbiórkę funduszów dla szkoły, a burmistrz

potrzebuje jeszcze jednej osoby do swego Komitetu

Ocalenia Dzwonnicy. Powiedziałam wszystkim, że się

zgadzasz. Dobrze zrobiłam?

Callie skinęła głową, od dawna przyzwyczajona do

Valerie i jej sposobu postępowania.

- Tak, tak i tak. Nie martw się o nic. Zajmę się

tym - posadziła Danny'ego na kocu obok siebie

i podała mu ryżowe ciasteczko.

- W takim razie spotkamy się później - to powie­

dziawszy, Valerie zniknęła z cichym pstryknięciem

palców. Julian obserwował jej odejście z melancholij­

nym wyrazem twarzy.

- O co tu chodzi z tymi wszystkimi przysługami?

Czyżbyś odbywała za coś pokutę?

background image

34

TAM DOM TWÓJ..

- Co masz na myśli? - spojrzała na niego pytająco.

- Wszystkie te rzeczy. Valerie zwała na twoją

głowę swoje dziecko, po czym zapisuje cię do ko­

mitetu, który mógł zrodzić się jedynie w głowie

burmistrza Fishbeckera. I do tego wszystkiego zgło­

siła cię do pieczenia ciastek. Moim zdaniem to

cholerna bezczelność, szczególnie zważywszy... osta­

tnie okoliczności.

- Nie pytałam cię o zdanie - zauważyła Callie.

- Bezczelność? Valerie nie wie nawet, co to znaczy.

- Poradź jej, żeby sprawdziła w jakimś słowniku.

- Nie uwierzyłbyś, jak bardzo pomogła mi przez

ostatnie kilka dni - Callie widziała, że zupełnie go to

nie przekonało. - Poza tym - dodała, zdecydowana

wpłynąć na niego - lubię wspomagać godne akcje.

- Ocalenie dzwonnicy to godna akcja? - spytał

sucho Julian.

- Właśnie tak - odparła z pewnością, nie wynikającą

bynajmniej ze znajomości rzeczy. - A co do Danny'ego,

to opiekowałam się nim od czasu, gdy miał dopiero

dwa tygodnie i najprawdopodobniej będę to robić

nadal, dokąd się nie ożeni.

- No, dobrze, zanim go jednak ożenisz, czy mog­

łabyś wyjąć mu z ust tego robaka

Spojrzała w dół na roześmiane dziecko i z powrotem

uniosła je w ramionach, zaglądając do buzi. Cokolwiek

zdołało się tam dostać, dawno już zniknęło.

- Pewnie myślał, że to rodzynek - powiedziała po

chwili. - Nie mów tylko nic, co mogłoby zmienić to

przeświadczenie. - Przy okazji, Josiah Hankum

powiedział mi, żebym wydobyła od ciebie historię

o jabłkach.

Przez moment myślała, że to nie podziała. Ale

Julian przytaknął, akceptując zmianę tematu.

- Tak, słyszałem.

- I co? Opowiesz mi o tym?

Poklepał dłonią swój twardy płaski brzuch.

background image

- Pod warunkiem, że mnie nakarmisz. Konam

z głodu. I żadnych więcej marynowanych śledzi.

Callie z trudem oderwała wzrok od fascynującej

gry jego długich, smukłych palców. Sięgnęła do

koszyka po kolejną puszkę, nie chcąc przyznać się do

tego dziwnego dreszczu podniecenia, który sprawił,

że otwieranie konserwy szło jej dość niesporo. Ostatecz­

nie Julian był jej bratem - a przynajmniej odgrywał

tę rolę przez ostatnie jedenaście lat. Ludzie nie dostają

dziwnych dreszczy na widok swoich braci. A jeśli

nawet, to nie powinni.

- Proszę - oświadczyła wspaniałomyślnie, pod­

suwając mu puszkę. - Poczęstuj się sardynką. A teraz

opowiesz mi historię o jabłkach?

Julian z powątpiewaniem przyjrzał się tłustej

przekąsce, po czym odgonił muchę, która wyraźnie

miała na sardynkę dużo większy apetyt niż on.

- Zdaje się, że upodobałaś sobie ryby - jego usta

wykrzywił grymas niesmaku.

Jej spojrzenie wyrażało zdumienie.

- Chyba wszyscy je lubią. No co, powiesz mi

wreszcie o jabłkach Josiaha?

Potrząsnął przecząco głową.

- Sardynki nie są warte tej historii. I nie próbuj

na mnie tego spojrzenia małego biedactwa, zie­

lonooka.

- Słucham?

- Mógłbym ostatecznie być podatny na przekup-

stwo. Powiedz, że masz w tym koszyku coś poza

rybami i ryżowymi ciasteczkami, a ja opowiem

ci o jabłkach. W przeciwnym razie najprawdopo­

dobniej umrę z głodu, zanim dojdę do połowy.

- Mam w koszyku coś więcej, poza rybami i ryżo­

wymi ciasteczkami - powtórzyła posłusznie. - A teraz

opowiesz mi?

Wzruszył ramionami.

- No dobrze już, dobrze, ale to naprawdę nic

background image

wielkiego - zakasał rękawy swej śnieżnobiałej koszuli,

odsłaniając złotobrązową skórę przedramion. - Kiedy

miałem gdzieś z dziesięć lat, usłyszałem, jak ciotka

Maudie mówiła, że Josiah Hankum ma najlepsze

w okręgu jabłka na szarlotkę.

- Więc podkradłeś mu trochę.

- Błąd - uciszył ją. - Nauczycielka powinna

wiedzieć, że nie należy przerywać innym. A teraz

słuchaj i ucz się. Mogłem je zwędzić, ale znasz przecież

Maudie, nigdy by się z tym nie pogodziła. Kazałaby

mi je oddać.

- No więc, jaki sprytny sposób wymyśliłeś, aby

dostać jabłka Josiaha?

- Stary Hankum nie cierpiał, kiedy ludzie prze­

kraczali granice jego posiadłości. Nie znosił też dzieci

- wykrzywił się do anielsko uśmiechniętego Danny'ego.

- Zaczynam rozumieć, dlaczego.

- Julian!

- Posłuchaj, ktoś, kto odżywia się robakami...)

- uniósł dłoń, aby uciszyć jej protest. - Chcesz

usłyszeć moją historię, czy nie? W każdym razie

Hankum szczególnie nie cierpiał dzieciaków, które

łaziły po jego terenie. I miał bardzo skuteczną metodę

zniechęcania nas.

- To znaczy?

- Jeszcze się nie domyślasz?

- Rzucał w was jabłkami ~ Callie roześmiała się.

- Punkt dla ciebie. Kiedy tylko ciotka Maudie

potrzebowała jabłek na szarlotkę, przełaziłem przez

ogrodzenie farmy Hankuma i czekałem, aż stary

wyskoczy z domu i zacznie bombardować mnie

jabłkami.

- Nie połapał się, o co chodzi?

Julian wsparty o pień jawora obdarzył ją jed­

nym z tych swoich leniwych, drwiących uśmie­

chów,

- Jeśli nie, to był jedyną osobą w Willow, która nie

background image

wiedziała, co się dzieje - zerknął na Danny'ego i jęknął

z obrzydzenia. - Callie, ten bachor postanowił zjeść

sobie na deser trochę piachu. Nie potrafisz go

przypilnować? Nic dziwnego, że Valerie tak się śpieszyła

z odejściem.

Chwyciła koszyk i, dobytą z niego serwetką, poczęła

ocierać brudną buzię i palce Danny'ego.

- Chce ci się pić? - spytała Juliana. - Mam tu

lemoniadę.

- I ciasteczka czekoladowe. Lubię jedno i drugie,

ale wolałbym coś bardziej solidnego.

- Cóż, Julianie, gdybyś nie był taki wybredny...

- Albo gdybyś ty zabrała normalne jedzenie -schylił

się i podniósł Danny'ego, który był zajęty obślinianiem

jego buta. - Dobra, pomińmy jedzenie. Miło było, ale

musimy wrócić do rozmowy na temat Wiliow's End.

Pamiętasz, na czym stanęliśmy, prawda? To było tuż

przedtem, nim w nasze życie brutalnie wkroczyło to

dziecię-robot. Zdaje się, że skończyłem na: „Znaleźć

testament? Czy to znaczy, że zginął?"' A ty na to...

- Niezupełnie - pośpieszyła z pomocą Callie. -Jak

dużo masz czasu? To może trochę potrwać.

- Szczęśliwym trafem mam trochę wolnego -Julian,

eksperymentując, podrzucił Danny'ego na kolanie,

- Miałem właśnie zamiar zaprosić się do Willow's

End na lato, żeby napisać tu książkę o organizacji

czasu pracy, kiedy usłyszałem o Maudie.

- Naprawdę? To wspaniale. Będziemy mieli zatem

mnóstwo czasu na rozwiązanie naszego małego

problemu.

- Małego problemu? - powtórzył Julian, - To

właśnie zawsze u ciebie uwielbiałem, Callie. Twój

niepoprawny optymizm, nawet w obliczu nieuchronnej

katastrofy - uśmiechnął się na widok jej miny i podał

łakomemu dziecku herbatnika. - Myślę, ze lepiej

porozmawiam z adwokatem Maudie tak szybko, jak

tylko się da, i dowiem się, co należy zrobić.

background image

- Jeśli sądzisz, że to coś pomoże. Choć wątpię, czy

będzie nam w stanie powiedzieć, gdzie go schowała.

Zapadła długa cisza.

- Maudie schowała testament?-powtórzył ostrożnie

Julian, sadzając Danny'ego na kocu. - Nic nie

wspomniałaś o tym, że jest schowany. Doskonale

pamiętam. Powiedziałaś, że zginął. Schowała go?

Julian wydawał się mieć trudności z oddychaniem.

- Callie - zdołał w końcu wykrztusić - to nie takie

proste. Sąd nie uwierzy jedynie twojemu słowu, co do

rozporządzania majątkiem. Szczególnie, biorąc pod

uwagę fakt, że sama dokładnie nie wiesz, co jest

w testamencie. Potrzebują dowodu. Czarno na białym.

A adwokat Maudie? Nie ma przypadkiem odpisu?

- Nie, nie sądzę.

- Czemu nie?

Callie zawahała się, po czym sięgnęła do kieszeni

spódnicy i wyjęła różową, perfumowaną kopertę.

- Dlatego.

Odebrał jej kopertę, przyglądając się wypisanym

na niej ich dwóm imionom.

- Co to jest?

- To wiadomość dla nas, od Maudie - Callie

przygryzła wargę. - Znalazłam ją w gabinecie. Wyjaśnia

sprawę testamentu i to, że go ukryła.

- Nie wierzę własnym uszom. Czy Maudie przez

przypadek nie wspomina, gdzie schowała testament?

Callie rzuciła mu pełne wyrzutu spojrzenie.

- Oczywiście.

- Co za ulga. Gdzie?

~ Pisze, że schowała go gdzieś w domu.

- Gdzieś w... - Julian przebiegł dłonią po swych

sztywnych, ciemnych włosach. Mięśnie jego szczęk

zacisnęły się. - Callie, ten dom ma trzy piętra jeśli

doliczysz strych, dwa skrzydła i więcej zakątków

aniżeli nory setki szczurów. Nie mówiąc nawet

o piwnicy, różnych werandach i szafach. Czy nic

background image

mogłabyś określić bardziej dokładnie, gdzie w tym

domu możemy znaleźć testament Maudie?

- Nie, nie potrafię. To zresztą zniszczyłoby cały

sens tej próby, nie sądzisz?

Na moment przymknął oczy.

- No dobrze, zadam to pytanie. Będę zapewne

żałował, ale zapytam. Jakiej próby, Callie?

- Zrozumiesz, kiedy przeczytasz ten list - westchnęła

z desperacją.

Julian bez słowa, wyjął z koperty pojedynczą kartkę

papieru i szybko rzucił na nią okiem,

- Napisała, że za ciężko pracuję. Niby dlaczego?

Wcale nie pracuję ciężko!

- Właśnie że tak, Julianie. Maudie uważała, że

szukanie testamentu będzie dla ciebie pewnego rodzaju

odpoczynkiem. Oderwiesz się trochę — od tych

wszystkich przepisów, reguł... planów i innych takich

rzeczy.

- A co z twoimi akcjami i komitetami? Nie martwiło

jej, że ty przesadzasz z tym wszystkim? Ze się

wykończysz?

- Nic tu na ten temat nie wspomina - odparła

Callie, bardzo z siebie zadowolona, - Jej list jest

zupełnie jasny. Jeżeli chcemy dowiedzieć się, kto

dziedziczy dom, musimy znaleźć testament żeby go

znaleźć, musimy przeszukać dom. Powody ukrycia

testamentu mogą być nieco mętne, ale pomyśl, czym

będzie dla ciebie poszukiwanie skarbów. To świetna

zabawa. Pomoże ci się odprężyć.

Słońce zniżało się już ku zachodowi, kiedy Callie

i Julian dotarli do Willow's End. Julian zostawił

cały sprzęt piknikowy na przedniej werandzie i od­

wrócił się do Callie.

- Idziesz? - spytał.

- Za chwilę. Chciałam tylko popatrzeć na dom.

- Czyżby się zmienił? - zszedł po schodach i przy-

background image

łączył się do niej, spoglądając w górę na Willow's

End. - Nie. Ciągle ten sam stary dom. I do tego

diablo ważny. Choć, jak tak na niego patrzę, to

przydałaby mu się świeża warstwa tynku, albo nawet

dwie. A okiennice jakby się lekko pokrzywiły...

- Nie bądź takim pragmatykiem. To cudowny,

prześliczny, wspaniały...

- I zamknięty dom - Julian uśmiechnął się do

niej i wyciągnął rękę. - Próbowałem otworzyć

drzwi frontowe. Są zamknięte. Daj mi klucz, do­

brze? - nie zareagowała, więc pstryknął niecierpli­

wie palcami. - Klucz, zielonooka. Obudź się. To

był bardzo długi dzień i chciałbym już go zakoń­

czyć.

Callie przestąpiła z nogi na nogę, unikając jego

spojrzenia. Nie będzie zadowolony, ale nic nie mogła

na to poradzić.

- Widzisz, w tym właśnie problem. Ja nie mam

klucza.

- Nie? To kto go ma? - zmarszczył brwi - Maudie?

- Nie. Nie Maudie - odchrząknęła. - Tak naprawdę,

to nikt go nie ma.

- Nikt - powtórzył. - Nikt? Zamknęłaś drzwi

i nikt nie ma klucza?

- Wiesz, że w tej okolicy nikt nigdy nie zamyka

drzwi. A przynajmniej my nie robiłyśmy tego aż do

dzisiaj. Toteż jeśli nawet był kiedyś jakiś klucz, to już

dawno przepadł.

Julian przymknął oczy, starając się zebrać myśli.

- Co więc sprawiło, że tym razem poczułaś nieod­

partą potrzebę zamknięcia ich?

- Oczywiście Brutus. Nie chciałam, żeby się wydo­

stał.

- Tylko nie to - mruknął pod nosem. - Callie,

posłuchaj, co ci powiem i, proszę, postaraj się to

zapamiętać. Brutus to pies. Bezmyślne zwierzę.

Stworzenie o mózgu wielkości fasoli i mniej więcej

background image

takiej inteligencji, jaką posiada zwykła pleśń. On nie

ma żadnych ludzkich uczuć. Nie ma nic ludzkiego.

Ani nie potrafi otwierać drzwi.

- A właśnie że potrafi.

Zamilkł na moment, po czym uśmiechnął się

uprzejmie.

- Okay. Udajmy, że kupiłem twierdzenie, jakoby

Brutus umiał otwierać drzwi. Jeśli więc umie - co jest

niemożliwe - to dlaczego go po prostu nie uwiążesz?

W ten sposób nie musiałabyś zamykać drzwi, których

potem nie umiesz otworzyć.

Zachłysnęła się powietrzem i wyprostowała na pełną

wysokość swych pięciu stóp i trzech cali.

- U w i ą z a ć ? Uwiązać Brutusa? Jak możesz coś

takiego proponować? Czy zdajesz sobie sprawę, jakie

to nieludzkie? Nigdy by mi nie wybaczył. Nigdy.

- To by ci nie wybaczył. Zdaje się, że będzie

jeszcze mniej skory do wybaczania, jeśli nie uda nam

się dostać do domu i zdechnie z głodu. A może nie

przyszło ci to do głowy?

Callie usiłowała zlekceważyć jego ironię, jedynie

dużym wysiłkiem woli zachowując godność.

~ Dla twojej wiadomości, zamknęłam drzwi od

wewnątrz, ale zostawiłam otwarte okno. Musimy

tylko wspiąć się do środka. To bardzo proste,

Ponownie przymknął oczy.

- Sam nie wierzę, co słyszę. To znaczy, że zamknęłaś

drzwi, bo ten kundel potrafi posługiwać się klamką,

natomiast otwarte okna są w porządku, bo przez nie

nie umie wyjść?

- No, owszem, umie. Ale nie zrobi tego.

- Boże, daj mi siły. No dalej, naprawdę chciałbym

wiedzieć, dlaczego Brutus nie wyjdzie przez okno?

Czy ma to związek ze specjalnym psim kodeksem

honorowym - nie będziesz uciekał przez okna, lecz

jeśli zdołasz otworzyć drzwi, to możesz?

Jej odpowiedź wprost ociekała słodyczą.

background image

- Chcę ci coś powiedzieć, kochany braciszku. Nie

cierpię cię. Nie jestem na ciebie zła, ale po prostu

uświadomiłam sobie, że naprawdę cię nie cierpię.

- Dzięki,

- Nie ma za co.

- Nadał czekam na wyjaśnienia w sprawie okna,

Callie.

- Od kiedy Brutus wpadł na szklane drzwi, okropnie

boi się szkła, każdego, także okien. I powiem ci coś

jeszcze, Julianie. Do końca życia będę żałować, że

Gwen została wepchnięta do jeziora.

Jeśli Julianowi sprawiło pewną trudność podążanie

za tokiem jej myśli, nie dał tego po sobie poznać.

- Przykro ci, że została...

- Wepchnięta. Tak. Przez większą część zeszłego

roku czułam się winna. Teraz pojmuję, dlaczego.

Byliście dla siebie stworzeni - oboje równie precyzyjni

i idealni.

- Jeszcze raz dziękuję - odparł Julian, uśmiechając

się otwarcie. - Niezależnie od tego, co mogłaś sobie

pomyśleć, nigdy nie miałem do ciebie pretensji o ten

incydent.

- Zasługiwaliście na siebie - ciągnęła Callie, ig­

norując jego uwagi. - Nigdy nie zrozumiem, czemu

Brutus tego nie dostrzegł. Z jakiegoś powodu uważał,

ze wy...

- Gdzie jest to okno?

- Po drugiej stronie, z tyłu. - Zszedł ze schodów

i skierował się na tyły domu, nie przerywając ani na

chwilę. - Zawsze zapominam, że powrót tutaj to jak

wejście w odcinek Strefy Zmroku. Muszę to zapisać.

Człowiek lepiej zapamiętuje rzeczy, które wcześniej

zapisał.

Callie dreptała obok niego, zdecydowana okazać

wyrozumiałość. W końcu przecież Julian zachowywał

się zupełnie nietypowo. Zapewne była to reakcja na

śmierć Maudie i najlepiej będzie ustępować,

background image

Poza tym, nie powinna była nawet wspominać

imienia Gwen. Jego dawna dziewczyna stanowiła

wyraźnie temat tabu. Zresztą Callie nic miała mu

tego za złe. Szczerze mówiąc, incydent z poprzedniego

lata nigdy nie miałby miejsca, gdyby od początku

starała się bardziej polubić Gwen.

Julian zatrzymał się gwałtownie i Callie niemal na

niego wpadła. Z niedowierzaniem spojrzał na wąskie

okno, znajdujące się tuż nad jego ramieniem.

- To tutaj? To to okno, przez które mam wejść?

- Nie - odparła, w ostatniej chwili przypomniawszy

sobie, że powinna mu ustępować. - To jest okno,

przez które ja mam wejść. Nawet gdybyś zdołał się

przez nie przecisnąć, to zapominasz o jednym drobnym

szczególe.

- To znaczy?

- Po drugiej stronie jest Brutus.

- No i?

I tyle z jej starań.

- Niewątpliwie Brutus usłyszał wszystkie twoje

okrutne, paskudne uwagi na werandzie. A nawet jeśli

nie, to ciotka Maudie opowiedziała mi, co się stało,

kiedy złożyłeś nam wizytę ostatniej zimy. Gwarantuję,

że Brutus ci tego nie wybaczył.

- O co ci tym razem chodzi?

Oparła ręce na biodrach i powiedziała surowo:

- O fajerwerki, które przygotowałeś na sylwestra,

kiedy ja robiłam za przyzwoitkę na wycieczce szóstej

klasy w Chicago. Wiesz, jak Brutus boi się hałasów.

Był bardzo niezadowolony.

- On był niezadowolony? On? Czy Maudie powie­

działa ci, co zrobił z moim łóżkiem?

Poczuła, że jej policzki stają się gorące.

- Spał akurat na nim, kiedy wystrzeliłeś te swoje

idiotyczne ognie. Nie mógł nic na to poradzić. To był

wypadek.

- Zrobił to naumyślnie. Ty to wiesz i ja to wiem.

background image

- Naprawdę? - szeroko otworzyła oczy. - Jakim

cudem stworzenie o mózgu wielkości fasoli i mniej

więcej takiej inteligencji, jaką posiada zwykła pleśń

zdołało popełnić ten okropny czyn z premedytacją?

Odetchnął głęboko.

- Jak dostaniemy się do środka, Callie?

- Ty mnie podniesiesz, a ja wejdę przez okno.

Przyjrzał się futrynie, potem Callie i potrząsnął

głową.

- No, nie wiem. W tej spódnicy... to ryzykow­

ne - w jego oczach błysnął złośliwy chochlik. -

Nie przypuszczam, abyś miała ochotę na mały za­

kład: czy uda ci się wejść do środka bez rozdarcia

czegoś.

- Przestałam się już zakładać. Nie robiłam tego od

wieków.

- Jeden rok nie czyni wieku, droga siostro. A tyle

właśnie minęło od czasu naszego ostatniego zakładu.

Jedynym powodem, dla jakiego nie chcesz podjąć

wyzwania jest to, że zawsze przegrywasz. Nie chcesz

spróbować się odegrać? Zakład o dziesięć centów, że

ci się nie uda.

Posłała mu spojrzenie, które miało przypominać

szok.

- Zaskakujesz mnie, Julianie. Zdajesz sobie chyba

sprawę, że jest to poważna skaza na twoim charakterze.

Nie w twoim stylu - poinformowała go. — Ale podnieś

do dwudziestu i wchodzę.

- Zgoda.

Stanęła między nim i domem, biorąc się pod boki.

- No więc? Na co czekasz? Chcesz się dostać do

środka czy nie? Jeśli tak, to mnie podsadź.

W zmroku ledwo dostrzegła biały błysk uśmiechu

Juliana.

- Pozwól, że najpierw otworzę to okno odrobinę

szerzej.

Nachylił się ku niej i Callie poczuła cierpki zapach

background image

jego wody kolońskiej. Patrzyła na niego, niezdolna

się poruszyć, zafascynowana tym, jak pierwsze miękkie

promienie księżyca rzeźbią na jego twarzy twarde

Unie, Julian wyglądał tak... tak inaczej.

Sięgnął poza jej plecy, wspierając dłoń o mur,

drugą zaś uniósł, aby otworzyć okno. Callie uświado­

miła sobie, że powinna się była odsunąć, póki to

jeszcze możliwe. Przywarła do szorstkiego tynku.

- Oprzyj się na moich ramionach - polecił. - Spód­

nice nie są stworzone do włażenia przez okna, lecz

jeśli usiądziesz na parapecie, po czym spuścisz nogi

na drugą stronę, wszystko powinno odbyć się do­

statecznie przyzwoicie. I nie bój się, jestem tu i złapię

cię, gdybyś straciła równowagę.

Zrobiła, jak kazał, opierając dłonie na szerokich

ramionach. Żar jego ciała palił jej ręce nawet przez

materiał koszuli. Spróbowała otrząsnąć się z tego

uroku. To przecież tylko Julian. Przez jedenaście lat

był jedynie bratem, nikim więcej.

„I nadal jest moim bratem" - powiedziała do

siebie. A jednak Callie nie udało się stłumić nagłego

objawienia, że tak naprawdę wcale nie są spokrewnieni.

- Gotowa? - widząc, jak kiwa potakująco głową,

ścisnął ją mocniej w talii i podsadził na brzeg okna.

- W porządku?

- Tak - w duchu przeklęła swój zduszony głos, nie

mogła jednak nic na to poradzić. Czuła jego pierś

przy swoich nogach, jego ręce ześlizgnęły się w dół

i opiekuńczo spoczywały na bokach jej ud. Przez

jedną szaloną sekundę ogarnęła ją pokusa, by pochylić

się i zsunąć w jego ramiona.

- Callie?

- Tak? - przełknęła ślinę.

- Jestem pewien, że widok z góry jest wręcz uroczy

i bynajmniej nie chciałbym przeszkadzać ci w czym­

kolwiek. Ale r u s z s i ę !

Kubeł zimnej wody nie podziałałby na nią silniej.

background image

Callie schyliła się, przekręcała i przerzuciła nogi przez

parapet, na drugą stronę. Jej spódnica zaczepiła się

o drzazgę, wystającą z boku deski. Odgłos roz­

dzieranego materiału rozległ się donośnie w ciepłym

nocnym powietrzu.

Z dołu dobiegł głęboki śmiech.

- Mówiłem ci. To będzie dwadzieścia centów.

Rozważyła możliwość zatrzaśnięcia okna i zo­

stawienia Juliana na zewnątrz przez całą noc. Znając

go wiedziała jednak, że znalazłby jakieś rozsądne

rozwiązanie i dostałby się do domu. Julian zawsze

stawiał na swoim.

- I co jeszcze nowego masz mi do powiedzenia?

- wymamrotała, po czym wybiegła z łazienki na

korytarz, po drodze zapalając wszystkie światła.

- Brutus? - zawołała.

Przy akompaniamencie lekkiego sapania i zabaw­

nego pomrukiwania Brutus zmaterializował się przed

nią. Podbiegła do niego i upadła na kolana. Odsuwając

w bok dekoracyjną baryłeczkę na koniak, oplotła

ramionami masywną szyję.

- Cześć, kochanie — szepnęła w kłapciate ucho.

Przesunęła palcem po paśmie białej sierści, biegnącym

przez środek jego głowy. - Moje biedactwo. Czy

bardzo ci było tu źle samemu?

Zaskomlił w odpowiedzi i przytulił pysk do jej

ramienia. Jego ciepły, wilgotny oddech owiewał jej

skórę. Merdający ogon hałaśliwie uderzał o ściany

korytarza.

Przez długi czas siedzieli tak, a Brutus „rozmawiał"

z Callie za pomocą lekkich sapnięć i cichych po-

chrząkiwań. W odpowiedzi zrelacjonowała mu przebieg

uroczystości, nie pomijając żadnych szczegółów. Nagle

w całym domu rozległo się głośne walenie do drzwi,

przypominające o istnieniu Juliana. Z cichym jękiem

Callie zerwała się na nogi.

Brutus zaprotestował gwałtownie.

background image

- Nic nie mów - rozkazała. - Wiem, że w tej chwili

niespecjalnie cieszysz się z jego przybycia, ale on też

ma powody do lekkiego zdenerwowania na ciebie.

Z pogardliwym warknięciem Brutus odwrócił głowę.

Odgłosy dochodzące z dołu dawały jasno do

zrozumienia, że jeśli szybko nie otworzy, będą

potrzebowali nowych drzwi.

- Callie! Otwieraj! Jeśli natychmiast nie otworzysz...

- odsunęła zasuwę i szeroko rozwarła drzwi. Julian

stał na podeście, a w jego ciemnych oczach lśniła

wściekłość.

- Co ci, u licha przeszkodziło? Nie, nie mów. Sam

zgadnę. Ten głupi kundel. Plotkowaliście obydwoje

o tym, jak minął dzień i zapomniałaś, że stoję na

dworze i czekam.

- No, tak - przyznała.

- Odejdź - kiedy nadal stała nieruchomo, wpatrując

się w niego oszołomionym wzrokiem, powtórzył

polecenie. W jego głosie brzmiała stanowczość i nie­

złomne postanowienie. - Odejdź. Trzymaj się ode

mnie z daleka. Po pierwsze, chcę, abyś usunęła mi

z drogi wszystkie żywe istoty, bo nie odpowiadam za

to, co może się im przydarzyć. Po drugie: kiedy

przyjedzie dostawca pizzy, przyślij go na górę. Sam

zajmę się napiwkiem. Po trzecie...

- Julianie - na widok wyrazu, malującego się na

jego twarzy, urwała i wycofała się, przepuszczając go.

Julian przekroczył próg i zamarł, rozglądając się

z niedowierzaniem,

W ścianach holu wybite były wielkie dziury,

z

których niczym serpentyny zwieszały się kable i druty.

Wymalowane sprayem czarne linie i strzałki pokrywały

to, co jeszcze zostało z tynku, zaś w rogu ktoś

oderwał kilka dębowych desek podłogi. Wszystko

pokrywała gruba warstwa szarego pyłu. Julian powiódł

wokoło przerażonym wzrokiem, po czym podszedł

do najbliższych drzwi i rozwarł je na oścież.

background image

- Chryste! Nic dziwnego, że tak długo trwało,

zanim mnie wpuściłaś. Wezwałaś już gliny?

- Słucham?

Chwycił ją za rękę, jednocześnie cofając się w stronę

wyjścia.

- No dalej! Schowaj się za mnie. Wychodzimy

stąd. Oni jeszcze mogą tu być.

- Kto?

- Kto? Oczywiście ludzie, którzy zrujnowali ten

dom. No chodź! Zawołaj tego piekielnego psa, jeśli

nie wyjdziesz bez niego, ale chodź. Już!

Oparła się próbie wyprowadzenia jej z domu.

- Och! Masz chyba na myśli remont Wiem, ze

panuje tu mały bałagan, ale zawsze tak jest, kiedy

z początku rozwala się stary wystrój. Kiedy juz

doprowadzimy do porządku ściany...

- To nie jest śmieszne - warknął Julian.

Zamrugała, zaskoczona.

- Bo wcale nie miało być. Jeszcze nie widziałeś

gabinetu. Myślisz, że w jaki sposób znalazłam list od

Maudie? Kiedy już doprowadzimy do porządku ściany

i usuniemy stary tynk, będzie wspaniale. Naprawdę.

Na moment zabrakło mu słów.

- Zrobiłaś to celowo? Jak mogłaś? Dom, w któ­

rym się wychowałem, dom, który kocham - zerknął

na nią. - Który kocham z całymi ścianami. Dom,

który jest w mojej rodzinie od prawie stu lat — i ty mu

to zrobiłaś? Specjalnie?

Starała się nie zdradzić urazy, jaką poczuła.

- Oczywiście, Maudie powiedziała...

- Odejdź.

background image

ROZDZIAŁ TRZECI

Reguła numer 11

Spis to drabina, która pozwala ci

osiągnąć cel

Później, tego samego wieczoru, Callie przekradała

się frontową ścieżką do domu. W połowie drogi

przystanęła i spojrzała na Willow's End. Każdej

nocy, przez ostatnich kilka dni, postępowała dokładnie

tak samo. Wychodziła, aby popatrzeć na dom - upew­

nić się, że nic się nie zmieniło. Dziś wieczór, wracając

z ukradkowej wizyty na cmentarzu, ostatecznie zyskała

pewność.

