Orkan Władysław W Roztokach

background image

Władysław Orkan

W roztokach

1

background image

Władysław Orkan

W roztokach

1

background image

Orkan W roztokach

Tom I

Naprzeciw Tatr, między doliną nowotarską a wężowatą, kotliną Raby, wspięło się gniazdo dzikich Gorców. Od ro-
mantycznych Pienin odciął je wartki kamieniecki potok, a od spiskiej krainy odgraniczył je falami bystry Dunajec. Sa-
motnie stoją nad wzgórzami. A wyżej jeszcze nosi głowę ociec ich rodu, zasępiony Turbacz. Nie wiadomo, kto go
ochrzcił i skąd mu to miano. Może stąd, że turbanem mgły przed deszczem owija łysą głowę albo raczej, że widywano
go zawsze w turbacji wiecznej. Podle się z nim losy zaobeszły dając mu zwykłą dumę wierchów i nadszczytów, a nie
dając ich wielkości nadchmurnej. Otoczyły go jeszcze tłumem bliźniąt, wśród których maleje do znaku i zdaje się być
zwykłą górą. A przecież coś mu się śni, że przed potopem inaczej było, coś mu się śni... Z zazdrością patrzy, jak w
słoneczne południe garbaty Krywań do Łomnicy się śmieje, a ona, zalotnica, rada go widzi. Daremnie się podnosi, by
jej spojrzeć w oczy — ona hań grzeje czoło wysoko... Z zadrości też umizga się o zachodzie słońca do Babiej Góry.
Widzi, jak opuszczona wdowa płoni się i czerwienieje, i rada by się przychylić ku niemu, gdyby nie patrzeli na nią ze
wszystkich stron. Stary Turbacz mści się za małość swoją, na wierchach Tatr, zasłaniając im czołem widok na wawel-
skie grodzisko. Zazdrosnym uchem łowi grające dźwięki Zygmunta i zasępia się w przeszłości dalekiej. Coś mu się
śni, że drzewiej dzwony inaczej grały, coś mu się śni... Ho! drzewiej! drzewiej!... Nasłuchał się Turbacz trąb wojen-
nych; jeszcze mu do dziś dnia powietrzem grają, kiedy ociec wiatru, wiatr halny przyjdzie w odwiedziny. On je pamię-
tadobrze. Było to wtedy, kiedy stary Turbacz synom sprawiał wesele; kiedy Turbaczyk pojął Kopę, a Obidowiec zapa-
trzył się nań i sięgnął po Obidowę. Wiatr muzykę sprowadził, niedźwiedzie tańczyły, a po groniach paliły się ogniste
wici ... Byli tu goście, jakich już potem nie widywano — olbrzymy o płonących głowach, straszyciele... Drzewiej Gorce
daleko czerniały lasem i długo hrube drzewa nie widziały siekier. Gazdowały tu kolejno niedźwiedzie i wilki i chowały
się stada nieprzeliczone sarn. Pierwsza osada ludzka w tej okolicy, od późniejszego właściciela jej, a pana czorsztyń-
skiego, Lubomierzem nazwana, mieści się w roztoce tego samego imienia od strony kamienieckiej. Jest to zapewne
rumuńska osada z czasu najazdu tatarskiego

1

. Różni się też wielce od późniejszych obyczajem i gwarą, a zwłaszcza

tym, że nie widać w niej szczątków słowiańskiego ustroju rodowego, jakie się w sąsiednich roztokach do dziś dnia za-
chowały. Każdy większy potok zowie się w gwarze miejscowej roztoką. I dolina, którą ten potok przez wieki wyżłobił,
również roztoką się nazywa. Wszystkie spadają na północ od Turbacza; z początku strome i wąskie, rozszerzają się i
zniżają ku dolinie Raby. Stamtąd też szła ludność falą występującego przez wieki morza i zwolna zalewała roztoki ku
górze. Po drodze nachodziła już wykarczowane lasy, polany i osiedla zamieszkane przez dawniejszych przybyszów.
Ci, byli to po największej części uciekinierzy z dolin, słudzy różnych bogów, którym za ciasno było żyć w zaludnionym
świecie, banici , którzy od ludzkich praw uchylili się pod łaskawsze prawa natury — słowem, dziwna mieszanina ludzi
z różnych krańców świata, przechodząca z czasem przez wspólną pracę we wspólne podobieństwo. Różnice ich ro-
dów były jednak za silne, by się do znaku stopiły w podobieństwie. Pozostał odrębny typ każdego i przetrwał napływ
nizinnej fali, zachowując właściwe cechy swego charakteru. W jednolitej i szarej masie ludu, wypełniającej po brzegi
strome roztoki, odcinają się wyraźnie dawne rody: Porębskich, Michalczewskich, Niedźwiedzkich, Sołtysów, Cichań-
skich, Gnieckich, Smreczyńskich, Rakoczych. Jest to, można rzec, arystokracja wsi, panowie-chłopi, ufni w potęgę
swoich familii, nadający kolejno ton całemu plemieniu. Mimo że z czasem przydomki różnorodne zastąpiły im właści-
we nazwiska rodowe, a grunta ich dzisiejsze nie różnią się od innych wielkością ni wydajnością roli, czują oni wszy-
scy, że pradziadowie ich znojem zdobyli tę ziemię, że oni wykarczowali stuletnie smreki i jedle, wyrąbali polany, i but-
nie noszą głowy. Kiedy ongi roztoki przydzielono do państwa czorsztyńskiego, pradziadowie ich długo opierali się tej
niewoli. Z czasów tych pamiętają w gadkach o licznych ptakach wolnych — drużynach zbójeckich. Te same rody póź-
niej oparły się przedaży gorzeckich lasów. Dopiero po zastrzeleniu wójta przysłopskiego ustąpiły przemocy. A dziś?
Wszystko idzie z góry, jak mówią, osuwa się powoli. Spokrewnieni z biedą ludzie się psują. Wszystko się psuje i roz-
pada. Gorzeć dziś jednym cmentarzem, szarzejącym wyrębem — pustką... Nad roztokami upiór nędzy — w roztokach
morze łez. Dziesięć tysięcy zgłodzonych istot kopie tę ziemię skalistą, a ryć dopomagają dziki-przybylce. Niedawny
czas, kiedy padały z jękiem odwieczne smreki i jedle, miód sączył się po kłodach, niedźwiedzie lizały... Niedawny
czas! Ubocza grały echa potraconych głosów... A dziś? Znój pracy ludzkiej przepełnił kotliny i spływa roztokami w
świat, i mąci wodę...

1
Hej!... Idzie woda, idzie, po kamieniach spada,
O starym Suhaju cuda opowiada...

Kto hań to na groniu smieczki zakopował?
Pradziadkowie nasi — Suhaj im wójtował...

Idzie woda, idzie, po kamieniach szemrze:
Kiedyś się, aj kiedy, Suhajowi zemrze ...
Zmarło się już wielu jego bratom, a Suhaj żyw. Rówieśników jego już dawno ziemia nie widziała, a on ją depce wciąż
i nie ustaje. Trzydzieści lat przeszło, kiedy Porębski padł w łomach pod Turbaczem. Wtedy to na jego miejsce wybrała
gmina przysłopska wójtem Suhaja z rodu Sołtysów, jako najstarszego: niech rządzi. I on rządzi po dziś dzień mądrze i
roztropnie. A zasadą jego rządów było: Lepiej zawdy podleźć, niż przeskoczyć... Nie uznawał on polityki przeczenia
swoich poprzedników i pogodził się ze stanem rzeczy, jaki zastał — „niech się ta pcha, jak może". I pcha się już od
trzydziestu lat, i kto wie jeszcze, jak długo będzie, bo Suhaj nie myśli umierać. Przeżyje on jeszcze, jak mówi, ze dwa
pokolenia, niech się darmo nie cieszą. Choć, prawdę rzekłszy, nikt by się jego śmiercią nie radował. Mieli już czas

1

* Wiadomo, że podczas najazdu lewe skrzydło tatarskie opierało się prawie o Karpaty. W tym skrzydle szli Rumuni, nie z własnej ochoty, a z

musu; więc chętnie zginęli w lasach, gdzie mogli ostać swobodnie karczując je, bo wracać nie mieli po co, obawiając się, i słusznie, powrotu fali.
(Przypisek autora)

