(Saga o Królestwie Światła 20) Morze miłości Margit Sandemo

background image

MARGIT SANDEMO

MORZE MIŁOŚCI

Saga o Królestwie Światła 20

Z norweskiego przełożyła

IWONA ZIMNICKA

POL - NORDICA

Otwock

background image

RODZINA CZARNOKSIĘśNIKA

LUDZIE LODU

INNI

background image

Poszukiwacze Przygód, przebywający na powierzchni Ziemi:

Faron, Obcy

Marco z rodu Ludzi Lodu, książę Czarnych Sal

Sol z rodu Ludzi Lodu, będąca jednocześnie człowiekiem i duchem. Obiecała, że nie

będzie już działać jako czarownica, przyrzeczenie to zamierza jednak teraz złamać.

Kiro, Strażnik, mąż Sol

Armas, niezdecydowany pół - Obcy

Sardor, Strażnik

Nim, Strażnik

Ram, dowódca Strażników

Gia, dorosła Gwiazdeczka

Berengaria, z rodu czarnoksiężnika

Dolg, syn czarnoksiężnika, rozstał się z życiem i jest teraz elementarnym duchem

Algol, Strażnik

Zinnabar, Strażnik. Wszyscy Strażnicy są Lemuryjczykami.

background image

Wnętrze Ziemi

(jedna połowa)

background image

STRESZCZENIE

Sytuacja tych Poszukiwaczy Przygód, którzy przebywają w świecie na powierzchni

Ziemi, stała się krytyczna.

Móri i Berengaria wciąż nie zostali odnalezieni. Jedynie Dolg, elementarny duch, wie,

gdzie się znajdują; zabrał ze sobą Marca i dorosłą Gwiazdeczkę, nazywaną teraz Gią, by

próbować ich uratować.

Ram i Indra kierują się nad leśne jezioro w Czechach, dawnej Bohemii, gdzie

przebywają przyjaciele. Gondolę Rama śledzi jednak wrogi samolot, Maszyna Śmierci, a on i

Indra o tym nie wiedzą.

Realizację planu Królestwa Światła rozpylenia na powierzchni Ziemi eliksiru,

usuwającego nienawiść i wrogość z ludzkich serc, utrudniają Talornin i Lenore, przybyli z

Bliźniaczej Planety. Grożą wypuszczeniem śmiercionośnego wirusa, przetrzymują za-

ginionych, a ich Maszynę Śmierci pilotują żądni krwi mężczyźni.

Talornin został zwabiony do mistycznej twierdzy przez znającą się na czarach czeską

królową Libuszę, która żyła w VI wieku. Libusza poprosiła Farona o zajęcie się jej

potomkinią Lisą, będącą jej wcieleniem. Lisa jest narkomanką i Armas, któremu wyznaczono

zadanie pilnowania dziewczyny, nie może jej znieść.

Lenore znajduje się teraz poza twierdzą. Sol z Ludzi Lodu, współpracująca z Libuszą,

zamierza się nią „zająć”. Na swój sposób.

Kiro, Faron oraz Strażnicy Sardor i Nim kierują się na górski płaskowyż, na którym

stoi twierdza.

Twierdza jest jedynie ułudą, magicznym wytworem czarodziejskiej mocy Libuszy,

lecz o tym ani Talornin, ani Lenore nie wiedzą.

background image

1

Kiro dotarł do krawędzi płaskowyżu i tam stanął, osłonięty kilkoma drzewami. Nie

odwracając się, gestem podniesionej ręki zatrzymał tych, którzy nadchodzili za nim: Farona,

Sardora i Nima.

- Co, na miłość boską...? - szepnął Nim.

- Niech Sol robi swoje - mruknął Faron.

On widział Libuszę, był bowiem jej przyjacielem i zaufanym, pozostali jednak

dostrzegali tylko Sol i Lenore, stojące przed niezwykłą prastarą twierdzą, którą można by

niemal nazwać zamczyskiem. Dwie znające sztukę czarowania kobiety miały wokół siebie

dostatecznie dużo wolnej przestrzeni, i było to najwyraźniej bardzo potrzebne, bo Sol na serio

przystąpiła do walki.

- Za to, że podłożyłaś ogień w domu Rama i Indry! - zawołała do Lenore.

Z jej podniesionej ręki wystrzeliły iskry, które wężowym ruchem pomknęły ku

ofierze. Lenore podskoczyła wysoko, chcąc uniknąć syczących drobinek ognia, ze świstem

mknących ponad ziemią.

- Skacz, babciu! - zawołała Sol roześmiana.

- Nie jestem żadną babcią! - wrzasnęła Lenore.

- Och, to tylko odrobina czarnego humoru, moja droga! Nie pamiętasz tej historyjki o

dzieciach, które prowadziły swoją ślepą babcię po ulicy i miały ją uprzedzać słowami „skacz,

babciu” przed krawężnikami albo jakąś inną nierównością na drodze? One jednak mówiły tak

przez cały czas, nawet wtedy gdy nie było żadnych przeszkód.

- Nie opowiadaj mi niemądrych historyjek i skończ z tą dziecinadą! Myślisz, że nie

wiem, że to wszystko jest tylko iluzją?

- Oczywiście, dokładnie tak samo, jak było z babcią. Ale, wobec tego, dlaczego tak

podskakujesz?

Lenore uświadomiła sobie, jak głupio się zachowała, i próbowała uciec, ale Sol

błyskawicznie posłużyła się inną czarodziejską sztuczką i kamieniste podłoże, oddzielające

uciekinierkę od lasu, natychmiast rozżarzyło się jak płynna lawa.

- Za to, że włamałaś się do mojego domu i ośmieliłaś się mnie zaatakować!

- Nie oszukasz mnie! - zawołała Lenore i wbiegła na rozpaloną do czerwoności,

bulgoczącą lawę.

background image

Zaraz też zaczęła głośno krzyczeć z bólu i gwałtownie podskakiwać raz na jednej, raz

na drugiej nodze, starając się lądować na palcach. Z gorąca podeszwy oderwały jej się od

butów, przerażona wróciła więc na swoje dawne miejsce. Sol pozwoliła lawie zniknąć, lecz

Lenore nie podejmowała już ryzyka kolejnej próby ucieczki.

- Skąd bierzesz odwagę na to, żeby być jej mężem? - szepnął Sardor do Kira.

- Sol jest wspaniałą żoną i słynie z wierności w stosunku do przyjaciół. Powszechnie

wiadomo, że jest gotowa uczynić dla nich wszystko.

- Zechciej jej więc powiedzieć, że i ja jestem przyjacielem!

- Ona o tym dobrze wie.

Sardor poczuł się spokojniejszy. Sol tymczasem spróbowała innych sztuczek.

Teraz spomiędzy szczelin w kamiennych blokach na ziemi wypełzły całe gromady

skorków.

- Za to, że zapaskudziłaś nam ściany obrzydliwymi słowami! - mruknęła.

Ach, jakże Lenore krzyczała! Jej przerażone wrzaski dotarły chyba aż do Pragi.

Strącała i uderzała insekty pełznące po jej nogach, błagając Sol, by przestała.

- W porządku - oświadczyła czarownica. - Jeśli obiecasz, że oddasz ampułkę z

wirusem Laurentiusa.

- Przecież ja jej nie mam! - zawołała Lenore. - Zabierz je ode mnie, one wpełzają mi

do uszu, są wszędzie!

- To przyjemne, prawda? Gdzie wobec tego znajduje się ampułka?

- Ja tego nie wiem, przecież mówię!

- A gdzie są Móri i Berengaria?

- W tym samym miejscu! - zawyła Lenore.

- W tym miejscu, którego nie znasz? O, nie, stać cię na więcej!

Kolejny rój wstrętnych stworzeń z wyraźnie zaznaczonymi szczypcami na odwłoku

zaczął wić się wokół pięknej złej kobiety.

- Sol! - ostrzegawczo krzyknął Faron. Obcy zorientował się bowiem, że Lenore jest w

szoku i wkrótce może nastąpić u niej całkowite załamanie.

- Dobrze, Faronie - zgodziła się Sol i obrzydliwe robactwo od razu zniknęło.

Lenore, usłyszawszy imię Farona, odwróciła się zaraz w jego stronę. Pomimo histerii,

w jaką wpadła, zdążyła jeszcze zauważyć, że Faron jest nadzwyczaj przystojnym mężczyzną

o, łagodnie mówiąc, niezwykle egzotycznym wyglądzie. Oto łakomy kąsek do zdobycia!

Nieodparty urok Lenore bez wątpienia skutecznie zadziała.

background image

- Pomóż mi! - poprosiła najbardziej kokieteryjnym tonem i spróbowała podbiec w

kierunku mężczyzn, rękami wciąż odganiając ewentualne zapomniane owady. - Przecież ta

kobieta oszalała!

Daleko jednak zajść nie zdążyła. Lenore nie uczestniczyła w wyprawie w Góry

Czarne, Sol natomiast tam była i, niewiele się namyślając, wyczarowała potworne czarne

ptaki, które z wysoka znurkowały teraz ku Lenore, chwytając ją za ramiona. Inne, trzepocząc

skrzydłami, zagrodziły jej drogę ku mężczyznom.

- Za to, że włamałaś się do domu Gorama i Lilji, ty złodziejko! - zawołała Sol.

Lenore poczuła, jak ostre szpony szarpią cienką, delikatną skórę na ramionach, z

której była taka dumna. Z bólu na moment przejaśniło jej się w głowie.,

- Dobrze, dobrze, zaprowadzę was do Móriego i Berengarii! - krzyknęła, nie mając

wcale takiego zamiaru.

Jeśli tylko będzie miała okazję przyłączyć się do nich... Na pewno zdoła uczynić z

potężnego Farona swego sprzymierzeńca, to bez wątpienia nie będzie trudne, a wtedy

Talornin wraz ze swoimi planami może sobie uciekać tam, gdzie pieprz rośnie.

Wizje ustały. Czarne ptaszyska zniknęły.

- Wspaniały pokaz! - Libusza ściszonym głosem pochwaliła Sol.

- Moc wciąż jest we mnie - odparła z dumą czarownica z rodu Ludzi Lodu. - A w

gniewie staje się po dwakroć silniejsza.

- Oczywiście - przyznała Libusza.

Ona sama miała pewne problemy z wykorzystaniem swojej magicznej mocy, która

działała niejako w przeciwnych kierunkach: twierdza miała pozostawać widoczna, gondola

Kira zaś - niewidoczna. To wymagało od Libuszy nie lada wysiłku.

Lenore chwiała się na nogach, była bowiem kompletnie wycieńczona. Ze zdumieniem

patrzyła na swoje poparzenia, znikały tak samo jak skaleczenia na barkach. Buty leżały nieco

dalej na płaskowyżu, one również wyglądały na całe. Ustał też wszelki ból.

Przekleństwo, pomyślała Lenore. Dałam się zwieść tej wiedźmie.

Gdy sobie to uświadomiła, jej przewrotna inteligencja znów zaczęła pracować i

Lenore uczyniła to, o czym już dawno powinna była pomyśleć: wyciągnęła pistolet ze

ś

miertelnie niebezpiecznymi gazowymi nabojami i wycelowała go w Sol.

Ale Kiro okazał się szybszy. Przez cały czas trzymał w pogotowiu swą

obezwładniającą broń, bo nawet przez sekundę nie zaufał Lenore.

Strzał trafił ją w ramię. Ręka z pistoletem opadła, a broń potoczyła się na ziemię.

Nabój nie zdążył opuścić magazynka.

background image

Podnieśli nieprzytomną Lenore z ziemi, nie mogli jej przecież tak zostawić.

- No, a Talornin? - spytał Kiro, oglądając niebezpieczny gazowy pistolet; w końcu

zdecydował się zagrzebać go pod kamieniem. - Gdzie on jest?

- W twierdzy - odparła Sol, która już do nich zeszła. - Nim nie musimy się

przejmować, tę sprawę przejmie Libusza.

Sol nie była w pełni usatysfakcjonowana. Choć wreszcie znów mogła zająć się magią,

co sprawiło jej prawdziwą przyjemność, wciąż przecież nie policzyła się z Lenore...

Akurat teraz jednak nie było na to czasu. Lenore leżała nieprzytomna, a poza tym

Libusza ściągnęła na siebie uwagę wszystkich, również Sol. Potężna czarodziejka, królowa z

minionych czasów, pozwoliła, by gondola Kira znów ukazała się ich oczom.

Sol i Faron ciepło pożegnali się z Libuszą, obiecując, że nie pozostawią Lisy samej

sobie, dopóki całkiem nie uwolni się od narkotyków i w głowie nie pojawią jej się

szlachetniejsze myśli. Równie szlachetne jak Libuszy, wtedy gdy była królową Bohemii i

uczyniła tak wiele dla swego kraju.

Kiro zabrał wszystkich na pokład swojej gondoli i sprowadził ją na dół do pozostałych

pojazdów.

Gdy już wylądowali i skierowali się ku gondoli Armasa, przewieszona przez ramię

Sardora Lenore na powrót się ocknęła. Postawiona na ziemi, uświadomiła sobie własne

ż

ałosne położenie i natychmiast zmieniła ton. Odgrywała teraz słabą i bezbronną, po-

trzebującą męskiego wsparcia. To Sol była łajdaczką, ona sama zaś osobą boleśnie

pokrzywdzoną. Miała nadzieję, że mężczyźni to zrozumieją.

Drżąco uśmiechając się do Farona, zagadnęła:

- My się chyba jeszcze nie znamy? Jestem Lenore.

- Dobrze o tym wiem - odparł surowo Faron. - Wskaż nam teraz drogę do Móriego i

Berengarii.

Mógł chyba okazać jej większą przychylność?

- Ile twój partner Talornin wie o tym wszystkim? - pytał Faron równie ostrym głosem

jak poprzednio. - Czy to on przechowuje wirusa? Lenore wcale nie obchodził los jej partnera,

poczuła ochotę na innego mężczyznę, Talorninem mogła przecież zająć się później.

- Ja nie mam o niczym pojęcia - odparła beztrosko, zaglądając Faronowi głęboko w

oczy.

Sol znów ogarnął gniew. Chcąc zakończyć swe czary mocnym akcentem, mruknęła

półgłosem:

- Za to, że chciałaś zwabić niewinną Lilję do lasu i skazać ją na zatracenie!

background image

Po słowach wiedźmy z. Ludzi Lodu ciało Lenore wydało z siebie bardzo

nieprzyzwoity odgłos.

Lenore była tak wstrząśnięta, że aż dech jej zaparło ze wzburzenia. Próbowała skoczyć

swej przeciwniczce do oczu, lecz Kiro natychmiast stanął między nimi.

- Wystarczy już tego, Sol! - oświadczył stanowczo Faron, ale tak jak inni mężczyźni

nie potrafił zachować całkowitej powagi. - Nie będziemy o tym pamiętać, Lenore. A teraz już

ruszamy.

Weszli do gondoli. We wnętrzu pojazdu Lenore aż drgnęła. Do diaska, to ten dureń

Armas, w dodatku na jej widok tak się skrzywił, jakby spróbował octu. A obok niego siedzi

jakaś godna pożałowania dziewczynina. Taka blada, oczy ma podsinione i cała się trzęsie jak

osika na wietrze. Po cóż oni ją ze sobą zabrali?

No cóż, przynajmniej nie musi jej uważać za rywalkę.

Lenore przyjrzała się po kolei wszystkim mężczyznom w gondoli. Jak zwykle szukała

spojrzeń wyrażających bezgraniczny podziw.

Kochajcie mnie, wielbijcie, zasługuję na to!

No, oczy Armasa w każdym razie nic takiego nic' mówiły, ale przecież z nim już

skończyła. Kiro sprawiał wrażenie, jakby świata nie widział poza tą idiotką, tą wiedźmą Sol.

Dwaj Strażnicy, jak oni się, do diabła, nazywają, zajęli się maszynerią, a Faron...

Jakiż on przystojny!

Och, oczywiście nie słyszał tego, co się jej przy darzyło w lesie, niemożliwe, by tak

było, bo przecież patrzył teraz prosto na nią.

Ale jakąż surowość miał w oczach!

- Zaprowadź nas wprost do Móriego i Berengarii, inaczej cię unicestwię!

Lenore pobladła. Doskonale wiedziała, że Faron jako Obcy jest w mocy to zrobić.

Czy on nie widzi, kogo ma przed sobą? Najpiękniejszą kobietę w całym Królestwie

Ś

wiatła, pożądaną przez wszystkich! Czy nie wiedział, ilu mężczyzn leżało u jej nóg, błagając

o łaskawość? Czyż nie zdobyła sobie sławy najbardziej ognistej kochanki w całym

wszechświecie? Czyż wszyscy mężczyźni nie pragnęli nosić jej na rękach, tak by jej pięknych

stóp nie pobrudziła ziemia?

Kokieteryjny, dziecinnie bezbronny uśmiech Lenore nie zrobił wrażenia na Faronie,

akurat bowiem w tej chwili jeden ze Strażników zawołał:

- Ram nas wzywa!

background image

2

Maszyna Śmierci, trzymając się w bezpiecznej odległości od gondoli Rama, czekała

niewidoczna w ukryciu.

Pilotowali ją ludzie, którzy trafili do Królestwa Światła nieszczęśliwym zbiegiem

okoliczności. Ani trochę nie pasowali do tamtego wspaniałego świata, zachowywali się tak

okropnie, że zesłano ich na Bliźniaczą Planetę, a oni poprzysięgli za to odwet. Dlatego też

przyłączyli się do Talornina, gdy przygotowywał bunt i utworzył swą własną grupę.

Wybiła wreszcie godzina zemsty.

- Dlaczego tak zwlekamy? - wykrzyknął ze złością jeden z pilotów. - Bierzemy ich!

Tak ich kopniemy w tyłek, że się rozerwą na strzępy!

Już kładł rękę na wyrzutni pocisków.

- Nie! Wstrzymaj się! - syknął drugi, o włos inteligentniejszy od tamtego. - Talornin

bardzo wyraźnie nam przykazał, żebyśmy pozwolili się doprowadzić do właściwego miejsca.

Potem będziemy mogli rozprawić się ze wszystkimi za jednym zamachem i zabierzemy

wtedy jego i tę przeklętą Lenore. Wydaje się, że oni na dobre utknęli.

- No tak, ale przecież nie możemy ich znaleźć - zauważył jego towarzysz, niechętnie

podporządkowując się poleceniu. Podjął też próbę nawiązania kontaktu z Talorninem. Bez

rezultatu, linia wciąż była głucha.

- śadne połączenie nie funkcjonuje - oświadczył z kwaśną miną, nic z tego nie

rozumiejąc. - Uważaj, podlatujesz zbyt blisko!

Za późno. Ram i Indra już ich zauważyli.

- Co teraz zrobimy? - spytała Indra, omal nie łamiąc sobie karku podczas prób

przyjrzenia się morderczemu samolotowi. - Zestrzelimy ich?

- Nie mamy takiej broni.

Wezwali przyjaciół z gondoli na ziemi. Od razu ich usłyszeli.

- Ściga nas ta śmiercionośna maszyna - meldował Ram. - Prawdopodobnie chcą,

ż

ebyśmy ujawnili im miejsce waszego pobytu. Nie schodzimy więc w dół, postaramy się ich

zgubić.

Faron odpowiedział pytaniem:

- Gondolą? Drodzy przyjaciele, to się wam nie uda. Zresztą jest już na to za późno,

widzę was... Waszych prześladowców także. Oni więc na pewno widzą i nas.

background image

- Gondole muszą stać się niewidzialne - zawołał Armas przerażony. - Sol, pospiesz

się!

Czarownica pokręciła głową.

- To specjalność Libuszy, a jej już tu nie ma, powróciła do własnego stulecia,

spokojna, bo przekonana, że my zajmiemy się Lisą.

Armas prychnął ze złością, spoglądając na skuloną postać na siedzeniu tuż obok niego.

Nawet w tak rozpaczliwej sytuacji nie przestawał myśleć o sobie i własnych

problemach. Ani przez chwilę nie czuł się dobrze. Jakoś się nie składało, żeby wreszcie

wyruszyć na ratunek pięknej Berengarii, a na dodatek pojawiła się jeszcze Lenore, chyba

tylko po to, by znów wrócił smak upokorzenia.

- Nie możemy zawracać głowy Libuszy - stwierdziła Sol. - A próby naśladowania

przez nas jej magicznych zaklęć oznaczałyby brak szacunku dla niej. My, czarownice, także

mamy swój kodeks honorowy - zakończyła dumnie.

Z mieszaniną zdziwienia, ulgi i zatroskania patrzyli, jak gondola Rama skręca,

odciągając tym samym Maszynę Śmierci od okolicy. Piloci najwyraźniej byli do tego stopnia

zajęci ściganiem Rama i Indry, że nie zwrócili uwagi na wszystkie inne gondole, parkujące

nad leśnym jeziorem.

- Oby Święte Słońce nie opuszczało Rama i Indry! - mruknął Faron.

- Oby - kiwnął głową Kiro. - Ale my nie możemy tu zostać.

- Masz rację. Opuścimy teraz to miejsce. Podzielimy się na gondole, a potem znów

skontaktujemy się z Ramem i Indrą, i jeśli to będzie możliwe, również z Markiem. Musimy

działać, trudno, najwyżej mu przeszkodzimy, jemu i Dolgowi. Najważniejsze, byśmy

odnaleźli tę dwójkę zaginionych.

Twarz miał napiętą i pobladłą ze strachu.

Nastała już noc, kiedy Talorninowi wróciła wreszcie przytomność.

Dookoła niego było tak pusto i cicho. Wiał lekki chłodny wiatr, a podłoże, na którym

leżał, nagle okazało się nierówne i twarde.

Otworzył oczy.

Wokół panowała też ciemność. Gdzieś z bliska dochodził szum lasu. Z wolna wracała

mu pamięć.

To musiał być zły sen, prawdziwy koszmar, pomyślał, cały drżąc.

- Lenore?

Nikt nie odpowiedział.

background image

Jeszcze raz zawołał ją po imieniu, echo odbiło się od wysokich skalnych ścian.

Gdzie ja jestem? zastanawiał się. Ostatnią rzeczą, jaką pamiętam - ale to oczywiście

fragment tego koszmaru - to to, że krążyłem po jakiejś strasznej zaklętej twierdzy, wypiłem

zawartość amfory...

Wciąż czuł w ustach gorzki, zgniły smak stojącej bagiennej wody i skrzywił się z

obrzydzeniem. Cmoknął językiem, by się go pozbyć.

A potem znalazłem olbrzymi skarb.

Nie, na razie to wszystko jest rzeczywistością, dopiero od tego momentu zaczął się

koszmar.

Bo skarb rozpłynął mi się w palcach.

A potem... potem znalazłem lustro.

Na wspomnienie ohydnej postaci, która ukazała się w zwierciadle, ogarnęły go

mdłości.

Dobrze, że to był tylko zły sen!

Postanowił, że musi z powrotem wejść do twierdzy i odnaleźć skarb. To przecież

bezcenne bogactwa.

Talornin podniósł się w ciemności.

To straszne, jak trudno mu iść. No a twierdza? Gdzie ona jest?

Powinna być tutaj, bo właśnie tu wysoka skała rysowała się czernią na tle

rozgwieżdżonego nieba.

Co się dzieje z jego nogami? Pochylił się, chcąc rozetrzeć kolana.

Jęknął przeciągłe, zszokowany.

To wcale nie był żaden sen. W panice obmacywał dłońmi to, co kiedyś było jego

ciałem. Znał historię tamtych dwojga, którzy napili się wody. Słyszał o pajęczycy, która miała

wiele przypominających szpony odnóży. Przebywała wtedy w grocie z ziemi i kamieni i

dlatego przeobraziła się w istotę podobną do skorpiona.

Słyszał też o wodnym potworze, którego skóra zmieniła się w rybią łuskę, płuca w

skrzela, a twarz w rybi pysk. Stało się tak, ponieważ znalazł się w grocie częściowo

wypełnionej wodą.

On natomiast, Talornin, znajdował się w twierdzy wybudowanej w epoce wędrówki

ludów. Logiczne więc chyba, że taki właśnie, a nie inny obraz ujrzał w zwierciadle?

Rozmyślał tak, ogarnięty rozpaczą, obmacując przy tym własne ciało. Czuł sztywną skórzaną

zbroję, pochodzącą z prastarych czasów, pamiętał, jak zapatrzył się we własne puste oczy,

background image

widział strzępki skóry zwisające spod resztek rzadkich włosów. Zobaczył w lustrze upiora

jakiegoś starożytnego rycerza.

Ohydny wizerunek, przerażający obraz. Oszalały ze strachu wzbraniał się przed

dotknięciem własnej twarzy. Czuł ciężar skórzanej zbroi, utrudniającej mu chodzenie,

poruszał się sztywno i ciężko. Wyczuwał kości ręki. Czy starczy mu odwagi, żeby dotknąć

twarzy? W żadnym lustrze nie chciał się już więcej przeglądać, ale musiał przecież wiedzieć,

co się z nim stało.

Palce zbliżyły się do twarzy, zadrżały.

Może najpierw powinien spróbować dotknąć włosów? Miał przecież kiedyś takie

długie, piękne włosy, gęste i błyszczące.

Podniósł dłoń nad głowę. Gołą, to czuł. Nie miał pojęcia, jak wyglądali wojownicy z

epoki wędrówki ludów, czy nosili jakieś kapelusze. On w każdym razie niczym jej nie

nakrywał.

Ostrożnie przysunął dłoń jeszcze bliżej głowy, poczuł muśnięcie włosów. Całe

szczęście, że przynajmniej one tam są! Przycisnął rękę.

Ach, nie!

Kosmyki. Tu i ówdzie jedynie rzadkie kosmyki, dokładnie tak, jak widział to w

lustrze.

Nie miał teraz odwagi dotknąć swojej twarzy.

Oddychał ciężko, nie mając pojęcia, co ze sobą zrobić. Twierdza, po której błądził,

zniknęła, okazała się jedynie ułudą, wytworem wyobraźni.

Ale o to, o swoją przemianę, o swą tragedię nie mógł obwiniać tej wiedźmy. Przecież

sam z własnej nieprzymuszonej woli, z żądzy zysku, wypił zawartość amfory.

Uczynił to, by zyskać bogactwa.

Bogactwa, które nie istniały.

Studnia pragnień w grocie zła okazała się prawdziwym diabelstwem.

Talornin wiedział, że Shira z Ludzi Lodu w czasie swej wędrówki po grotach w

poszukiwaniu jasnej wody oparła się pokusie. Podobnie było z Indianinem, Okiem Nocy, i

tym pięknym diabłem z groty zła, który przyczynił się do tego, że amfora wpadła w ręce

Talornina.

Wydał z siebie wrzask przerażenia i strachu, ale nikt go nie usłyszał.

Nagle obudziła się w nim nadzieja.

Czyż ten wodny potwór nie stał się na powrót zwykłym człowiekiem? Jak to z nim

było?

background image

Tego Talornin nie wiedział, dotarły do niego bowiem zaledwie urywki opowieści o

niebezpiecznej wyprawie Dolga, Gorama i Lilji wzdłuż kręgu polarnego. Wyobrażał sobie

jednak, że tamten mężczyzna napił się cudownego eliksiru Madragów.

Talornin stał nieruchomo, zatopiony w przynoszących otuchę myślach. Gdzie są jego

rzeczy? Ubrania? Wyposażenie, które zabrał ze sobą do twierdzy? Miał przecież przy sobie

flaszeczkę z wywarem, oczywiście, że tak było.

Oddychał prędko. Musi to znaleźć...

No nie, ubranie przecież wciąż miał na sobie, pod tą przeklętą sztywną skórzaną

zbroją, której nie był w stanie sam z siebie ściągnąć. Co to będzie, jeśli przyjdzie mu...

O, nie, żadnych niemądrych i prozaicznych myśli! Gdzie może być jego sprzęt?

Dość dobrze widział po ciemku, przebywał przecież w ciemności już od jakiegoś

czasu. Czy tam, na tamtym występie, coś nie leży? Coś, co wśród całego tego mroku jest

jeszcze ciemniejsze?

O, tak, to jego rzeczy, całe szczęście! Jest też buteleczka z uzdrawiającymi kroplami

Madragów.

Wyjął ją drżącymi dłońmi i wyrwał korek. Nareszcie znów będzie sobą!

W ostatniej chwili się powstrzymał.

Wielkie nieba, co też on chciał zrobić? Przecież razem z Lenore dodali do eliksiru

ciecz, zawierającą śmiertelny wirus, żeby rozpylić go nad ziemią, jeśli okaże się to konieczne,

a przynajmniej żeby móc tym grozić.

A gdyby tak się tego napił?

Na myśl o tym, co mogło się stać, pod Talorninem ugięły się kolana i osunął się na

kamienistą ziemię. Niestety, nie zdołał uklęknąć, przeszkodziła mu w tym zbroja, i runął jak

długi, mocno się tłukąc.

Z rozbitym solidnie łokciem i guzem na głowie zdołał jakoś z powrotem stanąć na

nogi. Musi coś zrobić, nie może dłużej zostać na tym pustkowiu.

To wszystko przez Sol! To jej wina, że tak długo błąkał się po tej strasznej twierdzy,

to jej czary stworzyły zaklęte zamczysko.

Mylił się, twierdza była dziełem Libuszy, lecz jej Talornin nigdy nie miał okazji

zobaczyć.

Musiał jakoś dotrzeć do swojej gondoli, to znaczy do wspaniałego pojazdu Marca.

Lenore na pewno już tam na niego czeka. Czy ona nie mogła mu jakoś pomóc? No, jeszcze

dostanie za swoje!

Musiał zejść na brzeg jeziora, bo tam właśnie stała gondola.

background image

Zajęło mu to sporo czasu. Kiedy Talornin z mozołem schodził w dół w tej przeklętej

zbroi, odkrywał pewne zmiany, które się dokonały w tym jego nowym ja.

Zaczynał się dobrze czuć w nowej skórze. Zorientował się, że rycerz, w którego ciało

wstąpił, był zły. Czy zresztą w szóstym wieku istniało już rycerstwo? Nie pamiętał, ale uznał,

ż

e będzie się nazywał rycerzem, to brzmi przecież imponująco.

Czuł, że w duszy żarzy mu się zło. Doskonale, będzie dzięki temu silniejszy w walce

ze swymi współczesnymi wrogami.

Gdzie oni właściwie są? Razem z Lenore udało im się zabić jednego, jakiegoś

Strażnika, lecz ilu wrogów mogło poza nim znajdować się tu, w pobliżu?

Dotarł już prawie na sam dół, lepiej się teraz skradać.

Dość prędko się zorientował, że nad jeziorem nie ma ani jednej gondoli. Absolutnie

ż

adnej. Nie było także Lenore ani innej żywej duszy.

Czyżby przeniósł się w czasy rycerza?

Nie, twierdza wszak zniknęła, za to na ziemi dostrzegał ślady stojących tu wcześniej

pojazdów.

Z wolna zaczynał sobie zdawać sprawę ze swego położenia. Został zupełnie sam w

nowej - czy też bardzo starej - postaci, na kompletnie nieznanym mu pustkowiu, bez jedzenia,

bez niczego.

Ale on przecież był silny! Poza tym miał wirusa. Grożąc nim, mógł zdobyć władzę

nad całym światem.

Prędzej czy później na pewno znajdzie Lenore, albo jeszcze lepiej - Maszynę Śmierci.

Ona stanie się jego ciałem. Za jej pomocą zawojuje cały świat.

Na niebie ukazał się księżyc. Księżyc w pełni. Świetnie, od razu wszystko lepiej

widać.

Krocząc ciężko i sztywno , Talornin rozpoczął wędrówkę ku zamieszkanym traktom.

Tkwiące w nim zło, które jeszcze się zwielokrotniło, gdy wstąpił weń duch złego

rycerza, a także za sprawą katastrofalnej wody ze studni pragnień, przydawało mu niezłomnej

mocy, której tak bardzo potrzebował. A poza tym miał przecież swój śmiercionośny gazowy

pistolet.

Talornin stał się po dwakroć niebezpieczną osobą.

Prawdziwą chodzącą maszyną śmierci.

background image

3

Berengaria nie wiedziała, jak bliska jest śmierci. Straciła wszelkie poczucie czasu i

przestrzeni. Mózg miała zamroczony z głodu, pragnienia, wycieńczenia i od bólu,

przenikającego stopy i cały lewy bok, bo skulona nie mogła się ruszyć. Nie wiedziała już

nawet, czy Móri jest przy niej, czy też została zupełnie sama. Straciła zdolność dostrzegania

czegokolwiek wokół siebie.

Jej myśli wędrowały własnymi ścieżkami, automatycznie, trochę tak jak sny. W

głowie jej szumiało, nad niczym nie miała już kontroli.

Moje życie, co ja zrobiłam z moim życiem? dręczyło ją pytanie. Tak wiele pragnęłam,

tyle chciałam, a wszystko popadło w ruinę, wszystko...

Tyle miłości gotowa byłam dać, a nikt, absolutnie nikt nie chciał jej przyjąć.

Oko Nocy, bohater mego dzieciństwa i pierwszej młodości. Kiedy przyszło co do

czego, wybrał inną.

Z tym ciosem naprawdę trudno było się pogodzić.

Ale właściwie tamta przyjaźń, tamto oddanie odegrało już swoją rolę do końca. Czyż

nie dojrzałam do prawdziwszego, silniejszego uczucia, aniżeli uwielbienie dla bohatera? Oko

Nocy z upływem lat także się zmieniał, zarówno pod względem wyglądu, jak i usposobienia.

Kiedy więc zostałam przez niego odrzucona, odezwała się we mnie raczej urażona duma.

Berengaria spróbowała przesunąć odrobinę jedną stopę w bok, by zmniejszyć choć

trochę nacisk na nią, lecz to się nie udało. Jęknęła cicho, tracąc resztki otuchy, nie starczało

już jej sil nawet na to, by się złościć.

Zawsze wierzyłam, że będziemy razem, na całą wieczność, ale to były tylko mrzonki

młodej dziewczyny. Nigdy nie zdołałabym się podporządkować wszystkim tym plemiennym

obyczajom Indian. Na to byłam zbyt samowolna. Niestety, doskonale o tym wiem, bo za

dobrze znam samą siebie. Poza tym wszyscy mi to powtarzali.

Co ja zrobiłam ze swoim życiem?

To zresztą jest już bez znaczenia, bo nigdy nie wyjdę stąd żywa.

Wydawało mi się, że zakochałam się w Armasie, ale chciałam chyba tylko zrobić na

złość całemu światu, pragnęłam po prostu uciec w inny romans.

Jakaż byłam niedojrzała!

Ale on nie musiał chyba odczuwać obrzydzenia na sam mój widok.

background image

Prawdę powiedziawszy, Armas nigdy nie za bardzo umiał zachowywać się właściwie

wobec innych. Ani trochę nie zna się na ludziach.

Mimo wszystko to bardzo bolało. Znów odzywała się urażona próżność.

Potem jednak pojawiła się prawdziwa miłość.

Berengaria aż jęknęła na samo wspomnienie.

Czy ja zawsze muszę tak źle wybierać? Czy zawsze muszę szukać skrajności? Jak

gdybym z góry wiedziała, że zdobycie serca akurat tego mężczyzny to prawdziwa utopia?

Czy taki już los przypadł mi w udziale, by kochać to, co nieosiągalne?

Najpierw Indianin, obciążony niezmienną od stuleci tradycją. Potem pół - Obcy,

rozpieszczony chłopak, którego ojciec ma wygórowane ambicje. No a teraz...?

Teraz chodzi o prawdziwą miłość, mam tego pewność.

Ta miłość, ta tęsknota i marzenie, przepływa przeze mnie niczym fala rozpaczy, lecz

jednocześnie to właśnie ona dodaje mi sił, tak po prostu jest. Właściwie dawno już powinnam

nie żyć, bo mam uczucie, jakby wszelkie siły opuściły moje ciało.

Jedyne, co mi zostało, to gorące pragnienie, by jeszcze raz go zobaczyć.

Po prostu zobaczyć i poczuć miłość, która płonie w moich żyłach. Usłyszeć jego głos,

poczuć przeszywający mnie dreszcz. Nic więcej.

Bo czyż on z dobitną wyrazistością nie okazał, jaki dystans nas dzieli? Czyż nie dal do

zrozumienia, że gardzi roztrzepaną, rozchichotaną Berengarią?

Jestem już teraz dorosła, przestałam być dziecinną trzpiotką, spróbuj to zrozumieć!

Ale dla niego to nie ma już najmniejszego znaczenia.

Dlaczego on nie przychodzi?

Ile czasu upłynęło od chwili, gdy Móri powiedział, że słyszał Dolga? Przecież Dolg

musi wiedzieć, gdzie nas szukać!

Czas płynie bez zegara, bez minut i godzin, w głowie wszystko mi się mąci, niczego

już nie wiem.

Tak mnie wszystko boli, nie mogę się poruszyć, utknęłam. Nogi mam skute, ręce

unieruchomione za plecami. Tak okropnie mi niewygodnie i tak strasznie chce mi się pić.

Nie mam już siły wołać.

I tak nikt nie przyjdzie.

Ś

więte Słońce wyrządziło nam straszną krzywdę. To przez nie wciąż tutaj leżę, gdyby

nie ono, dawno już

bym umarła.

Dochodzi do mnie jakiś głos, ale nie słyszę, co mówi.

To Móri! A więc mimo wszystko tu jest, mruczy coś.

background image

Marco? Czyżby mówił o Marcu i Dolgu?

Teraz zamilkł, nie usłyszałam, co o nich powiedział. Czy oni tu są?

Nie, nikt tu nie przychodził, odkąd zabrali Armasa.

Ale oni nas widzą, wiem o tym, chociaż nie mam siły otworzyć oczu. Pamiętam, że od

czasu do czasu otwierał się ponad nami jakiś właz w dachu, czułam, że ktoś nas obserwuje.

Ale to było już dawno.

Dlaczego on nie przychodzi?

Straciłam wszystko, pozostało jedynie niespełnione pragnienie, by znów go zobaczyć.

Ono mnie wypełnia po brzegi niczym morze miłości, niczym nadziemsko piękny przebłysk

jutrzenki z mgiełką unoszącą się nad łąkami, kroplami rosy w pajęczynach. Jest świeże,

mocne i czyste, czyste jak morze, jak wschód słońca, jak...

Nie, zaczynam już bredzić. Moje myśli tracą jakikolwiek sens.

Czuję tylko owo gorące, niespełnione pragnienie.

Móri znów się odzywa.

Gia? Co to jest? A może kto? Dolg, Marco i Gia? On wyczuwa ich wołanie.

Wyczuwa? Chciał chyba powiedzieć, że słyszy?

Ale Móri to przecież czarnoksiężnik, pewnie chodzi więc o telepatyczne

przekazywanie myśli.

Niewiele nam to pomoże.

Dlaczego on nie przybywa?

background image

4

Indra miała Sol na łączach.

- Szkoda, że nie mogliśmy wylądować - powiedziała. - Marzyłam o tym, żeby

przynajmniej raz dać Lenore po gębie. Pochyl się, Ram, strzelają! Nie, nie trafili,

najwidoczniej za długo zwlekali. Słyszałam, że ty natomiast serdecznie zajęłaś się tą panią.

Opowiadaj!

Sol uczyniła to z radością.

Indra wybuchnęła śmiechem.

- Wspaniale, naprawdę wspaniale! Ram, gdzie oni się podziali? Aha, są tam! To

znaczy, że chcą spróbować przemieścić się teraz przed nas? śałuję, że nie mam twoich

zdolności, Sol!

Fakt, że Indra prowadziła rozmowę jednocześnie z dwiema osobami, w niczym Sol nie

przeszkadzał, zaniepokoiła ją natomiast Maszyna Śmierci, krążąca wokół gondoli Rama

niczym rozjuszona osa. Nie powiedziała jednak o tym głośno, nie chciała niepotrzebnie

dolewać oliwy do ognia.

- Będziesz jeszcze miała okazję wymierzyć Lenore prawdziwie soczysty i jak

najbardziej ziemski cios, Indro. Z podbitym okiem będzie jej bardzo do twarzy.

- Z największą przyjemnością!

- Jesteśmy już w powietrzu, cała armada gondoli. No, ale Faron chce teraz, żeby Ram

podał mu waszą pozycję, musimy więc chyba zakończyć tę naszą sadystyczną orgię marzeń.

Rozmowa poprawiła Indrze humor. Przestała już postrzegać ich sytuację w zupełnie

ciemnych barwach. Śmiercionośna maszyna nie atakowała, śledziła ich tylko albo raczej

usiłowała naprowadzić gondolę Rama na inny tor lotu.

Indra nie wiedziała, że dwaj skorumpowani piloci, pozbawieni kontaktu z

przełożonym, nie mieli pojęcia, co robić. Nie otrzymali żadnych wytycznych do dalszego

działania poza tym, by śledzili gondolę, aż zaprowadzi ich nad leśne jezioro w Górach

Kruszcowych.

Wyglądało jednak na to, że gondola zamierza opuścić te rejony. Znajdowali się teraz

nad równinami Saksonii, Łaba rozlewała się tu szeroka i spokojna, a paskudne dzielnice

fabryczne Drezna, otaczające niezwykle piękne centrum miasta, słały w ich stronę chmury

zanieczyszczającego dymu.

background image

To akurat pilotów nic nie obchodziło, mieli swoje własne kłopoty. Nic nie układało się

po ich myśli, nie funkcjonowały także aparaty, zdolne sparaliżować działanie maszyn wroga,

tak jak się to im udało zrobić z gondolą Farona.

Piloci nic z tego nie potrafili zrozumieć, nie mieli nawet odwagi uruchomić wyrzutni

pocisków ze strachu, że i ona nie zadziała jak należy.

Kiro wykonał naprawdę kawał dobrej roboty...

A kiedy na horyzoncie za ich plecami pojawiły się cztery nowe gondole, pilotów

zaczęła ogarniać panika.

Wprawdzie gondole nie były dla nich groźne, lecz brak jakichkolwiek wskazówek i

konieczność uruchomienia własnych szarych komórek okazały się dla nich przeszkodą nie do

pokonania.

- Strzelaj w tył! W sam środek! - zawołał pilotujący maszyną.

Kolega usłuchał go i, rzecz niesłychana, pocisk wystrzelił, tak jak powinien.

- Hura! - zawołali. - Dość tego, do diabła, dostaną teraz za swoje!

Gdyby choć przez chwilę się zastanowili, dotarłoby do nich, że widzą przecież te

właśnie gondole, których poszukiwali w górach, ale teraz ich umysłami owładnęła już

wyłącznie żądza walki.

Na szczęście Faron miał dość rozumu w głowie, by w doskonale wyposażonej gondoli

Marca umieścić Kira, Kiro zaś świetnie wiedział, jakie kroki należy podjąć. Natychmiast

wystrzelił pocisk obronny, który w połowie drogi spotkał się z pociskiem wystrzelonym z

Maszyny Śmierci. Nic dziwnego - oba nakierowane były na poszukiwanie źródła ciepła.

Nastąpił wybuch, który niemalże oślepił i wrogów, i przyjaciół.

Piloci samolotu zaklęli, lecz zaraz musieli skupić się na czymś innym. Oto bowiem

gondola Rama weszła w zakręt i zawróciła. To Indrze przypomniało się nagle, że tak

naprawdę nie skończyli przecież rozpylać eliksiru nad Czechami. Z Niemcami natomiast

sprawa była już zakończona.

Piloci nie wiedzieli, co dalej.

Oni także zawrócili, śledząc pojazd Rama, i w locie wystrzelili kolejny pocisk w

stronę gondoli, które niemal już ich dogoniły.

Również ten pocisk udało się Kirowi zneutralizować, na tym jednak zapas rakiet

obronnych się wyczerpał. Kiro leciał wszak gondolą Marca, a nie była to maszyna

przystosowana do ataku, wybudowano ją z przeznaczeniem do pokojowych misji.

- Teraz wystarczy jeden pocisk i jesteśmy straceni - oświadczył Kiro przez mikrofon.

Jego głos docierał do wszystkich gondoli.

background image

Maszyna Śmierci siedziała na ogonie pojazdu Rama i Indry, pilot trzymał już palec na

przycisku uruchamiającym wyrzutnię pocisków skierowanych w ich stronę. Najwidoczniej

zdawał sobie sprawę, że przynajmniej oni nie mają czym się bronić.

Właśnie wtedy Indrze przyszedł do głowy pewien pomysł.

- Do diabła! - mruknęła. - Ram, ja to zrobię!

- Co takiego? - spytał, nie odrywając wzroku od swoich aparatów.

- To przynajmniej nie zaszkodzi.

Zbiornik z eliksirem Madragów był już wyjęty i przygotowany do rozpylania nad

Czechami, nad tymi okolicami, w których jeszcze tego nie zrobiono. Indra ustawiła go na

wyjątkowo gruby strumień płynu i z satysfakcją patrzyła, jak kieruje się na Maszynę Śmierci

depczącą im po piętach.

- Indro, co ty wyprawiasz? - zawołał Ram, kiedy wreszcie się odwrócił. - To

zmarnowane krople, na nich nie podziałają. Poza tym ten ich samolot jest chyba hermetyczny.

- Mam nadzieję, że nie aż tak.

Ram, patrząc na szaloną Indrę, pokręcił tylko głową.

Piloci w Maszynie Śmierci odruchowo zasłonili się rękami, gdy jakaś biaława ciecz

rozprysnęła się o przednią szybę, zasłaniając im wszelki widok niczym olbrzymia ptasia kupa.

Wiatr jeszcze ją rozmazywał.

Lecz nie dość na tym. Oślepiona Maszyna Śmierci nurkowała już stromo w dół w

stronę groźnej ziemi. W ostatniej chwili zdołali wyprostować lot i zwolnić.

Teraz obaj wychylili się przez boczne okienka, żeby usunąć zanieczyszczenie, trochę

pochlapali sobie przy tym twarze, ale przednia szyba była wreszcie czysta. Odetchnęli z ulgą.

I oto niespodziewanie do ich świadomości zaczęło przenikać jakieś niezwykłe

uczucie. Popatrzyli na siebie.

- Co my właściwie robimy? - spytał jeden.

- Talornin to snob nad snoby! - oświadczył jego kolega.

- Prawdziwy łajdak! A Lenore jest jeszcze gorsza.

- Nie chcę mieć z nimi nic wspólnego, brzydzi mnie to. Zrywamy się stąd!

- Świetny pomysł! Uciekamy!

Strasznie się im spieszyło, by uciec jak najdalej od Maszyny Śmierci, zastanawiali się

nawet, czy by nie wyskoczyć, tak bardzo ją znienawidzili. Opanowali się jednak i skierowali

samolot ku polanie w lesie wśród gór. Znajdowała się w pobliżu niewielkiego miasteczka, do

którego zamierzali się udać.

background image

Jak szaleńcy zrywali z siebie kombinezony pilotów i wkładali prywatne ubrania. Nie

myśląc o niczym innym, biegiem rzucili się do ucieczki, byle jak najdalej od złowrogiego

statku powietrznego. Zabrali ze sobą jedynie trochę rzeczy osobistych i niewielką ilość

prowiantu.

Maszyna Śmierci zabłysła jeszcze w ostatnich promieniach zachodzącego słońca.

Na temat losu pilotów można jeszcze dodać, że stali się oni porządnymi obywatelami.

Osiedli wśród innych dobrych łudzi i żyli spokojnie.

A wszystko to zasługa eliksiru Madragów, który prysnął im na twarze, gdy wychylili

się przez boczne okienka Maszyny Śmierci.

- Gdzie się podział ten samolot? - zastanawiała się Indra.

- No właśnie, to ciekawe, po prostu zniknął - odparł Ram.