Westchnęła z lekkim uśmiechem. Tak się bała, że

wraz z odejściem Maudie dom opuści też jego dusza,

że zgaśnie to wewnętrzne światło. Ale duch, ożywiający

te ściany, nadal tam był. Wciąż miała swój dom.

Brutus, stojący u jej boku, zaprotestował cichutka

- No dobrze, chodźmy już - powiedziała. - Tylko

bądź cicho. Te twoje pazury mogłyby obudzić...

- warknął z oburzeniem i Callie urwała. - Przepraszam.

Nie pomyślałam. Ale jeżeli Julian nas przy łapie, będzie

się domagał wyjaśnień. Osobiście trudno by mi było

jakieś wymyślić. Tobie zresztą też.

Brutus okazał swe niezadowolenie kolejnym wark­

nięciem. Callie przysłoniła pysk psa dłonią.

Wstrzymując oddech, Callie nacisnęła klamkę

i pchnęła drzwi. Wetknęła do środka głowę i rozejrzała

się szybko.

- W porządku, droga wolna - zawołała do Brutusa.

- Możesz wejść.

Jego natychmiastowe posłuszeństwo było tyleż

niespodziewane, co nieprzyjemne w skutkach. Nie

czekając, aż Callie odsunie się, runął na nią, uderzając

swą wielką głową w sam środek jej pleców, Dziewczyna

background image

spadła ze schodów, podczas gdy Brutus z pod-

niecającym szczeknięciem, jak burza, wpadł do

domu, potknął się o jej nogi i z łomotem przetoczył

po parkiecie.

Nagle zabłysło światło.

Callie uniosła głowę i jej wzrok napotkał rządek

dziesięciu palców u nóg, stojących zaledwie kilkanaście

centymetrów od jej głowy. Jej spojrzenie powędrowało

w górę po dwóch dużych nagich stopach i parze

długich nóg, odzianych w szare spodnie od dresu.

Następnie ujrzała szeroką klatkę piersiową, opaloną

na atrakcyjny ciemny brąz, kształtną szyję i wreszcie

głowę i twarz. Twarz miała zdecydowanie ponury

wyraz.

- Cholera!

- Delikatnie powiedziane, ale adekwatne - zgodził

się Julian. - Niech to szlag! Byłem pewien, że tym

razem to naprawdę włamywacz. Nawet wziąłem to ze

sobą - uniósł kij do baseballa.

Na widok kija Brutus wystartował do obłąkańczego

biegu. Pośliznął się na zakurzonej drewnianej podłodze,

okręcił w kółko i zderzył ze ścianą na końcu hallu.

Dopiero po trzech próbach zdołał wyminąć zakręt

i zniknąć im z oczu.

- Zdrajca! - krzyknęła za nim Callie. Podniosła się

i odgarnęła włosy z oczu. - Choć tak bardzo go

kocham, Brutus to najczystszy okaz tchórza. I ty

z tego korzystasz. Prawdę mówiąc, zawsze to robiłeś.

- Ja? Jedyne, co zrobiłem, to zszedłem na dół, aby

stoczyć walkę ze złodziejem. Skąd miałem wiedzieć,

że to nie żaden włamywacz, lecz moja ukochana

siostra, wślizgująca się potajemnie do domu po szalonej

nocy, spędzonej na nieprzystojnych uczynkach.

- Nie jestem twoją siostrą ~ poinformowała go

o fakcie, który sama ustaliła dopiero niedawno. - Kiedy

moja matka rozwiodła się z twoim ojcem, my też

zostaliśmy... rozwiedzeni. Jesteśmy... jesteśmy eks-ro-

background image

dzeństwem. I nie wracam po żadnej szalonej i nie­

przystojnej nocy.

- A więc gdzie byłaś? - spytał. Jego wargi zadrżały,

zdradzając rozbawienie.

- Za... zabrałam Brutusa na cmentarz.

Julian zmarszczył brwi.

- Callie, jest po pierwszej w nocy. Co, na miłość

boską, robiłaś tam o tej porze?

- Wiem, że jest późno, ale nie mogłam pójść

o żadnej innej godzinie - spuściła głowę. - Widzisz,

na cmentarz nie wpuszcza się zwierząt A oni nie

rozumieją, że Brutus nie jest wcale zwierzęciem. Mógł

się tam dostać jedynie nocą.

Julian potrząsnął głową z niedowierzaniem.

- Czy chcesz mi powiedzieć, że wkradłaś się na

cmentarz po to, aby ta olbrzymia kupa pcheł mogła...

odwiedzić Maudie?

- No, tak. Nie. Niezupełnie. Widzisz, członkinie

kościelnego kółka ufundowały Maudie nagrobek

i Brutus chciał go zobaczyć.

Julian na próbę zamachnął się kijem.

- Brutus ci to powiedział, tak? Ten kundel z każdym

dniem staje się coraz zdolniejszy,

Z głośnym łoskotem kij uderzył o ziemię, a Julian

zaklął pod nosem.

- Hej, kochanie! Przepraszam, Nic chciałem do­

prowadzić cię do płaczu - ukląkł obok niej, a jego

silne ręce objęły jej ramiona.

- Ja nie płaczę - zaprzeczyła ochrypłym szeptem,

a po jej policzku spłynęła samotna łza.

- Właśnie widzę - w jego głosie zabrzmiała leciutka

nutka śmiechu. - No dalej. Opowiedz o tym swojemu

dużemu braciszkowi.

- Ciągle zapominasz - zdołała wykrztusić - Nie

jesteś już moim bratem.

- Jeśli ci na tym zależy, to nie mam nic przeciw

temu. Będę, czymkolwiek zechcesz. Bratem, ojcem,

background image

wujkiem. Może kuzynem drugiego stopnia ze strony

matki? - uniósł ją w ramionach i ruszył w stronę

prowadzących na górę schodów. - Nawet jeśli zostanę

kuzynem, wszystko może być jak dawniej. Usiądziemy

sobie i opowiesz mi o swoich kłopotach. Możemy

pogadać - cichy szloch wstrząsnął Callie i Julian

szybko poprawił się. - Albo popłakać.

Wtuliła twarz w obnażone ramię Juliana i rozpłakała

się.

- Ostatnie dni nie były dla ciebie łatwe. Przykro

mi. Nie było mnie tu, kiedy mnie potrzebowałaś.

Oddałbym wszystko, żeby to zmienić.

- Nie przepraszaj. Przecież nie wiedziałeś — po­

śpieszyła z pocieszeniem. - Dałem radę. I przynajmniej

spełniłam pierwsze życzenie Maudie.

- Pierwsze życzenie?

Callie odchrząknęła.

- A prawda. Nie mówiłam ci jeszcze o życzeniach, tak?

- Mam takie dziwne wrażenie, że zapamiętałbym,

gdybyś o tym wspomniała - odparł kwaśno Julian.

- Niewątpliwie - Callie usadowiła się wygodniej.

- Chcesz, żebym powiedziała ci teraz?

- Proszę - westchnął z rezygnacją.

- Zanim umarła, Maudie zażyczyła sobie, abym

wykorzystała jej notatki i wspomnienia na pogrzebie.

- Uroczystości.

Skinęła głową.

- Ta część - uroczystości - była najłatwiejsza do

spełnienia.

Julian uniósł brwi.

- Łatwa? Nie wydaje mi się. Stać tam samotnie

przed tłumem ludzi i opowiadać o Maudie? To musiało

być okropnie trudne.

Spuściła głowę na jego ramię i mruknęła:

- Nie tak trudne, jak jej następne życzenie.

~ Pozwól, że zgadnę - stwierdził ironicznie. ~ Ma

to coś wspólnego z remontem domu. Zgadza się?

background image

- T a k - przyznała. - Kiedy Maudie rozpoczęła

remont, usiadła i spisała wszystko, co chciałaby zrobić.

Zostawiła mnóstwo zapisków na ten temat W szpitalu

prosiła mnie, żebym to dokończyła, - Callie wzruszyła

ramionami. - Nie mogłam odmówić.

- Nie, oczywiście, że nie mogłaś. Nie jestem pewien,

czy w ogóle wiesz jak.

- Jasne, że nie wiem - uśmiechnęła się do niego

figlarnie. - Po prostu nie mam w tym specjalnego

doświadczenia.

- Przynajmniej przy spełnieniu tego życzenia będę

mógł ci pomóc. Nie podoba mi się myśl, że miałabyś

sama zmagać się z tym wszystkim - w jego policzku

zadrgał nagle mięsień. - Co się dzieje z moim ojcem

i twoją matką? Nie wątpię, że mieli powody, aby nie

przybyć na pogrzeb. Jak ojciec wykręcił się tym razem?

Zawahała się. Zdecydowanie bardziej wolałaby

przedstawić trzecie życzenie Maudie, ale może to nie

był najlepszy m o m e n t Julian nie wydawał się być

w odpowiednim nastroju do słuchania o młodocianych

przestępcach, pracach społecznych i podobnych spra-

wach. Lepiej powie mu jutro. Zamiast tego od­

powiedziała na jego pytanie.

- Twój ojciec jest na wykopaliskach gdzieś na

drugim końcu Ameryki Południową i nie mógł się

wyrwać.

Julian nie starał się nawet ukryć brzmiącej w jego

głosie drwiny.

- To nic nowego! On stale prowadzi wykopaliska,

i zawsze gdzieś na końcu świata. A twoja matka? Nie

przypuszczam, aby pogrzeby połączone z piknikami

stanowiły jej ulubioną scenerię. Nadal siedzi w Los

Angeles? Czy to Londyn?

- Nowy Jork.

- I nie zdołała przyjechać? Tak po prostu zostawiła

wszystko na twojej głowie? - w jego słowach dźwięczał

gniew. Były bardziej potępieniem niż pytaniem.

background image

- Przysłała kwiaty.

Callie podejrzewają, że jego gniew tylko w części

skierowany był przeciw rodzicom. Oboje wiedzieli,

jacy są Helene i Jonathan, i zdawali sobie sprawę, że

nigdy się nie zmienią. Ale Julian miał zawsze silne

poczucie obowiązku. Można się było domyślić, że

jego wściekłość zwrócona jest głównie ku własnej

osobie za to, iż, jego zdaniem, zawiódł Callie wtedy,

gdy był jej szczególnie potrzebny.

Położyła mu dłoń na ramieniu, czując pod palcami

napięte do bólu mięśnie. Kiedy odezwała się, jej głos

był łagodnie żartobliwy:

- Matka przysłała ten wielki ohydny wieniec z lilii.

A wiesz, jak bardzo Maudie nie cierpiała lilii. To

znaczy, na tyle, na ile Maudie w ogóle mogła czegoś

nie lubić.

- I co zrobiłaś z tymi biednymi kwiatami?

- Ależ nic. Idealnie sprawdziły się jako kompost

w ogrodzie.

Julian zaśmiał się i, nieco rozluźniony, oparł

o stopień.

- Wydaje mi się, że Maudie by to doceniła. Zawsze

miała niepospolite poczucie humoru. Pamiętam, jak

kiedyś... - jego głos załamał się. Julian potrząsnął

głową, nie chcąc - czy może nie mogąc - kontynuować

opowieści. Jego wargi zadrżały- Boże! Tak mi jej brak.

- Mnie także, Julianie - zgodziła się Callie cicho.

- Nie mogę uwierzyć, że odeszła - wziął ją w ramiona,

przywarła do niego dzieląc wspólny ból.

Nie wiedziała, jak długo tak siedzieli. Nie dostrzegła

też, w którym momencie ukojenie ustąpiło miejsca

nowemu uczuciu. Zmiana ta nastąpiła znienacka.

W jednej sekundzie była w objęciach brata, w następnej

stał się on prawie nie znanym mężczyzną, tulącym ją

do siebie w najsłodszym z uścisków.

- Julianie... - dźwięk jej głosu poruszył powietrze.

Poczuła jego usta, muskujące lekko czubek jej

background image

głowy, jej policzek i ześlizgujące się wzdłuż skroni,

jego ciepły oddech poruszył jej włosy. Zadrżała.

- Wszystko w porządku, Callie. Czuję to samo, co

ty - mruknął Julian.

Jego usta były blisko jej ucha. Callie nie mogła

opanować drżenia.

- Naprawdę? - szepnęła zaskoczona. Przymknęła

oczy, żałując, że nie znajduje się w tej chwili gdzieś

daleko - gdzie nic się nie zmieniło.

- To przejdzie - westchnął Julian. - Daj sobie

trochę czasu - przesunął dłoń na jej kark. Delikatny

dotyk palców miał na nią prawie hipnotyczny wpływ.

Poczuła nagłą ulgę. To, co się z nią działo, było

normalne. Oczywiście. Jak to niemądrze z jej strony,

że wcześniej sobie tego nie uświadomiła.

- Skąd wiesz? - spytała ostro. - Jak możesz być

pewien, że to przejdzie?

- Bo tak samo czułem się po śmierci matki. Trwało

to trochę czasu, ale ten smutek minął.

- Co takiego? - Callie szeroko otwarła oczy.

- Kiedy moja matka umarła, przeżywałem to

samo, co ty po śmierci Maudie - pocieszająco

uścisnął jej rękę. - Ale kiedy już przejdziesz przez

najgorszy okres żalu, zaczniesz wspominać przyjemne

chwile, nie te smutne. To prawda, że czas leczy

wszystkie rany.

- Och! Nie - wykrztusiła Callie. Próbowała wyrwać

się z jego objęć, desperacko pragnąc osiągnąć pewien

dystans. Gdyby Julian podejrzewał, co czuła.., co

przed chwilą myślała...

Umarłby ze śmiechu, ot, co. Ona zresztą też to

zrobi - gdy tylko uda jej się od niego uwolnić,

Przepłakać noc i odespać czterdzieści osiem godzin.

Będzie się śmiać z tego. Z pewnością.

Julian pochwycił jej ręce, nie pozwalając wstać.

- Posłuchaj. Możesz mnie nie uważać juz za brata,

ale nadal obdarzony jestem parą ramion idealnych

background image

do wypłakiwania się. I zawsze możesz z nich korzystać.

Zgoda?

Skinęła głową, cała czerwona. Przycisnął ją do

siebie i pocałował czule w czoło. Następnie wstał

i wsunął jej za ucho niesforny kosmyk włosów.

- Spróbuj się przespać, Callie. Rano wszystko będzie

lepiej - z tymi słowami odwrócił się i wszedł po

schodach do swego pokoju.

„Oczywiście, że rano będzie lepiej - pomyślała

gorzko. - Jak mogłoby być jeszcze gorzej?"

Następnego ranka mokry psi pocałunek wyrwał

Callie ze snu.

- Jeszcze nie, Brutusie. Jestem zmęczona - za­

protestowała sennie. Obróciła się na drugi bok i znów

zamknęła oczy.

Brutus położył głowę na łóżku i westchnął. Uniósł

wielką łapę i zaczął szturchać ją w biodro, póki nie

zareagowała.

- Przestań - Callie nie chciała się obudzić, choć

sama nie wiedziała, dlaczego. To prawda- była

zmęczona, fakt ten jednak nie wyjaśniał jej niechętnego

stosunku do... Usiadła gwałtownie na łóżku, nagle

przypominając sobie poprzedni wieczór.

Julian... - powiedziała na głos. Ona i Julian...

cmentarz... i schody. Callie podciągnęła kolana, spuściła

głowę i jęknęła.

Brutus wgramolił się na kołdrę i wepchnął nos w jej

ramiona, zmuszając do uniesienia wzroku.

- Co? Chcesz wiedzieć, co się działo, kiedy porzuciłeś

mnie wczoraj w nocy? Zrobiłam z siebie kompletną

idiotkę i tyle - zrzuciła z siebie masywne cielsko,

starające się usadowić na niej na stałe. — Wyobraź

sobie, siedzę tam, ni mniej ni więcej, w jego ramionach

i wtedy on...

Brutus warknął cicho.

- Odczep się, dobrze? - powiedziała obrażonym

background image

tonem. - To śmierć Maudie tak mnie wytrąciła

z równowagi. Moje obwody dostały szmergla, mam...

mam jakby emocjonalne krótkie spięcie. Gdy tytko

wszystko się uspokoi, moje uczucia do Juliana

też wrócą do normy. To naturalne, że w podobnej

sytuacji zwracam się do brata - szturchnęła psa

ze złością. - Nie odzywaj się do mnie w taki

sposób! Tak, powiedziałam: brata. Uważanie go

za kogoś innego było wielką pomyłką. Spójrz,

do czego doprowadziło, jakbym i tak nie miała

wystarczająco dużo problemów.

A teraz złaź z łóżka i odwróć się.

Poczekała, aż Brutus spełni polecenie, po czym

zeskoczyła na podłogę i zdjęła nocną koszulę. Ubrała

się szybko, po czym przez kilka minut szczotkowała

włosy, by wreszcie związać je na karku jaskrawoczer-

woną wstążką - dla Maudie.

Przygryzła wargę. Och, gdyby ostatnia noc była

jedynie snem! Jak spojrzeć teraz Julianowi w oczy?

To zbyt upokarzające. Najprawdopodobniej cały czas

świadom był jej uczuć i udawał niewiedzę jedynie, by

oszczędzić Callie wstydu. Nie będzie musiał więcej się

o to martwić, postanowiła.

- Od dziś Julian jest dla mnie wyłącznie bratem

- oświadczyła Brutusowi. - Niczym więcej. Żadnych

dziwnych dreszczy. Żadnej gęsiej skórki. Kiedy spojrzę

na niego, to jakbym patrzyła na... na ciasto czekola­

dowe. Może i jest apetyczne, ale nie muszę go jeść.

Brutus uniósł w górę oczy i jęknął, a jego długi

różowy język wysunął się z pyska.

Zmierzyła Brutusa surowym spojrzeniem.

- Wiesz, co chciałam przez to powiedzieć. Nie

życzę sobie więcej ani jednego słowa na ten temat On

ma do napisania książkę, a ja muszę się zająć zapiskami

Maudie - podeszła do toaletki i wyciągnęła niewielką

Kwadratową szufladę, wysypując jej zawartość na

łożko. Na pościel spłynęła kaskada kawałków papieru.

background image

- No, dobra. Spójrzmy, co my tu mamy. Co robimy

dzisiaj?

Brutus dołączył do niej i czekał cierpliwie, podczas

gdy porządkowała notatki, układając je w równiutkie

rzędy. Przyjrzał się po kolei każdemu, po czym złapał

jeden w zęby i położył na kolanach Callie.

- Jadalnię? - przeczytała. - Jesteś pewien? To

mnóstwo pracy. Może najpierw powinniśmy skończyć

gabinet Julian nie był zbyt zadowolony z jego stanu.

Brutus z uporem pokręcił głową i Callie skapitulo­

wała z westchnieniem.

- Maudie rzeczywiście zależało na tym pokoju.

No, dobrze. Zrobimy po twojemu, ale sam będziesz

się tłumaczył przed Julianem.

Na dole trzasnęły drzwi. Brutus odbiegł od niej,

nadstawiając uszu. Obejrzał się i cihutko warknął, po

czym wypadł z sypialni. Callie pobiegła za nim.

Kiedy zaczęła schodzić na dół, od razu natknęła się

na Juliana. Rozczochrany, półnagi „brat" z zeszłej

nocy zniknął bez śladu. Na jego miejscu stał wyrafi­

nowany, elegancki nieznajomy. Znów miał na sobie

garnitur, tym razem ciemnobrązowy, zaś ciemnozłoty

krawat odbijał delikatnie prążki materiału. Stanął

u stóp schodów z rękami założonymi na piersi. Nagle

uniósł pytająco jedną brew, spoglądając na coś

znajdującego się poza polem widzenia Callie.

Z zakłopotaniem i rozpaczą Callie stwierdziła, iż

to, co do niego czuła, bynajmniej przez noc nie

zniknęło, lecz wróciło pełną mocą. Nagle poczuła

nieodparty apetyt na czekoladowe ciasto. Zaczęło jej

burczeć w brzuchu.

Dokładnie w tym momencie Julian odwrócił się

i zobaczył ją.

- A, jesteś. Dobrze. Przed chwilą pojawiła się

twoja, eee, siła robocza. Właśnie miałem cię zawołać.

Callie zeszła na dół i stanęła obok niego. Po raz

pierwszy dostrzegła dwójkę szesnastolatków, uczniów

background image

miejscowego liceum, -stanowiących trzecie życzenie

Maudie. Świetnie rozumiała źródło powątpiewania,

które dźwięczało w głosie Juliana. Ta para nie

wzbudzała specjalnego zaufania.

Jasnowłosa Donna, której czuprynę ozdabiały

zjadliwe różowe i fioletowe pasemka, wpatrywała się

w Juliana wzrokiem, jakim umierający z pragnienia

wędrowiec, spogląda na majaczącą w dali oazę.

Chłopak Donny, Cory, groźnie rozglądał się wokół,

bijąc po udzie parą motocyklowych rękawic.

O rany! Ten początek nie zapowiadał miłego dnia.

Może nie powinna wyjaśniać wszystkich okoliczności,

związanych z obecnością Donny i Cory'ego w Willow's

End. Po co ściągać na siebie kłopoty? Zerknęła na

zirytowanego Juliana. Zdecydowanie nie będzie przy­

sparzać mu zmartwień. Nie dzisiaj. I bez tego miał

dostatecznie dużo na głowie. Co za szczęście, że nie

wspomniała o tym wczoraj.

- Wychodzisz? - spytała z niewinnym uśmiechem.

Julian skinął głową.

- Tak. Ale przedtem chciałbym z tobą pomówić

- rzucił ostatnie sceptyczne spojrzenie w stronę jej

„siły roboczej" i ruszył do gabinetu. - Ci twoi

robotnicy...

- W dzisiejszych czasach naprawdę ciężko jest

znaleźć dobrą pomoc - stwierdziła inteligentnie

Callie.

- Zdążyłem zauważyć. I dlatego uważam, że te

dzieciaki...

- Na taką pomoc mogę sobie, na szczęście pozwolić

- z zakłopotaniem wzruszyła ramionami. Co będzie,

jeśli Julian nie da się przekonać? Zmusi ją, aby

wyjaśniła mu ostatnie życzenie Maudie? - Prawdę

mówiąc, stać mnie jedynie na nich - nie kłamała.

Darmowa pomoc, nawet jeśli wymuszona nakazem

sądowym, niewątpliwie podpadała pod określenie

„tania".

background image

Julian zawahał się przez moment, po czym przytak­

nął niechętnie.

- Jeżeli to oznacza uporządkowanie tego miejsca,

to zgoda i na nich - rozejrzał się wokół i po raz

pierwszy Callie uświadomiła sobie, jak musi wyglądać

pokój w jego oczach. Nie był to piękny widok.

Zerwany z obecnie nagich ścian tynk, walał się po

kątach i na podłodze. Callie z ulgą stwierdziła, że

Julian niezbyt dokładnie przyjrzał się odsłoniętym

belkom, dzięki czemu nie zauważył, iż były całkiem

spróchniałe. Zamiast tego uniósł wzrok ku prze­

krzywionemu żyrandolowi, zwieszającemu się z po­

strzępionych drutów. Potem przeniósł spojrzenie na

nią, a następnie na zniszczoną przez wodę klepkę

podłogi, wypaczoną na podobieństwo fal.

- Ciekawe. To coś nowego?

- Odrobinę nas zalało.

- Mhm.. A Noego złapał zwykły wiosenny de­

szczyk - ostentacyjnie odwrócił się plecami od

najgorszych zniszczeń i zmienił temat. - Umówiłem

się z adwokatem Maudie. Mimo tego, co mi po­

wiedziałaś, ciągle mam nadzieję, że może znajdę

u niego odpis testamentu albo przynajmniej będzie

wiedział, gdzie go schowała. Chcę się też upewnić,

czy niczego nie zaniedbaliśmy.

- To brzmi rozsądnie - przyznała ostrożnie Callie.

Wyglądał, jakby chciał coś powiedzieć, ale zmienił

zdanie. Potrząsnął tylko głową i stwierdził:

~ Wiem, że obiecałem pomóc ci w wypełnieniu

drugiego życzenia Maudie, ale te naprawy są poważ­

niejsze, niż się spodziewałem. Jesteś pewna, że dasz

sobie radę? Masz przecież jeszcze inne sprawy na

głowie.

- Oczywiście, że dam sobie radę!

- Sam nie wiem, Callie. Uważam, że powinnaś

powstrzymać się od zaczynania czegokolwiek aż

będziemy mogli przeanalizować sytuację. Tego typu

background image

przedsięwzięcia wymagają sporo czasu, nie mówiąc

nawet o pieniądzach. Wzięłaś to pod uwagę?

Callie przygryzła dolną wargę. Czy naprawdę musiał

wspominać o tym drobnym, uciążliwym szczególe?

Sytuacja finansowa stała się ostatnio dość napięta.

- Julian...

- Coś ci powiem. Na razie działajmy na wyczucie

i zobaczymy, co dalej będzie. Zgoda?

- Jasne - odparła z ulgą.

- Musimy ostro wziąć się do pracy, jeżeli mamy

znaleźć testament, uporządkować dom i musimy zrobić

to na tyle szybko, bym jeszcze zdołał na czas skończyć

książkę. Chciałbym też przedyskutować plan remontu.

- Plan?

- No wiesz. Twój system-zmarszczył brwi.-Masz

przecież jakiś system, prawda?

- A tak. Mój system- obdarzyła go olśniewającym

uśmiechem. To przesądzało sprawę. Trzecie Życzenie

powinno pozostać tajemnicą. Przy odrobinie szczęścia

Donna i Cory odpokutują swoją winę, a Julian nawet

się nie zorientuje. Ona zaś nie będzie musiała oglądać

jego reakcji. - Najlepiej porozmawiajmy o tym

wszystkim później - zaproponowała.

Julian spojrzał na zegarek.

- Masz rację. W tej chwili nie mam czasu. Chyba

nic nie zawali się do wieczora.

- Do wieczora - powtórzyła. Miała przynajmniej

parę godzin na przygotowanie czegoś, co w oczach

Juliana mogłoby ujść za „system".

Jakby wyczuwając jej troskę, Julian objął Callie

i uścisnął.

- Nie martw się. Razem to załatwimy. Ale teraz

naprawdę muszę lecieć. - Oboje przeszli do holu,

gdzie Julian powątpiewająco spojrzał na czekających

nastolatków.- Powodzenia w pracy. Ciekaw jestem,

co zdołacie zdziałać - nachylił się i pocałował Callie

w czoło, po czym wyszedł.

background image

Callie udała, że nie słyszy błogiego westchnienia

Donny. Nieco trudniej było zignorować jej minę. Na

szczęście wyglądało na to, że Cory też nie był tym

widokiem zachwycony.

- Hej, obudź się, mała - szturchnął ją w żebro.

- Jeśli jeszcze szybciej zatrzepoczesz rzęsami, wylecisz

na orbitę. Co ty widzisz w tym staruchu?

- To żaden staruch! - krzyknęła z oburzeniem

Donna, zwracając się do Callie o pomoc. - Nie jest

dużo starszy od ciebie, prawda? To znaczy, jest

bardziej... no wiesz, ale nie s t a r y .

- Jest o sześć lat starszy ode mnie - przyznała

Callie z niczym nie usprawiedliwioną satysfakcją.

- W zeszłym miesiącu skończył trzydzieści łat.

- Trzydzieści? - przez sekundę Donna wydawała

się być załamana, po czym odzyskała humor. — Nie

wygląda na tyle. Może to jeden z tych, co to nigdy

się nie starzeją.

- Pewnie — warknął Cory. - Raz tylko spojrzałem

na tego gościa i powiedziałem do siebie: oto facet, co

nigdy się nie starzeje. Teraz wygląda na trzydziestkę

i ręczę wam, że za pięć lat brat Callie nie będzie

wyglądał na więcej, niż trzydzieści pięć lat. Otrzeźwiej.

"Eks-brat", niemal powiedziała Callie, lecz przypom­

niała sobie, że przecież zmieniła zdanie. Westchnęła.

Zaczynała się w tym gubić.

- Chodźcie ~ wtrąciła, nim Donna zdołała za­

protestować. Bierzmy się do pracy.

Cory przewiesił przez ramię swą kurtkę z czarnej

skóry.

- Nie przypuszczam, żebyś miała jeszcze te swoje

czekoladowe ciasteczka? - spytał z chłopięcym entuz­

jazmem. - Były cholernie smaczne.

Na widok jego pełnego oczekiwania spojrzenia,

Callie uśmiechnęła się.

- Są w kuchni.

- Czy myślisz, że zdążymy wypróbować nowy płyn

background image

do trwałej? - wtrąciła piskliwie Donna, poprawiając

jaskrawą fryzurę. - Mama nie zawsze ma czas - wiesz,

przy jej pracy i w ogóle.

- Znajdziemy chwilę -zapewniła ją Callie.- A teraz

może byśmy zaczęli pracować?

Uzyskawszy ich zgodę, ruszyła do jadalni Czuła

się nieco winna, że postępuje wbrew instrukcjom

Juliana. Rzeczywiście nalegał, aby doprowadzić

wszystko do porządku tak szybko, jak się tylko da.

I zrobią to, na pewno, gdy tylko Callie uzna, że

naprawdę jest to możliwe.

- Na dzisiejszy dzień Brutus wybrał jadalnię

- poinformowała swych pomocników Callie. - Rzecz

jasna oznacza to znowu rozwalanie ścian.

- Świetnie! - krzynął Cory, zacierając ręce. ~ Ma­

sowe zniszczenia. Moje ulubione zajęcie,

- Nie wpadaj tylko w zbyt wielki entuzjazm -ostrze­

gła go. - Pamiętaj, że to właśnie jest przyczyną twojej

obecności tutaj. Ten numerek ze sprayem w dokach

przepełnił czarę, przynajmniej jeśli chodzi o sędziego.

- Tak, racja - mruknął Cory pod nosem.

Callie przeniosła wzrok z jednego na drugie. W głosie

zadźwięczała tak obca jej naturze surowość.

- Nie zapominajcie, że tylko dlatego nie jesteście

w tej drwili w poprawczaku, bo Maudie zgodziła się

przyjąć odpowiedzialność za wasze przyszłe zachowa­

nie. Oznacza to pracę tutaj albo policyjne schronisko

w Willow. Jeśli będziecie mieli szczęście, to może

sędzia zgodzi się, żebym zastąpiła Maudie. Ale najpierw

ja muszę się na to zgodzić. Więc starajcie mi się

dogodzić.

Cory błysnął pewnym siebie uśmieszkiem.

- Jeżeli dogadzanie ci ma oznaczać rozwalanie

ścian, to możesz na mnie liczyć!

Kilka godzin później Donna wsunęła do kuchni

swą nastroszoną, różowo-floletową głowę. Trafiła

background image

akurat na moment, gdy Callie nalewała lemoniadę do

trzech wysokich szklanek.

- Hej, Callie. Skończyliśmy z jadalnią. Chcesz

zobaczyć?

- Jasne. Łap szklankę.

- Dzięki - Donna pociągnęła niewielki łyk. - Tym

razem naprawdę byliśmy ostrożni. Nawet posprzątaliś­

my po sobie - z dumą otwarła drzwi

Callie rozejrzała się wokół. Zaimponowali jej.

- Wspaniale - stwierdziła, podając Cory'emu jego

szklankę. Ta dwójka wykonała fantastyczną robotę.