1

background image

Orkan W roztokach

przywyknąć do niego i oswoić się z tym, że Suhaj dla Przysłopia od początku świata już był przeznaczony i rządzi, aby
się wypełniło, co napisane jest w Proroctwach królowej Saby . Co zaś napisane, to najlepiej sam stary Suhaj wie, bo
tę książkę przywiózł z miasta, jako rzecz wielce ciekawą a sprawiedliwą, i rozkazał córce, by czytywała głośno niektó-
re z niej ustępy. Dobre odnosił do siebie, a złe do innych ludzi, co czynił po namyśle i po długiej rozwadze. Ta rozwa-
ga, z jaką wszystko ważył, nim wykonał, otaczała go chmurą niezwykłej powagi, co sprawiało, że świętość słowa jego
była nietykalną i nikt się nad tym nie zastanawiał, co ono oznacza. Tak powiedział i basta. I sprawa skończona.
— Bo choć on ta niepiśmienny — mówili — ale swój rozum ma i nikogo się o radę nie pyta. A jak potrzeba stanąć
ostro, to stanie. Jak przyjdzie — mówią — w starostwie abo i na sesji, to wszyscy na niego patrzą, co on powie.
— A on sie ta z gwarą nie spieszy... Ho! Trza by to nie wiedzieć kogo, żeby mu odpowiedział wartko, co se myśli. On
ta, wiecie, letkomyślnie nie da sie uprosić.
— A jak powie, to już tak, jakżeby przyłatał.
— Bo ma swój rozum!
— Wójtowski łeb! Nie na wszy...
— On, wicie — powiadali — z panami se żyje jak pan brat. Stanie se, bywa, przed starostwem, panowie nadskakują,
a on nic. Częstują go, czym zdolą, i strasznie radzi by go widzieć, co raty przeraty! A on ino łbem kiwa i nos rękawem
ociera.
— Ze starostą to wam tak będzie gadał, jak ja z wami.
— Bo ma swój honor.
— Wójtowski honor! Nie na kpy...
Suhaj ten honor swój wysoko nosił, jak wymaszczony olejem kapelusz, którego nigdy nie zdejmował z głowy, bo łysy
był już od niepamiętnych czasów. Przypominał sobie, jak przez mgłę, że kiedyś miał pełną głowę kędzierzawych wło-
sów. Ale jak dawno to było, trudno dociec. Prawdopodobnie wówczas, gdy się żenił. Ale i to niepewne, bo wnet po ślu-
bie niebożyczka zwała go „łysopolem". Może to ino była babska złość, nic więcej... Od tego czasu minęło sporo lat.
Roztoki się zmieniły — Suhaj ten sam. Rozrósł się jeszcze bardziej, rozpotężnił i stał się podobnym bukowi, który tę-
żeje z latami, a w starości nabiera stalowego hartu. Zda się, że nie ma siły, która by go zwaliła; piorunom się oprze i
wichrom, aż przyjdzie czas butwienia sam z siebie. Gdyby miał syna, może by mu ustąpił wójtowania; bo zżył się z
tym przez lata, że wójtostwo należy do jego rodu; może by się usunął w kąt i patrzał z boku, jak to młodzi gazdować
potrafią... Lecz syna nie miał, ino córkę jedną jedyną. Nieraz pożałował gorzko, zabiadał w sercu swoim, ale już ponie-
wczasie... Darmo! Niech się dzieje wola Boska. Trzeba zięcia wyszukać...
— O to nie trudno, bo chłopców we wsi nie brak, lecieliby na zabój. Ino rodowych mało, a statecznych, a usłuchliwych,
co by umieli szanować wolę starszych. Teraz każdy, ledwo od ziemi odrośnie, już jest mądry, już mu się zdaje, że jest
calutkim człowiekiem. Taki by ci wnet począł mędrkować i...
Tego się najbardziej stary Suhaj obawiał.
— Zresztą — mówił — to dziewczę. Niech jeszcze poczeka. To „dziewczę" miało już dwadzieścia lat z okładem paru
i samo rozglądało się za ludźmi nie czekając przyzwolenia ojcowskiego. Zwali je wszyscy Hanką, a w domu Hanusią.
Mogła zaś robić za plecami ojca, co jej się żywnie podobało, bo stary był zajęty sprawami gminnymi nie na żarty.
Czy to bitka o miedzę, czy kłótnia o drzewa, czy jakie insze sąsiedzkie zatargi — zawdy i wszędy trza było Suhaja,
coby na miejscu osądził. W takich sprawach Suhaj trzymał się stale środka. Nie stawał po stronie szkodę czyniącej
ani poszkodowanej, ale obie karał jednaką kwotą. I w sercu przekonany był, że dobrze czyni, a przede wszystkim roz-
sądnie. Na rozsądku bowiem stał kościół jego prastarych wierzeń. Poważali go też wszyscy za stałość zasad wygła-
szanych, szanowali za sprawiedliwość, z jaką ściągał kary, bali się, jako władzy widomej w Przysłopiu. Bali się wszy-
scy, prócz jednego Franka Rakoczego.
— Ten by sie — powiadali — i diabła samego nie uląkł, a nie to-boże Suhaja. Wygląda jak sam święty Michał na obra-
zie . Kieby ino zbroję na się przywdział: rycerz i rycerz...
— Skąd sie też ta taki wziął na świecie! Powiedzcie...
— Aboście to nie znali Rakoczych? Dyć wszyscy byli tacy. Jeden w drugiego chłop jak wyciesany!
— Opowiadali ojcowie nasi — mówią starzy — jacy to byli przodkowie jego możni i skąd sie tu dostali. Ale to, wiecie,
pamięć ludzka słaba, wywietrzało. Kiebyś ta był zapisował rzetelnie każde słowo... Hale cóż? Pisać (nie umiał nikto,
nie dziwota. Pono z południa przyszli, z obcych krajów. I gwarę mieli odmienną, aże sie tu nauczyli gadać po naskie-
mu. Hardzi byli wsze i niedostępni, ale że sprawiedliwi, to poświadczy każdy. Ino czy kara Boska wisiała nad nimi, czy
co, że tak wcześnie do grobu schodzili. Haw żył, już umarł, już go ni ma. A to wszystko nagłą śmiercią...
— Powiedzcie ludzie...
— Musiało ich cosi gryźć na wnętrzu abo i dławić. Bo przecie bez przyczyny nikto nie umiera.
Co prawdy było w tym gadaniu, trudno wymiarkować. Faktem jest, że ojciec Franka odumarł go wcześnie. Matka, z
rodu Porębskich, dała go do szkoły i cieszyła się nim strasznie, bo chłopiec był zmyślny i do nauki parł się jak do raju.
Kto wie, co se ta myślała po cichu, jakie dostojeństwa wielkie śniła mu na przyszłość. Najpewniej: księdzem żeby
ostał albo wielkim panem od razu... Tymczasem zięcia przyjęła do domu, bo córkę miała już dziewczynę letnią. Więcej
dzieci, prócz Franusia, Bóg jej nie nagodził. Niech i za to będzie chwała Opatrzności boskiej. Nieszczęście chciało, że
sny jej nie sprawdziły się, bo umarła. Zerwała się robotą i duch ją odleciał. A zięciowi niekoniecznie było nakładać na
Franka, choć go matka przed śmiercią na to zaprzysięgła.

— Niby po co? — tłumaczył Zośce, swojej żonie. — Ma po-

łówkę swoją, to niech przyjdzie, niech robi na niej. Ja sie będę utrącał, a kto mi to odda? W domu chłopiec potrzebny,
choćby wołów zapaść... Co ja mam darmo nakładać? Niech wróci. I wrócił Franek do chałupy z wielkim uporem. Chli-
pał często łzy, nim przywyknął, ale przywyknął. Robota paliła mu się w rękach i wszyscy byli radzi, bo stanął za chło-
pa, nie za jednego. A rósł wartko i w oczach prawie. Kiedy go do wojska odebrali, to był jak smrek w uboczy: gibki,
śmigły i rosły. Po trzech latach znów wrócił, ale jakby nie ten. Opalił się i zmężniał, i spochmurniał bardzo. Wszyscy
mówili, że jest do ojca podobny jak noc do nocy. — Te same iskry w oczach, ta sama twarz jak z brązu abo z cygań-
skiej miedzi — istny Rakoczy. Ino smutek, to ma z matki, bo ona taka była wiecznie sturbowana. Pracował przy sio-

2

background image

Orkan W roztokach

strze wciąż i nie odłączał się od nich. Żenić się jakoś nie myślał, choć go wszędy radzi widzieli, a dziewczęta ulatywały
za nim. Był sobie sam. Czytywał chętnie, co mu w rękę wpadło, gazety nawet zapisywał z dalekiego światu, co mu
bardzo za złe mieli gazdowie starzy. Karczmę omijał z daleka i nierad pijał. Ale miał mir u młodych, bo był człek honor-
ny. Parobki Potaczkowe i bitne Smreczaki wszędy się radzi chwalili przyjaźnią Franka. A zdumiewał on ich siłą, ogro-
mem, postawą.
— Z nim i do piekła letko iść — mawiali — bo je smok mocny jak straż Lucypera. Nie żarty!
Długo Franek Rakoczy trzymał się na osobności, z dala od gwaru. Zadumywał się często w sobie jak niemłody, coś
ważył w sercu. Potem gorliwie chwytał się roboty i piorunem czynił wszystko, jakby się czasu lękał, że ucieknie. Znali
go już z tego dobrze, nikt się nie dziwił. Bo i z ludźmi był jak piorun, taki naremny. Ale dziwować się poczęli, i to nie na
żarty, kiedy Franek jął wglądać w różne sprawy gminne, rozpytywać się dokoła...
— Co mu do tego? Jest wójt, jest pisarz, są i radni, ma kto dozierać. Kto go postanowił konwisarzem? Co on se
myśli?
Ciekawość rosła, rady były długie, nieustanne, a radni już poczęli gorzeć w sercach swoich z obawy przed nim. Wójt
Suhaj wiedział wszystko. Od czegóż był wójtem? Wiedział i to, że Franek, o Hance myślący, rad by mu zajrzeć w ser-
ce, ozkroić na poły, przekonać się, co tam u niego na dnie, jakie myśli... I złość go porywała wielka, a nie mała, że taki
młokos śmie być jego sędzią, jego, co żyje od niepamiętnych czasów, co Sołtysom był głową rodu już od dawna, a
gminie Przysłopowi od trzydziestu lat!
Wrzał gniewem, kipiał złością, ale się hamował. Nie rzekł mu jeszcze przykrego słowa.
— Kto wie — pomyślał — co może i wypaść. Lepiej wszystko zważyć spokojnie. Bo Rakoczowie same diabły, gorącz-
ki wściekłe. Dobry ród, starodawny, ale... bezpieczniej zawdy, że ich ni ma więcej, że ten już ostatni z rodu... Bez-
pieczniej.

2
Cóż to za wielkie święto u Suhaja? Czy sądy gminne wróciły do wójta? Od dawna nie widziała już jego chałupa tylu
na raz sędziwych gazdów. A to wszystko starzy, rodowi. Są Cichańscy, Sołtysi — bracia i bratankowie starego Suha-
ja, jest Gniecki, hruby gazda, piszący się Nieckim, jest z rodu Michalczewskich stary Domagała, jest jeszcze wielu in-
nych, równie niepoślednich... Poschodzili się wszyscy na wezwanie wójta i zasiedli rzędem długie ławy dumając, co
im to ma stary Suhaj oznajmić. Każdy w skrytości serca swego myśli, że jeśli o podatkach mowa będzie jak łońskiego
roku, to się milczkiem wyniesie.
— Dość już tych dodatków — mruknął Gniecki. — Diabli wiedzą, kie im sie to przewali...
— Hej! A tu nowe ciężary idą. Jak i z tą szkołą... potrzebne to było?
— Dyć powiedzcie! Lubomierz ni ma szkoły, a żyje. Ino naten biedny Przysłop zwałują wszystko, jakby się tu samo
śrebło rodziło.
— A tu skale, skałeczki, same drobniutkie skałki.
— Za naszych czasów nie było szkoły, a przecie chwała Bogu człek na brak rozumu ni ma co narzekać.
— Ho! ho! ho! Rozumu jest dość, ino człek nie wie, co z nim zrobić.
— Jakeś ta już głupi na ten świat przyszedł, to ci nikt rozumu łopatą nie włoży... darmo!
— To nic innego — ozwał się Domagała — ino ludzi, rzekę, ni mają kany podzieć i kładą chłopu na kark... a ty ich
żyw!
— Dyć niejak! Oni ino budżety układają, a ty płać! Zapalali się wzajemnie, by nawrzeć oburzeniem, zahartować
ducha na opór.
Czuli zawdy, że wisi nad nimi konieczność jakaś nieubłagana, by znienacka uderzyć pałką w łeb. Nie wiedzieli jeno,
skąd przyjdzie, z jakiej strony i jak się jej oprzeć skutecznie. Na świecie widzieli w dole swój chłopski stan na wiecz-
ność ożeniony z biedą, a w górze nad nimi wszystko, co ciemięży, gniecie i ciężarem przywala. Jak się wydobyć? Jak
oswobodzić plecy od ucisku? Próżne wysiłki! — powiadali i każdy klął po cichu przeznaczenie Boże czekając śmierci.
Ale pomruk szedł głuchy, niechęć studziła serca i wciąż bulkotał wewnątrz war gniewu i złości, wzbierało morze łez.
Każdy dzień przynosił chmury obaw, klęsk i niepokoju. Odkąd zapamiętali starzy, nie wzeszło słońce weselem nad
roztokami, nie zabieliła twarzy radość, bo i czym? Nadzieje dawno poginęły; wiater zabaczył już, skąd je przy wiewał.
Niebo chmurami oczy zasłoniło, nie widzi nic... Cała ta beznadziejność smutnego położenia stała każdemu przed
oczyma ugorem pustym. Kiwali więc głowami nad sobą żałując się wzajemnie. A niejeden pomyślał, że jemu gorzej
niż drugiemu, choć wszystkim jednako, bez wyjątku. Los nie przebiera i wieje na ślepo jak wiater, co się o drzewa roz-
bija. — Tak ci, mój kumie. Niejeden powie: Dyć-eś gazda! O co sie turbujesz? Ho! Dyć-eś gazda! Bo sie tak nazy-
wasz. Ale twoje gazdowanie nie warte suchej sieczki...
— Ono niejaki... Przeszły te czasy, kiedy w roztokach wypasały sie setki owiec, kiedy woły chodziły same po lesie, ka
je oczy niesły, a na polanach walały się trawy szumiaste.
— Hej! na polanach! Dziś nie usiecze, nie uskubnie, trawka jak szydło, a i to dziki zryją, przewrócą.
— Las wieczny stał... Bukowe liście leciały pod nogi, cetyna sie ścieliła w posłania hrube.. Kanyś okiem dosięgną! —
czerniawa i bory, po całym Gorcu wspinały się smreki pod same wierchy. A nad wierchami toczył koła szerokie oreł
królewski.
— Dziś góry stoją golutkie na wietrze, nic ich nie odziewa, chyba śnieg. Nad wyrębami wrony przelatują — Turbacz
wyłysiał, idzie mróz i śmierzć...
— I coraz gorzej ludziom w roztokach, i coraz ciaśniej z roku na rok... Nieurodzaj na polu, do chałupy bieda sie ciśnie
najmniejszą szparką. Trudno to żyć i trudno gazdować, jak ni masz czym.
Tak biadali nad swą biedą rodowi. Narzekaliby jeszcze długo, może do wieczora, gdyby im nie przerwał sam naczel-
nik Przysłopia, stary Suhaj. Ten ważył w sercu myśli i przebierał słowa, nim podniósł głowę i wyrzekł:
— Słuchajcie!