Naradził się z innymi. Nie, nikt nie zauważył, gdzie się skierowała Maszyna Śmierci.

Po prostu nagle zniknęła z nieba. Zupełnie nieoczekiwanie.

- Noc nadchodzi - zauważył Kiro. - Chyba wylądujemy, żeby trochę odpocząć.

Faron nie chciał się na to zgodzić, pragnął szukać dwojga zaginionych. Ponaglał go

niepokój, czuł, że nie ma już czasu do stracenia.

Kiro usiłował go uspokoić:

- Skontaktujemy się z Markiem, to bez sensu tak latać w kółko i szukać zupełnie na

oślep.

Cóż, trudno odmówić temu racji, Faron wreszcie ustąpił.

Znaleźli odosobnioną, nie zamieszkaną dolinę i w niej wylądowali. Kiro wraz z

Faronem natychmiast zajęli się nawiązaniem łączności z Markiem, innym natomiast

przydzielono różnorakie zadania. Armasowi ku jego narastającej złości jak zwykle przypadło

w udziale zajęcie się wycieńczoną Lisą. Sol z Indrą przygotowywały jedzenie w największej

gondoli, pozostali natomiast kontrolowali stan pojazdów.

- Sprawiedliwy podział zajęć według płci - burknęła Indra rozgoryczona.

- Uważasz, że zajmowanie się mechanizmami jest zabawniejsze? - spytała Sol, która

dość beztrosko rozrzucała na stole papierowe talerzyki. Niekiedy udawało jej się trafić

dokładnie we właściwe miejsce, innym razem zupełnie pudłowała.

- Nie, ale mężczyznom zdaje się to sprawiać przyjemność i na tym polega różnica,

chociaż... - Indra uśmiechnęła się. - Nakrywanie uroczystego stołu też bywa bardzo miłe.

- Tym razem czeka nas raczej spartańska uczta - mruknęła Sol i w przypływie

poczucia winy zaczęła zbierać z podłogi pogięte talerzyki i je prostować.

background image

- Postaramy się najlepiej jak umiemy, a resztę odbijemy sobie po powrocie do

Królestwa Światła, tam dopiero wyprawimy ucztę!

Umilkły. Doskonale zdawały sobie sprawę, jak niepewne są losy świata. A jeśli

wszystko potoczy się źle, to co się wówczas stanie z Królestwem Światła?

Kirowi, pilotującemu gondolę Marca, udało się uzyskać jakieś bardzo niewyraźne

połączenie.

- To może być sam książę - szepnął do Farona. - Ale, gdzie, w imię niebios, on się

znajduje?

Niemożliwe było wychwycenie jakichkolwiek słów, bez względu na to, jak

rozpaczliwe próby podejmowali.

Wreszcie jednak rozległ się jakiś inny głos, czysty, wyraźny głosik, który doskonale

było słychać pomimo dzielącej ich wielkiej odległości.

- Halo? Czy to jacyś przyjaciele?

Kiro i Faron popatrzyli na siebie.

- Gia! - ucieszyli się jednocześnie.

Powiedzieli, kim są, i to najwidoczniej uspokoiło dziewczynę.

- Marco jest w transie - wyjaśniła. - I trochę tak, jakby go tu nie było.

Pojęli, dlaczego tak trudno było im go zrozumieć. Rozmawiał z nimi, pogrążony w

transie, bez słów.

- Czy on jest razem z Dolgiem? - dopytywał się Faron.

- Tak. Zapowiedział, że się z nim skontaktuje, a ja mam siedzieć tu i się nie ruszać -

rzekł w odpowiedzi bardzo samotny głosik.

Kiro aż przełknął ślinę.

- Gia, a gdzie ty jesteś?

- W prowincji Guilin, wysoko na szczycie bardzo wąskiej góry, w świątyni.

- W Chinach - szepnął Faron. - Niemal po drugiej stronie globu. Cóż, dalej już być nie

mogło.

Przed oczami stanęła mu ta wspaniała okolica, jedna z najpiękniejszych na świecie,

wysokie szczyty wznoszące się niekiedy pionowo ponad polami ryżowymi i brzegami rzek.

Czego, na miłość boską, szukał tam Marco?

Wypowiedział to pytanie na głos.

Gia odparła:

- Marco mówił, że Dolg powiedział, że tu będziemy najbliżej.

- Najbliżej czego? - spytał Faron z napięciem w głosie.

background image

- Móriego i Berengarii.

Faron wypuścił powietrze z płuc.

Gia ciągnęła:

- Dolg mówił, że Marco nie może do nich dotrzeć fisy... fsy...

- Fizycznie?

- Tak, właśnie tak.

- Czujesz się samotna, Gio? - spytał Kiro.

- Bardzo - odparł żałosny głosik.

Wymienili pytające spojrzenia i jednocześnie kiwnęli głowami.

- Przybędziemy - obiecał Kiro. - Przybędziemy tak prędko, jak tylko będziemy mogli.

- O, tak, dziękuję - westchnienie ulgi Gii słychać było nawet u nich w odbiorniku.

Zdecydowali, że prześpią się kilka godzin, by potem jak najszybciej przelecieć do

Chin na pomoc Gii.

W Chinach zakończono już rozpylanie eliksiru, nie mieli więc czego się obawiać ze

strony tamtejszych władz. Nie bardzo jednak się orientowali, jak poza tym wygląda sytuacja

w tym kraju.

- Co zrobimy z Lisą? I z naszym więźniem? - spytał Sardor.

Lenore! Całkiem o niej zapomnieli. Sardor przyprowadził ją ze swojej gondoli, gdzie

zamknęli ją w komórce, skutą, z rękami w kajdankach.

Upokorzona Lenore nie kryła wściekłości, gdy podeszła do zastawionego stołu.

Wyglądała bardzo nieporządnie, lecz to nie było przecież jej winą. Ponieważ dużo wiedziała,

postanowili w końcu, że zabiorą ją ze sobą, wciąż jako więźnia.

Lenore musiała jeść w kajdankach po tym, jak próbowała rzucić się na Sol, która

chciała przysunąć jej chleb. Koszyk z pieczywem poszybował do sufitu. Kiedy jednak Lenore

zobaczyła dookoła siebie tylko gniewne spojrzenia, uspokoiła się przynajmniej na zewnątrz.

Teraz z kolei znów zaczęła się wdzięczyć do mężczyzn, zwłaszcza do Farona. Sol i Indry

ostentacyjnie nie zauważała, a Lisę od samego początku traktowała jak powietrze.

Ani razu nie spytała o Talornina, a oni także nie przejmowali się jego losem.

background image

5

Chociaż wysłannicy Królestwa Światła nie zauważyli, co się stało z Maszyną Śmierci,

zauważył to Talornin.

Nie widział wprawdzie, jak samolot ląduje, bo w tym czasie wciąż leżał nieprzytomny

w zaklętej twierdzy, która tak naprawdę nie istniała.

Lecz gdy z mozołem wędrował w dół po nierównych zboczach, a noc miała się już ku

końcowi, w mocnym blasku księżyca spostrzegł, że w dole coś błyszczy.

Stał przez chwilę, niczym straszna zjawa z otchłani upiorów, i nie był w stanie

opanować zaskoczenia. Nie widział zbyt dobrze, oczy miał słabe, a raczej były to jedynie

puste oczodoły, więc tym bardziej nie mógł uwierzyć we własne szczęście. Czy to nie

Maszyna Śmierci tam stoi?

Potężne moce są po mojej stronie, pomyślał triumfalnie, bo jak inaczej wyjaśnić to, że

samolot na mnie czeka?

Ale, uf, jak strasznie tam stromo! I jak wolno się poruszał w tym przeklętym

skórzanym pancerzu!

Jedną przynajmniej pozytywną rzecz zdołał zauważyć: nie odczuwał żadnych

przyziemnych ludzkich potrzeb, ani głodu, ani pragnienia, ani konieczności poszukiwania

ustronnego miejsca w porę i nie w porę. To rzeczywiście prawdziwe szczęście, bo zbroi nie

dawało się zdjąć, stanowiła część jego nowego wcielenia.

Doskonale się czuł w skórze budzącego grozę niezniszczalnego rycerza. Wiedział

przecież, że wodny potwór stał się na powrót człowiekiem, w takim razie i on chyba może na

to liczyć.

Najpierw jednak wykorzysta do końca swe obecne, doprawdy wspaniałe, położenie.

Był silny, niezmiernie silny, a jeszcze dowodząc Maszyną Śmierci... Niepokonany!

Kolana nie chciały mu się zginać, przy każdym kroku skórzany pancerz trzeszczał i

schodzenie w dół po stromych zboczach było prawdziwym koszmarem. Jak strasznie wolno

się porusza!

Ale przecież cały czas spuszcza się w dół.

Nie pomyślał o tym, że zapewne istnieją inne, o wiele łatwiejsze zejścia, miał w

głowie tylko jedno: schodzić w dół. Nie chciał żadnych kompromisów.

background image

Im bardziej się zbliżał, tym większej pewności nabierał, że naprawdę ma przed sobą

Maszynę Śmierci. A wokół niej nie widać żywej duszy. Drzwi były otwarte, samolot sprawiał

wrażenie opuszczonego.

Tym lepiej.

W tych samych rozświetlonych blaskiem księżyca godzinach Armas w jednej z

gondoli miał sporo roboty.

Z Lisą było naprawdę źle. Jej ciało wprost krzykiem domagało się narkotyków, lęk i

niepokój nie dawały jej spokoju. Zlewał ją zimny pot, przez cały czas nie przestawała

walczyć, chcąc uciec.

Armas musiał wreszcie wezwać na pomoc Farona.

Wysoki Obcy stanął przed Lisą i popatrzył na nią z góry. Zatroskany pokręcił głową.

- Musimy zawieźć ją do szpitala - jęknął Armas wycieńczony, potargany, w

poszarpanym ubraniu.

- To oznacza dla niej długotrwałe bolesne udręki, zanim wreszcie wydobędzie się z

uzależnienia.

- Ale, do pioruna, nie możemy przecież jej ze sobą zabrać! Aż do Chin? Nie, to

niemożliwe. Spójrz tylko na nią, spójrz, co ona robi!

- Z abstynencją nie ma żartów, Armasie - pouczył chłopaka Faron. - Musimy zawieźć

ją do Marca. Jedynie on jest w stanie jej pomóc, prędko i w humanitarny sposób.

- Zabrzmiało to tak, jakbyś mówił o uśmiercaniu kurczęcia!

- Dobrze wiesz, że wcale nie to mam na myśli. Obiecałem Libuszy, że zajmę się Lisą,

i akurat tego przyrzeczenia zamierzam dotrzymać.

A ja mam za to płacić, pomyślał Armas z kwaśną miną, lecz głośno nic nie

powiedział.

Zamiast tego oświadczył:

- Skoro ta niemądra dziewczyna sama wplątała się w takie kłopoty, to niech teraz

sama się z nich wyplącze!

Faron nie tracił cierpliwości.

- Armasie, tak silna abstynencja jak ta, którą przechodzi Lisa, może prowadzić do

ś

mierci. To prawdziwy szok dla organizmu, niezwykle poważny stan.

- I ja mam się tym zająć?

- Nie. Przyniosłem silnie działającą tabletkę przeciwbólową, można ją niemal

porównać do narkotyku. Nie całkiem, ale jest czymś podobnym. Powinna ją uspokoić

przynajmniej na jakiś czas.

background image

Dlaczego nie przyniosłeś jej wcześniej? miał ochotę spytać Armas. Zanim dziewczyna

podarła mi ubranie i mało nie zadusił ją strach!

Pomimo bowiem, iż Armas krzyczał i złościł się na Lisę, to wbrew sobie trochę też jej

współczuł.

Lisa wprost rzuciła się na tabletkę, połknęła ją czym prędzej, popijając odrobiną

wody, i Faron odszedł. Armas znów został sam z furią.

Lisa jednak dość prędko się uspokoiła. Wciąż drżała na całym ciele, ale jej krzyki

przeszły w szloch, a potem wtuliła się w ramię Armasa i zmoczyła mu łzami całą koszulę. Nie

przejął się tym zbytnio, bo koszula właściwie i tak nie nadawała się już do użytku.

Berengario, powtarzał w myślach. Już się zbliżamy, wytrzymaj! Twój bohater jest już

blisko!

Ostre światło księżyca spływało na nich przez przezroczysty otwór w dachu.

Rysowało we wnętrzu gondoli osobliwe wzory, przydając również całej okolicy tajemniczego

zaczarowanego charakteru niczym w nierzeczywistym świecie.

Armas, nie zastanawiając się nad tym, co robi, objął dziewczynę, a ona przysunęła się

jeszcze bliżej, szukając pociechy i ochrony. Chłopak niemal wzruszył się okazanym mu

zaufaniem.

- Wszystko na pewno będzie dobrze, przekonasz się - powiedział nieśmiało, a ona, o

dziwo, nie obrzuciła go tym razem stekiem wulgarnych wyzwisk. Była już kompletnie

wycieńczona, po części odstawieniem narkotyku, a po części walką, jaką toczyła, i własnymi

krzykami.

Armas usiłował przemawiać do niej tak spokojnie jak umiał, czuł, że drżenie

wstrząsające całym ciałem powoli ustaje. Chyba jednak mimo wszystko nadawał się na

pocieszyciela.

- Widzisz, Liso - przemawiał do dziewczyny - wcale nie wyznaję tak surowych

moralnych zasad, jak mogłoby się wydawać. Musiałem po prostu jakoś zareagować, kiedy tak

się z tobą ułożyło. Mnie samemu było trudno, zrozum. Miałem problemy z dziewczynami,

które się za mną uganiały, zdobyłem w tej dziedzinie nie najlepsze doświadczenia. Właśnie

dlatego starałem się utrzymać taki dystans między tobą a mną, nie miałem ochoty na kolejne

podobne historie. Bo widzisz, ja już jestem zajęty, zupełnie gdzie indziej. Jestem pewien, że

ją polubisz.

To najgorsze, co można powiedzieć dziewczynie, która jest zainteresowana

chłopakiem, ale nie ma u niego żadnych szans. Armas ze swym brakiem znajomości ludzkiej

background image

duszy nie potrafił tego zrozumieć, ale Lisa nic nie powiedziała. Oddychała teraz spokojniej,

nareszcie.

Armas zerknął na nią.

Spała. Spała i nie słyszała ani słowa z jego wyjaśnień.

Syn Strażnika Góry poczuł się urażony. Wyjrzał przez okno i zobaczył, że jedna z

gondoli unosi się w powietrze i mija go, nie zakłócając ciszy świtu. Potem i on zasnął,

ramieniem obejmując Lisę, z głową wtuloną w jej włosy.

To Strażnik Nim wybrał się na przejażdżkę gondolą. Chciał przyjrzeć się okolicy,

niepokoiło go, co się stało z Talorninem. Nie obchodził go los byłego głównodowodzącego w

Królestwie Światła, obawiał się natomiast, że Talornin może narobić kłopotów okolicznej

ludności.

Przyjaciele twierdzili, że zajmie się nim Libusza. No i dobrze, ale Nim nie widział

ż

adnej Libuszy, słyszał jedynie, że to znająca się na czarach kobieta z odległej przeszłości.

Nie dziwiło go to, od dawna wszak mieszkał w Królestwie Światła wraz z wszystkimi jego

mistycznymi i mitycznymi istotami.

Płaskowyż, na którym przebywali wcześniej, leżał pusty. Zamczysko zniknęło,

pozostały po nim jedynie niepozorne szczątki.

Talornina dotąd nie zauważył. Gdzie mógł podziać się ich potężny wróg?

Chyba nigdzie, z tego co Nim mógł dostrzec. Ale na jednej z polan zauważył co

innego... Dwukrotnie przeleciał nad okolicą, żeby się upewnić. Wrócił potem do towarzyszy,

którzy już się obudzili, i złożył raport.

- Maszyna Śmierci? - z niedowierzaniem powtórzył Kiro. - Opuszczona?

- Na to wygląda - odparł Nim, dumny ze swego odkrycia. - Wydaje się, że piloci

porzucili ją, uciekając na łeb na szyję. Drzwi były otwarte, a dookoła leżały porozrzucane

ubrania.

Faron wolnym ruchem odwrócił się ku Indrze i popatrzył na nią z uśmiechem.

- Zdaje się, że twój prysznic okazał się bardzo skuteczny. Doskonała robota, Indro! I

ty świetnie się spisałeś, Nimie! Anektujemy ją, prawda?

Wszyscy uznali to za znakomity pomysł. Ram i Indra nie wybierali się wraz z nimi do

Chin, musieli bowiem kontynuować swoją „działalność misyjną” - rozpylanie eliksiru, ale

Maszynę Śmierci koniecznie chcieli zobaczyć.

Wszyscy tego chcieli, być może z wyjątkiem Lenore i Lisy, lecz ich nikt nie pytał o

zdanie.

background image

Talornin dostrzegł gondolę krążącą wokół Maszyny Śmierci i natychmiast schował się

w krzakach między drzewami.

Do diabła! Musi dotrzeć do samolotu pierwszy, bo przecież istnieje

niebezpieczeństwo, że pilot tej gondoli powróci! Talornin przyspieszył marsz i wreszcie

znalazł się na jako tako płaskiej ziemi. Jeszcze tylko kawałek i...

Ach, nie, ta gondola wraca, w dodatku nie sama! Aż pięć tych przeklętych pojazdów

unosiło się w powietrzu, i to akurat teraz, kiedy od samolotu dzieliła go jedynie polana. Nie,

oni nie mogą mu odebrać jego śmiercionośnej maszyny, przecież ona tak bardzo jest mu

potrzebna. Musi wrócić do bazy i...

Wylądowali.

Opuścili gondole. Ilu ich właściwie jest?

To ci idioci z grupy Poszukiwaczy Przygód. Spostrzegł Rama i Indrę. O, to będzie

prawdziwa przyjemność skończyć z nimi. I Faron. Faron zajął jego miejsce w Królestwie

Ś

wiatła. Jest jeszcze paru Strażników, ale oni to żadna przeszkoda!

Ale zjawiła się również Sol. Talornin poczuł nieprzyjemne pieczenie w żołądku. To

mu się ani trochę nie podobało.

Jeszcze parę osób, ale one zupełnie się nie liczą. Na pewno bez trudu uda mu się je

zastrzelić.

Dziewczyna, która ledwie trzyma się na nogach. Syn Strażnika Góry musi ją prawie

nieść.

I Lenore? Skuta kajdankami? Ach, doprawdy!

Przeszli za samolot. Musi poczekać, aż znów wyjdą. Okazał się nie dość szybki, tak

bardzo go zdziwiła i rozgniewała cała ta scena.

Sztywnymi rękami wyciągnął gazowy pistolet.

To Kirowi przypadł w udziale zaszczyt zbadania instrumentów w Maszynie Śmierci.

Pozostali oglądali ją bardziej pobieżnie.

- Dużo tu miejsca - skonstatował Faron. - Jak sądzisz, Kiro, zdołasz nią manewrować?

- Powinno się udać. To doprawdy imponująca maszyna, tylko stanowczo za dużo w

niej broni.

- Broń zniszczymy. Czy ten samolot jest szybszy od gondoli?

- O wiele szybszy, wprost trudno je porównywać.

- Zawiezie nas do Chin?

background image

- Bez kłopotu. Nie potrzebuje paliwa.

- Doskonale. Wobec tego wybieramy tych, którzy się tam wyprawią. Oczywiście Kiro,

no i ja sam.

Co do tego Faron nie miał najmniejszych wątpliwości, musi pojechać.

Podjął:

- Niestety, musimy zabrać również Lenore, potrzebujemy jej informacji o tym, gdzie

mogą znajdować się zaginieni. Obecność Sol jest zawsze konieczna. Czy zostało miejsce dla

kogoś jeszcze, Sardorze?

Armas zawołał z zewnątrz:

- Ja też muszę jechać!

- Ach, tak? A to dlaczego? - zdziwił się Faron.

- Ponieważ...

Nie, nie mógł powiedzieć, że Berengaria czeka, aż on przybędzie jej na ratunek.

Przecież tylko on o tym wiedział.

Przeczuwał, że w przeciwnym razie czeka go marny los: będzie musiał zajmować się

Lisą przez całą wieczność. Spróbował niewinnego podstępu:

- Ale czy ty, Faronie, nie obiecałeś Libuszy, że zajmiesz się Lisą? A teraz chcesz ją

opuścić. Czy ona nie powinna jak najprędzej trafić do Marca?

Faron zacisnął szczęki.

- Masz rację, wobec tego ona też pojedzie z nami!

Jeśli Armas przypuszczał, że w ten sposób otrzyma bezpłatną miejscówkę, to na

pewno bardzo się rozczarował. Nikt nie prosił już o jego pomoc w opiece nad Lisą.

- Faronie, nie możecie ciągnąć ze sobą tylu zbędnych osób - zaprotestowała Indra. - I

Lisa, i Lenore, na co wam to? Przypuszczam, że nie uda wam się wydusić z Lenore ani słowa,

ona jest więc niepotrzebna. Zabierz raczej ze sobą... Co to było?

Zaczęli właśnie okrążać Maszynę Śmierci, by przejść na jej drugą stronę, gdy nagle

dostrzegli lekkie poruszenie wśród drzew.

- To pewnie jakiś ciekawski wędrowiec zapuścił się do lasu - stwierdził Ram. - Lepiej,

ż

ebyśmy jak najprędzej stąd wyruszyli.

- Nie! - zawołała Sol. - To było coś strasznego! Coś nieludzkiego...

Istota wolno poruszała się wzdłuż skraju lasu między drzewami. Momentami stawała

się widoczna.

- To coś jest tam!

- Nie, ale...

background image

- Ach, do pioruna!

Przez moment ukazała się wyraźniej.

Niejednemu ścisnęło się w brzuchu.

Istota zaraz zniknęła im z oczu.

- Co to mogło być? - jęknął Nim. - To przypominało... to niczego nie przypominało!

- Człowiek z minionych czasów? - zastanawiała się Indra. - Jakie to okropne, czy on

był żywy?

- Mam wrażenie, że widziałem jakąś olbrzymią postać w za małej, za ciasnej zbroi -

odparł Kiro. - Ale czy był żywy? Nie, to niemożliwe, z taką twarzą?

- A więc upiór? - spytał Armas lekko drżącym głosem.

Zapamiętali niemal zupełnie łysą czaszkę, z której zwisały jedynie rzadkie

ż

ółtawoszare kępki włosów, pamiętali puste oczodoły, które mimo wszystko zdawały się

widzieć, i zęby szczerzące się spod odpadających płatów skóry.

Potem zaś dwie rzeczy wydarzyły się jednocześnie, i to tak błyskawicznie, że nie

zdążyli zarejestrować, co się stało, zanim było już za późno.

Tuż koło ucha Farona przemknęła kula. Na szczęście strzelec okazał się tak niezdarny,

ż

e nie zdołał wcelować w żadnego z ludzi ani też w żadną z gondoli. Pocisk więc ze świstem

przeleciał przez całą polanę i nie czyniąc żadnej szkody, upadł na ziemię w lesie po

przeciwnej stronie polany.

- Ten odgłos... - powiedział Sardor. - Czy to może być...

- Gazowy pistolet Talornina? - z niedowierzaniem dokończył Faron.

- To niemożliwe.

W tym samym czasie ktoś zauważył, że Lisie udało się uciec. Zorientowała się widać,

ż

e nikt na nią nie patrzy, i na chwiejnych nogach z prędkością, na jaką było ją stać, ruszyła do

lasu.

- Liso! - wrzasnął Armas. - Uważaj!

Budzący wstręt upiór, czy co też to było, dawno już zniknął im z oczu. Słyszeli jednak

jego stąpanie pomiędzy drzewami, najwyraźniej chciał odciąć drogę uciekającej dziewczynie.

Wszyscy zaczęli nawoływać Lisę, zachęcając ją do powrotu.

Było już jednak za późno: Usłyszeli, że Lisa krzyczy ze strachu.

A potem rozległ się wrzask, głuchy i okropny:

- Zatrzymajcie się! Już ją mam! Oddajcie mi Maszynę Śmierci, a jeśli się ruszycie, ona

połknie wirusa!

- To naprawdę Talornin - szepnął Faron zaszokowany. - Mówi naszym językiem.

background image

No tak, obaj byli Obcymi, choć jedynie Faron miał w żyłach czystą krew.

- Jesteśmy za daleko, co możemy zrobić? - jęknął Ram, bojąc się o życie Lisy.

- Nie wiem. On ma wszystkie atuty po swojej stronie.

- Przeklęta dziewucha! - prychnęła Sol. - Armasie, co ty wyprawiasz?

Wszyscy ze zdumieniem popatrzyli na chłopaka.

Armasa zaś ogarnął palący gniew. A w takich stanach jego niezwykłe zdolności

ujawniały się najmocniej.

Obliczył odległość dzielącą go od Talornina i Lisy i zorientował się, że stoją w

pobliżu skalnej ściany. Dostrzegł także półkę kilka metrów powyżej.

Armas namierzył się i bez najmniejszych problemów skoczył prosto na nią. Jego

ojciec Strażnik Góry nigdy nie miał okazji zobaczyć, jak syn demonstruje tę bardzo osobliwą

umiejętność, słyszał o niej tylko i nie bardzo chciało mu się w to wszystko wierzyć.

Szkoda, że nie był teraz świadkiem wyczynu syna!

Armas ze skalnej półki miał niemal w prostej linii widok na Talornina. A Talornin

wolno kręcił głową, najpewniej zadając sobie pytanie, co to takiego przefrunęło ponad nim.

W głowie Armasa wirowały myśli o wodnym potworze, którego obezwładniły

pistolety Poszukiwaczy Przygód. Wobec tego, uznał, tę przerażającą istotę również powinno

dać się unieszkodliwić.

Gdybyż tylko Lisa nie krzyczała tak strasznie przez cały czas. Potworna istota musiała

przytrzymywać ją obiema rękami, a nie miała już trzeciej, żeby zakryć dziewczynie usta.

Ani czwartej, którą mogłaby wyciągnąć pojemnik z wirusem...

Armas wycelował i strzelił. Z cichym plaśnięciem obezwładniający nabój trafił w

porośniętą rzadkim włosem czaszkę „rycerza”.

Talornin uderzył w krzyk ze strachu i wściekłości. Puścił Lisę i zrobił kilka

chwiejnych kroków, pragnąc uciec z tego miejsca.

Armas nie zajmował się nim dłużej. Czym prędzej zeskoczył na dół i pociągnął Lisę

za sobą.

- I co ci z tego przyszło? - syknął do niej.

Dziewczyna była zbyt sparaliżowana lękiem i zaskoczona bohaterskim czynem

Armasa, by stawiać jakikolwiek opór. Dała się bez sprzeciwów pociągnąć ku

sprzymierzeńcom z Królestwa Światła.

Armasa obsypano pochwałami.

- A co z Talorninem? Zdołałeś go obezwładnić? - dopytywał się Faron.

background image

- Trochę, ale wydaje mi się, że niewystarczająco. Sądzę, że zdołał uciec. Trafiłem go

w głowę, a z niej niewiele już zostało.

- Odlatujcie stąd czym prędzej! - ponaglał Ram. - Natychmiast wyruszajcie. My z

Indrą zajmiemy się Talorninem.

- Sami sobie z nim nie poradzicie - przestrzegł Faron. - Sol, ty zostaniesz. Tylko ty

jesteś w stanie go pokonać. śałuję, bo bardzo chciałbym zabrać cię ze sobą. Sardorze, ty także

zostaniesz, żeby pomóc Sol.

Wtrącił się Armas:

- Rozumiecie chyba, co się stało z Talorninem? - spytał i zaraz sam odpowiedział: -

Musiał się napić wody z amfory.

- Oczywiście - stuknęła się w głowę Sol. - Jesteś prawdziwym geniuszem, Armasie.

- Tak, tak, wiem o tym - uśmiechnął się chłopak, którego od czasu do czasu

podejrzewali o brak poczucia humoru. Najwyraźniej jednak je miał. - A ponieważ Talornin

znajdował się w twierdzy, uległ przemianie odpowiedniej do otoczenia. Bogowie jedni

wiedzą, jakiż to średniowieczny wojak był przed nim właścicielem tej zbroi. Ale wodnego

demona udało się obezwładnić, pomyślałem więc, że z nim również się to uda... Powinienem

był lepiej wcelować.

- Zrobiłeś jedyną słuszną rzecz - pocieszył go Faron. - Wsiadajcie już teraz do

maszyny. A wy, kiedy już się uporacie ze wszystkim tutaj, zabierzcie gondole do bazy. My

też tam przylecimy.

- Z Mórim i Berengarią - dodał Armas, z trudem skrywający dumę.

Kiro mocno uściskał Sol, prosząc, by była ostrożna.

Wsiedli potem do Maszyny Śmierci wszyscy, którzy mieli nią polecieć: Kiro jako

pilot, Faron, Armas (liczył na to, że Faron nie zauważy, iż się tam przekradł) i Nim. A także

osoby, których nie pytano o zdanie: Lisa i Lenore. We wnętrzu pojazdu zrobiło się bardzo

ciasno.

Maszyna wzniosła się nad ziemią, z początku dość nierównym lotem, kołyszącym, ale

Kiro już wkrótce odzyskał nad nią pełną kontrolę.

Talornin patrzył, jak samolot znika z prędkością rakiety. Wędrując przez las, nie

posiadał się z wściekłości, nie odchodził jednak za daleko. Ratunek mogła dla niego stanowić

gondola, jeśli tylko uda mu się wyprowadzić w pole tych nieinteligentnych młodych ludzi,

którzy tu zostali.

background image

6

Mała delikatna Gia z niepokojem patrzyła na wuja Marca, który z zamkniętymi

oczami siedział tuż obok na podłodze pagody niczym kamienny posąg.

Wiedziała, że nie powinna go budzić. Ale Marco znajdował się w stanie transu już

niewiarygodnie długo. Gia bardzo zgłodniała i przypuszczała, że on także. A jeśli umrze z

głodu?

Najostrożniej jak umiała, wyciągnęła trochę jedzenia i picia z podręcznej lodówki,

którą ze sobą zabrali. Wyprawa po prowiant do gondoli nie należała do najprzyjemniejszych,

od ziemi Gię dzieliła przepaść, a po wąskiej skale nie bardzo było jak stąpać, bała się też

spoglądać na rzekę płynącą głęboko w dole.

Próbowała jeść bezszelestnie, lecz i tak wydawało jej się, że Marco musi słyszeć jej

mlaskanie bez względu na to, jak ostrożnie gryzła i jak bardzo się starała zamykać usta. W

butelce chlupnęło, gdy odrywała ją od warg, i bardzo ją to przestraszyło, ale on nawet nie

drgnął.

Czy może włożyć mu do ust kawałek chleba?

Nie, oczywiście, że nie.

Ale tak bardzo się o niego bała.

Jakież on ma piękne usta!

Patrzenie na księcia sprawiało jej wprost boską przyjemność.

Gia znała wuja Marca przez całe swoje krótkie życie i właściwie nigdy dotychczas nie

zastanawiała się nad jego wyglądem. Prawdę mówiąc, był pierwszą osobą, jaką ujrzała, gdy

przyszła na świat i po raz pierwszy w życiu otworzyła oczy.

Potem... Marco wyjechał i bardzo długo nie wracał.

Dopiero gdy znów się z nim spotkała, zrozumiała, jak bardzo za nim tęskniła. Jego

widok wypełnił ją spokojem i radością. Niepokój, jaki odczuwała podczas jego nieobecności,

stał się nagle ze wszech miar zrozumiały. Marco zawsze stanowił opokę w jej dość

pogmatwanym życiu. Pogmatwanym dlatego, że nie bardzo wiedziała, gdzie jest jej miejsce.

ś

yła wśród ludzi, lecz dorastała prędko jak elf. Znała las i przyrodę tak dobrze, jakby

stanowiła jej część, lecz od matki uczyła się o świecie ludzi. Oczywiście była przede

wszystkim człowiekiem, lecz dziedzictwo po ojcu dominowało w niej pod tak wieloma

względami. Wszystko to razem było ogromnie trudne.

background image

Gia z powrotem spakowała jedzenie. Nie miała śmiałości wracać do gondoli z torbą.

Bała się, że góra pęknie na pół, jeśli tylko się ruszy.

Uśmiechnęła się do siebie na wspomnienie tego dnia, kiedy Marco wrócił. Spotkała go

w lesie, koło domku babci. Nie poznał jej wtedy, a jej wielką przyjemność sprawiło

drażnienie się z nim.

Gdy jednak zrozumiał, kim była, wyglądał na dziwnie rozczarowanego. Radość w

jego oczach jakby przygasła, wydawał się wręcz smutny. Czyżby dlatego, że okazała się

Gwiazdeczką?

To nie było ani trochę miłe.

Gia znajdowała się w trudnym okresie przełomu. Jej dzieciństwo i pierwsza młodość

przeminęły stanowczo zbyt szybko, nie potrafiła jakby za sobą nadążyć.

O tym rozmawiała już z Markiem, o tym, że zaczęła rozglądać się za chłopcami,

czując się zarazem nieprzyjemnie dziecinna.

Odkąd dorosła, miała problemy z nazywaniem go wujem. Matka chciała, by nadal tak

się do niego zwracała, ale dziewczynie wydawało się to niestosowne.

Marco się poruszył, Gia popatrzyła na niego z uwagą.

- Co ty powiedziałaś, Gia? „Mam wrażenie, jakby przestał być wujem”?

Dziewczyna zaczerwieniła się ze zmieszania.

- Tak powiedziałam? Na głos? - Zdradziła się przy tym, że naprawdę o tym myślała, i

chcąc odwrócić uwagę od siebie, dodała prędko: - Masz ochotę na kanapkę?

- O, tak, bardzo dziękuję. A kto taki przestał już być wujem?

- A, mówiłam coś przez sen - odparła beztrosko. - Prawdopodobnie jakaś postać ze

snu. Proszę, tu jest twoja butelka.

Marco posilał się w milczeniu. Kiedy skończył jeść, Gia spytała, jak mu się powiodło

przekazywanie myśli.

- To ogromnie trudna sprawa - wyjaśnił. - Nie mogę bowiem nawiązać

bezpośredniego kontaktu z Mórim i rozmowa musi się odbywać za pośrednictwem Dolga,

który krąży w pobliżu i jest w stanie lepiej wychwycić sygnały ojca. Ale to wszystko jest

takie niewyraźne. Muszę zaraz do tego wrócić, potrzebna mi tylko była chwila przerwy.

- Bardzo dobrze, że zrobiłeś sobie tę przerwę. Trochę się tu czuję samotna. Jakbym

siedziała na rozchwianym piedestale. To właściwie okropne.

Marco uśmiechnął się.

- Skoro ta góra wytrzymała wiele tysięcy lat, to na pewno będzie w stanie utrzymać i

nas.

background image

Gia miała wątpliwości. Wydawało jej się, że wszystko się kołysze.

- Marco, dlaczego nigdy się nie ożeniłeś? - spytała nagle, badawczo przyglądając mu

się w półmroku.

- Co takiego? O, to długa historia.

- Jesteś przecież taki ładny.

- To twoim zdaniem wedle takiego kryterium należy oceniać, czy się żenić czy nie?

Zresztą mężczyźni nie bardzo lubią, kiedy nazywa się ich ładnymi. Raczej przystojnymi,

interesującymi...

- Nie odpowiedziałeś mi na pytanie!

Marco popatrzył na nią tak, jakby się zastanawiał, ile może zdradzić temu

eterycznemu dziecku.

Gia zdawała się czytać w jego myślach i powiedziała zrezygnowana:

- Marco, ja już nie jestem dzieckiem. Muszę się czegoś dowiedzieć o miłości i

podobnych sprawach. Wszyscy, których o to pytam, odpowiadają wymijająco, że ja tego nie

zrozumiem. Kogo więc mam pytać, jeśli nie ciebie? Jesteś przecież jakby moim ojcem

chrzestnym, prawda?

Marco skrzywił się.

- Można i tak powiedzieć - westchnął. - Przypuszczam, że masz prawo wiedzieć. Ale

potem muszę znów nawiązać kontakt z Dolgiem.

Gia, ucieszona, przysunęła się bliżej i wtulona w jego ramię gotowa była słuchać.

- Widzisz, Gio, ja i Dolg mieliśmy ze sobą coś wspólnego. Shira także, przed

wieloma, wieloma laty. Wszyscy troje byliśmy Wybranymi, dlatego też zostaliśmy

pozbawieni pewnej strony naszej ludzkiej osobowości. Nie potrafiliśmy kochać. Miłość i

erotyzm były nam całkowicie obce, nie umieliśmy tego nawet zrozumieć. Niekiedy tylko z

niejasną tęsknotą uświadamialiśmy sobie, że czegoś nam brak.

- Dlaczego milczysz, mów dalej!

- Dobrze. W przypadku Shiry to Mar zwiódł ją i dał jej się napić niczym nie

rozcieńczonej jasnej wody. Shira utraciła wtedy wiele ze swych magicznych zdolności, ale

potrafiła już kochać.

- Aha, Mar. Niegłupio zrobił.

- To prawda, lecz nie miał pojęcia, do jakich następstw to może prowadzić. Najpierw

przeraził się, że ona się w nim zakochała, gdy jednak dobrze się nad sobą zastanowił,

zrozumiał, że i on od dawna ją kocha.

- To bardzo piękna historia. A co z Dolgiem?

background image

- Ach, Dolg! - Marco zasmucony zapatrzył się w noc. - Dolg zawsze był samotny. W

konsekwencji opuścił nas, taki był jego wybór.

- A ty? - pytała dalej Gia drżącym głosem. - Ty chyba nie masz zamiaru nas

opuszczać?

- Nie - uśmiechnął się Marco z lekką goryczą. - Ten szaleniec, twój ojciec, z dobrego

serca zmusił mnie do wypicia jasnej wody.

- To chyba dobrze?

- Nie wiem, Gio.

Dziewczyna uklękła, próbując w gęstniejącym mroku zajrzeć mu w oczy.

- Ale ty potrafisz teraz kochać, prawda? Chodzi tylko o to, żeby znaleźć odpowiednią

dla ciebie osobę? A może sam ją już znalazłeś?

- Owszem, niestety, tak.

- Dlaczego niestety?

- Dlatego, że ona nie jest przeznaczona dla mnie. Ja jestem bardzo wiekowym,

dwustuletnim starcem, ona zaś to najcudowniejsza istota na ziemi.

- To chyba nie jest Lenore? - spytała przerażona Gia, znów siadając przy Marcu.

- Ach, nie, niech mnie Bóg strzeże! Ach, Gio, czuję się teraz po dwakroć bardziej

samotny, kiedy zrozumiałem, co miłość potrafi dać człowiekowi. I musiałem z niej

zrezygnować. Samotność wprost rozrywa mnie na strzępy.

- Biedny, stary, dobry, przystojny Marco! - powiedziała Gia ze współczuciem,

przysuwając się, jeśli to możliwe, jeszcze bliżej niego. - Pamiętaj, kiedy się czujesz samotny,

ż

e zawsze masz przecież mnie. Ze mną możesz rozmawiać o wszystkim, jestem twoją

najlepszą przyjaciółką, dobrze o tym wiesz.

- Wiem, Gio, wiem - odparł, a dziewczynę zdziwiło, że głos tak nagle mu się zmienił.

Za późno uświadomiła sobie, że zapomniała mu opowiedzieć o swojej rozmowie z

Faronem i Kirem, teraz Marco już wpadał w trans, a ona nie miała śmiałości mu

przeszkadzać.

background image

7

Do Guilin w południowych Chinach dotarli tuż przed wschodem słońca.

- Ach, ratunku! - westchnął Armas.

- Fantastyczny widok, prawda? - uśmiechnął się Faron.

Kiro zmniejszył nieco prędkość, by mogli napawać się widokiem niesamowitego

krajobrazu. Formacje przypominające głowy cukru w ilości setek, a raczej tysięcy, wystawały

sponad porannej mgły, unoszącej się nad polami ryżowymi. Światło świtu sprawiało, że

okolica wydawała się wprost zaklęta, jak gdyby znajdowali się w świecie rodem z baśni.

Wschodziło słońce, chmury połyskujące niczym macica perłowa, czerwienią i złotem

odbijały się w sztucznych i naturalnych zbiornikach wodnych.

Minęli jakąś rzekę, czy była to Li czy też jakaś inna, nie wiedzieli. W dole, na

wyzłoconej wodzie, z cieni pod szczytami wyłoniły się rybackie łodzie. Były to tylko

powiązane pęki bambusowych tyczek, poruszane za pomocą wioseł, z jednym wiosłem

sterowym. Rybacy nosili na głowach tradycyjne stożkowate kapelusze ze słomy, chroniące

ich przed promieniami słońca, a na brzegach ich koszyków siedziały kormorany, które łowiły

dla nich ryby.

Nawet wciąż dygocząca jak liść Lisa musiała przyznać, że tego widoku nie da się

porównać z żadnym innym.

Tabletka Farona przestawała już działać i dziewczyna znów cała się trzęsła w

bezlitosnej abstynencji. Przez kilka godzin zachowywała się niemal zupełnie normalnie, choć

była bardzo blada i zlewały ją zimne poty, lecz rozmawiała z nimi, nie przeklinając i nie

domagając się narkotyków. Wprawdzie spała przez większość czasu, lecz Armas miał też

okazję porozmawiać z nią całkiem sporo o życiu, a także o innych ważnych sprawach, na

przykład o Berengarii oczekującej swego bohatera, Armasa. Lisa pytała go też o ten jego

niezwykły skok, a on usiłował jej to wszystko wyjaśnić.

Nie wiedział, czy mu uwierzyła. Wszystkie opowieści o czarnoksiężnikach i

strasznych duchach wydawały jej się jeszcze bardziej przerażające niż nawet jej najgorsze

narkotykowe odjazdy.

Ale przecież na własne oczy widziała, jak skakał. Widziała także potwornego upiora,

który objął ją rękami, a na jego wspomnienie ogarnęły ją mdłości.

background image

Wszystko, co przeżywała, wydawało jej się nierzeczywiste. Ten samolot, który ze

ś

wistem pędził naprzód, wszystkie te olbrzymie postaci. Armas, prawdę mówiąc, był z nich

najbardziej ludzki, odruchowo przysunęła się bliżej niego.

- Ciekawe, gdzie może być Gia? - zastanawiał się Kiro.

- Straciłem z nią połączenie, wydaje mi się, że ona po prostu śpi - uśmiechnął się

Faron. - Kiedy z nią ostatnio rozmawiałem, język jej się trochę plątał, ale mimo wszystko

zdołała jakoś podać w miarę dokładną pozycję. Jest w pobliżu miasta Guilin. Tam, po drugiej

stronie rzeki, wznosi się niesamowita góra, wąska jak szydło, cienka i wysoka, a na jej

szczycie jest świątynia czy pagoda z czerwonym dachem. Sądzę, że ona przebywa właśnie

tam.

- Ale czy to nie jest zbyt ryzykowne? Przecież mogą się tam pojawić jacyś ludzie?

- Nie rozpoczął się jeszcze sezon turystyczny, a przypuszczam, że mieszkańcy miasta

mają ważniejsze zajęcia, aniżeli wspinaczka po pionowych skałach. W każdym razie my

jesteśmy najzupełniej bezpieczni, skoro przybywamy o tak wczesnym poranku.

- To chyba to miasto, Guilin?

- Z całą pewnością. I... poczekajcie chwilę... tam... to musi być ta skała!

Krążąc, zbliżali się w jej stronę. Miasto ledwie zaczęło budzić się do życia, jedynie tu

i ówdzie pojawili się rowerzyści, zmierzający do pracy o tak wczesnej porze. Maszyna

Ś

mierci leciała tak cicho, że żaden z nich nie zadarł głowy i nie popatrzył na niebo.

Kiro najostrożniej jak potrafił wylądował na szczycie skały.

- Nie za wiele tu miejsca - oświadczył.

- To prawda, dobrze, że przylecieliśmy sami.

Gondola Marca już tam stała, trafili więc we właściwe miejsce.

Wszyscy razem skierowali się ku altanie. Nie bardzo wiedzieli, jak powinni nazwać tę

budowlę, na pewno było to coś w rodzaju świątyni. Lenore także im towarzyszyła. Ręce

wciąż miała skute w kajdankach, a na jej twarzy malowało się oburzenie. Lisa natomiast

zrezygnowała z oporu, czuła się fatalnie i nawet na krok nie odstępowała Armasa.

W altanie ujrzeli idylliczny obrazek. Marco siedział w pozycji lotosu plecami do

ś

ciany, Gia zaś spała spokojnie z głową na jego kolanach. Zorientowali się natychmiast, że

Marco jest w transie.

- Trwa to już tak długo, że musimy się 'włączyć - zdecydował Faron i strzelił palcami.

Marco otworzył oczy i Gia też się przebudziła. Zaspana wyglądała bardziej dziecinnie

niż na swoje osiemnaście, dziewiętnaście lat.

- To naprawdę wy? - uśmiechnął się Marco.

background image

A Lenore natychmiast poczuła wzbierające w niej pożądanie. Od dawna już pragnęła

podbić serce księcia Czarnych Sal, lecz nigdy jakoś nie miała okazji, by zostać z nim sam na

sam. Tak właśnie postrzegała całą tę sprawę. Teraz wreszcie pora dać mu taką możliwość.

Och, naprawdę, ma w kim wybierać! Może powinna doprowadzić do pojedynku Marca z

Faronem? Obserwowanie mężczyzn walczących o jej względy zawsze dawało jej tyle

uciechy.

- Jak tu dotarliście? - zastanawiał się Marco.

- Gia nas poprowadziła. Bo ty byłeś, można powiedzieć, odcięty od rzeczywistości -

odparł Faron.

Marco trochę zdziwiony popatrzył na Lenore i Lisę, ale nic nie odrzekł.

- Nawiązałeś kontakt z Mórim i Berengarią? - wypytywał go Faron.

- Tak, wiem już, gdzie są. Porozumiałem się z Mórim za pomocą telepatii, jest

naprawdę w krytycznym stanie, ale niestety, fizycznie nie mogę do nich dotrzeć.

- A Berengaria?

- Nie wiem, niczego nie słyszałem. Dolg jest przy nim, to znaczy nawet on nie może

do nich dotrzeć, ale nawiązał bezpośredni kontakt z ojcem.

Marco wstał, Gia także, poprawiała teraz włosy i ubranie.

- Dziękujemy ci, Gio - powiedział Faron ciepło. - Bardzo nam pomogłaś.

Dziewczyna rozjaśniła się. Nagle jednak szeroko otworzyła oczy.

- Ojej! Cóż to za maszyna?

- Wielkie nieba, to przecież Maszyna Śmierci! - wykrzyknął Marco i natychmiast do

niej podbiegł.

- Tak, zarekwirowaliśmy ją - oświadczył Kiro z dumą.

Marco popatrzył na niego.

- A gdzie reszta? Gdzie Sol?

Musieli opowiedzieć mu o Talorninie. Marco nie wiedział, czy ma się śmiać czy

płakać. Przede wszystkim chyba się zaniepokoił, Talornin w swej obecnej postaci mógł

oznaczać katastrofę dla całej Ziemi.

- Sol bardzo chciała przylecieć tu z nami - powiedział Kiro. - Ale tam była bardziej

potrzebna.

- Tu też jest bardzo potrzebna - odparł Marco przygnębiony. - Zamiast...

Zdecydował się nie kończyć zdania, uznał, że tak będzie lepiej. Rozjaśniony wskazał

na Maszynę Śmierci.

- Bardzo się tym ucieszyłem, bo wiecie, co to może oznaczać?

background image

- Nie?

Marco podszedł do samolotu i lekko go poklepał.

- Zdaje mi się, że możemy dotrzeć do Móriego i Berengarii. Tym pojazdem,

nieprawdaż, Lenore? - dokończył, złowrogo błyskając oczami.