Po pierwsze, zerwali pokrywającą ściany paskudną

czarną boazerię. Następnie wyburzyli gipsowo-drew-

niane przepierzenie, pozostawiając jedynie słupy

wspornikowe. Wreszcie zebrali kawałki gipsu i listew

z podłogi, wypełniając nimi kilkanaście wielkich

plastikowych worków na śmieci. Otworzyli nawet

okna, żeby wywietrzyć pomieszczenie.

Na widok jej zadowolonej miny, Cory wyszczerzył

radośnie zęby.

-

Wszystko zrobione poza wyniesieniem tego na

śmietnik. Postanowiliśmy pozostawić to dla ciebie.

Ostatecznie nie możesz oczekiwać, że sami zrobimy

wszystko, nie?

- Broń Boże! - zaśmiała się Callie.

- Myślisz, że twojemu bratu spodoba się nasza

dzisiejsza robota?- spytała gorączkowo Donna, Cory

wywrócił oczy i jęknął, niepomny ostrego spojrzenia

dziewczyny.

~ Julian będzie zachwycony - odpowiedziała z fał­

szywym przekonaniem i po raz ostatni przyjrzała się

pokojowi.

Wciąż nie przestawało ją zdumiewać, jak wielką

różnicę w wyglądzie pomieszczenia stanowią ściany.

Bez nich jedynie słupy wspornikowe otaczały pokój

- one i starożytne przewody elektryczne, biegnące

pomiędzy drewnianymi belkami. „Niesprawne prze-

background image

wody - dodała w myśli. - Kiedyś trzeba będzie

je wszystkie wymienić. Na razie jednak..."

- Czy twój brat będzie mógł przyjść jutro i zacząć

zmieniać kable tu i w gabinecie? - Zerknęła na

Cory'ego.

- Nie może się już doczekać - Cory pozbierał

walające się po pokoju młotki i łomy i schował je do

skrzynki na narzędzia. - Mówi, że zgromadzi w ten

sposób świetne doświadczenie na przyszłość, kiedy

zostanie prawdziwym elektrykiem.

- To dobrze - Callie skinęła głową. - Powiedz mu,

żeby był wcześnie rano.

- Nie ma sprawy. Będzie o dziesiątej. A co masz

w planach dla nas, kiedy Ted zajmie się elektryką?

- uśmiechnął się przekornie. - A może Brutus jeszcze

nie zadecydował?

Callie nie dała się sprowokować. Przywykła do

tego, że naśmiewano się z niej i Brutusa, lecz

w najmniejszym nawet stopniu nie zmieniło to jej

zdania o zdolnościach psa.

- Powiem wam jutro - oznajmiła pewnym głosem.

- Kto wie? Może zamiast ścian zaczniemy roznosić

podłogi?

A może Julian ją rozniesie.

Wyjęła z kieszeni ostatni liścik Maudie - ten, który

znaleźli w jadalni - i odczytała go uważnie. Remont

przestanie być problemem, Kiedy Julian zobaczy

notatkę, zrozumie, że to jedyny logiczny sposób

odnalezienia testamentu. Julian doceniał logikę.

Rozumiał logikę.

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY

Reguła numer 6

Naucz się ograniczać straty do mini­

mum

- w przeciwnym razie szybko

zakończysz zabawę.

Nieco później tego samego dnia zaglądała właśnie

do piekarnika, aby sprawdzić, jak wygląda ciasto,

przeznaczone na szkolną imprezę.

- Tak, panie Fishbecker - mówiła do słuchawki,

jednocześnie zamykając piekarnik. Jeszcze parę minut.

- Też uważam, że pomnik pańskiego dziadka wygląda

odrobinę bnidnawo. Zgadzam się w zupełności. Coś

z tym trzeba zrobić.

Valerie podeszła do niej.

- Callie - wyszeptała nagląco. - To mnie obiecałaś

pomóc. Powiedz burmistrzowi, żeby kupił sobie

szczotkę i wiaderko, nalał do niego gorącej wody

z mydłem i przestał zawracać ci głowę.

- Datek w wysokości stu dolarów? - Callie zawahała

się, przypominając sobie marny stan konta. - O rany!

panie burmistrzu, to chyba trochę za dużo...

- U Jingla znajdzie kubły, proszek i szczotki

- wszystko razem poniżej pięciu dolarów. Powiedz

mu to.

- Cóż, chyba zdołałabym ofiarować pięćdziesiąt.

- Pięćdziesiąt? Co on chce zrobić, pozłocić go?

- Zorganizować zbiórkę pieniędzy? To znaczy

podzwonić po ludziach i poprosić o darowiznę? Może

mogłabym... Z przyjemnością, ale... Halo? Halo?

- Callie odwiesiła słuchawkę i spojrzała na nią

bezradnie. - No cóż, parę telefonów mi nie zaszkodzi.

Valerie pokręciła głową.

- Nikt przy zdrowych zmysłach nie ofiaruje zła­

manego grosza na czyszczenie starego pomnika.

66

background image

- Ja dałam - przypomniała jej Callie, po czym

siadła na stole i dopisała prośbę burmistrza do i tak

już bardzo długiej listy.

- To dlatego, że wszyscy wiedzą, jak łatwo cię

wrobić - Valerie westchnęła dramatycznie. - Czy

mogłybyśmy skończyć naszą rozmowę, zanim ktoś

jeszcze zadzwoni? Możesz zaopiekować sie jutro

Dannym czy nie?

- Jasne. Poczekaj, dopiszę to do listy.

- Nie! Nie rób tego, tylko się pogubisz. Przyczepię

ci kartkę na drzwiach lodówki - oznajmiła Yalerie,

w tej samej chwili wcielając słowa w czyn. - Muszę

lecieć. Nie zapomnisz chyba, co?

- Nie. Obiecuję.

- Tak tylko sprawdzam - Valerie błysnęła w jej

stronę chochlikowatym uśmieszkiem.

Callie usłyszała zajeżdżający na podjazd samochód

w tym samym momencie, gdy gdzieś w głębi domu

zegar wybił czwartą. Wyskrobała z miski resztkę

lukru i rozmarowała go na wierzchu babki.

Zerknęła na cztery czekoladowe ciasta i otarła pot

z czoła. Przy stale rosnącej temperaturze musiała

chyba zwariować - zamiast trzech, które potrzebne

były Suzanne Ashmore, upiekła cztery. I to nie licząc

tych pierwszych dwóch, spalonych. I co teraz pocznie

z dodatkowym ciastem? Nie, to nie problem. Praw­

dziwym problemem było ograniczenie się do jednego

kawałka. Jej apetyt na czekoladę osiągnął nigdy

dotąd nie notowany poziom.

Trzasnęły drzwi i Callie przekrzywiła głowę, wsłu­

chana w wyraźny rytm kroków Juliana, Najpierw

dobiegały z holu, po czym przeniosły się na schody,

prowadzące na piętro. Doskonale. Może zdąży zjeść

kawałek ciasta, nim Julian zacznie jej szukać. W ten

sposób uodporni się przeciw wszelkim innym...

apetytom.

background image

Julian wrócił na dół w chwili, gdy właśnie unosiła

do ust drugi kęs pełen lepkiej słodyczy. Pośpiesznie

chwyciła szklankę mleka i popiła ciasto. Zyskała czas

na przeistoczenie się w „siostrę" - i sprawdzenie, jak

też Julian zareaguje na efekty ich pracy w jadalni.

Brutus wysunął nos ze swej kryjówki i oboje

w milczeniu, oczekiwali na to, co zrobi Julian.

Obiekt ich zainteresowania zszedł do holu i ruszył

do kuchni, nie zatrzymując się nawet przy jadalni.

- Widzisz? - oznajmiła tryumfalnie Callie. - A ty

martwiłeś się, co powie. Julian rozumie, co to znaczy

remont. Nie zdziwiłabym się, gdyby nasza robota

naprawdę mu zaimponowała. Zaufaj mi.

Odprężona, oparła się wygodniej - trwało to całe

dwie sekundy - po czym usłyszała, jak kroki nagle

zatrzymują się i cofają. Z całej siły nasłuchiwała,

czekając na jakiekolwiek oznaki jego reakcji.

Panującą w domu ciszę, rozdarł niespodziewanie

przeszywający krzyk, gdy Julian otworzył drzwi jadal­

ni. „To nie on - uspokajała się Callie - to tylko

skrzypiące zawiasy". Przełknęła ślinę. Z nie wyjaśnionej

przyczyny poczuła nagle gwałtowną suchość w gardle.

Echo jego kroków na drewnianej podłodze pustego

pokoju mówiło samo za siebie. „Okay, wszedł do

środka - pomyślała - i rozgląda się wokół. Spokojnie,

powolutku podziwia ich dzieło. Zaraz zauważy, jak

dokładnie uprzątnęli cały gruz, jak ostrożnie wyciągnęli

z drewnianych wsporników wszystkie gwoździe, jak

bardzo...".

- CALLIE!

Brutus zapiszczał chrapliwie i wyprysnął ze spiżarni,

wywracając przy okazji półkę z puszkami, stos

papierowych ręczników, wiadro i szczotkę.

- Nie możesz znowu mi tego zrobić! - krzyknęła

Callie. Zerwała się na nogi i podbiegła do drzwi. Za

późno. Brutus zdążył się już ulotnić. - Ty... ty... ty,

fałszywy potworze!

background image

- No, właśnie - Julian bezszelestnie wszedł do

kuchni. Na jego policzkach widniały dwie ciemno-

czerwone plamy, w oczach lśnił gniew. - Co zrobiłaś

z jadalnią? Nie. Skreślam pytanie. Wiem, co z nią

zrobiłaś. Chcę tylko wiedzieć, dlaczego? Dlaczego?

Nie. To tez skreślam. Jestem się w stanie domyślić,

czemu uczyniłaś wszystko, co tylko w twojej mocy,

żeby dokładnie zrujnować ten pokój. To z powodu

życzenia Maudie, prawda?

Callie otwarła usta, by odpowiedzieć, po czym

zamknęła je na nowo. Julian kontynuował swój

monolog.

- Do diabła, Callie! Masz pojęcie, ile czasu i pie­

niędzy będzie trzeba, żeby doprowadzić ten dom do

stanu używalności? Na pewno nie. Bo gdybyś miała,

nie zabrałabyś się do następnego pokoju - jego

spojrzenie padło na stół. Porwał jej listę i przyjrzał się

uważnie. - Nie wierzę własnym oczom. I jeszcze do

tego chcesz zająć się tym wszystkim? Chyba w końcu

zrozumiałem. Po prostu sama nie wiesz, co robisz.

Jeżeli ktoś czegoś od ciebie chce, ty zgadzasz się

natychmiast. Mam rację?

Był wściekły, lecz fascynował Callie nawet w gniewie.

Westchnęła. Te nagłe zmiany - od miejskiego wyra­

finowania do krańcowej niedbałości - doprowadzały

ją do obłędu. Dlaczego nie mógł trzymać się jednego?

Spojrzała tęsknie na stół - i cztery czekoladowe

babki. Może się okazać, że i to nie wystarczy.

- Callie, czy słyszałaś choć jedno słowo z tego, co

do ciebie mówię?

- Nie - przyznała. - To ciasto wzywa mnie do

siebie, Masz ochotę na kawałek?

W milczeniu potrząsnął głową, wyraźnie zbity

z pantałyku. Bez słowa położył jej listę na stole,

podniósł wywrócone przez Brutusa krzesła i puszkę

gulaszu, którą postawił na kuchence. Następnie

Podszedł do drzwi i wyszedł z kuchni. Widziała, jak

background image

idzie brzegiem jeziora, zatopiony w myślach. Za nim,

utrzymując bezpieczny dystans, dreptał Brutus. Jego

uszy aż podrygiwały z ciekawości.

To wszystko jej wina. Gdyby nie ona, Julian nie

zdenerwowałby się aż tak bardzo. Powinna pójść za

nim i opowiedzieć o ostatnim zapisku Maudie...

Wyszła na dwór.

- Julianie, zaczekaj! - zawołała, brnąc ku niemu

z pluskiem. On także był boso. Szedł dalej, jakby jej

nie słyszał, lecz Callie nie zbiło to z tropu. - Przep­

raszam, nie chciałam cię rozzłościć.

- Nie jestem zły - oznajmił, szybkim krokiem

zdążając w kierunku grupy wierzb, rosnących tuż

przy brzegu.

- To może zdenerwowany, rozczarowany, sfrust­

rowany... - ujrzała, jak przystaje i pojęła, że trafiła na

właściwe słowo. - Sfrustrowany. Przepraszam. Na­

prawdę nie chciałam — wpatrywała się w jego twarz,

usiłując odczytać jej wyraz. Kilka lat temu nie byłoby

to trudne. Obecnie - prawie niemożliwe.

- Musimy porozmawiać - oznajmił gwałtownie.

- Ten nonsens nie może trwać dalej. Usiądziemy to,

teraz, w tej chwili, i podejmiemy pewne decyzje.

Ponieważ w obecnej sytuacji nie jestem w stanie

dostrzec możliwości zatrzymania domu ~ niezależnie

od tego, kto go odziedziczy.

- Nie! - krzyknęła Callie. - Nie myślisz chyba...

Nie sugerujesz, abyśmy sprzedali Wilłow's End? Nie

mówisz poważnie?

- Najpoważniej. Siadaj. - Doskonale pojmuję twoją

chęć wypełnienia życzeń Maudie - zaczął, starannie

dobierając słowa. - I wiem, ile znaczy dla ciebie

Willow's End. Ale musimy być rozsądni - jakby

orientując się, ile bólu sprawiało jej to, co mówi,

pocieszająco ścisnął ramię Callie.

Dla niego ten niewinny gest był wyrazem współ­

czucia, może wyrozumiałości. Wiedziała, że nie miał

background image

najmniejszego pojęcia, jaką burzę uczuć wzbudza

w jej duszy. Spuściła wzrok na własne dłonie, ściskające

gałązkę. Bała się nawet odetchnąć. Dlaczego czekola­

dowe ciasto nie działało? Zerknęła na Juliana. To

naprawdę kawał mężczyzny. Może wobec tego trzeba

dużo więcej ciasta?

Nie słysząc jej odpowiedzi, ciągnął dalej:

- Zakładałem, że miałyście z Maudie jakiś dokładny

plan pracy - zmierzył ją ironicznym spojrzeniem.

- Przyznaję, było to z mojej strony wyjątkowo głupie

przypuszczenie.

- To nieprawda - zaprotestowała Callie, nareszcie

odzyskując głos. - Mówiłam ci, że Maudie zostawiła

mi zapiski obejmujące wszystko, co mam zrobić.

- Ale wygląda to tak, jakbyś przeskakiwała z jed­

nego zajęcia na drugie, jakbyś wyciągała jej instrukcje

na oślep z kapelusza - dostrzegł zdumioną minę

Callie i zaśmiał się z niedowierzaniem. - Ty sobie

żarty stroisz! Powiedz mi. że to nieprawda.

- Jeśli już musisz wiedzieć, to nie jest kapelusz,

tylko szuflada - mruknęła, starannie unikając wszelkiej

wzmianki o Brutusie. Zamiast tego starała się wyjaśnić;

~ Nie sądziłam, że ma to jakieś znaczenie, od którego

pokoju zaczniemy. I tak trzeba rozpruć wszystkie

- sądząc po reakcji Juliana, lepiej było powiedzieć

o Brutusie.

- Trzeba rozpruć wszystkie? Dlaczego?

Odchrząknęła i odrzuciła w trawę ogołoconą

gałązkę.

- Z powodu niesprawnych przewodów - nerwowo

obserwowała, jak Julian próbuje opanować wściekłość.

- Niesprawnych przewodów? - zazgrzytał zebami.

~ Czy nie dość przeciekającego dachu, nowych ścian,

malowania a zewnątrz i wewnątrz, spróchniałych

wsporników - tak, zauważyłem próchno w gabinecie

- i jeden Bóg wie, czego jeszcze? Callie, ile masz na

koncie?

background image

- Nie... nie jestem pewna.

- ILE?

- Około pięćdziesięciu sześciu dolarów i ośmiu

centów - przerwała, przypominając sobie burmistrza.

- Minus darowiznę w wysokości pięćdziesięciu na

pomoc w oczyszczeniu pomnika burmistrza Fish-

beckera. To daje zatem...

- Sześć dolarów i osiem centów - jego gniew

ulotnił się, ustępując miejsca politowaniu. - Czy masz

pojęcie, ile ten remont będzie kosztował? - gdy

potrząsnęła przecząco głową, wymienił sumę, która

ją zszokowała.

- Ale Maudie mówiła, że stać ją na to.

- Prawdopodobnie tak było - zgodził się. — Miała

niewielką rentę, pozwalającą akurat na pokrycie

kosztów remontu pod warunkiem, że przeprowadzała­

by go stopniowo. Lecz dopóki nie znajdziemy tes­

tamentu, nie dowiemy się, czy przy planowaniu

wszystkiego wzięła pod uwagę możliwość własnej

śmierci. Na dodatek, ktokolwiek odziedziczy dom,

będzie się też musiał zająć kosztami remontu. Nie

jestem przekonany, czy zdołałabyś je pokryć.

Callie przygryzła wargę.

- Nie - przyznała cicho - nie zdołałabym. - Nagle

uniosła na niego pełne nadziei oczy. — Ale przecież

nie wiesz, ile Maudie zostawiła pieniędzy. Może

wystarczy.

- Albo nie. W tym przypadku wolałbym raczej nie

doceniać naszych możliwości - odgarnął pasmo

kasztanowych włosów z jej czoła i przemówił łagodnie.

- Kochanie, nie zdajesz sobie sprawy, że to za wiele

dla ciebie? Nie chodzi tylko o pieniądze ~ czy raczej

ich brak. Nie dasz sobie rady z tym wszystkim, kiedy

w dodatku ludzie na każdym kroku wykorzystują

twoją uczynność.

~ Poradzę sobie. -Jej usta zacięły się w upartą linię.

- Naprawdę? - uniósł brwi. - Masz majątku

background image

pięćdziesiąt dolarów i oddajesz je komuś; Twoja lista

zajęć wykończyłaby armię. Naprawy w tym domu są

ogromne i całkowicie niezorganizowane. Czy nie

widzisz, że nie ma wyjścia? Musisz z czegoś zrezyg­

nować, albo się wykończysz. Jedyne rozwiązanie to

sprzedaż.

- Nie, Julianie - Callie pokręciła głową. - Nie

mogę. Kocham Willow's End.

- Ja także, ale to tylko dom. Jak brzmi to stare

powiedzenie? „Tam dom twój, gdzie serce twoje". To

ludzie go tworzą ~ nie cegły, drewno i zaprawa.

- Ale Willow's End to nie jest jakiś tam budynek.

To nasz dom. Proszę, nie odbieraj mi go - jej oczy

wypełniły się łzami.

- Nikt ci go nie odbiera - objął jej ramiona.

przyciągając do siebie. - Ale przemyśl to. Wkrótce

wracam do Chicago. Nie dasz sobie sama rady. Będę

się o ciebie martwił.

- Załatwię wszystko, zanim wyjedziesz - odsunęła

się i spojrzała na niego. - Daj mi szansę udowodnić

ci, że jestem w stanie to zrobić. Sam zobaczysz.

- W porządku, Callie. Spróbujemy - zmierzył ją

surowym spojrzeniem. - Nie ciesz się zawczasu. Nadal

uważam, że sprzedaż to jedyne wyjście. Tymczasem

musimy ustalić kilka reguł.

- Wymień swoje warunki.

Zaczął wyliczać na palcach.

- Po pierwsze. Siądziemy razem i sporządzimy

prawdziwy plan remontu.

- Zgoda.

- Po drugie. Przede wszystkim zajmiesz się szu­

kaniem testamentu. Po trzecie. Żadnych więcej zo­

bowiązań, póki nie załatwisz tego, co już wzięłaś

na siebie.

- Nie ma sprawy - oznajmiła z przekonaniem.

-To nic trudnego. - A co po czwarte i ostatnie?

- Po czwarte i ostatnie -w jego głosie zadźwięczała

background image

stal. - Nie usuniesz już ani jednego gwoździa, kawałka

tynku czy klepki z podłogi bez mojego pozwolenia.

- Załatwione - posłała mu promienny uśmiech.

Ogromny głaz spadł jej z serca. - Dziękuję ci, Julianie.

Nie wiem, co bym zrobiła, gdybym straciła Willow's

End. To miejsce tak wiele dla mnie znaczy.

- Rozumiem - uśmiechnął się do niej. Był bez

okularów. - Callie nie zauważyła nawet, kiedy je

zdjął - a jego oczy miały kolor ciepłego, ciemnego

brązu. „Jak czekolada - pomyślała, oszołomiona.

- Gęsta, słodka czekolada".

Schylił głowę i Callie wiedziała - wiedziała, że

zaraz obdarzy ją jeszcze jednym braterskim pocałun­

kiem. Wyrwała się z jego lekkiego uściska i błys­

kawicznie wstała, cofając w stronę jeziora.

- Callie? - Julian też wstał. - Co się stało? — ruszył

za nią, podchodząc coraz bliżej.

„Zorientuje się. Domyśli".

Dziwny błysk rozjaśnił jego oczy. Na ustach pojawił

się porozumiewawczy uśmieszek. Na całej twarzy

malowało się nagłe zrozumienie, kiedy zbliżał się do

niej, nie kryjąc swych zamiarów. Jak drapieżne zwierzę

czujące zapach ofiary.

- O rany, ale gorąco! - sapnęła, chwytając się

pierwszej myśli, jaka przemknęła jej przez głowę.

- Powinniśmy popływać. To by było cudowne, nie

uważasz? Kąpiel w chłodnej wodzie?

Zaledwie słowa te padły z jej ust, gdy Brutus

przygnał przez łąkę. Dwieście fontów żywej wagi

wyrżnęło ją prosto w klatkę piersiową. Callie krzyknęła,

wymachując rękami niczym wiatrak. Ze stłumionym

przekleństwem, Julian rzucił się w tamtą stronę

i pochwycił ją. Było już jednak za późno. Runęła na

plecy do jeziora, a Julian, nie wypuszczając jej ręki,

wpadł razem z nią.

Brutus usiadł na piasku i radośnie wyszczerzył zęby.

Callie wynurzyła się, wypluwając wodę. Dopiero

background image

po trzech próbach, i z pomocą Juliana, udało jej się

usiąść prosto. Spojrzała wściekle na Brutusa.

- Dlaczego to zrobiłeś? - wychrypiała, szukając

w pamięci najstraszliwszej obelgi, jaką mogłaby go

obrzucić - Ty... ty psie!

- Mocno powiedziane - stwierdził sarkastycznie

Julian. - To powinno dopiec mu do żywego.

Wszelako, patrząc na Brutusa, Callie pomyślała, że

może istotnie trafiła w czułe miejsce. Pies zaskowyczał

rozpaczliwie, po czym zaczął biegać tam i z powrotem

po brzegu, dziko warcząc. Callie przygryzła wargę.

Nagle zaświtała jej pewna myśl. Wpychając ją do

jeziora w kluczowym momencie, Brutus naprawdę

pomógł. Przeszkodził Julianowi w dalszym dopyty­

waniu się o jej paniczną reakcję.

Zerknęła na swego sąsiada. Zdecydowanie nie był

szczęśliwy. Bez dwóch zdań. Domyślała się, że życie

Brutusa zawisło na włosku.

- Hm, twoje okulary? - zapytała ostrożnie.

- Leżą gdzieś pod drzewem.

- Nie przypuszczam, aby twój portfel...

- Na toaletce w moim pokoju.

Jak dotąd szło dobrze. Pora na najważniejsze

pytanie.

- Twój zegarek - czy może jest wodoszczelny?

- Tak przynajmniej twierdzi producent - obejrzał

kosztowny czasomierz i potrząsnął ręką. - Chyba

niedługo się dowiemy.

Callie odetchnęła z ulgą.

- Więc nic się nie stało.

- Nic się nie stało? ~ powtórzył Julian. Jego ciemni

brwi niemal zetknęły się nad nosem. - Nic! - uderzył

pięścią w powierzchnię wody, wysyłając deszcz kropel

w kierunku brzegu. - Oszalałaś? Ten pies wepchnął

nas do wody. Z premedytacją! - przerwał, uświada-

miając sobie, oo właśnie powiedział. - I przestań

patrzeć na mnie z taką miną, Callie Marcus.

background image

- Jaką miną? - spytała niewinnym głosem.

- Doskonałe wiesz, o czym mówię. Zmieniłem swą

opinię o tym zwierzaku - oznajmił, patrząc na nią

szparkami oczu - odrobinę. Przyznaję, że jest on

zdolny do przemyślanych aktów destrukcji. I kiedy

złapię tego durnego kundla, nie będzie już zdolny do

niczego, bo zrobię z jego futra dywanik do łazienki!

Brutus nie czekał dłużej. Z wysokim zawodzeniem

wystartował do biegu, sypiąc wokół piaskiem.

- Przestraszyłeś go - stwierdziła z wyrzutem Callie.

- To okropne - Julian dźwignął się na nogi,

ociekając strumieniami wody.

- Nie rozumie, czemu się tak złościsz. Woda jest

naprawdę cudowna, taka chłodna i orzeźwiająca.

Odrzuciła do tyłu mokre włosy. - Chodźmy popływać.

Julian popatrzył na nią, wspierając dłonie na

biodrach.

Zamknęła oczy, wystawiając twarz ku palącym

promieniom słonecznym. „Lepiej nie patrzeć - pomyś­

lała - tak jest bezpieczniej". Nie mogła jednak oprzeć

się pokusie i ponownie zerknęła, natychmiast zaciskając

powieki. „Zgadza się, dużo bezpieczniej nie patrzeć".

- Zwariowałaś — poinformował ją. - Już przedtem

podejrzewałem, że jesteś lekko stuknięta. Ale ta

propozycja upewniła mnie, że jesteś całkowitą i ab­

solutną wariatką.

Callie uniosła podbródek.

~ Wcale nie oszalałam, a mój pomysł nie jest taki zły.

Nie, kiedy weźmiesz pod uwagę, jak bardzo jest gorąco,

oraz fakt, że i tak jesteśmy już mokrzy. Właśnie miałam

zaproponować kąpiel, kiedy Brutus... - lepiej ominąć

ten temat. - No więc nie mamy na sobie kostiumów.

Dlaczego nie mielibyśmy popływać w ubraniach?

- Nie ma mowy.

Spuściła powieki, ukrywając w ten sposób przebiegły

błysk w oczach. Tylko jedno mogło zmienić jego

zdanie.

background image

- Zakład o kawałek czekoladowego ciasta, ze będę

pierwsza przy tratwie.

Rzuciła ta wyzwanie niczym rękawicę. Niemożliwe,

by Julian zdołał mu się oprzeć. Przez jedenaście lat

ich znajomości nigdy nie zrezygnował z zakładu.

Przez minutę myślała, że nie dał się złapać. Nagle

jego gniew zastąpiło rozbawienie i Julian zanurkował,

kierując się w stronę zakotwiczonej o dwadzieścia

metrów dalej tratwy, Callie ruszyła za nim. Ciężar

mokrej odzieży krępował jej ruchy. Natomiast Julia­

nowi zdawało się to zupełnie nie przeszkadzać. Kiedy

dotarła do tratwy, zdyszana i wyczerpana, czuła się

tak, jakby przebiegła dziesięć kilometrów.

Julian stał na rozkołysanym drewnianym pokładzie,

śmiejąc się z bezowocnych wysiłków, jakie czyniła, by

wdrapać się na górę. Wreszcie widocznie poczuł litość,

bowiem nachylił się i złapał jej dłoń, wciągając Callie

na tratwę.

- Czy to miał być prawdziwy zakład? - spytał

z lekką drwiną.

Dopiero po minucie jej oddech powrócił do normy.

- Widzę, że poszedłeś na to - odparowała w końcu.

- Nigdy nie potrafiłeś się oprzeć.

Rzucił jej rozbawione spojrzenie, po czym potrząsnął

głową.

- To ty się nie umiałaś powstrzymać. Jako trzynasto­

latka byłaś tak nieśmiała i bojaźliwa, że nasze zakłady

okazały się jedynym sposobem dotarcia do ciebie.

- To znaczy, że tak naprawdę wcale nie lubisz się

zakładać? Robiłeś to tylko dla mnie?

Julian usiadł i rozprostował swe długie nogi.

- Zakładanie się jest nielogiczne, niepraktyczne

i stanowi bezsensowną stratę czasu - rzucił jej szeroki

uśmiech. - Chyba, że przeciwnikiem jest urocza

szatynka, która zawsze przegrywa i piecze najlepsze 1

ciasto czekoladowa w okolicy. Wtedy to zupełnie

inna historia.

background image

Przez wszystkie te lata sądziła... A Julian robił to

jedynie po to, by czuła, że jest częścią rodziny.

- Jesteś miłym człowiekiem, Julianie Lord - świa­

doma, że wkracza na niebezpieczny teren, pośpiesznie

zmieniła temat. - Zdajesz sobie sprawę, że nigdy nie

uda nam się dotrzeć do brzegu w ubraniach? Będziemy

musieli spędzić resztę życia na tej tratwie, żywiąc się

surowymi rybami i pijąc wodę z jeziora.

- Surowymi rybami? - Julian skrzywił się. - Nie

ma mowy. Poczekam, aż wyratują nas bracia Burns.

Powinni pojawić się tu którejś nocy.

- Zapominasz - poinformowała go ponuro Callie

- że kiedy ujawniłam ich sekret, zostali uziemieni.

Będziemy tu tkwić przez najbliższe pięćdziesiąt lat.

Julian oparł się na łokciu. Jego głos przeszedł

w sugestywny pomruk.

- No cóż, moja miła, skoro to tylko waga naszych

ubrań tu nas trzyma, możemy zawsze ściągnąć co

nieco i popłynąć. Rzecz jasna stos naszych rzeczy,

pozostawiony na tratwie, wywołałby pewne plotki.

Co o tym sądzisz? Czy przeżylibyśmy fakt trafienia

na języki całego Willow?

Wyprostował się i jednym szybkim ruchem ściągnął

koszulę przez głowę. Callie zamarła. Myślała, że się

wygłupia, ale on naprawdę miał zamiar to zrobić!

Zdjąć ubranie i nago popłynąć do brzegu!

Julian zachichotał, muskając czubkiem palca jej

jaskrawoczerwone policzki.

- Spokojnie. Żartowałem tylko. Nie mam zamiaru

wykorzystać ciebie, jedynie słońce,

Callie nie wiedziała, czy się cieszyć, czy smucić.

Julian rozciągnął się na tratwie, a ona nie mogła

powstrzymać się, żeby na niego nie spojrzeć. Nie ma

wątpliwości - oto okaz wspaniałego samca. Po*

zbawiony cywilizowanego okrycia, prezentował połą­

czenie zwierzęcej gracji i muskularnego ciała - kom-

binacja iście wybuchowa. A to oznaczało

background image

niebezpieczeństwo - tak jak płomień świecy, któremu

trudno się oprzeć, choć parzy.

Uniosła nieco mokrą koszulę, żałując, że nie może

jej zdjąć jak Julian. Czuła na skórze niemiły dotyk

materiału. Za parę minut w tym gorącym słońcu jej

dżinsy zaczną parować. Westchnęła.

- Zdejmij je, nie przejmuj się mną - poradził

Julian, nie otwierając oczu.

- Wiesz, że nie mogę. Ktoś mógłby zobaczyć...

- Nikt nie będzie widział. A ta koszula jest tak

mokra, że kiepsko chroni twoją skromność.

Spojrzała po sobie i z przerażeniem stwierdziła,

że nie żartował. Pośpiesznie skrzyżowała ręce na

piersi.