3

background image

Orkan W roztokach

Uciszyli się wszyscy, a on zwolna powstawał i chylił się nad stołem; pięści wyciągnął przed siebie, oparł się na nich
całym ciałem i stał jak pochylona kłoda, na dwóch jeno gośćcowatych konarach wsparta. Chwilę przeżuwał coś usta-
mi, jak czynią ludzie bezzębni, aż wreszcie przytłumionym głosem rozpoczął:
— Bracia i bratankowie moi mili i wy dalsi sąsiedzi! Wezwałech was tu na poradę, na opiekuństwo gminie, cobyście
rozumem swoim dospomogli i uradzili zgodnie, jako ma być, jako sie naród ma w okoliczności zachować.
Wypowiedziawszy to odetchnął; a gazdowie nie rozumiejąc zgoła, na co ich rady Suhaj potrzebuje, strwożyli się
ogromnie i w chmurnym zasępieniu siedzieli na ławach milczący. Po chwili Suhaj chlipnął powietrza jak stary, dycha-
wiczny pstrąg i prawił dalej:
— Wiadomo wam, boście przecie nie dzisiejsi, że każdy powiat wysyła co parę lat swoich elegantów na sejmy. To
jest tak, jakżebyście wy mnie wybrali, dajmy na to, a ja sie tam przedstawił rządowi z całą personą, to jest... tak... z
całą personą. Tych niby, rzekę, posłów wybierają dopiero ci, których gminy na to postanowią. Dyć wiecie...
Wiedzieli o tym dobrze, że Suhaj siebie zawdy sam postanawiał i dobierał, kogo chciał, nie pytając się o radę gminy.
Zresztą co ich to mogło obchodzić? Dziwili się jeno mocno, na co im to wszystko wykłada.
— Oto rzekę — ciągnął Suhaj — nadchodzi czas wyboru. I od starostwa przyszedł nakaz...
Tu obejrzał się na pisarza. Mały człowieczek, siedzący za nim na ławie, począł grzebać w papierach rozłożonych na
stole, opatrując każdy z uwagą. Suhaj, pochylony nad nim, pomagał mu przewracać zgrabiałą dłonią, czyniąc niemałe
zamieszanie w aktach.
— Nie ten — mruczał — ani ten... E, kiż to diabli! A może tamten, co w rękach trzymacie? Nie... Rozstąp sie, ziemio!
— Pewnie znowu dzieciska wywlekły... — zajęczał pisarz.
— No, to już nie szukajcie. A sprawcie im pamiętne, żeby raz na zawsze wiedziały, co to urzędowy kawałek...
— Ja im sprawię!
— Tak, moi mili — ciągnął Suhaj — nakaz jest z urzędu, jako że gmina Przysłop ma odstawić ludzi, co by sie przed in-
szymi nie powstydzili, a mieli na uwadze swój honor. Bo swój honor mieć, to dużo znaczy. Może człek robić, co mu sie
żywnie
spodoba: jak ino swój honor ma, to jest godny i wszędy go ujrzą... Nie prawdę gadam?
— Sprawiedliwie! — potaknęli wszyscy.
— Ja was też po to zwołał, cobyście radzili, jako ma być. Gazdowie jesteście, każdy na swoim gruncie, stateczni i ro-
dowi. Wasi ojcowie tę ziemię orali i wy ją orzecie na chwałę Bożą i na pożytek bliźnich swoich. Znają was wszędy z
imienia i rodu i z poczciwości dobrej, nieokpiśnej. I u dalszych ludzi jesteście w poważaniu, bo wam szacunek miały
czas wyrobić lata niemałe. Patrzeliście wy długo na tę ziemię, niejedna klęska już przeszła nad wami, niejedna zmia-
na zaszła już od czasu, kieście ujrzeli to słonko, te góry...
— E dyć! mój Boże! — zadumali się starzy.
— A odkądeście zapamiętali tę kotlinę nieszczęsną, zawdy rody stały na wierchu i panowały roztokom, zawdy gazdo-
wie starzy mieli pierwsze i ostatnie słowo i należny posłuch w narodzie. Baczcież, by sie waszym prawom nie działa
krzywda. Bo dziecińska rzecz słuchać, a ojcowska rządzić. Zwołałech was naprzody, żeby to powiedzieć, a potem od
was usłyszeć słowa mądre i pełne oparcia. Wybory idą, o tym wiecie. Trza sie zastanowić, jak ma Przysłop wystąpić,
coby honor swój pokazał światu całemu. Bo weźcie se to na uwagę, że na was opierają się sprawy narodu i władza
najprzewielebniejszego munarchy. Jak wy co postanowicie, to nawet władza musi sie długo namyślać; zanim to zmie-
ni. Tak, moiściewy! A teraz nadchodzi czas uwagi... Trza sie ozglądnąć za kim i postanowić dwóch ludzi najgodniej-
szych wedle honoru swego. Radźcie, a uwazujcie dobrze. Wypowiedziawszy to głosem wielkim, który dudniał w tej
izbie jak w dzieży zamkniętej szczelnie, stary Suhaj zwalił się na ławę i dyszał ciężko, ocierając rękawem zgrzebnej
koszuli spocone czoło. A gazdowie pochylili głowy ku ziemi zastanawiając się głęboko nad słowami ojczaszka swego.
Długi czas nie było słychać nic, jeno sapanie Suhaja coraz cichsze, brzęczenie senne much na okopconych szybach i
jednostajne, drobne pykanie z krótkich fajek. Dym rozsnuwał się po izbie szarymi smugami. Promienie, spadające z
okna na podłogę, drżały jak wyciągnięte na wietrze pasma sino-białych włosień. Gazdowie, siedzący na długich ła-
wach i pykający drobne dymy z mosiężnych fajeczek, zdali się być rzędami osędziałych jałowców, z których każdy
podpalony, zgasł i dymi jeszcze. Wreszcie najmniejszy z rodu Sołtysów, Szymek, wyjął fajczynę z ust i splunął przez
zęby na podłogę. Po czym spojrzał dokoła po zebranych i odezwał się niedbale:
— Dyć rada taka: niech ociec Suhaj dobiere spośród
gazdów jednego i będzie. A jak nie, to my se uważmy,
kogo dobrać...
— Słuszna rada! — przyświadczyło paru.

— Sprawiedliwa! — dodali insi.
— Hej! — przykiwnęli ostatni. — Niech już będzie, jak
bywało dawniej.

I uważając radę za skończoną, patrzeli na Suchaja, co powie. On zaś, nie dając długo na się czekać, rzekł:
— No, dyć dobrze. Sam najlepiej wiem, jak bywało. I mogłoby tak na wieki zostać, po wsze czasy. Jak ojcowie robili i
nieźle było, to po co nam to zmieniać? Ja ino chciał słyszeć od was słowo: jako że sie nie dacie uwieść namowom
tych, co by chcieli świat przeinaczyć i głupim rozumem swoim zastąpić rozum ojców, jako żeście są ludzie oparci i ku
ochronie swoich obyczajów staroświeckich sposobni. Bo wam powiem zawczasu, że sie bez wojny nie obejdzie. Nad-
chodzą już te czasy, o których jest napisane w Proroctwach królowej Saby... Hanuś! — zawołał do piekarni. — Hanka!
— huknął po chwili, aż echo odpowiedziało w osiedlu.
Ale o Harice słychu dychu.
— Kanysi bezskurcyja lata... Ona by wam wszyściuteńko wyłożyła tak dokumentnie, że i księdza nie potrzeba. Kanysi
lata. Nadejdą, powiada, czasy, że syn będzie stał przeciwko ojcu, córka przeciwko matce, a czeladnik przeciwko swo-
jemu chlebodawcy...
— Czy nie tak jest? — szepnęło paru.
— Nadejdą, powiada znowu, takie roki, że sie słońce będzie ćmić jak ta szyba zakopcona dymem, że sie deszcze
będą lały
z nieba bez ustanku jak te potoki z uboczy, a ziemia pocznie rodzić same, samiutkie osty...

4

background image

Orkan W roztokach

— Dyć niejak!
— I nadejdą, powiada w końcu, takie dni okropnego zgiełku, że ludzie od rozumu odchodzić będą. Już sie to po części
sprawdza, choćby i w Przysłopiu. Powstaną, mówi, jakiesi potwory spomiędzy ludzi, co będą ino czyhać na zgubę in-
nych, aby siebie wywyższyć do chwały. La takich ni ma praw ani Boga, ani poszanowania siwej głowy. Udają oni mą-
drość, ale ta mądrość od czarta pochodzi. Bo to są słudzy Jantychrysta! Oni mu panowanie gotują na ziemi... I dużo
jeszcze jest w tych proroctwach godnego, ale sie to nie spamięta wszystkiego, bo pamięć, jak i na starość, maleje.
Trza by to głowy!
— Dyć nie trza lepszej nad waszą — pochlebił Gniecki.