- Ja... ja nic o tym nie wiem - odparła, przerażona jego groźną miną.

- Och, doprawdy, wiesz, i to dobrze!

Odwrócił się do przyjaciół.

- Więźniowie znajdują się na stacji kosmicznej, w statku, który krąży gdzieś w

przestrzeni nad tymi okolicami. To musi być pojazd, którym Talornin i jego kompania

przybyła na Ziemię.

- Ojej! - westchnął Armas. - Wobec tego możemy...

Lenore podjęła decyzję. Wysunęła się w przód, mówiąc:

- Masz rację, książę Marco. Oddaję się do twojej dyspozycji. Możemy oboje tam

polecieć, znam pozycję tego statku. Nikt więcej się nie zmieści.

- Chwileczkę! - wykrzyknął Faron.

Lenore odwróciła się do niego. Jej piękne oczy błysnęły uwodzicielsko.

- Owszem, możesz polecieć jeszcze i ty, lecz nikt więcej.

- Nim, zaknebluj tę kocicę! - nakazał Faron zimnym głosem. - Ale faktem jest, że

należy niestety ograniczyć liczbę pasażerów. Trzeba przygotować miejsce także dla Móriego i

Berengarii, bo przecież musimy sprowadzić ich tu z powrotem.

- Ale wobec tego... - zaczęła Lenore. Dalej słychać już było tylko mamrotanie, bo Nim

potraktował polecenie zwierzchnika dosłownie i zawiązał jej usta. Rozzłoszczona usiłowała

go uderzyć skutymi rękami, lecz to nie na wiele się zdało.

Armas spoglądał na miasto Guilin, które nie miało w sobie nic szczególnego, i

powiódł wzrokiem po tym bardziej kontrastującej z nim niezwykłej okolicy.

- Niech nikt nie mówi, że nie zwiedziliśmy świata - mruknął. - Kalifornia, Góry

Kruszcowe, Chiny, co tam!

- A teraz jeszcze kosmos! - uśmiechnął się Faron z nieco krzywą miną.

Marco nie krył niepokoju.

- Dolg twierdzi, że statek kosmiczny ma liczną załogę.

- To niedobrze - westchnął Faron. - Jest nas zbyt mało, tych, którzy mogą się do

czegoś przydać. Ale czy oni mają na Ziemi kogoś jeszcze?

- Nie, było ich tylko czworo. Talornin, Lenore i tych dwóch pilotów.

Armas oderwał wreszcie wzrok od niezwykłego widoku.

background image

- Marco - powiedział poważnie. - Mamy jeszcze inny problem. Lisa potrzebuje twojej

pomocy.

- Widzę - odparł książę i uważnie przyjrzał się dziewczynie. - Ale czy mamy na to

czas?

- Gdybyś mógł jej pomóc teraz, to nie musielibyśmy już zabierać jej ze sobą.

Lisę ogarnął gniew.

- Miałabym siedzieć tutaj na jakimś górskim szczycie w Chinach, nie wiedząc, czy wy

w ogóle wrócicie? O, nie, dziękuję! Skoro już mnie tu przyciągnęliście, to doprawdy musicie

do końca wziąć za mnie odpowiedzialność!

Popatrzyli na nią w zamyśleniu.

- Coś w tym jest - przyznał Kiro.

- Bez wątpienia - zgodził się Marco.

- A poza tym ja też mogę się do czegoś przydać, jak tylko będę w lepszej formie.

- To znaczy, jak dostaniesz swoją działkę? - chłodno spytał Armas.

- Ach, zamknij się wreszcie, co ty o mnie wiesz?

Kłótnię przerwał Kiro, który zawołał nagle:

- Cicho bądźcie, Sol nadaje!

Wszyscy odwrócili się w jego stronę, bardzo pragnęli się dowiedzieć, jak potoczyły

się losy przyjaciół, których pozostawili w czeskich górach.

background image

8

Ci, którzy pozostali w Czechach, mieli, jak się okazało, twardy orzech do zgryzienia.

Na samym początku Sol poprosiła Rama i Indrę, by z gondoli namierzyli upiornego

rycerza.

- Ale tylko po to, żeby się zorientować, gdzie on się znajduje - pouczyła. - Inaczej

będzie to jak pościg za zwierzęciem z helikoptera, a więc rzecz zupełnie niedopuszczalna i

absolutnie niezgodna z pojęciami honoru całej grupy Poszukiwaczy Przygód.

Ram i Indra nie musieli lecieć daleko. Wprawdzie Talornin próbował się schować,

lecz jego łysa czaszka jaśniała wśród krzaków.

- On nie opuścił tej okolicy - donieśli czym prędzej Sol i Sardorowi. - Czai się w

pobliżu gondoli Gorama. Prawdopodobnie zaplanował sobie, że ją ukradnie.

- Jeśli myśli tak jak my, to potrzebuje albo niebieskiego szafiru, albo eliksiru

Madragów, a najlepiej niczym nie rozcieńczonej jasnej wody, by móc z powrotem stać się

Talorninem. Przypuszczam więc, że będzie chciał przedostać się do Królestwa Światła -

doszła do wniosku Sol.

- I, jak wiemy, on zna uniwersalny kod, pozwalający mu wejść absolutnie wszędzie -

uzupełnił Sardor. - Zamykanie gondoli w niczym więc nie pomoże. Czy mam przestawić

pojazd Gorama do sąsiedniej doliny?

Ram rozważał tę kwestię.

- Wtedy Sol straci pomocnika w twojej osobie. Zaczekaj, wylądujemy i pomożemy

Sol, a w tym czasie, gdy my będziemy zajmować się Talorninem, ty i Indra zaprowadzicie

każde swoją gondolę do bazy w Austrii i natychmiast tu wrócicie, przywożąc innych

Strażników, którzy nam pomogą. Przylećcie jedną gondolą, Sardorze. Musimy sprowadzić

wszystkie pojazdy do bazy.

Sardor właściwie poczuł ulgę, gdy powierzono mu funkcję pilota. Miał już bardzo złe

doświadczenia ze śmiercionośnymi nabojami Talornina. Obiecał, że najpierw zabierze

gondolę Gorama.

Indra natomiast była i zła, i wystraszona. Zła dlatego, że nie pozwolono jej

uczestniczyć w pościgu, a wystraszona dlatego, że nigdy dotychczas nie prowadziła tak

skomplikowanych gondoli. Ta malutka, którą przemieszczała się z miasta do miasta w

Królestwie Światła, była dziecinnie prosta w obsłudze w porównaniu z tymi tutaj. Ram jednak

najwyraźniej miał o Indrze wysokie mniemanie i to było budujące. W dodatku zapewne chciał

background image

odsunąć ją jak najdalej od niebezpieczeństwa. Bardzo się o nią niepokoił. Wiedziała,

dlaczego.

Talornin w swojej kryjówce oceniał sytuację. Wydawała się najzupełniej jasna. Na

pewno zdoła dotrzeć do zielonej gondoli, zanim ktokolwiek go dostrzeże. Dobrze się schował.

Gdyby udało mu się posłać choćby małą porcję śmiercionośnego gazu w stronę przynajmniej

części tych łajdaków, byłoby jeszcze lepiej.

Pewną trudność sprawiało mu rozglądanie się po polanie, przeszkadzało mu w tym to

całe mnóstwo liści. Dostrzegał jednak wrogów między gałęziami. Było ich teraz nie tak znów

wielu, czyżby się podzielili? Właściwie widział tylko dwoje.

Nie, jednego. Jednego jedynego?

Leżał cicho i czekał. Gdzie się podziała reszta?

Jak trudno cokolwiek zobaczyć! Cóż za przeklęty las, naprawdę musi być aż taki

gęsty? A ponadto nie dało się zaprzeczyć, że wzrok bardzo mu się pogorszył.

Był zdania, że prezentuje się teraz doskonale - uważała tak dusza rycerza z minionych

czasów, która w niego wstąpiła - lecz oczywiście o wiele lepiej powrócić do ciała

prawdziwego Talornina. Tak byłoby pod każdym względem wygodniej.

Łączyło się to jednak z koniecznością powrotu do Królestwa Światła i zabraniem

stamtąd niebieskiego szafiru, bo skoro kamień uratował wodnego potwora, zapewne pomoże i

jemu. To chyba logiczne.

Talornin nie brał pod uwagę faktu, że pomiędzy nim a wodnym potworem istnieje

zasadnicza różnica co do stopnia tkwiącego w nich zła. Niebieski szafir nie zawsze zgadzał

się na współpracę. Prawdę powiedziawszy, nie było ani trochę pewne, czy dla Talornina

zechce cokolwiek uczynić.

Teraz dawny dowódca Strażników lepiej widział tego, który stał między gondolami.

To Ram, ten okropny ważniak, który sprawił mu w Królestwie Światła tyle kłopotów.

Owszem, Ram zawsze posłusznie wykonywał rozkazy zwierzchnika, lecz jego oczy wyrażały

co innego. Pogardę, litość... Talornin zacisnął pięści z wściekłości, jaka pojawiła się w nim na

to wspomnienie. Litość? W stosunku do głównodowodzącego w Królestwie Światła? Poza

tym właśnie przez Rama usunięto go ze stanowiska, a na jego miejsce wyznaczono tego

prostaka Farona.

Takiego upokorzenia nigdy nie puści w niepamięć.

Nagle Talornin instynktownie schylił głowę. Zielona gondola uniosła się w górę i

zaraz potem jeszcze jedna poszła w jej ślady.

background image

Przeklął w duchu. Teraz trudniej mu już będzie dotrzeć do innych gondoli, stały za

daleko. Zostały dwa albo trzy pojazdy. Czy może tylko jeden? Nie widział tego zbyt dobrze.

Lecz jeśli Ram jest tam tylko w pojedynkę, to oznacza, że odleciała ta okropna Sol. To

najlepsze, co mogło się stać. Talornin miał teraz wolną rękę, z Ramem poradzi sobie bez

najmniejszego trudu, wystarczy jeden mały strzał i koniec z nim.

Gdyby tylko zdołał się ustawić pod odpowiednim kątem!

Odłożył torbę z całym sprzętem, by lepiej wycelować.

Ach, jakże nienawidził tych istot! Z nich wszystkich pozostał jedynie Ram, ale zaraz

go dopadnie. Tamci zwiedli go, przekradli się po cichu za gondole, wsiedli do nich i odlecieli.

Nienawidził ich.

Przeklęty Ram, czy on nie może ustać spokojnie choć przez chwilę? Zniknął mu z

oczu, ale nie, znów się pojawił, był teraz znacznie bliżej. To świetnie, będzie mógł...

Co znów? To przecież Sol! Skąd ona się tu wzięła? Czyżby jednak nie odleciała z

tamtymi gondolami?

Co ona trzyma w ręku? Talornin poczuł, że aż do szpiku kości przenika go zimny

dreszcz. Ach, nie, to niemożliwe!

Podniosła tę rzecz w górę, jakby właśnie jemu chciała ją pokazać, i wybuchnęła

ś

miechem. Ram także się śmiał.

Talornin odwrócił się gwałtownie i sięgnął ręką po swoją torbę.

Nie było jej tam, gdzie ją zostawił.

Właśnie ją trzymała w ręku Soł!

Torba! Płacz ścisnął go w gardle. Torba ze śmiercionośnym wirusem, z całym

zapasem amunicji, ze wszystkimi tymi maleńkimi ampułkami, zawierającymi gaz, którego

celem było zabijać. Pistolet wprawdzie trzymał w ręku i zostało w nim jeszcze kilka naboi,

lecz niezbyt wiele. Jeden, dwa, trzy, cztery. To już wszystko.

Ale jak mogło do tego dojść?

O, wiedział o tym aż za dobrze. Ram odwrócił jego uwagę, stał tam, pozwalając do

siebie mierzyć, ale przez cały czas się poruszał, uniemożliwiając mu oddanie celnego strzału z

takiej odległości.

A w tym czasie Sol, ta przeklęta wiedźma z rodu Ludzi Lodu, będąca jednocześnie

człowiekiem i duchem, stała się niewidzialna i mogła bez najmniejszego problemu podejść do

niego i zabrać torbę, którą tak bezmyślnie odłożył.

Co za cios! Jakież upokorzenie!

background image

Ale wciąż miał w ręku pewien atut. Uwięził wszak tamtych dwoje, a ich, doprawdy,

nie tak łatwo będzie odnaleźć. O, nie! Ci wstrętni Poszukiwacze Przygód mogą sobie jeszcze

snuć płonne nadzieje.

Da znać, żeby więźniów natychmiast zgładzano. Taka będzie, kara za kradzież

popełnioną przez Sol.

Podniósł się z zarośli i natychmiast im to wykrzyczał.

- Ach, tak? - odparł Ram. - A w jaki sposób zamierzasz o tym powiadomić?

Do diaska, przecież oni zerwali wszelką łączność!

- Mam swoje sposoby - odkrzyknął tym głuchym, przytłumionym głosem, którym

mówił, odkąd przybrał postać rycerza.

Sol zawołała kpiąco:

- A gdzie masz te swoje sposoby, Talorninie? W tych swoich ciasnych portkach?

Przeklęte babsko! Miała rację, pozbawiła go wszelkich możliwości, odebrała

wszystko, co nosił w torbie.

Znów przykucnął, mając poczucie, że akurat to niewiele mu pomoże. Przeklęta

czarownica mogła w każdej chwili pojawić się za jego plecami, choć właśnie w tej chwili

stała na polanie razem z Ramem.

Przez głowę przemknęła mu pocieszająca myśl: wciąż jeszcze zna uniwersalny kod.

Przechowywał go przecież we własnym mózgu.

Talornin zorientował się, że ma teraz podzieloną osobowość. „Rycerz” z VI wieku nie

grzeszył rozumem i popełniał kolosalne głupstwa, był także na wskroś zły. Natomiast pół -

Obcy Talornin wciąż był istotą szlachetną, tak przynajmniej o sobie myślał, chociaż aureola

wokół jego głowy zaczynała już ciemnieć, to musiał przyznać. W każdym razie potrafił

jeszcze logicznie myśleć.

I podczas gdy oni tam stali, na tyle osłonięci, by jego pociski nie mogły do nich

dotrzeć, Talornin usiłował zrozumieć, jak mogło do tego wszystkiego dojść. Przecież on

odpowiadał kiedyś za całe Królestwo Światła, był sławny i otaczano go szacunkiem!

To wszystko musiało się wziąć z jego słabości do matki Lenore. Obiecał jej, że

pomoże Lenore wspiąć się na wyżyny i zapewni małżeństwo ze wznoszącą się gwiazdą,

Ramem.

Od tamtej pory Lenore zaczęła go wykorzystywać. Tak, oczarowała go jej uroda. Lecz

uroda nie zawsze oznacza tego samego co dobroć. Cóż, tym akurat nie bardzo się przejął.

Przeciwnie, chodzenie na skróty uważał za doskonały sposób osiągnięcia zwycięstwa.

background image

Teraz nie był już tego tak do końca pewien, wszystkie te skróty zaprowadziły i jego, i

Lenore wprost na zatracenie.

Ale wielki Talornin nie został jeszcze pokonany. Ach, gdyby tylko mógł wyplątać się

z tej przykrej sytuacji. Doprawdy, bardzo kłopotliwej. Czajenie się w krzakach, jakież to

niegodne przywódcy Królestwa Światła!

Co? Co oni teraz robią?

Ram rozmawia z kimś przez telefon. Ale przecież to niemożliwe, skoro wszelka

łączność została odcięta!

A może oni jednak mogą porozumiewać się między sobą?

Talornin wprost pienił się z wściekłości. śe też musi narażać się na coś podobnego!

Nie zasłużył na to. On, twórca szeroko zakrojonego planu jednoczesnego podbicia trzech

ś

wiatów: Ziemi, Bliźniaczej Planety i Królestwa Światła, nie powinien być zmuszony do

zmagania się z takimi głupstwami. To nie jego rolą jest samotnie walczyć z wrogiem gdzieś w

jakimś lesie w Europie, na prawdziwym pustkowiu, bez jakichkolwiek środków. On powinien

odnosić triumfy w wielkim mieście, ubóstwiany przez ludzi...

Nie, ubóstwiany to niewłaściwe słowo. Budzący przerażenie!

Talornin podniósł głowę. Tak, wszyscy będą się go bać!

Jakież to cudowne uczucie.

I nagle... przez głowę przemknęła mu myśl, co powinien teraz zrobić.

- I jak? - spytała Sol, gdy Ram zakończył rozmowę. - Co powiedziała Indra?

- Startują już z bazy. Ale trochę czasu upłynie, zanim tu dotrą. Indra, Sardor i dwaj

Strażnicy, Zinnabar i Algol. Ustaliliśmy, że wszyscy powinni się tu zjawić.

- Zinnabar i Algol? To oni towarzyszyli Jaskariemu i Joriemu, prawda? Na początku w

Ameryce Południowej, a później w norweskim hotelu wysokogórskim?

- Wszystko się zgadza. Są więc zahartowani, i wiedzą, o co chodzi.

- Doskonale, to się może przydać.

Nagle Sol zmarszczyła czoło.

- Ram... Gdzie podział się Talornin?

Ram popatrzył w kierunku zarośli.

- Z pewnością już go tutaj nie ma. Chodź!

A Talornin wykonał sztuczkę, którą posługiwali się Obcy, a która i jemu jako pół -

Obcemu również niekiedy się udawała. Powinien był pomyśleć o tym już wcześniej, lecz

umysł rycerza sparaliżował jego zdolność rozumowania. Musi czym prędzej pozbyć się duszy

background image

tego wojaka. Owszem, tkwiące w nim zło mogło się przydać, lecz głupota? O, nie, co to, to

nie.

Podczas gdy para na polanie zajęta była rozmową z Indrą, Talornin z pewnym

wysiłkiem zdołał przeniknąć do umysłów swych przeciwników i zatrzymać ich na krótką

chwilę. Trwało to dostatecznie długo, by nie zdołali zauważyć, jak się przemieszcza.

Jego plan polegał na tym, by podkraść się do jednej z gondoli, ale ci przeklęci idioci

zbyt szybko zauważyli jego nieobecność. Nadbiegli czym prędzej.

Ba! Gdyby zrobili tylko to, być może zdążyłby wprowadzić plan w życie. Oni jednak

najwyraźniej go przejrzeli. Odcięli mu drogę do polany, na której parkowały gondole, i teraz

zresztą już go widzieli.

Talornin miał jednak nad nimi sporą przewagę. Pozostawało mu teraz tylko jedno

wyjście. Musi uciekać dalej w stronę doliny. Z miejsca, w którym się obecnie znajdował,

prowadziła tam płytka rozpadlina.

Biegł na dół ile sił w nogach, chwilami nawet zbyt szybko, bo ślizgał się na

wilgotnych sosnowych szpilkach i zjeżdżał w dół siłą ciążenia. Raz po raz leciał na łeb na

szyję, ciasna skórzana zbroja cała aż trzeszczała, ale nie chciała ustąpić. Wydawało mu się, że

wszędzie ma już odciski. Przewagę jednak jako tako udawało mu się zachować.

Sol przeklinała nierówny teren, depcząc po piętach Ramowi. Wystające gałązki

drapały ją po rękach i nogach, gałęzie jakby rozzłoszczone uderzały po twarzy, bo Ram nie

miał czasu na żadne uprzejmości.

Doskonale wiedziała, że mogłaby przybrać swoją postać ducha i w ten sposób zniknąć

Talorninowi z oczu, chciała jednak być razem z Ramem. Po pierwsze, z szacunku dla niego,

pod drugie zaś, ze względu na siebie samą. Talornin był odrażający, wstrętny, gdy patrzyło

się na niego z bliska, tego już doświadczyła. Nie znała jednak jego wszystkich możliwości,

odkąd w tak straszny sposób się odmienił.

Ale niedługo już go dogonią...

I wtedy oboje niemal jednocześnie poślizgnęli się na zdradzieckim dywanie z

gładkich, długich szpilek. Sol próbowała sobie pomóc, czepiając się czegokolwiek rękami,

lecz sprawiło jej to tylko ból. Dalej leciała w dół, gdyż akurat w tym miejscu było

stosunkowo stromo i rosły strzeliste sosny, sypiąc dookoła śliskimi igłami chyba od stuleci.

A potem stało się to, do czego za wszelką cenę nie należało dopuścić. Bezradnie

zjeżdżając w dół, na moment przestali uważać na poczynania wroga, i Talornin zniknął im z

oczu. Zdążył jeszcze tylko wystrzelić do Rama.

Jeden ze śmiercionośnych pocisków trafił najwyższego dowódcę Strażników.

background image

Sol uderzyła w krzyk. Słyszała, że Talornin dalej pędzi w dół w oszalałym tempie,

lecz musiała pozwolić mu odejść. Uklękła tuż przy Ramie.

- Ach, Marco, Marco! Powinniśmy mieć tu teraz Marca!

Ram popatrzył na nią czarnymi oczyma, ledwie mógł mówić.

- Indra... Pozdrów Indrę i powiedz jej, że ja...

- Wiem, Ramie, powiem jej wszystko. Ale tak cię proszę, zostań tu ze mną, nie

możesz... Na miłość boską, co ja mam robić?

Sięgnęła po telefon i wezwała Kira. Kiro był daleko w Azji, ach, dlaczego nie tutaj!

- Sol - szepnął Ram. - Sol, to bardzo ważne. Czy ty i Kiro zajmiecie się...

- Tak, tak, zajmiemy się Indrą.

Ram usiłował powiedzieć coś jeszcze, lecz Sol usłyszała zaledwie końcówkę.

- ... tyle im dać. Całe morze miłości.

- Kiro - jęknęła Sol w telefon. - Kiro, do diabła, odpowiadaj!

Las wznosił się wokół niej milczący, Ram nie mógł już dłużej mówić, oczy miał

zamknięte. Talornin odszedł daleko, ale wreszcie w aparacie rozległ się ukochany głos Kira.

background image

9

Stali skupieni wokół Kira, żeby lepiej słyszeć, zarówno Faron, Armas, jak i niechętna

Lisa, Marco, Gia i Nim. Lenore siedziała na progu pagody, skuta, cały czas pod obserwacją.

Udawała ani trochę nie zainteresowaną tym, co się dzieje, ale w rzeczywistości wytężała

słuch.

W dole miasto Guilin tętniło gorączkowym życiem o tych wczesnoporannych

godzinach, ale ich w tej wieży z kości słoniowej czy też raczej z wapienia to nie obchodziło.

Sol przedstawiła katastrofalną sytuację, jaka zapanowała w czeskich górach, i Marco

zaraz włączył się do rozmowy:

- Sol, słuchaj mnie, wszystko będzie dobrze! Przeszukasz najpierw torbę Talornina,

sprawdzisz, czy nie ma tam jakiegoś antidotum. Powinien mieć coś takiego, bo przecież sami

mogli zostać trafieni gazem. Tylko pamiętaj, nie ryzykuj, musisz być absolutnie pewna.

Talornin to szczwany lis, może mieć wiele dziwnych rzeczy w tych swoich pudełkach i

tubkach. Ja zaraz wsiadam do Maszyny Śmierci razem z Kirem, a Indra i Strażnicy już

niedługo powinni wrócić do ciebie z bazy. śe cię nie znajdą? Będziesz musiała krzyczeć.

Wydaj z siebie prawdziwie czarnoksięski okrzyk, słyszałem już, na co cię stać. Wszystko na

pewno się ułoży. Nie, inni zostaną tutaj, bo to stąd musimy lecieć w górę.

- W górę? - rozległ się zdumiony głos Sol.

- Później do tego wrócimy, najpierw Ram. Ram i Lisa.

Dodał jeszcze pospieszne „do zobaczenia”.

Armas popatrzył na niego z ostrożną nadzieją.

- Lisa?

- Tak, ona poleci z nami. Mogę się nią zająć podczas podróży. Wiem, wiem, Faronie,

powinniśmy już startować, ale nie możemy przecież zostawić Rama własnemu losowi.

- Oczywiście, do tego nie wolno dopuścić - przyznał szczerze zmartwiony Faron.

Ale dłonie drżały mu ze zdenerwowania. Niedawno przecież usłyszeli głos Dolga,

brzmiała w nim prawdziwa desperacja: „Pospieszcie się, pospieszcie, bo czas ucieka”.

Faron na próżno usiłował walczyć ze ściśniętym gardłem, nie chciało się rozluźnić.

Sol, popłakując, gorączkowo przeszukiwała doskonale wyposażoną torbę Talornina.

Pomimo jednak niecierpliwego pośpiechu, miała dość rozumu, by bardzo ostrożnie brać do

background image

ręki to, co wyglądało na niebezpieczne. Ampułki z trucizną, rozmaite słoiki i buteleczki.

Któraś z nich mogła wszak zawierać kulturę wirusa.

Zirytowana burczała pod nosem, układając w rządku na ziemi rzeczy wyciągnięte z

torby.

- Maszynka do golenia, na co mu ona? Przecież on nie ma ani jednego włoska na

brodzie. Plaster? O, tyle nie wystarczy, żeby owinąć to twoje paskudne truchło. Ampułki, i

znów ampułki, czy ty je kolekcjonujesz? To niebezpieczne rzeczy, mój drogi! Ach,

doprawdy, Talorninie, jak można wkładać brudne majtki luzem do torby? Fuj! Muszą tak

leżeć już od pewnego czasu, nie mogłeś mieć z nich żadnego pożytku jako zasznurowany w

gorsecie pan zamku, który błądzi po bezdrożach. Jakieś urządzenia techniczne, nie mam o

nich zielonego pojęcia... Ach, Ramie, nie umieraj, oddychaj! Oddychaj, do stu diabłów! O,

tak, tak już lepiej, wytrzymaj jeszcze trochę. Niedługo przybędzie Marco!

Taką przynajmniej mam nadzieję. Jak zdołam wśród całego tego bałaganu znaleźć

antidotum na truciznę? Przecież ja nawet nie potrafię przeczytać tych liter, to język Obcych.

A jeśli zaaplikuję mu coś niewłaściwego?

Strzykawki, ich nie mam odwagi dotykać. Och, niechże wreszcie ktoś się zjawi!

Morze miłości, tak powiedział Ram. Ależ czyż większość przyjaciół z ich kręgu nie

ż

yła właśnie w takich warunkach? Sol czuła, że otacza ją bezmiar miłości Kira. Ram i Indra

wprost ubóstwiali się nawzajem, Jori i Sassa żyli tylko dla siebie, a także Jaskari znalazł

wreszcie swą Alteę i ofiarował jej miłość, która tak długo w nim narastała. Oko Nocy

sprawiał wrażenie szczęśliwego w małżeństwie, Elena i Misza nie odrywali od siebie oczu,

Tsi - Tsungga wprost bezwstydnie rozpieszczał Siskę, a ona dla niego gotowa była na

wszystko. Miranda i Gondagil wycofali się z działań grupy, żeby przez cały czas móc być

razem. Podobnie Oriana z Thomasem i Paula z Helgem.

Torba Talornina była pusta. Sol podniosła wzrok.

Zaledwie kilkoro przyjaciół nie trafiło do tego morza miłości.

Marco, skazany na wieczną samotność. Dolg, on już zrezygnował z poszukiwań.

Berengaria, wiecznie poszukująca. I Armas, który zawsze pudłował, dokonując

niewłaściwych wyborów. On i Berengaria jechali na tym samym wózku. Dlaczego nie mogli

się zejść?

No i jeszcze Faron, ale on się nie liczy. Podobnie jak towarzyszący mu teraz czterej

Strażnicy. Zresztą być może któryś z nich był już żonaty, Sol bardzo mało wiedziała o ich

ż

yciu osobistym. Sardor, Nim, Algol i Zinnabar, porządne chłopy, wszyscy jak jeden mąż,

lecz pod tym względem się nie liczą.

background image

Ale dlaczego nikt się nie pojawia? Przecież Ram umiera!

Maszyna Śmierci na pełnym gazie sunęła ku Czechom.

Lisa czuła się zniewolona strachem, który zdawał się naciskać na nią ze wszystkich

stron, jednocześnie zaś groził, że rozerwie ją na kawałki od środka. Nie była w stanie myśleć

jasno, jakiś głos przemawiał do niej, lecz w głowie grzmiało tak potężnie, że głos nie był w

stanie przekrzyczeć gromów, docierał do niej jedynie pod postacią nieartykułowanego szumu

wśród nieustannego huku maszynowni.

Oczy, takie piękne i zdecydowane... Przetarła własne, by lepiej widzieć. Twarz jak ze

snu o szlachetnych świętych albo mrocznych aniołach. Nieziemska. Wargi o idealnym

kształcie, to one mówiły. Do niej: Nie słyszała, jakie słowa wypowiadają, a bardzo chciała

usłyszeć. Zaczęła krzyczeć i na oślep wymierzać ciosy.

Armas też był blisko, przytrzymał ją za rękę.

On jest silny!

Marco, tak ma na imię ten, który teraz mówi. Widziała go już od dawna, przyciągnął

jej wzrok. Był jakiś taki nieprawdopodobny, nierzeczywisty.

Znów wsiedli do tego niesamowitego, mknącego ze świstem pojazdu.

Nie było z nimi tej strasznej kobiety o wygłodniałych oczach modliszki, dzięki Bogu.

Och, chyba kogoś ugryzłam! Przepraszam, nie jestem już dłużej w stanie zapanować nad

swoimi nerwami.

Jestem tu chyba tylko ja i ten Armas, boski Marco i jeszcze jeden, ten, który pilotuje

samolot. Kiro? Tak, Kiro.

Reszta została.

Och, chyba mogę myśleć jaśniej. To dziwne.

„Przypilnuj Gii w moim imieniu”, tak powiedział Marco. Chodziło mu o tę drobną

istotkę, która mówiła tak prędko i tak dużo. Nim miał pilnować tej okropnej kobiety - kocicy.

Nosiła imię Eleonora czy jakieś podobne.

Taka jestem zmęczona, co ten Marco mówi?

Dlaczego Armas jest z nami?

Pewnie po to, żeby mnie przytrzymywać, tak przypuszczam. Jakie to okropne!

To jego ugryzłam. Poznaję to po jego minie, tak groźnie marszczy brwi. Och!

Widzę już teraz o wiele lepiej.

I słyszę lepiej, ten hałas w głowie trochę chyba ścichł.

background image

Lisa miała wrażenie, że jej ciało z wolna jakby opada na siedzenia, na których leżała.

Opuszczało się coraz niżej i niżej, w jakiś cudowny spokój.

Przestała się już bać!

Strach z niej spłynął, zniknął gdzieś, i ten z zewnątrz, i ten ze środka.

Czuła, że zaraz wybuchnie płaczem.

- Płacz, Liso! - odezwał się ten życzliwy ciemny głos, po którym natychmiast

rozpoznała Marca. Skąd mógł wiedzieć, że zaraz popłyną jej łzy?

Ale kiedy wybuchnęła przeraźliwym szlochem, wcale nie Marco, tylko Armas mocno

ją przytulił.

I Lisa nie czuła już żadnej tęsknoty za narkotykami, to było ze wszystkiego

najdziwniejsze.

- Tak, jesteś od nich wolna - oświadczył Marco, który, jak się wydawało, potrafił

odczytać każdą jej myśl. - Wolna, by móc wypełnić życzenie twej prapraprababki Libuszy i

przyczynić się do stworzenia lepszego świata.

Uśmiechnął się.

- Ale wystarczy, jak zajmiesz się swoim krajem. Albo choćby maleńką jego cząstką,

tą, gdzie mieszkasz.

I nagle Lisa już wiedziała, czego chce.

- Czy nie mogłabym jechać z wami? Przecież wy bardziej pomagacie światu niż

ktokolwiek inny! Tak bardzo pragnę zostać jedną z was, czy będzie mi wolno?

Wysoki Marco stanął przy niej.

- Na razie nie możemy na to odpowiedzieć, Liso. Czekają nas potwornie trudne

zadania, a ty nie możesz nam w nich przeszkadzać.

- Nie będę - zapewniła czym prędzej.

- To dobrze. Zobaczymy, do czego się nadasz. Ale najpierw musimy wrócić do twojej

ojczyzny.

Talornin, ogarnięty dzikim szałem, usiłował odciąć skórzaną zbroję od ciała. Ona

jednak wydawała się zrobiona z twardej gumy. Nóż się po niej ślizgał, Talornin spróbował

więc palcami uchwycić skórzaną plecionkę i rozerwać ją samą tylko siłą mięśni, lecz nic nie

pomagało. Zbroja tkwiła na nim jak ulana, dosłownie.

Wiedział doskonale: zbroja stanowiła część tej potwornej całości, tego upiora, w

którego się zmienił. On jednak, wciąż żywy, znajdował się gdzieś w jej wnętrzu, choć nie

dawało się go dostrzec.

background image

Rycerz z minionych dziejów czuł się świetnie, przepełniała go żądza niszczenia.

Talornin był bezradny, wiedział, że jego własna zła strona zyskała teraz przewagę, udzieliły

mu się intencje rycerza, stał się o wiele bardziej zły, aniżeli kiedykolwiek naprawdę był.

Znajdował się teraz w dole na równinie, dotarł do niedużego miasteczka. Właściwie

okazało się wcale nie takie znów małe, stała tu nawet jakaś fabryka i była też główna ulica., w

którą Talornin teraz skręcił.

Mój ty świecie, dlaczego oni tak krzyczą, pomyślał. Tchórzliwe gady! Naprawdę jest

o co tak wrzeszczeć? Rozbiegają się jak gdaczące kury, uciekające przed wozami

zmierzającymi na prerię, widziałem to w tysiącach westernów.

Prychnął ze złością. Przecież prezentował się wspaniale, nieprawdaż? Owszem,

włosów i skóry trochę mu ubyło po tak wielu stuleciach, ale dzięki temu wygląda przecież

jeszcze lepiej. Wystarczy tylko spojrzeć na kości ręki, tak właśnie powinna się prezentować

zgrabna dłoń, a nie jak u przekarmionych ludzi, którzy pod skórą mają mięso, to doprawdy

ohydne!

Wyszczerzył wszystkie zęby, duże, mocne zęby. I nawet jeśli brakowało mu paru w

dolnej szczęce, to co z tego? I jeśli z jego nosa zostały jedynie dwie dziurki, to doprawdy, czy

to powód, żeby mdleć?

Jakiś mężczyzna w czarnym płaszczu z fioletowym kołnierzem zbliżył się do niego,

niosąc przed sobą krzyż. Talornin złapał go za rękę i wyrzucił go w powietrze tak, że

człowiek ten wylądował w fontannie. Czy ktoś jeszcze się odważy?

Ulica opustoszała.

Tkwiącego w Talorninie rycerza ogarnęła teraz żądza zemsty. Gdzież oni się wszyscy

pochowali? Wydał z siebie głuchy ryk, który echem poniósł się między domami.

Gdzie wszyscy ci nędznicy?

Gruchnął jakiś strzał, jakaś kula odbiła się od skórzanego napierśnika. No cóż, to

znaczy, że zbroja mimo wszystko do czegoś się nadaje, pomyślał Talornin, uśmiechając się

drwiąco.

Musiał jednak pozbyć się zbroi, robiły mu się od niej odciski. Zresztą lepiej pozbyć się

całej tej upiornej postaci, na dłuższą metę jest zbyt kłopotliwa. Lepiej na powrót stać się

Talorninem. W każdym razie z wyglądu, bo jeśli chodzi o duszę bezwzględnego rycerza, to

chętnie ją zachowa.

Kim zresztą mógł być ten, który dzielił ciało z nim, wielkim Talorninem? Nie

przypuszczał, by był to prawdziwy rycerz, raczej jakiś zły pan zamczyska albo może

background image

zbrodniarz z jego drużyny? Ktoś, kto popełnił czyn tak haniebny, że za karę został upiorem, a

napotkawszy niezwykłą osobę, Talornina, postanowił przyjąć go w siebie.

Szkoda tylko, że zbroja jest trochę za mała.

Nagle Talornin dostrzegł coś, co kazało mu się zatrzymać. Czy on dobrze widzi? Czy

też tylko coś mu się marzy?

Nie, to naprawdę lotnisko! Wprawdzie nieduże, lecz na ziemi stały dwa samoloty.

Poszukiwacze Przygód mogli zachować swoje gondole dla siebie. On sobie poradzi

bez nich. Po tylu latach spędzonych w Królestwie Światła znal rozlokowanie większości baz

rakietowych tu, na Ziemi.

A najbliższa? Czy nie znajduje się przypadkiem w Austrii? W małym górskim

jeziorze? Na pewno teraz, gdy tak wielu tych idiotów wyprawiło się na powierzchnię Ziemi,

chcąc ją niby to ulepszyć, czeka tam jakaś rakieta.

Bez żadnych kolejnych przeszkód Talornin na sztywnych nogach ruszył ku lotnisku.

background image

10

Indra i Strażnicy przybyli pierwsi. Byli o wszystkim poinformowani, bo Sol

utrzymywała z nimi łączność. Trochę kłopotów sprawiło jej określenie miejsca, w którym się

znajduje, gdyż marny stąd miała widok na okolicę, lecz właściwie odnalezienie jej nie

sprawiło im większych problemów. Nie było tu znów aż tyle miejsc, z których można się było

ześlizgnąć.

Indrę na widok Rama przeniknął chłodny spokój. Ludzie w podobnych sytuacjach

reagują bardzo różnie, jedni wpadają w histerię, inni, tak jak właśnie Indra, zaczynają działać

skutecznie. Starają się wyłączyć wszystkie uczucia i oceniają, co jeszcze da się zrobić.

- Czy któryś z was może przeczytać, co napisano na tych buteleczkach i pudełkach? -

spytała natychmiast trzech Strażników.

Zinnabar mógł to zrobić. Jego matka wywodziła się z Obcych i to właśnie ona

nauczyła go tajemnych znaków.

Wszyscy odetchnęli z ulgą.

Zinnabar czym prędzej odsunął na bok pojemniczki z nieistotną zawartością.

- Talornin albo cierpi na kłopoty z prostatą, albo też ma hemoroidy - zauważył cierpko

po chwili.

Sol zdusiła chichot. Gdy pojawili się sprzymierzeńcy, miała wrażenie, jakby z jej

barków zdjęto ogromny ciężar.

Wszyscy widzieli, że Ram znajduje się w stanie krytycznym. Sol nagle zorientowała

się, jak bardzo sama jest przejęta. Aż nazbyt jasne było, w jaki sposób to wszystko może się

skończyć.

- Tu jest ampułka z wirusem - poinformował Zinnabar z napięciem w głosie. - Nie

zbliżajcie się do niej!

Algol z największą ostrożnością spakował niebezpieczny pojemnik do niewielkiego

pudełeczka. Uprzednio wyłożył je miękkim mchem, żeby uchronić zawartość od wstrząsów.

- Nie ma żadnego antidotum? - dopytywała się Sol. - Ja już szukałam, ale bałam się

cokolwiek ruszać.

- Na razie jeszcze nic takiego nie znalazłem - odparł Zinnabar, nie podnosząc głowy.

Indra wpatrywała się w nieruchome ciało Rama i bała się cokolwiek myśleć.

- Sardorze, dowiedz się, jak daleko zdążył już dolecieć Marco wraz z innymi -

poprosiła.

background image

Strażnik odszedł kawałek i wezwał przyjaciół.

Indra uścisnęła Sol za rękę.

- Całe szczęście, że tu byłaś - szepnęła. - Inaczej nigdy byśmy go nie znaleźli.

Wrócił Sardor.

- Już niedługo przylecą.

- Dzięki dobrym mocom - rozległy się szepty.

Na chwilę ich uwagę przyciągnął jakiś niewielki samolocik. Kołyszącym lotem

przemknął między koronami drzew, zanim niezdarnie wzbił się wysoko w niebo.

- Jakiś początkujący - uśmiechnął się Algol z cierpką miną.

Zinnabar wreszcie podniósł głowę.

- Nie, nie znalazłem żadnego antidotum. Są tu wprawdzie dwie buteleczki oznaczone

zupełnie obcymi mi nazwami, lecz chyba nie możemy ryzykować.

- Oczywiście, że nie - przytaknęła mu Indra. - Ten szaleniec Talornin mógł zabrać ze

sobą cały magazyn najstraszniejszych trucizn. Raczej chyba poczekamy.

Klęczała, tuląc do siebie ciało Rama.

- A co ze sztucznym oddychaniem? Mam spróbować?

- Już za późno - odparł Zinnabar. - Jemu przydałyby się elektrowstrząsy, ale nie mamy

ze sobą takiej aparatury. Przypuszczam zresztą, że nawet to by nie pomogło.

Zapadła cisza. Potężna leśna cisza. I śmiertelna, dodał w myślach Algol, lecz nie śmiał

wypowiedzieć tego na głos.

Czas płynął. Robili dla Rama, co tylko było w ich mocy, lecz co właściwie mogli

zrobić?

Nagle Sardor zauważył nieśmiało:

- Czy to przypadkiem nie jest cień Maszyny i Śmierci?

Poderwali się z miejsca. Sardor pobiegł w górę zbocza, by wskazać drogę nowo

przybyłym.

Marco natychmiast przystąpił do ratowania Rama, a wszyscy inni odsunęli się na bok.

Indra nie mogła się przemóc, by spytać, czy Ram przekroczył już granicę, która czyniła go

niedostępnym, nie podlegającym żadnemu ratunkowi. Nikt inny też się na to nie odważył.

Ram był taki ważny, tak niezmiernie istotny dla całego Królestwa Światła, niezastąpiony. I

wcale nie tylko dla Indry.

background image

A ona patrzyła na jego bladą lemuryjską twarz o idealnym kształcie, na zamknięte

oczy i czuła, jak bardzo go kocha. Sol przekazała jej jego ostatnie słowa o morzu miłości, a

ona, słysząc to, uśmiechnęła się tajemniczo do siebie.

Jako jedyna została teraz razem z Markiem, za nic bowiem nie chciała opuszczać

Rama.

Jego czarne włosy opadły jej na rękę, trzymała go wciąż w objęciach, podczas gdy

Marco przykładał mu dłonie do piersi. Indrze zdrętwiało ramię i kiedy w końcu zaczęło

niekontrolowanie drgać, podszedł Kiro, by ją zastąpić. Ostrożnie zamienili się na miejsca, tak

by Indra mogła wreszcie rozprostować członki, tkwiła wszak przy Ramie w tej samej pozycji,

odkąd tu przybyła.

W lesie panowała taka niezwykła cisza. Indra rozejrzała się dokoła, popatrzyła na

przyjaciół.

Aż sześciu Strażników, pomyślała zdumiona. Zgromadziło się tu aż sześciu

Strażników: Kiro, Sardor, Zinnabar, Algol i Armas. No i Ram, ich przywódca. I jeszcze

niczym z nimi nie związana Lisa.

A gdzie się podziali prawdziwi Poszukiwacze Przygód? No tak, Armas wywodzi się z

naszej grupy, lecz poza nim z dawnego trzonu pozostali tylko Marco, Sol i ja. No i oczywiście

Ram, ale on... on...

Nie miała siły, żeby pomyśleć o tym do końca.

Wreszcie Armas odważył się spytać:

- Jak idzie, Marco?

Minęła chwila, nim książę podniósł głowę.

- Nie wiem, Armasie. On jest bardzo daleko. Indra nie śmiała nawet oddychać.

- Zbyt daleko?

Czy ty nie możesz milczeć, Armasie, pomyślała zrozpaczona. Naprawdę musiałeś

zadać to pytanie?

Nieszczęsna Lisa, cała drżąca, stała u boku Armasa z rękami skrzyżowanymi na piersi

i głową wtuloną w ramiona, jak gdyby marzła. Zrozumiała, że oto jest świadkiem czegoś

niepojętego.

A miało być jeszcze straszniej.

- Indro - odezwał się wreszcie Marco głosem pełnym napięcia. - Nic więcej nie mogę

już dla niego zrobić.

- Możesz - odparła Indra spokojnie, wkroczywszy w pierwszą fazę żałoby, czyli

zaprzeczenie. - Na pewno możesz.

background image

Marco odetchnął głęboko i wstał.

- Bardzo mi przykro, on odszedł. Opuścił nas.

- Och, nie! - upierała się Indra, cały czas z taką samą niezmąconą pewnością jak

przedtem. - Na pewno nie! To niemożliwe! To nie może być prawda! Ja to wiem, wiem z całą

pewnością, tak nie może być.

Sol miała oczy pełne łez, Armas także walczył z płaczem. Strażnicy stali jak

sparaliżowani, niezdolni do działania, ale Indra nie ustępowała. Jej głos brzmiał wyraźnie i

dźwięcznie.

- Spróbuj jeszcze raz, Marco! Wiem, że potrafisz!

Książę przyjrzał jej się badawczo, wzrok miał taki dziwnie nieobecny.

- Co się stało, Marco? O czym myślisz?

Indra była sztywna, jakby pozbawiona uczuć, i taka zimna, strasznie zimna.

Marco ujął ją za ręce, okazały się lodowate.

- Ja już mu nie mogę pomóc, ale...

- Tak?

Zwlekał.

- Jestem teraz na powierzchni Ziemi, a pamiętam...

- Mów dalej!

Kiro wciąż trzymał w ramionach bezwładne ciało Rama. Wszyscy inni milczeli,

wstrzymywali oddech.

- Co takiego pamiętasz, Marco? - cicho spytała Sol.

- Iana Morahana.

- To był mąż Tovy - powiedziała Indra.

- Tak, miał kompletnie zniszczone płuca. W Trollheimen jego życie się już kończyło,

nie mogłem go uratować, ale...

Indra ściskała dłonie Marca.

- Ale otrzymałeś pomoc. Pamiętam już, czytałam o tym. Ach, zrób to, Marco! Zrób!

Nie wiesz, jakie to strasznie ważne!

- Owszem, wiem - uśmiechnął się ze smutkiem. - Ale minęło już tyle czasu, nie jestem

pewien, czy to możliwe.

- Spróbuj! Tak cię proszę, spróbuj!

- Nie wiem, czy zostanę zaakceptowany, przecież ja to wszystko opuściłem.

Armas, który nie należał do Ludzi Lodu, nie bardzo mógł pojąć tę rozmowę.

Rozumieli się jedynie Indra, Marco i Sol.

background image

- Marco, błagam cię!

- Wiem, Indro. Wiem już teraz, czym jest miłość.

Nigdy jeszcze nie widział takiej prośby w tak spokojnych oczach. Rozumieli się. Ona

wiedziała. To on musiał podjąć tę decyzję.

- Odsuńcie się więc! - powiedział. - Odsuńcie się daleko!

Indra odeszła, tak samo Sol. Ona dobrze wiedziała, w czym rzecz, i nerwy miała

napięte jak struny skrzypiec.

Kiro ułożył Rama na ziemi i wstał. Wraz z trzema innymi Strażnikami, Sardorem,

Algolem i Zinnabarem, także się odsunął. Armas i Lisa natomiast, nic z tego nie rozumiejąc,

nie ruszali się z miejsca. Lecz Armas również był Strażnikiem i w końcu zrobił tak jak inni.

Lisa poszła bezwolnie za nim.

Ram leżał na ziemi. Marco stanął przy nim i wyciągnął ręce do nieba. Wypowiedział

kilka słów w jakimś prastarym języku, którego nie były w stanie przetłumaczyć nawet

aparaciki Madragów.

Nasłuchiwali potem ciszy w lesie. Gdy spadła szpilka z sosny, usłyszeli ją wszyscy.

Lisa złapała Armasa za rękę i nie wypuszczała jej z uścisku, Strażnicy zaszyli się

między drzewa. Sol nawet na moment nie spuszczała wzroku z Marca, a Indra patrzyła tylko

na leżącego nieruchomo Rama, którego pokochała bardziej niż własne życie.