- Przestań się na mnie gapić!

Odpowiedzią był niski, niemal zmysłowy śmiech.

- Prawie zapominam, że jesteś moją siostrą,

- Nie jestem twoją siostrą - wyszeptała.

Coś zalśniło w jego ciemnobrązowych oczach,

- W takim razie,..

Rzucił się na nią, zaskakując całkowicie. Szarpnęła

się w tył, zapominając, że są na tratwie. Przez sekundę

chwiała się na krawędzi drewnianych bali, ale w mo­

mencie, gdy zaczęła padać, Julian chwycił ją w swojej

ramiona.

- Spokojnie - wymamrotał, przyciskając Callie do

swej nagiej piersi, - To był tylko żart. A ty myślałaś,

że co z tobą zrobię?

- Pocałujesz mnie - odparła- Wstrzymała oddech,

zszokowana zarówno tym wyznaniem, jak i po­

brzmiewającym w nim życzeniem. - To znaczy,

myślałam, że chcesz mnie pocałować. Nie chciałam,

żebyś... żebyś faktycznie to... zrobił - ze zgrozą

oczekiwała jego szyderstwa. On jednak nie roześmiał

się. Zamiast tego uniósł jej twarz ku górze,

- I to wzbudziło u ciebie taką panikę? Czemu? Już

cię przecież całowałem.

background image

Jakby na potwierdzenie tej tezy jego usta musnęły

skroń Callie. Westchnęła, bez reszty ogarnięta prag­

nieniem i ciekawością. Może i pocałunek nie był

takim złym pomysłem. Pragnęła go, i to bardzo.

Pocałunek Juliana mógł okazać się idealną metodą

pozbycia się tych wszystkich myśli.

Uwolniła się nieco z jego objęć, a jej dłonie zaczęły

powoli pełznąć w górę, osiągając w końcu ramiona

mężczyzny. Jego skóra była ciepła i gładka, zaś

ukryte pod nią muskuły - twarde jak kamień. Tulił ją

mocno do siebie. Szorstki podbródek musnął jej

policzek i Callie prawie jęknęła, doświadczając nie­

znanego sobie uczucia. Julian przysunął się jeszcze

bliżej, zwiększając panujące w jej głowie poczucie

zamętu. Kiedy jego palce ześlizgnęły się po bokach jej

szyi, ponownie wstrzymała oddech.

Obróciła głowę i spojrzała na niego. Jej wzrok

zatrzymał się na ustach Juliana i pozostał tam. Nie

mogąc się opanować, uniosła twarz tak wysoko, że jej

wargi znalazły się o milimetr od niego, domagając się

spełnienia obietnicy. Wyczuła krótkie wahanie Juliana,

wewnętrzną dysputę, powstrzymującą go przed przy­

jęciem tego, co tak chętnie ofiarowywała. Czy nadal

uważał ją za siostrę?

Wolno wypuścił powietrze.

~ Dlaczego nie - mruknął, i pocałował ją.

„Ten człowiek mógłby udzielać lekcji" - przemknęło

przez głowę Callie. A potem już nic nie myślała,

jedynie czuła. Jego dłoń leniwie zsunęła się wzdłuż jej

kręgosłupa, zatrzymując się dopiero na biodrze.

Zdecydowanym ruchem naciągnął koszulę na piersiach.

Tarcie mokrego materiału drażniło sutki. Jęknęła

cichutko, dygocząc pod jego dotknięciem, bezradna,

gotowa pójść za nim, gdziekolwiek poprowadzi.

On zaś rzeczywiście prowadził. Objął dłonią jej

podbródek, muśnięciem kciuka rozchylając wargi. Jej|

usta z zapałem otwierały się, odpowiadając na rozkaz

background image

Juliana. Jego pragnienie pochłaniało ją, pieszczoty

oszałamiały. Niewątpliwie jego umiejętności w tej

dziedzinie była znakomite.

Nie była to jednak jedynie kwestia umiejętności.

Między nimi istniało coś więcej. Do tej chwili Callie

sądziła, że Willow's End to jej prawdziwy dom. Teraz

wiedziała już, że jest inaczej. Czuła, jakby pomiędzy

nimi powstała nierozerwalna więź, poczucie całkowitej

jedności. Nie tylko nie uwolniła się od niego, ale

wręcz przeciwnie. Nigdy już nie będzie mogła myśleć

o Julianie w dawny sposób.

Z widoczną niechęcią przerwał w końcu pocałunek

i odsunął się. Callie nie zdołała ukryć rozczarowania.

Otworzyła oczy i uniosła ku niemu spojrzenie,

z radością zauważając, pozostałe jeszcze w wyrazie

jego twarzy, ślady namiętności. Policzki miał zaru­

mienione, w ciemnych oczach błyszczało zadowolenie.

On także to czuł, tę łączącą ich więź.

Delikatnie przesunął palcem wzdłuż jej brwi.

- Nigdy dotąd nie widziałem, że masz tak zielone

oczy. Są piękne - odgarnął pasmo wilgotnych włosów

z jej twarzy. - Zadziwiające, jak wiele zmian może

przynieść zaledwie kilka lat. Ale myślę, że czas już

porozmawiać, nieprawdaż?

Mogła jedynie skinąć głową, zbyt zdenerwowana,

by odpowiedzieć. Rzeczywiście musieli porozmawiać.

To nowe uczucie zmieniało wszystko.

Potarł szczękę.

- Więc dobrze. Zacznijmy mówić poważnie o Mau-

die i jej testamencie. Mamy wiele do zrobienia w ciągu

niecałych dwóch miesięcy ~ co nie zostawia nam wiele

czasu na rozrywki i zabawy.

background image

ROZDZIAŁ PIATY

Reguła numer 12

Emocje są jak garnek z wrzącą wodą.

Jedno

i drugie potrzebuje przykrywki

i nie ma dla nich miejsca w interesach.

W oczach Callie odbił się ból i niedowierzanie.

Rozrywki i zabawa? Czy ich pocałunek tylko tyle

dla niego znaczył? Czy nie czuł nic z tej rozkoszy,

wzajemnego przyciągania, wyjątkowości tego zda­

rzenia?

Widocznie nie. Spuściła wzrok, ukrywając przed

jego spojrzeniem swe zakłopotanie i rozpacz.

Zbyt wiele odczytała z jego zachowania. Wzięła

prostą przyjemność za coś znacznie silniejszego.

Zaczerpnęła głęboko powietrza, starając się ochło­

nąć. Nie wolno jej okazać tego, jak się czuła.

- Masz rację. Powinniśmy porozmawiać o Maudie

i testamencie. Czy jej adwokat przyda się na coś?

Julian zawahał się, jakby wyczuwając coś dziwnego

w jej głosie.

- Zupełnie na nic. Tak jak przewidywałaś, Peters

nie ma pojęcia, gdzie Maudie wetknęła testament

- Mówiłam przecież. Nie powinno cię to było

zaskoczyć.

- Nie jestem zaskoczony - przyznał Julian. - Jedynie

zawiedziony. Miałem nadzieję, że będzie mógł chociaż

dać nam jakieś wskazówki.

- No, cóż - Callie lekko wzruszyła ramionami.

- Nie martwmy się na zapas. W ostatnim liście

napisała, że ukryła go bardzo starannie. Więc po

prostu musimy dalej szukać.

Zapadła długa cisza.

- To znaczy, źe znalazłaś kolejny liścik od Maudie

i nic mi nie powiedziałaś?

background image

"Czy był zdenerwowany? - Callie zerknęła na

niego. - Tak, był".

- Wyleciało mi z głowy - odparła zgodnie z pra­

wdą. - Mam go tu, w kieszeni - wsunęła dłoń

do kieszeni sztywnych, mokrych dżinsów i wycią­

gnęła nasiąknięty wodą, poplamiony kawałek ró­

żowego papieru.

Julian uniósł wzrok do nieba.

- Cudownie - wymamrotał. Zerwał się na nogi,

a jego nieostrożne ruchy na nowo rozkołysały tratwę.

- Czy jest możliwe, żebyś go przeczytała i mogła mi

powiedzieć, co Maudie tam napisała?

- Tak, ale... - przerwała. - Nie będziesz się złościł?

- niecierpliwie potrząsnął głową i Callie wyznała.

- Pisze, że zostawiła nam list, w którym opisała

miejsce ukrycia testamentu. Musimy tylko odnaleźć

ten list.

- Najpierw mieliśmy odszukać testament, a teraz

musimy znaleźć list? — wyraźnie z całych sił starał się

opanować wściekłość. - Co ona sobie myśli? Czy

wyjaśniła, czemu to zrobiła - poza stwierdzeniem, ze

zbyt wiele pracuję i potrzebne mi są wakacje? Choć

jeśli Maudie uważa to za wakacje, to osobiście wolę

już pisanie książki.

Callie starannie unikała jego wzroku.

- Zdaje się, że wymieniła jeszcze jeden powód.

- A dokładnie? - warknął, i Callie skuliła się ze

strachu.

- Maudie zauważyła, że ostatnio trochę się od

siebie oddaliliśmy, i miała nadzieję, że dzięki temu]

znów staniemy się sobie bliscy - wstrzymała oddech,

oczekując wybuchu, który nigdy nie nastąpił. Zamiast

tego Julian powiedział spokojnie:

- To pierwsza rozsądna rzecz, jaką do tej pory

usłyszałem. No, dobra. Zastanówmy się nad tym,

Schylił się i podniósł swoją koszulę, po czym

naciągnął ją przez głowę. Przeczesał palcami włosy,

background image

odgarniając je w tył. Callie, obserwowała go z żalem.

Jej Julian znikał z sekundy na sekundę, przeistaczając

się w superanałitycznego Pana Lorda. Brakowało

jedynie tych przeklętych okularów.

- Gdzie znalazłaś te zapiski? - spytał bardzo

oficjalnym tonem.

- Wszędzie - widząc w jego oczach niedowierzanie,

Callie wyjaśniła szerzej. - Te dotyczące testamentu

były w gabinecie i jadalni. Ale notatki związane

z remontem, pochowała w całym domu. Znajdowałam

je już w szufladach i pod dywanami, w pojemniku na

mąkę i pod poduszką - wzruszyła ramionami. - Po

prostu zbieram je i składam u siebie w sypialni.

Julian spojrzał na nią surowo.

- Biorąc pod uwagę twoje uczucia do Willow's

End, ta nonszalancja nieco mnie zaskakuje. Jeżeli nie

znajdziemy testamentu, nie odziedziczysz Willow's

End. Ja też nie. Według Petersa cały majątek, łącznie

ze zwariowanym bernardynem, dostanie się memu ojcu.

„Niemożliwe. Julian musiał się pomylić". — Ale...

- Obawiam się, że nie ma tu żadnych „ale". Z tego,

co zrozumiałem, ostatnią osobą, która miała w rękach

testament, była Maudie, i jeśli nie uda się go znaleźć

w odpowiednim czasie, sąd może przyjąć, że go

unieważniła — pozwolił, aby znaczenie jego słów

dokładnie do niej dotarło, po czym dodał. - A zatem,

moja miła, jeżeli nie chcesz, aby twój dom został

sprzedany dla sfinansowania jednej z południowoa­

merykańskich ekspedycji Jonathana, to lepiej pomóż

mi zgadnąć, gdzie Maudie mogła schować ten list

- i testament.

Callie szeroko rozwarła oczy, kiedy zwaliły się na

nią te wszystkie implikacje. Jej dom. Nie mogła go

utracić! Z przerażeniem wpatrzyła się w Juliana.

- Nie! Musimy coś zrobić! Oni nie mogą,..

Jeśli nawet zmiana jej podejścia do sprawy usatys­

fakcjonowała go, nie dał tego po sobie poznać.

background image

- W porządku, Callie. Znajdziemy go. Nie panikuj.

Musimy jedynie podążyć tropem rozumowania Mau­

die.

Nie brzmiało to zachęcająco. Wcale nie. Skąd

miała wiedzieć, jak pracował umysł Maudie? Po raz

pierwszy w pełni pojęła niezadowolenie Juliana. Nic

dziwnego, że tak go drażniło jej zachowanie.

- Damy sobie radę, Callie - ciągnął dalej. - Jeśli

będziemy współpracować, to z pewnością uporząd­

kujemy cały ten bałagan.

- Jasne. Pracujemy razem - przytaknęła.

Na moment przymknął oczy i pokręcił głową.

Kiedy się odezwał, jego głos zabrzmiał bardziej

stanowczo.

- Uważaj teraz, co powiem. Oto, co chcę, żebyś

zrobiła. Następnym razem, kiedy pojawią się te twoje

dzieciaki, sprzedaj im pomysł poszukiwania skarbów.

Bez żadnych ograniczeń - po namyśle dodał: - W roz­

sądnych granicach. Niech szukają zapisków Maudie.

Stanęła głową całkowicie zdecydowana na współ­

pracę. Skąd miała wiedzieć, że ten testament jest taki

ważny.

- Dobrze, jeżeli tak mówisz.

- Tak mówię. Ponieważ zobowiązałem się napisać

książkę, niewiele czasu mogę poświęcić temu nonsen­

sowi. Nie mam czasu na zabawy - szczególnie związane

z testamentem, który być może w ogóle nie istnieje.

Posmutniała. Nienawidziła zmian, jakie zaszły

w Julianie przez ostatnie dwa lata. Kiedyś był

wspaniałym kompanem: pomysłowym, próbującym

nowych rzeczy, stale gotowym do śmiechu i ob­

darzonym energią, która zapierała dech w piersiach.

Nigdy przedtem nie przeliczał przyjemnie spędzonych

wspólnych chwil na zmarnowane minuty czy godziny,

Kiedy zaczęło brakować mu czasu? Kiedyś miał go

pod dostatkiem, a nawet trochę więcej. Ale teraz już

nie. Teraz jego bogiem była praca, a czas rządzi

background image

całym życiem. Callie stanowiła jedynie element

rozpraszający uwagę. A Julian nie cierpiał przeszkód

w pracy.

- Powinnam już zacząć przygotowywać kolację

- oznamiła cichutko Callie i wstała. - Chyba popłynę

z powrotem, jeśli nie masz nic przeciw temu.

- Masz rację. Bardzo było miło...

- Wiem. Ale czas wracać do pracy - dokończyła

za niego, kryjąc ból, jaki jej sprawił.

Dłoń Juliana opadła na jej ramię. Siłą obrócił ją

w swoją stronę.

- Miałem zamiar powiedzieć, że bardzo było miło,

lecz nie chcę, żebyś się przeziębiła. Drzewa zasłaniają

słońce, a wiatr staje się coraz silniejszy.

- Och!

- Właśnie. - Nadal wpatrywał się w jej twarz. Jego

palce przesuwały się wzdłuż ramienia Callie, która

nie zdołała opanować drżenia. - Co ci jest, Callie?

Przez ostatnią godzinę zachowywałaś się bardzo

dziwnie.

- Nic - zaprzeczyła.. Żeby tylko przestał ją dotykać...

-

To ten pocałunek, prawda? - zgadł z kłopotliwą

bystrością. Jego usta wygięły się lekko, jakby na

wspomnienie ich uścisku. - Zapomnij o tym, dobrze?

Udawajmy, że nic takiego nie miało miejsca. Nie

chcę, żeby nasza przyjaźń została zrujnowana przez

tak głupi incydent. Nieporozumienie z powodu Gwen

było już dostatecznie okropne. Nie możemy dopuścić,

by coś takiego znów stanęło między nami.

Głupi incydent. Nic więcej. Sam nie wiedział,

jak bardzo ją uraziły jego słowa. Zadarła głowę

i odsunęła się od niego, przywołując na usta dzielny

uśmiech.

- Masz rację. Głupio by było, gdyby jeden nieważny

pocałunek zepsuł wszystko.

- Grzeczna dziewczynka — wyszczerzył zęby

w uśmiechu. - A teraz ściągaj dżinsy.

background image

- Co takiego?

- Słyszałaś przecież. Ściągaj je.

- Dlaczego? - serce jej waliło, słowa z trudem

wydostały się ze ściśniętego gardła - Po co ci one?

- Po nic. Chcę tylko, żebyś je zdjęła, zanim

popłyniesz do brzegu. W tę stronę niemal tonęłaś.

Znacznie łatwiej utrzymać się w wodzie bez dziesięciu

kilo ściągających w dół.

- Nie ma mowy. Zaryzykuję - Callie gwałtownie

potrząsnęła głową.

- Żadnego ryzykowania - Julian odwrócił się do

niej plecami i splótł ręce na piersi. - Nie będę patrzył.

Nawet nie zerknę, przyrzekam. Rozbierz się i zostaw

spodnie na tratwie. Ja je zabiorę, a ty będziesz je

mogła założyć przy brzegu.

Z westchnieniem odpięła nadal jeszcze wilgotne

dżinsy i zsunęła je, pozostając jedynie w koszuli

i figach. Z mieszanymi uczuciami stwierdziła, że Julian

dotrzymał słowa i nawet nie drgnął. Jeszcze raz

omiotła go tęsknym wzrokiem i zanurkowała, kierując

się ku brzegowi.

Nawet dodatkowo obciążony i startujący z opóź­

nieniem, Julian i tak pierwszy dotarł do plaży. Stanął

na piasku i przyglądał się jej. Świadoma pewnych

mankamentów swojego stroju, Callie stanęła po szyję

w wodzie.

- Czy mógłbyś teraz rzucić mi spodnie?

Przez moment wątpiła, czy naprawdę to zrobi.

Trzymał je w wyciągniętej ręce, a na jego twarzy igrał

złośliwy uśmieszek. Po chwili jednak ustąpił i cisnął

dżinsy w jej kierunku.

- Cholerna szkoda - skomentował z żalem - bo

mogę z ca łą pewnością stwierdzić, iż moja, eee, kuzynka

drugiego stopnia jest posiadaczką najlepszych nóg

W całym Willow. - Mrugnął do niej i odszedł.

Callie przycisnęła do piersi mokre spodnie.

- Nie jestem twoją kuzynką! Ani siostrą! - krzyknęła

background image

do jego oddalających się pleców, po czym przygryzła

wargę. - W ogóle niczym dla ciebie nie jestem

- szepnęła.

Wczesnym rankiem następnego dnia Callie wśliznęła

się cichutko do kuchni z niezłomnym postanowieniem

wziąć się do roboty. Z niesmakiem spojrzała na

podłogę. Przy remoncie i wzniecanych z tej okazji

chmurach kurzu, linoleum brudziło się już po dniu

czy dwóch. Czas dokładnie je zamieść i wymyć.

Podwinąwszy rękawy, zabrała się do roboty.

Zamiatanie trwało tylko chwilę, a niezwykle zado­

walające efekty dały jej poczucie dobrze wykonanej

pracy. Co innego mycie. Odsłonięcie, ukrytej pod

warstwą szarości, bieli było zdecydowanie trudniejsze.

W połowie przerwał jej telefon.

- Halo, Callie? - powitał ją przyjazny głos. - To

Suzanne Ashmore z administracji szkoły. Dzwonię

w sprawie tych ciast, które obiecałaś upiec na dzisiejszy

festyn. Dałaś radę?

Z poczuciem winy Callie przypomniała sobie

kawałek ciasta, zwędzony w środku nocy. Definitywnie

uszczupliła swój dodatkowy zapas. Całe szczęście, że

zrobiła cztery babki w przeciwnym bowiem razie

ludzie na festynie musieliby obyć się smakiem.

- Jasne. Są gotowe do zabrania. Kiedy chcesz po

nie przyjechać?

- W tym właśnie rzecz. - Suzanne zaśmiała się

lekko. Jestem zawalona robotą i miałam nadzieję, że

może znajdziesz chwilę czasu i podrzucisz mi je. Czy

mogę na ciebie liczyć?

Callie zawahała się, niepewna, czy nie jest to aby

sprzeczne z żądaniem Juliana, by nie podejmowała

się już niczego. „Nie" - zdecydowała - to przecież

część wcześniej podjętych zobowiązań.

- Pewnie, nie ma sprawy. Na którą ich potrzebujesz?

~ Dwunasta ci pasuje?

background image

Callie zerknęła na wielką połać podłogi, czekającą

na umycie, i na długą listę, spoczywającą na kuchen­

nym stole. Westchnęła.

- W porządku.

- W takim razie czy myślisz, że mogłabyś zabrać

tez babeczki od pani Hankum i kukurydziane bułeczki

od Lu Ridgeway'a? To po drodze.

Gdy się powiedziało a...

- Oczywiście. Żaden problem.

Za jej plecami zaskrzypiały drzwi. Odwróciła się

i ujrzała Yalerie z Dannym opartym na biodrze.

Skinięciem zaprosiła ich do środka. Valerie przekazała

jej dziecko i, po mnóstwie całkowicie niezrozumiałych

gestów, zniknęła za drzwiami. Po minucie wróciła,

ciągnąc za sobą wysokie krzesełko.

- Skoro już z tobą rozmawiam, to mam jeszcze

jedną sprawę - ciągnęła Suzanne.

- Tak? O co chodzi?

Valerie odebrała jej Danny*ego i posadziła go na

krzesełku, wręczając kilka biszkoptów i butelkę.

Ucałowała dziecko w czółko, po czym radośnie

zamachała do Callie i wybiegła. Danny z namysłem

patrzył, jak jego matka znika. Gdy tylko zorientował

się, że Yalerie nie wraca, otworzył usta i wściekle

ryknął.

- Callie, jesteś tam?

- Tak, tak, Suzanne - Callie wsadziła palec w długie

ucho, bezskutecznie usiłując przytłumić ryk dziecka.

- Chodzi o te testy rozwojowe i przygotowawcze.

Jako nasza najnowsza przedszkolanka, zostałaś wy-

znaczona do egzaminowania cztero- i pięciolatków.

No wiesz, żeby ustalić, czy bardziej nadają się do

zerówki, czy do przedszkola. Prawda, że to in­

teresujące?

- Bardzo - powtórzyła, Callie, bynajmniej nie

zachwycona. O co tu u diabła chodzi? Nie przypomi­

nała sobie, by ktokolwiek wspominał coś o testach.

background image

Naciągnęła kabel telefoniczny na całą długość i dała

Danny'emu ciasteczko. Valerie wpadłaby w szał, lecz

w tej chwili spokój Juliana był ważniejszy niż poziom

glukozy u dziecka. Danny przestał płakać i spojrzał

na ciastko. Jego pulchna rączka porwała nieoczekiwany

przysmak i wepchnęła go do buzi.

Suzanne odchrząknęła.

- Jest tylko jeden malutki problem.

- Jest jeden malutki problem, mówisz? To znaczy,

co? - spytała z roztargnieniem Callie, obserwując

Danny'ego, który uśmiechnął się do niej, ukazując

bezzębne dziąsła, i plunął zaślinionym ciastkiem przez

całą kuchnię. Ciastko uderzyło w kubeł z wodą,

a Danny roześmiał się głośno. „No cóż - pomyślała

Callie - lepsze to niż płacz".

- Pani Martin, nasza nauczycielka pierwszaków,

spędza lato w Europie. W normalnych okolicznościach

sama zajęłaby się egzaminowaniem swych uczniów,

ale trudno... Trudno jej to będzie zrobić, skoro wędruje

po kontynencie. Pomyśleliśmy więc o tobie, Callie.

Zdołasz to zrobić, prawda? Mam na myśli zastąpienie

pani Martin?

To definitywnie łamało zakaz Juliana. Nie miała

jednak wyboru - nie, jeśli chciała we wrześniu zacząć

pracę.

- Chyba tak - zgodziła się niepewnym głosem.

Nagle jęknęła, widząc poczynania Danny'ego. Za­

chęcony swoim sukcesem z ciastkiem wypróbował tę

samą metodę używając kawałków biszkopta.

- Cudownie! - wykrzyknęła Suzanne. - Zawiado­

mimy cię wkrótce o dokładnych terminach. Muszę

już lecieć. Nie zapomnij o tych ciastkach! - odwiesiła

słuchawkę.

Dobiegający z tyłu głos Juliana, całkowicie zaskoczył

Callie.

- Co tu się właściwie dzieje? - spytał, obserwując,

jak zbiera z podłogi okruchy biszkoptów.

background image

- Nic takiego. Szkoła potrzebuje dodatkowej

pomocy przy testowaniu przyszłorocznych uczniów.

Złapał ją za łokieć i szarpnięciem postawił na nogi,

- Zostaw tę podłogę, sam to zrobię, ty siadaj

i wytłumacz mi, o co chodzi z tymi testami.

Zdumiona Callie patrzyła, jak Julian bierze papiero­

wy ręcznik i ściera obslinione resztki jedzeniowego

bombardowania. Jego wysiłki wydatnie pogorszyły

stan podłogi.

- Julian, pozwól, że ja...

- Nie, nie, dam sobie radę - upierał się. - A zatem

administracja szkoły uznała, że to ty powinnaś zająć

się testami? I ty naturalnie się zgodziłaś. Wydawało

mi się, że zawarliśmy umowę. Żadnych więcej zobo­

wiązań do czasu, gdy wywiążesz się z obecnych.

Pamiętasz?

- Pamiętam. Ale to co innego. To moja praca. Nie

żadna przysługa. Wszyscy nauczyciele to robią.

- Okay. Akceptuję - przysiadł na piętach i z satys­

fakcją spojrzał na zapaskudzoną podłogę. - No,

zrobione. A co z Dannym? - ciągnął. - Nie zauważyłem

go na twojej liście.

- To dlatego, że jest na lodówce. To znaczy prośba

Valerie - złapała ścierkę i zabrała się za kawałek

podłogi, właśnie „wymyty" przez Juliana.

Kuchenne drzwi otwarty się i weszli Donna i Cory.

- Cześć, panie Lord... Julianie - zawołała promien­

nie Donna, potrząsając włosami, dodatkowo przyo­

zdobionymi pasemkami jaskrawej zieleni,

Julian podniósł brwi.

- Hej! - powitał ostrożnie Donnę, po czym zwrócił

się do Callie. - Jeżeli będę potrzebny, to jestem na

górze w swym tymczasowym biurze. Nie uważaj tej

dyskusji za zakończoną - jedynie odkładam ją na

później. Mam nadzieję, że czeka was... owocny dzień-

- I ciebie też - odparła Callie. Być może Julian

jeszcze nie zdawał sobie z tego sprawy, lecz ich

background image

dyskusja zdecydowanie się zakończyła. Odwróciła się

do Cory'ego. - Czy twój brat przyjdzie?

- Oczywiście. Nie może się już doczekać, żeby

dorwać się do tutejszych przewodów. Co dziś mamy

na tapecie? Znowu rozwałkę?

Callie zaśmiała się i pokręciła głową.

- Co powiecie na poszukiwanie skarbów? - słysząc

okrzyki radości, objaśniła plan Juliana. - Nie mam

pojęcia, gdzie możecie szukać tych notatek. Mogą

być niemal wszędzie. Jedno, o co proszę, to żebyście

starali się być cicho i nie przeszkadzali Julianowi.

Odprowadziła ich rozbawionym spojrzeniem, a kiedy

wyszli, nachyliła się i uniosła Danny'ego. Nagle rozległ

się dzwonek u drzwi, Callie zachichotała.

Pospieszyła do wejścia, aby otworzyć bratu Co-

ry'ego, Tedowi. Jego wygląd nieco zbił ją z tropu. Na

oko nie wydawał się o wiele starszy od jej pomocników,

za to wzbudzał - o ile to możliwe —jeszcze mniejsze

zaufanie. Jego ubranie było modnie poszarpane, zaś

długie włosy związał na karku sznurowadłem. Przez

rozdarcie w koszuli dostrzegła wytatuowaną czaszkę

i skrzyżowane piszczele.

Ted przekroczył próg, rozejrzał się wokoło i gwi­

zdnął.

- Co za miejsce! - wyminął ją niedbałe. - Popatrz

tylko na te starożytne przewody! O kurcze, nie mogę

się już doczekać!

Callie przeraziła się nieco.

- Posłuchaj, Ted - powiedziała szybko. - Pan

Lord prosił, abym skontaktowała się z nim, zanim

cokolwiek zrobimy. Wydaje mi się, że interesują go

plany... zezwolenia, schematy — te rzeczy.

- Nic nie wiem o żadnych planach i schematach.

ale możesz przekazać panu Lordowi, że na swojej

robocie się znam. Poczekaj, aż zobaczy mój ra­

chunek.

- Rachunek? - powtórzyła zaniepokojona Callie.

background image

To oznaczało pieniądze - coś, czego podaż ostatnio

wydatnie się zmniejszyła. - Twój brat sądził, że uda

nam się dojść do porozumienia.

- Jasne, że tak, dajecie mi mnóstwo zielonych

papierków, a ja naprawiam elektrykę - zaśmiał

się donośnie, a Danny natychmiast zaczął płakać.

Ted zmierzył dziecko podejrzliwym spojrzeniem

i cofnął się nieco. - Słuchaj, muszę sprawdzić parę

rzeczy. Rozejrzę się trochę. Nie masz nic przeciw

temu?

- Chyba...

- Świetnie - skierował się do holu. - Nie wiedziałem,

że takie domy jeszcze gdzieś stoją. Zazwyczaj poszły

z dymem wiele lat temu.

Callie wróciła do domu późnym popołudniem.

Dostarczenie ciast trwało znacznie dłużej, niż przewi­

dywała.

Weszła do domu i natychmiast usłyszała pod­

ekscytowane głosy, dochodzące z biblioteki. Donna

wysunęła głowę i powiedziała:

- Chodź szybko! Coś znaleźliśmy!

Callie pospieszyła do niej. Cory i Donna nachylali

się nad niwielką kopertą, nawet Brutus przyłączył się

do nich, skomląc i starając się wepchnąć w sam

środek. Callie powiodła wzrokiem po stosach książek,

zaścielających całą podłogę.

- Na miłość boską, co się tu... - zaczęła, lecz Cory

przerwał jej natychmiast.

- Pościągaliśmy wszystko z półek - wyjaśnił, choć

było to oczywiste od pierwszego spojrzenia. - I zobacz,

co znaleźliśmy! - triumfalnie podał jej różową kopertę.

- Cudownie, Cory. To wygląda na kolejny list od

Maudie - obejrzała kopertę, widniały na niej imiona

jej i Juliana. - Może powinniśmy zaczekać na pana

Lorda, skoro jest zaadresowany również do niego

- słysząc jęk zawodu, ustąpiła. - No dobrze, spraw-

background image

dzimy, czy to coś ważnego. Nie chciałabym mu

przeszkadzać, jeśli to jest fałszywy alarm.

Callie nerwowo otworzyła kopertę. Wewnątrz

znajdował się kawałek bladoróżowego papieru. Wy­

ciągnęła go i w powietrzu uniósł się lekki kwiatowy

zapach - perfumy Maudie. Zamrugała szybko kilka

razy, odgarniając od siebie nagłą falę smutku, i zmusiła

się, by odczytać list.

Kocham!

Przykro mi. Ten list nie dotyczy testamentu. Ale

nie poddawajcie się! Jeżeli czytacie te słowa, oznacza

to, ze nie żyję, zatem zasadźcie dla mnie kwiatek.

A kiedy zakwitnie, pamiętacie, jak bardzo was ko­

cham.

Ciotka Maudie

Na schodach rozległy się szybkie kroki i do biblioteki

wpadł Julian. Z niedowierzaniem rozgrzał się po

pomieszczeniu, po czym polecił surowo:

- Wyjdźcie stąd. Wszyscy.

Gdy pokój opustoszał, Julian usiadł obok Callie,

łagodnie uniósł jej głowę i otarł łzy.

- Co ci jest, kochanie? - spytał miękko. - Co się

stało?