— Zmieści ono sie w niej niemało — poparło kilku.

— Ho! moiściewy! — odparł Suhaj. — Był czas, że mi nie trza było niczego dwa razy powtarzać, a siedziało tak, jakby
na skobel zamknął. Ale to już temu kiełka roków! Dziś człek rozkołatany jak stara sieczkarnia: kręć nią jak chcesz —
nie urżnie, bo już ni ma rzazu. Ale... na czym ja to stanął? Aha, na tych proroctwach... To jest słuszne! Czy sie nie tak
dzieje?
— O jej!
— Zewsząd sie już na ten biedny naród zwierają. A i diabli nie zasypiają gruszek w popiele. O, nie! Oni ta mają swo-
ich usłużników, co im szepcą do ucha dzień i noc bez przerwy... Oni ta mają!
I opowiadał, jacy to są młodzi mądrausze, co się Boga ani żadnej władzy nie boją, a zaufani w rozumie swoim nie py-
tają sie o rady ojców, ale dowodziliby sami, kieby jeno mieli kim. A gazdowie słuchali go uważnie i pilnie, bo też nigdy
stary Suhaj tyle słów na raz nie powiedział, nigdy swego umysłu nie otwarł tak przed nimi na oścież.
— Mało mówiący jest — myśleli — a widać, że jak sie rozgada, to ma co powiedzieć. Już ta nad niego Przysłop ni
miał wójta ani miał nie będzie. Darmo. Kieby tak pożył jeszcze choć ze sto lat! Miałaby gmina niemałe skrzepienie. Co
myślicie!
Takim sie wszędy zastawi, bo jest chłop osadzisty i ma swój honor.
— Nic, ino trza tak zrobić, jakom ja powiedział — ozwał się Szymek, gdy wójt zaprzestał swoich wywodów. — Abo
niech ociec Suhaj dobiera do siebie, kogo chce, abo my...
— Nie, niech ociec Suhaj dobiera! — przerwało paru.
— My nie upatrzymy tak... Trza to mieć rozum i na róż-
ne sprawy. A wójt przecie są już obeznani z tym...
— Hej, bo mieli czas wszystkiemu sie napatrzyć.
— Niech tacy idą — ciągnął Szymek — co ta już bywa-
li nieraz, co im to nie cudne, co sie umieją naleźć i na
radzie i na zwadzie i za stołem i pod stołem... wszędy!
bez wyjątku!
— To jest słusznie i sprawiedliwie powiedziane.
— Co myślicie! — dokończył Szymek. — Tam przecie
są i księża i wieldzy panowie, i sam starosta nawet sie-
dzi! Nie każdemu to jest dano umieć sie naleźć.
— A i wstydu nie przynieść swojej gminie...
— To jest rzecz honorna!
— Ba! To jest honor!
— Ustanówmy se... — począł Suhaj, ale zaraz prze-
stał, bo cień mignął po szybach i szmer sie w izbie
uczynił.
— Kto idzie? — spytał.
— Rakoczy! — szepnęli.
W te razy drzwi przeraźliwie zaskrzypiały i ze sieni wle-
ciały gromkie słowa:
— Niech będzie pochwalony!
— Na wieki wieków... — organem hrubym odezwała
się izba. I podniosły się wszystkie kapelusze, i wszyst-
kie twarze
zwróciły się ku drzwiom, które zwolna przywierał za
sobą śmigły parobczak, jakby żałować począł wejścia
swego. Ale już wartko postąpił naprzód i kłaniając się
kapeluszem wkoło, rzekł: — Witajcie wszyscy.
Odpowiedzieli skinieniem głów; Suhaj tylko nie zauwa-
żył powitania i zdawał się czegoś pilnie wypatrywać za
oknem.
— Tu widzę — rzekł przybyły — jakaś wielka rada. Sa-
miojcowie zacnych rodów. Może jakie rodowe sprawy
macie na uwadze, o których nie trza wiedzieć każde-
mu... Co? To sie usunę.
— Eh, nie — odparł Cichański. — To ino wybory.
— A, to dobrze. W sam raz sie zdarzyło. Bo ja właśnie
myślałem o tym... Trza by sie naradzić. Ale cóż was
tak mało? Któż was to zwoływał?

— Ta ociec Suhaj — szepnął Gniecki.
— Hm... przecie to nie ino wam leży na sercu...
— Rakoczy! — warknął Suhaj, ale wnet się pohamo-
wał i począł mówić spokojnie, zapatrzony w okno: —
Bywają takie sprawy, choć i nie rodowe, o których nie
każdy musi wiedzieć...
— Wójcie! — przerwał Rakoczy. — Ja was nie rozu-
miem.
— Nie dziwota. Jeszcze niemało wody w roztokach
upłynie...
— Czy wy myślicie, że do spraw kraju mają ino prawo
rody mieszać się, nikt więcej?
Spojrzał wkoło po gazdach, ale oni milczeli uparcie.
— To wy sie chwalicie rozumem, a nie wiecie do zna-
ku, jakie czyje prawo?
— Patrz swojego, mojeśty, o insze sie nie trap — od-
rzekł z uśmiechem Domagała.
Ale Rakoczym szarpało rozdrażnienie i gorączka ude-
rzała mu falą do mózgu.
— Słuchajcie! — począł głośno. — Ja sie do waszych
spraw nie mieszam. Prowadzicie gazdowanie gminne
do stu diabłów...
— Co? — podniósł się wójt zza stołu.
— To, że lud sie skarży. Las wyniszczony, drogi zanie-
dbane...
— A kto temu winien?
— Nie twierdzę, żebyście to złą wolą czynili. Nieumie-
jętność wasza więcej złego robi...
— To nas naucz, mądrauszu!
— Ba, kiedy wy ino z rad sie wyśmiewacie i zawdy
trzymacie sie swoich starych praktyk.
— Słuchajcie, co on jeszcze nowego nie powie!
— O, powiem wam: przyjdzie czas, kiedy musicie zdać
rachunek...
— Przed tobą?
— I przede mną, i przed stu inszymi!
Gwałtem się silił, by gniew pohamować. Dużo ciszej
rozpoczął:
— Teraz proszę pięknie, powiedzcie mi, coście tu
wspólnie uradzili. Bo jak o wybory idzie...

5

background image

Orkan W roztokach

— Słuchaj, Rakoczy! — prosił Suhaj dygocąc tajoną złością. — Nie napadaj ty nas wywodami swoimi, ale siedź w
chałupie, kiedy ci dobrze, i czytaj se tam te wszeleniejakie pisma. A jak rozumu lepszego nabędziesz, to nam po-
wiedz.
— Jak o wybory idzie, to wam powiem. Przeszły te czasy, kiedyście tam chodzili po to, żeby kiwać głowami na
wszystko. Dziś już naród zdjął kurzą ślepotę z oczu swoich i przejrzał, i zrozumiał nareszcie, że o prawa swoje sam
sie dopominać musi. Obiecankom ni ma co dowierzać; bo panowie mili są i ładni i gadać potrafią tak pięknie, że sie
serce kraje, ale oni mają swoje interesa, nie nasze. Ich cel, a nasz — to jako dwa końce na jednej miedzy. Oba sie
rozlatują w przeciwną stronę; i jakże sie mają zejść razem? Powiedzcie!... Oni idą kierdelami, a my jak owce zbłąka-
ne, rozsypane po uboczy daleko..: Deszcze nas biją, wiatry ziębią, a my ino wciąż beczymy żałośnie. Gromadami iść
na hale, na te polany wolnościowe! Czyby potok doleciał do morza, jakby ino kroplami spływał? Powiedzcie! Wsiąkną i
zginą, i śladu nie będzie. Nie bądźmyż głupiomyślni ani samojedni. Sił mamy dość, za wiele, ino woli braknie. Ja sie
nie dziwię, że bojaźliwi jesteście, bo starzy. Ale i młodzi staną za waszym powodem, a jak nie, to ich na przód prze-
puśćcie, niech idą. A kto za gminę staje, niechaj baczy, że odpowiedzialność gromadzka na nim cięży. Tu zwołać trze-
ba wszystkich! I młodych, i starych, i rodowych, i nierodowych, bo to wszystko jedno! Każdy rodzony przecie i umierać
musi. Wypowiedziawszy to jednym tchem prawie, siadł na końcu ławy i parę razy przesunął dłoń po czarnych strącz-
kach spadających na czoło. Gazdowie słuchali jeszcze, jakby im coś grało te słowa powtórnie, ale Suhaj wnet prze-
rwał mówiąc:
— Słyszeliście? Jak on to ładnie umie opowiadać...
— Wójcie! — zerwał się Franek — tu z kpinami wara! Bo tu idzie o ludzką biedę, nie o mnie. Na to nie patrzcie, jak ja
opowiadam, ale co opowiadam, weźcie pod uwagę. Ja sie nie uczył słów na pamięć, żeby je umieć płynnie gadać,
alech sie patrzał na tę biedę, na ten nieszczęsny kraj — stąd moja mowa płynie wartko jak te potoki ludzkich łez...
— Słyszane to rzeczy — podjął Szymek — słyszane to rzeczy, moiściewy, żeby sie tacy ludzie najdowali na świecie,
skoro człowiek...
— Widzicie! Patrzcie! — przerwał Suhaj. — Przyszedł nas uczyć rozumu i Bóg wie, co nie będzie nam tu opowiadał...
A tobie skąd zachciało sie ludzkimi rzeczami zajmować — hę? Kto cie do tego upoważnił? pies? My sie bez takich do-
radców pięknie ładnie obejdziemy. Jeszcze ta chwała Bogu dość ludzi mądrych na tej ziemi. Dadzą se radę.
— Co by se nie mieli dać rady? — poparł Szymek.
— Widzicie! Jaki gotowiusieńki! — mruczał Suhaj. — Rządów mu sie zachciało. A tu człek już łbem kręci od trzydzie-
stu lat i przyjdzie ci psiapara z wymówkami przed oczy... Niech jajo kury nie przemądrza! — zawołał głośniej.
Rakoczego już po cichu diabli brali, ale się gwałtem opierał siedząc na ławie. W oczach tylko iskry mu się zatliły i po-
czął świecić. Dopiero gdy Suhaj powtórzył parokrotnie:
— Tak, tak... niech jajo kury nie przemądrza! Wtedy
zerwał się powtórnie z ławy i pobladł.
— I niech płot nie myśli — odparł szybko — niech se
nie myśli, że jest drzewem jak insze stojące, chociaż...
Suhaj owi krew zalała oczy.
— Słyszeliście? — zawołał. — Już nas do płotów przy-
równuje... A tyś co za jeden?
— Rakoczy! — mruknął Franek.
— Cygańskie nasienie... Znamy was, Rakoczowie, od-
mieńce diabelni! Już ociec, już i dziadek twój łeb tak
wysoko dźwigał.
Wojowalibyście z wiatrem, jak nie macie z kim. Tak
wam duszno wśród ludzi, jak pstrągom zamulonym w
piasku...
— To jest prawda, bo duszno psiakrew jak pod zie-
mią...
— To idź! Leć na koniec świata! Kto ci broni? Powie-
trza jest wszędy pełno i tu go nie brak...
— Ale to powietrze zatrute! zatrute! powiadam...
— Kto je zatruł?
— Ci, co nim letko oddychają... co ich nie dławi... —
Każ sie człeku pokropić święconą wodą...