I nagle wszyscy zdrętwieli. Coś się zbliżało. Przez powietrze poniósł się szum. W

końcu padły na nich jakieś dwa cienie.

Marco, drżący, wypuścił powietrze z płuc.

Lisa zamknęła oczy, bała się patrzeć, bo nagle zrobiło się jasno, ta jasność wprost

oślepiała. W końcu to Armas kazał jej unieść powieki.

Znajdowali się teraz daleko od Rama. On leżał całkiem sam na przysypanej

sosnowymi szpilkami ziemi. Nawet Marco cofnął się odrobinę.

Lisa kilkakrotnie odetchnęła głęboko. Nie chciała wierzyć w to, co widzi.

Wprawdzie przeżyła wiele niesamowitych rzeczy, odkąd Armas zabrał ją z domu, z

Pragi, lecz to przechodziło już wszelkie granice. Nie mogła złapać powietrza, myślała nawet,

ż

e zaraz straci przytomność.

Przed nimi stały jakieś dwie niesłychanie wysokie postacie, twarzą zwrócone w stronę

Marca, który witał je z niezwykłą czcią. Przybysze również pochylili głowy, chcąc okazać mu

szacunek. Sol z Indrą padły na kolana, Strażnicy przyklękli na jedno kolano, pochylili głowy.

Armas poszedł w ich ślady, a Lisa, nie zdając sobie sprawy, także uklękła, musiała to zrobić

odruchowo.

background image

Stali przed nimi dwaj aniołowie, ale byli czarni, czarni niczym krucze skrzydła.

Zaczęła się wreszcie domyślać niezwykłej potęgi Marca.

- Jak dobrze znów was widzieć, przyjaciele - usłyszała jego głos.

- My także się z tego cieszymy, szlachetny książę - odparł jeden z aniołów.

Marco uśmiechnął się lekko.

- Towarzyszyliście mi przez cale moje życie.

- Pamiętamy twoje narodziny, książę Marco - dodał drugi. - Był to dla nas wielki

zaszczyt, że mogliśmy pomóc tobie i twemu bratu przyjść na świat.

- A jak się miewa Ulvar? Tęsknię za nim.

- Jest wielką radością dla wszystkich mieszkańców Czarnych Sal twego ojca. Ale

wezwałeś nas, książę. Dlaczego?

Marco wyjaśnił, kim jest Ram i ile znaczył dla Królestwa Światła i wszystkich, którzy

tam mieszkają.

Aniołowie popatrzyli na Rama.

- On przekroczył granicę i zmierza już poprzez piękne jasne królestwa ku swemu

celowi.

- Czy możecie go uratować?

Czarni aniołowie popatrzyli na Marca.

- Chcesz powiedzieć, sprowadzić go z powrotem? Wszystko zależy od tego, czy dusza

opuściła ciało. Jeśli stało się taj, to już jest za późno. Śmierć nie wypuści z rąk swojej

zdobyczy.

Sol wystąpiła naprzód, ukłoniła im się i powiedziała:

- Ludzie Lodu znają bóstwo śmierci, które być może da się przekonać.

Jeden z czarnych aniołów uśmiechnął się życzliwie.

- Masz na myśli Shamę? Ducha przerwanego życia? Złej, nagłej śmierci? O, tak,

rzeczywiście to jego domena, lecz niestety w zbyt wyraźny sposób jest duchem Ludzi Lodu.

Drugi spytał życzliwie:

- Ty jesteś Sol z Ludzi Lodu, prawda? Spotkaliśmy się już wcześniej, jeśli nie gdzie

indziej, to przynajmniej w Górze Demonów.

Sol wzruszyła się niemal do łez, że ją zapamiętał.

- Spróbujemy! - zdecydował czarny anioł. - Najpierw musimy wydobyć z niego

truciznę. Jeśli ona będzie pozostawać w ciele, na pewno nie da się go uratować.

- To zła trucizna - powiedział pierwszy anioł.

- Zły człowiek - odparła Sol, ustępując im miejsca.

background image

Uklękli po obu stronach Rama. Lisa niezbyt dobrze widziała, co robią, lecz po krótkiej

chwili wydało jej się, że dostrzega coś jakby ledwie widoczne kłęby dymu czy też pary, które

unoszą się z ciała Rama i rozwiewają w powietrzu. Ale pewnie jej się to tylko przywidziało.

Nie, chyba jednak nie, Marco bowiem, stojący w jej pobliżu, szepnął:

- To trucizna, wypędzają ją z jego ciała.

- Dzięki Bogu - szepnęła Lisa.

- Owszem, ale samo to nie wystarczy, by sprowadzić go z powrotem.

- Wiem, to będzie trudne, prawda?

- Ogromnie.

Umilkli. Lisa ku swemu zdumieniu zorientowała się, że modli się do Boga, a tego nie

robiła od chwili, gdy jako pięcioletnia dziewczynka przez jakiś czas mieszkała u babci.

Nie miała pojęcia, czy jej modlitwa w jakikolwiek sposób pomogła, lecz w każdym

razie po dość długiej chwili obaj czarni aniołowie podnieśli się i wrócili do Marca. Pozostali

również podeszli bliżej, a dwie potężne istoty jakby nie przejmowały się tym, że wszyscy

słuchają, co mówią. Indra stała niesamowicie blada i milcząca, niczym prawdziwa świątynia

opanowania. Czyżby wciąż miała zablokowane wszelkie uczucia? Tak się wydawało.

Wszyscy zebrali się wokół trzech ciemnych mężczyzn z Czarnych Sal, Marca i dwóch

jego nieziemskich przyjaciół.

Zdaniem Lisy ta chwila w lesie była święta, wiedziała, że nigdy, przenigdy jej nie

zapomni.

- Uczyniliśmy, co tylko w naszej mocy - oświadczył jeden z czarnych aniołów. -

Pobudziliśmy do życia jego organy. Teraz wszystko zależy od tego, czy dusza nie opuściła

jeszcze ciała. Jeśli uleciała, to on się nigdy nie obudzi.

Zdaniem Armasa było to dziwne stwierdzenie, czyżby te istoty były zbyt

staroświeckie? Przecież obecnie w pielęgniarstwie nie używa się pojęcia duszy. To, o czym

oni mówili, można właściwie porównać do śmierci mózgu, serce wciąż bije, płuca

funkcjonują, lecz pacjent znajduje się w stanie śpiączki już do końca życia.

Jakiż to okrutny los! Już chyba lepiej pozwolić mu umrzeć.

Ale Ram długo żył pod Świętym Słońcem, a czarni aniołowie najwyraźniej doskonale

wiedzieli, o czym mówią. Indra bowiem, której uwaga nieustannie skierowana była na Rama,

pisnęła nagle.

Popatrzyli na niego.

Zauważyli nieznaczne poruszenie głową. Jedno kolano odrobinę się uniosło.

I wtedy Indra straciła przytomność.

background image

Prędko się ocknęła i natychmiast musiała podejść do Rama, nie mogła się

powstrzymać. Wszyscy pozostali otoczyli go teraz, leżącego z głową na kolanach Indry, i

słuchali czarnych aniołów.

- A więc się udało? - oświadczył jeden zadowolony, ruchem ręki uciszając ich

podziękowania. - Co poza tym słychać, książę?

Marco westchnął.

- Wciąż mamy wielkie problemy, ale z nimi spróbujemy się sami uporać. Poproszę

natomiast o waszą pomoc w tym, co dla nas stanowi problem naprawdę nie do pokonania.

- Mówże więc!

- Być może wiecie, że oczyściliśmy zły charakter ludzi i w ten sposób zapobiegliśmy

wojnom, jednocześnie starając się upiększyć ziemię.

Czarni aniołowie przysiedli na dwóch wysokich kamieniach, zrobili to bardzo

ostrożnie, tak by końce ich jedwabistych czarnych skrzydeł nie ubrudziły się o ziemię.

- Owszem, zorientowaliśmy się, to doskonale.

- Wiele jednak pozostaje jeszcze do zrobienia. Ludzkie smutki, troski o innych,

tragedie, choroby, wielkie epidemie. Nawet teraz, tutaj, mamy ze sobą flaszeczkę zawierającą

kulturę wirusa, który jest w stanie zabić wszystko, co żyje na Ziemi, jeśli tylko się go

wypuści. Co mamy z nim zrobić, żeby nikomu nie zaszkodził? Reszta tej kultury znajduje się

w Królestwie Światła, a tam znów może wpaść w ręce złej mocy.

- Pokażcie mi to, co macie.

Algol rozpakował wyłożone mchem pudełeczko, do którego schowana była butelka.

Jeden z aniołów położył sobie buteleczkę na dłoni, przez moment dyskutował o czymś

ze swym przyjacielem w tym pradawnym języku, którego nikt nie był w stanie zrozumieć, a

potem lekko uniósł rękę i na ich oczach flaszeczka rozwiała się w dym.

- Nikomu więcej już nie zaszkodzi.

- Ale gdzie ona się podziała? - pytała zadziwiona Sol. - Wirusa przecież nie da się

zniszczyć, on się na pewno unosi w powietrzu!

Czarny anioł z uśmiechem pokręcił głową.

- Kazaliśmy mu wrócić do tamtych czasów, kiedy ludzie, zanieczyszczając Ziemię, nie

przyczynili się jeszcze do powstania tego wirusa.

- Świetnie - ucieszył się Armas. - A co z kulturą, która znajduje się w laboratorium

Madragów?

- Tym również się zajmiemy, tylko przywieźcie nam ją na Ziemię.

background image

Kiro wezwał Eriona, prosząc go, by natychmiast wykonał rozkaz.

- Wyślij pojemnik do bazy w Austrii - powiedział Kiro. - Tam się spotkamy.

Erion nie krył zdziwienia.

- To niemożliwe. Właśnie otrzymaliśmy stamtąd prośbę o wolną drogę w dół.

- Od kogo? - wykrzyknął Kiro. - Przecież tam nikogo nie ma! Wszystkich Strażników

wezwano tutaj. Kto więc wzywał?

- Ram - wyjaśnił Erion zdziwiony.

- Ram leży tutaj, w ciężkim stanie po tym, jak nasz miły Talornin wystrzelił do niego

ładunek gazu.

Kiro napotkał spojrzenia przyjaciół. Zapadła pełna zdumienia cisza.

- Ten samolot - przypomniał sobie Sardor. - Ten nieduży ledwie lecący samolocik,

który widzieliśmy...

- To Talornin - mruknął Zinnabar. - Wielkie nieba, zostawiliśmy naszą rakietę bez

ż

adnej obsługi, choć oczywiście zamkniętą.

- On zna kod do wszystkiego - przypomniał Marco. - Czy mogę porozmawiać z

Erionem?

Marco wyjaśnił, jak się sprawy mają, jak strasznie wygląda teraz Talornin i że chociaż

Sol odebrała mu większość jego rzeczy, prawdopodobnie wciąż może mieć śmiercionośne

naboje w swojej broni. Dodał też, że najpewniej będzie się kierował ku domowi Świętych

Kamieni, by móc odzyskać swą dawną postać.

- Zatrzymaj go, Erionie! Dla nas jest już za późno, nie zdołamy go dogonić! On nie

może dotrzeć do Świątyni Kamieni!

Ale jak zatrzymać upiora?

- Czy on potrafi sterować rakietą? - zastanawiał się Erion.

- Przybył do Królestwa Światła jako pasażer na gapę i tak samo je opuścił, lecz na

pewno sobie z tym poradzi. Doskonale wszak zna się na technice.

- Będąc upiorem z szóstego wieku?

- Będąc Talorninem. Funkcjonuje jednocześnie w dwóch postaciach.

- To brzmi naprawdę strasznie. Jak zdołam go zatrzymać?

- No właśnie.

Marcowi przyszedł do głowy pewien pomysł.

- Zaczekaj, Erionie! Postaram się tak ustawić system łączności, byśmy mogli

rozmawiać z trzech różnych miejsc jednocześnie. Spytamy Dolga.

Ku zdumieniu wszystkich sztuka się powiodła. Głos Dolga dochodził z bardzo daleka.

background image

- Kiedy wreszcie przybędziecie, Marco? Sytuacja jest już naprawdę krytyczna. Nie

udaje mi się już uzyskać odpowiedzi od ojca.

Marco jęknął w duchu.

- A co z Berengarią?

- Z nią straciłem kontakt już dawno temu.

- Mamy bardzo poważne opóźnienia, Dolgu. Chodziło o życie Rama. Ale zjawimy się,

gdy tylko będziemy mogli. Dolgu, posłuchaj mnie! Talornin znów zmierza do Królestwa

Ś

wiatła, a tym razem...

Usłyszeli, że Dolg cicho się śmieje.

- Kamieniom nic nie grozi. Erionie, przekaż wiadomość, że Shira, Oko Nocy i

Villemann, a także specjalni Strażnicy Kamieni, mają je przenieść do bazy rakietowej w

Królestwie Światła. Muszą przybyć tam wcześniej niż Talornin. Niech Shira zabierze ze sobą

wirusa.

- Zaraz się tym zajmę - obiecał Erion.

Marco jeszcze raz przyrzekł Dolgowi, że na pewno się pospieszą, i na tym rozmowa

między nimi trzema się skończyła.

Czarni aniołowie unicestwili wszystkie niebezpieczne trucizny i inne straszne rzeczy,

które Talornin miał w swojej torbie. Potem wszyscy szybkim krokiem przeszli na polanę.

Sardor, jako najsilniejszy, niósł Rama. Dowódca Strażników wciąż jeszcze był bardzo słaby,

ale żył i tylko to miało w tej chwili jakiekolwiek znaczenie. Indra nawet na chwilę nie

przestawała ściskać go za rękę i bliska płaczu z radości czuła, jak ciepło z wolna zaczyna

powracać do ciała męża.

- Mówiłeś o epidemiach - odezwał się jeden z czarnych aniołów do Marca. - Czy

macie jeszcze jakieś inne problemy?

Marco roześmiał się wymuszenie.

- Cóż, nazwanie strasznych katastrof zaledwie problemami byłoby chyba z naszej

strony przesadą w drugą stronę. Oprócz wszystkich tragedii osobistych, na które nic nie

jesteśmy w stanie zaradzić, mamy także sprawę klimatu i groźbę przesunięcia się biegunów.

Wiemy też, że ku naszemu systemowi słonecznemu zmierza rój meteorów, i o ile dobrze

rozumiemy, w roju tym są formacje tak wielkie, że mogą rozbić w pył całą Ziemię. Poza tym

jak zwykle uskok Świętego Andrzeja w Kalifornii znów grozi wywołaniem trzęsienia Ziemi

ogromnych rozmiarów. Golfstrom się zwęził, co może doprowadzić do niezwykle surowych

zim w uzależnionych od niego krajach. Poza tym mamy jeszcze powodzie, wielki głód w

Afryce...

background image

Czarni aniołowie przystanęli. Uśmiechali się, a jeden z nich podniósł rękę.

- Stop, stop, to nam już wystarczy. Do tego niepotrzebna ci nasza pomoc, nikt nie

musi się martwić. Głodowi na przykład sami już zdołaliście zapobiec, gdy za pomocą

naprawdę doskonałego eliksiru Madragów uczyniliście Ziemię płodną i nauczyliście ludzi

dzielić się z innymi. Mieszkańcy Ziemi od tej pory będą do siebie życzliwie nastawieni. A

jeśli chodzi o klimat? Ależ, drodzy przyjaciele, przecież on zawsze się zmieniał!

Przypomnijcie sobie wszystkie epoki lodowcowe, czy bieguny się przesunęły, gdy lodowa

tarcza sięgała aż do Morza Czarnego i jeszcze dalej na południe?

- A ten rój meteorów?

- Ominie Ziemię. Być może będziecie mieli okazję podziwiać miriady spadających

gwiazd, nie mające sobie równych, to trudno przewidzieć, lecz dla Ziemi ten rój meteorów nie

stanowi żadnego zagrożenia. Macie jeszcze jakieś inne zmartwienia?

- Przypuszczam, że skorupa ziemska zawsze pozostaje w ruchu - mruknął Marco. -

Wybuchy wulkanów, tropikalne burze...

- Taka już jej natura, Marco. Tak Ziemia została stworzona i ludzie muszą z tym żyć.

Ziemia stanowi część systemu, który jest zbyt wielki, by można było w niego ingerować,

ale...

Znów ruszyli, lecz nagle aniołowie ponownie się zatrzymali.

- A jednak ludzie tak zrobili. Czy pamiętacie tych, którzy usiłowali odtworzyć Wielki

Wybuch w laboratorium? Czy to nie było w roku tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym

dziewiątym? Tak, właśnie tak. Na szczęście pseudonaukowcom odebrano tę „zabawkę”, bo

gdyby udało im się zrealizować pomysł, eksperyment mógł przybrać znacznie poważniejsze

rozmiary, niż oni to przewidzieli. Ziemia zmieniłaby się w czarną dziurę we wszechświecie, i

to w ułamku sekundy. My, w Czarnych Salach, ogromnie się wówczas niepokoiliśmy.

Słuchający ich zadrżeli z przestrachem. Oni także słyszeli o tym eksperymencie.

Czarni aniołowie pokonali ostatnie metry dzielące ich od polany.

- Najważniejsze więc, aby ludzie nie igrali z atomami, molekułami, z budową rzeczy.

To naprawdę śmiertelnie niebezpieczne.

- O, tak, o tym doskonale wiemy - odezwała się Indra. - Mieszkałam na powierzchni

Ziemi, kiedy chorzy na żądzę władzy przywódcy poczynali sobie jak najśmielej.

- Rzeczywiście, mieszkałaś tam wtedy. Cóż, ale teraz już się pożegnamy. Naprawdę

miło było spotkać aż tyle istot, pragnących czynić jedynie dobro. Powodzenia w dalszych

działaniach! śegnaj, drogi książę! Zabierzemy jeszcze wirusa od Shiry.

background image

Jasność wokół nich tak się wzmogła, że nikt nic więcej już nie widział. Światło ich

oślepiło. Gdy wreszcie wróciło do normy, czarni aniołowie zniknęli.

background image

11

Opuszczali polanę w gorączkowym pośpiechu. Marco wiedział, że statek kosmiczny

ma bardzo liczną załogę, pragnął więc zabrać ze sobą wszystkich Strażników. Nie chciał

jednak nikogo tu zostawiać. I co zrobią z gondolami? Ach, czyż nigdy już nie rozstaną się z

Górami Kruszcowymi?

Propozycja, by Indra, Armas i Ram, który dochodził już do siebie, zabrali każde swoją

gondolę do bazy, wraz z Lisą i Sol jako pasażerkami, spotkała się z urażonymi protestami

większości i prawdziwą wściekłością Armasa. Dlaczego nigdy nie traktowano go jako

pełnowartościowego Strażnika?

No właśnie, dlaczego?

Wreszcie Ram znalazł rozwiązanie. Na pokładzie największej gondoli znajdowała się

minigondola, taka jak ta, której Goram, Lilja i Dolg używali niekiedy w Taran - gai. Gdyby

tylko udało się przymocować ją do Maszyny Śmierci, zmieściliby się wszyscy.

To dało się zrobić, ale zabrało trochę czasu. Marco bardzo się już denerwował, a w

niczym nie poprawił sytuacji Faron, ponaglający ich z Guilin, i Dolg, przebywający nie

wiadomo gdzie.

- Liso, ty zapewne wolałabyś zostać w swojej ojczyźnie? - odezwał się życzliwie Kiro.

- Możemy cię odstawić do najbliższych zabudowań.

Dziewczyna, słysząc to, szeroko otworzyła usta. Uważała się teraz za jedną z nich, a

tymczasem okazało się, że oni chcą się jej pozbyć. Nie zdołała zdusić szlochu rozczarowania,

Kiro więc czym prędzej ją zapewnił, że oczywiście 'wolno jej jechać wraz z nimi, lecz

wyprawa może okazać się niezwykle ciężka.

- Wydaje mi się, że widziałam już wszystko - odparła cierpko Lisa i po części miała

rację.

Armas nie wiedział, co robić. Pomagał w przymocowaniu małej gondoli do Maszyny

Ś

mierci, lecz myślami był zupełnie gdzie indziej.

Biedna Berengaria, westchnął w duchu zatroskany. Czeka już tak długo, bym przybył

jej na ratunek, a co teraz się stanie? Jak zdołam dochować tajemnicy, że nie należę już w pełni

do niej? Oczywiście to ona jest najpiękniejsza, Lisa zaś to zupełnie niemożliwa osoba, a poza

tym ojciec naprawdę się wścieknie, ale moje uczucia są teraz takie podzielone. Temu nie

zdołam zaprzeczyć. Lisa jest taka wzruszająca. Chroni się przy mnie, mam wrażenie, że

background image

trochę się we mnie podkochuje, ale przecież nie mogę sprawić przykrości Berengarii.

Szczególnie teraz, gdy ona tak bardzo cierpi!

Ale jestem odpowiedzialny również za Lisę, to przecież ja wyciągnąłem ją z

uzależnienia. No, oczywiście, Marco trochę mi pomógł, ale to ja powiedziałem jej, że nie

może dłużej tego robić, że to szkodzi jej zdrowiu. Na pewno właśnie moje słowa sprawiły, że

się zdecydowała skończyć z tym świństwem.

Uśmiechnął się lekko do siebie. Naprawdę dziwne, jak wszystkie kobiety wodzą za

nim oczami. Musi w nim być coś naprawdę niezwykłego, zresztą i matka, i ojciec zawsze to

powtarzali. Kiedy był mały, bez przerwy mówili, że jest taki śliczny, i nie było młodego

chłopaka przystojniejszego od niego, pomyślał z rozrzewnieniem.

- Armasie, dlaczego, do pioruna, tak się strasznie lenisz? - ostro przywołała go do

porządku Indra. - W dodatku z taką idiotycznie sentymentalną miną jak u małych

dziewczynek zajętych swoimi lalkami. Bierz się do roboty! A może masz dyspensę od

wszelkich pożytecznych zajęć?

Najgorsze jednak było to, że wszyscy wybuchnęli teraz śmiechem. Nawet Lisa.

Rakieta mknęła w dół. Talornin stracił już nad nią panowanie, lecz to w niczym nie

szkodziło, bo przecież w tym wąskim cylindrze, prowadzącym z powierzchni Ziemi w dół do

Królestwa Światła, była tylko jedna droga. Od czasu do czasu, wymykając się całkowicie

spod kontroli, rakieta straszliwie zgrzytała o ściany, aż sypały się skry, lecz wystarczył wtedy

jeden zręczny ruch Talornina, by znów naprowadzić ją na właściwy tor.

Głośno śmiał się do siebie. To dopiero życie! Nie dość że ich wszystkich oszukał, to

jeszcze teraz zmierzał wprost ku ocaleniu.

Długo zastanawiał się nad tym, jak pozbyć się powierzchowności upiornego rycerza i

na powrót stać się eleganckim Talorninem, nie tracąc jednocześnie zamiłowania do

bestialstwa, jakim charakteryzował się średniowieczny wojak. Wypicie jasnej wody było nie

do pomyślenia, czym prędzej odrzucił ten pomysł. Przecież on wypił wodę ze studni pragnień

znajdującej się w Grotach Zła, mogło się to więc bardzo źle skończyć. Eliksir Madragów nie

dawał żadnej gwarancji i raczej nie było to mądre rozwiązanie. Wiedział, że w wyniku jego

działania stanie się po prostu dobry, nie miał podstaw, by sądzić, że upiór rycerza go opuści.

Niebieski szafir natomiast ocalił wodnego demona i przywrócił mu pierwotną ludzką

postać, a skoro zdołał pomóc nędznemu rybakowi czy myśliwemu z jakiegoś prymitywnego

plemienia, to w przypadku szlachetnej osoby Talornina przyjdzie mu to zapewne bez żadnego

trudu. Zresztą przedostanie się do świętych kamieni nie sprawi mu kłopotu, bo przecież ludzie

background image

na jego widok będą chować się z krzykiem, a poza tym nie należy zapominać, że on ma

uniwersalny kod.

Po odgłosach poznał, że zbliża się do stacji końcowej, do bazy rakietowej Królestwa

Ś

wiatła, i czym prędzej zajął się uruchomieniem hamulców. Gdzie one mogą być? Czy to jest

to?

Rakieta sunęła jednak wielkim pędem i nie pomagało włączanie żadnych

instrumentów.

Talornina ogarnęła panika. Przecież się rozbije, zgniecie go, ach, ratunku! Czy nikt nie

może...

Rakieta zahamowała sama z siebie, automatycznie. Tego nie przewidział.

Odetchnął z ulgą, ciężko wzdychając. Pojazd jeszcze przez chwilę sunął powoli, aż

wreszcie się zatrzymał. Talornin mógł wysiąść.

Niezwykle pewna siebie, przerażająca i wstrętna istota rozejrzała się dookoła, gotowa

wystraszyć do szaleństwa każdego, kogo spotka na drodze.

Ale tu nikogo nie było.

Baza okazała się pusta, a tak przecież być nie powinno. Gdzie wszystkie straże, gdzie

robotnicy? Gdzie komitet powitalny?

Roześmiał się do siebie i usłyszał, jak ochryple to zabrzmiało. Komitet powitalny? To

ci dopiero! Przecież nikt go się tu nie spodziewał. I dobrze, zwycięży ich przez zaskoczenie.

Ach, gdyby tylko było kogo bić!

Właściwie może i lepiej się stało, dzięki temu łatwiej dotrze do celu.

Skierował się ku wyjściu. Odciski bardzo mu już dokuczały, szedł sztywny na szeroko

rozstawionych nogach.

Nagle drzwi przed nim się otworzyły. Najpierw, oślepiony, nie był w stanie zobaczyć,

kto wchodzi, wszak i tak miał już kłopoty ze wzrokiem. Gdy jednak drzwi z powrotem się

zamknęły, zorientował się, że stoi przed nim pięć osób.

Talornin, chcąc je wystraszyć, skoczył w przód, krzycząc „Uuu!”, lecz prędko sam się

zorientował, jak idiotycznie to wypadło, i zaraz potem wydał z siebie głuchy wrzask.

Oni jednak nie sprawiali wrażenia, by im zaimponował. Nie wyglądali także na

przestraszonych.

Spostrzegł teraz, że był tu ten Indianin Oko Nocy, duch Ludzi Lodu, Shira, i jakiś

mężczyzna nieco starszego rocznika. Czy on przypadkiem nie nazywał się Villemann i nie

wywodził z rodu czarnoksiężnika? Było tu także dwóch Strażników, po ich wspaniałych

strojach poznał, że to Strażnicy Świętych Kamieni.

background image

- Przecież was nie powinno tu być! - wrzasnął do nich, jak gdyby wciąż zajmował

pozycję głównodowodzącego w Królestwie Światła. - Nie wolno wam opuszczać świątyni!

- Tego szukasz, Talorninie? - spytał Indianin.

Czy oni wiedzieli, kim on jest? Przecież przybrał postać upiornego rycerza, jak więc

mogli...

Ach, oczywiście, ten przeklęty system łączności! Wyłączył go, lecz te łotry

najwidoczniej wszystko odkręciły i przez to on nie mógł już porozumiewać się ze swymi

sprzymierzeńcami.

Wrogowie natomiast mogli się kontaktować między sobą.

Oko Nocy i Villemann podnieśli do góry czarne aksamitne woreczki z kamieniami.

Talornin przenosił wzrok z jednego na drugi. Który z nich mógł mieć niebieski szafir?

Nic o tym nie wiedział, bo przecież musiał opuścić Królestwo Światła już jakiś czas temu.

Te diabły, które tak bezwstydnie spędziły go z wysokiego stołka, dostaną teraz za

swoje! Wybiła ich godzina!

- Jedynie Dolgowi wolno ich dotykać - spróbował. - Blefujecie, wcale ich nie macie!

- Dolg przekazał nam odpowiedzialność za kamienie - odparła Shira miękkim głosem,

w którym słychać było samojedzki akcent.

Talornin pojął, jak marne są jego szanse. W takich sytuacjach tchórz zwykle sięga po

broń, jeśli oczywiście ją ma.

Talornin miał, a w dodatku zostało mu przecież jeszcze kilka nabojów.

Wyciągnął pistolet, szykując się do strzału, lecz nagle jakaś siła wytrąciła mu go z

ręki.

- Co takiego? - zawołał. - Jest was tu jeszcze więcej?

- Mar jest zawsze tam, gdzie Shira - odparł Villemann i wyjął z futerału migoczący,

połyskujący błękitem szafir.

Talornin jęknął głośno i rzucił się w przód.

- Zaczekaj! - przestrzegła go Shira. - Przekonaj się najpierw, czy szafir cię

zaakceptuje.

Wyraźnie było widać, że jest inaczej. Kamień zmatowiał, świecił martwym blaskiem.

- Nie, nie! - wykrzyknął Talornin podniecony. - On nie lubi tego złego rycerza, który

we mnie wstąpił! Przecież w tym nędznym zewłoku kryje się wasz zwierzchnik, szlachetny

Obcy!

- Pół - Obcy - poprawił go Oko Nocy. - A czy szlachetny...

background image

- Bardziej szlachetny niż ty kiedykolwiek w życiu będziesz - syknął Talornin. - Ale ja

wciąż mam środki...

Sięgnął po jeszcze jakąś broń, nie znali jej, Shira nie mogła więc dłużej zwlekać.

Szybkim ruchem wyciągnęła z drugiej sakiewki farangil. Talornin na moment zastygł

zdumiony, że mogła to zrobić, nie doznając przy tym żadnej krzywdy, nie sądził bowiem, by

było to w ogóle możliwe.

Nie miał jednak czasu się zastanawiać. Musiał skulić się i osłonić rękami, chociaż to

absolutnie w niczym mu nie pomogło.

Zarówno farangil, jak i szafir rozpłomieniły się teraz, ale tym razem w błękitnych

promieniach szafiru nie było nawet cienia łagodności. Jego blask zmieszał się z

krwistoczerwonym blaskiem farangila w prawdziwie piekielnej grze świateł, która zniszczyła

najpierw ohydnego rycerza z szóstego wieku i na kilka krótkich sekund ukazał się sam

Talornin.

Wkrótce i jego krzyki poniosły się daleko po pięknych łąkach Królestwa Światła.

Zapadła cisza.

Koniec z upiornym rycerzem.

Koniec z Talorninem.

Niosąc ostrożnie ostatnie resztki kultury wirusa, którą przekazali jej Madragowie,

Shira weszła na pokład rakiety i przywitała się ze Strażnikiem, który miał zawieźć ją na

powierzchnię Ziemi.

Nie była sama, towarzyszył jej nieodłączny Mar. Być może również i jemu będzie

dane ujrzeć czarnego anioła?

Zauważyli ich na skraju lasu. Z początku Shirze i Marowi wydawało się, że to dwa

dumne strzeliste świerki, zaraz jednak dostrzegli inne szczegóły: połyskujące czarne skrzydła,

wysokie postaci. Czym prędzej pospieszyli ku nim.

Czarni aniołowie powitali ich uprzejmie i łaskawie. Mar, który przypuszczał, że nie

będą chcieli go znać, usłyszał kilka życzliwych słów, świadczących o tym, że mają dla niego

wiele szacunku, ponieważ zdołał wyzwolić się spod złego dziedzictwa. Potem z największą

ostrożnością zabrali z delikatnych dłoni Shiry groźną truciznę i unicestwili ją, każąc wirusowi

wrócić do czasów, w których jeszcze nie został stworzony w wyniku zanieczyszczenia

przyrody przez człowieka.

Budzące ogromny szacunek istoty uśmiechnęły się na koniec przelotnie i zniknęły.

Shira i Mar, pełni uniesienia, powrócili do Królestwa Światła.

background image

12

Na szczycie góry w pobliżu Guilin nie było im ani trochę przyjemnie.

Najgorzej przedstawiały się sprawy z Lenore, jej niepokój i irytacja nie miały granic.

W całym ciele łaskotało ją, swędziało i piekło, strasznie była podniecona na myśl o Faronie.

Biedaczysko! Ta Gia nie daje mu spokoju, nie może więc zostać z nią sam na sam, a przecież

oni tak bardzo się teraz nawzajem potrzebują! Lenore musi wreszcie zobaczyć, jak oczy

zasnuwa mu żądza, już na samą myśl była gotowa. Ach, musi zobaczyć jego pożądanie,

poczuć je, dotknąć...

Przeklęta dziewczyna, nie zostawia go nawet na chwilę!

Lenore nie wpadło do głowy, że Faron chce ochronić Gię właśnie przed nią.

Strażnik Nim się nie liczył, to przecież zwyczajny Lemuryjczyk, którego mogła

zdobyć bez najmniejszego trudu, wystarczyło kiwnąć palcem. Prawdziwą, liczącą się

zdobyczą był Faron.

Lenore nie patrzyła na to w ten sposób, w jej oczach to Faron był myśliwym, a ona

zwierzyną.

Ale on okazywał się taki głupi. Na przykład wtedy, gdy spytała go, czy mogą wyjść z

tego pawilonu, świątyni, pagody, altanki czy co też to było, i obejrzeć widok z drugiej strony,

gdzie był mały zagajnik, on jakby nic nie zrozumiał. Mruknął tylko: „Nie teraz, Lenore, oni

mogą się tu zjawić w każdej chwili”.

Zaczęła się śmiać. Czyżby bał się, że zostanie przyłapany na gorącym uczynku, w

dodatku z góry?

Ona uważałaby to za dodatkowo emocjonujące. Marco przekonałby się, że ona może

mieć innych, obudziłaby się w nim wtedy zazdrość.

Ale Faron pochylił się tylko bardziej ku Gii - oboje siedzieli pod ścianą - i dalej

opowiadał jej o chińskiej religii.

Przeklęta dziewczyna, czy ona nie pojmuje, jak bardzo tu przeszkadza? Lenore gotowa

była udusić ją gołymi rękami. Raz szczęśliwie udało jej się szturchnąć dziewczynkę, ale zaraz

nadbiegł głupi Nim i zajął się tą żałosną gadziną. W dodatku doniósł o wszystkim Faronowi,

ale ten nic na to nie powiedział. Na pewno więc uznał, że Gia sobie na to zasłużyła.

Lenore stłumiła westchnienie. Ach, musi go wreszcie mieć, nie jest w stanie już dłużej

wytrzymać! Przecież on jej pragnie. Podnieś się, Faronie, żebym mogła zobaczyć, jak bardzo

background image

mnie chcesz. Wiem, że pożądasz mojej piękności, i będziesz ją miał, bo ty i ja jesteśmy siebie

godni.

W świątyni stała niziutka ława, nie wyższa niż podwyższenie w podłodze. Lenore

ułożyła się na niej w uwodzicielskiej pozycji. Obrócona plecami do Farona, oparta na łokciu -

nie było to łatwe w kajdankach - i z lekko uwypuklonym krągłym biodrem. Niby od

niechcenia machała jedną nogą tak, że suknia podsunęła jej się w górę, odsłaniając widok na

wszystkie jej cudowności.

- Ojej - zdziwiła się Gia, głupia smarkula. - Czy ta Lenore nie ma majtek?

- Lenore, usiądź przyzwoicie! - ostro nakazał Faron. - Jesteś za stara na takie rzeczy.

„Za stara?” „Na takie rzeczy?”

Lenore poderwała się gwałtownie i wymaszerowała na zewnątrz. Nim zajęty był

właśnie sprawdzaniem gondoli Marca. Lenore przez chwilę zastanawiała się, czy nie uwieść

przynajmniej jego, tylko po to, by wywołać zazdrość w Faronie, lecz uznała, że Strażnik nie

jest tego godny.

Mogła go natomiast wykorzystać do czego innego.

- Nim - odezwała się najsłodszym ze wszystkich swoich głosów. - Czy byłbyś tak miły

i otworzył te moje upokarzające kajdanki? Potrzebuję chwili... swobody. No a przecież nie

mogę stąd uciec.

Strażnik rozejrzał się dokoła. Popatrzył na Lenore, potem na świątynię.

- Tu na górę prowadzi ścieżka i ty dobrze o tym wiesz - oświadczył krótko. - Uciec

więc możesz. Moja odpowiedź brzmi: nie. Otrzymałem rozkaz, a Faron jest mądrym

człowiekiem.

Czy wyczytała w jego oczach usprawiedliwienie? Chciała w to wierzyć.

Na końcu języka miała propozycję, by Nim wyprawił się z nią do zagajnika, lecz

wolała nie narażać się na ewentualną odmowę. Nie, to nie! Sam sobie jest winien!

Czym prędzej pospieszyła do kępy drzew za pagodą i tam podciągnęła spódnicę.

Faronie, Faronie, nie masz pojęcia, co cię omija!

Musiała przytrzymać się gałęzi, by nie upaść, gdy się zaspokajała. Powtórzyła to

kilkakrotnie, by ochłonąć i móc zachowywać się swobodnie w stosunku do Farona. Tak, teraz

mogła utrzymywać wyniosły dystans, a on niech sobie cierpi. Doskonale, dobrze mu tak.

Potem usiadła na zwalonym pniu drzewa i dalej się na niego gniewała, aż do chwili,

gdy przyszedł po nią Nim.

background image

Ile jeszcze będę musiała znieść? Ja, niemal księżniczka na tej drugiej planecie,

myślała. Gdzie się podział Talornin? Co za łotr! Doprawdy, czy muszę wszystkie te

nieprzyjemności znosić sama? Będzie miał za swoje, jak się tu zjawi!

- Nareszcie! - westchnął Faron, kiedy Maszyna Śmierci wylądowała na szczycie.

Zapadał już zmrok i w mieście u stóp góry zapłonęły tysiące świateł. Na szczycie i

wzdłuż ścieżki zapaliły się reflektory, oświetlając pagodę aż nadto dobrze. Nie było to dla

nich zbyt szczęśliwe zrządzenie, ale cóż, pozostawało tylko mieć nadzieję, że lądowanie

przebiegnie bez przeszkód, nie zauważone przez nikogo niepowołanego.

Gia mocno objęła Marca, a on także mocno ją uściskał. Wszyscy zresztą witali się z

wielką radością, oprócz oczywiście Lenore, która wciąż się złościła. Pozowała na prawdziwą

cierpiętnicę, ale i tak wszyscy widzieli, że jest po prostu rozeźlona.

- Dolg jest niezmiernie zdenerwowany - oświadczył Faron. - Chyba lepiej będzie, jak

wyruszymy natychmiast.

- O, tak, doprawdy najwyższy już na to czas - przyznał Ram. - Przykro mi, że

spowodowałem takie opóźnienie.

- Przecież to nie była twoja wina - zaprotestował Marco. - Wszystko przez Talornina.

Wiem, że mieliście dokończyć rozpylanie eliksiru Madragów, ale chcieliśmy, żebyście byli z

nami. Potrzebne nam będą wszelkie siły w walce z przeciwnikiem.

Lenore ostrym głosem włączyła się do rozmowy.

- Właśnie, gdzie jest Talornin? Zostawiliście go tam? Co wobec tego ja mam robić?

- Talornin został wyeliminowany - krótko odparł Marco.

- Wyeliminowany? A co to znowu ma znaczyć?

Marco powiedział całą prawdę, niczego nie ukrywał.

- Próbował skraść Święte Kamienie, by dzięki nim odzyskać swą własną postać. One

jednak, zarówno farangil, jak i szafir, uznały, że nie jest tego godny. Unicestwiły i jego, i tego

starego rycerza.

- Jakiego rycerza?

- Ciesz się, że nigdy nie widziałaś Talornina po tym, jak napił się wody z amfory!

- Ale to przecież ja miałam ją dostać! - krzyknęła.

- Dziękuj swemu stwórcy, że cię to ominęło.

Marco w krótkich słowach opowiedział jej, co przytrafiło się Talorninowi. Kiedy

skończył, Lenore odsunęła się na bok, zastanawiająco nieswoja i wyraźnie wstrząśnięta.

background image

Propozycja, by wszyscy, którzy tego chcą, zakwaterowali się w hotelu w Guilin,

podczas gdy reszta podejmie walkę z prześladowcami Móriego i Berengarii, nie znalazła

uznania.

Chociaż było im ciasno, wszyscy w końcu jakoś się pomieścili w Maszynie Śmierci i

przyłączonej do niej gondoli. Nikt nie miał ochoty zabierać Lenore, ale przecież była im

potrzebna, mogła okazać się pomocna na pokładzie statku kosmicznego. Nie wiadomo tylko

było, czy można jej zaufać.

Umieszczono ją w pilnie strzeżonym miejscu. Siedziała tam, podczas całej podróży

nie spuszczając oczu z Farona. On doskonale zdawał sobie z tego sprawę, lecz najwyraźniej

ani trochę go to nie obchodziło.

Utrzymywali kontakt z Dolgiem, który miał wskazać im drogę do statku kosmicznego.

Gdy się okazało, że nawigacja w przestrzeni kosmicznej jest dość trudna, Dolg oświadczył

znienacka: „Przyjdę do was”, a potem zapadła cisza.

Kiro, który siedział przy sterach, poczuł nagle, że drążki przestały go słuchać.

Spostrzegł, że lampki kontrolne zapalają się same z siebie, pokrętła obracają się, choć wcale

ich nie dotykał, a sama Maszyna Śmierci nieoczekiwanie zmienia kierunek.

Sol, która siedziała przy mężu, spojrzała na niego pytająco.

- Dolg?

Kiro kiwnął głową i odparł cicho:

- Chyba nie chce dać się poznać pewnej osobie wśród nas.

Spojrzenie Sol powędrowało ku Lenore i z powrotem na pulpit sterowniczy.

- Ona ma zamiar pożreć Farona na śniadanie - mruknęła.

- Sądziłem, że zasadziła się na Marca.

- Marca zostawi sobie na deser.

- U obu ma szanse równe zeru.

- Owszem, ale o tym ona nie wie. Wydaje jej się, że wszyscy padają przed nią

plackiem. Czy jesteśmy już poza atmosferą okołoziemską?

- Już niedługo, Maszyna Śmierci to naprawdę pojazd skonstruowany w szczególny

sposób. Nigdy nawet nie słyszałem o czymś podobnym. Do tego, by wylecieć w kosmos,

niepotrzebna jej baza, z której zostanie wystrzelona.

- To prawda, od pędu, łagodnie mówiąc, aż się w głowie kręci.

- Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak prędko lecimy.

- Masz rację - przyznała Sol. - Ale chyba nawet nie chcę tego wiedzieć.

background image

Lisa miała bardzo niewygodne miejsce w minigondoli. Właściwie powinna być

zmęczona, lecz mimo wszystko czuła się zupełnie świeżo. Podczas podróży do Guilin trochę

się zdrzemnęła i to jej wystarczyło. Armas był teraz w głównej kabinie, a ona wśród

otaczających ją Strażników czuła się trochę osamotniona.

Któryś z nich wyjaśnił jej, że statek kosmiczny, ku któremu zmierzali, nie krąży wokół

Ziemi, tylko tkwi w pewnym miejscu nad Chinami. Niewiele jej to mówiło, ale żałowała, że

nie może opowiedzieć o wszystkich tych niesamowitych przygodach swoim przyjaciołom.

Wtedy jednak uświadomiła sobie nagle, że przecież nie ma żadnych przyjaciół. Ci, z którymi

dorastała, odsunęli się od niej, gdy zaczęła wieść życie narkomanki, ci natomiast, z którymi

spotykała się ostatnio... Cóż, tu miała do czynienia raczej z pozorowaną lojalnością, z

fałszywymi przyjaźniami nawiązywanymi w stanach narkotykowego oszołomienia.

Większość z tych ludzi zresztą albo już nie żyła, albo była skazana na śmierć.

Zadrżała, przeniknięta dreszczem, i posłała ciepłe myśli wszystkim tym w samolocie,

którzy zajęli się nią, kiedy była wrakiem człowieka. Zwłaszcza Marcowi, a także

prapraprababce Libuszy.

I Armasowi.

Dlaczego nie ma go tu teraz? Przecież ona tak mu ufała, czuła się przy nim

bezpieczna, on bowiem miał wewnętrzne ciepło, z którego istnienia sam chyba nie zdawał

sobie sprawy. Ale nie był bez wad. Tak pięknie mówił o jakiejś niemądrej dziewczynie o

imieniu Berengaria, a przecież mógł o niej nie wspominać. No i niekiedy za bardzo się

przechwalał. Indra raz to mu wykrzyczała: „Ty rozpieszczony, zadzierający nosa marudo!”

Zrobiło to chyba na nim wrażenie, bo później okazywał innym większą życzliwość.

Niemal wszyscy ubrani byli w białe skafandry z wężami tlenowymi, które należały do

wyposażenia Maszyny Śmierci. Skafandrów jednak było za mało, niektórzy więc z nich

zrezygnowali, na przykład Marco i Sol, no i Faron. śe też się nie boją!

Gia siedziała skulona przy Marcu, cierpiącym iście piekielne męki. Tak bardzo chciał

okazać dziewczynie, ile dla niego znaczy jej oddanie, ale przecież nie mógł tego zrobić.

Nie wcześniej niż będzie na tyle dojrzała, by umieć odróżnić swe oddanie dla „wujka

Maka” od prawdziwej, palącej i niszczącej miłości, z którą łączyła się przekraczająca

wszelkie granice tęsknota zarówno duchowa, jak i zmysłowa.

Owszem, Gia szybko dojrzewała i Marco wiedział, że już wkrótce osiągnie wiek, na

jakim zatrzymywali się wszyscy mieszkańcy Królestwa Światła. Tak mniej więcej

background image

trzydzieści, trzydzieści pięć lat. Wtedy być może będzie mógł próbować się do niej zbliżyć,

opowiedzieć o swej stale rosnącej miłości. On, który wcześniej nie kochał nigdy nikogo.

Lecz jak zdoła wytrzymać tak długo?

A czy ona zechce przyjąć jego uczucia, to już zupełnie inna sprawa. Marco śmiertelnie

się bał widoku jej kształtnej twarzyczki, ściągniętej wzburzeniem czy wręcz odrazą.

Wtulił twarz w jej włosy, pachnące lasem i pocałował je delikatnie, tak by Gia tego

nie poczuła.

Faron siedział tuż przy Kirze nieruchomo niczym posąg z brązu. W każdej chwili

gotowy mu pomóc, gdyby zaistniała taka konieczność. Ale jego myśli wędrowały daleko,

serce zaś przepełniał głęboki lęk.

Usadowieni w gondoli Strażnicy odczuwali niepokój. Ich pojazd nie był

przystosowany do podróży w przestrzeni kosmicznej, nie miał odpowiednich zabezpieczeń

przed ewentualnymi występującymi tu zagrożeniami. Nikt nie wiedział, jak wysoko w

przestworzach unosi się statek kosmiczny, nikt też do końca się nie orientował, jak działa

Maszyna Śmierci, choć wszyscy dawno już zrozumieli, że to prawdziwy cud techniki.

Indra siedziała w gondoli razem ze Strażnikami. Właściwie Ram chciał, żeby została

na Ziemi, bo sytuacja na stacji kosmicznej mogła okazać się naprawdę trudna. Indra jednak

kategorycznie odmówiła. Nie zgadzała się na bezczynne siedzenie i czekanie, bez względu na

to, czy będzie to w Guilin, w pobliżu bazy, czy też, o zgrozo, w Górach Kruszcowych, z

którymi najwyraźniej nigdy się już nie rozstaną. Zostawili tam teraz swoje gondole, ukryli je

w lesie na tyle, na ile się dało, i pozostawało im tylko mieć nadzieję, że żaden zapalony

turysta nie wybierze się na sam szczyt głowy cukru w Guilin.

Ile czasu upłynęło, odkąd Indra spała ostatni raz? Nawet tego nie pamiętała. Miała

wrażenie, jakby ktoś nasypał jej piasku do oczu, myśli miała przyćmione. Ogarnęła ją też

lekka irytacja.