Bez słowa podała mu list Maudie. Objął ją ramie­

niem i pospiesznie przeczytał kartkę.

- Cholera - mruknął. Jego usta musnęły czubek

głowy Callie. - Nie płacz, kochanie. Wszystko

w porządku. Zrobimy to razem, ty i ja. Co powiesz

na róże? Maudie zawsze kochała róże.

- Żółte i różowe. Te wielkie o ciężkim zapachu.

Szalała za nimi. Cały trawnik zapełnimy różami,

żebyśmy zawsze mogli o niej myśleć. I...

Przeszkodziło jej ciche skwierczenie.

- Co się... - zaczął Julian i w tym momencie

światła zamrugały i zgasły. Julian paskudnie zaklął

pod nosem.

background image

- Ted! - szepnęła z rozpaczą Callie. - Powinnam

była wiedzieć!

Sekundę później nieprawdopodobna energia po-

płynęła przewodami. Żarówki błysnęły jaskrawą bielą,

a Callie pomyślała, że zaraz eksplodują. W całym

domu rozległ się buk i wszystko zgasło.

- Ktoś właśnie zamordował mój komputer - oznaj­

mił w całkowitej ciemności Julian. - Przepalił jego

elektroniczny móżdżek. Zdarzało się, że ludzi wieszano

za mniejsze zbrodnie.

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Reguła numer 10
Czasem zdarzają się błędy. Szczególnie

tym, którzy działają bez planów

Julian siedział przy biurku w swym tymczasowym

biurze i wpatrywał się w komputer - ten sam, który

otrzymał terapię elektrowstrząsową. Boże, to zdarzyło

się wczoraj? Odsunął na bok papiery i złapł za

telefon. Po kilku minutach dotarł do Brada.

- Co ci jest stary? Brzmisz nieszczególnie - stwierdził

z lekkim rozbawieniem wspólnik.

- Bo tak się czaję! Właśnie skończyłem sprawdzać

wszystkie akta. Jest tak źle, jak ci mówiłem. Wszystko

poszło w diabły, kiedy ten... ten nienormalny smarkacz

postanowił zabawić się w Benjamina Franklina.

Komputer wysiadł doszczętnie. Ponad tydzień pracy

szlag trafił.

- Nie mogę uwierzyć, że nie zabrałeś ze sobą

stabilizatora. To do ciebie niepodobne - Brad umilkł

na chwilę. - Może powinienem przejąć od ciebie tę

robotę. Zawsze miałem słabość do Willow's End.

-

Nie ma mowy. Trafiłbyś do Wariatkowa po

dwudziestu czterech godzinach. Brutus rozsmarowałby

cię na wycieraczce, jeszcze zanim zdążyłbyś wejść do

środka. I to z jedną łapą zawiązaną na plecach.

- Jedną łapą... Co w ciebie wstąpiło, Julian? Mówisz

tak jakby ten zwierzak był człowiekiem. Jeśli sprawia

kłopoty, pozbądź się go.

~

Pozbyć się go? Oszalałeś? - Julian ugryzł się

w język. Czy naprawdę bronił tego potwora? Chyba

zbyt często przebywał w towarzystwie Callie.

- Nie sugeruję nic drastycznego - tłumaczył Brad.

- Po prostu znajdź mu nowy dom - powiedzmy,

gdzieś na Alasce.

background image

- Odczep się, Brad - oznajmił krótko i treściwie,

- Okay, okay, to tylko dobra rada. Ale muszę

powiedzieć, że martwię się o ciebie. Julian Lord,

człowiek, na widok którego dyrektorzy i biznesmeni

umierają ze strachu, mistrz reguł i przepisów. Pan-

System we własnej osobie nie potrafi wziąć w karby

jednej drobnej dziewczyny, zwariowanego elektryka

i złośliwego gnoma w psiej skórze.

Julian z całej siły zacisnął palce na słuchawce. Gdyby

zdołał dosięgnąć przez telefon szyi Brada, jeden z nich

umarłby szczęśliwy. I nie byłby to jego wspólnik.

- Z tego, co mówiłeś, masz pięćdziesiąt procent

szans na to, że odziedziczysz majątek Maudie. Napraw­

dę bardzo lubię Wilow's End - to jezioro, spokój i ciszę,

ten wielki stary dom. Może byś mi go sprzedał i pozbył

się jak najszybciej - zanim, stary, zupełnie się rozkleisz.

- Potrzebujesz WiIIow's End mniej więcej tak, jak

pies piątej nogi - warknął Julian. - Choć jak się nad

tym zastanowić...

- Daj spokój, stary. Obiecaj mi, że jeśli go odzie-

dziczysz, będę miał prawo pierwokupu.

- Jasne, Brad. Czego sobie tylko życzysz. Chcesz!

księżyc na sznurku? Masz go. Tylko zejdź ze mnie.

A co z tymi kursami dla Comptecu? Potrzebne mi

najnowsze dane.

- W porządku. To już bardziej przypomina stare­

go... - głos Brada urwał się nagle.

Julian kilka razy uderzył w widełki, zanim zorien­

tował się, że telefon nie działa. Panowała w nim cisza

niczym w przysłowiowym grobie. Odwiesił słuchawkę,

czując straszliwe podejrzenie. To niemożliwe. Po

wczorajszej katastrofie nawet tak zwany elektryk nie

odważyłby się tu wrócić. Nie, jeśli cenił swoje życie.

Julian zdecydowanym krokiem wyszedł z pokoju. Co

za dużo, to niezdrowo.

Pod maską spokoju Callie starała się ukryć panikę.

background image

- Nie możesz tego skleić?

- To miał być dowcip? - spytał Ted.

- Nie. To nie dowcip - wyjaśniła, starannie dobie­

rając słowa. - To ty jesteś ekspertem od elektryczności.

Ty przeciąłeś ten kabel. Zaszyj go, albo może zawiąż

nie wiem. Ale napraw. Szybko.

- Oszalałaś, czy co? Zgoda, znam się na elektrycz­

ności, ale to linia telefoniczna. A ja nie jestem

Alexandrem Grahamem Bellem. Spróbuj zadzwonić

po fachowców.

- Nie mogę! - z najwyższym trudem pohamowała

się, by nie krzyknąć. - Jak mam się do nich dodzwonić?

Mój telefon nie działa, bo przeciąłeś linię. Pamiętasz?

- O rany, faktycznie! - jego śmiech przypomniał

Callie osła, którego słyszała kiedyś na festynie. - Co

ze mnie za idiota. Sam nie wiem... - Ted zerknął jej

przez ramię i urwał, przełknął głośno ślinę, a jego

twarz śmiertelnie zbladła. Callie odwróciła się, nie

wątpiąc ani przez chwilę, że ujrzy Juliana.

- Wspaniale - mruknęła, zmuszając się do lekkiego

uśmiechu. - Lepiej wymyśl jakieś dobre wytłumaczenie.

I to szybko. On ma na twarzy wypisane morderstwo.

Ted zaczął cofać się ku drzwiom, mówiąc bez

przerwy.

- Spadam stąd. Powodzenia z telefonem, Callie.

I z całą elektryką - wystartował do biegu i znikł.

- Hej, zaczekaj! - krzyknęła za nim. - Co z moim

telefonem? Ted!

- Zabiję go - stwierdził z furią Julian. - Nie.

Najpierw zabiję ciebie za to, że go wpuściłaś, a dopiero

potem jego. W każdym razie zginiecie oboje.

- On... ja... my... - cofnęła się o krok. Nigdy nie

widziała go tak wściekłego. Twarz mu pociemniała,

usta zwęziły się w niebezpieczną linię. Spojrzała mu

w oczy. Nie były już brązowe. Nie pozostał w nich

żaden ślad nęcącej czekolady.

- Jak mogłaś? - spytał ostro. - Jak mogłaś go

background image

wpuścić po tym, co zrobił wczoraj? Czy twoje obietnice

nic dla ciebie nie znaczą?

- Oczywicie, że znaczą - odsuwała się krok po

kroku, próbując mu wyjaśnić. - Ted chciał pomóc,

Czuł się winny z powodu twojego komputera. Błagał

mnie, żebym pozwoliła mu to naprawić. Co miałam

zrobić?

To było najgorsze możliwe pytanie.

- Co miałaś zrobić?-Julian podszedł bliżej. W jego

głosie zabrzmiała niebezpiecznie słodka nuta. - Spróbuj

powiedzeć: nie! To proste, naprawadę. Nie. Trzy

litery. Spróbuj.

- Julianie...

- Nie, Julianie. Nie. Masz powiedzieć nie.

- Ale przecież...

- Nie potrafisz tego wymówić, co? - przeczesał

dłonią włosy. - To dlatego spędzasz całe życie na

wykonywaniu pracy, należącej do innych. Całe Willow

o tym wie. Dobra stara Callie, zawsze gotowa i chętna

do pomocy... co za ofiara.

Callie wyprostowała się z całą godnością, na jaką

było ją jeszcze stać.

- Staram się pomagać ludziom, Julianie. Lubię

pomagać. Jeśli to błąd, przepraszam, choć nigdy nie

sądziłam, że będę musiała się z tego tłumaczyć.

- Może wyraziłem się mocniej niż trzeba.

- Pomaganie ludziom jest okay, i miło czuć się

potrzebnym. Ale ty posuwasz się za daleko. Musisz

przyznać, że efekty nie są zbyt zachęcające. To tylko

dowodzi, że sprzedaż tego miejsca jest jedynym

wyjściem. Nie mogę zmusić cię do tego, byś wyrzekła

się Willow's End, jeśli ty je odziedziczysz, ale w przeciw-

nym razie to rozwiązanie wydaje się najlepsze.

- Nie mówisz chyba serio! Nie mógłbyś sprzedać

Willow's End i kiedykolwiek spojrzeć sobie w oczy!

- Pożyjemy, zobaczymy. W obecnej sytuacji nie

mam większego wyboru. Odpowiedzialność za ten

background image

dom spadła mi na głowę, czy tego chcę, czy nie. Cóż,

próbowaliśmy działać na twój sposób. Nic z tego nie

wyszło. Teraz wypróbujemy mój.

- To znaczy...

- Niech twoja załoga stawi się jutro wcześnie rano.

I nie mam tu na myśli godziny dziesiątej. Mają być

na ósmą. Powiem wam wtedy, co macie robić.

- Och, Julianie! - jęknęła Callie. - Nie zaczniesz

chyba tych swoich: po pierwsze, po drugie, po trzecie?

- Jeśli będzie to potrzebne, żeby zmusić was do

roboty, to możesz na mnie liczyć.

- Staraliśmy się przez te ostatnie dwa tygodnie,

Callie. Naprawdę - powiedział Cory - problem w tym...

- Macie się zabrać do roboty - stwierdziła Callie

stanowczo.

- Niestety - Cory usiadł na podłodze i splótł ręce

na piersi. - Uważaj to za bunt. No wiesz, bierny

opór. Jak za dawnych czasów.

„Bierny opór? To oznacza bierny opór? Ale to

nie... czas na lekcję historii" - upomniała się w myślach.

Donna dołączyła do Cory'ego siedzącego na podłodze.

Callie przyglądała się ich niezadowolonym minom

z rosnącą obawą.

- Wiem, że nie jesteście do tego przyzwyczajeni

i że zmiany są nieco drastyczne. Ale chciałabym,

żebyście dali Julianowi jeszcze jedną szansę - rzekła

błagalnie, uniesieniem rąk uciszając ich protesty.-

Dajcie mu jeszcze jeden dzień. To wszystko, o co

proszę. Przetrzymaliście dwa tygodnie. Nie wytrzymacie

jeszcze przez jeden dzień?

- Mam poważne wątpliwości - odparł Cory.

- Potwornie dużo od nas wymagasz.

Callie zastanowiła się szybko, wiedząc, że będzie

sobą gardzić za to, co ma zamiar zrobić.

- Dobra. Pięć dolców dziennie - dla każdego. Tak

albo nie.

background image

- Dycha i umowa stoi - odparowała Donna.

Dwadzieścia dolarów. To zdecydowanie naruszy

jej budżet, ale ich ocalenie jest tego warte.

- Zgoda. Ale to oznacza trzymanie się rozkładu co

do milisekundy. I, Cory - zerknęła na głównego

winowajcę - żadnych więcej uwag. Jeszcze jeden tekst

o wysyłaniu sygnałów dymnych, bo telefon nadal nie

działa, i zrywamy układ. Rozumiemy się?

- Rozumiemy - padła entuzjastyczna odpowiedź.

Callie spędziła resztę dnia nękana wyrzutami

sumienia z powodu przekupstwa. Dodatkowo, odkrycie

faktu, że łapówka wcale nie była konieczna, jedynie

pogorszyło jej nastrój.

Gdy tylko Julian zszedł na dół, od razu widać było,

jak bardzo się zmienił. Zniknął gdzieś sztywny

organizator z wykazami i szczegółowymi instrukcjami.

Zamiast niego stał przed nimi pogodny, energiczny

przywódca, który po kilku minutach doprowdził do

tego, że jego pomocnicy wręcz wyłazili ze skóry, by

mu się przypodobać.

- Okay, na dzisiaj wystarczy - Julian dał sygnał do

zakończenia pracy późnym popołudniem. - Przez

parę ostatnich tygodni bardzo ciężko pracowliście.

Doceniam to. Ten pokój faktycznie zaczyna nabierać

ludzkiego wyglądu. Jeszcze kilka tygodni i z powrotem

postawimy ściany.

- Szkoda tylko, że nie znaleźliśmy testamentu

- wtrącił Cory. - Przypuszczam jednak, że trzy

skarpetki, dwie notatki Maudie z cyklu „to nie to"

i para spodenek to niezły połów.

- Zdecydowanie. Choć sprawnie działające prze­

wody, prawdziwe ściany i świeża farba byłyby jeszcze

lepsze. Teraz, kiedy ten dom powoli staje się miesz­

kalny, skoncentrujemy się na poszukiwaniach tes­

tamentu. Tymczasem jednak chciałbym wam po­

dziękować za wszystko, co już zrobiliście. Funduję

wam puchary bananowe w lodziarni Farkle'a - uśmie-

background image

chnął się szeroko. - Tylko nie napchajcie się za

bardzo, bo potem zapraszam was na pływanie.

Słysząc wybuch radości, Callie ukryła twarz w futrze

Brutusa.

- Cudownie! - wymamrotała. — Najpierw zniszcz

im zęby. Wypchaj cukrem. I do tego jeszcze przekup­

stwo. Jak nisko można upaść!

- Fantastycznie! - wykrzyknął Cory. - Dwie dychy

od Callie za zakończenie naszego strajku i do tego

puchary bananowe od pana Lorda. To się dopiero

nazywa wyjątkowy dzień!

Cisza, która nastąpiła po ich hałaśliwym wyjściu,

była niemal ogłuszająca.

- Przekupujesz ich? Zdumiewasz mnie, Callie

- Julian przestawił drabinę na środek gabinetu, wspiął

się na nią i z zadowoleniem obejrzał świeżo pomalo­

wany sufit.

- A jak nazwiesz stawianie im lodów u Farkle'a?

- odpaliła. - Głaskaniem po główce?

- W pewnym sensie, tak. Przez ostatnie dwa tygodnie

dawali z siebie wszystko i chciałem okazać im wdzięcz­

ność - usiadł na najwyższym szczeblu, przyglądając jej

się chłodnym i lekko napominającym wzrokiem. - Ale

łapówki... Wszystko zepsułaś, droga kuzynko.

- No więc jestem tylko człowiekiem - mruknęła

bezmyślnie do psiego ucha. - Julian też by nim został

- gdyby ktoś strącił go z tej drabiny pomiędzy resztę

śmiertelników.

Z radosnym szczeknięciem Brutus zerwał się na

nogi i skoczył w kierunku drabiny.

- Nie. zaczekaj! - krzyknęła, o sekundę za późno.

- Nie mówiłam serio!

Słysząc ostrzegawczy odrzyk Callie, Brutus uczynił

szlachetną próbę zatrzymania się póki czas. Desperacko

przebierał łapami - bez skutku. Jego wielkie cielsko

skręciło nieco i zad uderzył w sam środek drabiny,

wybijając ją spod Juliana.

background image

Drabina, a z nią i Julian, z hukiem runęła na

ziemię. Callie zakryła oczy, kuląc się. Minęła długa

minuta, nim odważyła się zerknąć przez palce. Jej

przybrany brat leżał rozciągnięty na podłodze, a obok

spoczywał Brutus.

Julian uniósł głowę i spojrzał na psa.

- Et tu, Brute - powiedział i jęknął. Zamknął oczy,

a jego głowa opadła na ziemię. Callie zerwała się na

równe nogi i podbiegła do niego.

- Julianie! Julianie, nic ci nie jest? - uklękła na

podłodze, wpatrując się w jego bladą nieruchomą

twarz. - Och, nie! Błagam, niech nic ci nie będzie.

Przepraszam. Nie chciałam, nigdy nie sądziłam, że

Brutus naprawdę to zrobi.

Uderzyła ją okropna myśl. A jeśli Julian złamał

sobie coś podczas upadku? Jeśli uderzył się w głowę

i wpadł w śpiączkę?

- Nie pamiętam, co się robi z ranami głowy

- jęknęła. - Unieść stopy czy głowę?

Brutus rozwiązał ten problem. Przycisnął nos do

twarzy Juliana i polizał ją.

- Przestań! - huknął Julian, nadal nie podnosząc

powiek. - I tak już dość szkód narobiłeś. Nie musisz

jeszcze mnie obśliniać.

- Julian? - Callie odetchnęła z ulgą.

- A któżby inny? - warknął, na moment otwierając

jedno oko.

- Eee, czy wszystko w porządku? Nie ruszasz się...

- Nie jestem idiotą. Jeśli drgnę, ten diabelski pomiot

mnie pożre.

- Kto? - zamrugała ze dziwienia. - Brutus? Czemu

miałby cię zjeść?

- A czemu robi to, co robi? Bo to wariat - Julian

Podparł głowę rękami. - Nie mam zamiaru ryzykować.

Zostanę tutaj, piękne dzięki.

- Zrzucił cię z drabiny tylko dlatego, że ja mu

kazałam - wyjaśniła z zakłopotaniem Callie.- Nie zje

background image

cię, jeśli mu tego nie powiem, a nie powiem. Przy-

rzekam.

- Ale mi ulżyło. Czy często ci się to zdarza?

- Tak, tak, czasami - wyznała. Wyrzuty sumienia

zagłuszyły u niej wszelkie inne uczucia. - Czemu

nie zastanowię się, zamiast gadać, co mi ślina

na język przyniesie? A ty... - wbiła wzrok w Brutusa

- musisz wszystko, co powiem, brać tak dosłownie?

Powiedziałam: ktoś. Znasz takie słowo. Ktoś po­

winien zrzucać go z drabiny. Nie ty. Ktoś powinien

wepchnąć Gwen do jeziora. Rozumiesz? Ktoś, to

nie znaczy ty!

- Owen? - Julian uniósł powieki i spojrzał najpierw

na Callie, następnie zaś na psa. - Niech no zgadnę.

Brutus potrząsnął głową, żałośnie pisnął i jakby

usiłując naprawić sytuację, spróbował usiąść Julianowi

na kolanach. Ten ze świstem wypuścił powietrze.

- Przestań, bo tym razem mnie zamordujesz - zdołał

wykrztusić, odpychając wielkie zwierzę. - No dalej,

siad. Nie jestem na ciebie zły - świdrujący wzrok

Juliana spoczął na Callie. - Natomiast ty, to zupełnie

inna historia.

- Mogę wszystko wytłumaczyć - oznajmiła po-

śpiesznie.

- Mam nadzieję. Zacznij od Gwen i nie omijaj

niczego.

- Gwen. Dobra - zaczęła, wyłamując palce. - Wi-

dzisz, byłyśmy razem nad jeziorem i Gwen powiedziała

coś, co mi się... co mnie...

- Co ci się nie spodobało - podsunął Julian.

- Właśnie - Callie pochwyciła to słowo niczym

cyba, rzucająca się na przynętę. - Niezbyt spodobał

mi się temat jej wywodów i w rezultacie straciłam

panowanie nad sobą. Powiedziałam, że k t o ś - zamil-

kła na chwilę, wystarczającą, by zmierzyć Brutusa

nieprzyjaznym spojrzeniem - powinien wepchnąć ją

do jeziora.

background image

- I?

- I ktoś to zrobił. Po fakcie Gwen stwierdziła, że

byłam za to odpowiedzialna. - Przełknęła ślinę.

- To wiem - w jego głosie pobrzmiewał gniew.

- To wszystko wyłącznie moja wina - nalegała

z całą szczerością. - Może i nie wepchnęłam jej tam

własnymi rękami, ale i tak znalazła się w wodzie

przeze mnie. I dlatego przyjęłam na siebie winę...

Julian usiadł i jęknął, przyciskając dłoń do żeber.

- Nie musisz już nic mówić. Teraz pojmuję - z je­

go ciemnych oczu zniknęła furia, zastąpiona bły­

skiem rozbawienia. - Zawsze wiedziałem, że to

Brutus wrzucił Gwen do jeziora. Okno mojej sypialni

wychodzi na tamtą stronę. Widziałem całą tę scenę.

Po prostu nie zdawałem sobie sprawy z tego, że

kazałaś mu... eee, przeprowadzić egzekucję. I do

dzisiejszego dnia nie uwierzyłbym w to, nawet gdybyś

mi powiedziała.

- Bo nie wierzyłeś, że Brutus mnie rozumie - lekki

uśmieszek wykrzywił jej wargi. - Zakładam, że teraz

już wierzysz?

- Powiedzmy, że mogę zastanowić się nad taką

możliwością - wyciągnął rękę i łagodnie pociągnął ją

za włosy. - Obwiniałaś się za moje zerwanie z Gwen,

zielonooka? - widząc, jak przytakuje, spoważniał.

- Nasz związek skończył się w momencie, gdy skłamała

na twój temat.

- Och! - odrzekła słabo Callie. - Szkoda, że nie

wiedziałam.

- Następnym razem zapytaj - przyjrzał się jej

z ciekawością, słyszalną też w jego głosie. - Wiem, co

cię tak rozwścieczyło przed chwilą. A co takiego

strasznego powiedziała wtedy Gwen, że aż zasłużyła

sobie na kąpiel?

Jego pytanie zaskoczyło ją kompletnie. Gwałtownie

poczerwieniała. Nigdy w życiu Julian nie usłyszy

odpowiedzi. Jej usta są zamknięte, zaklejone i gapie-

background image

czętowane. Nawet pod groźbą śmierci nie ujawni, co

powiedziała Gwen - to by było zbyt upokarzające.

Najlepszym rozwiązaniem wydała jej się ucieczka,

toteż spróbowała zerwać się na nogi.

- O nie, nic z tego - ręka Juliana wystrzeliła do

przodu i zamknęła się na jej przegubie. - Nigdzie nie

pójdziesz, póki nie skończymy tej rozmowy. No dalej

- z niesłychaną łatwością przyciągnął ją do siebie.

- Nie!

- Jesteś mi to winna, Callie. Przynajmniej tyle. Co

ona powiedziała?

Callie podjęła próbę udzielenia wymijającej od­

powiedzi.

- Była bardzo nieuprzejma. A jeśli jest coś, czego

naprawdę nie znoszę, to są to nieuprzejmi ludzie

- spróbowała uwolnić rękę. Jego uchwyt, choć lekki,

nie dawał się rozluźnić.

- Bzdury. Jaki był prawdziwy powód?

Nie mogła wyznać prawdy. Mógłby nie zrozumieć.

Albo, co gorsza, zrozumiałby aż za dobrze. Pomyślałby,

że ona...

- Callie!

- Gwen powiedziała, że się w tobie kocham

- wypaliła bezmyślnie. Jęknęła w duchu. I tyle po

zamkach, pieczęciach i łańcuchach, nie mówiąc nawet

o groźbie śmierci. Prawda była gorsza niż jakakolwiek

śmierć. - Gwen stwierdziła, że robię do ciebie słodkie

oczy, i jeżeli nie przestanę, to... to...

- To co? — naciskał łagodnie.

- Powie wszystko tobie i Maudie - Callie spuściła

głowę i dodała prawie szeptem. - Oznajmiła mi, że

nie powinnam czuć do ciebie nic więcej, jak tylko

braterską miłość.

Jego oczy pociemniały i zalśniły dziwnym blaskiem.

- Nie czułaś do mnie jedynie braterskiej miłości,

co? - spytał Julian chrapliwie. - Tak jak i teraz. - Nie

czekał na jej odpowiedz. I całe szczęście, bo zabrakło

background image

jej słów. Jego dłoń puściła przegub Callie i zaczęła

delikatnie pieścić jej ramię. - A gdybym ci powiedział,

że nie interesują mnie braterskie uczucia? Gdyby to,

co do ciebie czuję, nie miało nic wspólnego z braćmi

i siostrami, czy nawet kuzynami drugiego stopnia?

Callie zadrżała pod dotykiem jego wędrujących

palców, próbując myśleć logicznie. Nie śmiała przy­

puszczać, że jego słowa znaczą coś więcej. Raz

już przecież popełniła ten błąd. Oczywiście, że nie

traktował jej jak krewnej. Bo nią nie była. Ich

krótkie powinowactwo stanowiło efekt przypadko­

wego małżeństwa - z akcentem na słowo „przy-

padkowe". Nie wolno jej tracić głowy i ani na

chwilę się zapomnieć. Bo inaczej...

- Powiedz coś, Callie. Nie bój się - sposób, w jaki

wymówił jej imię, miał niezwykły i cudowny wpływ

na jej równowagę. - A gdybyś się dowiedziała, że mi

się podobasz? Co wtedy?

Potrząsnęła głową. Nie mówił poważnie. To niemoż­

liwe. A przecież emocja, coraz silniej dźwięcząca

w jego głosie, była dowodem na wręcz coś przeciwnego.

Jego dłoń dotarła do policzka Callie, wzbudzając

kolejny dreszcz.

- Mówisz tylko „gdyby" i „gdyby". Takie gdybanie

to czysta fantazja. Miło się o tym myśli, ale to

wszystko. - Ich oczy spotkały się i Callie utonęła

w ciemnej aksamitnej głębi. Może nawet zadowoli się

marzeniami, jeżeli mogłaby je dzielić z Julianem.

- To się dzieje naprawdę, Callie - Julian nachylił

się nad nią, obejmując dłońmi jej twarz. Jego oddech

owiewał ją, - To co czuję w tym momencie jest tak

rzeczywiste jak ty i ja. Czy możesz temu zaprzeczyć?

Wszelkie wątpliwości ostatecznie zniknęły.

- Nie.

Słowo to zawisło między nimi, a Julian wyszeptał

jej imię. A potem nie było już miejsca na słowa, tylko

na uczucia, gdy znalazła się w jego ramionach.

background image

W tej sekundzie pojęła, że go kocha. Przez ponad

rok starała się oszukać samą siebie, lecz nie teraz. Nie

będzie dłużej uciekać przed tym faktem. Cokolwiek

naprawdę czuł do niej Julian, była już na niego

skazana.

Stopniowo ich uścisk rozluźnił się. Dłoń Juliana

wolno zsunęła się po jej plecach.

- Nie to planowałem - wymamrotał.

Callie westchnęła, przytulając twarz do jego szyi.

- Czy wszystko, co robisz, musi być planowane?

- Nie - zaśmiał się lekko. - Nasz pierwszy pocału­

nek, tam na tratwie, był całkowicie spontaniczny,

czyż nie? Dokładnie tak jak ten.

- Być może - przyznała niechętnie, odsuwając się

na tyle, by móc spojrzeć mu w oczy. - Ale on i tak

się nie liczy. - Widząc jego zdumienie, poczuła się

w obowiązku wyjaśnić. - Nie był prawdziwy. Wtedy

jeszcze byłeś moim bratem.

Julian wybuchnął śmiechem.

- Musisz się nauczyć paru rzeczy, jeśli chodzi

o braterskie pocałunki, kochanie - wsunął dłonie

w jej włosy i przyciągnął ją do siebie. - Ale nie ode

mnie.

- Nie? - szepnęła Callie.

- Nie. A skoro ten pierwszy się nie liczył, oto

jeszcze jeden -jako rekompensata.

- Jeszcze jeden jako rekompensata, za co? - zapytał

stojący w drzwiach Cory. - Co tu się dzieje? Straciliśmy

coś? - odwrócił się i ryknął przez hol: - Hej! Donna,

tu się dzieją ciekawe rzeczy. Oni rozmawiają o cało­

waniu i takich różnych.

- Jeżeli natychmiast nie wyniesiesz się z tego pokoju,

to pogadamy sobie o zabijaniu i takich różnych

- oznajmił Julian swym najbardziej groźnym tonem.

Ąle Cory się tym nie przejął.

- Nie róbcie sobie kłopotu. Chciałem tylko zawia­

domić Callie, że głosowaliśmy i wynik był jednogłośny.

background image

- Głosowaliście? - Callie spojrzała na niego nic nie

pojmującym wzrokiem.

- No wiesz. Co do pracy dla pana Lorda i tego, że

nam płacisz. Postanowiliśmy, że możesz zapomnieć

o pieniądzach za strajk. Dziś było świetnie, a branie

za to forsy jest nie fair. Jeśli byście nas potrzebowali,

to jesteśmy nad jeziorem - wykrzywił się chytrze.

- Możecie chyba wracać do tego, co przed chwilą

robiliście, ja bym wrócił.

Julian usiadł i włożył okulary.

- Nie musiałaś zwiększać ich zarobków. Wiem, że

zmiana stylu pracy doprowadziła do buntu. Ale

w końcu doszlibyśmy do porozumienia.

- Tak sądzisz? - spytała z żalem, widząc zmianę

nastroju Juliana. - Przepraszam. Wydawało mi się, że

to jedyny sposób.

- Przekupstwo? - uniósł brwi. - Jako nauczycielka

powinnaś lepiej wiedzieć.

- Może trzeba było postąpić inaczej, ale nie

wiedziałam, co zrobić. Przyszli do mnie. Byli zdener­

wowani. Postanowili zrezygnować z pracy i nie

chciałam, by to się stało.

- Posłuchaj. Jest taka zasada postępowania w in-

teresach. To moja reguła numer jeden. Głosi ona:

„Nigdy nie uzależniaj się od czegoś do tego stopnia,

że oddałbyś wszystko, byle tylko to zachować''

- spoważniał nagle. - Uważam, że w przeciwnym

razie poświęca się swoje naczelne wartości. Ta zasada

odnosi się też do ludzi, A jeśli Donnie i Cory'emu

znudzi się ten remont? Co wtedy?

- Nie wiem - wyznała Callie, nie podobała jej się

ta reguła numer jeden. Wzbudzała niepokój. Czy ta

chęć do nadmiernego przywiązywania się, obejmowała

takie uczucia Juliana do niej? Czy ma to traktować

jak subtelne ostrzeżenie?

- Mmm. Jest pewien drobny szczegół, o którym

zapomniałam wspomnieć.

background image

- Tylko jeden drobny szczegół? - powtórzył sucho

Julian.

- Właśnie - znów zaczęła wyłamywać palce. - Cho-

dzi o trzecie życzenie Maudie.

- Trzecie życzenie? - jego brwi uniosły się gwał­

townie.

- Zgadza się - odparła z promiennym uśmiechem.

- To dotyczące Cory'ego, Donny i ich warunkowego

zwolnienia. To właśnie ten szczegół.

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Reguła numer 41
Przyzwyczajenia są jak pchły. Możesz

się drapać, ale prawdziwą ulgę przy-

niesie dopiero proszek.