— A wy sie dejcie za życia kanonizować, będzie wam
dobrze...
— Franek! czy ty nie zaprzestaniesz tych dowodzeń?
— Nie, dopokąd mi sił stanie...
— Przewodź! Przewodź! Pnij sie do góry, ale wiedz, że
ten, co najwyżej wylazł...
— Wiem, to na łeb zleci. Ale to musi być stary, że sie
nie zdole utrzymać.
— On zawdy swoje musi mieć na wierchu! — zawołał
Suhaj. — Ty tak, on tak, a nie opuści, nie, bo on mą-
drzejszy nad inszych, choćby to był nie wiem kto...
— Choćby i sam naczelnik Przysłopia... — dodał Ra-
koczy.
— Żebyś se wiedział — trząsł się Suhaj — że ja nie z
takimi gadował nieraz. I nie tacy mnie słuchali.
— Wierzę! Wierzę! — zaśmiał się Franek. — I cesarz z
lokajami na migi nie gada, ba...
— Rakoczy! — wrzasnął Suhaj. — Dużo jeszcze po-
wiesz? — Ino ty sie miarkuj, Franuś — pogroził Szy-
mek.

— Myślicie, że sie was boję, choć-ech jeden? Ale ja tu nie przyszedł z wami bitki stroić... Zwołacie tu całą gminę,
wszystkich, albo nie? Odpowiadajcie prosto.
— Kto nam każe? ty?! — skoczył Suhaj i zachwiał się cały. — Ty nam będziesz przepisowa!, co mamy robić? To już
ni ma ojców ani władzy, ani starszych ludzi! Inoś ty jest jeden mądry, ty... — zadyszał się i nie mógł nijak skończyć.
Gazdowie poruszyli się, powstali z ław, krew poczęła napływać zwolna w ich zasuszone, szare twarze. Franek spokój-
nie stał na środku izby, choć gniew już kipiał w nim, hamował słowa; pięści jeno zaciskał i paznokcie wbijał w dłonie,
gdy mówił: — Rozumu wam nie przeczę. Macie go aże nadto na tutejszą biedę. Ino ten rozum chodzi po jałowcach,
ten rozum, wiecie, głupi jest sam w sobie.
— Co on gada? — pytali się cicho między sobą.
— Wy ino macie przed oczyma siebie! — zawołał głośniej. — Tak, abo swój ród! Niech reszta skąpie marnie, co was
to obchodzi! A wy nie wiecie, że wspólne dobro jest dobrem każdego, że wspólne prawo daje więcej praw! Wyście w
harendę wzięli sprawy gminne i... tak z dnia na dzień... z roku na rok... że... diabli człowieka biorą!
— Gadaj se z wiatrem! — mruknął Suhaj i odwrócił się do okna.
Gazdowie posiedli.

6

background image

Orkan W roztokach

— Szkoda i słów, bo widzę, że to wszystko na nic. Ale wiedzcie se o tym, że ja nie dam za wygraną. I o tym wiedzcie,
ojczaszkowie mili, że sie już zbliża koniec waszej gospodarki. Czas nie śpi, a i ludzie rodzą sie inaksi.
— Może tacy, jak i ty!
— Poznacie wy ich sami. Ale wtedy... biada wam! Lepiej zawczasu zróbcie porachunek ze sumieniem i zawróćcie,
póki czas, pokiela insi nie przyjdą. Bo poderwą z nagła stołki, ani sie spodziejecie. Tak, tak... — zwrócił się ku
drzwiom, a od progu dodał: — To wam prawi Rakoczy. Zapamiętajcie se dobrze...
Wyszedł i trzasnął drzwiami zawierając je mocno za sobą.
— Czego ten człowiek chce? — szepnął Szymek. — Ja bo nic a nic nie rozumiem.
— Słyszeliście! — powstał Suhaj — grozi, że więcej za nim idzie... Nie mówiłech wam? On czas już nadchodzi i bacz-
ność trzeba dawać na wszystko dokoła. Bo diabeł nie śpi, ale swoje robi. Nie po próżnicy wysyła takich Rakoczych na
ten mizerny świat... O, mocny Boże! Dej oświecenie jakie tym ludziom, bo do znaku są głupi... do znaku są głupi...
— Dyć niejak, moiściewy, dyć niejak! — szepnęli.
I zadumał się każdy, zadumali się wszyscy o tym świecie. Co to nie nastaje nowego, jacy ludzie...
— Ano— ozwał się Szymek po chwili — radźmy dalej...
— Radźmy!

3
Franek wypadłszy z izby przechybnął wartko próg, a złość nim trzęsła, gdy szedł po osiedlu ku drodze.
— To są ludzie, to są urzędnicy społeczni! Niech ich wszyscy diabli... — myślał po cichu.
Dopiero za okołem przystanął i zbaczył sobie, że właściwie to miał się jeno z Hanką widzieć, a zobaczył się z całą
radą przysłopską. Myślał więc, czyby nie wrócić do izby, może ona w piekarni... Ale się wnet przekonał, że lepiej nie.
Bo znowu mógłby wpaść i do świetlicy i kto wie, co by jeszcze mogło z tego wypaść. Złość nie pyta, nie waży, ba na
oślep idzie. A czuł ją w sobie aż zanadto. Gardłem się przelewa. Lepiej nie.
— Zobaczę ją niezadługo. Pojutrze święto...
Poprawił kapelusz na głowie i ruszył na dół kamienistą drogą, wzdłuż której równolegle leciał płot wójtowego sadu. Ale
już Franek i nie spojrzał weń ze złości na Suhaja.
— To jest naczelnik! — myślał. — Biednyś ty narodzie!... Głupiś ty narodzie — poprawił — że takim ludziom dajesz
władzę.
Dziś pierwszy raz naocznie przekonał się i postrzegł, że w najlepszą radę wiatr gwizda, a ludzie czynią zawdy, jak im
lepiej. Choćbyś im serce położył na stole, to nie uwierzą, ale gotowi twierdzić, że to wątroba... nie inaczej! Zbaczył so-
bie w tej chwili, że w chałupie u matki mieli raz owcę, która wodziła insze po ugorach, a zawdy jeno ciągła na czyjąś
szkodę. Ale że wełnę miała długą i mleko dość gęste, to żal ją było sprzedać. Niech się pasie. I pasała się krzywdą
ludzką, aże raz wzięła i zdechła bez żadnej przyczyny. Czy się jej urok dostał? — dumali... Ale już późno było odczy-
niać. Z ciekawości bolesnej rozpruli jej wnętrze i znaleźli w nim serce oblane łojem do znaku... Skąd mu to wszystko
stanęło teraz przed oczyma?
— Może i ludzie miewają serca oblane łojem... — pomyślał. — Bo choroby nie uznać, a przecie...
Zadumał się tak idąc koło krzaseł, że nie wiedział, ile już razy schylił się po kapelusz, który mu strącały co chwila roz-
łożyste konary jabłoni. Aż obudził go cienki i serdeczny śmiech tuż koło niego w sadzie.
— Franek!... Cha! cha! cha!... komu sie ty tak nisko kłaniasz?
Stanął i spojrzał ponad krzasła, i rozśmiał się razem.
— To ty, Hanuś?
— Juści ja! Patrzę i patrzę na ciebie, a śmiech mnie porywa. Co dwa kroki, to już: pac!... kapelusz na ziemi. Strasznie
cię te konary nierade widzą.
— Nic se z tego nie robię, kie mnie ty rada widzisz...
— Kto ci to powiedział?
— Hańte ocki śmiejące...
— Nie wierz im, nie wierz, bo one cyganią...
Śmiała się cienko i dziecinnie prawie, a tak szczególnie, że Rakoczemu grał ten śmiech w nim samym, a serce poczy-
nało tańczyć na weselu duszy prawie bezwiednie. Dziwnie, że to on, co śmiechu nie znosił, tak się wlubił w te drgania
jakichś dziwnych tonów; tak mu się rozpływały nerwami po ciele, jak te nitki palące, z płomyków samych wyprzędzio-
ne. Stała naprzeciw niego, tuż przy krzaśle splecionym z tylin. Ręce obie wyciągnęła nad głową i zaplotła je palcami
na cienkim konarze. Chustka jej z głowy spadła na ziemię — niech leży... Warkocze się rozplatały, lniane i długie.
Przewieszała się na wszystkie strony zgrabnie i zwinnie jak łaska na słońcu, umiejąc w sekundzie jednej tak ułożyć
twarz i oczy i barwne spódnice, że patrzącemu zdawała się tęczą mieniącą się bez przerwy, a zawsze wabną i cieka-
wą.

Rakoczy ramiona oba sparł na końcach tylin i przychylony, zdawał się więcej barczystym, niż był. Kapelusz mały

zsunął na zagłowie i strączki włosów czarnych spadły mu na czoło. Białe, słoneczne kółka latały po twarzy wygolonej
czysto i jak z brązu wykutej. W oczach siadały iskry, kiedy mówił — gasły zaś, gdy się zadumywał. Słuchał i patrzał w
nią rad, że ją widzi przed sobą w pogodzie, w słonku, w śmiechu. Chwilami zdało mu się, że świat, w którym on stoi,
to cień, to wieczny cień, a z tego świata, jak z groty zamkniętej, wyziera on przez otwór i widzi w promieniach słonka
ją, tę pliszkę małą... I raduje się serce jego tym widokiem, ale mu jakiś ciągły żal, że te dwa światy takie bliskie, a takie
dalekie... Tak mu się to chwilami zdało, choć ich płot jeno dzielił, nic więcej. Stał pochylony i patrzał w nią, a śmiech jej
dzwonił po jabłoni.
— Nie patrz, bo cię urzeknę!
— Tyś mnie już urzekła... Teraz odczyń! Nowe dzwon-
ki śmiechu.

— Ja nie umiem odczyniać — żaliła się. — Nikt mnie
nie nauczył. Ale powiedz starej Jadze, może co pomo-
że...
— Hanuś! Hanuś!

7

background image

Orkan W roztokach

— Franuś! Franuś! — przedrzeźniała dziecinnie. Śmiali
się jak psotniki dwa pośród jabłoni.
— Co ja mam z tobą biedy! — szepnął.