Na początku starała się bardzo, by nie zasnąć, i wyglądała przez okno na niebieską

planetę, na Ziemię. Wreszcie jednak powieki same jej opadły.

Nie zauważyła nawet, że zbliżają się do statku kosmicznego.

background image

13

Nie był to największy z pojazdów kosmicznych, wcale nie taki przesłaniający

wszystko kolos, jak w „Bliskich spotkaniach trzeciego stopnia” Stevena Spielberga.

Właściwie można nawet powiedzieć, że był to wręcz mały statek kosmiczny, dostatecznie

jednak duży, by znalazło się w nim miejsce na sporą liczbę pomieszczeń, no i na więźniów.

Zapewne niejednego przeszedł dreszcz, gdy patrzyli, jak z każdą chwilą jest coraz

bliżej.

Indra obudziła się ze świadomością, że mimo wszystko powinna była raczej pozostać

na Ziemi.

Statek kosmiczny unosił się w przestrzeni bez najmniejszego szmeru i krył w swym

wnętrzu tajemnicę: miejsce pobytu Móriego i Berengarii.

Ta cisza jeszcze bardziej ich przeraziła. Z wnętrza nie dobiegały żadne sygnały.

Dlaczego? zadawali sobie pytanie, załoga musiała przecież dostrzec nadlatującą Maszynę

Ś

mierci i domyślać się, że to zbliża się Talornin i jego kompania.

W końcu przypomnieli sobie, że Kiro przecież odciął im wszelkie możliwości

kontaktu. Jak był w stanie tego dokonać, nikt nie potrafił zrozumieć. Lecz wynalazku tak

naprawdę dokonał Talornin, Kiro przestroił jedynie urządzenie na niekorzyść wroga.

Wszyscy byli zbyt wzburzeni i przejęci wiszącym nad ich głowami monstrum, by

zastanawiać się nad tym dokonaniem.

- Kiro? Możesz nawiązać z nimi kontakt?

- Nie wiem - odparł towarzysz życia Sol dość niepewnym głosem. - Spróbuję.

- Ale masz przecież ten aparat Talornina?

Kiro spuścił głowę i zawstydzony wyznał, że nie.

- Niestety, on został w lesie w Górach Kruszcowych, najzwyczajniej w świecie

zapomniałem go stamtąd zabrać.

- Cóż, nikt nie jest bez wad - mruknął Faron. Słychać było jednak, że jest

zawiedziony.

- Co takiego? Jaki aparat? To małe pudełko? Ja się nim zajęłam - oznajmiła Sol.

I Faron, i Kiro rozjaśnili się jak słońca.

- Ale zostawiłam go w gondoli Gorama.

Nadzieja zgasła.

background image

- W gondoli Gorama... - powtórzył z kolei Sardor. - W pobliżu bazy opróżniłem ją z

takich rzeczy, które mogą się przydać, i przełożyłem je do... do...

Pospiesznie zaczął przeszukiwać stos sprzętu, który ze sobą zabrali.

- Czy to może być to?

Kiro z nabożeństwem ujął w dłonie małe pudełeczko.

- Och, dziękuję ci, Sardorze. I tobie, Sol, wielkie dzięki! Doprawdy, nie zasłużyłem na

to!

Faron śmiał się z ulgą.

- Nasz wyjazd odbywał się w pośpiechu. Spróbuj teraz zobaczyć, co się da zrobić,

Kiro, a ja na ten czas przejmę sterowanie.

Sol siedziała tuż przy nim.

- Faronie - odezwała się cicho. - To bardzo wiele dla ciebie znaczy, prawda?

- Owszem - odparł równie ściszonym głosem. - Strasznie się boję, Sol.

- Rozumiem.

- Nigdy nie powiedziałem...

- Zawsze będzie coś, czego się nie powiedziało. Czy Dolg wciąż jest z nami?

- Nie wiem.

Zadał to pytanie Kirowi.

Strażnik zamyślił się.

- Kierował Maszyną Śmierci aż do... Tak, aż do chwili, gdy ujrzeliśmy nad sobą tego

potwora, wtedy zniknął. Chciał pewnie wrócić do swego ojca i do Berengarii.

- Dlaczego się nam nie pokazał? - poskarżyła się Sol.

- Podejrzewam, że ukazywanie się to dla niego ogromny wysiłek. Ci, którzy mieli

okazję go zobaczyć, mówili, że wyglądał trochę jak zgęszczone powietrze - odparł Faron.

- Faronie - szepnął Kiro. - Wydaje mi się, że nawiązałem łączność.

- Doskonale. Lenore, chodź tutaj!

Lenore zadowolona, że Faron nareszcie otwarcie pokazuje jej swój podziw, podeszła

do niego, zalotnie kręcąc biodrami. Musiała torować sobie drogę w ciasnej, zawalonej

rzeczami kabinie. Sol powiedziała później Kirowi, że czuć było od niej zapach hormonów jak

od samicy w rui. Kiro ani słowem nie zaprotestował.

Lenore wykorzystała ciasnotę jako wymówkę, by przycisnąć się do Farona. Tak, nie

było żadnych wątpliwości, żądza wprost od niej biła.

- Ram - przykazał Faron. - Zajmij się nią!

background image

To Lenore ani trochę się nie spodobało. Ram przecież wybrał zamiast niej Indrę, co jej

więc po nim? Ten rozdział był już zamknięty.

Z głosu Rama zionął chłód, gdy wyjaśniał Lenore, co ma powiedzieć załodze,

przebywającej na pokładzie statku kosmicznego tak, by tamci uwierzyli, że to ona, Talornin i

tamci dwaj piloci wracają, nikt inny.

- I pamiętaj, my rozumiemy każde wypowiadane przez ciebie słowo - przestrzegł. -

Niektórzy z tu obecnych potrafią nawet czytać w twoich myślach. Jeśli więc będziesz

próbowała przestrzec swoich kompanów albo inaczej nas zdradzić, zastrzelę cię, i to bez

litości.

Sol nie wierzyła, że Ram może to zrobić. Nigdy wszak, z wyjątkiem sytuacji

naprawdę krytycznej, nie odbierał nikomu życia. Lecz przywódca Strażników wbił lufę

pistoletu w bok Lenore z poleceniem, by wezwała tamten statek.

Ale może była to jedynie broń obezwładniająca, Sol nie miała możliwości, by to

sprawdzić, bo nie dawało się dokładnie przyjrzeć pistoletowi w takiej ciasnocie.

Bez trudu natomiast dało się zauważyć, jak strasznie rozzłoszczona jest Lenore. Widać

było też jednak, że się boi. Poprosiła więc w końcu, a raczej rozkazała, aby załoga otworzyła

luki i wpuściła Maszynę Śmierci na pokład.

- Ach, to ty, Lenore! - usłyszeli żartobliwie zalotny głos. - Bardzo nam cię tutaj

brakowało. W moim łóżku zrobiło się strasznie zimno, pomożesz mi je ogrzać, prawda?

- Oczywiście, Ingelgeriusie - odparła, posyłając Faronowi triumfujące spojrzenie.

Wszyscy obecni w kabinie zauważyli, że w jej oczach pojawił się chytry błysk.

Otworzyła już usta, by powiedzieć coś więcej, ale Ram natychmiast mocniej przycisnął

pistolet do jej boku, broń wydała z siebie ostrzegawczy trzask i Lenore w porę umilkła.

Kiedy Kiro przerwał połączenie ze statkiem kosmicznym, odwróciła się do nich, a z

oczu sypały jej się błyskawice. Była doprawdy piękna, być może rzeczywiście najpiękniejsza

z kobiet w całym Królestwie Światła, jeśli komuś podobają się idealne rysy i brak

jakichkolwiek charakterystycznych cech.

- Nie myślcie sobie, że się z tego wywiniecie - burknęła urażonym tonem. -

Znieważyliście mnie, i to nie raz. Nigdy wam tego nie wybaczę.

- Boimy się aż do szaleństwa - cierpko mruknął Faron.

- Ingelgerius? - powtarzał zamyślony Ram. - To nie jest popularne imię. O ile dobrze

pamiętam, istniał ktoś taki w mieście nieprzystosowanych. Brutalny przywódca bandy, który

nie pasował nawet do tego miasta. Musieliśmy przerzucić go na drugą planetę. Nie

przypuszczałem, że stoczysz się tak nisko, Lenore!

background image

- Przecież ona rzuca się na wszystko, mieliśmy już okazję się o tym przekonać -

zauważyła Sol.

Lenore pobielała na twarzy. Odwróciła się teraz i nie zniżyła do odpowiedzi.

Pewnie też żadnej mądrej nie potrafiła naprędce wymyślić.

Armas wsunął Lisie do ręki pistolet. Dziewczyna cofnęła się, lecz on prędko ją

uspokoił: ta broń służy tylko do obezwładniania. A może Lisa woli zostać w Maszynie

Ś

mierci? Ale nie, ona tego nie chciała.

- To dobrze - ucieszył się Armas. - Bo potrzebują teraz pomocy każdego mężczyzny i

każdej kobiety.

Lisa, Indra i Gia miały tworzyć ariergardę wraz z Faronem, który będzie szedł na

samym końcu i je osłaniał.

- A nie Sol?

- Nie - uśmiechnął się Armas. - Nie Sol. My na razie będziemy czekać, a ona wraz z

Markiem i Lenore wejdzie do środka.

Lisa westchnęła drżąco.

- Trochę to denerwujące, ale muszę iść z wami. Wiesz, młodzi ludzie, którzy uciekają

w narkotyki, robią to przede wszystkim po to, żeby zaznać trochę emocji. W ich życiu nic się

nie dzieje, a oni potrzebują jakiejś stymulacji. To może się okazać lepsze od siedmiu dawek

heroiny.

- O, bez wątpienia. Bo gdybyś je zażyła, padłabyś trupem na miejscu.

Umilkli i tylko patrzyli na statek, który z każdą chwilą, w miarę jak się do niego

zbliżali, stawał się coraz większy. Bez wątpienia mógł budzić przestrach.

W myślach Armasa panował chaos, a teraz na dodatek zaczęła go ogarniać panika.

Co on wyprawia? Przecież nie mógł kolejny raz zranić Berengarii. Dziewczyna wcale

na takie traktowanie nie zasłużyła. Raz zrobił to już Oko Nocy, poślubiając Małego Ptaszka, a

Berengaria przyjęła to bardzo ciężko. Jeszcze boleśniej przeżyła to, że on, Armas, ją odrzucił.

Ale gdy Jaskari próbował się do niej zbliżyć, omal nie dostał po gębie. Armas

uśmiechnął się lekko pod nosem. Och, to oczywiste, przecież ona po prostu kochała właśnie

jego, Armasa.

A on okazał się dla niej naprawdę niedobry. Teraz tego żałował. Oczywiście,

dziewczyna zachowywała się dość natarczywie, to prawda, ale przecież nie musiał z tego

powodu tak się na nią wściekać. To zdarzyło się jednak, zanim zrozumiał, że ją kocha.

Dopiero gdy zaginęła, pojął, jak bardzo mu jej brakuje.

background image

Musi to teraz wytłumaczyć Berengarii, inaczej dziewczyna całkiem się załamie. Nie

może przecież w tym momencie zjawić się u niej i wyznać, że jest jakaś inna.

Lisa będzie musiała zaczekać, aż Berengaria nabierze dosyć sił, by znieść taki szok.

Z drugiej jednak strony wciąż jeszcze nie mógł powiedzieć Lisie, jak układają się

sprawy pomiędzy nimi. Nie powinien się przyznawać, że przyzwyczaił się już do

niezwykłości jej charakteru i że tak naprawdę zaczął się w niej podkochiwać, w co jeszcze

niedawno sam nigdy by nie uwierzył. Wypowiedzenie tego na głos mogło okazać się jednak

zbyt niebezpieczne, zachęciłby niepotrzebnie Lisę nie wiadomo do czego i mogłaby popsuć

mu szczere powitanie z Berengarią. No bo jeśli przyszłoby jej do głowy rzucić mu się na

szyję, żeby całemu światu pokazać, że oni są teraz razem? Berengaria by tego nie przeżyła,

teraz, w takiej sytuacji, nie mógł narażać jej na dodatkowe wstrząsy.

Ale ta nieszczęsna Lisa, która siedzi właśnie tuż koło niego i uważa, że cały świat

sprzysiągł się przeciwko niej, również zasługuje na odrobinę otuchy. Nie za dużo, ot, jeden

mały promyk, który rozjaśni jej mroczny świat.

Ujął ją za rękę między siedzeniami samolotu i uścisnął, dodając jeszcze życzliwy

uśmiech.

- Wszystko na pewno pójdzie dobrze, przekonasz się.

Dziewczyna cofnęła swoją rękę i prychnęła jak dzika kotka.

- Przestań mnie obmacywać, do cholery, ty nieznośny egoistyczny marudo! Ty

zadzierający nosa mędrku!

Armas zakrztusił się własnym oddechem i odruchowo aż skulił się w sobie.

W końcu wyprostował się, głęboko urażony. Ach, tak, skoro ona chce, żeby tak było,

to niechże sobie tam siedzi! Wobec tego będzie Berengaria. Przynajmniej ułatwiła mi wybór.

Milczenie, jakie ich rozdzieliło, było głębokie niczym otchłań.

- Luki się otwierają - oznajmił Faron. - Witają nas serdecznie.

- O, w to doprawdy wątpię! - mruknęła Sol.

Maszyna Śmierci bezszmerowo wsunęła się do wnętrza znacznie większego od niej

statku.

background image

14

Maszyna stanęła na podeście z ułożonych na krzyż stalowych drągów, które głośno

zabrzęczały, gdy zaczęli po nich stąpać.

Mieli stąd widok na rozciągający się w dole pokład, lecz tam nie było co oglądać.

Jedynie białoszare ściany i podłoga.

Nikt nie wyszedł im na spotkanie, lecz Lenore z kwaśną miną i bardzo niechętnie

poprowadziła ich jakimś korytarzem, w którym otworzyły się przed nimi drzwi.

Za drzwiami czekał na nich głównodowodzący Ingelgerius wraz z garstką swoich

ludzi.

Drgnął, gdy zobaczył, kto idzie. Nie znał ani Marca, ani Sol.

- Gdzie Talornin i piloci? - spytał ostro. Lenore, która zamierzała krzyknąć:

„Zastrzelić ich!”, ku swemu własnemu zdumieniu usłyszała, jak z jej ust padają dziwaczne

słowa:

- Talornin nie żyje, a piloci zdezerterowali. Ci dwoje mnie tu przywieźli.

Dlaczego ja to mówię? pomyślała zrozpaczona. Przecież chcę paść Ingelgeriusowi w

ramiona i rozkazać, by pojmał wszystkich, którzy są w Maszynie Śmierci, lecz nic takiego nie

mogę zrobić!

Znów ta przeklęta Sol! Poprzednim razem zniszczyła moje życie, każąc mi myśleć na

głos, teraz z kolei nie pozwala mi wypowiadać własnych myśli!

Tym razem jednak Soł nie działała w pojedynkę. To Marco wzmógł skuteczność jej

czarów i zasugerował Lenore, by wypowiedziała właśnie te, a nie inne słowa.

Teraz on się odezwał:

- Przyjeżdżamy po zakładników.

- Jakich zakładników?

- Móriego i Berengarię.

- Nie mamy pojęcia, o czym mówicie.

Na Ingelgeriusa najwidoczniej nie tak łatwo było wpłynąć jak na Lenore.

Sol przyglądała się jego topornej, brutalnej twarzy, z której, owszem, mogła

emanować pewna siła przyciągania, działająca przynajmniej na takie kobiety, które pragną

ż

yć z przestępcami i zbrodniarzami, ponieważ uważają to za bardzo emocjonujące. Nie mogła

pojąć, jakiż to właściwie gust ma bardzo wykształcona przecież Lenore.

background image

Może ta kobieta jest naprawdę wszystkożerna, nie ma absolutnie żadnego gustu, jeśli

chodzi o mężczyzn?

No owszem, aż ślina jej ciekła na widok Farona czy Marca, ale to akurat nic

dziwnego.

O dziwo, na brzydkiej twarzy Ingelgeriusa pojawił się wyraz, który w zamiarze miał

chyba wyobrażać życzliwy uśmiech.

- Ale wejdźcie, proszę! - słodko powiedział ochrypłym głosem. - Jesteście tylko wy?

- Nie, jest nas więcej.

- No to ich przyprowadźcie, wszyscy są mile widziani na pokładzie mojego statku. A

potem porozmawiamy spokojnie przy stole, dostaniemy coś do picia.

Strzelił palcami do jednego ze swoich ludzi na znak, że ma przyprowadzić gości.

Marco wyszedł razem z nim, lecz Sol została przy Lenore, by trzymać w szachu jej myśli i

słowa.

Lenore jednak nie mogła tego znieść. Pospieszyła za Markiem i Sol została bez

możliwości utrzymania nad nią kontroli. Ingelgerius robił, co w jego mocy, żeby przywołać

Lenore, lecz na próżno. Była na to zbyt stanowczą i samowolną kobietą. Zawsze musiała

dostać to, czego pragnęła. To inni musieli dostosowywać się do niej.

Sprowadzono tylną straż. Marco z czułym uśmiechem położył dłoń na karku Gii, a

buzia dziewczyny zdradzała ulgę i radość, że znów go widzi. Lenore tylko prychała,

obserwując tę scenę. Gii natomiast ani trochę się nie obawiała, nie dostrzegała bowiem w niej

rywalki. Zresztą ona w ogóle nie bała się rywalek, wszak przecież nigdy nikogo takiego nie

było.

Ram chciał rozmawiać z Markiem, który zostawił Gię pod opieką Farona.

Szli teraz inną drogą. Z zewnątrz widzieli, że statek kosmiczny przypomina

stylizowaną rozgwiazdę z długimi ramionami, najwyraźniej znajdowali się właśnie w jednym

z takich ramion.

Lisa żałowała, że zachowała się tak nieprzyjaźnie wobec Armasa. Przecież on na

pewno chciał dobrze, ale ją już od dawna irytował ten jego nauczycielski, mędrkowaty ton.

Teraz, chcąc naprawić swoje nieładne zachowanie, starała się trzymać blisko niego.

Wyglądało jednak na to, że Armas wciąż się na nią gniewa.

Dziwiła się samej sobie, że nie zareagowała na absurdalną sytuację, w jakiej się

znajdowali. Zupełnie jakby przebywanie we wnętrzu statku kosmicznego było dla niej

background image

najzwyklejszą rzeczą pod słońcem. Równie dobrze mogłaby wędrować teraz czystym, ładnym

przejściem podziemnym w Pradze.

Nie potrafiła pojąć własnych reakcji. Może w ostatnich dniach zbyt wiele się

wydarzyło?

Pewnie nie była daleka od prawdy.

Jej towarzysze sprawiali wrażenie dość spiętych, lecz ta niezwykła sytuacja jakby nie

poruszyła ich w żaden szczególny sposób. Na pewno niejedno już przeżyli, wszyscy z

wyjątkiem tej młodej dziewczyny Gii, ślicznej, przypominającej elfa istotki. Ona jedna

zdawała się przyjmować wszystko z ogromną ciekawością, z zapałem odkrywcy.

Lenore szła pogrążona we własnych myślach. Nie bardzo wiedziała, na kogo powinna

teraz postawić, kogo obdarzyć swymi łaskami, Marca czy Farona. Ingelgeriusa już przecież

miała, mógł teraz trochę zaczekać.

Marco okazał się głupkiem, powinna go za to ukarać. Postanowiła wrócić do Farona,

to on wygrał. Wiedziała, że prędzej czy później jej ulegnie, potrzebował tylko na to trochę

czasu. A ten swój nieco zbyt ostry ton przybrał jedynie po to, by nie zdradzić, jak bardzo

pociąga go Lenore.

W milczeniu wędrowali przez oświetlony przytłumionym światłem korytarz.

Szok był straszliwy. Marco zdążył jedynie powiedzieć: „Mijamy jakieś dziwne

pomieszczenie”, gdy nagle i z przodu, i z tyłu opadły w dół ściany, przypominające drzwi

przeciwpożarowe, odcinając drogę tym, którzy szli na końcu.

Ram, Kiro, Sardor, Nim i Zinnabar, a więc sami silni Strażnicy, wraz z Markiem

mogli iść dalej, cała reszta natomiast została schwytana w pułapkę. Armas, Lisa, Lenore,

Indra, Gia i na szczęście również Faron i Algol.

Były tu wszystkie dziewczęta, oprócz Sol, która wraz z Ingelgeriusem przebywała w

zupełnie innym miejscu.

Ram pięścią uderzył w pomalowane na biało stalowe drzwi.

- Indra? - zawołał.

A Marco szepnął cicho:

- Gia?

Lisa poszukała ręki Armasa. Oboje znaleźli się w odgrodzonej części.

- Co się stało? - spytała Indra.

- Gdzie my jesteśmy? - dziwił się Algol.

Faron rozejrzał się dokoła.

background image

- Nie mam pojęcia.

Utknęli w pozbawionej jakichkolwiek charakterystycznych urządzeń części korytarza.

Z obu stron drogę zagradzały im stalowe drzwi, nie mogli się stąd wydostać. Wyglądało na to,

ż

e jest to zwykły odcinek komunikacyjny, nie pełniący żadnej wyraźnej funkcji, pozbawiony

jakichkolwiek szczególnych znaków. Tylko wzdłuż sufitu umieszczone zostało coś na kształt

wentyli, a pod jedną z dłuższych ścian stał duży kontener. Poza tym nic więcej tam nie było.

Twarz Farona wyrażała tłumiony niepokój. Przyglądał się wentylom i bardzo mu się

one nie podobały. Coś było w nich nie tak, chociaż nie potrafił stwierdzić, co.

Lenore z wolna ogarniała histeria.

- Nie możecie mi tego zrobić! Ingelgeriusie!

Wyciągnęła swój maleńki mikrotelefon.

- Ingelgeriusie! Wypuść mnie stąd! Natychmiast! I odpowiadaj, dlaczego nie

odpowiadasz?

- Ty na pewno dasz sobie radę - zauważył cierpko Faron. - Gorzej natomiast będzie z

nami.

Zorientował się, że powietrze zaczyna jakby zmieniać swoją gęstość. Jeszcze nie

bardzo, jeszcze przez pewien czas sobie poradzą, ale to, niestety, nie może trwać w

nieskończoność.

Wentyle! To właśnie za ich przyczyną zaczynało brakować powietrza, to one

wysysały je stąd w zdecydowanie zbyt szybkim tempie. Pomieszczenie wyglądało na komorę

ś

mierci dla kłopotliwych gości. Postanowił jednak nie dzielić się z nikim swoim odkryciem.

Rozejrzał się wkoło. Algol i Armas byli Strażnikami, oni nie wpadną w panikę. Indra

jest silna, ale trzy pozostałe kobiety? Przerażona do szaleństwa Lenore już się go uczepiła, a

Gia i Lisa to przecież bezbronne młode dziewczyny, nie mające żadnej odporności. Jak zdoła

uchronić je przed prawdą?

Wezwał Kira, lecz nikt nie odpowiedział.

Co mogło się z nimi stać? zastanawiali się wszyscy.

- Musimy na chwilę o nich zapomnieć - oświadczył Faron. - Naprawdę mamy teraz

dość własnych problemów.

Indra popatrzyła na niego z twarzą kompletnie pozbawioną jakiegokolwiek wyrazu.

Ona rozumie, pomyślał Faron. A właśnie ona ma najwięcej powodów, by się bać.

background image

15

Ingelgerius wściekał się na swoich pomagierów.

- Jak, do diabła, mogliście okazać się tacy niezdarni! Niedojdy! Mieliście przecież

pojmać tych, co szli przodem, całą tę bandę Strażników, a nie stado durnych bab! Teraz

Strażnicy będą się mogli swobodnie kręcić po statku. Skończcie przynajmniej z tymi

kobietami!

Ze złością nakazał części swych ludzi rozprawić się ze Strażnikami.

Algola zainteresował kontener. Faron uwolnił się od Lenore i podszedł do niego, za

nim ruszyła Indra, a po pewnym czasie również wszyscy pozostali.

Wszyscy, oprócz Lenore, która zaczęła pięściami walić w stalowe drzwi z żądaniem,

by ją stąd wypuszczono. Gdy to na nic się nie zdało, znów przyłączyła się do Farona,

kurczowo łapiąc się rękawa jego szaty.

Nie znaleźli żadnej szczeliny w kontenerze, gdy jednak badali jego ścianki w

poszukiwaniu jakiegoś otworu, nagle poczuli coś nowego.

Faron uniósł głowę.

- Dolg jest tutaj - powiedział cicho.

- Tak - ucieszyła się Indra. - To właśnie było to.

Lenore uderzyła w krzyk, gdy nagle jakaś postać z wolna zaczęła nabierać kształtów.

Dolg znów był z nimi.

Wiele twarzy rozjaśnił radosny uśmiech, lecz Lisa widziała jedynie nadzwyczaj

pięknego młodego człowieka o marzycielskim wyrazie twarzy. A instynkty Lenore rozbudziły

się na nowo.

Przyjaciele bardzo serdecznie powitali Dolga.

- Algol ma rację - powiedział swoim miękkim głosem. - Mój ojciec i Berengaria są

tam w środku. Ale nie możemy do nich dotrzeć, nawet ja nie jestem w stanie przeniknąć przez

ten pancerz.

Faron popatrzył na niego i spytał cicho, starając się panować nad głosem:

- Zostało nam mało czasu? Mam na myśli nas, tutaj.

- Owszem - odparł Dolg tak samo cicho.

- A oni? Twój ojciec?

- Od dawna już nie mogę się z nim skomunikować.

background image

- A... z Berengarią?

- Jeszcze dłużej.

Na twarzy Farona nie odmalował się żaden wyraz, była jak martwa.

Powiedział jednak na głos, próbując rozluźnić atmosferę:

- Przydałby nam się tu teraz czarnoksiężnik Móri z jego zaklęciami, otwierającymi

wszystkie zamki.

Ale to właśnie Móriego musieli uwolnić z zamknięcia.

- „Rozmawiałem” z nim o tej sprawie. On już próbował, lecz tego pancerza nie imają

się żadne zaklęcia.

Oddychanie zaczynało sprawiać trudności uwięzionym w korytarzu. Lenore,

przerażona do szaleństwa, uczepiła się i tak już dość poirytowanego Farona.

Algol nie przestawał obmacywać trzech widocznych ścian kontenera.

- Są tu jakieś nierówności, Faronie. Gdybyśmy mogli się na to wspiąć...

- Ja mogę - ożywiła się Gia. - Jeśli mnie podsadzisz.

Algol z przyjemnością pomógł tej drobnej, zgrabnej istotce. Gia była taka leciutka, że

kiedy stanęła mu na barkach, ledwie to poczuł.

- Nic tu nie ma - zawołała po chwili i ufnie zeskoczyła mu prosto w ramiona.

Algol ledwie zdążył ją złapać.

- Impulsywne stworzenie - powiedział cierpko.

- Nieodrodna córka swego ojca - skomentował Faron.

Wszyscy zauważali, że Gia z dnia na dzień staje się coraz dojrzalsza. Ich wyprawa

trwała już długo i Gia wkrótce miała osiągnąć wiek, w którym wszyscy się zatrzymywali,

mniej więcej trzydzieści lat. Rozwijała się w szalonym tempie, podobnie jak inne elfy, ale czy

była teraz mniej dziecinna i mniej spontaniczna, to zupełnie inna sprawa. Te cechy

odziedziczyła po swoim ojcu Tsi - Tsundze.

- Ale tam, w górze, bardzo trudno się oddycha - oznajmiła ożywiona.

No cóż, akurat z tego Faron doskonale zdawał sobie sprawę.

Znów ściszając głos, spytał Dolga:

- Czy mamy rację, mówiąc, że to komora śmierci?

- Obawiam się, że raczej tak.

- Ale jak oni się tu znaleźli, w tym kontenerze?

- Ojciec „opowiadał”, że Talornin i Ingelgerius dość prędko przekonali się, że z tą

trójką, to znaczy z Mórim, Berengarią i Armasem, nie tak łatwo zdołają skończyć. Dlatego

zamknięto ich tutaj. Pomocnicy Talornina mogli ich stąd wyrzucić, jak zresztą po pewnym

background image

czasie postąpili z Armasem, który był z nich trojga najsłabszy, a w dodatku uważali, że jest

umierający. Ale pozostałą dwójkę postanowili potrzymać jeszcze przez jakiś czas jako

zakładników.

- To znaczy, że Móri wiedział, że znajduje się na pokładzie statku kosmicznego?

- Nie, dopiero ja mu o tym powiedziałem. Banda Talornina przynosiła im trochę

jedzenia i picia, bo przecież martwi zakładnicy nie są wiele warci. Ale przez ostatnie dni nie

dostawali już absolutnie nic. Dlatego właśnie obawiam się, że jest z nimi źle.

- A dlaczego nic im nie dawano?

- Te łotry nie mogły się tu przedostać, wszystko przestało funkcjonować.

Faron popatrzył na niego, a potem gwałtownym ruchem przeczesał włosy.

- Ach, nie! To my zmieniliśmy ich kody i spowodowaliśmy całą tę straszną sytuację!

- Wydaje mi się, że jednak się mylisz. To znaczy rzeczywiście zakłóciliście system

łączności i działanie innych urządzeń technicznych, ale nie tutaj. Tu za każdym razem

otwierał Talornin, a on nie wracał.

Na twarzy Farona malowała się teraz rozpacz.

- Tymi słowami nie uwolnisz mnie od poczucia winy. To my zniszczyliśmy Talornina.

Ach, cośmy uczynili Móriemu i Berengarii!

Lenore histerycznie chwytała ustami powietrze. Indra poprosiła ją o spokój,

tłumaczyła, że w ten sposób tylko pogarsza całą sprawę.

- Ale przecież ja umieram! Ja mogę umrzeć! Czy nikt mnie nie uratuje? Przecież ja

mogę umrzeć!

- Wszyscy możemy - oświadczyła Indra lodowatym tonem. - Ale żadne z nas nie

histeryzuje tak okropnie jak ty.

Armas krążył po pomieszczeniu, usiłując znaleźć jakieś wyjście, lecz bez powodzenia.

Lisa starała się dotrzymać mu kroku, lecz była bardzo osłabiona i chwiała się na nogach, nie

przebywała wszak pod Świętym Słońcem tak jak inni.

Indra złapała Armasa za rękę.

- Słuchaj no, mój chłopcze! Zajmiesz się teraz tą nieszczęsną dziewczyną! - syknęła

cicho. - Gdzie te twoje dżentelmeńskie maniery, które okazywałeś Kari? Gdzie twoja czułość,

troskliwość i ciepło? Przecież jak zechcesz, to potrafisz!

Armasowi twarz się ściągnęła.

- Nie mogę. To nie byłoby fair wobec Berengarii, rozumiesz chyba? Jeszcze mogłaby

mnie źle zrozumieć. Przecież ona mnie kocha.

Indra wpatrywała się w niego z niedowierzaniem.

background image

- Berengaria? Kocha ciebie? Co ty, u diabła, sobie wymyślasz?

- Ach, nie masz pojęcia, jak bardzo ona mnie uwielbia!

- Bzdury! Minęła już cała wieczność od tamtego czasu, kiedy się w tobie

podkochiwała, i to w dodatku przez krótką chwilę. Wierz mi, to bardzo prędko minęło.

Armas dumnie wyprostował głowę i popatrzył na Indrę z góry.

- Ty o niczym nie wiesz. Berengaria i ja się kochamy.

Indra zamknęła oczy i westchnęła.

- No cóż, skoro tak się upierasz. Ale mimo wszystko zmiłuj się nad tą dziewczyną,

zanim ona zemdleje.

- Dobrze, już dobrze, ale pamiętaj, nigdy nie zdradzę Berengarii.

Indra nie odpowiedziała, po prostu od nich odeszła. Bo ona także oddychała z coraz

większym wysiłkiem i powoli zaczynało jej się robić słabo. Armas zdążył jeszcze zobaczyć,

ż

e pod Lisą uginają się nogi, pochwycił ją, wziął na ręce i tak jak stał, usiadł z nią na

podłodze, gdyż niżej było najwięcej powietrza.

Twarz Farona badającego kontener nagle się rozjaśniła, jakby odżyła w nim nadzieja.

- Dolgu, mówiłeś, że to Talornin od czasu do czasu otwierał to pudło?

- Zawsze. Ojciec mówił, że za każdym razem ukazywała się jego twarz. Ale tu w

ogóle rzadko ktokolwiek zaglądał.

- Jeśli Talornin mógł otworzyć ten kontener, to i ja powinienem... - zaczął Faron

zamyślony. - Nie mogli zastosować tu uniwersalnego kodu, bo on jest ważny jedynie w

Królestwie Światła, to musi być coś zupełnie innego.

Pozostali czekali w napięciu. Zostało już tak mało powietrza, że z trudem trzymali się

na nogach. Musieli opierać się o ściany. Faron cały czas tulił Gię do siebie, może chciał w ten

sposób uniknąć nagabywań Lenore?

Rozmawiali jak najcichszym szeptem, urywanymi zdaniami, bo wypowiadanie słów

kosztowało ich już wiele wysiłku.

- Wydaje mi się, że się domyślam, jakiego kodu on użył - powiedział z namysłem

Faron. - Jednego ze specjalnych kodów Obcych. Niestety, pozwolono mu uczęszczać do

naszych szkól, pomimo iż był jedynie pół - Obcym.

Faron przyłożył dłonie do przedniej ściany kontenera i zaczął w niego bębnić

koniuszkami palców w atonalnym rytmie, którego nie dało się powtórzyć. Indrze wydawało

się, że jest on podobny do z pozoru przypadkowej kolejności, z jaką Anglicy uderzają w

swoje posiadające wiele różnych głosów kościelne dzwony, z tą tylko różnicą, że tutaj nie

background image

rozbrzmiewała żadna ogłuszająca kakofonia dźwięków i słychać było jedynie delikatne

uderzenia koniuszków palców w martwy pancerz.

Może był to jakiś zawiły system, przypominający alfabet Morse'a albo stukanie na

maszynie do pisania?

- Co on robi? Mamy czas na takie głupstwa? - wykrzyknęła Lenore, z trudem

chwytając powietrze.

Faron opuścił ręce z grymasem rezygnacji na twarzy.

- Pomyliłem się w liczeniu. Zatkaj jej usta, Algolu!

Pomimo urażonych protestów Lenore, Algol zdołał jakoś nad nią zapanować. Zresztą

pewnie i jej słabość zaczynała dawać się we znaki.

Faron zaczął od nowa i teraz wszyscy zachowali milczenie.

Algol mógł puścić Lenore, która nie chciała już więcej narażać się „na dotyk jego

brudnych palców” na delikatnej skórze.

Kod był strasznie zawiły i Faron kilkakrotnie musiał robić przerwy, żeby przypomnieć

sobie jego kolejne części. Zaraz jednak znów zaczynał stukać.

I wreszcie! Z westchnieniem ulgi opuścił swoje dziwne dłonie, piękne, delikatne

dłonie z charakterystycznymi dla Obcych sześciokątnymi palcami.

- Skończyłem. Przekonamy się teraz, czy to było to, czy też zupełnie co innego, o

czym nie mam najmniejszego pojęcia.

Pomieszczenie spowiła cisza. Słychać było jedynie ciężkie, niemal chrapliwe oddechy.

Lisa wyglądała już bardzo źle, twarz miała szarą, spoconą, ręką ściskała się za udręczone

gardło, a jej oddech był naprawdę straszny.

Nagle jednak w przedniej ścianie kontenera zrobiła się wąziutka szczelina, która

powoli się rozszerzała. Ukazał się stosunkowo wysoki i szeroki właz.

- Ach! - ucieszył się Faron. - A więc się udało!

background image

16

Faron spoważniał. Otwarcie kontenera to jedno, a sprawdzenie, co znajduje się w

ś

rodku, to zupełnie inna sprawa.

Nigdy jeszcze nie widzieli, żeby był tak sztywny ze strachu. Jakby starał się zamrozić

wszystkie swoje uczucia, i to jedynie po to, by znaleźć w sobie dość odwagi i zajrzeć do

ś

rodka.

Jeśli ktokolwiek - może Lenore - miał nadzieję, że z kontenera napłynie świeższe

powietrze, to szybko musiał się pożegnać z takimi marzeniami. Ze środka buchnął, łagodnie

mówiąc, nieprzyjemny zaduch i Lenore aż odrzuciło. Inni byli bardziej przygotowani na coś

podobnego i zareagowali z większym spokojem.

Zapach był pierwszym wrażeniem.

Wreszcie jednak zajrzeli do środka.

Ujrzeli nieprawdopodobnie wprost ciasne i ciemne jak grób pomieszczenie. Niepojęte,

jak troje ludzi mogło się tam w ogóle zmieścić! Teraz było ich wprawdzie tylko dwoje, lecz i

tak musiało być strasznie.

- Ach, nie, to nieprawda! Takich rzeczy nikt nie może zrobić! - jęknęła Indra

przerażona.

Wszyscy przez moment stali jak sparaliżowani, wreszcie jednak Faron i Algol ocknęli

się i skoczyli po nieszczęśników. Zaraz też i inne ręce wyciągnęły się do pomocy.

Ludzie w kontenerze byli nieprzytomni.

- Chwileczkę, ostrożnie! - wołała Indra. - Przecież oni mogą się rozsypać na kawałki,

jeśli tak będziecie ich szarpać!

To ostrzeżenie wydawało się jak najbardziej na miejscu. Móri i Berengaria byli tak

chudzi i wycieńczeni, że wszyscy obawiali się najgorszego. Siedzieli pionowo niby azteckie

mumie, plecami oparci o ścianę, z nogami podciągniętymi pod brodę, by w ogóle się tam

zmieścić.

Móri siedział z brzegu. Dolg i Algol wspólnymi siłami rozprostowali jego ciało do

normalnej pozycji, lecz nie potrzeba było męskiej siły, by go unieść. Jego wagę można liczyć

w gramach, pomyślała Indra. Bardzo chciała coś zrobić, lecz uniemożliwiał to brak miejsca.

Mogła jedynie czekać.

Odkryła przy tym, że Dolg wcale nie stara się podnieść ojca. Przeżyła niewielki

wstrząs, uświadomiła bowiem sobie, że Dolg przestał już być zwykłym człowiekiem, jeśli

background image

oczywiście kiedykolwiek nim był. Teraz przyjął postać elementarnego ducha, który się

zmaterializował, i zapewne istniały ograniczenia jego ziemskich poczynań. To Algol wziął

czarnoksiężnika na ręce i ułożył go delikatnie na podłodze.

Teraz przyszła kolej na Berengarię.

- Jak oni wyglądają! Jak strasznie cuchną! - wzdrygnęła się z obrzydzeniem Lenore.

Ogromnie rozzłościła tym Indrę.

- A ty byś lepiej wyglądała po tygodniach spędzonych w tym pojemniku? Pomóż nam

teraz, zamiast tylko stać i narzekać!

Lenore odwróciła się. Praca była poniżej jej godności.

- Ojcze - gorzko zaśmiał się Dolg, ogarnięty rozpaczą. - Czy ty zawsze musisz

pozwalać, by cię zakopywano?

Przypomnieli sobie, że Dolg jako dziecko musiał ratować Móriego z pomocą

błękitnego szafiru. Później zaś Marco przywołał czarnoksiężnika z powrotem do życia po

tym, jak Móri przez dwieście lat spoczywał pod ziemią z wbitym w ciało kołkiem. Teraz

znów sytuacja się powtórzyła. Wydawało się, że Móri po raz kolejny przekroczył granicę.

A przecież Dolg niezbyt dużo wiedział o wielu długich miesiącach, jakie bardzo

młody Móri spędził pod ziemią w niezwykłym systemie grot Surtshellir na Islandii.

Dolg myślał głośno:

- A teraz nie ma tu z nami ani Marca, ani szafiru.

- To prawda - odparł Faron z wysiłkiem. - Unoście ją ostrożnie, ona jest przecież...

Nie chciał na głos wymawiać słów, które mu się nasunęły: „kruchym szkieletem”.

- Czy oni żyją? - pytał Armas. Nie mógł patrzeć na cudowną Berengarię w takim

stanie.

- Nie wiem, Armasie - odparł Faron niewyraźnym głosem. - Nie wiem.

- W ojcu na pewno tli się jeszcze iskra życia, trzeba więcej, żeby go zniszczyć - odparł

Dolg. - Bardziej niepewne jest natomiast, co z Berengarią.

Faron rozejrzał się wkoło zrozpaczony.

- A co my im możemy zaproponować? Komorę śmierci?

- Co takiego? - rozwrzeszczała się Lenore.

Nikt się nią nie przejmował.

- Masz rację, Dolgu - ciągnął Faron. - Potrzeba nam teraz albo Marca, albo szafiru.

Klęczał, tuląc do siebie Berengarię. Dolg w ten sam sposób trzymał ojca w ramionach.

Indra i Algol usiłowali opatrywać najgorsze zranienia zamkniętych, nie wiedząc właściwie,

od czego zaczynać.

background image

Tę niezwykle trudną sytuację, która wydawała się bez wyjścia, odwróciła Gia.

- Hm - chrząknęła niepewnie. - Ja... eee... dostałam coś od babci...

Popatrzyli na nią bez większych nadziei. Dziewczyna wyciągnęła maleńką skórzaną

sakiewkę, którą nosiła zawieszoną na szyi.

- Babcia powiedziała, że to dla mnie na szczęście. Proszek elfów. Ale można go też

użyć...

- Elfów? - ożywił się Faron. - Mów dalej, Gio!

Wiedzieli przecież, że w żyłach jej babci płynęła krew elfów, podobnie jak w żyłach

Tsi - Tsunggi, który również nosił przy sobie remedia elfów i dzięki nim ocalił ich w Górach

Czarnych. Wówczas był to środek innego rodzaju: ziarenka życzeń.

Gia pokiwała głową.

- Babcia mówiła, że mogę zjeść trochę tego proszku, jeśli zachoruję.

Faron wyciągnął drżącą rękę. Gia ufnie położyła na niej skórzany woreczek.

- Tylko troszeczkę - przestrzegła.

- Oczywiście. Otwórz to, Indro, ja nie mam dostatecznie swobodnych rąk.

Indrze z przejęcia plątały się palce, w końcu jednak udało jej się rozwiązać supeł i

wyciągnęła szczyptę zielonego proszku.

- Trzeba to popić wodą - wyjaśniła Gia.

Algol czym prędze; zaczął szukać butelki z wodą.

- Najpierw Berengaria - oświadczył Dolg. - Ojciec jest z twardszej materii.

- Ale w jaki sposób skłonimy ich, żeby to przełknęli? - jęknęła Indra, pomagając

Faronowi wsunąć proszek elfów jak najgłębiej do ust Berengarii. Nawet w tym strasznym

stanie, w jakim w tej chwili była dziewczyna, dało się dostrzec jej urodę.

Lisa straciła przytomność, ale nikt nie mógł teraz jej pomóc, nie mieli na to czasu.

Algol przyniósł butelkę z wodą. Wszyscy obchodzili się z Berengarią najdelikatniej

jak umieli, lecz mimo to strasznie się bali, że jej delikatna skóra i wysuszone błony śluzowe

popękają.

- Przełknij - szeptał Faron zdenerwowany. - Przełknij, proszę!

Kiedy usta dziewczyny napełniły się wodą, odruchowo przełknęła.

- Ona żyje - szepnęła Indra.

- Nie możemy mieć żadnych nadziei - odparł Faron. - To mógł być zwyczajny odruch.

Wszyscy jednak wiedzieli, że nie ma racji. Martwe ciało nie mogło zrobić czegoś

podobnego.

background image

W milczeniu dziękowali Świętemu Słońcu, które dostatecznie długo świeciło nad

Berengarią, przydając jej odporności.

Indra i Algol zbliżyli się do Móriego i teraz to samo powtórzyli z nim. Jak się

spodziewali, Móri był silniejszy i natychmiast przełknął lekarstwo.

- Dziękuję ci, Gio - szepnął Dolg z głębi serca.

- O, tak - zawtórował mu Faron, do którego zaraz dołączyli inni. - Dziękujemy, Gio.

Delikatna twarzyczka dziewczyny rozpromieniła się niczym słońce.

Wciąż jednak nie wiadomo było, jaki będzie rezultat ich działań. Wiedzieli jedynie, że

nieszczęśliwi więźniowie otrzymali zaledwie szansę na przeżycie.

Lenore wpatrywała się w Farona, którego zamierzała zdobyć. I uczyni to, byle tylko

dano jej trochę czasu. Stała oparta o ścianę i nie mogła pojąć tego, co widzi: wyrazu twarzy

tego szlachetnego, ze wszech miar godnego pożądania Obcego. Czułości, z jaką trzymał tę

kupkę kości. To absolutne szaleństwo, czyż on nie widzi, że ona, Lenore, tu stoi? Ona,

najpiękniejsza, której przecież pragnęli wszyscy. A tamta to zwyczajna kobieta ludzkiego

rodu, najzupełniej niegodna Obcego, w dodatku z takim wyglądem? Jak można się

zainteresować podobnym straszydłem? Zresztą ona na pewno już nie żyje, i całe szczęście.

Móri drgnął odrobinę.

- Wszystko będzie dobrze - zaczął Algol. - On powoli przychodzi do siebie. A co z

nią?

- Wydaje mi się... - zaczął Faron. - Mam wrażenie, że życie jeszcze się w niej tli. Gio,

żą

daj, czego tylko chcesz, dostaniesz wszystko!

- Bardzo bym chciała, żebyśmy wszyscy stąd wyszli - powiedziała Gia naiwnie. Była

tak dumna z uznania, z jakim spotkał się jej czyn, że wciąż nie przestawała się uśmiechać.

- Doprawdy, żądasz rzeczy niemożliwej - mruknął Faron pod nosem.

Berengaria bardzo wolno otwierała udręczone oczy. Kiedyś takie piękne, były teraz

zamglone, zupełnie pozbawione blasku.

Ale w kącikach jej ust dawał się dostrzec cień uśmiechu.

- Przyszedłeś - szepnęła ledwie słyszalnie.

- Szukałem cię całymi dniami i nocami - odparł Faron wzruszony. - Teraz wszystko

już będzie dobrze.

Ale jakim sposobem? Jak oni się stąd wydostaną?

Armas, który stał nad nimi pochylony, rękami wspierając się o kolana, nie usłyszał ich

słów, dostrzegł tylko, że Berengaria żyje i odzyskała przytomność.

background image

- Berengario, popatrz tutaj! To ja. Bądź spokojna, zaopiekuję się tobą. Od tej pory

będziemy zawsze razem. Przesuń się odrobinę, Faronie, ja się nią zajmę.

Ponieważ żadne z nich się nie ruszyło, jakby nie mając dla niego czasu, zirytował się

trochę.

- Berengario, wiem, że cię nie zauważałem i odrzuciłem, gdy prosiłaś o moją miłość,

ale teraz...

Dziewczyna z wielkim wysiłkiem przeniosła spojrzenie na niego.

- Tak, to ja, twój Armas, nie żadne przywidzenia!

Odpowiedzią było jedynie zamglone, pozbawione wyrazu spojrzenie, a potem

Berengaria wygodniej ułożyła głowę na ramieniu Farona i z powrotem zamknęła oczy.

Faron nie podnosił głowy, nie chciał jeszcze bardziej zawstydzać Armasa. Ale

szczęście, oddanie, tkwiące w tym drobnym geście Berengarii, i gotowa ją wspierać dłoń

Farona, tak pełna czułości, nie pozwalały już nikomu się mylić.

Armas zaczerwienił się mocno i odwrócił. Niemal biegiem ruszył do opuszczonej

Lisy. Tam przy niej przykucnął.

- Wybacz mi! - pełnym żalu głosem zaczął przemawiać do nieprzytomnej dziewczyny.