-

Wytłumacz się i to szybko! - polecił Julian.

Callie przełknęła ślinę.

- Cory i Donna mieli pewne kłopoty z prawem.

Maudie dowiedziała się o tym i zgodziła się działać

w zastępstwie kuratora. Zatem sędzia nakazał im

pracę społeczną w postaci pomocy przy remoncie

Willow's End - zakończyła, oczekując wybuchu. Nie

dał też długo na siebie czekać.

- Do cholery! - twarz Juliana poczerwieniała.

Doskonale wiesz, czemu przeoczyłaś ten, jeden drobny

szczegół"! Prawda jest taka, że starannie wystrzegałaś

się najmniejszej wzmianki o trzecim życzeniu Maudie.

I znakomicie orientuję się, dlaczego. Wiedziałaś, że

nigdy się na to nie zgodzę!

Nie zawracała sobie nawet głowy zaprzeczeniami.

- Nie miałam wyboru! - oznajmiła zamiast

tego. - Nie mogłam odmówić Maudie. Ona

umierała!

Julian odetchnął głęboko, usiłując się uspokoić,

- Mogę wczuć się w twoje położenie, ale do diabła,

Callie! - przechadzał się tam i z powrotem. - Jak

długo to ma trwać? Za co zostali skazani?

- Tylko do końca lata - wyraźnie grała na zwłokę.

Przygwoździł ją spojrzeniem.

- A ich przestępstwo?

- Zniszczenie cudzej własności - wymamrotała.

- ZNISZCZENIE CUDZEJ WŁASNOŚCI! - myś-

lała, że eksploduje. -I po zniszczeniu cudzej własności

rehabilitujesz tę parę, pozwalając im rujnować Willow's

background image

End? Czy to tylko ja czegoś tu nie rozumiem, czy coś

jest nie w porządku?

- Jeśli chcesz mnie znieważyć, to musisz lepiej się

postarać - powiadomiła go. - Wyjaśniam ci sprawę

życzeń Maudie. Po prostu... zapomniałam powiedzieć

o trzecim.

- Masz bardzo wygodną pamięć - wpił palce we

włosy. - Co mam robić, Callie? Stać i patrzeć, jak

wpędzasz się do grobu? Nie potrafię. Jeśli nadal

będziesz tak postępować nie wytrzymasz długo. A ja

nie chcę być świadkiem tego. Nie, jeśli mogę temu

zapobiec - sprzedając dom.

- Chciałabym, żebyś przestał odgrażać się, że

sprzedasz Wilłow's End - odparowała. - Ten dom

nie ma nic wspólnego z moją chęcią pomagania

ludziom.

- To czemu to robisz?

- Co?

- Nie „co". Czemu? Czemu lubisz pomagać innym?

- nie dopuścił jej do głosu. - Ponieważ desperacko

chcesz czuć się potrzebna. Założę się, że powinniśmy

za to podziękować Helene.

- Moja matka nie ma nic z tym wspólnego!

- A, trafiłem w czuły punkt? - Callie zaczęła

się cofać, a on ruszył w jej stronę. - To wiele

wyjaśnia. Matka, która cię porzuca, która niespo­

kojnie przenosi się z miejsca na miejsce, od jednego

męża do drugiego, zawsze w poszukiwaniu idealnego

życia i doskonałej miłości. Nie dostrzegając, że

w jedynym miejscu, gdzie zawsze była obecna - jest

córka.

- Nie - powtarzała Callie. - Mylisz się.

Podchodził coraz bliżej aż w końcu jej plecy oparły

się o ścianę. Nie miała już dokąd uciec.

- Córka ciągle gotowa tylko dawać i dawać, w na­

dziei, że otrzyma w końcu choćby strzęp tego uczucia

i uwagi, których jej odmówiono. Pomyśl o tym, Callie.

background image

- Nigdy nie przekupiłabym tych dzieciaków, gdyby

nie twoje spisy i schematy.

- Zmieniasz temat? - ujął jej głowę w swoje dłonie.

- Godna podziwu próba, ale i tak nic ci nie pomoże.

Zadarła podbródek. Zmiana tematu to w końcu

metoda uświęcona tradycją.

- To, że pomagam ludziom, nie jest nawet w połowie

tak okropne, jak te twoje głupie tabele. Nie wykonasz

żadnego ruchu, jeśli nie jest zaplanowany. Lada chwila

zaczniesz zapisywać mnie w swoim kalendarzu: „8

01

do 8

05

- pocałować Callie".

- Brzmi to wspaniale - zniżył głowę, Jego usta

były zaledwie o kilka centymetrów od niej, - A tak

dla twojej informacji, w tej chwili jest czwarta

pięćdziesiąt sześć.

Ich wargi spotkały się i Callie westchnęła, od­

krywając, że nie jest w stanie myśleć, nie mówiąc już

o kłótni. Jej dłonie wspięły się na ramiona mężczyzny.

Tak długo marzyła o nim, wyobrażała sobie, jak

Julian obejmuje ją, całuje, pieści. Teraz wreszcie

wiedziała. Żadne marzenie nie mogło się z tym równać.

Powoli puścił ją i uniósł głowę, patrząc beznamiętnie

w jej twarz.

- I co? Czy to dla ciebie dość spontaniczne?

- No, dobrze - sapnęła bardziej oszołomiona niż

dawała po sobie poznać. - Więc nie planujesz

wszystkiego. Ale nigdy mnie nie przekonasz, że nie

można żyć bez tych twoich list i schematów.

- Tak sądzisz? Cóż, jest tylko jeden sposób, żeby

się o tym przekonać.

- To znaczy?

- Co stawiasz? - Jego oczy zabłysły.

- Jeszcze jeden zakład! - zawołała ze śmiechem

Callie. - Cudownie, to idealne rozwiązanie. Założę

się, że nie potrafisz przeżyć tygodnia bez zegarka,

kalendarza, wykazu czy tabeli.

- Poczekaj tylko. Nie chcesz usłyszeć, co ty będziesz

background image

musiała zrobić? Możesz wtedy nie być już taką

entuzjastką.

- Co masz na myśli? - przyjrzała mu się podej­

rzliwie.

- Żeby wygrać zakład, musisz odpowiadać „nie"

na wszystkie prośby, nieważne jakie - przez tydzień.

- Wszystkie prośby, nieważne jakie? Cóż to u licha

znaczy? - Callie przygryzła wargę.

- Dokładnie to, co słyszysz. Kiedy Suzie Jak-

jej-tam zadzwoni z jakimś nowym szkolnym projektem,

musisz powiedzieć „nie". Kiedy zadzwoni Valerie,

desperacko poszukująca opiekunki dla kochanego

Dann'ego odpowiedź ma brzmieć „nie".

- To wszystko? - uśmiechnęła się szeroko. - Krom­

ka z masłem. Po prostu wezwę Teda i każę mu

ponownie odciąć telefon.

- Po moim trupie.

- Prędzej jego - przekrzywiła głowę.

Callie zdumiała się. Od lat nie widziała go tak

swobodnego. Ogarnęło ją cudowne uczucie. Czyżby

to ona tak na niego działała? Czy to możliwe?

- Mam nadzieję - ciągnął Julian - że po tym

tygodniu odkryjesz, jak bardzo ostatnio się przemę­

czałaś - zanim zdążyła coś wtrącić, dodał: - Jeżeli

wygrasz, pomogę ci wypełnić dwa ostatnie życzenia

Maudie bez wtrącania się i narzekania.

- Naprawdę? - rozpromieniła się. - To mi się

podoba. A jeśli przegram?

- Na odwrót. Zrobimy to po mojemu.

- Bez wtrącania się i narzekania - dokończyła za

niego. I, skoro jego przegrana była praktycznie nieunik­

niona, pozwoliła sobie na zadowolony uśmieszek.

- Nie wierzysz, żebym zdołał się obejść bez moich

schematów, prawda?

- Nigdy w życiu.

- No cóż, zobaczymy - odpiął z przegubu zegarek

i wręczył go Callie, - Proszę. Choć bardzo szybko

background image

zwrócisz mi go. Nie wytrzymasz nawet siedmiu minut

bez pomagania innym, nie mówiąc już o siedmiu

dniach.

Wykrzywiła się do niego.

- A ty mniej więcej tyle wytrwasz bez swych

bezcennych wykazów.

- A zatem zakład stoi? - widząc jej potakujące

skinienie, przytulił ją do siebie. - Może przypieczętu­

jemy go pocałunkiem?

Następnego ranka Julian dołączył do Callie przy

śniadaniu.

- Jest coś nowego - oznajmił bez żadnych wstępów

i z ponurą miną nalał sobie kawy. Następnie, ku

radości Callie, podniósł ją z krzesła i sam je zajął,

sadzając dziewczynę na kolanach.

- Nie będziesz tym zachwycona - ciągnął. Ton

jego głosu zaniepokoił ją. Był poważny, niesłychanie

poważny i szorstki.

- Co się stało? - dopytywała się niecierpliwie.

- Coś złego?

- Dzwonił mój ojciec.

Normalnie informacja ta nie stanowiłaby żadnego

powodu do obaw, lecz wyraz twarzy Juliana ostrzegł

ją, iż tym razem jest inaczej. Zacisnęła dłoń na jego

ramieniu.

- Czego chciał?

Wbił wzrok w filiżankę z kawą, po czym uniósł ją

i pociągnął łyk wrzącego płynu.

- Willow's End.

- Nie rozumiem — szepnęła Callie, - Co masz na

myśli?

- Dobrze wiesz. Mówiłem ci, że może do tego

dojść. Wyjaśniałem, jak ważne jest odnalezienie tego

testamentu. Jonathan dowiedział się, że go nie ma.

Nie wiem skąd, ani od kogo uzyskał tę informację,

ale akurat teraz nie jest to najważniejsze. Grunt, że

background image

wie. Za dwa tygodnie przyjeżdża, aby domagać się

spadku po Maudie.

- Dlaczego? Po co mu on?

Usta Juliana wykrzywił cyniczny uśmiech.

- Ma zamiar zrobić dokładnie to, co mówiłem, że

zrobi. Chce sprzedać Willowi End. Brakuje mu

funduszów na ostatnią ekspedycję.

Z najwyższym wysiłkiem opanowała ogarniającą

panikę.

- Nie! To niesprawiedliwe! Tak nie może być!

Objął ją mocno, wplatając dłoń w jej włosy.

- Moglibyśmy zostawić to wszystko - zapomnieć

o testamencie i o Willow

/

s End. Nagle, w samym

środku chaosu odkryłem coś bardzo ważnego, i nie

mam nawet czasu, by się tym cieszyć.

Pokusa była silna. Bardzo silna.

- Naprawdę tego chcesz? - spytała Callie z waha­

niem. - Poddać się?

- Nie! - jęknął. - Choć bardzo bym chciał mieć

trochę czasu dla ciebie i choć martwię się o ciebie,

nie potrafię tak łatwo zapomnieć o swej odpo­

wiedzialności. To wola Maudie powinna zdecydo­

wać, kto dostanie Willow,s End, nie chciwość mojego

ojca.

- A zatem co mamy robić?

- Znaleźć ten testament. To nasza jedyna szansa.

Może udałoby nam się udowodnić sam fakt jego

istnienia, ale nawet Peters nie jest w stanie stwierdzić,

co zawiera. Mówił, że zmieniała go tak wiele razy, iż

nie ma pojęcia, jak wygląda ostateczna wersja. Nie

mając testamentu potrzebujemy kogoś, kto mógłby

w sądzie pod przysięgą przytoczyć jego treść.

- No więc znajdziemy testament - stwierdziła.

Wzięła z talerza grzankę i posmarowała ją masłem.

- Jak dotąd nie staraliśmy się aż tak bardzo. Teraz

będziemy - musimy. Kiedy tylko przyjdą Cory

i Donna, zorganizujemy jeszcze jedno poszukiwanie

background image

skarbu i tym razem zrobimy to tak, że przeszukany

zostanie każdy centymetr tego domu.

Julian zaśmiał się, odprężając wyraźnie.

- To mnóstwo centymetrów.

- To lepiej coś zjedz. Potrzebna ci będzie cała

twoja siła.

Posłusznie odgryzł kęs grzanki.

- Zapominasz o czymś.

- To znaczy? - Callie wyglądała na zaskoczoną.

- Dziś zaczął się nasz zakład. Nie mogę niczego

organizować.

- Nie bądź świnią. Julianie. Oto znajdujemy się

w krytycznej sytuacji, a ty zawracasz mi głowę tym

głupim zakładem. Jak możesz?

- Mogę, moja słodka - wyrwał jej z ręki ostatni

kawałek grzanki. - Organizowanie pozostawiam tobie.

Dobrze ci to zrobi. Zajmiesz się wykazami, podziałem

pracy i tak dalej, a ja...

- A ty co?

Wycisnął jej na ustach maślany pocałunek.

- A ja oczywiście będę słuchał każdego twego

rozkazu.

Callie westchnęła, wciskając się głębiej w jego

ramiona. Gdy tak ją obejmował i całował, prawie

udawało jej się zapomnieć o groźbie utraty Willow's

End. Prawie.

Callie odczekała z przydzielaniem zadań do czasu,

aż wszyscy zasiądą przy stole. Gdyby nie powaga

sytuacji, niedowierzanie malujące się na młodych

twarzach, rozbawiłoby ją do łez.

- Czy ja śnię? - spytał Cory. - Teraz ty robisz za

organizatora?

- Obawiam się, że tak. Zaczyna brakować nam

czasu, więc proszę, zróbcie, co w waszej mocy. Jeśli

znajdziecie jakiś ślad, nawet zupełnie nieistotny, dajcie

znać - podała Julianowi jego kartkę papieru. - Ty

background image

jesteś na strychu. To zwykle strata czasu, ale kazałeś

nie pomijać niczego.

- Nie ma sprawy. Lepiej zrobić to zgodnie z logiką,

od góry do dołu, niż ryzykować, że coś przeoczymy.

- Chyba tak. Tylko że Maudie przenigdy tam nie

chodziła. Nie cierpiała tego strychu. Jest brudny...

- To nie problem.

- Pełen pajęczyn...

- Dam sobie radę.

- I pająków.

- Callie!

- No dobrze, dobrze - usiłowała zachować powagę.

- Ale nie mów, że cię nie ostrzegałam - następną

kartkę wręczyła Cory'emu. - Ty zajmij się biblioteką.

- Znowu? - jęknął. - Dopiero co poukładaliśmy

wszystkie książki. Miej serce.

- Mam. Testament jest w tym domu - podała

Donnie jej listę.

Późnym popołudniem Donna i Cory przywlekli się

do kuchni.

- Zupełnie nic - poinformował ją Cory, prze­

praszająco wzruszając ramionami. - Może jutro.

- Tak, może jutro - przytaknęła Callie, strając się,

by zabrzmiało to optymistycznie. Jeszcze długo po

ich odejściu siedziała na środku kuchennej podłogi,

otoczona stosami naczyń i porcelany. Miała ochotę

się rozpłakać. Nie żeby to miało coś pomóc - po

prostu poczułaby się lepiej.

Taka była pewna, że testament znajdzie się od

razu, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.

- Do diaska, Maudie, gdzie go schowałaś? - krzyk­

nęła głośno i zerwała się na nogi.

- Taka akurat metoda poszukiwania nie przyszła

mi do głowy - odezwał się Julian tuż za jej plecami.

- Zawiadom mnie, jeśli ci odpowie.

Callie odwróciła się na pięcie. Od stóp do głów

Juliana pokrywała warstwa kurzu i brudu.

background image

- O rany!

- N o wiesz. Czy nie znasz czegoś mocniejszego?

Co

powiesz na „do licha!"?

- W porządku. Do licha! Choć ostrzegałam cię co

do strychu - spojrzała na niego z nadzieją. - Znalazłeś

coś? Cokolwiek?

Julian potrząsnął głową, wzniecając niewielki ob­

łok kurzu. Brutus kichnął i Callie zakryła ustaj

by ukryć uśmiech. Dziwne, źe jeszcze mogła się

śmiać. Obecna sytuacja wcale nie była zabawna.

Przeciwnie, z każdą chwilą stawała się coraz bardziej

ponura.

- Chodź na górę. Porozmawiamy o tym, ale najpierw

wezmę prysznic i przebiorę się - polecił Julian. Cała

trójka podreptała na piętro. Julian zostawił ją w swym

gabinecie, po czym udał się do przylegającej sypialni

Od powrotu Juliana ani razu nie odważyła się

postawić nogi w pobliżu jego pokoju. Teraz rozejrzała

się z zainteresowaniem. Na stole poukładane były

równe stosiki papierów. Przyjrzała im się z ciekawością.

- Czy to wszystko reguły? - zawołała. - Po co ci

aż tyle?

- Do mojej książki o organizacji czasu pracy,

Przejrzyj je. Może jedna czy dwie ci się przydadzą.

Skrzywiła się na widok okropnej reguły numer

jeden: „Nigdy nie uzależniaj się od czegoś do tego

stopnia, że oddałbyś wszystko, byle tylko to za­

chować". Jakby ktoś napisał to specjalnie dla niej,

przewidując kłopoty z Willow's End.

Czytała dalej i nagle zaczęła chichotać. Z pewnością

nie on to napisał - a przynajmniej nienaumyślnie.

Julian wsunął głowę do pokoju. W jego włosach

połyskiwały kropelki wody.

- Co tu znalazłeś takiego zabawnego? Moje reguły

nie są wcale śmieszne, wiesz?

Brutus wycofał się do kąta, a Callie przybrała

poważną minę.

background image

- Chodzi o regułę numer siedem.

- Tak? I co? „Twoje miejsce pracy, podobnie jak

i Ty, winno odznaczać się następującymi cechami:

celowością, harmonią, akuratnością, organizacją

i stabilnością". Co w tym śmiesznego?

- Och, zgadzam się z tym! - oznajmiła pośpiesznie.

Jej wzrok padł na kroplę wody, ściekającą po jego

opalonej szyi. Oblizała wargi. - To znaczy... Nie

chodzi mi o jego treść. To...

- No dalej, kochanie. Wyduś to z siebie.

- To chaos.

- Uważasz, że jest chaotyczne? - powtórzył. Nie

wyglądał na zadowolonego.

- Słucham? - przeniosła wzrok na jego twarz.

Zmarszczył brwi.

- Ta reguła jest najmniej chaotyczna ze wszystkich.

Szczerze mówiąc, żadna z moich zasad nie jest

chaotyczna. Ani jedna.

- Nie o to chodzi. Może nie powinnam była

poruszać tego tematu. Tu jest napisane „chaos". No

wiesz, akronim. Wszystkie te słowa tworzą akronim,

który brzmi: chaos.

Odebrał jej spis reguł i przyjrzał mu się.

- Cholera. Masz rację. Tylko ktoś taki jak ty,

mógł to zauważyć.

- Robię, co mogę. - Skromnie spuściła oczy.

- Wiesz, nadal co chwila mnie zadziwiasz - rzucił

kartkę na biurko.

- Nie jest tak źle - pocieszyła go Callie. — Wystarczy

tylko zmienić kolejność słów. O, proszę. Hocas. Nie,

to nie najlepsze. Może casho?

Jego mina była bardzo wymowna, ale powiedział

tylko:

- Dzięki za radę. A myślałem, że po strychu nic

nie będzie mnie już w stanie zaskoczyć. To tylko

dowodzi, jak bardzo można się pomylić.

- Aż tak źle? - spytała współczująco.

background image

- Byłaś tam ostatnio? Są tam pajęczyny wielkości

Cincinnati.

- Ostrzegałam cię przecież - rozejrzała się po

pokoju. Jej krytyczne spojrzenie padło na zabytkową

szyfonierę przysuniętą do ściany. Nie tylko na strychu

były pajęczyny. Od pierwszego rzutu oka widać, że

w tym pokoju nikt nie sprzątał od tygodni, trzeba

będzie coś z tym zrobić. I to szybko.

- A na tych pajęczynach siedzą pająki. Wielkie

włochate bestie...

Nadal wpatrywała się w komodę z orzecha.

- Julianie, co tu robi różana waza Maudie?

- Słucham?

- Jej waza na róże. Zawsze trzymała ją w bibliotece.

Skąd się tu wzięła? - Wskazała palcem dużą, pękatą

wazę, przycupniętą na szczycie szyfoniery.

Brutus zaskomlił żałośnie, podbiegł do Callie i złapał

w zęby skraj jej koszuli, ciągnąc w stronę wyjścia.

Callie odepchnęła go.

- Myślisz, że to tam? - Julian podążył za nią.

Dlaczego?

- Bo ta szczególna waza nie powinna tu być.

Należy do biblioteki. Maudie zawsze ją tam trzymała,

i zawsze, ale to zawsze, napełniała kwiatami. Najczęś-

ciej różami, stąd też jej nazwa - odczekała, by w pełni

pojął doniosłość tego faktu. - Pamiętasz tamten list?

Ten znaleziony w bibliotece? W którym prosiła nas,

byśmy zasadzili dla niej kwiaty?

Julian zaczął się uśmiechać. Wyciągnął rękę i pod­

niósł naczynie, zaglądając do jego przepastnego

wnętrza. Z okrzykiem tryumfu sięgnął do środka

i wydobył różową perfumowaną kopertę.

- Sprytnie, Callie. Bardzo sprytnie. Nieco naciągane,

ale i tak znakomicie.

Z mocno bijącym sercem Callie rozcięła kopertę

i wyjęła z niej pojedynczą kartkę papieru. Zaczęła

czytać na głos:

background image

Kochani!

Bardzo, bardzo dobrze, moi drodzy. Znaleźliście mój

ostatni list. Teraz musicie odszukać testament. Nie

mam zresztą zamiaru ułatwiać wam tego zadania.

Zawsze mawiałam, że coś, zdobyte łatwo, nie jest

w ogóle warte starań...

- Kiedy mówiła coś takiego? - spytał gwałtownie

Julian. - Nigdy nie słyszałem nic takiego. „Lepsze jest

wrogiem dobrego" mawiała. Albo: „Jeśli nie umiesz

zrobić czegoś dobrze, to lepiej w ogóle tego nie rób".

Ani razu nie powiedziała tego „zbyt łatwo". Ani razu.

- Wydaje mi się, że kiedyś to słyszałam - przyznała

Callie. Na widok zmarszczonych brwi Juliana, dodała

szybko. - Ale tylko raz, jestem pewna. Może skończę

czytać?

..Nie jest w ogóle warte starań (choć jeśli Julian,

który tak kocha klasyczną literaturę, nie domyśli się,

o co mi chodzi, będę bardzo zawiedziona).

O czym ona do licha mówi? - jęknął Julian - ja

nienawidzę klasycznej literatury!

- Znowu mi przerywasz. Czy mógłbyś się przy­

mknąć i pozwolić mi skończyć? - Callie zaszeleściła

kartką i czytała dalej.

...będę bardzo zawiedziona. Gotowi? Oto wskazówka:

„Ty też?" Masz? Oczywiście, że tak, spryciarzu.

Wiedziałam, że uwielbiasz klasykę.

- Julianie, ciii...

Kocham was oboje. Maudie

- To wszystko? Tylko tyle napisała?

P.S. Czy znowu jesteście przyjaciółmi? Szczerze mówiąc,

mam nadzieję, że do tego czasu zostaliście jut czymś

więcej. Czy mój plan pomógł wam w tym?

Julian niecierpliwie przeczesał dłonią włosy.

background image

- Musieliśmy przejść przez to wszystko, bo Maudie

zachciało się zabawić w swatkę? - wykrzywił się

okropnie, po czym przyznał niechętnie. - Cóż, nie

dyskutuje się ze zwycięzcami.

- Prawda, jakie to z jej strony słodkie? Jest jeszcze

jedno postscriptum:

P.P.S. Nie pozwólcie, aby Jonathan położył łapę na

Willow's End. Sprzeda je natychmiast na jedną ze

swoich zwariowanych wypraw.

- Oczywiście, że Jonathan je sprzeda - warknął

Julian. - Do diabła! Maudie. Jeśli nie życzyłeś sobie,

żeby to zrobił, to czemu nie powiedziałaś nam po

prostu, gdzie jest testament, zamiast odgrywać Kupi-

dyna?

- Julianie, zachowujesz się bardzo dziwnie. Poza

tym, mówisz do niej tak, jakby mogła cię słyszeć.

Zdajesz sobie chyba sprawę z tego, jakie to dziwaczne?

- I to mówi kobieta, która rozmawia z pudlami

i tulipanami?

- Bernardynami i żonkilami.

- Znakomity przykład. Rozumiesz chyba, że mu­

simy spalić ten list? To jedyne wyjście. Jeżeli mój

ojciec kiedykolwiek go przeczyta, z łatwością uzyska

orzeczenie, że Maudie oszalała. Nikt normalny nie

uwierzyłby, że osoba, która to napisała, była zdrowa

na ciele i umyśle.

- Nie zgadzam się! Mówisz o mojej ciotce Maudie!

- M o j e j ciotce Maudie. Nie zgadzaj się, ile tylko

chcesz, kochanie. Faktów i tak nie zmienisz- pstryknął

palcami. - Mam! Chodź ze mną - wybiegł z pokoju,

a Callie ruszyła za nim.

- Wiesz co to znaczy? Rozwiązałeś zagadkę?

- dotarli do biblioteki i Callie z rozpaczą patrzyła,

jak Julian zupełnie nie swoim stylu, grzebie w stosach

książek, zaścielających całą podłogę. - Czego szukasz?

- Jest tu gdzieś słownik cytatów... Aha! - chwycił

background image

grube tomisko. - „Ty też... Ty też..." jeśli to

cytat z czegoś klasycznego, to powinien tu być.

- Przejrzał spis treści, następnie zabrał się za indeks.

Metodycznie przejechał przez całą listę zdań, za­

czynających się od wyrazu „ty". - Nic nie ma

- z niesmakiem zatrzasnął książkę i rzucił ją na

ziemię.

- Skądś musiało jej się wziąć przekonanie, że lubisz

klasykę. Tylko skąd?

- Z rękawa?

- Julianie, bądź poważny.

- Właśnie jestem. Nie mam najbledszegp pojęcia,

skąd wytrzasnęła wszystkie swoje pomysły, a szcze­

gólnie ten jeden.

- Musiała widzieć, jak czytasz Hemingwaya. Tho-

reau, Szekspira czy coś takiego. Pomyśl! Co takiego

mogłeś zrobić?

Brutus wysunął głowę zza węgla i zerknął na nich.

Wbił wzrok w drzwi. Jego oczy zwęziły się.

- Nie. To niemożliwe.

- Co? Co takiego?

- To zbyt idiotyczne. Nawet ciotka Maudie nie

byłaby... Czy mogła mieć na myśli... I ty? Et tu?

- postąpił krok w stronę drzwi, wpatrując się w Bru­

tusa. Jego dłonie zacisnęły się w pięści. - Ty parszywy

kundlu. Miałeś go przez cały czas, prawda? I droga

cioteczka Maudie. Co za pamięć. Pamiętała, że na

zakończenie szkoły średniej grałem Juliusza Cezara.

Zaczął cytować:

- „Brutusie, oszczędzaj kolana. Et tu, Brute? - Stań

się więc, dolo Cezara!'' Szekspir. Akt trzeci, scena

pierwsza. Jakże ja nie znosiłem tej sztuki!

Julian ruszył w stronę bernardyna. Na jego twarzy

malował się bardzo nieprzyjemny uśmiech.

- Chodź no tu, piesku. Zobaczymy, co masz w tej

beczułce.

Brutus cofał się tak szybko, jak tylko pozwalała na

background image

to jego tusza. Nagle, ze skowytem, wystartował do

biegu, wyprzedzając Juliana o krótki łeb.

- Julianie, zaczekaj! Przestraszyłeś go! - krzyknęła

Callie. Drgnęła, słysząc głośny trzask, dobiegający

z kuchni. Jej talerze i garnki. Zostawiła je na podłodze.

Ciekawe, czy choć jeden ocalał. Zanim tam dotarła,

mężczyzna i pies zniknęli, a drzwi prowadzące na

zewnątrz były szeroko otwarte. Całą kuchnię zaściełały

szczątki porcelany.

Nie zwracając uwagi na bałagan, wybiegła na dwór.

Gdzie oni są? Przyjrzała się trawnikowi, dostrzegając

pogniecioną trawę w miejscu, gdzie zetknęły się z nią

czyjeś stopy. Zdecydowanym krokiem ruszyła tym

tropem, skręcającym przed dom - i tam znalazła

wreszcie obiekt swych poszukiwań.

- Brutusie, natychmiast zejdź z Juliana - poleciła

z irytacją. - Nie wolno tak się zachowywać.

Callie weszła na schodki werandy.

- Julian próbuje tylko wyjąć testament z twojej

beczułki. On tam jest, mam rację? - Brutus wydał

z siebie dźwięk, który uznała za potwierdzenie.

- W czym zatem problem?

- Czy przestaniesz wreszcie dyskutować z tym

przeklętym zwierzakiem i zdejmiesz go ze mnie?

- Staram się - warknęła Callie. - Jeśli dotąd nie

zauważyłeś, informuję cię, że Brutus odmawia współpracy.

Może gdybym zdołała odgadnąć, dlaczego tak się upiera...

- Własnym uszom nie wierzę.

- ...udałoby się nam osiągnąć jakiś kompromis

- wyprostowała się. - Nie sądzę, żeby rozumiał

w pełni wszystkie implikacje obecnej sytuacji.

- A ja nie sądzę, abyś ty w pełni doceniała wszystkie

implikacje mojej sytuacji. Jestem na granicy totalnego

kalectwa, a ty tymczasem gadasz jak ktoś wyjęty

żywcem z Ulicy Sezamkowej. Nie próbuj osiągać

kompromisowi Nie wchodź z nim w żadne układy!

Po prostu spraw, żeby zszedł z moich pleców!

background image

- W porządku. Niech ci będzie - zwróciła na

Brutusa pełne furii spojrzenie. - Sam tego chciałeś,

więc nie mów, że cię nie ostrzegałam. Jeżeli natychmiast

nie zostawisz Juliana, od tej pory już na zawsze

będziesz dla mnie tylko psem, niczym więcej.

Splotła ramiona na piersiach i czekała na efekt.

Niedługo. Po dwóch sekundach zamiast na plecach

Brutus siedział już obok Juliana.

- Daj nam tę beczułkę - pies cofnął się i Callie

westchnęła.

- O co znów chodzi? - spytał Julian, z trudem

przyjmując pozycję siedzącą.

- Nie chce jej podać.

- Może dlatego, że nie ma rąk! Postaraj się

dowiedzieć, w czym problem.

- Naprawdę? - Callie wyszczerzyła zęby. - Chcesz,

żebym go przekonała? Nagle się na to zgadzasz?

Julian wbił palce we włosy.

- Zgodziłbym się na wszystko, byle tylko dostać tę

beczułkę. Rozmawiaj z nim, tańczcie, pomaluj go na

niebiesko w fioletowe grochy. Ale wydobądź ją od

niego.

Z rozczarowaniem pokręciła głową.

- Nadal nie chcesz zrozumieć? Nawet wiedząc, do

czego Brutus jest zdolny, dalej traktujesz go jak psa.

- Bo to jest pies!

Callie puściła to mimo uszu.

- Jeżeli Brutus nie chce oddać nam testamentu, to

z pewnością ma po temu bardzo rozsądny powód

- Brutus potwierdził to stwierdzenie, podbiegając do

Callie i ocierając się o jej bok. - Widzisz? - w od­

powiedzi usłyszała zgrzytanie zębów.