— Przedaj! Kto inszy nie będzie narzekał...
— Za nic w świecie!
— Ha! To musisz cierpieć..

I pochyliła głowę z taką rezygnacją świętą jak małe jagnię, któremu brata wzięli na ofiarę, a ono widzi i pomóc nie
może. Uściskałby ją za to...
— Przybliż sie — poszepnął — a jak nie, to ja te krza-
sła zwalę i przeskoczę...
— Aha! Do cudzego sadu... wolno ci! Jaki prędki! Za-
stanowił się i posmutniał od razu.
— Dyć to prawda, że sad twojego ojca... — szepnął.

— I mój i mój! — kołysała się na gałęzi. — Kanyś ty
był, Franek? — spytała.
— Byłech u was...
— Co oni tam radzą? Powiedz mi... Bo sie tylu gazdów
naszło, jak na jaki odpust.
— Do wójta.

— Czy ci ociec pedzieli co, żeś taki? No, gadajże, nie patrz tak... Przecie ja ci nic nie winowata. Nie powiesz? — zbli-
żyła się i spojrzała mu w oczy.
— Co ci z tego, choćbych i powiedział?
— Nic, ale ja muszę wiedzieć. Może ci o mnie co nagadali? Nie wierz im, bo oni zawdy cyganią. Ludzie myślą, że jak
wójt, to już musi prawdę gadać. A ja przecie lepiej wiem...
— Nie o to poszło.
— Ino o co?
Franek się zastanowił... Jakby to powiedzieć? Doprawdy, że sam teraz nie wie już, o co im poszło. Zajadłość była, to i
powód musiał być, ale jaki? Wybory... To był niby powód oczywisty, ale poza wyborami setki rozmaitych przyczyn. Za-
dumał się i znów mu się przezdało, że widzi dwa światy, ale insze... Na jednym stoi on, a ten świat: same debrze, po-
toki, urwiska, przez które musi iść ku halom, widnym oku poza widnokręgiem... Na drugim cała rada: gromady ludzi
potracone idą pasęcy się jak owce siwe po ugorach i kręcą się kołem, wciąż powracając na to samo miejsce, skąd wy-
szły; a czasem drzemią usiadłszy na tłoku, jak te jałowce, gdy je mgła obsiędzie i sędzieliną oprószy. To mu się zdało
jakby we śnie, kiedy otwartym okiem patrzał na nią, wyczekującą niecierpliwie.
— I nie powiesz do końca? — spytała. — Zaraz, zaraz...
— Cóż ty tam widzisz? Co tak patrzysz...
— Widzę te przyczyny, dziecko, o jakich trudno pedzieć. — Matko Boska! Jakiś ty czasem dziwny... Ja cię sie pytam,
o co wam z ojcem poszło?
— O to — zawołał gniewnie — że ociec twój chciałby wszystkim nakładać swoją wolę...
— A ty swoją. No, trafiła kosa...
— Tu nie ino o mnie idzie... Zrozumże, Hanuś!
— O, ja se ta sama z nimi dam radę... Nie bój sie!
— Ale tu idzie o całą wieś...
— A ciebie co wieś obchodzi? Widzicie wy? Przecieś ty nie wójt...
Franek wyprostował się, chciał coś powiedzieć prędko, ale się pokonał. Szepnął tylko patrząc w nią z wyrzutem:
— To samo powiedział mi twój ociec...
Widziała, że mu sprawiła przykrość. Ale czym? Na próżno łamała sobie nad tym głowę. Nieraz, bywało, rozgniewa się
w sekundzie o jedno słowo, nie wiedzieć skąd i za co... Już taką chyba musi mieć naturę.
— Bo ja nie rozumiem ciebie, mój Franuś...
— Dajmy pokój. Potem ci to wszystko wyłożę. A teraz i czasu nie mam i...
— Ty la mnie nigdy nie masz czasu!
— Hanuś! — począł serdecznie. — Wiesz przecie, co ja la ciebie...
— Nic nie wiem, nic! — zatykała dłońmi uszy z pustotą dziecka.
Jak się to na takie gniewać? Patrzał w nią, a serce mu tajało i opływało morzem pragnień gorących, rozchodząc się
po całym 'ciele promienisto.
— Moje! — pomyślał prawie. Dosłyszała.
— Nie twoje! — odrzekła przekornie.
— No, to czyje? — A swoje!
Cofnęła się szybko ku jabłoni, gdy on rękę po nią wy-
ciągał.

— Nie dostaniesz! Cha! cha! cha! Nie dostaniesz...
— Muszę!
— Franek! — śmiała się głośno. — Nie rozwalaj
płotu...

Zatrwożył się i spojrzał, jakby rzeczywiście płotowi działa się krzywda, co ją ucieszyło niezmiernie. I on rozśmiał się z
tego, że jej taką uciechę wielką sprawił, choć niechcący. Ale wnet spoważniał i głowę oparł na dłoni, łokieć położył na
krzasłach, dumając nad czymś długą chwilę. To ją drażniło. Lubiała gwar, a cmentarz omijała z daleka.
— Co tak dumasz? — spytała. — Abo mów co przecie, abo jak...
— Myślę — odrzekł — że nie wiem, jako to będzie z nami... — Jako ma być?
— Bo ociec twój nierad mnie widuje.
— Wiem ci ja o tym już od dawna... A ty go jeszcze napalasz do reszty.
— Co poradzę? Kie taka już natura we mnie. Ile razy przyjdzie jaka sprawa, to ja siebie nie widzę, nie dbam na nic...
— A potem żałujesz?
— Nie żałuję, bo niech będzie, co chce — ja sprawiedliwości nie opuszczę, aże do śmierci.
— To sie ze sprawiedliwością ożeń, a mnie dej spokój!
— Chciałabyś mnie ty, jakbych sie z nią rozwiódł? No, powiedz sama...
— E! Co ja ci mam gadać? Ty sam najlepiej wiesz, jak masz z ojcem postępować, coby cię przyjęli. Oni przecie nie są
tacy, jak sie wydają. Ino im trza podchlebić...
— Podchlebiać nie umiem.
— To sie naucz! Myślisz, że ci sie to nie przyda, choćby i na potem?

8

background image

Orkan W roztokach

— No, nie żartuj, lepiej mi powiedz, czy nie gadał co kiedy ociec na mnie...
— Ho, i nieraz jeszcze! Kogo nieradzi widzą, to wciąż będą o nim gadać. Nie po imieniu wprost, ale tak, że każdy wie
dobrze, o kim myślą. I te Proroctwa Saby będą stosować do niego i wszystko złe na świecie... Taka ich natura.
— Żeby ja to ojca mógł przekonać...
— Nie potrafisz. To darmo. Co ja sie im już naopowiadam!
A uwierzą mi? Oni ta mają swój rozum, nie pytaj sie. Wiesz, co by ich przekonało? — dodała po chwili. — To, żebyś
miał gruntu dużo abo jakie pieniądze wielkie...
— Ba! Ja wiem o tym... Ale skądże wezmę?
Pozierała na niego, czy nie powie co więcej, a gdy milczał, spytała prawie obojętnie:
— A jakże z tą połówką? Obiecali ci pono spłat... Dużo to będzie?
— E, co tam gadać! — machnął ręką — ze szwagrem nie poradzi, bo to człek ściśliwy. On by za groszem i do piekła
szedł...
— Taki skąpy?
— Lepiej nie mówmy o tym. Wiesz co, Hanuś...
— Jak to? — przerwała. — On cię odsunął z twojej ojcowizny i będziesz mu darował? Przecie to grzech o pomstę...
— Aleć on mi da...
— Kto wie kiedy! Oddalał cię będzie z roku na rok, a potem... Ty ino o drugich ludziach myślisz, a o mnie to nic!
— Hanuś! O cóż ty płaczes? Przecie ja ci.:. Hanuś! Nie płaczże, bo mi sie serce kraje... Czegóż ty chcesz, moje
dziecko? Powiedz... no czego?
— To mnie... to ja mam za ciebie ciągłe swary w chałupie od ojca... Ty za mnie — to nic! Trafiają mi sie różni ludzie,
sam ociec upatrują coraz to kogo inszego, a ja nie i nie... i dokądże mam tak czekać? Jak ty sam nie stoisz o to...
— Hanuś! Bo doprawdy... Przecie ja ino o tobie zawdy myślę.
— I co mi z tego myślenia?
— A o cóż ci zachodzi? Powiedz...
— Ty wiesz, jak ludzie robią...
— No, nie płaczże już, nie płacz — zawołał z żalem. — Będę robił jak ludzie, kiedy ty tak chcesz... Niech sie już odtąd
wszystko do ciebie stosuje! Wezmę sie do podziału...
— Nie... niech ci dadzą wypłat — szepnęła przez łzy.
— Dobrze, niech będzie i wypłat. Ale ja myślał o czym.
inszym i powiem ci szczerze, żebych cię rad bez gruntu widzieć...
— Golusieńką?
— Tak, bo radbych cię ustroić swoją własną pracą.
— A na ten grunt ociec by sie żenili czy jak? Bo nie rozumiem...
— A niechby zrobili, co zechcą. Mogliby i Cyganowi dać. Ja o to nie stoję. Póki mam zdrowe ręce i głowę na karku...
— Łatwo to gadać, ale...
— I żyć nie trudno, jak sie ma wiarę i miłość przed sobą. Nadzieja sama przyjdzie — uśmiechnął się przy tym. — No,
czy nie? Powiedz, że tak, choćbyś nie wierzyła. Ufaj mi, że co robię, to robię dla ciebie i dla sprawiedliwości ludzkiej
bo tak trzeba.
— A zajmiesz sie tym, o czym gadam?
— Zajmę.
— Zaraz jak przyjdziesz do chałupy? co? — przysunęła się ku niemu.
— Nie wiem, bo widzisz, wybory nadchodzą...
— A cóż ty masz przy wyborach do czynienia? Przecie tam są insi...
— Tak, ale po tej stronie nikogo nie ma, a po tamtej stoi Suhaj... te... chciałem rzec, twój ociec z radnymi.
— I znowu będziesz wojował z nimi i większą jeszcze złość na siebie ściągniesz... Ja nie chcę! Po co ci te strony ja-
kieś wynajdować? Przecie radni są od tego, to niech wybierają. Ty sie nie mieszaj.
— Kiedy muszę.
— Kto cię do tego zmusza?
— Jest, widzisz, taki pan mus, co mi zawdy szepce...
— Opowiadaj se dzieciom takie bajtki!
— Nie gniewaj sie... o, jaka Hanusia brzydka, po-
marszczona!

— Ty! — zawołała w półśmiechu i złości. — Ja ci po-
wiadam, żebyś mnie słuchał! Bo jak sie zgniewam...
— To co?
— Ino nie bądź taki pewny swego...