- Okazałem się prawdziwym idiotą, zawsze byłem idiotą, przez cały czas!

Wiedział o tym. Nie chciał dostrzec tego, co znajdowało się tuż obok, tylko dlatego, że

Berengaria była prawdziwą pięknością. Dał się również złapać na lep najpiękniejszej z kobiet

w Królestwie Światła, Lenore. Padł przed nią plackiem, zareagował wulgarnie i prostacko jak

większość niedojrzałych mężczyzn.

Jakiż wstyd! Jak można być tak głupim!

A tu Lisa leżała sama, opuszczona. Oburzała się na jego nieokrzesanie, a on tylko się

na nią gniewał, tymczasem ona teraz umiera, a jego nawet to nie obeszło.

Cóż, umieranie, w nim również rozpoczął się już ten proces, we wszystkich, którzy tu

byli. Tyle że w ich przypadku to potrwa dłużej. Ale Gia i Indra już skuliły się pod ścianą,

brakowało im sił.

Armas nic nie mógł poradzić na to, że z ust wydarł mu się głuchy szloch.

- Ach, Liso, ty na to nie zasłużyłaś!

Lecz nagle wpadł mu do głowy pewien pomysł.

Może jednak mógł coś dla niej zrobić?

- Gio! - zawołał i podszedł do dziewczynki. - Czy mógłbym dać Lisie trochę twojego

proszku elfów?

- Dobry pomysł, Armasie - pochwalił go Faron.

background image

Gia z wielkim trudem wyciągnęła skórzaną sakiewkę, lecz zaraz potem znów osunęła

się na ziemię. Sama powinnaś go trochę zażyć, pomyślał Armas, ale z Lisą trzeba się bardziej

spieszyć.

Gdy już pędził do Lisy, zatrzymała go Lenore.

- Oddaj mi to! - zażądała, sycząc ochryple. - Szybko, muszę zażyć proszek!

Usiłowała wyrwać skórzaną sakiewkę Armasowi.

Algol nagle uniósł głowę.

- Ciii! Przestańcie! Co to za odgłos? Nie słyszycie?

background image

17

Kiedy Marco i pięciu Strażników zobaczyli opadającą „ścianę przeciwpożarową”, w

pierwszej chwili, rzecz jasna, próbowali ją otworzyć na wszystkie wyobrażalne sposoby.

Niestety, bez powodzenia. Tu nie pomogły nawet nadnaturalne zdolności Marca. Ściana ani

drgnęła.

- Jest kontrolowana z jakiegoś innego miejsca - stwierdził Ram, rozcierając ręce, które

poranił sobie niemalże do krwi waleniem w ścianę.

- Co robimy? - zastanawiał się Kiro. - I gdzie jest Sol? Przecież ona miała pilnować

Lenore, ale Lenore przyłączyła się do grupy Farona.

Marco westchnął.

- Nie wiem. Musimy znaleźć centralę operacyjną, która nadzoruje te drzwi. Czy może

raczej należałoby nazwać je ścianami, wszystko jedno.

- Myślałem, że Kiro zakłócił całą tę ich elektronikę - powiedział Sardor.

- Najwyraźniej to nie dotyczyło tych ścian.

Zaczęli wędrować korytarzem, prędko, nerwowo. Ram akurat wydał Nimowi rozkaz,

ż

eby został na straży pod ścianą, gdy wszyscy nagle się zatrzymali.

Marco miał już ich przestrzec, że właściwie przecież oddalają się od centrum statku

kosmicznego, lecz nawet tego nie zdążył, gdyż z przeciwka nadciągała spora grupa ludzi

Ingelgeriusa. Liczebność tej grupy ocenili na dwudziestu mniej więcej mężczyzn. Wszyscy

oni wprost zionęli żądzą walki, w rękach trzymali pistolety.

Ram nie musiał wydawać swoim przyjaciołom żadnych rozkazów, i bez tego

doskonale zdawali sobie sprawę, że jeśli w pistoletach znajdują się śmiercionośne gazowe

naboje, to oni i tak są bez szans. Gdyby natomiast była to tylko broń obezwładniająca, to

muszą chronić usta i nos.

Przewidzieli taką sytuację, jeszcze zanim wyruszyli w drogę do statku kosmicznego.

Teraz czym prędzej podciągnęli wysokie kołnierze i wyjęli własną broń, z której mogli

strzelać jedynie usypiającymi nabojami.

Ponieważ nie mieli gdzie uciekać, nie było też nic, za czym mogliby się ukryć,

natychmiast rozgorzałaby otwarta walka.

I tak by się stało, gdyby Zinnabar w ostatniej chwili nie dostrzegł jakichś drzwi,

niemal zlewających się ze ścianą i ledwie - widocznych. Otworzył je i wszyscy wbiegli do

ś

rodka.

background image

Nim był ostatni i to on został trafiony. Kiro wciągnął go do pomieszczenia, a potem

czym prędzej zatrzasnęli drzwi za sobą i zamknęli na klucz.

Zdążyli jeszcze zobaczyć, jak troje wrogów pada na podłogę. Cóż, przynajmniej

dobrze celowali.

Bardzo się bali, bo nabój, który powalił Nima, nie był wypełniony gazem

obezwładniającym. Strzał mógł więc być śmiertelny.

Strażnik został trafiony w ramię. Ram czym prędzej zerwał z niego górę kombinezonu

i wtedy okazało się, że Nim, na szczęście, został tylko draśnięty. Sardor natychmiast obwiązał

mu ramię paskiem, a Ram oczyścił ranę, wycinając całą otaczającą ją tkankę. Nim był

przytomny, lecz nawet nie jęknął.

Przypominało to trochę zabiegi po ukąszeniu śmiertelnie niebezpiecznego węża, kiedy

to liczy się każda sekunda.

Potem Strażnicy ustąpili pola Marcowi.

Przyłożył swą gorącą dłoń do otwartej rany.

Teraz wreszcie mieli czas popatrzeć, gdzie się znaleźli.

Pomieszczenie wyglądało na stołówkę. Na szczęście akurat w tej chwili nie było tu

nikogo obcego.

Spostrzegli jednak co innego, coś o wiele bardziej .darniującego: w przeciwległej

ś

cianie widniały drzwi, zapewne główne wejście do pomieszczenia, w którym się teraz

znajdowali. Oni weszli tu od tylu. Sardor poszedł zbadać drzwi. Do stołówki przecież, zwykle

przylega kuchnia...

Tu jednak było inaczej. Drzwi prowadziły na korytarz, równoległy do tego, którym

oni tu przyszli.

I tym właśnie korytarzem nadbiegała już ta sama zgraja wojowniczo nastawionych

ludzi.

A te drzwi nie miały żadnego zamka.

Ingelgerius z uznaniem patrzył na Sol. Doprawdy, piękna kobieta, a w kąciku oka czai

się jej diabelski błysk, co świadczy o ognistym temperamencie. O, ją koniecznie musi mieć!

Sol uśmiechnęła się do niego wymuszenie.

- Chyba pójdę się za nimi rozejrzeć.

- Och, nie, proszę poczekać, piękna damo. Jak sądzisz, dlaczego cię zatrzymałem?

Porozmawiamy sobie trochę.

Sol chciała usiąść na krześle, lecz on złapał ją za rękę.

background image

- Nie, nie, moja droga, zrobisz tak, jak ja mówię! Bo tu, na pokładzie, szefem jest

Ingelgerius.

- A sądziłam, że Talornin - powiedziała Sol bezczelnie, próbując mu się wyrwać.

Ingelgeriusowi pociemniały oczy.

- Talornin nie żyje! Chodź do mnie, dziewczyno, nie rób już trudności! Przecież ty

także tego chcesz, myślisz, że nie rozumiem?

Sol wciąż próbowała wygrać sytuację spokojem.

- Poza tym Lenore jest twoją zwierzchniczką, a ona przebywa tutaj na pokładzie.

Ingelgerius odsłonił w uśmiechu szarobrązowe zęby.

- Lenore? Przecież ona rozkłada się, kiedy tylko na nią spojrzę.

Co do tego nie mam żadnych wątpliwości, pomyślała Sol.

Ingelgerius znów próbował przyciągnąć Sol do siebie. Wiedźma z Ludzi Lodu jednak

miała już dość tego wulgarnego grubianina. Oczywiście mogła wyczarować coś paskudnego,

uznała jednak, że nie warto tracić sił na kogoś tak nędznego. Uwolniła się dobrze

wymierzonym kopniakiem, a Ingelgerius z bólu zgiął się wpół.

Sol wyszła z pokoju, zanim zdążył połapać się w sytuacji.

Gdzie się podziali tamci? Tyle tu korytarzy, co wybrać? I w każdym zapewne są

przeciwnicy, a ich lepiej unikać.

Dobrze wiedziała, jak wygląda statek. Miał ramiona rozchodzące się na wszystkie

strony, połączone licznymi korytarzami w taki sposób, że aby przejść do sąsiedniego, nie

trzeba było wcale przechodzić przez centrum. Wyglądało to mniej więcej jak pajęczyna.

Kiro? Gdzie może być Kiro? Sol nie potrafiła żyć bez niego. Gdyby odszedł, wszystko

straciłoby sens. Gromadziła swoją miłość przez stulecia i teraz nareszcie spotkała kogoś, kogo

mogła nią obdarzyć. Wiedziała, że Kiro bardzo to ceni.

Przez chwilę krążyła po statku. Tak jak i jej przyjaciele stwierdziła, że korytarze

biegną równolegle, między nimi zaś są pomieszczenia. Nasłuchiwała uważnie głosów i

szelestów, unikając miejsc, z których dobiegały, aż wreszcie natrafiła na jakąś ścianę, która

całkiem zagrodziła jej drogę.

Tej ściany nie powinno tu być.

Coś jej podpowiedziało, że znalazła się we właściwym korytarzu. Daremnie

poszukiwała ukrytego mechanizmu, który by usunął przeszkodę, ale za to odkryła drzwi do

przechodniego pomieszczenia. Chciała przedostać się na drugą stronę zagradzającej drogę

ś

ciany i sprawdzić, czy może tamtędy zdoła dotrzeć do uwięzionych przyjaciół.

background image

Będąc już w równoległym korytarzu, dostrzegła grupę ludzi Ingelgeriusa, obróconych

do niej plecami. Stali gotowi wkroczyć do jakiegoś innego pokoju, z którego dobiegłby

ostrzegawcze krzyki Sardora.

Sol dobrze wiedziała, że eliksir Madragów nie działa na tych na wskroś przesyconych

złem.

- Do diabła! - mruknęła jednak. - Któryś z nich musi mieć przynajmniej odrobinę

serca - szepnęła do siebie i wyciągnęła swój spray z eliksirem.

Podeszła tak blisko, jak starczyło jej na to odwagi, i posłała chmurę rozpylonych

kropelek w stronę mężczyzn. Celowała w dół, by opary eliksiru mogły wznieść się w górę. W

ten sposób działał skuteczniej.

I rzeczywiście, zadziałał. Spostrzegła, że większość uzbrojonych ludzi .opuszcza

pistolety i ze zdumieniem patrzy na kompanów.

- O, nie, nie chcę w tym brać udziału - oświadczył jeden.

- Ja także - oburzył się inny. - Przecież to morderstwo!

- Rzeź - uzupełnił trzeci.

Jedynie czterem nie przeszła ochota na strzelanie, jednakże prędko zostali

obezwładnieni przez swych dawnych koleżków albo przez usypiające pociski Strażników.

Chwilę potem Sol poczuła obejmujące ją ramiona Kira.

Gdy ucichła wrzawa, a czterej wrogo nastawieni mężczyźni zostali związani i

zamknięci w jednym z sąsiednich pomieszczeń, Ram powiedział:

- Dziękujemy ci, Sol, jesteś naprawdę genialna. Ze też nam nie przyszło to wcześniej

do głowy!

- No cóż, nie wszyscy mają przy sobie taki rozpylacz - odrzekła Sol z fałszywą

skromnością Jak większość ludzi była bardzo wrażliwa na pochwały. - Wiesz, z mojej dawnej

profesji wyniosłam wielkie zamiłowanie do wszystkiego, co można przechowywać w

buteleczkach, małych pojemnikach i pudełeczkach.

Prawdę powiedziawszy, także Ram i Sardor mieli takie rozpylacze, ale nie wpadło im

do głowy, że można ich użyć przeciwko wrogowi. A przecież powinni byli się czegoś

nauczyć, kiedy Indra eliksirem rozbroiła pilotów Maszyny Śmierci.

Marco prędko wprowadził Sol w sytuację. Wyjaśnił, że przyjaciele zostali zamknięci

za stalowymi drzwiami.

Natychmiast wtrącił się jeden z mężczyzn z obsługi statku:

- Oni są w komorze śmierci! Wydaje mi się, że jest już za późno, by ich ratować.

A jakiś inny dodał:

background image

- Biegnę wyłączyć wentyle.

- I podnieś ściany! - krzyknął jeszcze za nim pierwszy.

Za późno?

Te słowa nie przestawały dźwięczeć im w uszach, gdy przez kantynę biegli do

drugiego korytarza.

Mężczyźni wyjaśnili, że celem, dla którego przyłączyli się do grupy Talornina, był

powrót do Królestwa Światła, a przynajmniej na Ziemię. Talornin wmówił im, że mieszkający

tam ludzie są ich wrogami, należy ich więc zwalczyć. Dlatego zostali uzbrojeni i

zachowywali się tak agresywnie. Tak naprawdę byli właściwie zupełnie niegroźni.

Ram, który z powodu Indry miał serce w gardle, spytał, jak przedstawia się sprawa z

pozostałą częścią obsługi statku kosmicznego.

- Nie ma ich tak wielu, my stanowimy główną siłę. A jeśli chodzi o ich wrogość, to

oceniam ją na pięćdziesiąt procent. Trudno powiedzieć. Najgorszy jest oczywiście

Ingelgerius.

Dotarli do korytarza, w którym uwięziono ich przyjaciół, akurat w chwili, gdy obie

ś

ciany z hukiem się podnosiły. Korytarz znów był wolny.

background image

18

Scena, która ukazała się ich oczom, była doprawdy dramatyczna.

Na samym środku Armas zacięcie walczył z Lenore. Chociaż czy zacięcie? Przecież

ledwie mieli siłę poruszać rękami, walczyli jak w zwolnionym tempie. Ale Marco i Strażnicy

zdążyli zarejestrować, że mimo wszystko nie przybyli za późno, przynajmniej jeśli chodzi o

większość. Zobaczyli też Dolga, on i Algol zajmowali się Mórim!

Ach, Móri, a więc znaleźli Móriego! I Berengarię, która leżała teraz w objęciach

Farona. Ale jak ta para więźniów wygląda?

Marco szukał wzrokiem. Tam była Gia. I ona, i Indra wyglądały, jakby dotarły już do

kresu. Przypadł do nich natychmiast i podniósł Gię, a jednocześnie Ram uklęknął przy Indrze.

Pod inną ze ścian Marco dostrzegł Lisę, widać było, że dziewczyna potrzebuje pomocy, i to

natychmiast. Lenore przestała walczyć w tej samej chwili, gdy się zorientowała, że ściany się

podniosły. Wyglądało na to, że wygrał Armas, bo trzymając coś w ręku na chwiejnych

nogach podszedł do Lisy. Marco postawił na ziemi Gię, która łapczywie niczym tonący

chwytała świeże powietrze. Podobnie zresztą zachowywali się wszyscy, którzy zostali tu

zamknięci.

Wszyscy oprócz Lisy.

Marco podszedł do dziewczyny.

- Co ty jej dajesz? - spytał Armasa.

Armas pokazał mu woreczek.

- To proszek elfów. On uratował Móriego i Berengarię. Gia go miała.

Marco odwrócił głowę i z uznaniem popatrzył na dorosłą Gwiazdeczkę. Nie był

pewien, czy dostrzegła jego uśmiech, ale tak mu się przynajmniej wydawało.

- Pozwól, że ci pomogę - zaproponował Marco Armasowi.

Wspólnymi siłami zdołali jakoś wsypać proszek Lisie do ust. Świeże powietrze, które

napłynęło po otwarciu ścian, i do niej chyba zaczęło docierać, bo zorientowali się, że

oddycha. Armas westchnął z ulgą.

W tym czasie, gdy zajmowali się dziewczyną, podkradła się do nich po cichu Lenore i

ś

ciągnęła skórzaną sakiewkę, zostawioną na podłodze. Zobaczyła to Gia i zaraz zawołała:

- Och, nie, zostaw! To niebezpieczne! Rozchorujesz się, jeśli zażyjesz za dużo!

Ale było już za późno. Lenore zdążyła wsypać sobie większą część zawartości

woreczka do ust i przełykała ją teraz, brzydko się krzywiąc i kaszląc.

background image

- Nie mogłaś o tym wcześniej powiedzieć? - rzuciła agresywnie Gii.

- Nie wiń jej! - ostro zaprotestował Algol. - Przez cały czas zachowywałaś się

skandalicznie i masz wreszcie to, na co zasłużyłaś! Wyjdź stąd natychmiast i wsadź sobie

palec do gardła, ty żarłoczna egoistko!

Ale Lenore nie mogła już nigdzie iść. Nogi się pod nią ugięły i osunęła się na podłogę.

- Zajmiemy się nią później - zdecydował Marco. ■ Zadbajcie o to, by do wszystkich

docierało powietrze. U tych, którzy czują się najgorzej, trzeba zastosować sztuczne

oddychanie. I ocalcie też resztę zawartości tego woreczka, ona jest nadzwyczaj cenna!

Paru mężczyzn ze statku kosmicznego dostało należące do Sol i Sardora buteleczki z

eliksirem i wyruszyli do swoich kolegów. Wkrótce się przekonają, którzy z nich są czegoś

warci, a których należy unieszkodliwić. Każdemu wręczono pistolet obezwładniający. Oni

najlepiej mogli wypełnić tę misję, bo nowo przybyli mieliby trudności ze zbliżeniem się do

załogi.

Faron czym prędzej zabrał Berengarię do Maszyny Śmierci, której powinno się

właściwie zmienić nazwę, wszak stała się pojazdem przynoszącym ocalenie. Dowodzenie

pozostawił Ramowi.

Berengaria nie mogła iść o własnych siłach, ale była tak lekka, że ledwie czul jej

ciężar. Wędrował korytarzami, starając się przypomnieć sobie, z której strony przyszli, gdy

nieoczekiwanie za kolejnym rogiem natknęli się na dwóch członków załogi statku. Takich,

którzy nie zostali potraktowani eliksirem.

Faron zareagował błyskawicznie. Właśnie minął jakieś drzwi, teraz skoczył za nie i

zamknął za sobą akurat w momencie, gdy świsnęła kula.

Znalazł się w sypialni z piętrowymi kojami, do której prowadziły te właśnie jedyne

drzwi. Ułożył Berengarię na pojedynczym łóżku i sam siadł przy niej.

- Powinienem przynieść ci coś do jedzenia - szepnął z żalem. - Powinienem cię umyć i

przebrać w czyste ubranie. Tymczasem nie możemy nawet stąd wyjść.

- Nic nie szkodzi - szepnęła dziewczyna. - Jesteśmy razem i to jest najważniejsze.

Wtedy Faron się uśmiechnął i pogłaskał ją po wychudzonym policzku.

- Nie byłem dla ciebie dobry - rzekł z westchnieniem. - Wybacz mi. Bałem się okazać

ci swoje uczucia. Nawet mi się nie śniło, że tobie może na mnie zależeć. Ale teraz, kiedy was

znaleźliśmy, zorientowałem się, że tak właśnie jest.

- Faronie, tyle miałam czasu na myślenie. Nie wiemy, jak to się skończy. Oboje

możemy zginąć. Jeśli to ja zostanę sama... Czy możesz zamrozić swoje nasienie, abym

później mogła je dostać?

background image

Słowa Berengarii przyprawiły Farona o prawdziwy szok. Widać dziewczyna nie

odzyskała jeszcze w pełni przytomności.

Faron popatrzył na nią, potem wstał.

- Tutaj to będzie chyba dość trudne - powiedział nieswoim głosem.

- Ach, nie, nie chodzi mi o... Och, zapomnij o tym!

- Nie mam zamiaru o tym zapominać, bo te słowa bardzo mnie uradowały.

Znów usiadł przy niej.

- Berengario, kiedy się zorientowałaś, że... że mnie lubisz? Teraz, kiedy byłaś

zamknięta?

- Nie, to już dawno temu. Pamiętasz, jak ocaliłeś mnie kiedyś w Górach Czarnych?

Uratowałeś od czarnych ptaków.

- Kiedy Jaskari cię pocałował, a ty tak się na niego rozgniewałaś?

- Och, to znaczy, że to widziałeś?

- Oczywiście, lepiej zauważyłem to niż same ptaki.

- Ale strzelałeś do nich, a nie do Jaskariego. To dobrze - uśmiechnęła się Berengaria

wyschniętymi wargami. - I właśnie wtedy, po tym, jak odszedłeś, ku swemu wielkiemu

przerażeniu zorientowałam się, że się w tobie zakochałam.

- Dlaczego się przeraziłaś?

- Przecież wiedziałam, że jesteś niedostępny. Poza tym... to, co powiedziałam o

zamrażaniu nasienia, jest niemądre, bo przecież my dwoje nie możemy mieć razem dzieci.

Chyba widzisz, że dziewczęta, które poślubiły Lemuryjczyków, nie mają potomstwa.

- Ach, to ty nie wiesz, że Indra spodziewa się dziecka? No tak, skąd miałabyś

wiedzieć, tak długo cię nie było.

- Naprawdę? Jak wspaniale!

- Ja też tak uważam. I przypomnij sobie jeszcze Strażnika Góry i Fionellę. On jest pół

- Obcym, a ona człowiekiem. A mimo to urodził im się Armas, uważam, że to nie najgorszy

wynik.

Berengaria spróbowała się roześmiać, lecz nie najlepiej jej to wyszło. Spoważnieli

więc oboje. Dziewczyna spytała:

- A... twoje uczucia do mnie? Czy one się też wtedy zaczęły?

- Nie, są o wiele starsze. Nie chciałem, żebyś brała udział w pierwszej ekspedycji w

Góry Czarne, bo uznałem, że to będzie dla mnie zbyt kłopotliwe.

- Ale przecież ty mnie nie znałeś przed tą wyprawą?

background image

- Ależ tak! Przypomnij sobie, że w należącej do Obcych części Królestwa Światła

znajdowały się wielkie ekrany, mogliśmy bez trudu śledzić wszystko, co robicie.

- Och, to straszne!

- Oczywiście nie mam na myśli waszego prywatnego życia, jedynie długie podróże i

wykonywanie różnorodnych zadań w obrębie Królestwa.

Berengaria westchnęła. Oboje jednak myśleli o tym samym: teraz mogło już być za

późno.

Nie miała sił nawet go pocałować, nawet na to jej skóra była zbyt wrażliwa. Ale on

mógł przynajmniej gładzić ją po włosach i mówić, jak bardzo ją kocha. Ona ze swej strony

była gorąco wdzięczna Gii za proszek elfów, dzięki któremu przeżywała te chwile wraz z

Faronem. Tak głębokiej radości nigdy dotychczas nie zaznała.

- Tyle mam w sobie miłości, którą chciałbym ci ofiarować, Berengario - mówił Faron

ż

arliwie. - Całe morze miłości.

- Ja czuję dokładnie to samo - szepnęła. - Całe morze miłości... do ciebie.

Poruszyła się klamka u drzwi. Oboje drgnęli.

A więc prześladowcy dotarli już tutaj. Oczywiście drzwi dało się otworzyć w inny

sposób.

Lecz to nie byli wcale prześladowcy, tylko jeden z mężczyzn, któremu przekazano

butelkę ze sprayem. Tamci dwaj, którzy pilnowali drzwi, zostali postrzeleni i teraz

nieprzytomni leżeli w korytarzu. Nowy przyjaciel grupy z Królestwa Światła powziął pewne

podejrzenia, gdy zobaczył, jak dawni towarzysze mocują się z zamkiem, najwyraźniej

przynieśli po prostu nowy klucz. Ci, niestety, byli ulepieni z tej samej gliny co Ingelgerius, bo

nie zareagowali na prysznic z eliksiru.

- Droga jest teraz wolna - oświadczył mężczyzna. - Został tylko Ingelgerius i jego

dwóch sługusów. Zamknęli się w jego pokoju. Możecie bez przeszkód wracać do maszyny.

- A co z innymi, z naszymi przyjaciółmi?

Mężczyzna popatrzył na nich z żalem w oczach.

- Wciąż są w tamtym korytarzu, jedna z młodych kobiet nie żyje.

- Co? - zawołali Faron i Berengaria jednocześnie. - Która?

Ale nie, ona nie chciała tego wiedzieć. Proszę cię, nawet o tym nie mów, błagała w

duchu.

- Znam ją dobrze - oświadczył mężczyzna z goryczą. - Była dla nas strasznym

ciężarem tu, na statku.

background image

- Lenore - odetchnął Faron z ulgą. Doskonale wiedział, że nie powinien odczuwać ulgi

na wieść o niczyjej śmierci, lecz po prostu każde inne rozwiązanie było znacznie gorsze.

Przecież mogła to być któraś z dziewcząt z jego grupy.

- Czy to przez ten proszek?

- Tak, zażyła go zbyt dużo. Bardzo proszę, nie wiń o nic tego małego elfa,

dziewczynka czuje się bardzo nieszczęśliwa.

- Oczywiście, że nic nie powiemy - zapewnił Faron. - Przecież nie ma w tym ani

trochę jej winy.

- Wszyscy jej to powtarzają, lecz ona nie może w to uwierzyć.

Rozdzielili się. Mężczyzna wrócił do grupki w korytarzu, by tam wspólnie z nimi

planować atak na Ingelgeriusa, a Faron poniósł Berengarię do Maszyny Śmierci. Teraz

wiedział już lepiej, którędy ma iść, żeby jak najszybciej dotrzeć na miejsce.

Berengaria zarzuciła mu ręce na szyję i ufnie oparła głowę na ramieniu. Byli teraz

razem. Nareszcie odeszła cała tęsknota, która dręczyła dziewczynę, kiedy siedziała uwięziona

w ciasnym kontenerze. Czuła, że dotarła do domu.

Nie miało żadnego znaczenia, że przebywa tysiące mil z dala od Królestwa Światła.

Faron był przy niej, a to on był jej domem.

background image

19

Chociaż Lisa doszła już w miarę do siebie, Armas nie przestawał krążyć wokół niej i

we wszystkim jej pomagał.

Indra spytała go dość złośliwie:

- Jesteś pewien, że wreszcie się ustatkowałeś? śe nic zadurzysz się w następnej

pięknej kobiecie, która tylko spotkasz?

Armas odparł szczerze:

- Nie jestem pewien niczego. Wiem tylko, że Lisa zasługuje na to, by ktoś się o nią

troszczył, i to właśnie robię.

- Świetnie! Tylko ty nie spodziewaj się po nim zbyt wiele, Liso!

- Po nim? Ja się po nim niczego nie spodziewam.

Ale oboje, i Armas, i Indra, usłyszeli, że zadziorność w jej głosie nie jest szczera.

Na miłość boską, ta dziewczyna ma do niego słabość, pomyślała Indra zdumiona. Ale

cóż, wygląda na twardą, dostatecznie twardą, by zmienić tego wariata w prawdziwego

mężczyznę.

Przypomniała sobie zachowanie Armasa wobec Kari. Wówczas chłopak był szczerze

zakochany i Indra nie miała wątpliwości, że stać go na wiele, jeśli tylko autentycznie się

zaangażuje.

Indra poszła dalej.

Armas patrzył na naburmuszoną twarz Lisy i westchnął.

- Czy my zawsze musimy być wrogami?

- Przywykłam już do tego, żeby wystawiać kolce.

- Owszem, rozumiem, ale teraz znaleźliśmy się w krytycznej sytuacji, otaczają nas

wrogowie...

Lisa westchnęła jeszcze głębiej niż on.

- Taka jestem zmęczona i głodna, mam wrażenie, jakby uszło ze mnie całe powietrze.

- Chodź - powiedział Armas życzliwie i wykonał gest, jakby chciał objąć ją za

ramiona, lecz się powstrzymał. On też był już zmęczony i czuł, że nie zniesie więcej

złośliwości ani z jej strony, ani z niczyjej innej. Chociaż doskonale wiedział, że sobie na nie

zasłużył.

background image

Lisa pozwoliła poprowadzić się przez korytarz. Musieli odejść jak najdalej od tego

strasznego miejsca, w którym omalże nie straciła życia. Gdyby nie Gia, Lisy już by z nimi nie

było.

Armas powiedział ostrożnie:

- To chyba nie jest właściwa pora ani właściwe miejsce, żeby o tym mówić, i równie

dobrze możesz się na mnie rozgniewać albo mnie wyśmiać, ale powiem ci, że bardzo cię

polubiłem.

Poczuł, że ciało Lisy napina się, jakby dziewczyna szykowała już jakąś zjadliwą

replikę, lecz w końcu rozjaśniła się i skinęła głową.

- Ja także - mruknęła tak cicho, że ledwie ją usłyszał. Ale zrozumiał przecież, co

powiedziała, i uśmiechnął się lekko.

Dotarli do Maszyny Śmierci, w której przebywał Faron z Berengarią. Nieszczęsna

dziewczyna teraz spała, Faron powitał ich więc ściszonym głosem. Lisa zaraz rzuciła się na

siedzenie i ułożyła do snu.

I Armas, i Faron dobrze ją rozumieli, w ostatnich dniach niewiele mieli czasu na sen.

Wszystko działo się w szalonym tempie.

Armas patrzył, jak Faron z czułością otula dokładniej swoim płaszczem Berengarię i

delikatnie gładzi ją po wychudzonym policzku.

- Nie sądziłem, że ty... - zaczął Armas, lecz zaraz urwał.

- śe potrafię kogoś pokochać? - spytał Faron, uśmiechając się ze smutkiem. - Ja także

w to nie wierzyłem, dopóki w moim życiu nie pojawiła się Berengaria. Miałem do niej

słabość jeszcze wtedy, gdy była dzieckiem. Zachwyciła mnie swoim czarującym

nieokiełznaniem, często musiałem i pilnować, żeby nie przytrafiło jej się nic złego. Ale ona,

rzecz jasna, o tym nie wiedziała. - Westchnął. - Niestety, w tym czasie wprost ubóstwiała tego

miłego Indianina, Oko Nocy. Kiedy zaczęła dorastać i z każdym dniem robiła się coraz

piękniejsza, miałem nadzieję, że to jej uwielbienie dla bohatera w końcu minie. I tak się też w

pewnym sensie stało, tyle że po prostu przeniosła je na ciebie.

- Wiem o tym - mruknął Armas.

- Cóż, to trwało bardzo krótko - zauważył Faron głosem tak cierpkim, że Armas

poczuł się niemal urażony. - Ale między nami ułożyło się jak najlepiej. Tak bardzo chciałbym

jej teraz pomóc, umyć ją, dać jej coś do jedzenia i do picia, ale ona najzwyczajniej zasnęła.

- Po prostu poczuła się bezpieczna - stwierdził Armas z nieoczekiwanym

zrozumieniem. - Bezpieczna przy tobie.

Faron, słysząc to, uśmiechnął się.

background image

- Ja też tak myślę. A co z tobą? W tobie też dokonała się pewna przemiana, prawda?

- Owszem - przyznał Armas. - Byłem niesłychanie głupi.

- Stara prawda o tym, że człowiek uczy się na własnych błędach, jest tu chyba jak

najbardziej na miejscu. Dotyczy zarówno ciebie, jak i mnie.

- Ciebie?

- O, tak. Wielokrotnie zraniłem Berengarię, i to głęboko, zanim wreszcie

zrozumiałem, że ona zaczęła się mną interesować. Starałem się utrzymać między nami

dystans, nie chciałem jej nawet objąć tak, jak obejmowałem inne dziewczęta, nie pozwoliłem

wziąć udziału w wyprawie w Góry Czarne, ignorowałem ją. O, przykłady można by mnożyć!

Armas poczuł się teraz trochę lepiej, wiedział, że ma sprzymierzeńca. Obaj popatrzyli

na dziewczęta, głęboko uśpione i przekonane o tym, że mężczyźni czuwają nad ich

bezpieczeństwem.

Ci, którzy pozostali we wcześniej odciętym korytarzu, już mieli się rozejść, gdy nagle

posłyszeli odgłosy strzelaniny.

Popatrzyli na siebie. Co to ma znowu znaczyć?

W obawie, że może Faronowi i Berengarii albo Armasowi i Lisie grozi

niebezpieczeństwo, już chcieli biec im na ratunek, lecz nagle zatrzymał ich jakiś głos.

- Macie za swoje! - wołał ktoś z płaczem. - Za wszystkie te wstrętne słowa i za całe to

dręczenie!

Głucho trzaskały strzały, mężczyźni krzyczeli ze strachu, aż wreszcie zapadła cisza.

- Na miłość boską, to... Hutchinson! - wyjaśnił jeden z członków załogi statku

Ramowi. - Byli dla niego okropni, właściwie to nie rozumiem, jak wytrzymywał, tak

naprawdę to nieszkodliwy typ.

- Tacy ludzie, kiedy już przeleje się kielich goryczy, mogą stać się naprawdę

nieobliczalni - odparł Ram. - Ale dlaczego nie potraktowano go eliksirem?

- Ponieważ był jednym z tych, którzy zabarykadowali się razem z Ingelgeriusem.

Ram jęknął cicho.

Dotarli już do pomieszczenia, w którym zamknęli wcześniej powiązanych mężczyzn.

Drzwi były otwarte. Stał w nich jakiś niezgrabny mężczyzna z ciemnymi włosami,

opadającymi na twarz, wykrzywioną wściekłością i rozpaczą. Jego pistolet skierowany był w

ludzi, leżących nieruchomo na podłodze.

Jeden z członków załogi towarzyszących Ramowi wycelował w Hutchinsona, ale

Marco krzyknął:

background image

- Nie strzelaj!

Usłuchali go wszyscy, również Hutchinson.

Odwrócił się do nich z mokrymi od łez policzkami i opuścił rękę trzymającą pistolet.

Marco, zbliżając się do niego, spokojnie przemawiał. Jedną ręką, ukrytą za plecami,

dał znak, że prosi o podanie czegoś. Sol zrozumiała go natychmiast i włożyła mu do ręki

flaszeczkę.

Marco ukradkiem i bardzo ostrożnie nacisnął spryskiwacz.

Rezultat nie dal na siebie długo czekać. Mężczyzna zasłonił twarz rękami i wybuchnął

głośnym płaczem.

- Co ja zrobiłem? Ach, co ja zrobiłem?

Marco objął go rękami za ramiona i wyprowadził na korytarz.

- Inni cię sprowokowali. Teraz o tym zapomnisz - powiedział swoim monotonnym

głosem, jakiego używał przy hipnozie. - Nic się nigdy nie stało, to zniknęło z twego mózgu.

Zrozumiałeś?

- Co takiego? Co zniknęło z mojego mózgu? - dopytywał się nagle senny Hutchinson.

- Gdzie są wszyscy inni, ci źli?

- Oni już nie istnieją. Jesteś teraz wśród przyjaciół, wszystko już będzie dobrze.

- Ale mam wrażenie, jakbym uczynił coś strasznego.

- To był tylko sen, we śnie pragnąłeś zrobić coś takiego, teraz o wszystkim zapomnij.

- Dobrze - powiedział zmieszany Hutchinson, a potem uśmiechnął się niepewnie do

ludzi stojących w korytarzu. - Oni wyglądają na dobrych - rzekł do Marca. - Ty także, ale, do

diabła, jakiś ty piękny! Jak można być tak pięknym?

- Teraz już sobie poradzisz.

Oddał Hutchinsona w ręce dwóch „dobrych” ludzi i wraz z Ramem pospieszył do

centrum.

Cóż, widok, który tam zastali, nie zaskoczył ich.

Ingelgerius leżał na stole manewrowym, a jego krew krzepła na instrumentach. Drugi,

który zamknął się tam razem z nim, padł martwy na podłodze. Hutchinson starannie wykonał

swoje dzieło.

Dyskutowali później, co zrobić z martwymi mężczyznami. Wyrzucenie ich w

przestrzeń kosmiczną absolutnie nie wchodziło w grę, statek bowiem znajdował się w obrębie

atmosfery okołoziemskiej, należało więc liczyć się z tym, że prędzej czy później spadną na

background image

Ziemię. Nie mieli też ochoty wznosić się wyżej i tam pozbyć się ciał, by krążyły po wsze

czasy niczym cząsteczki meteorytów, nie chcieli także zatrzymywać ich na pokładzie.

Problem rozwiązał jeden z członków załogi. Okazało się, że na statku istnieje

specjalny system niszczenia większych odpadków. Tam właśnie zanieśli zwłoki i patrzyli

potem, jak pierwszy z nich - Ingelgerius - po prostu zniknął, zmienił się w pył, który został

wessany przez wentyl w podłodze.

Ram odwrócił się i mruknął do Marca:

- Pewnie to bluźnierstwo, co powiem, ale tak naprawdę to Hutchinson wyświadczył

nam wielką przysługę.

Marco, najzupełniej poważny, odrobinę poczuwający się do winy, pokiwał głową.

Uczynił to nie bez ulgi.

Przez chwilę wahali się, co zrobić z Lenore.

W końcu jednak zdecydowali, że wyprawią ją w taką samą podróż. Uważali, że to

dość humanitarny i właściwie bardzo piękny pogrzeb - zostać rozsypanym niczym maleńkie

drobinki śniegu nad ziemią.

background image

20

Na statku kosmicznym zostali dość długo. Trzeba było ułożyć plany, wykąpać się,

najeść i odpocząć. Móriego i Berengarię należało troskliwie pielęgnować, by nabrali sił przed

opuszczeniem tego miejsca.

- Gdzie Dolg? - spytała nagle Indra, gdy wreszcie zasiedli w stołówce przy bardzo

potrzebnym im już obiedzie.

Móri, oparty o ścianę, odparł słabym głosem:

- Przekazał pozdrowienia dla was wszystkich. Nie chciał urządzać żadnego

rozdzierającego serca pożegnania. Powiedział mi tylko, że wykonał już swoje ostatnie

zadanie.

Indra wbiła wzrok w Móriego.

- Chcesz powiedzieć, że on nas opuścił? Już na zawsze?

- Tak, tym razem to już ostateczne. Dolg mówił, że nigdy was nie zapomni. Byliście

jego najlepszymi przyjaciółmi.

W głosie czarnoksiężnika brzmiał smutek. Jego ukochany syn, dziecko bólu - bo był

taki inny, tak obcy na tym świecie - odszedł na zawsze.

Przy stole zrobiło się bardzo cicho. Indra próbowała rozpaczliwie uchwycić się słów

Dolga o tym, że nigdy ich nie zapomni. To chyba musi znaczyć, że on gdzieś istnieje, skoro

może pamiętać? Lisa chciała powiedzieć, że Dolg wydawał się taki wspaniały, uznała jednak,

ż

e nie powinna mówić o kimś, o kim wszyscy inni wiedzieli o wiele więcej niż ona.

Widziała, że dziewczęta mają łzy w oczach. Odszedł ktoś z najbliższego kręgu

przyjaciół i nigdy więcej nie powróci.

Faron wyprostował się i przerwał tę długą ciszę.

- Jak właściwie mają się sprawy na Bliźniaczej Planecie?

Jeden z mężczyzn się skrzywił.

- Wiele jest niezgody i kłótni, ale... - Zamyślił się. - Ale właściwie przyczyną tego byli

Talornin, Lenore i Ingelgerius, przez swoje niezadowolenie. My zaś okazaliśmy się

dostatecznie głupi, by pójść za nimi, bo to oni wmówili nam, jak wspaniale będzie nam na

Ziemi.

- Przecież my nawet tam nie dotarliśmy! - rzekł inny. - Talornin obiecywał, że razem z

Lenore przybędą tu po nas, gdy tylko przygotują wszystko na Ziemi. Ciekawe, czy w ogóle

background image

nie zamierzał puścić nas w trąbę? Byliśmy tylko jego narzędziami w drodze do uzyskania

władzy. Mogliśmy tkwić tutaj aż do sądnego dnia.

- Chyba nie - podjął pierwszy. - Nasze zapasy zaczynają się już przecież kurczyć.

- To znaczy, że tylko dzięki Maszynie Śmierci możemy dotrzeć na Ziemię? - spytał

Ram.

- Tak.

- Nie brzmi to najlepiej.

- Ale nie odpowiedzieliście mi na pytanie, jak jest na Bliźniaczej Planecie - powiedział

Faron. - Mam na myśli kwestie czysto materialne.

- Cóż, odbudowa trwa, ale wszędzie dawały się odczuć straszne braki. My oczywiście

wiedzieliśmy, że winny jest temu Talornin i jego tajemnica, ten statek. Talornin kradł jak

kruk, nie przebierał w środkach. Poza tym jednak, moim zdaniem, standard życia był dość

wysoki. To marzenie o Ziemi i Królestwie Światła zwiodło nas na manowce.

- Chcecie wrócić na tę drugą planetę?

Popatrzyli na siebie. Niektórzy chcieli jechać „do domu”, zostawili tam przyjaciół i

bliskich, inni woleli przedostać się na Ziemię albo do Królestwa Światła.

- Ziemia jest teraz równie piękna i spokojna jak Królestwo Światła - wyjaśnił Marco.

Faron podjął decyzję.

- Dawno już powinienem wybrać się na Bliźniaczą Planetę. Trudno mi było jedynie

oderwać się od Poszukiwaczy Przygód. Wydaje mi się, że nadszedł najwyższy czas, bym tam

pojechał.

- Jadę z tobą - oświadczyła Berengaria ochrypłym głosem. Na wpół leżała na ławce,

wciąż była chuda jak szkielet, ale nabrała rumieńców, a oczy odzyskały blask, lśniły też

włosy. Coraz bardziej widoczna stawała się jej dawna uroda.

Faron chciał protestować, lecz po krótkim namyśle stwierdził, że to propozycja nie do

odrzucenia.

- To może być bardzo emocjonująca podróż, Berengario - uśmiechnął się do

dziewczyny.

Sposób, w jaki wymawiał jej imię, a także jej promienny uśmiech, pozwalał odgadnąć

innym, jak będzie rozwijał się w przyszłości ich wciąż jeszcze bardzo niewinny związek.

Indra znów musiała otrzeć oczy.

- Możecie chyba zabrać ze sobą niezłą dawkę eliksiru Madragów - zaproponował

Kiro.

background image

- Myślałem dokładnie o tym samym - powiedział Faron. - Mamy go przecież dość, a

zresztą Madragowie produkują nowe porcje, niemalże z niczego. Doprawdy, to aż

niewiarygodne, jak mało potrzeba tych najważniejszych składników.

Większość zebranych wiedziała, o co chodzi: o jasną wodę i Święte Słońce.

Mężczyźni z Bliźniaczej Planety uznali to za niezły pomysł, przynajmniej ci, którzy

zamierzali tam wrócić.

Berengaria popatrzyła na Gię, w końcu się roześmiała.

- Nie do wiary, że to ty jesteś Gwiazdeczka, trudno mi to pojąć. Mam wrażenie, że

zaledwie chwila upłynęła od tamtego czasu, kiedy nazywałaś mnie Bengabanga.

- O, nie, to Kata tak na ciebie mówiła - sprzeciwiła się natychmiast Gia. - Ja

wymawiałam twoje imię o wiele bardziej prawidłowo: Bengabaia.

Roześmiali się. Czuli, że po wszystkich tych dramatycznych i tragicznych

wydarzeniach potrzeba im teraz śmiechu.

Marcowi nie bardzo się spodobało przypominanie mu o tym, że Gia jeszcze nie tak

dawno była dzieckiem. Kochał ją bardziej niż kiedykolwiek. Czuł jednak, że zarówno ona, jak

i on sam, potrzebują czasu, by zrozumieć jej niezwykle szybki rozwój. Wciąż nie mógł się

pozbyć myśli o pedofilii, choć przecież Gia osiągnęła już poziom wieku wszystkich

mieszkańców Królestwa Światła. Poznawał to po jej twarzy, na której pojawił się dojrzały

spokój, rzecz jasna często przerywany wprost musującą radością życia, zmysłowością i

podziwem w jej oczach, ciekawością, gdzie też mogą kierować się jego uczucia.

Owszem, dorosła już do tego, by próbować podbić jej serce, ale on po prostu nie

potrafił się przemóc.

Znów na niego patrzyła. Marco musiał odwrócić głowę, miał wrażenie, że oślepiła go

spojrzeniem, a nie chciał, by dowiedziała się, że żywi dla niej inne uczucia aniżeli czułość i

wielką troskę. Na razie jeszcze nie.

Z Lisą coś się działo. Armas wyczuwał to, nie tylko zresztą on. Gdy tylko jednak ktoś

chciał ją skłonić do zwierzeń, prychała rozzłoszczona i odchodziła.

Od czasu do czasu widywali ją płaczącą przy oknie, kiedy sądziła, że nikt na nią nie

patrzy.

Armas starał się dawać jej tyle miłości i poczucia bezpieczeństwa, ile tylko potrafił,

lecz im bardziej się starał, na tym większy dystans ona go odsuwała.

Ale pewnego dnia mieli już dość. Armas zastał Lisę szarpiącą się z zamkiem do

wielkiej komory destrukcyjnej, wybuchła między nimi prawdziwa bójka, nim zdołał wreszcie

background image

odciągnąć ją z tego miejsca. Zaliczył przy okazji porządny cios w łuk brwiowy, od którego na

ładnych kilka dni zsiniało mu jedno oko.

-

W porządku - oświadczył Armas, siląc się na spokój. - Nie chcesz mieć do czynienia

ze mną, przynajmniej tyle do mnie dotarło, ale od tego do odbierania sobie życia jest jeszcze

daleko. Aż tak natrętny nie mam zamiaru być.

- Ty niczego nie rozumiesz - mruknęła dziewczyna i uciekła.

Armas nic nie mógł na to poradzić, że poczuł się bardzo boleśnie urażony.

Jeszcze tego samego popołudnia do pokoju straży, w którym często przebywał Marco,

zastukał gość.

Marco poprosił Lisę, by usiadła naprzeciwko niego.

- Taki z ciebie czarownik - zaczęła bez wstępów i bardzo agresywnie.

Marco uśmiechnął się.

- To dopiero określenie! Co cię dręczy, Liso? Faron, który obiecał twojej

prapraprababce Libuszy zająć się tobą, ogromnie się niepokoi. Źle ci z nami?

- Ależ nie, bardzo dobrze!

- Może to Armas ci dokucza?

- Oczywiście, że nie, wprost przeciwnie.

- Ale chcesz umrzeć, dlaczego?

Z gardła Lisy wydarł się szloch.

- Wiesz na pewno, że nigdy nie byłam święta.

- Owszem, tyle zrozumiałem. Ale to przecież już minęło i nikt o tym nie pamięta.

- Wcale tak nie jest. Mam AIDS.

Marco zamarł.

- Sądziłem, że AIDS zostało już pokonane - odezwał się wreszcie.

- Phi! - prychnęła Lisa. - To ci mędrkowaci naukowcy na Zachodzie tak sobie

wyobrażają. Niełatwo pokonać coś, co tak świetnie się czuje w pościeli.

Marco siedział zamyślony. Oto nieoczekiwanie pojawił się nowy problem. Ci, co

sądzili, że zagrożenie AIDS dawno już zniknęło z powierzchni Ziemi...

Lisa zaczęła płakać.

- W dodatku teraz, kiedy znalazłam kogoś, kogo mogę kochać. Przecież ja go nie chcę

zarazić!

Marco podniósł głowę.

background image

- Twojemu problemowi na pewno uda nam się zaradzić, gorzej będzie z tym, co

stanowi problem dla świata.