- Hej, gdybym tylko miał szansę, sam bym się

o ciebie otarł. Pomyśl tylko, ile czasu straciliśmy na

szukanie tego przeklętego testamentu. Moglibyśmy

zamiast tego spędzić go na... ocieraniu.

- Julianie! - zaprotestowała zszokowanym głosem

background image

Callie, w skrytości ducha nieprzytomnie zachwycona.

- Nie przy Brutusie!

- Niech sobie znajdzie kogoś z własnego gatunku.

A na razie odbierz mu testament. Jeśli jesteś taka

pewna, że cię zrozumie, wyjaśnij mu, co będzie, jeżeli

go nie dostaniemy.

Nagle do niej dotarło. Klasnęła w dłonie.

- Otóż to! Nie było go, gdy o tym rozmawialiśmy!

- uklękła przy psie i ujęła w dłonie wielki, włochaty

pysk. - Posłuchaj, kochany. Z pewnością masz bardzo

ważne powody, żeby nie oddawać nam testamentu,

lecz jeśli go nie dostaniemy, wszystko odziedziczy

Jonathan - zrobiła znaczącą pauzę - łącznie z tobą.

Brutus zawył przeszywająco, po czym przewrócił

się na grzbiet w najlepszej imitacji „martwego psa",

jaką Callie kiedykolwiek widziała. Rzuciła spojrzenie

Julianowi, który właśnie podnosił się na nogi.

- Mówiłam ci przecież. Brutus nie wiedział, że

twój ojciec może odziedziczyć Willow's End, inaczej

już dawno oddałby nam testament Gdybyś tylko

z nim porozmawiał, zamiast traktować go, jakby był

zwierzęciem czy czymś takim - podeszła do psa,

odpięła beczułkę od obroży i wręczyła ją Julianowi.

- Proszę. Zadowolony?

- Nie, nie jestem zadowolony. Nawet odrobinę.

Niespodziewanie objął ją w talii i przyciągnął

do siebie, wyciskając na jej ustach gorący, długi

pocałunek.

- To dopiero - szepnął tuż przy jej wargach - mogę

nazwać zadowoleniem - zawahał się, łagodnie odgar­

niając jej za ucho długie pasmo włosów. - Pamiętaj,

kochanie. Nieważne, co tam przeczytamy. To ludzie

się liczą - i jakby chciał dodać coś jeszcze, lecz

w ostatniej chwili zmienił zdanie. - Chodź, wracajmy

do domu i sprawdźmy, czy w ogóle warto było go

szukać. Zrobimy to u mnie w gabinecie.

Brutus pobiegł przed nimi. Gdy dotarli na miejsce,

background image

już tam czekał. Julian zdjął z biurka papiery i z namasz­

czeniem złożył na nim beczułkę.

Oboje usiedli i wpatrzyli się w nią.

- Może byś otworzył? - zaproponowała Callie.

- Ostatecznie to ty rozwiązałeś całą zagadkę.

- Jedynie dzięki temu, że znalazłaś jej list - zauważył

Julian.

- W porządku - zdecydowała. - Ja otworzę

beczułkę, a ty odczytasz testament - wzięła miniatu­

rową beczkę i zaczęła szukać zameczka. - Powiem ci

coś - stwierdziła, przekazując ją Julianowi. - Ty ją

otwórz, a ja go przeczytam.

Roześmiał się i wsunął paznokieć w praktycznie

niewidoczną szczelinę. Beczułka rozpękła się na dwie

połowy, a z jej środka wypadła długa, wąska koperta,

podpisana „Ostatnia Wola i Testament Maude

Margaret Hannigan".

Z wielkim skupieniem Julian ujął pierwszą stronę.

- Daj mi chwilę na zapoznanie się z najistotniejszymi

rzeczami, a potem przeczytam ci go na głos.

Testament liczył sobie cztery strony i odczytanie

ich nie zabrało Julianowi wiele czasu. Kiedy dotarł

do końca, odwrócił kartki i zaczął jeszcze raz od

początku. Następnie podniósł kopertę i zajrzał do

środka, wyciągając z niej pojedynczą kartkę papieru

listowego, którą także przeczytał. Wreszcie poprawił

okulary.

- No cóż, zielonooka, wygląda na to, że mamy

problem.

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY

Reguła numer 9

Wielkie listy nie rodzą się same. Trzeba

je napisać.

Brutus wydał z siebie żałobny skowyt i Callie

zesztywniała. Jej serce zaczęło wystukiwać szaleńczy

rytm.

- Problem? - spytała słabo. - Z testamentem?

Nie... Z pewnością Jonathan nie...

Julian upuścił papiery na stół i ujął jej rękę.

- Nie. Nie Jonathan. My dziedziczymy wszystko.

Ty i ja, razem. Maudie zostawiła list z wyjaśnieniem

- na jego ustach wykwitł delikatny uśmiech. - Wygląda

na to, że postanowiła nas wyswatać.

- A zatem o co chodzi? - spojrzała na niego ze

zdumieniem. Nagle zakrztusiła się, czując gwałtowne

zakłopotanie. - To dlatego, że chciała, żebyś ty i ja...

Miała nadzieję, że...

- Nie mogę mieć do niej pretensji, że chciała,

abyśmy się związali - pocieszająco uścisnął jej dłoń.

- To jedyna dobra rzecz, jaka wynikła z tego całego

zamieszania. - Jej radość z powodu tego wyznania

trwała bardzo krótko. Puścił ją i wstał, przecierając

dłonią oczy. - Nie ma pieniędzy. Callie. To znaczy,

jest bardzo mało. A skoro dziedziczymy wspólnie, nic

się nie zmieniło - nasze problemy, niestety, pozostały.

W istocie nawet zwiększają się, bo teraz musimy

podjąć ostateczną decyzję co do Willow's End.

Starała się opanować ogarniającą ją panikę.

- Coś wymyślimy. Wiem, że możemy to zrobić.

Przyznaję, że planowanie, odmawianie przysług i trzy­

manie krótko Teda i dzieciaków nie należą do moich

najmocniejszych stron. Ale czy nie rozumiesz? Wszys­

tko idealnie się zgadzało. Bo to akurat jest twoja

background image

specjalność. Wspólnie nam się uda - będziemy mieć

Brutusa i Willow's End.

- Callie...

- Teraz, kiedy zostałeś również opiekunem Brutusa,

musisz być dla niego miły. Żadnego przezywania czy

paskudnych gróźb - schyliła się i objęła psa. - To

dlatego nie chciałeś, żeby Julian znalazł testament?

Ale teraz nie ma się już czego bać. - „Boże, spraw,

żeby nie było się już czego bać!" - Wszystko będzie

tak, jak kiedyś - dokończyła.

- Nie, nie będzie - przerwał jej Julian.

- Co chcesz zrobić z domem? - spytała ostro. Słowa

te zawisły pomiędzy nimi. Julian bezradnie machnął

ręką. Zrozumiała wtedy bez cienia wątpliwości, jakie są

jego zamiary i ogarnął ją otępiający chłód. W milczeniu

potrząsnęła głową - Postanowiłeś go sprzedać, tak?

Nadal nie wierzysz, że potrafię dać sobie radę.

- Callie...

- Nie wolno ci! - wściekłość zapłonęła w niej.

- Przestań na chwilę myśleć logicznie! Pomyśl sercem!

- Właśnie to robię. Nie chcę sprzedać Willow's

End. To także mój dom! Ale muszę wziąć pod uwagę,

co będzie najlepsze dla ciebie.

- Willow

/

s End jest dla mnie najlepsze!

Przysunął się bliżej i przemówił cichym, pełnym

pasji głosem.

- Ten dom wali ci się na głowę. Nie masz ani

pieniędzy, ani umiejętności wystarczających do ukoń­

czenia remontu. Zresztą nie chodzi tu tylko o dom.

Jak myślisz, co czuję, kiedy widzę wszystkich tych

ludzi, którzy cię wykorzystują, kiedy oddajesz ostatni

grosz na oczyszczenie jakiegoś głupiego pomnika,

kiedy zaharowujesz się dla innych? Callie, nie mogę

tego znieść. I nie będę stał bezczynnie, i przyglądał się

temu, kiedy mogę to zmienić.

- Odbierając mi dom? - jej głos wzniósł się

o oktawę. Brutus zerwał się na równe nogi, w jego

background image

gardle rozległ się cichy warkot. Uspokajająco położyła

mu rękę na głowie i z trudem zniżyła głos, - Wiem, że

z punktu widzenia prawa mógłbyś wymusić sprzedaż.

Jeśli zażądałbyś swojej części spadku, to nie wątpię, że

jakiś sędzia nakazałby sprzedać Willow's End i podzie­

lić między nas zyski. Czy tak?

- Tak - przyznał.

- I zrobiłbyś mi coś takiego?

- Bardzo bym chciał, aby było inaczej - odparł

zmęczonym tonem. - Ale nie widzę innego wyjścia.

Nie, jeśli chciałbym potem spojrzeć sobie w oczy

- rozejrzał się wokół, jego twarz wykrzywił gorzki

grymas. - Czasem wydaje mi się, że to miejsce znaczy

dla ciebie więcej niż ja. Czy kiedykolwiek mieliśmy

dla siebie choć trochę czasu? Zawsze stawało między

nami Willow's End.

- Jestem w stanie wymyślić inne rozwiązanie.

- To znaczy?

- Uważasz, że nie dam sobie rady sama, że to dla

mnie za dużo. Gdybym ci dowiodła, że tak nie jest,

czy zgodziłbyś się zaniechać sprzedaży?

- Wyjaśnij to.

Miała już jego uwagę. Teraz potrzebowała jedynie

zgody.

- Podniesiemy stawkę naszego zakładu. Ja przez

tydzień odpowiadam „nie" na wszelkie prośby, a ty

zostawiasz zegarki i plany. Zwycięzca zdecyduje o losie

Willow's End.

- Chyba żartujesz.

Callie potrząsnęła głowa. Nigdy w życiu nie była

bardziej poważna - ani zdesperowana. Nie miała nic

do stracenia i wszystko do zyskania.

- Moje szkolne testy i twoja praca nad książką nie

liczą się jako część zakładu. Jeżeli po upływie siedmiu

dni, żadne z nas nie przegra, za zwycięzcę zostanę

uznana ja. W końcu dowiodę, że potrafię sobie

poradzić.

background image

Podjęcie decyzji zabrało Julianowi dłuższą chwilę.

Wreszcie skinął głową.

- Zgadzam się na te warunki - zdjął okulary

i spojrzał na Callie. Jego oczy były ciemne i odległe.

- A jeżeli przegrasz?

Callie nie zawahała się ani przez sekundę.

- Nie ma takiej możliwości.

Julianowi udało się wytrwać już trzy dni. Trzy

dni bez najmniejszego błędu. Jak on to robi? Za­

trzymała wszystkie zegary, pochowała kalendarze,

ale jemu to nie przeszkadzało, o nie! Świetnie

dawał sobie radę.

Ona natomiast spóźniała się na wszystkie spotkania.

W domu powoli docierało do niej, że wygranie zakładu

nie będzie wcale takie łatwe. Jak kiedykolwiek mogła

tak myśleć? Callie jęknęła. Łatwe? Prościej byłoby

dyskutować z nosorożcem, niż odmawiać rozlicznych

przysług, o jakie ją proszono w ciągu ostatnich

siedemdziesięciu dwóch godzin. Do tego jeszcze

odmawianie wszystkim nie było bynajmniej jedyną

trudną rzeczą, jakiej musiała stawić czoło.

Przez ostatnich sześć godzin musiała zajmować się

nieznośnymi dziećmi i ich równie nieznośnymi rodzi­

cami. Zmagała się z gniewem i frustracją, całkowicie

obcymi jej naturze. I powoli zaczęła się zastanawiać,

czy może Julian nie miał racji - przynajmniej częściowo.

Stopniowo rosło w niej podejrzenie, że Callie Marcus

była popychadłem. Dzień nie doszedł jeszcze nawet

do połowy, a ona miała już zupełnie dość, była bliska

łez i bardzo, bardzo nieszczęśliwa.

Rankiem czwartego dnia zakładu Callie postanowiła,

że czas już zacząć działać według planu.

- Po pierwsze - poinformowała Brutusa - musimy

wymyślić jakieś nowe, inteligentne usprawiedliwienia.

Nie mogę przecież mówić tylko „nie" - łyknęła kawy

background image

i odstawiła kubek na stół. - Szczerze mówiąc, mam

pewne wątpliwości, czy to słowo w ogóle należy do

mojego zasobu słownictwa.

Brutus chrząknął lekko, co Callie wzięła za oznakę

zgody.

- No cóż. Musimy jakoś wytrwać. Julian już

długo nie pociągnie. Przetrzymamy go, nie ma

sprawy.

Jej lojalny kibic i przyjaciel zaskomlił.

Mimo okazanego przez niego w ten sposób braku

wiary, czwarty dzień minął zaskakująco łatwo - z tej

prostej przyczyny, iż nikt nie zadzwonił. Dzień piąty

okazał się już trudniejszy - znów z bardzo prostego

powodu. Odezwał się telefon.

Callie sięgnęła po słuchawkę, spoglądając porozu­

miewawczo na Brutusa, siedzącego u jej stóp.

- Wiem, wiem. Nie bój się - Brutus wywrócił oczy.

- Nie patrz tak na mnie. Wiem, co robię - jedną ręką

odebrała telefon, zaś drugą zatkała sobie nos. - Prze­

praszam. Ten numer został odłączony albo jest

chwilowo niesprawny...

- Callie?

- Jeśli połączenie nastąpiło omyłkowo, proszę

sprawdzić numer i zadzwonić ponownie - odwiesiła

słuchawkę, ucinając protesty skonsternowanej Valerie

i uśmiechnęła się przebiegle do psa. - Widzisz? Jeszcze

tylko kilka dni i będziemy dobrzy.

- Nie ma mowy.

- Och! Siemasz, Julian. Długo tu jesteś?

- Dostatecznie długo, by stwierdzić, że grasz

nieczysto - splótł ręce na piersi.

Jej podbródek uniósł się o parę centymetrów.

- Nie przypominam sobie, żebyśmy cokolwiek

mówili na temat grania fair. Pamiętam tylko mnóstwo

gadania o przysługach, mówieniu „nie" i kupę

gdybania i a-co-jeśli. Ale... - telefon zadzwonił

ponownie i oboje spojrzeli na niego.

background image

- Nie odbierzesz? - spytał Julian po trzecim

dzwonku.

- Myślę, że chyba nie.

- Rozczarowujesz mnie, Callie - Julian westchnął

przeciągle. - W ogóle nie wczuwasz się w sytuację.

- Co za pech.

- ODBIERZ!

- Czego? - Calie warknęła do mikrofonu.

- Callie? To ty? Co się tam u licha dzieje?

- Nie mogę tego zrobić.

Zapadła dłuższa cisza, po czym Valerie zapytała,

wyraźnie zbita z tropu.

- Czego nie możesz zrobić.

- Wszystko jedno. Tego, po co dzwonisz. Nie

mogę. Zadzwoń w przyszłym tygodniu. Cześć! - trzas­

nęła słuchawką i odwróciła się do Juliana. - Proszę.

Jesteś teraz zadowolony?

- Niezupełnie - pokręcił głową i zaśmiał się.

- Chodź, ta konwersacja niewątpliwie długo zostanie

mi w pamięci. Następnym razem pozwól im poprosić,

zanim odmówisz.

- Ty robisz po swojemu, i ja też.

- I zanim minie ten tydzień, zostaniesz zlinczowana.

Zadzwonił telefon i Callie jęknęła. Nie da rady

znów przez to przebrnąć. Nieuprzejmość nie leżała

w jej naturze.

Musi być twarda i mówić „nie". Chwyciła leżący

obok telefonu notatnik i nabazgrała wielkimi literami

NIE. Następnie spojrzała wściekle na Juliana.

- I przestań się śmiać. To nie jest zabawne - pod­

niosła słuchawkę.

- Halo? - powiedziała słodko.

- Cześć, Callie. Mówi Brad Anderson. Czy mog­

łabyś poprosić Juliana? To pilne.

Odwróciła się do Juliana i zatrzepotała rzęsami.

- Ojej! Przykro mi, Brad. Gdybym poprosiła

Juliana, wyświadczyłabym ci przysługę, byłaby to też

background image

przysługa dla niego. To razem dwie. A mnie nic

wolno oddać nawet jednej - zanim Julian zdążył do

niej dobiec, odwiesiła słuchawkę i uciekła.

Szósty dzień stał się niemal jej klęską. Zdecydowała,

że wieści musiały już się rozejść. Prawdopodobnie

dzięki Julianowi. Niewątpliwie był zdolny do tego, by

rozgłosić szczegóły ich zakładu po całym Willow,

a potem wycofać się i oglądać całą zabawę. Czuła

ogromną pokusę, by zdjąć słuchawkę z widełek. Ale

nie. Wygra ten zakład, i to zgodnie z regułami - co

oznaczało trzymanie w tajemnicy powodów, dla

których stale odmawia.

Tak przynajmniej myślała do czasu, gdy zadzwoniła

Valerie.

- Czy nadal jestem twoją przyjaciółką? - zaczęła

Valerie żałośnie.

- To zależy. Czego chcesz?

- Właśnie o tym mówię. O co chodzi z tym

pytaniem, czego chcę? Czy nie mogę zadzwonić po

prostu po to, żeby sobie pogadać?

- A, chcesz porozmawiać. Świetnie - odetchnęła

Callie, wygodniej sadowiąc się na krześle. - To mogę

zawsze. Rozmawiaj.

- A co jest takiego złego w poproszeniu przyjaciółki

o drobną przysługę? Wytłumacz mi to. Czy ci się

narzucałam? Za bardzo wykorzystywałam naszą

przyjaźń? O co tu chodzi?

- Przysługa? - Callie wyprostowała się, zaalar­

mowana. - Proszę cię, nie używaj tego słowa. To

naprawdę niemiły wyraz i wiem, że tak naprawdę

wolałabyś sformułować to inaczej. Co powiesz na

„zastanawiałam się, czy nie mogłabyś..,"? Albo „Czy

pamiętasz, że obiecałaś..."? Coś, w czym nie pojawia

się to słowo na „p".

- Chciałabym pożyczyć twoje zabawki plażo­

we. Te, które zawsze wystawiasz dla dzieci, że-

background image

by mogły bawić się nad jeziorem. O drugiej wy­

jeżdżam w odwiedziny do mojej matki i miałan

nadzieję, że mi je podrzucisz. Czy to zbyt wiele dla

ciebie.

Callie stoczyła ze sobą krótką walkę, starając się

wykrztusić ów wyraz, który usiłowała wypowiedzieć

przez cały tydzień.

- Teraz? - to jedyne, co udało jej się rzec.

- Nie. O drugiej.

Zwalczyła przemożny impuls, nakazujący jej zgodzić

się. Ostatecznie Willow's End znaczyło więcej, anieżeli

kupa zabawek.

- Nie mogę - oznajmiła z uśmiechem. Nie było to

wprawdzie gołe „nie", ale cholernie blisko.

- Callie, strasznie mi na tym zależy. Jeżeli pod­

rzucenie ich stanowi jakiś problem, mogę wpaść

i odebrać je osobiście. W porządku? - Valerie nie

czekała na odpowiedź. Callie usłyszała radosne:

- Dzięki! Kochana jesteś - i połączenie zostało

przerwane.

Callie otworzyła drzwi znajdującej się pod schodami

szafy i zaczęła w niej grzebać, cały czas sprzeczając

się z Brutusem.

- Posłuchaj. To nie jest tak naprawdę przysługa.

Wyciągam je przecież co rok. To nic takiego.

Brutus zaskowyczał nieszczęśliwym głosem.

- Nie robię tego dla Valerie, tylko dlatego, że

akurat przypomniałam sobie o plażowych zabawkach

i uświadomiłam, że naszych jeszcze nie wyjęliśmy. To

nie przysługa. Wcale a wcale. A już z pewnością nie

ma to nic wspólnego z zakładem.

Pies zawarczał w odpowiedzi.

Odwróciła się i popatrzyła na niego groźnie.

- No, dobrze. To coś w rodzaju przysługi. Ale jeśli

ty mu nie powiesz i ja mu nie powiem, Julian nigdy

się o tym nie dowie. A to, czego nie wie, nie może mu

background image

zaszkodzić - wróciła do pracy i nachylając się głębiej,

dostrzegła sfatygowane kartonowe pudło.

Zanim jednak zdążyła je złapać, coś ciężkiego

uderzyło ją z tyłu, posyłając w głąb szafy. Callie

z trudem usiadła, zmagając się z zimowym płaszczem,

który w niewytłumaczalny sposób znalazł się na jej

głowie.

- Hej! - krzyknęła. - Co się dzieje? Kto zgasił

światło? - głową uderzyła o ścianę, - Kiedy stąd

wyjdę - wymamrotała, rozcierając stłuczone czoło

- na świecie będzie mniej o jednego psa.

Macała przed sobą, póki nie wyczuła drzwi. Po

krótkich poszukiwaniach odnalazła gałkę i z westchnie­

niem ulgi przekręciła ją, po czym pchnęła. I jeszcze raz.

- Brutus nie mógł mnie przecież zamknąć - powie­

działa do siebie. - Jest dobry, ale nie aż tak dobry

- podniosła się na nogi i zabębniła pięścią w drzwi.

- Jesteś dobry - wrzasnęła - ale nie aż tak dobry! Nie

możesz mnie tu trzymać wiecznie - zmarszczyła brwi.

- Chyba nie,

W szafie nie było wyłącznika światła. Miotając się

w ciemności, odrzuciła z drogi kalosz, kłębek włóczki

i globus, po czym uklękła, przyciskając twarz do

podłogi. Wszystko było czarne, absolutnie czarne.

Eksperymentując, wsunęła palce w wąską szczelinę

pod drzwiami i... napotkała futro.

- Ty... ty... - chwyciła klamkę i pchnęła ją z całej

siły. Poruszenie stu kilogramów upartego psa nie

było sprawą prostą. - Odejdź od drzwi, ty nadęty

pud1u! - przytknęła ucho do drewnianej powierzchni

i usłyszała ciche chrapanie.

W jakiś czas później drzwi szafy otwarły się i do

środka wpadło jaskrawe światło słoneczne. Callie

zamrugała powiekami i uniosła wzrok na Juliana.

- Cześć! - przywitała go. Przez długą chwilę stał

w milczeniu, a jego spojrzenie wędrowało tam i z po­

wrotem - z niej na pudełko zabawek.

background image

- Nie będę chyba pytał - oświadczył w końcu.

- Po prostu zamknę drzwi i pójdę sobie.

- Brutus mnie tu zamknął - wyjaśniła z sennym

uśmiechem, wyciągając do niego ręce. - Czy to nie

paskudne z jego strony?

Postawił ją na nogi, wybuchając śmiechem, gdy

zachwiała się i upadła na niego, rozsiewając wokół

plażowe zabawki.

- Moim zdaniem to czyste okrucieństwo - odparł

i ucałował ją.

Nic innego nie zdołałoby tak dokładnie jej rozbudzić.

Obejmując ramionami jego szyję, odpłaciła mu poca­

łunkiem.

- Pragnę cię - poinformował ją ochryple.

Niechętnie oderwała się od niego, uniosła rękę

i przesunęła palcem po szorstkiej skórze pokrywającej

jego brodę.

- Ja także cię pragnę. I co zrobimy z tym fantem?

- Wrócimy do szafy i zamkniemy drzwi?

Zaśmiała się, potrząsając głową.

- Kuszące, ale nie ma tam aż tyle miejsca. - Nagle

przypomniała sobie o Valerie. - Która godzina? Czy

już po drugiej? - urwała. - A racja, ty już nie nosisz

zegarka. Jak mogłam zapomnieć?

- Nie wiem - mruknął Julian, przytulając ją mocniej.

W jego oczach błysnęło rozbawienie.

- Chyba wciąż jeszcze śpię - schyliła się i podniosła

plastykowe wiaderko i łopatkę, spoczywające tuż

u ich stóp: - Miałam właśnie wyciągnąć te zabawki,

kiedy Brutus... - nagle uświadomiła sobie, co właściwie

wyznała. - To znaczy... widzisz...

- Widzę lepiej, niż ci się wydaje, kochanie. Nie

uważasz, że Brutus zamknął cię w szafie, aby właśnie

temu zapobiec?

- Nie bądź śmieszny - Callie wrzuciła resztę zaba-

wek do szafy i zatrzasnęła drzwi. - Naprawdę, Julianie.

Mówisz tak, jakbyś myślał, że to człowiek, czy co,

background image

Zakrztusił się śmiechem.

- Zauważyłem, że nie powtarzasz tego, kiedy ten

kundel jest w zasięgu słuchu - uniósł jej podbródek

i zmuszona była na niego spojrzeć. - Przewidywałem,

że ten zakład nie będzie dla ciebie łatwy. I zdaję sobie

sprawę z tego, jak bardzo się starasz. Możesz tego

dokonać, Callie. Wiem, że możesz.

- Nie jestem taka pewna. - Jej usta skrzywiły się

lekko.

- Pomyśl o tym, jako o umiejętności, którą musisz

opanować. Sztuce mówienia „nie".

- Ale dlaczego? Dlaczego przez cały czas mam

mówić „nie". Zdecydowanie wolałabym mówić „tak".

Jego usta musnęły wargi Callie.

- Czy mam ci zaproponować coś, na co możesz

odpowiedzieć „tak"?

- Nie - odparła z perwersyjnym zadowoleniem.

- Do diabła, Julianie! To niesprawiedliwe. Zmuszasz

mnie do czegoś, co stoi w całkowitej sprzeczności

z moją naturą.

- Wcale nie - stwierdził z uporem. - Nalegam, .

abyś nauczyła się odmawiać, jeśli to konieczne. Nie

chcę bynajmniej, byś odmawiała wszystkich przysług.

Po prostu naucz się wybierać.

- Cóż, skoro nie wolno mi nikomu pomóc, czy

tego chcę, czy nie, to myślę, że zadzwonię do Valerie

- oznajmiła z godnością. - Żeby pogadać. Tylko po

to. Zdecydowanie nie z powodu jakichkolwiek plażo­

wych zabawek, ani durnych zakładów.

Lecz po telefonie i zdecydowanie kiepskich uspra­

wiedliwieniach, w których unikała starannie ja­

kichkolwiek aluzji do zakładu, Callie zastanowiła

się nad tym, co powiedział Julian. Długo nad tym

myślała - przez całą resztę dnia - podczas gdy

on i dzieciaki zajmowali się remontem. Patrzyła,

jak razem pracują, jak rośnie więź między nimi

i wzajemny szacunek. I patrzyła na niego. Nie

background image

było to specjalnie trudne - wręcz przeciwnie, bardzo

przyjemne. Podobał się jej sposób, w jaki się po­

ruszał. Jego brązowe oczy, które jaśnieją, gdy się

śmieje, i ciemnieją, gdy jest zły. I to, jak zdejmuje

okulary, zastanawiając się nad jakąś odpowiedzią,

lub podsuwa je wysoko, gdy instynktownie chce

zdystansować się od czegoś lub kogoś.

Kochała go. Kochała jego śmiech i poczucie humoru,

jakie by ono nie było dziwne. Kochała go nawet za

to, co próbował zrobić, choć nie zgadzała się z jego

rozumowaniem.

Nie rozwiewało to jednak dręczących ją wątpliwości.

Powiedział, że nie może jej nic obiecać co do Willow's

End, gdyby przegrała zakład. I poza warunkami

tegoż zakładu nie zaproponował jej nic więcej.

Teraz to już nie wystarczało. Nawet Willow's End

nie było najważniejsze. Pragnęła mieć Juliana, nie

dom. Chciała zostać częścią jego życia, mieszkać

z nim, kochać go i mieć z nim dzieci. Niestety, tego

jej nie zaproponował.

Siódmego dnia Callie uświadomiła sobie, że wygra

zakład. Sprawiło jej to przyjemność, lecz nie szaleńczą

radość, jakiej oczekiwała. Zamiast tego zrozumiała,

że wolałaby zażądać czegoś zupełnie innego niż

Willow's End. Gdyby mogła, poprosiłaby o miłość

Juliana.

Zadźwięczał telefon. Odebrała go bez wahania.

- Halo? Tak, panie burmistrzu, co mogę dla pana

zrobić? - słuchała przez minutę, po czym odparła

gładko. - Dziękuję za pamięć, ale obawiam się, że nie

mogę panu pomóc. Czy rozmawiał pan z Suzanne

Ashmore? Suzanne zawsze gotowa jest podać pomocną

dłoń. Tak, może następnym razem. Mnie też bardzo

miło.

Odłożyła słuchawkę i westchnęła. Cóż, jeśli już nic

więcej, to przynajmniej uzyskała dużą wprawę w od-

background image

mawianiu pomocy. Nie wiedziała tylko, czy uznać to

za pozytywne osiągnięcie. Telefon zadzwonił po raz

drugi i sięgnęła po niego, zadowolona, że dziś kończy

się zakład. To zaczynało być męczące.

- Halo?

- Callie? To ja - odezwał się stłumiony głos.

- Donna? - Callie zmarszczyła brwi. - Coś nie

w porządku? Twój głos brzmi jakoś dziwnie.

W odpowiedzi usłyszała dźwięk, podgrzanie przy­

pominający szloch.

- To chodzi o Cory'ego. Coś się stało.

- Co? Co takiego? Czy coś mu jest?

- Nie, to nie to. Wpadł w kłopoty. Jestem na

posterunku policji. Oni... oni go aresztowali - tym

razem nie było wątpliwości: płakała. - Proszę cię,

przyjedź.

- Oczywiście - zapewniła ją Callie kojącym tonem.

- Spróbuj się uspokoić, Donna. Już jadę. Jesteś na

posterunku Southside?

- Tak. Szybko, Callie. Boję się.

- Wiem. Dobrze zrobiłaś, dzwoniąc do mnie. Będę

tam za pięć minut.

Callie odwiesiła słuchawkę i przymknęła oczy. Nawet

przez sekundę nie wątpiła, że postępuje słusznie.

Musi pomóc Cory'emu. Nie ma wyboru. Pewne rzeczy

są ważniejsze, niż zakład o dom.

Żal przyjdzie później.

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Reguła numer 100

Reguły istnieją po to, aby je łamać.

Callie zahamowała przed posterunkiem policji na

Southside i wyskoczyła z samochodu.

- Co się stało? - spytała ostro Donnę, która

natychmiast do niej podbiegła. - Gdzie jest Cory?

- W środku. Policja myśli, że on jest zamieszany

w kolejny przypadek wandalizmu. On tego nie zrobił,

Callie. Był wtedy w Willow's End. Ale nikt mu nie

wierzy - spojrzała na budynek policyjny i w jej

błękitnych oczach mignął strach. - Chyba go aresz­

towali. Jeżeli dowiedzą się o tym jego rodzice, to

będzie w wielkich kłopotach. Pomożesz nam?

- Oczywiście - razem pośpieszyły do środka i pode­

szły do dyżyurnego policjanta.

- Witaj, Callie - przywitał ją sierżant Collins.

- Czemu zawdzięczam tę nagłą wizytę?

- Przyszłam tu z powodu Cory'ego Muldrewa

- odparła, uspokajająco ściskając dłoń Donny.

Na szczęście wyjaśnienie całej sytuacji nie zabrało

zbyt wiele czasu. Zajmujący się sprawą policjant nie

robił żadnych problemów. Porównali zeznania i, ku

wspólnej uldze, odkryli, że w czasie zajścia Cory

pracował w Willow's End.