Niepokój cichy przemknął mu przed oczyma i na twarz od niego padł cień.
— Dyć to prawda — poszepnął — że kochanie wasze jak ten puchy. Wiater wieje, coraz indziej niesie...
— To nie ulatuj za nim, jak cię nogi bolą... ty marudny człowieku! filozofie!... O, znowu patrzy daleko przed siebie... Co
ty tam ciekawego widujesz? Powiedz mi...
— Co...
Patrzał na nią i prostował się jak smrek wiatrem przygięty, kiedy się odgina.
— Słuchaj, Hanuś... ja ci to wszystko wytłumaczę i opowiem przy czasie.
— To już idziesz? — spytała.
— Do wieczora i dłużej stałbych tu przy tobie, jakbych sie nie przymusił odejść. Tak mi nogi powoli wrastają w
ziemię...
— Ej, urósłby też smrek, jakby sie przyjął... ha!...
— Ty musiałabyś jedliczką stać koło mnie blisko, bo inaczej nie ustałbych długo w jednym miejscu...
— O zaś! A jakby mnie kto okaliczył... bolałoby ciebie?
— Ja by cię tknąć nie dał! Pogruchotałbych takiego na miazgę...
— O ratunecku! Nie bądźże też smrekiem, nie bądź i ja niech jedlicą nie będę.

9

background image

Orkan W roztokach

Śmiali się i marzyli o sobie przecuda. Franek zabaczył o swoim odejściu i długą jeszcze chwilę czernił się przy płocie.
Z jabłoni poznikały już słoneczne białe kółka po liściach latające. Cień od okołu padł i zakrył słońcu gęstą zieleń drzew
i trawnik sadu.
— Oj, trza mi iść... — pomyślał wreszcie Franek i wes-
tchnął ciężko nie lekko.
— Jeszcze chwilkę... chwilusię! — prosiła Hanka.
— Co mi dasz, jak ostanę?
— Dam ci jabłek i... czego się śmiejesz?

— Śmieszno mi, że wy nas tak jabłkami raczycie. To
musiało już z matki na córkę przechodzić od prapra-
babki Ewy. No, ostań z Bogiem, a nie kuś ludzi na da-
remno.
— Franek! Mam ci jeszcze coś powiedzieć...
— No

Parsknęła śmiechem, gdy się wrócił, i huśtała się przed nim zalotnie, wieszając ręce po konarach za płotem.
— Żebych ja to mógł dojść! — pomyślał. — Chodź no haw, Hanuś...
— Po co?
— Powiem ci cosi...
— Już ja wolę nie wiedzieć — rozśmiała się. — Jakiś ty mądry!
Zbliżyła się po chwili, ale ostrożnie i zaciskając ząbki śledziła ręce jego, żeby w sam czas odskoczyć. Nie udało się.
Chwycił ją niepostrzeżenie za ramię.
— Franek! Bo będę krzyczeć — zawołała. — Ludzie sie zlecą...
— I opowiedzą po wsi, że całować nie umiesz po cichu, na co ci tego?
— Franek! — prosiła, udając płacz. — Puść, bo mi rękę złamiesz...
Przeląkł się naprawdę i puścił. Odskoczyła z wybuchem głośnego śmiechu, ale i żalem w sercu, że jej tak łatwo uwie-
rzył.
— Nie, to nie! — zawołał odchodząc. — Rada byś ty widzieć mnie tu wnetki. A na despet nie przyjdę.
— Franek! — leciała obok poza płotem.
— Już mnie nie zwiedziesz — szepnął, ale się zatrzymał.
— No, naściże — wychyliła się ponad krzasła — pocałuj, ale tak po swojemu!
Zaszeleściły liście na jabłoni i długo jeszcze chwiały się nad ich głowami, aż wreszcie ucichły.
— Mój!

— Moja!

Ciche szepty i oddechy drżące.

Chwila dogania chwilę, omija i ginie. Cień rośnie, wydłuża się i rozszerza coraz dalej.

Niezadługo Hanka zeskoczyła na trawnik i biegła pośród jabłoni, szeleszcząc spódnicami po liściach wysokich. Co
chwila odwracała twarz ku stojącemu, obiecując niebo całe w uśmiechach słodkich. Już dawno znikła za węgłami
przytykającej do sadu stodoły, a Franek jeszcze stał i patrzał za nią.
— Kogóż ty tak wypatrujesz? — ozwało się z bliska. Zaskoczony tak znienacka, odwrócił się wartko i obaczył
przed sobą Gnieckiego, który suwał kierpcami po przeciwległej stronie drogi wspierając się na kośturze z przyzwycza-
jenia raczej niż z potrzeby.
— Ja myślał, żeś ty już w chałupie — dodał drwiąco.
— A wy już od wójta? — spytał pomijając drwiny. Chciał się dowiedzieć, jak się ta rada skończyła. Zbliżył się więc ku
niemu i począł iść obok wyciągając słowa od starego. Ten też nie dał się długo prosić, bo był człek gwarliwy; a żal.
choć miał do Franka, to nie taki wielki, żeby aż gwarę cofał przed jego obliczem.
— Wójt ma czas — prawił — to niech siedzi. A na mnie roboty czekają ze wszystkich stron. Bo jak sam nie dopilnu-
jesz, choćbyś miał i czeladnika, to już diabli po tym...
— Toście nie doczekali końca?
— Ba, kto wie, kiedy koniec będzie. Gada sie, gada... a tu czas leci, nie stoi, ani sie nie pyta. Każda rada ma dwa koń-
ce. Sam dobrze wiesz o tym. Jak sie ją przetnie, to może mieć i więcej. Telo wypowiesz dwoma słowami, co byś też i
cały dzień gadał. Ino trzeba umieć takie słowa, mieć dar od Boga... bo inaczej to sie człek na wstyd i na hańbę narazi
bez potrzeby.
Franek odczuł przymówkę, odrzekł też natychmiast:
— Każde słowo, moiściewy, jest jak złoto czyste, jeśli pochodzi ze szczerego serca i z dobrej woli. Ale to najczęściej
ludzie mętne mają pojęcie i pochlebstwa biorą za prawdę, a śmiałą szczerość za obrazę. Czy nie tak? Powiedzcie.
— Bywa i tak, czemu nie? Ale też trza mieć i wymiarkowanie, do kogo sie prawi, bo i człek człekowi nie równy, a każ-
dy przecie rad by mieć swój honor, choć jaki taki. Najgorszy dziad, a honor swój w torbie nosi... cóż dopiero pedzieć o
rodowych!
— Kogóżeście ta ustanowili? — spytał Rakoczy.
— Nikogo jeszcze, bo ja poszedł, ale mi sie widzi, że najprędzy Szymka wyprawią razem z wójtem, bo to krewniaki
bliskie, to sie zgodzą.
— A wy sami kogo byście chcieli?
— Abo ja wiem... Niech idzie, kto chce. Ja sie ta nie dopraszam.
— Ba, ale to nie można tak lekceważyć swoich własnych praw, bo któż je będzie szanował, jak nie wy? Przecie tu o
waszą biedę idzie, zrozumcież. Taki poseł ma być obrońcą w sejmie waszych spraw, rzecznikiem waszych żądań i
potrzeb piekących.
— Dyć prawił o tym i Suhaj.
— Nawet ustawy ma prawo układać razem z innymi. To, wicie, trzeba ludzi śmiałych i uczciwych, co by sie nie dali
przeciągnąć na drugą stronę, nie wybierali dygnitarzy, ale swoich ludzi, sercem i duszą przywiązanych do tej ziemi
nieszczęsnej, do tych chałup. Bo inaczej, powiedzcie, po co nam te prawa? Jak my nie mamy z nich korzystać, ino ci,
co swoich mają już za wiele?
— No, dyć prawda, rzetelna prawda — szepnął Gniecki i zastanowił się chwilę. — Ale poradzisz to z ludźmi? Jak i
wójt... No dyć człowiek, zdaje się, oparty. A przecie ja nie dałbych ani złamanego dyszla za jego rzetelność. Bo nie

10

background image

Orkan W roztokach

dziwota! Człek se różnie myśli i nieraz daje sie powodować ku złej stronie z miętkości serca swego i z obawy. Ale naj-
lepiej, żebyś słuchał, co ci tam szepce wewnątrz bezustanku, bo to jest jeden doradca prawdziwy...
— I nieomylny! — dodał Franek.
— No, to my sie zeszli — rozśmiał się Gniecki stając. — A teraz musimy sie rozejść, bo ja haw idę, ku chałupie. Nie
wiem, jak oni ta co robią. Jak nie widzą gazdy nad karkiem,