- Możesz mi pomóc? - spytała Lisa, szeroko otwierając pełne łez oczy.

Marco wyglądał na zmęczonego. Przez całe swoje długie życie tak bardzo się cieszył

za każdym razem, gdy mógł przyjść komuś z pomocą dzięki swym niezwykłym zdolnościom.

Z czasem jednak zaczął czuć się jak lina ratunkowa, której wszyscy się chwytają, gdy tylko

pojawi się najmniejszy problem. Wprawdzie Lisa zgłosiła się do niego z niemałym wcale

problemem, zresztą bardzo chciał jej pomóc. I nieprawdą było to, co pomyślał wcześniej,

przecież zwracali się do niego tylko wtedy, gdy innego wyjścia już nie było.

Ale był rad, że nie wszyscy ludzie na Ziemi wiedzą o jego magicznej mocy.

Pół godziny później mógł oznajmić, że Lisa jest zdrowa. Dziewczyna, uradowana,

uściskała go i czym prędzej pobiegła, żeby Znaleźć Armasa.

Chłopaka zaskoczyło jej nowe nastawienie do niego. Gdy jednak ucałowała go gorąco,

prosząc, by puścił w niepamięć całą jej wrogość i wszystkie złośliwe uwagi, musiał najpierw

się upewnić, czy przypadkiem nie chce mu spłatać kolejnego psikusa. Dopiero gdy przekonał

się, że Lisa jest jak najbardziej poważna, pociągnął ją do jakiegoś pokoju i starannie zamknął

za nimi drzwi na klucz. Tyle pięknych słów chciał jej powiedzieć.

Aż tyle słów nie padło, Lisie widać wystarczyły czyny.

background image

21

Dolg, opuściwszy statek kosmiczny, ani razu nie obejrzał się za siebie. Wiedział, że

ojciec znalazł się teraz w dobrych rękach, zdawał sobie również sprawę, że gdyby się

odwrócił, być może zabrakłoby mu siły, by spełnić swe pragnienie: włączyć się w Wielką

Ś

wiatłość, definitywnie i na zawsze. Dlatego właśnie nie pożegnał się z przyjaciółmi. To by

go osłabiło. Przecież oni tak strasznie się ucieszyli, że znów go widzą. Dziękowali za to, że

dał im szansę wyznania mu, jak bardzo go kochają... Nie, zbyt trudno byłoby raz jeszcze się

ż

egnać.

Tym razem nie przejmował się dematerializacją. Jako Dolg Lanjelin Mattias z rodu

czarnoksiężników, którym kiedyś był, opuścił statek i na własne życzenie zaczął się od niego

oddalać. Mógł poruszać się w taki sposób, w jaki zechciał, i gdzie tylko zechciał. Stał się

bowiem częścią żywiołów.

Zostawiwszy statek kosmiczny za sobą tak daleko, że już stracił go z oczu, Dolg

rozejrzał się wkoło.

Dokąd chciał się udać? Dokąd powinien iść?

Czy Goram nie twierdził, że aby dostać się do Wielkiej Światłości, trzeba najpierw

dotrzeć na Bliźniaczą Planetę? Tam podobno istniało ukryte przejście prowadzące do

wymiaru, w którym panowała zwyciężająca wszystko miłość. Tak jak na górze Mont Salvat,

gdzie przechowywany był święty Graal. Ta, do której dotrzeć mogli jedynie ci absolutnie

czyści. Nie każdy potrafił znaleźć wejście do Wielkiej Światłości.

Lecz Eliveva wspomniała, że on, Dolg, nie musi wcale iść tą drogą. Jako elementarny

duch był istotą szczególną, a ona miała wskazać mu drogę, bezpieczną i pewną.

Również ze względu na nią nie chciał się dematerializować, stawać bezcielesny. Jak

Eliveva zdołałaby go znaleźć, gdyby przeniknął we wszystko, co istnieje, w powiew wiatru, w

szum morza, w zapach kwiatów? Dla niej wolał pozostać konkretnym, cielesnym Dolgiem.

Nie było drugiej istoty, wobec której czułby taki szacunek. Czekała wszak na niego

blisko czterysta lat, biedna dziewczyna.

- Eliveva! - zawołał, a w milczącej przestrzeni kosmicznej jego głos poniósł się

daleko.

Z oddali napłynęło słabe echo. Nie było to jednak echo jego własnego głosu,

właściwie brzmiało to niczym wycie psów.

Gdzie on właściwie się znalazł?

background image

Wznosił się ze statku kosmicznego, musiał więc chyba już opuścić atmosferę ziemską,

a może nie? Nie wiedział. Nie zastanawiając się nad tym, wsunął się w cień Ziemi, błękitna

planeta leżała między nim a Słońcem, zrobiło się więc ciemno, zimno i bardzo pusto.

Nasłuchiwał.

W przestrzeni rozległy się jakieś niesamowite huki czy grzmoty, w oddali

wystrzeliwały zielonobłękitne blade wieże, przypominające piszczałki organów, w

granatowym eterze iskrzyło się z hałasem.

Jonosfera.

Musiał znaleźć się w jonosferze. Tam gdzie pod wpływem działania słońca tworzy się

zorza polarna. Piękna, śmiertelnie piękna dla zwyczajnego mieszkańca Ziemi, Dolg jednak

dawno już przeszedł na drugą stronę, pozostawał nietykalny dla żywiołów, stal się wszak

jednym z nich.

- Eliveva! - zawołał jeszcze raz.

Nie miał pojęcia, gdzie jej szukać. Może ona nie dotarła aż tutaj? Może nigdy się nie

odnajdą?

Nagle tuż przy nim rozległo się ściszone warczenie i odgłos miękkiego stąpania.

Nie wolno mi się bać, pomyślał Dolg. Nie mogę stracić panowania nad sobą. Nie

wiem, co to jest, nie przypuszczałem, że coś podobnego może się stać.

Z mroku wyłoniły się wielkie zwierzęta, równie czarne jak ciemność, z mrocznymi

ś

lepiami. Ledwie je widział, wydało mu się jednak, że przypominają wielkie, bardzo wielkie

psy.

Stal zupełnie nieruchomo, nie śmiał nawet drgnąć.

Zaraz jednak zrozumiał, one go otoczyły, lecz nie atakowały.

Chciały go chronić.

Odetchnął z niewysłowioną ulgą.

- Wskażcie mi drogę do Elivevy!

Dolgowi wydawało się, że podróżuje przez jonosferę w otoczeniu olbrzymich zwierząt

już przez całą wieczność. Nie była to łatwa droga wśród takiej ciemności, która wkrótce już

miała zmienić się w światło.

Wcześniej jednak coś się wydarzyło.

Iskrząca, przecudna gra świateł zaczęła się przenikać, ściany zorzy polarnej

pociemniały, przechodząc od zimnej zieleni w astralny błękit, kobalt i dalej w purpurę. I nagle

całe niebo zapłonęło głęboką czerwienią w takim odcieniu zorzy polarnej, jaki Dolg z Ziemi

background image

miał okazję oglądać tylko raz, a i wówczas nie bardzo wiedział, co to może znaczyć.

Czerwień bowiem nie jest barwą charakterystyczną dla zorzy polarnej, wiedział jednak, że

niekiedy się ją widuje.

Wielkie zwierzęta go nie odstępowały, a wkrótce mieli i inne towarzystwo. Coś

wyłaniało się z ukrytych pieczar i rozpadlin, jak gdyby zorza polarna była barwną skałą.

Rozległ się syk i powarkiwanie, a psy Dolga odpowiadały wściekłym ujadaniem. Istoty, które

ich teraz otoczyły, przypominały jakieś wielkie, pełzające zaklęte stworzenia, duchy z

bezimiennych otchłani, poruszające się posuwistym ruchem upiory, budzące grozę bestie.

Dolg po ciemku nie widział ich zbyt dokładnie, czuł jednak, że cały trzęsie się ze strachu i w

duchu słał dziękczynne słowa swoim obrońcom.

Jedna z bestii, która zanadto się zbliżyła, ukąsiła go, lecz trzy psy natychmiast rzuciły

się na nią, ona zaś wycofała się z wyciem i zawodzeniem.

A potem... potem w czerwonej płomiennej kurtynie pojawiła się szczelina. Za nią

królowało światło, a na środku tych niby wrót stanęła drobna postać, otoczona blaskiem.

Eliveva.

Nagle łatwiej było posuwać się w przód, Dolg miał też dosyć światła, by dokładnie

przyjrzeć się swoim przyjaciołom, i dech zaparło mu w piersiach.

- Ależ... ależ to przecież wilki Marca! - wyjąkał. - Skąd się tu wzięłyście? I dlaczego?

Co miały oznaczać te potwory?

Teraz wilki zmieniły się w potężne czarne anioły. Uśmiechały się do niego.

- Wybrałeś niebezpieczną drogę, Dolgu Lanjelinie z rodu czarnoksiężników.

Przewidzieliśmy, że możesz mieć trudności, bo te stwory, które niedawno widziałeś,

pochodziły z mrocznych stron twego istnienia. Dobrze wiesz, że nie zawsze wędrowałeś ku

ś

wiatłu, choć twoja dusza jest nadzwyczaj czysta i niewinna.

Dolg kiwnął głową.

Odezwał się inny z czarnych aniołów:

- Zostałeś spłodzony z nasienia czarnoksiężników z wywaru, pochodzącego z

bezimiennych epok, silnych, lecz nie zawsze świętych mocy, z duchów istot

przypominających demony. - To wszystko sprawiło, że musiałeś dźwigać ciężar już od

poczęcia.

Trzeci z aniołów podjął:

- Wielokrotnie podczas swej drogi przez życie otarłeś się o zło. Nie zawsze tego

chciałeś, lecz niebezpieczne stworzenia zbliżały się do ciebie, ponieważ cię nie rozumiały, nie

background image

wiedziały, kim jesteś. Wszystko to cię naznaczyło, dlatego potrzebowałeś teraz raz naszej

ochrony.

- Jako najlepszy, najwierniejszy przyjaciel naszego księcia Marca zasłużyłeś na

wsparcie - dodał czwarty.

Dolg podziękował im gorąco, oni skłonili głowy i przy wtórze ciężkiego łopotu

skrzydeł zagłębili się w ciemność. Zniknęli.

Odwrócił się i pokonał ostatnią część drogi, dzielącą go od Elivevy.

Przez chwilę patrzyli na siebie z uśmiechem w oczach, wreszcie ona podała mu rękę.

- Chodź - powiedziała miękko.

Poprowadziła go przez wrota, które zaraz się za nimi zamknęły.

Przejście z ciemności w światło na chwilę oślepiło Dolga.

- Gdzie my jesteśmy? - spytał szeptem, uznał bowiem, że znajdują się na świętym

terenie.

- Wstąpiliśmy w inny wymiar - odparła Eliveva, ściskając go za rękę z radości, że

nareszcie jest przy niej. - On istnieje równolegle do ziemskiego.

Dolg kiwnął głową.

- Jest wiele równoległych wymiarów, który to z nich?

Wokół nich panowała niezwykła cisza, a Dolg wciąż widział dookoła siebie jedynie

mgłę.

- To zaświaty, ale my tu nie zostaniemy, idziemy dalej.

Dolg nie miał okazji rozejrzeć się lepiej po wymiarze, przez który się przemieszczali,

nagle bowiem dostrzegł wreszcie Wielką Światłość.

Dech zaparła mu w piersiach, serce mało nie eksplodowało. Wielka Światłość

widniała nad jego głową nieco na ukos, dokładnie tak, jak to zawsze sobie wyobrażał.

Owalne, nieruchome światło o barwie ciepłej żółci, pełne, bezgranicznej miłości. Jego

promienie sięgały wszystkich ciał niebieskich we wszechświecie. Tak cudownie mocne i

łagodne, że Dolgowi z oczu potoczyły się łzy.

- Tak, tak - rzekła Eliveva. - To samo ja czułam pierwszy raz. Ze wszystkimi dzieje się

podobnie.

- Tak strasznie się cieszę, że znów cię widzę, najdroższa przyjaciółko - powiedział

ciepło.

- Ja także. Teraz już zawsze będziemy razem, Dolgu. Teraz jesteśmy sobie równi.

Uśmiechnął się, przesycony szczęściem.

background image

A potem Dolg, dziwak i samotnik, przeniknął w nieskończoną miłość Wielkiej

Ś

wiatłości, stąd razem z Elivevą i wszystkimi szczęśliwcami, którzy dotarli aż tutaj., miał

wspomagać słabe, pozbawione korzeni, samotne, zagubione istoty wszelkich rodzajów

istniejące we wszechświecie. Miał służyć wsparciem ich duchom opiekuńczym, pomagać

ludziom, zwierzętom i wszystkim innym stworzeniom w odnajdywaniu drogi do Wielkiej

Ś

wiatłości, kiedy nade idzie ich czas.

background image

22

Nadeszła chwila rozstania.

Faron chciał, by w wyprawie na Bliźniaczą Planetę towarzyszył mu Kiro, ten

prawdziwy geniusz techniki, a także Sol ze swą znajomością czarów. Pragnął też zabrać

samotnych Zinnabara i Algola; Marca, prawdę powiedziawszy, nie miał śmiałości pytać.

Najpierw jednak musieli wrócić do Królestwa Światła, by uzupełnić zapasy i

zaopatrzyć się w duże porcje eliksiru Madragów. Mężczyźni pochodzący z tej drugiej planety

wyliczyli również całe mnóstwo rzeczy,

których tam brakowało, bo Talornin wykorzystał je

do budowy swojego statku kosmicznego. Należało uzupełnić skradziony materiał.

Czy pewne już jest, że eliksir został rozpylony nad całą Ziemią? - spytał Móri.

- Nie - odparł Ram. - Na razie jeszcze tego nie wiemy, musimy zebrać informacje.

Wszystkim tym zajmuje się Erion.

Na Erionie spoczywało naprawdę sporo obowiązków podczas nieobecności Farona i

Rama. Był wszak również odpowiedzialny za całe Królestwo Światła.

Obcy jednak z wielkim spokojem podchodził do rzeczy.

Statek kosmiczny miał pozostać w tym samym miejscu aż do czasu, gdy Faron ze

swymi towarzyszami powrócą z Królestwa Światła, Wystarczyła garstka ludzi, by

skompletować załogę. Planowano zresztą częste zmiany w obsadzie, aby wszyscy mieli

możliwość znów zobaczyć Ziemię.

Maszyna Śmierci przez kilka dni obracała niczym wahadłowiec. Do Królestwa

Ś

wiatła sprowadzono gondole z Guilin w Chinach i z Gór Kruszcowych na granicy między

Niemcami a Czechami, niektóre z nich wykorzystywano do komunikacji na powierzchni

Ziemi. Przydały się też rakiety.

Cała powierzchnia Ziemi została już spryskana eliksirem. Móri i Berengaria prędko

odzyskiwali formę w blasku Świętego Słońca w Królestwie Światła, a także dzięki pomocy

błękitnego szafiru.

Wreszcie Faron był gotów, by wyruszyć w długą podróż na Bliźniaczą Planetę.

Zdumiał się bardzo, gdy Marco przyszedł do niego z prośbą.

Czy możliwe, by i on się tam wybrał?

Nikt chyba nie mógł się z tego bardziej ucieszyć niż właśnie Faron. Szczerze pragnął,

by pojechała z nim tak wybitna osoba jak Marco, uznał jednak, że nie może zawracać głowy

księciu, który ostatnio wyglądał na bardzo zmęczonego i strapionego.

background image

- Co ci dolega, przyjacielu? - spytał go wreszcie Obcy z wielką życzliwością.

- To... trudno na to odpowiedzieć akurat teraz. Odczuwam potrzebę, by się stąd

wyrwać, i to na długi czas. Niedobrze by było dla mnie, gdybym musiał zostać w Królestwie

Ś

wiatła w takim stanie, w jakim teraz jestem.

Faron popatrzył na niego zamyślony, lecz o nic więcej już nie pytał.

Nadeszła chwila rozstania nie tylko z tymi, którzy wybierali się na Bliźniaczą Planetę.

Oto Ram i Indra postanowili, że zamieszkają na powierzchni Ziemi, taką samą decyzję

podjęła siostra Indry, Miranda, i jej mąż Gondagil wraz z synkiem Haramem. A skoro cała

rodzina postanowiła opuścić Królestwo Światła, zdecydował się na to również Gabriel.

Ziemia była teraz równie pięknym i przyjemnym miejscem jak Królestwo Światła.

Gabriel i jego córki tam przecież się urodzili. Mieli teraz ochotę osiąść w Norwegii. W ich

ś

lady poszli również Jori i Sassa.

Przyjaciół z Królestwa Światła zdumiał ten wybór, lecz wtedy Indra powiedziała:

- Mylicie się, my sami jesteśmy zbyt przywiązani do Królestwa Światła, chcemy

jednak, aby nasze dzieci mogły dorastać w pięknym zewnętrznym świecie, zostaniemy więc

tam, póki nie dorosną. Przecież to nie potrwa więcej niż półtora roku według rachuby czasu

Królestwa Światła, potem wrócimy tutaj, do naszych krewnych i przyjaciół, a dzieci będą

mogły wybrać same.

Bardzo rozsądnie, pomyśleli ci, którzy słuchali jej słów.

Lecz jakże będzie bez nich pusto!

Statek kosmiczny pędził naprzód ze straszliwą prędkością. Mimo to wiele czasu zajęło

im pokonanie polowy toru obiegu Ziemi wokół Słońca.

Marco wiele razy zdążył pożałować swojej decyzji. Dlaczego nie pozwolił, by

poleciała z nimi Gwiazdeczka? Miał wyrzuty sumienia, bo nigdy jeszcze nie widział takiej

rozpaczy w jej oczach jak wówczas, gdy odjeżdżał, i gorzko teraz za nią tęsknił. Właściwie

nigdy chyba nie zaznał uczucia tęsknoty, obcego jego naturze, zwłaszcza że wcześniej

pozbawiony był też zdolności do odczuwania ziemskiej miłości.

Teraz jednak tęsknota zalała go jak fala. Raz po raz przypominała mu się Gia, tkwiła

we wszystkim, co widział, w każdej jego myśli, i wiedział, że słusznie postąpił, wyjeżdżając,

lecz mimo to żałował, bliski rozpaczy.

Berengaria, która wcześniej skarżyła się, że przypadł jej w udziale gorzki los, i

przerosła większość chłopców, teraz ogromnie się radowała swym niezwykłym wzrostem, bo

choć wprawdzie mierzyła sto dziewięćdziesiąt osiem centymetrów, to Faron był mimo

background image

wszystko znacznie od niej wyższy. Mogła swobodnie przejść pod jego wyprostowanymi

rękami i było to bardzo przyjemne uczucie dla zakompleksionej dziewczyny.

Właśnie o tym rozmawiała z Faronem i Markiem na pokładzie statku kosmicznego,

który unosił się cicho przez przezroczyste jak szkło sfery.

- Czy wybrałeś mnie ze względu na mój wzrost, Faronie? - śmiała się. - Czy też może

ja tak urosłam po to, by do ciebie pasować?

To ostatnie pytanie było w zamierzeniu żartem, lecz obaj mężczyźni pozostali

poważni, choć się do niej uśmiechnęli.

- Jeśli chcesz usłyszeć prawdę, to powiem ci, że dostałaś specjalny hormon wzrostu.

Berengaria, zdumiona, szeroko otworzyła oczy.

- To prawda - przyznał Faron. - Zapragnąłem cię już wtedy, gdy byłaś nastolatką.

Razem z Markiem więc zajęliśmy się twoim wzrostem.

- Co takiego? A co by było, gdybym się w tobie nie zakochała?

- Ja wiedziałem, że tak się stanie - spokojnie odrzekł Marco. - Potrzebowałaś tylko

trochę czasu. No on wreszcie nadszedł.

- Skąd mogłeś o tym wiedzieć?

- Będąc tym, kim jestem, potrafię niekiedy, lecz zawsze spontanicznie, nigdy na

rozkaz, spojrzeć w przyszłość. I zobaczyłem, że zostałaś przeznaczona Faronowi.

- To zabrzmiało trochę strasznie - powiedziała Berengaria drżącym głosem, ale prędko

spytała: - Czy widzisz coś jeszcze?

- O, tak - roześmiał się Marco. - Ale o tym nie powiem.

Berengaria z nadzieją ujęła go za rękę.

- Uśmiechasz się, więc to chyba znaczy, że nie jest to nic przykrego.

- Nie - śmiał się Marco. - To nie jest absolutnie nic przykrego.

Również Faron wyglądał na bardzo zadowolonego z tej odpowiedzi. Dobrze było im

razem z Berengarią na statku. Mieli mnóstwo czasu na to, by się lepiej poznać i powoli się do

siebie zbliżać.

Kiedy więc Berengaria, która kiedyś przy matce nazwała się „jedyną dziewicą w

szkole”, pewnego wieczoru została zaproszona do prywatnego pokoju Farona na pokładzie,

nie czuła lęku. Znała Farona, była pewna jego miłości i miała odwagę, by być sobą. W

pierwszej chwili ogarnęło ją onieśmielenie, lecz ono akurat prędko minęło dzięki jego

troskliwym dłoniom i owej szczególnej zdolności kochania, charakterystycznej dla Obcych.

Właśnie dzięki niej poczuła się najcenniejszą istotą w całym wszechświecie.

Została kobietą Obcego. Była to niezwykła świadomość.

background image

Sol rozmawiała ze Strażnikiem Algolem. Znajdowali się w manewrowni, tej nocy

jemu przypadł dyżur, a dyżurującemu zawsze musiał towarzyszyć ktoś jeszcze, by ten nie

zasnął. A ponieważ wieczorem wszyscy się bawili, i to bez jakiegokolwiek specjalnego

powodu, ot, po prostu dlatego, że podróż przebiegała bez zakłóceń i uznali, że nadeszła pora

na trochę zabawy, padło na Sol, by dotrzymać towarzystwa Algolowi. Ona, będąc po części

duchem, nie potrzebowała tyle snu co inni.

Popatrzyła badawczo na Algola.

- Zauważyłam, że często wydajesz się zatroskany.

- Och, to prawda - przyznał, jak gdyby ulgę sprawiło mu to, że nareszcie może zacząć

mówić. - Rzeczywiście trochę się martwię. Wiesz, mnie i Zinnabara skierowano na tę

wyprawę, ponieważ nie mamy żadnej rodziny, lecz jeśli o mnie chodzi, to jest chyba raczej

przeciwnie: ja mam rodzinę, rodziców i rodzeństwo, właśnie na Bliźniaczej Planecie.

- To bardzo miłe - powiedziała Sol. - Rozumiem, że chciałeś tam jechać.

- Owszem - przyznał, lecz z pięknej twarzy Lemuryjczyka nie znikał wyraz udręki. -

Ale jadę tam z bardzo szczególnego powodu.

Sol popatrzyła na niego pytająco.

- Moja siostra ma dwoje małych dzieci, ale dowiedziałem się od jednego z mężczyzn

tu, na pokładzie, że kiedy opuszczali Bliźniaczą Planetę, dzieci zniknęły.

- Ojej! Ale chyba już się odnalazły?

- To właśnie chciałbym sprawdzić. Bo widzisz, ono zniknęły po wejściu w czarci krąg.

- Nic z tego nie rozumiem. W krąg, składający się z dwunastu czarownic i jednego...

- Nie, nie - przerwał Algol. - To takie tajemnicze miejsce, polana w lesie, na której w

trawie powstał krąg.

- Aha, coś takiego. Ale to przecież zupełnie naturalne zjawisko, po prostu kolonia

małych grzybków rozrasta się w formie kręgu. Takie kolonie potrafią Kisnąć w tym samym

miejscu przez kilkaset lat, nic więc dziwnego, że powstają takie przesądy.

Algol powiedział nieswoim głosem:

- To nie są tylko przesądy, Sol, nie zawsze. Ta planeta jest pełna tajemnic. Słyszałaś

chyba o tajemniczym przejściu do Wielkiej Światłości? To tylko ułamek tego, co tam istnieje

w ukryciu.

Sol poczuła się trochę nieswojo.

- A mnie się wydawało, że to w naszym świecie kryje się najwięcej zagadek.

background image

- Uwierz mi, ten drugi jest znacznie bardziej niebezpieczny. Wiadomo, że dzieci,

siedmio - , ośmioletnie, chłopiec i dziewczynka, postanowili wybrać się w to zaklęte miejsce,

ż

eby czegoś sobie tam zażyczyć. Podobno można tak zrobić, wchodząc w obręb czarciego

kręgu. Później nikt ich już więcej nie widział.

- Miejmy nadzieję, że się odnalazły.

- Tak - odparł Algol, trochę jakby nieobecny duchem. - Bo na pokładzie dowiedziałem

się czegoś znacznie bardziej alarmującego.

- Co takiego? Obudź się, Algolu, co usłyszałeś?

- Właściwie to nie ja...

Okazało się, że to, co miał do opowiedzenia, było tak przerażające, że już o świcie

następnego dnia zwołano zebranie.

background image

23

Plotka nie dotarła do nich wcześniej z tego względu, że to Hutchinson wspominał o

całej sprawie, a z nim towarzysze tak naprawdę się nie liczyli.

Gdy wszyscy zgromadzili się w największym pomieszczeniu statku, Faron obrzucił

mężczyzn surowym wzrokiem.

- Dlaczego nie dowiedzieliśmy się o tym wcześniej?

Jeden z mężczyzn zaczął się wykręcać.

- To tylko Hutchinson coś takiego mówił, a on tyle wygaduje bzdur. I tylko po to,

ż

eby ściągnąć na siebie uwagę.

- Ale wczoraj wieczorem ta plotka dotarła do Algola. Hutchinson, chcę teraz poznać

prawdę, w jaki sposób się o tym dowiedziałeś. Mów słowo w słowo!

Nerwowego jąkania Hutchinsona nie poprawiła wcale powaga Farona i skierowana na

niego uwaga wszystkich zebranych. Wyciąganie esencji z tego, co usiłował z siebie wydusić,

okazało się ciężką, wymagającą wiele cierpliwości pracą.

Tuż przed wyjazdem z Bliźniaczej Planety dotarło do niego kilka słów, jakie

wymienili między sobą Talornin i Ingelgerius. Pracując jako sprzątacz na pokładzie,

dwukrotnie usłyszał urywki zdań, których nie zrozumiał.

Pierwsze brzmiało: „Dobrze, że uciekliśmy w porę. Reszta niech sobie radzi sama”.

Towarzyszył temu wulgarny stłumiony chichot.

To zdanie mogło znaczyć właściwie wszystko.

Drugi raz jednak padły słowa bardziej godne zastanowienia:

„Podobno w roju jest jakiś olbrzymi blok”. „Dokładnie tak samo jak poprzednim

razem. Krąg się zamknął”.

Zapadła cisza.

- Co to znaczy, Faronie? - spytała Berengaria.

Popatrzył na nią wzrokiem pełnym miłości, ale jego oczy posmutniały, gdy zwrócił się

do wszystkich:

- Wiele tysięcy lat temu na Bliźniaczą Planetę, jak wiecie, spadł rój meteorów.

Olbrzymi blok zadrapał jeden bok planety. Została częściowo zniszczona i mało brakowało, a

straciłaby równowagę. Wygląda na to, że ten rój meteorów, poruszając się po eliptycznym

torze, przeleciał przez przestrzeń i znów kieruje się ku planecie. Talornin musiał to obliczyć

albo dowiedzieć się o tym w jakiś inny sposób, w jaki, nie wiem.

background image

- Wydaje mi się, że nikt inny o niczym nie wiedział - odezwał się jeden z mężczyzn.

- A więc dlatego tak mu się spieszyło z budową statku i przedostaniem się na Ziemię -

pokiwał głową inny.

- Ale chyba uczeni na Ziemi wiedzieli, że taki rój meteorów się zbliża? - powiedziała

Sol.

Marco odparł:

- Kiedy się zastanowię, to dochodzę do wniosku, że chyba rzeczywiście tak musiało

być, ponieważ jednak spodziewano się, że rój przeleci w sporej odległości od Słońca, nikt za

wiele się nad tym nie zastanawiał. Pamiętajcie, że tylko my w Królestwie Światła wiemy o

istnieniu tej drugiej planety, a mnie na przykład nigdy nie wpadło do głowy, że rój meteorów

może zagrozić właśnie jej.

W pokoju znów zapadła cisza. Wszyscy myśleli o tym samym: zmierzają ku możliwej

katastrofie.

Ale pomysł, by zawrócić i w ten sposób się ratować, nikomu nie wpadł do głowy.

- Należy ewakuować planetę - natychmiast zdecydował Faron. - Każda żywa istota

musi zostać przetransportowana stamtąd na Ziemię.

Algol straszliwie pobladł.

- A zaginione dzieci?

Sol położyła mu rękę na ramieniu.

- Spokojnie, Algolu. Jeśli jeszcze się nie znalazły, pozwól, że ja zajmę się tą sprawą.

Kiro popatrzył na nich i uśmiechnął się.

- Ja pójdę z tobą, Sol.

Algol odetchnął z ulgą.

- Och, dziękuję wam obojgu. Rzeczywiście, w takiej sytuacji mogę spać spokojnie.

- Czy mamy wciąż połączenie z Erionem? - spylał Zinnabar.

- Nie - odparł Faron. - Odlecieliśmy już za daleko. Słońce nam przeszkadza i

nawiązanie kontaktu jest niemożliwe.

- Szkoda, przydałoby nam się więcej rakiet.

- Musimy poradzić sobie z tym, co mamy.

- Marco, czy ty nie mógłbyś przesłać wiadomości? Mam na myśli telepatycznie?

- Jedynie Dolg był w stanie przechwycić takie wieści, a jego nie możemy już

niepokoić. Jest zresztą teraz nieosiągalny.

background image

Długo dyskutowano tego ranka. Później Faron razem z Kirem przeszli do środkowej

wieżyczki statku, w której wcześniej byli tylko raz. Wiedzieli, że znajdują się tam nie zbadane

przez nich wcześniej aparaty.

Kiro zajął się okrągłym daszkiem.

- Wydaje mi się... - zaczął mruczeć, przekręcając kilka gałek na ścianie. - No właśnie!

Sufit się odsunął, odsłaniając przezroczystą kopułę. Kiro odkrył kilka tajemniczych

przełączników i po naciśnięciu jednego z nich z podłogi wyłonił się teleskop.

- No proszę - uśmiechnął się zadowolony Faron. - Sprawdźmy, czy nie znajdziemy

tego roju meteorów.

Natrafili na niego bardzo prędko. I rzeczywiście, wszystko wskazywało na to, że z

olbrzymią prędkością kieruje się prosto na nich.

Tej niesamowitej prędkości nie należało traktować zbyt dosłownie. Odległości we

wszechświecie są tak olbrzymie, że na przykład gwiazda Arktur w gwiazdozbiorze Wolarza,

która zmierzała ku Ziemi z oszałamiającą prędkością, pędząc tysiące kilometrów na godzinę,

z pozoru nie zmieniła swojej pozycji od czasu, gdy Arabowie odkryli ją jakieś dwa, trzy

tysiące lat temu.

Rój meteorów wciąż więc był jeszcze daleko.

Ale to nie potrwa długo.

- Talornin miał rację - stwierdził Faron. - Jakiż z niego straszny tchórz! Jak mógł

pozostawić całą planetę na pastwę losu tylko po to, by ratować własną skórę!

- Pytanie, czy to nie on tu przegrał.

- Już my się zatroszczymy o to, żeby tak się stało - obiecał Faron. - Sprowadzimy w

bezpieczne miejsce ludzi, zwierzęta i wszystko, co tylko żyje na tej planecie.

Co miał na myśli, mówiąc, „wszystko, co żyje”, oprócz ludzi i zwierząt, tego Kiro do

końca nie pojął. Uroczyście tylko skinął głową.

Parę dni później obudzono ich, by wreszcie na własne oczy zobaczyli cel ich podróży.

- Dobry Boże - szepnęła Berengaria.

- No właśnie - przyznał Faron z ręką na jej ramieniu. - To prawdziwa tragedia.

- Aż tyle wybuchających wulkanów? - z niedowierzaniem pytała Sol.

Jeden z mężczyzn wyjaśnił:

- Ten olbrzymi meteor wyrwał spory kawał skorupy, odkrywając rozżarzone wnętrze,

a wulkany nie tak łatwo dadzą się zakorkować.

- Rzeczywiście, to widać - cierpko przyznał Kiro.

background image

Tę część planety, obróconą w ich stronę, otaczał gęsty dym. Wystrzelały z niego

błyskawice, a lawa barwiła chmury na czerwono.

- Jak ludzie mogą tu oddychać? - dopytywała się Sol.

- Po drugiej stronie jest lepiej - mruknął jeden z mężczyzn, lecz bez zbytniego

entuzjazmu.

Wyglądało na to, że zniszczony pas stanowił mniej więcej dziesiątą część powierzchni

planety, stwierdzili to,

gdy jeszcze bardziej się do niej zbliżyli i skręcili, by przedostać się na

przeciwległą stronę. Zniszczenia nie były tak straszne, jak wydawało się z daleka. Ta strona

bardziej przypominała Ziemię, choć Bliźniacza Planeta miała znacznie mniejszą średnicę.

Faron poprosił jednego z mężczyzn, by skontaktował się z jakąś odpowiedzialną osobą

na planecie. Chodziło o przygotowanie lądowania.

Okazało się, że mieszkańcy planety odkryli już zagrożenie nadciągające ku nim z

przestrzeni kosmicznej. Gdy dowiedzieli się, że wszyscy zostaną przewiezieni na Ziemię, z

wielką radością powitali statek. Obecni na pokładzie mieszkańcy planety znali pewną odległą

pustynię, na której można było wylądować. Było to ukrywane przed wszystkimi miejsce

Talornina, tam właśnie zbudował swój pojazd.

Powitano ich jako bohaterów i wybawicieli. Mieszkańcy Ziemi zdumieli się, widząc,

jak wielu tu Obcych, aż wreszcie przypomnieli sobie, że przecież ta planeta to ich pierwotny

dom, z którego musieli uciekać, gdy poprzednim razem uderzył meteor. Niektórzy jednak tu

pozostali albo też powrócili, by odbudowywać planetę.

Zorientowali się bez trudu, że sporo tu także mniej przyjaznych istot, wszak Królestwo

Ś

wiatła dość beztrosko pozbywało się szumowin i łajdaków, których za karę wysyłano tutaj i

zatrudniano przy odbudowie planety.

Lecz oczywiście żyło tu wielu porządnych ludzi, a także sporo Lemuryjczyków. Pod

względem liczby mieszkańców planeta nie mogła się jednak równać z Ziemią, było ich tu

zaledwie około stu tysięcy.

Chociaż to i tak bardzo dużo, zważywszy, że wszystkich należało teraz stąd zabrać.

Wylądowali w pobliżu jakiegoś miasta i natychmiast rozpoznali charakterystyczną dla

Obcych architekturę: lśniące bielą, wznoszące się dość wysoko, domy, pełne tajemniczych

wijących się schodów, balkoników, łukowatych przejść i wygiętych mostków między

wieżyczkami. Przypominało to wymyślne lodowe zamki rodem z jakiejś osobliwej baśni.

Jakaż szkoda, że to wszystko ulegnie zniszczeniu!

Faron natychmiast zarządził rozdzielanie porcji eliksiru Madragów, którego odrobinę

dolano do napoju wszystkim mieszkańcom Bliźniaczej Planety. Wiedział, że już wkrótce się

background image

okaże, kto na eliksir zareagował, a kto nie. Trzeba to było sprawdzić, bo przecież znajdowało

się tutaj wielu typów spod ciemnej gwiazdy.

Faron poczuł wyrzuty sumienia. Teraz zrozumiał, że Królestwo Światła, starając się

rozwiązać własne problemy, wysyłało na Bliźniaczą Planetę ludzi o słabym charakterze, nie

zdając sobie sprawy z konsekwencji takiego postępowania.

Uznano, że nie trzeba rozlewać drogocennych kropli eliksiru w przyrodzie.

Postanowiono się z tym wstrzymać do czasu, aż przeleci rój meteorów.

Albo ominie planetę, albo w nią uderzy.

Berengaria i Sol przechadzały się razem, przyglądały się faunie i florze,

charakterystycznej dla Bliźniaczej Planety. Dziwnie było patrzeć na drzewa o długich na metr

szpilkach czy raczej kolcach, na kwiaty o barwach nie istniejących na Ziemi, olbrzymie ptaki

tak piękne, że nawet paw wpadłby w kompleks niższości i zwierzęta, których gatunek trudno

było ustalić.

- Cholernie fajny świat - uznała Sol, która lubiła nowoczesne wyrażenia.

Na Bliźniaczej Planecie były dwie duże międzyplanetarne rakiety zdolne do

natychmiastowego startu. Faron od razu kazał wypełnić jedną z nich rodzinami ze szczególnie

zagrożonych okolic, a także Ich zwierzętami domowymi. Rakietę natychmiast wysłano pod

dowództwem Zinnabara, a przy sterach zasiadł jeden z członków załogi statku kosmicznego.

Załoga tej rakiety miała zawiadomić Eriona, iż na Bliźniaczą Planetę należy jak najszybciej

przysłać kolejne tego typu pojazdy.

Nikogo nie zdziwiła propozycja Marca, że pomoże podczas tego pierwszego

transportu do domu.

Rozpoczęła się ewakuacja.

background image

24

Podczas trwania ewakuacji Algol zabrał Sol i Kira do domu swoich krewnych.

Niestety, dzieci się nie zjawiły, powiedziała z płaczem matka. Nie było ich już bardzo

długo i niemożliwe, by jeszcze żyły. Chyba że zostały porwane przez złe moce przyrody...

Algol błagalnie popatrzył na Sol.

- Wskaż mi drogę do tej polany w lesie! - poprosiła natychmiast kobietę.

- Ale to przecież niebezpieczne miejsce! Czy ona, taka delikatna młoda dziewczyna,

jest w stanie coś zrobić? - spytała matka dzieci swego brata Algola.

- Jeśli ktokolwiek jest w stanie zaradzić coś w tej sytuacji, to tylko ona - odparł

spokojnie.

- No tak, ma przecież u swego boku takiego silnego mężczyznę - stwierdziła kobieta,

zerkając na Kira.

Algol uśmiechnął się krzywo.

Dotarli na polanę z czarcim kręgiem. Sol przyjrzała się kręgowi, a potem wstąpiła weń

i uniosła ręce nad głowę. Wypowiedziała głośno kilka słów, których kobieta nie zrozumiała, i

zaraz na własne oczy ujrzeli, jak Sol błyskawicznie zapada się pod ziemię i znika.

- Ach, teraz ona już także nie wróci! - zawołała siostra Algola.

- Możesz się nie martwić - uspokajał ją Kiro. - Sol dobrze wie, co robi.

Bez cienia niepokoju usiadł, by na nią czekać. Algol poszedł za jego przykładem, lecz

matka dzieci stała w bezpiecznej odległości, bliska szaleństwa ze strachu.

Sol dotarła do podziemnych siedzib. Zamieszkujący je ludek miał w świecie wiele

imion. Nazywano go duszkami, małym ludkiem, podziemnymi stworami. Jak mówiono o nim

na tej planecie, tego Sol nie wiedziała, zresztą nie miało to większego znaczenia.

Rozejrzała się dokoła. Błędne ogniki oświetlały coś w rodzaju wielkiego hallu, stąd na

wszystkie strony rozchodziły się korytarze. Trudno było stwierdzić, który należy wybrać.

- Halo! - zawołała, a korytarzami poniosło się echo. - Hop, hop! Przybywam w

pokojowych zamiarach, jestem jedną z was!

Zewsząd rozległy się szepty i pomruki. Z wielu stron dobiegły odgłosy kroków, zza

załomów ukazywały się jakieś twarze i zaraz znów znikały.

background image

Sol czekała. Zaczęła nucić czarodziejską piosenkę, którą, jak wiedziała, duszki

zrozumieją, bo miała przecież aparaciki Madragów.

Zbliżały się. Najodważniejsze ośmieliły się podejść aż do niej, nieduże, mające ledwie

metr wzrostu stworzenia o ogorzałej skórze, ciemnych włosach i w ciemnych, lecz

ozdobionych kolorowymi wstążkami ubraniach.

- Kim ty jesteś? - spytał surowo jakiś mały człowieczek. - Nie znamy cię, ty tu nie

mieszkasz.

- Przybywam z innej ziemi - odparła Sol. - I przychodzę, żeby was ostrzec i pomóc

wam uciec przed wielkim niebezpieczeństwem. Waszej ziemi grozi unicestwienie, i to już

wkrótce. Olbrzymie ciało niebieskie zmierza ku waszej planecie i może ją rozbić na kawałki.

Pójdźcie ze mną, pomogę wam przedostać się na bezpieczniejszą ziemię.

Co ja wygaduję? pomyślała ogarnięta lekką paniką. Czy właśnie te stworki miał na

myśli Faron, mówiąc o wszystkim, co żyje?

Nie przypuszczam, żeby o nich wiedział.

Ale to przecież ważne, je również trzeba ratować! Nie mogą unosić się w przestrzeni

kosmicznej, być może rozdzielone od siebie.

Czy przypadkiem ci, których w latach dziewięćdziesiątych dwudziestego stulecia

odwiedziły podziemne stworki w pewnej norweskiej górskiej dolinie, nie otrzymali podobnej

wiadomości? Nie był to żaden wymysł, po prostu bliskie spotkanie trzeciego stopnia. Osiem

niewielkich stworzeń z wysoką kobietą na czele prosiło, abyśmy my, ludzie, zaopiekowali się

naszą Ziemią, gdyż ona należy również do nich.

A ja się jeszcze waham! Oczywiście, że zabierzemy ich na Ziemię.

- Przybędziecie do świata we wnętrzu innej ziemi, do baśniowo pięknego świata, w

którym wielu waszego rodzaju żyje już w przecudnych wielkich lasach w małych okrągłych

domkach na ukwieconych łąkach, gdzie nikt nie będzie was ścigał ani nie odwróci się do was

plecami. Macie na to moje słowo.

Przyglądali jej się, szeroko otwierając oczy. W hallu pojawiało się ich coraz więcej.

- Zabierzcie ze sobą wszystko, czego wam potrzeba - mówiła Sol. - Wszystkie wasze

zwierzęta i... - chciała już powiedzieć „jeńców”, lecz prędko zdecydowała się na słowo

„gości”. Lepiej uważać.

- Gości? My nie mamy żadnych gości.

- Ach, tak? A ja zrozumiałam, że chciało was odwiedzić dwoje ludzkich dzieci.

Popatrzyli na siebie pytająco, poszeptali, wreszcie pokiwali głowami.

- Sprowadźcie bagiennego dziadka - nakazał mały człowieczek.

background image

Sol zadrżała, zdjęta grozą. Bagno? Czyżby dzieci się potopiły?

Tak jednak nie było. Istota, którą Dolg nazwałby Latarnikiem, pojawiła się wreszcie i

powiedziała, że dzieci zabłądziły i utknęły na czymś w rodzaju wyspy pośrodku strumienia

lawy. Ziemia bowiem rozpadła się na dwie szczeliny, którymi popłynęła lawa, a dzieci

znalazły się między nimi. Przypominało to trochę rzekę, dzielącą się na dwie odnogi, które

później na powrót się zbiegają.

- Ale czy one się nie poparzyły?

- Nie, nie są aż tak blisko strumienia lawy.

- Gdzie jest to miejsce?

- Daleko stąd. Muszą być głodne i wystraszone.

- Och, byle tylko to!

Sol otrzymała zapewnienie od podziemnego ludku, że na pewno przyjdą wszyscy wraz

ze zwierzętarni i pozwolą się zabrać na tę drugą ziemię. Bagienny dziadek zgodził się wyjść z

Sol na powierzchnię. Siostra Algola przeraziła się na jego widok, lecz i Algol, i Kiro przyjęli

go z wielkim spokojem. Mieli już przecież okazję spotkać dziwniejsze stwory.

Kiro działał szybko. Sprowadził Maszynę Śmierci i za jej pomocą przeszukali wielkie

lasy, dzikie pustkowia, nieubłaganie zbliżając się do zapachu siarki, buchającego z okolic

wulkanicznych. Bagienny dziadek, który przez cały czas starał się udawać, że nic nie robi na

nim wrażenia ani nie wzbudza strachu, siedział dumny z przodu i wskazywał kierunek.

Znaleźli wreszcie dzieci, które żyły wyłącznie dzięki leśnym jagodom i bagiennej

wodzie, cały czas w obawie, że czeka je straszna bura.

Zamiast tego jednak zobaczyły nieznajomą piękną damę, która przedstawiła im się

jako Sol, i powiedziała, że właśnie dzięki nim uratowany zostanie także cały podziemny

ludek. W innym przypadku być może w ogóle by o nim nie pomyślano.

Dzieci nie bardzo rozumiały, o co jej w tym wszystkim chodzi, ale najważniejsze, że

wcale się nie gniewała.

Mieszkańcy planety wraz ze Strażnikami pracowali z całych sił, by zgromadzić

wszystkich ludzi, Lemuryjczyków i Obcych mieszkających na Bliźniaczej Planecie.

Największa grupa ratowników miała najtrudniejsze zadanie: odnaleźć wszystkie zwierzęta,

które przecież różniły się bardzo od tych na Ziemi. Przydały się tu bardzo aparaciki

Madragów i ich eliksir. Strażnicy używali urządzeń termolokacyjnych, inni chwytali motyle i

pozostałe owady, wykorzystywano wielkie pojemniki do przewozu ryb, wabiono też ptaki, by

siadły na ziemi i dały się pojmać.

background image

- Noemu było łatwiej - jęknęła Berengaria. - On potrzebował jedynie po parze każdego

gatunku. - Zastanowiła się. - Ale to musiały być straszne krzyżówki!

W tym czasie Marco siedział w rakiecie zmierzającej ku Ziemi. Zdawało mu się, że

dni strasznie się wloką. Ile czasu spędził z dala od Królestwa Światła?

Stanowczo zbyt dużo.

Gia wyrosła wszak na niezwykle śliczną, pociągającą dziewczynę, musi mieć całe

mnóstwo wielbicieli. Osiągnęła już wiek, pozwalający jej na małżeństwo, i być może ambitni

rodzice już zdołali znaleźć dla niej jakiegoś odpowiedniego kandydata. A co mogła zrobić

Gia? Nie wiedziała wszak nic o uczuciach, jakie żywi dla niej Marco, i niemożliwe, by

traktowała go jako wybranego dla niej. W dodatku nie wiedziała przecież, czy on

kiedykolwiek wróci.

Zorientował się, że popełnił dokładnie takie samo głupstwo jak Faron, gdy nie

pozwolił Berengarii wziąć udziału w wyprawie w Góry Czarne. Czyżby oni, potężni

mężczyźni, tak mało mieli wiary w siebie?

Gdy tylko rakieta osiągnęła odległość, z której można już było nawiązać łączność z

Ziemią, natychmiast skontaktowali się z Erionem. Wprowadzili go w sytuację i przekazali

rozkaz, by przygotowano wszystkie rakiety zdolne do wykonywania lotów na długie dystanse.

Erion odparł, że jedna z takich rakiet może zostać wysłana natychmiast, resztę zaś

przygotują najszybciej jak się da. Spytał też, czy przypadkiem na powierzchni Ziemi nie ma

promów kosmicznych.

Natychmiast skontaktowali się z Ramem, który już tam przebywał, i rzeczywiście,

promy kosmiczne, owszem, były, lecz większości z nich od dawna nie używano.

- No, to bierzcie się do roboty! - przykazał Zinnabar. - Przygotujcie je i ruszajcie w

drogę!

Ram obiecał, że natychmiast przystąpią do pracy, i to na najwyższych obrotach.