- Jestem przekonana, że Cory nie mógł tego zrobić

- tłumaczyła sierżantowi Collinsowi. - Gdybyście

potrzebowali świadectwa Juliana...

- Nie, nie trzeba. Zabierz tego młodego człowieka

do domu, to wszystko.

- Czy moi rodzice muszą wiedzieć, że tu byłem?

- spytał Cory. - Jeśli ojciec się dowie, może chcieć

wnieść oskarżenie o nieuzasadnione aresztowanie czy

coś w tym rodzaju.

background image

Callie wymamrotała pod nosem bardzo nieprzy­

zwoite słowo, po czym złapała chłopca za koszulę.

Zanim zdążył coś jeszcze powiedzieć, wyciągnęła go

siłą z posterunku do samochodu. Kwadrans później

była już z powrotem w Willow's End - kompletnie

wyczerpana.

Padła bez sił na kuchenne krzesło i zwiesiła głowę.

A więc przegrała zakład. Straciła Willow's End.

Postąpiła zgodnie ze swoim sumieniem i uczyniła

słusznie. Julian zrozumie, że to sprawa sumienia.

- Callie?

Uniosła głowę i ujrzała Juliana, stojącego w drzwiach

kuchni. Postąpił w jej stronę, ona zaś wbiła w niego

wzrok niezdolna, by cokolwiek powiedzieć. Odpowiedź

oznaczałaby przypieczętowanie faktu przegrania za­

kładu, a Callie chciała, żeby jeszcze przez parę minut

wszystko było tak, jak dawniej.

Julian uśmiechnął się do niej ciepło.

- Szukałem cię jakiś czas temu. Myślałem, że może

chciałabyś popływać. Obawiam się jednak, że teraz

jest już za późno - wskazał na swój garnitur.- W pracy

zdarzyło się coś niespodziewanego i muszę się widzieć

z jednym z klientów, w Peorii.

Jego ciemne włosy, nadal wilgotne, przylegały do

czaszki czarnymi falami. Nie odrywała od niego

wzroku.

- Wszystko w porządku? - spytał z niepokojem.

- Jasne - niemal się uśmiechnęła. Zawsze było „w

porządku", kiedy znajdował się w pobliżu. Jakby

posiadł magiczną umiejętność sprawiania, że jej świat

stawał się przyjazny.

Zawahał się, wyraźnie nie chcąc odejść.

- Gdzie byłaś?

- W mieście - głęboko zaczerpnęła tchu. Powinna

mu powiedzieć i mieć już to za sobą. Czekanie

niczego nie ułatwi. - Julianie...

- Jesteś pewna, że dobrze się czujesz? - podszedł

background image

do stołu, rzucił na niego płaszcz i teczkę. - Jesteś

taka... taka spokojna. - A, przy okazji - gratuluję

-uśmiechnął się szeroko na widok jej zdumienia.

- Chodź tu. Mam coś dla ciebie.

- Julianie - powiedziała szybko Callie. - Muszę ci

powiedzieć, że...

- Powiesz mi potem. To jest ważniejsze.

Położył jej dłonie na ramionach i przyciągnął do

siebie. Callie odetchnęła głęboko, wdychając jego

zapach. Już to tylko wystarczyło, by zakręciło jej się

w głowie. Objęła go wpół i poddała się uściskowi,

tuląc głowę do ciepłej, kojącej piersi. Tak dobrze

czuła się w jego ramionach. Wszystko inne zbladło

w zestawienia z tym faktem.

- Gratulacje, zielonooka - mruknął. Jego usta

muskały jej wargi. - Udało ci się. Pięć minut temu

wygrałaś zakład. Szczerze mówiąc, miałem wątpliwości,

ale dałaś radę. Nie mógłbym być szczęśliwszy.

Callie zacisnęła powieki. Jego dotyk, słuchanie

tych słów - wszystko to było jedną wielką torturą.

Nie zasłużyła na pochwały. Musi wyznać prawdę,

nawet jeśli nie zdoła znieść widoku rozczarowania

i pogardy, zastępujących w jego oczach dumę i radość.

Kiedy Julian się dowie, co zrobiła, będzie musiał

sprzedać Willow's End. Nie ma innego wyjścia.

Delikatnie uwolniła się z jego objęć.

- Julianie, jest coś, o czym muszę ci powiedzieć.

Nie wygrałam zakładu. Niedawno dzwoniła Donna.

Potrzebowali z Corym mojej pomocy. Nie mogłam

im odmówić.

Czuła narastający w nim chłód. Milczał, lecz pod

tą spokojną powloką jego mózg pracował w szaleńczym

tempie.

- Porozmawiamy o tym później - powiedział cicho.

- Teraz nie ma na to czasu. Przepraszam. Gdyby nie

ta sytuacja w biurze... Zajmiemy się tym, gdy tylko

wrócę.

background image

- Czy ma to sens? - szepnęła.

- Zawsze jest jakiś sens - choćby z tej jednej

przyczyny...

Nachylił się i pocałował ją. Jego usta były twarde,

zdecydowane, w ciszy składały obietnice, którym

Callie pragnęła wierzyć. Przywarła do niego. Jej dłonie

wślizgnęły się pod bawełnianą koszulę i zamknęły na

ramionach. Uściskiem, gorącym pocałunkiem błagała

bez słów o wyrozumiałość... o miłość.

- Julianie... - wyszeptała cichutko.

Przebiegł dłonią po jej włosach, pociągając je lekko.

- Bądź cierpliwa, Callie. Wszystko będzie dobrze.

Zaufaj mi - z tymi słowami podniósł walizeczkę,

zabrał płaszcz i wyszedł.

„Zaufaj mi", powiedział Julian. I ufała. Zawierzyłaby

mu własne życie. Ale nie Willow's End. Wcale nie

ukrywał swoich zamiarów - chciał je sprzedać. I dzięki

niej teraz mógł to zrobić.

Brutus przytruchtał do kuchni i klapnął na podłogę,

odwracając od niej głowę.

- Wiem, wiem - powiedziała. - Zawaliłam sprawę.

Zawiodłam wszystkich. Odczep się, dobrze?

Pies westchnął donośnie.

- Przynajmniej wiem, jak między nami rzeczy stoją

- wymamrotała.

- No dobra! Czy ktoś mi w końcu łaskawie wyjaśnij

co tu się właściwie dzieje? Dosyć już tych tajemnic

- Valerie z rozmachem otworzyła tylne drzwi.

Callie spojrzała na nią i wybuchnęła płaczem.

- Wiedziałam. Wiedziałam! - krzyknęła zdumiona

przyjaciółka. - Wszystkie te dziwaczne telefony, żałosne

wykręty. Całe Willow aż huczy od pogłosek, jak

bardzo się zmieniłaś. Zdecydowali, że to zły wpływ

Juliana i że powinno się go przegnać z miasta.

Powiedziałam im, że najpierw z tobą pogadam

- odwróciła się do Brutusa. - A ty zjeżdżaj stąd! Nie

życzę sobie żadnych ponurych min - to tylko pogarsza

background image

sytuację. Poza tym, to sprawy między nami, dziew­

czynami. A ciebie, mimo operacji, nadal uważam

raczej za samca.

Brutus z parsknięciem uniósł się na nogi i opuścił

pomieszczenie.

Valerie złapała Callie za ramiona i podprowadziła

do stołu.

- Siadaj. Ja zrobię herbatę. Choć z twojego wyglądu

wnoszę, że bardziej by ci się przydała duża whisky

- zalała wrzątkiem przygotowane torebki i postawiła

na stole dwa parujące kubki. - A teraz gadaj. Co się

tu dzieje?

Wydawało się, że minęła wieczność, nim Callie

opowiedziała całą historię. W końcu jednak zabrakło

jej słów. Valerie z namysłem uniosła kubek.

- Chcesz znać moje zdanie?

- A spodoba mi się? - Callie uśmiechnęła się słabo.

- Raczej nie. Ale i tak ci je powiem. Julian ma rację.

Ludzie naprawdę cię wykorzystują. Nawet ja to robię

- gestem uciszyła protesty przyjaciółki. - Och! nie

z rozmysłem. Po prostu zawsze jesteś taka gotowa do

pomocy. Po pewnym czasie ludzie zaczynają traktować

to jak coś oczywistego. Potrzeba przewodniczącego

jakiegoś komitetu? Poproście Callie. Tuzin ciastek na

szkolną imprezę? Callie upiecze. Ktoś musi się zająć

Tomem, Dickiem czy Dannym? Callie ubóstwia dzieci.

- Okay, okay. Przecież myślę. Dostałam dziś

nauczkę - westchnęła. - I co to dało? Straciłam

Willow's End.

- Czy Julian ci to powiedział?

- Mówił, że chce sprzedać dom.

- Chce. Jest pewna różnica między „chce" a ,,za-

mierza". Callie, jemu wyraźnie na tobie zależy. Czy

nawet przez sekundę sądziłaś, że naprawdę chciałby

ci odebrać Willow's End? Mam wrażenie, że przez

cały czas robił wszystko, co w jego mocy, abyś to ty

wygrała wasz zakład.

background image

Callie potrząsnęła głową.

- Jeżeli chciał, żebym wygrała, to czemu po prostu

nie zgodził się, byśmy zatrzymali Willow's End?

- Ponieważ będąc w Chicago przez cały czas

zastanawiałby się, co też ty tu wyczyniasz i w co

nowego się wplątałaś. Myśl, dziewczyno! Zdajesz

sobie sprawę, ile Julian ryzykował, zakładając się

z tobą?

- On ryzykował? To ja tracę Willow's End.

- On też je traci - łagodnie zwróciła jej uwagę

Valerie. - Julian nigdy nie powiedział, że nie chce

tego domu. W rzeczywistości ani przez chwilę nie

myślał w tej sprawie o sobie. Chciał sprzedać Willow's

End, bo martwił się o ciebie. Usiłuje zrobić tak, jak

będzie najlepiej dla ciebie. I zależy mu na tym do tego

stopnia, że zaryzykował nawet wasz świeży związek.

- Ja... nigdy o tym nie pomyślałam - wyjąkała

Callie. - Ale co teraz? Zawiodłam na całej linii. To

znaczy nie, musiałam przecież pomóc Cory'emu. Tylko

że przegrałam zakład.

- Chyba musisz zdecydować, co jest dla ciebie

ważniejsze, Willow's End czy Julian,

„Julian" - w jej umyśle natychmiast pojawiła się

odpowiedź. Z żalem odsunęła na bok swe wspo­

mnienia, związane z Willow's End. Julian miał

rację. To nie dom był ważny, lecz ludzie, którzy

w nim mieszkali. A on sam był niewątpliwie naj-

ważniejszy.

- Dziękuję - odparła z szerokim uśmiechem. - Sama

nie wiesz, jak bardzo ułatwiłaś mi wszystko.

Nieco później tego samego popołudnia w domu

rozległ się dźwięk dzwonka u drzwi frontowych.

Myśląc, że to może Julian, Callie podbiegła, by go

wpuścić. Pojęła swoją pomyłkę już w momencie

otwierania drzwi. Julian nie dzwoniłby przecież - tylko

wszedł.

background image

Ujrzała przystojnego wysokiego mężczyznę, który

wyciągnął do niej rękę.

- Cześć - powiedział. - Jestem Brad Anderson.

- Oczywiście - odparła Callie, potrząsając jego

dłonią. - Jak ci leci, Brad? Wejdziesz? - Brutus

warknął cicho i Callie spojrzała na niego ze zdumie­

niem. Co mu się stało?

- Z rozkoszą - odparł skwapliwie Brad, zawahał

się jednak. - Czy twój pies gryzie?

- Nie jestem pewna - przyznała szczerze Callie.

Wspólnik Juliana roześmiał się, jakby powiedziała

doskonały dowcip, i Callie nie miała odwagi wyjaśnić,

że mówiła absolutnie poważnie.

- Miło cię znów widzieć - uśmiechnął się do niej.

W jego oczach dostrzegła zachwyt. Callie nie wiedziała

jednak, czym w gruncie rzeczy miałby się tak zachwycać.

- Juliana nie ma. Musiał wyjechać służbowo do

Peorii.

- Wiem. Właśnie stamtąd wracam. Wstąpiłem, żeby

zabrać do Chicago pewne papiery. - Brad pogrzebał

w kieszeniach płaszcza i wyjął kopertę. - Julian kazał

ci to doręczyć.

Nie dbając o to, czego w podobnych sytuacjach

wymaga zwykła uprzejmość, Callie rozdarła kopertę

i pośpiesznie przebiegła oczami tekst. „Callie, daj

Bradowi, co tylko będzie chciał. Przykro mi z powodu

zakładu, ustalimy wszystko po moim powrocie". List

podpisany był zamaszystym inicjałem.

- Posłuchaj - odezwał się Brad. - Nie chciałbym

cię poganiać, ale naprawdę muszę zabrać te papiery

- rozejrzał się z zapałem. - Choć miałem nadzieję, że

zechcesz pokazać mi dom.

Callie patrzyła na niego ze zdumieniem.

- Masz na myśli wycieczkę, czy coś w tym rodzaju?

- widząc jego potakujące skinienie, usiłowała zgadnąć.

- A, pewnie chcesz zobaczyć zmiany, jakie wprowadził

Julian.

background image

- Jeśli sądzisz, że warto - Brad wzruszył ramionami.

- Tak naprawdę, to interesuje mnie przede wszystkim

samo miejsce. Jeśli Julian zrobił coś, co mi się nie

spodoba, zawsze mogę to zmienić.

Callie przekrzywiła głowę. Brad wyglądał raczej na

człowieka inteligentnego, a jego słowa były raczej

jasne. Dlaczego więc nic z nich nie rozumiała? Musi

czuć jeszcze otępienie. Zbytni natłok wrażeń chyba

czasowo uszkodził jej mózg. Coś takiego!

Przypomniała sobie instrukcje Juliana. Były bardzo

wyraźne. Biorąc pod uwagę obecną sytuację, najroz-

sądniej będzie ściśle się ich trzymać.

- Od czego chciałbyś zacząć?

- Nie masz nic przeciw temu? Z jakiegoś powodu

sądziłem, że możesz nie mieć na to ochoty.

- Julian pisze, żeby dać wszystko, czego tylko

chcesz - wyszczerzyła zęby w udanym uśmiechu.

- Życzysz sobie szczegółowej wycieczki, czy wystarczy

ci pobieżne zwiedzanie?

- Szczegółowej.

Najpierw Callie zaprowadziła go do jadalni, za­

skoczona, że Brutus zdecydował się im towarzyszyć.

Wskazała wprowadzone ulepszenia, nie starając się

nawet ukryć dumy, jaką oboje z Julianem czuli z tego

powodu. Szczególnie odnowienie ozdobnego sufitu

było niezmiernie trudne.

- Nieźle - Brad wskazał drzwi z drugiej strony

pokoju. - Dokąd prowadzą?

- Do kuchni.

- To chyba nie problem - mrugnął do niej - choć

znając moją żonę przypuszczam, że będzie chciała

wywalić ścianę i połączyć te dwa pokoje.

Callie spojrzała na niego, jakby nagle zwariował.

- Więc jej nie pozwól.

Wybuchnął śmiechem, a ona zastanowiła się, czy

aby na pewno to Brad oszalał.

- Widzę, że nie straciłaś poczucia humoru. To

background image

dobrze. Obejrzyjmy kuchnię - ruszył naprzód, Callie

i Brutus podążyli jego śladem. - Marie dostanie

apopleksji, kiedy to zobaczy.

- Znowu twoja żona? - domyśliła się Callie.

- A dlaczego miałaby dostać apopleksji na widok

mojej kuchni. Eee, kuchni Juliana.

- Bo uwielbia chrom i szkło. Cały ten dąb do­

prowadzi ją do szału.

- Pozwól sobie powiedzieć, co Marie może...

Brad podszedł do kuchennych drzwi i wyjrzał na

zewnątrz.

- A oto i jezioro. Boże, kocham je! Spędziliśmy tu

kiedyś całe wakacje. Pamiętasz?

- Aż za dobrze - mruknęła Callie.

- Ono należy do domu, prawda? Nie stanowi

czyjejś własności?

- Nie. A teraz posłuchaj.:.

- Fantastycznie. Chodź dalej. Sprawdźmy pozostałe

pokoje.

Brutus warknął za oddalającymi się plecami męż­

czyzny.

- To dopiero piła!- rzekła Callie. - A Julian miał

czelność narzekać na Maudie. Maudie mogłaby

pobierać lekcje u tego gościa - potrząsnęła głową.

- To dziwne. Nie pamiętam, żeby już wtedy był taki.

Znaleźli Brada w bibliotece.

- Czy mogłabyś to przytrzymać? - poprosił, podając

jej jeden koniec miarki. - A teraz stań przy oknach,

a ja zobaczę, ile tu mamy miejsca.

- Czy byłbyś tak uprzejmy wyjaśnić mi..

- Cholera! No cóż, to nie problem. Trzeba będzie

wyrzucić te biblioteczki. W przeciwnym razie sauna

Marie tu nie wejdzie.

- Ustalmy od razu jedną rzecz. Nie tkniesz tych

regałów nawet palcem. To prawdziwy mahoń i mają

ponad sto lat!

- Aż tyle? Definitywnie trzeba się ich pozbyć. Już

background image

dawno przestały być użyteczne, zgodzisz się z tym

chyba?

- Nie, nie zgodzę się. Co to właściwie ma znaczyć?

Przychodzisz tu i mierzysz pokoje, planujesz wy­

rzucanie mebli, burzenie ścian? Nie ty jesteś właś­

cicielem tego domu.

- Może jeszcze nie. Ale już wkrótce będę.

Callie poczuła się, jakby ktoś nagle wymierzył jej

ogłuszający cios. Spojrzała na niego wstrząśnięta,

a z jej twarzy odpłynął wszelki kolor.

- Nie - szepnęła z niedowierzaniem. - To niemoż­

liwe.

Brad jęknął.

- Nie wiedziałaś? Nic dziwnego, że byłaś taka

spokojna.

- Julian... - głos jej się załamał i musiała przywołać

całą swą determinację, by dokończyć to pytanie.

- Julian sprzedaje ci Willow's End?

- Obiecał mi prawo pierwokupu.

- Kiedy? Jak...?

- Przez telefon - Brad bezradnie wzruszył ramio­

nami. Dziś zaś dowiedziałem się, że Willow's End jest

jego własnością. A skoro tak...

- Słabo ci? Lepiej wyjdźmy na świeże powietrze

- zaproponował Brad. Wziął ją za rękę i praktycznie

wypchnął za drzwi, na słońce. Zatrzymał się dopiero

przy krzaku róż, który Callie i Julian zasadzili specjalnie

dla Maudie.

Wyciągnęła rękę i łagodnie dotknęła wielką czerwoną

różę, przełykając łzy. Jak miała to znieść?

- Hej, Callie - powitał ją głos, dochodzący z pod-

jazdu. - Co się dzieje?

Odwróciła się, niepewna, czy widok Cory'ego

polepszy sytuację, czy może jeszcze ją pogorszy.

Wiedziała jedno - nie wolno jej się rozpłakać.

- Callie? - powtórzył z troską Cory. - Co ci jest?

- spojrzał na Brada i w jego oczach błysnęło podaj-

background image

rzenie. - Ten facet cię zaczepia? Chcesz, żebym dał mu

w zęby? Po tym, co dzisiaj zrobiłaś, jestem ci coś winien.

Brad odsunął się nieco od nastolatka, wyraźnie

szukając jakiegoś neutralnego tematu rozmowy.

- Co za śliczne róże - zauważył, próbując wylać

nieco oliwy na wzburzone fale. - Jaka szkoda, że

mamy na nie uczulenie - kichnął, jakby podkreślając

te słowa, po czym cisnął na pokryte oliwą wody

płonącą pochodnię. - Może Marie zasadzi zamiast

nich lilie.

- Lilie! - napływające do oczu łzy zniknęły,

zastąpione szaleńczą furią. - Maudie nie cierpi lilii!

Jednocześnie rozległ się mrożący krew w żyłach

skowyt i wściekłe warczenie, po czym Brad zniknął

pod kupą brązowego futra.

- Ratunku! - dobiegł ich zduszony krzyk.

- Załatw go, Brutus - zachęcał donośnie Cory.

- Bo jak nie, to ja się tym zajmę - zerknął na Callie.

- Nie powiedziałaś jeszcze - za co obrywa ten gość?

Nie zdołała powiedzieć, na podjeździe zahamował

samochód, z którego wyprysnął Julian. Rzucił się

w sam środek kotłowaniny i na moment zniknął

w wirze fruwających skrawków futra i drogiego

garnituru. Ku całkowitemu zdumieniu Callie, wynurzył

się stamtąd po chwili, jedną ręką trzymając Brada,

drugą zaś - Brutusa.

- Co się tu, u ciężkiego licha, dzieje? - spytał ostro.

- On - oznajmiła rozwścieczona Callie, oskar-

życielko wskazując Brada - chce powyrywać róże

Maudie i zasadzić na ich miejsce lilie! Jeżeli Brutus

nie przegryzie mu gardła, to ja to zrobię!

Brutus posłusznie skoczył na Brada, szczerząc kły.

Julian musiał użyć całej swojej siły, aby go po­

wstrzymać.

- Siadaj i zamknij się! - rozkazał Julian stanowczo.

Wbrew oczekiwaniom wszystkich obecnych. Brutus

posłuchał natychmiast. Julian zwrócił zimne spojrzenie

background image

na swego wspólnika. - Chcesz zasadzić lilie na miejscu

róż Maudie? Zwariowałeś?

- Ja zwariowałem? Ja? - krzyknął Brad, cofając się

wolno. - Nie ma mowy! Nie kupiłbym tego domu

wariatów, nawet gdybyś go dawał za darmo!

- Tak? A kto cię prosił? - wtrącił swe trzy grosze

Cory.

- Zamknij się, Cory - Julian zazgrzytał zębami, po

czym odwrócił się do przyjaciela. - Tak? A kto cię

prosił, Brad?

- Co takiego? Wszyscy tu poszaleliście? Sam mi to

proponowałeś. Tego dnia, przez telefon. Ale teraz

zawaliłeś sprawę. Możesz sobie zatrzymać te swoje

zeżarte przez korniki biblioteczki, idiotyczne sufity

i całe to obrzydliwe drewno. Kupuję mieszkanie

w mieście! - po dwóch minutach znalazł się już

w samochodzie i odjechał, pozostawiając po sobie

jedynie chmurę kurzu.

Julian zwrócił się do Callie:

- No dobra, odegrałem twardziela. Obroniłem

ciebie, tego durnego kundla i głupie kwiatki. A teraz

czy mogłabyś mi powiedzieć, przed czym właściwie

was broniłem? Właśnie zerwałem bardzo korzystną

współpracę i zakładam, że istnieje po temu jakiś

bardzo dobry powód.

Cory z zainteresowaniem przenosił spojrzenia

z Juliana na Callie.

- Jak możesz tak stać i pytać mnie o to? - Callie

aż zachłysnęła się powietrzem.

- Okay, po prostu do niego zadzwonię - Julian

odzyskał swój zwykły spokój a zadziwiającą szybkością.

- Jazda do Chicago zajmie mu trzy godziny - no, z tą

prędkością, dwie.

- Może i masz prawo, aby sprzedać Willow's

End - rzuciła gniewnie Callie - ale prędzej zburzę

je gołymi rękami, niż pozwolę ci sprzedać je Bradowi.

- Przez ten czas zdążył ochłonąć.

background image

- Chciał w bibliotece umieścić saunę!

- Najprawdopodobniej do wieczora się pogodzimy,

Brad nie należy do tych, co długo chowają urazę

- stwierdził z przekonaniem.

- Julianie, czy ty mnie w ogóle słuchasz?

Westchnął i położył jej ręce na ramionach.

- Przepraszam cię, Callie. Ale powinnaś była trochę

bardziej mi zaufać. Nawet gdybym zdecydował się

sprzedać Bradowi Willow's End - a wcale tego nie

zrobiłem - najpierw bym cię uprzedził.

- Ale on mówił...

- O n - tak. Ja - nie - delikatnie potrząsnął nią.

-Kiedyś faktycznie powiedziałem Bradowi, że sprze­

dam mu Willow's End. Nie patrz na mnie takim

nieszczęśliwym wzrokiem. Byłem wtedy wściekły i ani

przez chwilę nie sądziłem, że weźmie to na serio.

Z pewnością zaś nigdy nie dałem mu najmniejszych

powodów, aby - kiedy już poznaliśmy zawartość

testamentu Maudie - myślał, że sprzedam mu dom.

Zakiełkowała w niej nieśmiała nadzieja.

- Ty... chcesz zatrzymać Willow's End?

- Jasne, że tak - wtrącił Cory. - A co myślałaś? Że

dostał świra?

- Dzięki, Cory - odparł sucho Julian. - Czy

przyszedłeś tu z jakiegoś szczególnego powodu, czy

po prostu chciałeś wystawić za szwank moją cierp­

liwość?

Cory zastanowił się przez moment.

- To pierwsze. Wpadłem, żeby jeszcze raz po­

dziękować Callie za to, że ocaliła moją skórę. Gdyby

nie wyjaśniła glinom, jak się rzeczy mają, siedziałbym

w tej chwili na tyłku w pierdlu.

Julian spojrzał na Callie i pytająco uniósł brwi.

- To dlatego przegrałaś zakład? Zaskoczyłaś mnie.

Wizja Cory'ego w pace może być dość interesująca.

Biorąc pod uwagę, że na drugiej szali spoczywał

Willow's End, nie zawahałaś się choćby przez chwilę?

background image

- Ani trochę - odrzekła stanowczo Callie i objęła

go mocno.

- I powiem ci coś jeszcze. Możesz sprzedać ten

dom, dać go komuś w prezencie czy nawet spalić

wraz z zawartością, i ani na jotę nie zmieni to moich

uczuć do ciebie. Miałeś rację, „Tam dom twój, gdzie

serce twoje". Zarówno moje serce jak i dom są tutaj

- w twoich ramionach. Kocham cię, Julianie Lord.

I co teraz powiesz?

- Wygląda na to, że mogę powiedzieć tylko jedno.

- To znaczy? - szepnęła.

Zniżył głowę tak, że jego usta niemal dotykały jej ust

- Że cię kocham, że chcę się z tobą ożenić. I że

chcę z tobą mieszkać, mieć dzieci i wychowywać je

razem tu, w Willow's End.

- Naprawdę?-jej oczy wypełniły się łzami.-Mimo

że tak bardzo cię zawiodłam? Mimo że przegrałam

zakład?

- Nie zawiodłaś mnie, nigdy nie zawiedziesz. Czy

myślisz, że ten głupi zakład przesłoniłby mi coś tak

ważnego, jak nasze dzieci? Pragnąłem jedynie, abyś

uświadomiła sobie parę spraw. Zrobiłaś to. Jestem

z ciebie dumny.

- Ale cała ta historia z mówieniem „nie"...

- Sama przyznaj, Callie. Mówienie „nie" sprawia

ci pewne problemy. I masz tendencje do przyjmowania

na siebie więcej niż możesz udźwignąć. Chciałem,

żebyś nauczyła się pewnej ostrożności.

- To mi się chyba udało - miała nieco niepewną

minę. - Ale nauczyłam się czegoś więcej,

- Czyli? - Odgarnął jej włosy z czoła.

- Ja naprawdę lubię pomagać ludziom. Sprawia

mi to przyjemność. I zrozumiałam, że miałeś rację...

co do mojej matki. To rzeczywiście jedna z najbardziej ;

samolubnych osób, jakie kiedykolwiek spotkałam,

i nigdy nie chciałabym być taka jak ona. Może

w rezultacie nieco przesadzam.

background image

- A może i nie tak „nieco" - zachichotał. - I nie

martw się. Zupełnie nie przypominasz matki - ucałował

jej rozchylone wargi. - Jesteś jedną z najmilszych,

najbardziej uczynnych osób, jakie mam przyjemność

znać.

- Kocham cię, Julianie.

- Ja ciebie też, zielonooka. Nie jesteś jednak jedyna.

Ja także czegoś się nauczyłem.

- Tak? A czego?

- Że pomimo mojej reguły numer jeden istnieją

rzeczy, dla zachowania których, człowiek zrobi

wszystko, nieważne jak wiele.

Brutus wcisnął między nich mokry nos, spoglądając

wyczekująco to na jedno, to na drugie.

Usta Juliana musnęły jej twarz.

- Lecz nie jestem pewien, czy twój pies jest jedną

z tych rzeczy.

- Nasz pies - poprawiła swego byłego brata Callie,

po czym sama go pocałowała. - Nasz pies.

- To się dopiero nazywa dobre zakończenie - oznaj­

mił z satysfakcją Cory.

background image

Kilka godzin przed świtem Julian obudził się. Jego

żena, poślubiona niecały dzień temu, leżała obok

i spała, zaś ręce miała złożone pod brodę. Przez długą

chwilę po prostu leżał bez ruchu, wpatrując się w nią,

zadziwiony łączącym ich cudem miłości.

Gdyby nie ta miłość, to nie był pewien, czy zdołałby

przetrwać sam ślub. Przez myśl przemknęła mu seria

obrazów: Callie, w zwiewnej białej sukni, eskortowana

do „ołtarza" przez Brutusa; Brutus osuszający trzyj

miski szampana i, co wydawałoby się niemożliwe,

faktycznie bijący swój niesławny rekord z Dnia Ojców

Założycieli; Callie, Donna i Cory uprawiający zapasy

przed kamerami.

Westchnął z zadowoleniem. To był dzień, którego

nigdy nie zapomni.

W żołądku zaburczało mu z głodu, toteż ostrożnie,

aby nie zbudzić Callie, wyśliznął się z łóżka i zszedł

na dół, do kuchni. Otworzył lodówkę. Dłuższy czas

spoglądał na kawałki surowego rybiego mięsa. „Daj

spokój, poddaj się - powiedział do siebie. - Jeśli

jesteś dostatecznie sprytny, nauczysz się to uwielbiać.

Tak jak nauczyłeś się kochać psy. które myślą, że są

ludźmi, rozbebeszone domy i żony, starające się pomóc

każdemu".

Z rezygnacją, wzruszywszy ramionami, przeniósł

talerz na kuchenny stół i postawił go obok czystej

kartki papieru i pióra. Spojrzał z namysłem i ujął ją

w palce. Zaczął pisać:

Jak przeżyć szczęśliwe małżeństwo.

Rozdział pierwszy: Rok pierwszy.

Reguła numer 1...

EPILOG


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
362. Day Leclaire - Mąż z zasadami (Tam dom twój), Da Capo
Day Leclaire Mąż z ogłoszenia
Day Leclaire Jinxed
Astrologia CZEGO chce od Ciebie Twój mąż, ASTROLOGIA
Twoja żona (twój mąż) powinna (powinien) kochać twoich rodziców , KAMI, dokumenty
10 Day Challenge tabelka
10 Day Detoxification with Edgar Cayce
Day Leclaire Raj dla zakochanych
Day Leclaire Mr Strictly Business
Day Leclaire Królewski prezent
Gorliwość o dom Twój
Leclaire Day Mąz z ogłoszenia
0271 Leclaire Day Mąż z ogłoszenia
Leclaire Day Maz z ogloszenia
271 Leclaire Day Mąż z ogłoszenia
Leclaire Day Bal Kopciuszka 02 Nie ma tego złego
10. DOM DZIECKA JAKO ŚRODOWISKO WYCHOWAWCZE, Pytania do licencjata kolegium nauczycielskie w Bytomiu
SF ejsco, biznes, Twoj dom

więcej podobnych podstron