W wyniku tych rozmów rakieta, zbliżając się do Ziemi, napotkała całą armadę

pomocniczych pojazdów: promów kosmicznych, rakiet ekspresowych, a nawet niewielki

statek kosmiczny, który dzięki ich akcji znów powrócił do łask.

Na długo jednak, zanim się to stało, Marco nalegał na rozmowę z Erionem.

Wyjaśnił mu dokładnie, że zmierza teraz ku Ziemi i Królestwu Światła, mówił mu, kto

powinien jechać, a kto nie.

background image

A wszystko robił po to, by Gia nie wybrała się w podróż już pierwszą rakietą.

Dziewczyna z natury była niezwykle impulsywna i bardzo możliwe, że tak właśnie chciałaby

zrobić.

ś

ywił nadzieję, że jego powrót będzie miał dla niej jakiekolwiek znaczenie.

Ale o swoich myślach nie wspominał nikomu.

background image

25

Na Bliźniaczej Planecie zaczęły się wielkie problemy. Wprawdzie jedna rakieta

spokojnie wystartowała, gorzej jednak było z drugą.

A przecież tak bardzo się im spieszyło.

Teraz naprawdę mieli okazję się przekonać, kim są ci, na których nie działa eliksir.

Drugą rakietę zajęli bezwzględni mężczyźni i kobiety, odpychając tych, którzy mieli

nią polecieć.

Strażników przy tym nie było, z wyjątkiem Kira, który kontrolował techniczny stan

maszyny. Pozostali jednak zapoznali się z jego raportem i natychmiast pozostawili swoją

pracę, przekazując ją innym.

Przybywszy do bazy rakietowej, zatrzymali się przerażeni.

Łajdacy nie potrafili sterować rakietą. Mieli natomiast Kira i jego właśnie postanowili

zmusić, by bezpiecznie zawiózł ich na Ziemię.

Nie powinni tego robić.

Kiro sam nie byłby w stanie nic zdziałać, szczególnie widząc wycelowane w siebie aż

trzy pistolety i otaczającą pojazd całą gromadę solidnie uzbrojonych mężczyzn. Strażnicy nie

mogli się nawet do niego przedostać.

Faron wściekał się w duchu, że on i jego przyjaciele okazali się w istocie tak strasznie

naiwni. Powinni przecież mieć świadomość, że tu żyją wysoce niebezpieczni kryminaliści,

dysponujący na pewno własnym składem broni.

Teraz znalazł się w kłopocie. Przecież ci tutaj nie mogą polecieć na Ziemię, w dodatku

kosztem dobrych mieszkańców tej planety. No i za cenę życia Kira.

Patrzył na nienawistne triumfujące twarze tych ludzi. Bez wątpienia mieli przewagę.

Nie docenili jednak Sol.

Zajęta była akurat wyciąganiem z ziemi dżdżownic dość daleko od bazy, gdy

otrzymała wiadomość Farona. Natychmiast zagotowała się z wściekłości. Chodziło o jej Kira?

Faron prosił, by była ostrożna.

- Ale równie dobrze można prosić o delikatność pustynną burzę - mruknął do siebie,

wyłączywszy telefon.

Sol przemieniła się w ducha (i trochę w czarownicę) i w ciągu sekundy znalazła się w

bazie. Jednym rzutem oka oceniła sytuację, niewidzialna przedostała się do rakiety i szepnęła

Kirowi do ucha, by zachował spokój, bo już ona się wszystkim zajmie.

background image

Łotry nie mogły pojąć, dlaczego ten pilot, ich zakładnik, się uśmiecha. Powinien się

przecież bać!

Sol zajęła się przede wszystkim pistoletami wymierzonymi w Kira. Napastnikom

serce podskoczyło w piersi, gdy się nagle zorientowali, że trzymają w rękach małe puszyste

misie. Zmieszani upuścili je na podłogę, gdzie wylądowały miękko i spokojnie.

Ale Sol jeszcze nie skończyła. Jak błyskawica wydostała się z rakiety i przyjrzała

grupie pilnującej dostępu do niej. Nie było ich znów tak wielu, zaledwie ze dwa tuziny,

człowiek bowiem nie bywa aż tak zły, jak chętnie się go przedstawia. Prawdziwie

zatwardziałych złoczyńców jest niewielu, zresztą właściwie w każdym kryminaliście można

znaleźć czuły punkt.

Ci tutaj stanowili wyjątek.

Co robić? zastanawiała się prędko. Co może być najbardziej upokarzające dla takich

twardzieli jak oni? Sami macho i trzy kobiety...

Uczyniła kilka gestów, szepcząc naprawdę nieprzyjemne zaklęcie, a Faron i jego

ludzie wstrząśnięci patrzyli, jak z buntowników spadają ubrania.

Lecz nagość była ledwie początkiem. Nieogoleni, twardzi mężczyźni z przerażeniem

patrzyli na siebie. Otrzymali bowiem kobiece ciała, wcale przy tym nie młode i zgrabne, lecz

trochę tłuste i obwisłe, z piersiami i wszystkim, co charakterystyczne dla kobiet.

A trzy kobiety zmieniły się w mężczyzn.

Ach, te przestraszone krzyki, te wrzaski, opętańczy bieg tam i z powrotem, starania,

by zakryć najbardziej wstydliwe części ciała! Nie, tego Poszukiwacze Przygód nigdy nie

zapomną!

Pojmanie i związanie łotrów nie stanowiło żadnego problemu. Krzyczących

zaprowadzono do pustego hangaru i tam zamknięto, dopiero wówczas Sol ulitowała się nad

nimi i przywróciła im pierwotne kształty, rzuciła im też ubrania.

Zadowolona uwolniła swego Kira z fotela pilota.

- Doprawdy, aż trudno uwierzyć w to, co robisz! westchnął drżąco. - Jesteś zbyt

wspaniała, byś mogła naprawdę istnieć!

- Oczywiście - roześmiała się Sol głośno, odwracając się do Farona, który także już tu

przyszedł. - Co zrobimy z tymi kukułkami, przecież nie możemy ich tu zostawić?

- A dlaczego nie? - zimno odparł Faron. - Byli więźniami, których wypuściliśmy na

wolność, a oni nadużyli naszego zaufania. Inni mieszkańcy tej planety przestrzegali nas przed

nimi, ale my wierzyliśmy w eliksir Madragów, on jednak na tych złoczyńców nie podziałał.

background image

Mają pewną szansę, być może meteor wcale nie zawadzi o planetę, a chyba nie chcemy

zabierać tych szumowin na Ziemię?

- No wiesz! - obraziła się Sol. - Chcesz powiedzieć, że mamy ich tak po prostu

zostawić? Nie jesteśmy przecież niehumanitarni jak oni!

Berengaria, która nie odstępowała Farona na krok, również wstawiła się za

złoczyńcami.

- Przypomnij sobie, jakiego cudu dokonała Indra z pilotami Maszyny Śmierci i co

zrobiła Sol w korytarzu statku kosmicznego! Spryskajcie ich jeszcze raz, zaaplikujcie im

porządną porcję, w sam środek twarzy, i potem się przekonamy.

Faron pokiwał głową.

- Dobrze, możemy spróbować - zgodził się. - Ale i tak będą musieli czekać,

zabierzemy ich na samym końcu.

- Owszem, to rozsądne, jakąś karę powinni ponieść.

- No cóż, wydaje mi się, że Sol ukarała ich już tak surowo, że nigdy nie zapomną.

Faron popatrzył w niebo.

- Wciąż jeszcze mamy czas, ale już dzisiejszej nocy będziemy mogli oglądać ten rój

meteorów gołym okiem. I to tak wyraźnie, że rozróżnimy większe bloki. Byle tylko pomoc

nadeszła w czas!

Olbrzymi prom kosmiczny był załadowany już niemal do pełna. Wszystkie cenne

materiały, które przywieźli tu z Ziemi, by pomóc planecie, musieli wyładować i zostawić.

Należało wszak zrobić miejsce dla tylu żywych istot, ile tylko dało się pomieścić.

Potrzebowali też przecież jedzenia na taką długą podróż.

Sol i Berengaria w towarzystwie jednego z mężczyzn z planety poszły do hangaru z

solidnie wypełnionymi rozpylaczami. Psiknęli eliksirem prosto w twarze tych, którzy siedzieli

związani pod ścianami. Więźniowie pluli i przeklinali, ale po chwili trzy kobiety zaczęły

płakać, mężczyźni zaś ucichli.

Tylko dwóch się nie poddawało.

Sol już miała powiedzieć, że wszystko załatwione, gdy zauważyła nienawistne

spojrzenia tych dwóch. Usłyszała także padające z ich ust słowa.

Cóż, skazali się na życie w więzieniu na Ziemi, tyle przynajmniej, było jasne. Skoro

ten skoncentrowany, wręcz skondensowany eliksir na nich nie podziałał, oznaczało to, że

jakakolwiek poprawa nie jest możliwa. Dziewczęta rozwiązały wszystkich pozostałych i

spytały towarzyszącego im mężczyznę:

- Co zrobimy z tymi dwoma?

background image

- Pozostawcie go mnie - mruknął w odpowiedzi.

Sol i Berengaria uznały, że to dobre rozwiązanie, i wyprowadziły pozostałych na

zewnątrz.

Wkrótce potem z hangaru rozległy się dwa strzały. Dziewczęta zatrzymały się jak

wryte.

- Przecież nie o to chodziło - jęknęła Berengaria przerażona.

W zamieszaniu panującym w bazie rakietowej przyłączył się do nich Kiro.

- Owszem, lecz być może to najbardziej humanitarne rozwiązanie.

Dziewczęta jeszcze długo potem milczały. Trudno było im się z tym pogodzić.

Widziały, jak mężczyzna wychodzi z hangaru, Faron odebrał mu broń. Zganił go surowo, lecz

tamten wyjaśnił, ile krzywd ci dwaj wyrządzili całej cywilnej ludności, ilu ludzi zabili dla

własnych korzyści.

Faron położył mu wreszcie rękę na ramieniu na znak, że to, co się stało, należy teraz

puścić w niepamięć.

Berengaria zrozpaczona rozejrzała się dokoła.

- Jak my sobie z tym wszystkim poradzimy? - wskazała ręką na morze ludzi i wielkie

transporty zwierząt, które wciąż nieustannie przybywały.

- Na pewno się uda - Faron nie tracił optymizmu. Ale zaraz dodał mniej radosnym

tonem: - Musi się udać.

Nadbiegł Algol.

- Nawiązaliśmy kontakt z naszymi przyjaciółmi z Ziemi i Królestwa Światła, nadciąga

cała flotylla pojazdów kosmicznych! Mogą tu być już jutro.

- Całe szczęście - odetchnął Faron z ulgą.

background image

26

Marco przez cały dzień chodził po Sadze, nie mogąc się skupić. Przed następnym

wyjazdem należało przygotować tysiące rzeczy, lecz on myślał tylko o jednym: dlaczego Gia

się nie odzywa? Powinna się już dowiedzieć, że wrócił.

Wieczorem nie mógł się już dłużej wstrzymywać. Kilkakrotnie przełknąwszy ślinę,

zadzwonił do Siski.

Po długiej opowieści o Bliźniaczej Planecie, bo Siska chciała się o wszystkim

dowiedzieć z pierwszej ręki, udało mu się wreszcie spytać o Gię.

Okazało się, że nie ma jej w domu. Wybrała się na dyskotekę z przyjaciółmi.

Na dyskotekę? Marca przeniknął lodowaty chłód. Na dyskotekę! Poczuł nagle, jak

ciąży mu jego wiek, zrozumiał, że jego związek z młodziutką Gią nie ma przyszłości.

Przez całe swoje życie nie czuł się nigdy tak jak teraz. Jak stary dziad.

Mruknął jeszcze: „Przekaż jej pozdrowienia” i zakończył rozmowę.

Nie ruszał się z miejsca. Wszystko przestało go już bawić, nic nie miało żadnego

znaczenia.

Jeśli miłość jest tak bolesna, to cieszył się, że dano mu było żyć, wcale jej nie znając,

przez tyle nieprawdopodobnie długich lat.

Nie chciał nawet liczyć, ile właściwie ich było.

I nic nie pomagało to, że wszyscy zawsze powtarzali mu, że nie wygląda na więcej niż

dwadzieścia osiem.

Wewnętrznie wiekiem mógł się równać z kamieniami na Ziemi.

Dyskoteka?

Doprawdy, on jest już zabytkiem!

Następnego ranka, gdy rodzice przekazali Gii pozdrowienia od Marca, mało

brakowało, a dziewczyna rozniosłaby dom. Była wszak nieodrodną córką swego ojca i nigdy

niczego nie robiła połowicznie. A teraz wpadła w rozpacz.

- Dlaczego nie dowiedziałam się, że on wrócił do domu?

- No, zamierzałaś przecież wyjść wczoraj wieczorem, pomyśleliśmy więc...

- Przecież on znów wyjeżdża! A wy nie powiedzieliście o tym ani słowa!

- Wiedziałaś chyba, że przyleciała rakieta?

- Tak, ale... Ach, tracę tylko czas!

background image

- Gio, nie dokuczaj znów Marcowi! Czy on przypadkiem nie ma dość tego ciągłego

niańczenia ciebie?

Ostatnie słowa Siska wypowiedziała do ściany. Giii już nie było. Pędziła ku

parkingowi gondoli.

Tsi nauczył ją prowadzić gondolę, ale miał pewne obawy, gdy zobaczył, jak córka

obchodzi się z pojazdem. Była niemal równie szalona jak on sam wówczas, gdy po raz

pierwszy dostał własną gondolę.

Gia wzniosła się znad parkingu, zataczając śmiały łuk, dokładnie tak samo jak robili

kiedyś młodzi Tsi i Jori. Ledwie ominęła wspaniały posąg na rynku, tak jak i oni, mało na

niego nie wpadając, i pognała niczym burza ku pałacowi Marca, gardząc wszelkimi

obowiązującymi zasadami ruchu w powietrzu.

- Jak go nie zastanę, to rodzice dostaną za swoje!

Na szczęście był i tak jak tyle razy wcześniej pobiegła przez czarno - białe pokoje,

ożywione tylko barwnymi plamami kwiatów w wazonach.

Marco usłyszał jej nadejście, było trochę tak jak za dawnych czasów, gdy

Gwiazdeczka z Kata dreptały, chichocząc w przekonaniu, że nikt ich nie widzi.

Tym razem jednak Gia nie próbowała się chować. Pobiegła wprost do jego gabinetu i

zasypała go wymówkami. Dlaczego nie powiedział jej, że przyjeżdża? Tyle nocy przepłakała,

kiedy go nie było, bo nie chciał jej ze sobą zabrać, a teraz jeszcze na dodatek nie dał jej znać,

ż

e wraca!

Umilkła wreszcie. Zorientowała się, że uderza go pięściami w pierś, aż niesie się echo.

- Dzwoniłem wczoraj - próbował bronić się Marco, ale wiedział, że to złe

usprawiedliwienie. Przecież i tak niemożliwie długo z tym zwlekał, czekając, aż ona nawiąże

z nim kontakt. - Ale byłaś na dyskotece - zakończył nieśmiało.

- Co tam dyskoteka! Jakie to ma dla mnie znaczenie? Takie siedzenie i krzyki aż do

ochrypnięcia nad piwem, a później migrena od tych migoczących świateł.

- Cierpisz na migreny? - zaniepokoił się natychmiast.

- Nie. Dlaczego nie przyszedłeś do nas do domu? - poskarżyła się z jękiem.

- Nie mogłem - odparł surowo.

- Nie mogłeś? A to dlaczego?

- Tego też nie mogę ci powiedzieć, Gio.

- Mamy przed sobą jakieś tajemnice? Nie wiedziałam! To znaczy, że źle zrozumiałam

całą naszą przyjaźń.

- O, to coś więcej niż przyjaźń - powiedział zmęczonym głosem.

background image

- Co takiego? Co ty mówisz, Marco? Czuję się upokorzona, wykorzystana, ty mnie

przecież nie chcesz znać!

- Owszem, chcę! Tak nie wolno ci myśleć, moja najdroższa przyjaciółko. Sytuacja jest

o wiele gorsza.

- Wypluj wreszcie z siebie to, co tak przeżuwasz! - syknęła z temperamentem bez

wątpienia odziedziczonym po ojcu.

Marco ujął jej dłonie w swoje ręce. Wyglądał na udręczonego.

- Gio... nie mogę być z tobą. Ty nic nie rozumiesz, ja... ja cię kocham.

A więc to powiedział. Rzucił wszystko na jedną szalę. Nie mogło z tego wyniknąć nic

dobrego.

Dziewczyna na moment zaniemówiła, a wreszcie spytała żałosnym głosikiem:

- No, ale czy to takie straszne?

- Gio, postaraj się mnie zrozumieć. Jesteś zaledwie dzieckiem, a ja...

- Nie jestem dzieckiem! - rozgniewała się. - To ty musisz spróbować zrozumieć.

Pomyśl o Kacie, przecież ona dorastała z taką prędkością jak cielątko, pochodzi wszak z

bawolego rodu. Ze mną działo się dokładnie to samo i ja także jestem już teraz dorosła!

Marcowi zadrgały kąciki ust.

- Trudno mi wyobrazić sobie ciebie jako krowę.

Gia usiłowała zachować powagę, lecz w końcu wybuchnęła śmiechem. Ale potem

rzekła surowo:

- Teraz obraziłeś Katę. Ja uważam, że ona jest śliczna.

- Kata jest naprawdę czarująca i ty także, każda na swój sposób.

- Dziękuję. A mimo to ode mnie odjeżdżasz, nie pytając nawet, co ja o tym myślę i

czego pragnę.

- Chciałem ci wszystko ułatwić, tak żebyś nie musiała mnie odtrącać.

Gia patrzyła na niego pełnymi wzburzenia i gniewu oczyma, w końcu odwróciła się na

pięcie i po raz pierwszy Marco usłyszał, jak Gwiazdeczka przeklina.

- Cholera, Marco, nie chcę patrzeć, jak się tak upokarzasz!

Odeszła.

Marco nie ruszał się z miejsca. I znów to samo. To, o czym myślał w drodze do domu

o sobie i o Faronie. Doprawdy, czy tak mało mamy wewnętrznej siły, my, potężni mężczyźni?

Czy musimy ranić tych, których kochamy?

Gia miała rację. Zawsze przecież traktowała go jak bohatera. Zawsze.

Czyżby miało mu zabraknąć odwagi, by przyjąć klęskę?

background image

Gia na pewno jest już w gondoli. Zadzwonił do niej.

Usłyszał jej głos.

- Gio - powiedział stanowczo. - Nigdy dotychczas nikogo nie kochałem, to dla mnie

takie nowe. Czy ty mnie chcesz?

Miał ochotę dodać: „Czy chcesz takiego starca jak ja”, ale się powstrzymał. Nie wolno

myśleć o sobie z taką pogardą, to nikomu w niczym nie pomoże.

- Gio, Gio, dlaczego milczysz? Halo?

- Jestem tutaj - rozległ się miękki głosik za jego plecami. - Czekałam w hallu,

sądziłam, że za mną wybiegniesz, ale ty oczywiście tego nie zrobiłeś.

Wziął ją w objęcia, dłonią dotknął elfich włosów.

- Ale telefon też jest w porządku - mruknęła wtulona w jego ramię. - Tak, chcę ciebie.

Dziękuję, że zapytałeś. Pamiętaj tylko, nie zawsze jestem grzeczna i pokorna.

- Wiem o tym. Chyba będę musiał porozmawiać najpierw z twoimi rodzicami.

Gia prawie wyrwała się z jego uścisku.

- Marco! Osiągnęłam już dorosły wiek, teraz się zatrzymam. Starsza nie będę już

nigdy, a ty chcesz rozmawiać z moimi rodzicami?

- Wybacz, zapomniałem się. To się już nigdy więcej nie powtórzy.

- Ha! Masz dużo pracy?

- Owszem, ale to może zaczekać.

Popatrzyła na jego usta, na twarz o idealnym kształcie. Był taki niesamowicie

przystojny! Przez głowę przebiegła jej mimo wszystko lękliwa myśl: co na to powiedzą

rodzice?

Usta Marca znalazły się bliżej. Ach, co tam rodzice! Gii zaszumiało w głowie. Czuła,

ż

e traci nad sobą kontrolę, ale chyba w takich momentach tak właśnie powinno być.

Poczuła jego usta na swoich. Jestem już teraz dorosła, pomyślała.

Chociaż nie, jeszcze nie.

Gdy uświadomiła sobie, jaki może być dalszy ciąg, pokój wokół niej zawirował.

Chcę jeszcze z tym poczekać, pomyślała. Powiem mu, że jeszcze nie teraz. Niech to

pełne nadziei wyczekiwanie potrwa jakiś czas. To nie zaszkodzi.

Wydaje mi się, że pokochałam go już wtedy, gdy pierwszy raz go zobaczyłam,

chociaż w inny sposób. Nie wiem, kiedy moje uczucia się zmieniły, lecz może ze mną było

podobnie jak z nim? Nie śmiałam wierzyć, że on, najwspanialszy z ludzi, mógłby się mną

zainteresować. Sama nie umiałam się do tego przyznać.

Uwolniła się z jego objęć.

background image

- Marco, musisz wrócić teraz do swoich zajęć. Ma - my przed sobą dużo czasu, a ja

chciałabym jeszcze zaczekać.

Zrozumiał. Przecież ona naprawdę była taka młoda, a on rzeczywiście miał mnóstwo

pracy. Musiał pozwolić jej odejść.

Później, gdy ucichnie już ten chaos związany z Bliźniaczą Planetą, przeniesie się do

ś

wiata na powierzchni Ziemi i wiedział, że Gia pójdzie za nim. Będzie musiał znaleźć jakiś

sposób, by zaradzić tej nieszczęsnej epidemii AIDS, lecz to nie stanowiło wielkiego

problemu. Owszem, udało im się usunąć agresję z ludzkich umysłów, ale przecież

pozostawało wciąż jeszcze tyle innych spraw. Różne choroby lub słabe zdrowie z rozmaitych

przyczyn, troski, żałoba spowodowana odejściem najbliższych, lęk o rodzinę, zawody

miłosne, trudności finansowe - cóż, będą musieli zaprowadzić na Ziemi system Królestwa

Ś

wiatła. No i samotność, brak poczucia bezpieczeństwa, lęk przed tym, że się do czegoś nie

dorasta.

Ileż ciężarów musi dźwigać na swych barkach ludzkość!

Na szczęście wojny, zdrady i zło zniknęły już na zawsze. To dobry początek.

Krótko mówiąc, Marco musi wyruszyć na Ziemię i zadbać o to, by ludziom i

zwierzętom żyło się dobrze. Już zbyt długo ukrywał się w pełnym spokoju Królestwie

Ś

wiatła.

Cóż, nie przez cały czas było tu tak spokojnie, przecież i oni musieli toczyć swoją

walkę, zwłaszcza w Ciemności i w Górach Czarnych. On jednak został obdarzony

wyjątkowymi zdolnościami, najwyższa pora, by znów zaczął się nimi posługiwać dla dobra

łudzi. Teraz, gdy miał u swego boku kobietę, czuł wręcz potrzebę, by w pełni je

wykorzystywać. Zmęczenie i niemoc, nie opuszczające go przez ostatnie lata

przeświadczenie, że wszystko i tak jest na nic, zniknęło jak zdmuchnięty płomień. A

wszystko to przez kobietę.

Ale jaką kobietę! Marco cieszył się, że Gia chce zaczekać. Sam, prawdę mówiąc,

jeszcze nie dojrzał. Wszystko, co łączyło się z miłością, było dla niego takie nowe.

Ale... nie przypuszczał, by musieli czekać bardzo długo. Oboje wszak nosili w sobie

prawdziwe oceany miłości.

background image

27

Marco nie musiał wracać na Bliźniaczą Planetę, następna lądująca na Ziemi rakieta

przywiozła wiadomość, że zmierza tu już niemal cała armada.

Pod koniec na Bliźniaczej Planecie zaczęło robić się gorąco. Opuścił ją wielki statek

kosmiczny, pełen Obcych, Lemuryjczyków i ludzi, którzy ze smutkiem patrzyli na to, jak ich

ś

wiat, ich droga planeta, staje się coraz mniejsza. Siedzieli milczący, wielu trzymało się za

ręce, myślą wracali w przeszłość. Myśleli o całym dobru, jakie tam przeżyli, ale i o cięższych

czasach.

W oddali zaś na sklepieniu niebieskim widzieli rój jaśniejących iskier, który coraz

bardziej przybliżał się do ich dawnego domu. Wiedzieli, że nigdy już nie będą mogli tam

powrócić, i ściskali swoje najdroższe rzeczy, które pozwolono im zabrać. Prawdę

powiedziawszy, niewiele pozostawili.

Kolejne rakiety i promy kosmiczne jeden za drugim wypełniano i wysyłano na

Ziemię.

Wreszcie Sol przyszła do promu, który oddano jej do dyspozycji.

- Czy ty i Algol zamierzacie lecieć zupełnie sami? - z niedowierzaniem spytał Faron.

Sol roześmiała się.

- Sami nie będziemy, uwierz mi.

- Ale...

Ujęła go za rękę.

- Popatrz! - wskazała palcem.

I Faron zobaczył całą gromadę niedużych, ciemno ubranych istot oczekującą już na

wejście na pokład. Stała też cała karawana krów, kóz, koni i innych domowych zwierząt o

lśniącej sierści, doskonale utrzymanych.

- Wspaniale, Sol - powiedział Faron niewyraźnym głosem. - Pospiesz się i im pomóż!

Musiał się odwrócić, by ukradkiem otrzeć oczy.

Ku Ziemi odlatywały kolejne promy. Wszyscy Strażnicy wraz z Obcymi po raz ostatni

przepatrzyli całą planetę, a przynajmniej zamieszkane okolice. Mieli ze sobą specjalne

aparaty, które natychmiast informowały, czy w pobliżu istnieje jakieś życie, czy to na

powierzchni planety, czy to w jej wnętrzu lub też na niebie.

background image

- Wykonaliście naprawdę kawał dobrej roboty - oświadczył jeden z Obcych, gdy

wrócili do Farona. - Jeden żuczek, to wszystko, co znaleźliśmy. Planeta jest całkowicie pusta.

- Doskonale - ucieszył się Faron. - Bo teraz już trzeba się spieszyć.

Nie musiał im tego tłumaczyć. Ku atmosferze przedzierał się rój meteorów i widać

było wyraźnie, że trafi w planetę. O, tak, uderzy z całą pewnością, teraz już gołym okiem

widzieli ów wyjątkowo wielki blok. Gdy padły na niego promienie Słońca, jarzył się niczym

gwiazda.

- Faronie - odezwał się jeden z Lemuryjczyków z planety. - Mamy jeden dodatkowy

prom. Czy możemy załadować do niego wszystkie instrumenty i aparaty, które tu ze sobą

przywieźliście? Dzieła sztuki poleciały statkiem kosmicznym, ale...

- Zabierajcie wszystko, co tylko się da. A potem mogą do niej wsiąść również ci

przestępcy, którzy usiłowali porwać rakietę. Tylko pospieszcie się, musimy odlecieć stąd

przed wieczorem!

Prom załadowany materiałami wyruszył. A potem stało się to, co musiało się wreszcie

stać.

- Faronie! - zawołał Kiro. - Ten prom, którym my mieliśmy odlecieć, nie chce

wystartować!

Zapadła cisza.

Berengaria z całych sił starała się nie patrzeć na rój meteorów.

Na Bliźniaczej Planecie zostało teraz niewiele żywych istot. Wszystkie zwierzęta, z

wyjątkiem żuczka, którym z taką czułością zajął się tamten Obcy, znajdowały się już w

przestrzeni kosmicznej. Tu przebywali jedynie Faron, Berengaria, Kiro oraz kilku Obcych i

Lemuryjczyków. Chcieli poczekać aż do samego końca, tak jak kapitan, który jako ostatni

opuszcza tonący statek.

Po starcie promu transportowego Berengaria była tu jedynym człowiekiem, lecz ona

postanowiła zostać przy Faronie, i kropka.

Wszyscy byli spokojni. Jedynie wyraz oczu zdradzał wewnętrzną panikę. Kiro z

pomocnikami jak szaleni starali się naprawić maszynę.

Berengaria czekała gotowa już do wyjazdu i próbowała jak najswobodniej rozmawiać

z Faronem. Czasami tylko ukradkiem zerkała w niebo.

- Słyszałam od kogoś, kto przyleciał ostatnią rakietą, że Indra urodziła synka.

- Pięknie - powiedział Faron roztargnionym tonem. - Na Święte Słońce, czyżbyśmy

przebywali tu aż tak długo?

background image

- Sporo czasu zabrała nam sama droga - przypomniała mu. - A jeszcze więcej

zgromadzenie wszystkich mieszkańców, zarówno dwu - , cztero - , jak i sześcionogich, nie

mówiąc już o stunogich. Ale wszystko będzie dobrze, Faronie, na pewno zdołamy się stąd

wydostać!

- Nie chodzi tylko o to - rzekł Faron niechętnie.

Na pewno zdołamy uniknąć największego uderzenia, ale boję się tych wszystkich

bloków, które będą pędzić z niesamowitą prędkością naszym torem.

Berengaria zadrżała, wyobraziła sobie, jak wielkie kawały planety uderzają w ich

rakietę i spychają z właściwego toru, skazując ją na krążenie w przestrzeni po wsze czasy.

Siląc się na optymizm, powiedziała:

- To nie ma żadnego znaczenia. Najważniejsze, żebyśmy mogli być razem.

Surowa twarz Farona złagodniała w czułym uśmiechu.

- Moja najdroższa, gdybyś ty wiedziała, jak strasznie cię kocham.

Przytuliła się do niego niczym spragniony pieszczot kociak.

- Mów mi więcej takich rzeczy - szepnęła.

Faron spełnił jej prośbę. Wśród desperacji i straszliwego zagrożenia znajdowali

pociechę we wzajemnej bliskości i czułych słowach.

Ale Berengaria nie chciała mówić wszystkiego. Nie teraz, w tym momencie grozy i

niepewności.

Wiedziała bowiem o czymś, o czym on nie wiedział: ona również spodziewała się

dziecka.

To mogła być zupełnie niezwykła, bardzo szczególna kombinacja.

Zobaczysz nasz cudowny wspaniały świat, kolego, obiecuję ci to, mówiła w myślach.

I poznasz swego fantastycznego ojca. Już ja się zatroszczę o to, żebyśmy się stąd wydostali,

tak żeby nie trafiły nas żadne głupie kamienne bloki.

Ale nie zaprzątała sobie myśli tym, w jaki sposób mogłaby tego dokonać.

Nadszedł wieczór, bo tutaj, tak samo jak i na Ziemi, dzień różnił się od nocy.

Mężczyźni pracowali pomimo zapadnięcia ciemności. Berengaria widziała ich w blasku

reflektorów, siedziała skulona pod ścianą hangaru. Z początku próbowała pomagać, lecz oni

poprosili, żeby raczej trzymała się z daleka.

Na zachmurzonym niebie nie było widać gwiazd. Nie wiedziała, czy się z tego cieszy

czy nie. Straszny był widok nadciągającego meteoru, ale też i nie ma nic zabawnego w

siedzeniu i oczekiwaniu, kiedy niespodziewanie zleci na głowę.

background image

Czyż oni nigdy nie naprawią tej usterki?

Berengaria myślała o wszystkich tych, którzy musieli opuścić własne domostwa, swój

kraj, ba, cały swój świat. Jakie to dla nich uczucie? Wszystkie te piękne domy, choć

oczywiście nie wszystkie były równie piękne, ogrody, uliczki dzieciństwa, place zabaw i

wspomnienia...

Mało widać brakowało, by zasnęła, bo zerwała się przestraszona, gdy ryknęły silniki

promu i ktoś coś wołał.

To głos Farona:

- Prom jest gotowy, Berengario! Czym prędzej wchodź na pokład!

Znalazła się na promie w ciągu sekundy. Po cichu policzyła, czy wszyscy są.

- A żuczek?

- I żuczek jest - uśmiechnął się Faron.

Dopiero wtedy Berengaria się uspokoiła.

Doskonale jednak wiedziała, że niebezpieczeństwo wcale nie minęło.

Faron siadł przy niej, od razu poczuła się lepiej, jeśli nawet przyjdzie im umrzeć,

zginą razem. Ale... czy naprawdę słusznie robi, zachowując tajemnicę? W takiej sytuacji?

Akurat w tym momencie nie mogła nic powiedzieć, bo silniki strasznie hałasowały, a

nie miała zamiaru krzykiem obwieszczać tej nowiny. Odczekała więc, aż wznieśli się ponad

chmury i ich oczom ukazał się meteor w całym swym przytłaczającym ogromie.

Przecież on jest większy od całej Bliźniaczej Planety, pomyślała przerażona

dziewczyna.

Tak wprawdzie nie było, lecz bez wątpienia mógł ją doszczętnie zniszczyć.

Berengaria z trudem przełknęła ślinę. Czuła, w jak strasznym napięciu jest jej ciało.

Wreszcie mu powiedziała.

Faronowi zupełnie odebrało mowę. Znieruchomiał. Surowy profil Obcego nie wyrażał

absolutnie nic.

Berengaria czekała.

A on wreszcie się odezwał:

- Za wszelką cenę musimy się dostać na Ziemię.

background image

28

Obliczyli, że zderzenie nastąpi, gdy zatoczą już półkole wokół Słońca. Faron mówił,

ż

e będzie ono bardzo silne i prom z całą pewnością się zatrzęsie, wszystkie aparaty mogą

zacząć mrugać, a niektóre instrumenty przestaną w ogóle działać. Kira i jego

współpracowników czeka ciężka praca podczas prób utrzymania promu na właściwym torze

lotu.

Zderzenie będzie miało również wpływ na Słońce, które wyrzuci z siebie

protuberencje, a wtedy we wszystkich aparatach elektronicznych na Ziemi zapanuje chaos.

Huk eksplozji poniesie się przez Wszechświat niczym echo gigantycznego grzmotu.

- Byle tylko cały system się nie rozpadł - mruknął Kiro. - I tu na pokładzie, i na Ziemi,

włącznie, rzecz jasna, z Królestwem Światła.

Bardzo już chciał wracać do domu, do Sol. Każdy zresztą chyba za kimś tęsknił, z

wyjątkiem może Obcych i Lemuryjczyków, których domem była Bliźniacza Planeta. Oni

zapewne czuli się bardziej zagubieni, niepewni przyszłości, sercem wciąż byli na Bliźniaczej

Planecie, a świadomość nadciągającej katastrofy jeszcze bardziej szarpała ich dusze niż

innych.

Berengaria szczerze im współczuła.

Wszystkim wydawało się, że prom kosmiczny wlecze się jak ślimak, porusza

stanowczo zbyt wolno. Przecież wielkie odłamki mogły w każdej chwili nadciągnąć za nimi i

uderzyć w pojazd. Bezczynne oczekiwanie na zderzenie było prawdziwym koszmarem.

Nic szczególnego jednak się nie działo.

W końcu mężczyźni popatrzyli na siebie zaskoczeni.

- Wybuch powinien już był nastąpić - stwierdził Kiro.

- I to dawno - mruknął Faron. - Czekam na ten wielki wstrząs co najmniej dobę.

- Ja także. Co się mogło stać? Czyżbyśmy źle obliczyli czas zetknięcia?

- Niemożliwe. Nie mogliśmy aż tak bardzo się pomylić.

Nic teraz nie przesłaniało Słońca, meteorów więc nie mogli już zobaczyć. Rój musiał

się znaleźć gdzieś w jakimś miejscu za ich plecami, w ćwierć obiegu wokół Słońca, ale nic się

nie zgadzało.

- Rzeczywiście niewiele z tego pojmuję - przyznał wreszcie Faron.

- Chcecie powiedzieć, że nie będzie żadnej katastrofy? - z niedowierzaniem spytała

Berengaria.

background image

- Na katastrofę już za późno - odparł Faron. - Jakoś się od niej wywinęliśmy,

Bliźniacza Planeta także. Nie mam pojęcia, w jaki sposób. Bo przecież ten meteor kierował

się bezpośrednio na planetę, niemożliwe, żeby w nią nie trafił.

- A może odgłos zderzenia nie dotarł tutaj?

- To niemożliwe, taki huk na pewno byśmy usłyszeli, i to jeszcze jak!

Berengaria przez chwilę siedziała w milczeniu.

- Właściwie stało się coś takiego, że miałoby się ochotę podziękować jakiemuś

tajemniczemu bogu, ale mnie wydaje się to zbyt przesadzone, gdy pomyśli się o wszystkich

tych ludziach, którzy w całym świecie giną w wypadkach. No, bo dlaczego akurat ja się

uratowałam? Czyżbym była na tyle wyjątkowa, by ten bóg postanowił mnie oszczędzić, a na

wszystkich innych nie zważał? Zadowolę się więc podziękowaniem Kirowi i jego

pomocnikom, którzy tak świetnie sobie radzą z tą maszyną.

Akurat zbliżali się już do atmosfery ziemskiej i rakietą zaczęło niemożliwie trząść.

Berengaria dodała więc zaraz:

- Ale w zakręty mógłbyś wchodził łagodniej, Kiro, to przecież istne praktyki

spędzania płodu!

Ojej! Tego akurat nie powinna była chyba mówić.

Nikt jednak nie połączył jej słów z rzeczywistością, może z wyjątkiem Farona, lecz on

tylko uśmiechnął się tajemniczo.

Właśnie wtedy jeden z Lemuryjczyków zorientował się, że mają towarzystwo.

- Gonią za nami jakieś wielkie psy! - zawołał. - A może to wilki?

Czym prędzej wyjrzeli przez okna. Po obu stronach promu gnały czarne wilki, ziejąc

czerwonymi jęzorami wystawionymi z pełnych piany gardzieli.

- Czy to jakaś wizja? - spytał ktoś.

- O, nie - odparła Berengaria, która dość dobrze znała kroniki Ludzi Lodu. Kiedyś

Indra nieustannie ją nimi karmiła, a ona słuchała, nastawiając uszu i wybałuszając oczy. - Nie,

nie, o ile się nie mylę, są to przyjaciele Marca!

Faron popatrzył na nią.

- Chcesz powiedzieć, że to czarni aniołowie? Naliczyli dwadzieścia zwierząt. Tyle

samo, ile ukazało się w Górze Demonów.

- Czy to możliwe, by one potrafiły odmienić tor ruchu meteoru? - spytał Kiro. - Tak,

by ominął planetę? Tak, by skręcił tuż przed nią?

- Prawdę powiedziawszy, jestem skłonny w to uwierzyć - powiedział Faron. - śadne

inne wyjaśnienie nie istnieje.

background image

Nagle wszyscy umilkli. W tym samym czasie, gdy wilki zniknęły, a na ich miejsce

ukazali się czarni aniołowie, którzy oddalali się od statku leniwie uderzając skrzydłami,

wszyscy jednocześnie otrzymali od nich wiadomość:

„To w podzięce za to, że ocaliliście pewien cały świat i tak bardzo poprawiliście inny!

Wszak istoty tego świata są również naszymi istotami. Gdyby wymarli ludzie i zwierzęta, cóż

by pozostało? Jedynie pustka, również dla nas”.

- Dziękujemy - odetchnął Faron z ulgą.

Wszyscy inni również wymruczeli dziękczynne słowa w nadziei, że czarni aniołowie

ich usłyszą. „Usłyszeliśmy” - odparli aniołowie.

- Ale czy aniołowie nie powinni być biali? - spytał któryś z pasażerów z Bliźniaczej

Planety.

- Nie wszyscy - uśmiechnął się Kiro. - Ci na przykład nie.

Siedzieli w milczeniu, oszołomieni tym, co przeżyli. A więc tak potężni byli czarni

aniołowie, że samą tylko wolą potrafili sterować ciałami niebieskimi.

Ale też i było ich dwudziestu, by dokonać tego cudu.

Wciąż oszołomieni pasażerowie promu dotarli wreszcie do Ziemi i Kiro przeprowadził

idealne lądowanie. Wszyscy westchnęli z ogromną radością.

- Wiecie co? - zawołała entuzjastycznie Berengaria. - Wydaje mi się, że zasłużyliśmy

na szampana, żeby to uczcić. Nie mam racji?

Kiro roześmiał się.

- Przecież ty się nawet boisz otworzyć butelkę z szampanem.

- Mało która kobieta się tego nie boi - broniła się Berengaria. - To przez ten huk.

Chociaż Indra rozwiązała ten problem jeszcze w czasach, gdy mieszkała na powierzchni

Ziemi. Doszła do wniosku, że z upartymi kapslami można sobie radzić za pomocą dziadka do

orzechów, a następnym krokiem było otwieranie butelki szampana. Sama to wypróbowałam,

rzeczywiście, udaje się bez trudu. Trzeba przytrzymać jedną ręką, a drugą użyć dziadka do

orzechów, korek wychodzi bez problemów i prawie bezszelestnie.

Mężczyźni się roześmiali. Ich zdaniem w szampanie najważniejszy był właśnie huk i

piana.

Ale szampana i tak wypito.

Gdy wszyscy nowo przybyli zostali już rozmieszczeni na powierzchni Ziemi albo w

Królestwie Światła w zależności od pragnień, stara Matka Ziemia mogła wreszcie odetchnąć

background image

w spokoju. Grupa Poszukiwaczy Przygód coraz bardziej się kurczyła, właściwie nie było już

potrzeby, by istniała, lecz ich przyjaźń wciąż trwała. Cała rodzina Gabriela przeniosła się do

Norwegii, gdzie Ram został ważną osobistością. Przeprowadziła się tam również częściowo

rodzina czarnoksiężnika, wszystko bowiem było tam teraz równie piękne i spokojne jak w

Królestwie Światła. Tylko Móri razem z Tiril powrócił na Islandię.

Marco urzeczywistnił swoje pragnienia, by służyć ludności Ziemi swoimi

zdolnościami. Gia poszła za nim, z czasem urodził im się syn i córeczka. Były to dzieci chyba

najbardziej zawiłej rasy, jaką można sobie wyobrazić, w żyłach Gii płynęła bowiem krew

elfów, Lemuryjczyków, istot ziemi i ludzi, do tego zaś dołączyło dziedzictwo Marca:

czarnych aniołów i Ludzi Lodu, u których nie należy zapominać o domieszce wschodniej

krwi.

Nic więc dziwnego, że były to bardzo niezwykłe dzieci, obdarzone doprawdy

zdumiewającą urodą i mnóstwem niesamowitych zdolności.

Inni pozostali w Królestwie Światła, jak na przykład Faron i Berengaria. W wyniku

bardzo skomplikowanego porodu przyszedł im na świat wspaniały syn, a Faron kochał

chłopczyka ponad życie.

Sol urodziła córeczkę, źrenicę oka Kira, którą w tajemnicy uczyła szlachetnej sztuki

czarowania. Ojcami zostali również Jaskari, Jori i Armas, zaś Strażnik Góry dumnym

dziadkiem, który z otwartymi ramionami przyjął Lisę, wybrankę syna. Dostał niegdyś niezłą

nauczkę i teraz bardzo zaprzyjaźnił się z synową. Lisa z Armasem wybrali się razem do

Czech, żeby sprawdzić, czy nie mogą się tam do czegoś przydać, lecz ponieważ wszystko

było w jak najlepszym porządku, zamieszkali w Królestwie Światła.

Elenie i Miszy urodziła się zdrowa córeczka, a Goramowi i Lilji dwóch synów. Oko

Nocy został ojcem całej gromadki pięknych Indianiątek, a Kata urodziła maleńką

dziewczynkę w tym samym czasie, gdy jej matka Misa powiła syna. Madragom nie groziło

więc już dłużej wyginięcie, a wszyscy ogromnie się z tego cieszyli.

Mieszkańcy powierzchni Ziemi serdecznie przyjęli Obcych i Lemuryjczyków, z

którymi łączyli się w pary, tak by powstawała nowa rasa. Najpiękniejszą i najbardziej udaną

kombinacją było połączenie Lemuryjczyków z ciemnoskórymi ludźmi. Dzieci, które się

rodziły z takich związków, obdarzone były niezwykłą urodą i inteligencją. Wielu

Lemuryjczyków wróciło na tę drugą, pełną czarów planetę.

Dorastało nowe pokolenie w świecie pełnym pokoju, na Ziemi.

Ludzie radowali się życiem, lecz także czytali powieści kryminalne i oglądali horrory

w telewizji, wymyślali również przerażające historie w internecie.

background image

Bo chociaż te historie były jedynie zmyślone, to ludzie zawsze mieli pewien pociąg ku

złu, makabrze, ku ciemności, nocy i śmierci. Spokój i szczęście to najwyższe dobro, lecz

trochę nudno jest bez napięcia i tajemnicy, i bez łotrów, których można karać.

Wszyscy więc członkowie grupy Poszukiwaczy Przygód opowiadali dalej historie z

czasów Ludzi Lodu i rodziny czarnoksiężnika na Ziemi i o wszystkich przeżyciach w

Królestwie Światła, a dzieci słuchały, szeroko otwierając błyszczące oczy i żałując, że one nie

będą mogły walczyć z potworami i złymi mocami, gdy dorosną.

Problem bowiem polegał na tym, że niczego takiego już nie było.

Często miały o to pretensje do swoich rodziców.

Szczególnie bystrooka córeczka Sol.

background image

Niniejszym ogłaszam, że to już koniec liczącej 82 tomy trylogii, opowiadającej o

losach Ludzi Lodu i rodzinie czarnoksiężnika.

KONIEC OSTATECZNY!

KONIEC DEFINITYWNY!!

KONIEC NIEODWOŁALNY!!!

(Tak mi się przynajmniej wydaje.)

background image

DRODZY POLSCY PRZYJACIELE!

Bardzo się cieszę, że spodobały się Wam moje powieści i że zdobyłam w Polsce

liczną i jakże wierną grupę czytelników. Dwudziesty tom serii pt. „Saga o Królestwie

Ś

wiatła”, który trzymacie w ręku, jest ostatnią jej częścią. Ale ja wcale nie zamierzam

spocząć na laurach. Spieszę donieść, że obecnie piszę nową serię powieściową, którą

nazwałam „CZARNI JEŹDCY”. Ufam, że również i ona spotka się z ciepłym przyjęciem.

Nowa seria nie ma wprawdzie wiele wspólnego z „Sagą o Czarnoksiężniku” czy „Sagą o

Ludziach Lodu”, ale jak tamte pełna jest zagadek, mistyki i miłosnych uniesień. Jej akcja

toczy się w burzliwych czasach inkwizycji w Norwegii, a także na terenie Hiszpanii. Nie

byłabym sobą, gdybym zrezygnowała z wycieczek w świat zjawisk nadprzyrodzonych, jest on

bowiem częścią mego życia.

Serdecznie Was pozdrawiam

Margit Sandemo


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Margit Sandemo Cykl Saga o Królestwie Światła (20) Morze miłości
Sandemo Margit Saga o Królestwie Światła 20 Morze miłości
Saga o Królestwie Światła 20 - Morze miłości, Saga O Krolestwie Swiatla
Sandemo Margit Królestwo światła 20 Morze miłości
Sandemo Margit - Saga O Królestwie Światła 14 - Lilja I Goram, Margit Sandemo, Saga o Królestwie Świ
(Saga o Królestwie Światła 14) Lilja i Goram Margit Sandemo
(Saga o Królestwie Światła 17) Na ratunek Margit Sandemo
(Saga o Królestwie Światła 12) Drżące serce Margit Sandemo
(Saga o Królestwie Światła 16) Głód życia Margit Sandemo
(Saga o Królestwie Światła 05) Noc świętojańska Margit Sandemo
(Saga o Królestwie Światła 10) Czarne róże Margit Sandemo

więcej podobnych podstron