to robota śpi. Tak bywa... No, ostań z Bogiem, Franuś. A

niech ci nie będzie za przykro, żech sie osobą swoją przyczynił do zniewagi, jaka cię spotkała. Lepiej im ta na oczy
nie właź...
Podali sobie dłonie i rozeszli się w przyjaźni ludzkiej. Rakoczy poszedł prostą drogą, a Gniecki skręcił ścieżyną ku
osiedlom, na lewo.
— Mądry jest, bo jest — myślał o Franku idęcy. — Ale zastanowienia jeszcze ni ma. Ho, i nie wnet będzie je miał, aż
mu sie sadła dobrze za skórę naleje. Takim tak bywa... Z początku chyci ostro, jak ten źróbek zaprzągnięty w jarzmo,
wysila sie i ciągnie, aż mu oczy krwią zachodzą, a potem puści raptem i da folgę przeciągniętym żyłom. Wtedy do-
piero widzi, że on głupstwo ludzkie wiózł, nic więcej. A ono takie ciężkie... ho! Niejeden już siły stargał, próbując je ru-
szyć.
Rakoczy zaś, idąc drogą, na odwrót myślał o nim.
— To jest chłop sprawiedliwy i niegłupi, jak widać, ino ci go bałamucą, a on też, gwoli spokojności, woli im wierzyć.
Myśląc kolejno o nich wszystkich poznał, że właściwie to do żadnego z nich nie czuje osobistej niechęci, nawet paru
dość lubi, jako i Gnieckiego. A wszystkich, razem wziąwszy, prawie nienawidzi, tacy mu się wydają wstrętni w tej gro-
madzie zapleśniałej i szorstkiej. Czemu to tak? Zastanowił się... Przecie to ci sami ludzie. Musi być tej niechęci jakiś
dalszy powód... I przyszedł na to, porównując, że podobnym jest stosunek jego do ludzi, których broni. Jeno stosunek
odwrotny. On ich, tych biednych, razem wziąwszy, ogromnie kocha, serce by im wyjął z piersi i uraczył własną krwią,
a przecie... Każdy osobiście z tych chałupników nędznych, każdy z tych komorników lamentujących głośno jest mu co
najmniej obojętnym. Bo to są ludzie głupi, o swoim żołądku nieustannie myślący, łakomi i zazdrośni, mało co różniący
się od zwierząt innego rodzaju. Aż przystanął na drodze, tak mu się to wszystko dziwnym i niejasnym wydało. Jak to?
Więc nie ma tej miłości, jaką się przechwalał? Może to ino złuda i przekorna upartość serca, a nic więcej?... Zastana-
wiał się nad tym długo, aż wreszcie rozumem swoim pojął jedno: że nie miłuje ludzi, ale ich biedę jakąś smętną, załza-
wioną, włóczącą się po ugorach na wietrze. Po wtóre: że nie czuje nienawiści do nikogo na świecie, ale całą duszą
walczyłby z niesprawiedliwością, kędy się jeno gnieździ — w sercach ludzkich czy na obłokach. Tu się odnalazł w so-
bie, jakim był, i uwierzył w to skwapliwie odkładając przemyślenie na inszy, sposobniejszy czas. Uciecha z wynalazku
napełniła serce jego pewnością większą, uspokoiła złe siły, buntujące się przeciw wojującej duszy... Tak musi być! —
pomyślał. I czuł się zespolonym z armią wielką, której nie zna ani znał nie będzie. A choć tu jest sam jeden — tam
muszą być insi... Gdzie są, to nie umiałby słowami określić. Tam, daleko, na świecie, na szerokim świecie... Czuł ich
tam poza sobą i siły mu rosły. Duma, siostrzyca jego zmarła, dotknęła dłonią czoła jego, aże się wstrząsnął. Jakieś
przypomnienie dalekie wychyliło się jak cień spoza grobu i znikło... Co to mogło być?... Szedł jak w sennej gorączce.
Nie wiedział prawie, dokąd idzie. A mrok już za nim postępował. Kto wie, jak długo tak szedł.
— Napadnie czasem człowieka — pomyślał — pojmie duszę i tak wodzi, jak pijanego we mgle...
Żal mu się zrobiło tego dnia i czasu, gdy odwrócił się i obaczył mrok za sobą idący, ale wnet poznał, że się myli żału-
jąc tych chwil, oderwanych ustawicznej pracy; a poznał nawet i to jeszcze, że większą wagę mają te chwile dla jego
duszy, niż ciągła szarość zajęć rolnych, że po nich serce bije szybciej, myśl swobodniej lata.
— Tak rzadko człowiek daje folgę myśleniu, tak wiecznie w tym tartaku życia sie obraca, że gotów do krzty zabaczyć
o swojej duszy. A ona przecie też ma swoje prawo i dopomina się o nie głośno, potem cicho już i coraz ciszej... Jak
ucichnie do znaku — wtedy człek sie stracił. Nie odnajdzie sie i w tym i w następnym życiu. Amen wieczne i koniec.

Przechodził potem myślą sprawy dzienne, chcąc je utrwalić w sercu, bo czuł, że odtąd już jak potok wartko popłynie
jego życie.
Widział ich znowu zgromadzonych, siebie jednego między nimi, a za sobą wielką procesję sprawiedliwych cieni.
— Nie ustąpię i na krok! Niech sie walka toczy. Będziemy widzieli, kto przemoże. I wiatr, choć jeden, a jak zadmie —
to sie walą buki stare, odwieczne jedle, cały las gnie się ku ziemi przed jego mocą. Nie ustąpię i na piędź, dopóki
sprawiedliwość nie zakróluje nad roztokami. Nie ustąpię.
Zacinał się i zganiał siły oporne jak wiatr, co chmury zewsząd spędza, nim burza wstanie. Czuł ją w sobie, czuł i to, że
spokojność znikła, a bojowanie jakieś targa jego duszą.
— Pocznie sie... Niech sie pocznie! Ja nie mam lęku żadnego. Nic mnie już nie stracha na tym świecie — bo jedno
prawo jest i jeden kościół. Abo sie gmina przeinaczy, abo ja padnę. Rąbanica zacięta. Będziemy to drzewo zbutwiałe
podcinali, aż samo jęknie. Przywali, to przywali. Jedna śmierć, jeden koniec, taki czy owaki... Ino czy ona będzie ze
mną?
Zamyślił sie idęcy, wracając ku niej sercem miłującym.
— To moja radość! To moje wesele słonecznego dnia, to szczęście moje! Wyleciała jak ptaszę z ogrodu, anim ją po-
strzegł. I zaśmiała się głośno rada, że mnie widzi. A ten śmiech jej coś mi przypomina. Czy to nie owiec turlikanie, jak
dzwonią po lesie? Coś podobnego...
Szedł myślami ubocza, a owce się pasły, a dzwonki drobne turlikały wciąż... Rzewność jakaś dziecinna patrzała mu z
oczu i wyzierała na świat przez szkliste łzy.
— Czy ona będzie ze mną? — powtórzył idęcy. — Czy mnie ukocha i mój świat? Bo w inszym ona urodzona świecie,
choć na tej samej ziemi, tu... A mnie z nią razem lekcej żyć, ja bazę, bo już nie będzie takiej pustki przy mnie, zaludni
mi sie świat... I choćby wszyscy zwarli sie już na mnie i nie było w gminie człeka, co by słowem potępienia nie rzucił, a
ona jedna będzie przy mnie — to sie nie zlęknę, to większa siła bedzie we mnie wrzeć. O Hanuś, Hanuś, moje uko-
chanie! Ty ani wiesz, ani przeczuwasz w sercu swoim, jaka mi z ciebie idzie Wielka moc, jaka mi z ciebie idzie słodka
siła, która kazuje iść i iść... i nie ustawać, choćby nie wiem co! Choćby sie na łeb kamienie staczały, choćby sie góry
waliły na drogę! Wciąż bez ustanku naprzód iść i iść... Co ja by począł sam? Już nie wiem prawie ani myślę o tym, bo

11

background image

Orkan W roztokach

se nie zdołam wyobrazić. Darmo. Tak moje życie z twoim sie związało na wieczne trwanie i na wieczny czas. Czy to
już było przeznaczenie jakie, czy ino trafunek ziemski? Nie wiem. Ale wszystko jedno. Jest i jest. Myślałech ci ja, wi-
dząc ulatujących za kochaniem, że to zwariowani ludzie są, światu nie widzą całego przed sobą, ino tę jedne z istot
ziemskich, tę praprawnęczkę Ewy. A ono przecie nie tak jest, nie wszędy i nie u wszystkich bywa tak. Bo jakoż? Dale-
kowidzom oczu nie zasłoni, choćby stanęło nie wiem co, a ludziom ślepym światu nie pokaże, choćby oświecił wszyst-
ko i słońce ku ziemi im przychylił. Darmo! Są ludzie tacy i owacy... Począł iść ku chałupie ścieżyną przez pole, wśród
zbóż rozchwianych dookoła. A mrok za nim postępował szybko i zachodził mu drogę, aż wreszcie wyprzedził go i
ostawił daleko za sobą. Ciemność rozsnuwała się przędzidłem szarym po zagonach, gęste miedze traciły się po jed-
nej sprzed oczu idącego, aż wreszcie poznikały wszystkie. Przystanął na chwilę i obejrzał się. Przesłyszało mu się bo-
wiem, że ktoś nań wołał. Ale to jeno echo puste doleciało ze wsi. Nikogo, żywej duszy nie ma na tych działach. Ko-
smata noc zamgliła huczne roztoki, stłumiła gwar, że słychać jeno bełkoty z dala niewyraźne i szum spadającej po ka-
mieniach wody, jakby gdzieś pod ziemią olbrzymi młyn turkotał, a wiatr przynosił odgłos jego, to silny, to słabszy...
— Gdzieś tam, daleko, huczy młyn; mielą sie sumienia ludzkie na otręby... Olbrzymi tartak idzie bez ustanku, zwolna
piłuje serca na trociny... A wszystkim gazduje śmierć; może zastawić wodę na przykopie, i noc i spokój, oddechów nie
słychać, jakby nigdy nie było życia na tej ziemi... Dziwaczny świat, dziwaczne jego urządzenie.
Dumał idęcy, a widma przeróżnorodne snuły mu się poprzed oczy. Począł się dziwić sam, że świat mu się czasami
przeinacza, jakby miał różne oblicza w różnych chwilach jednej i tej samej doby. Co to w tym? Nie mógł se nijak wytłu-
maczyć. Wiedział przecie dobrze, że w chwilach wieczornego zadumania, kiedy oczy utopi w nieprzejrzanym mroku,
jakiś tajemny robak wkrada mu się w duszę i podgryza niewidomie moc, zatruwa siłę i czyni w sercu jego cmentarz,
na którym grzebie to, co przez dzień żyło. I czuł, że w takich chwilach coś w nim się odzywa, coś, co we dnie drzema-
ło zgłuszone hałasem, a dusza poczyna się jak ptak trzepotać, bić o ściany słabymi skrzydłami i wyrywać się do tej
pustki, która wiedzie w nieznane, dalekie... Co to może być? Sam już nie wiedział, jak sobie tłumaczyć, skąd to przy-
chodzi, gdzie się to podziewa. Może przynosi noc, a płoszy słonko. Ta noc, co świat zapełnia strachami, to słonko, co
strachy wygania... Potarł czoło swe dłonią i uczuł, że jest rozpalone.
— Za dużo na jeden dzień — pomyślał. — Może się różnie przezdawać.
Obejrzał się jeszcze na wieś pozostawioną w dole, skąd patrzyła ku niemu czarno-wełnista noc migotliwymi światełka-
mi okien, i przyspieszył kroku, by dojść do chałupy schowanej pod Groniem, nim się do znaku sczernią pola, nim się
niebo zmrokczy na zachodzie, gdzie jeszcze cień od zorzy słonecznej błądzi i szukając rodzicielki, co za słońcem
zbiegła, spogląda: to na ziemię, to pod skrzydła chmur. Szedł wartko, odganiając zalatujące myśli, i dyszał głośno, co
w tej pustce wydawało mu się, jakby ktoś pędził za nim. Ścieżyna wiła się i podnosiła coraz wyżej krzyżując się z jezd-
ną drogą, wiodącą w osiedle. Kiedy dochodził ku chałupie i sad już mógł rozpoznać przed sobą, zdało mu się, że ktoś
od pola zasłonił okno świecące. Zdziwił się, kto by tak wielki w sadzie stanął, żeby cień od niego padał na szyby...
Cień to bowiem nie gruszy ani stojących śliw, lecz wyraźnie głowy ludzkiej w kapeluszu chłopskim. Zaciekawiony po-
wstrzymał oddech i szedł cicho po trawniku zginając kolana, by nie spłoszyć tej mary i zobaczyć naocznie, czy ma cia-
ło... w istocie! Skoro już był blisko, widział dokładnie postać małego chłopiny, uwieszonego na ścianie i paprzącego
pilnie w okno, skąd światło biło promieniując po liściach jabłoni. I widział, jak ta postać jakby przeczuła, ze ktoś idzie
— bo usłyszeć nie mogła żadną miarą, gdyż bardzo cicho stąpał — odwróciła twarz zalęknioną i spojrzała w mrok, a
dwoje oczu zaświeciło zielonawo, podobnie jak oczy łasicy ukrytej za strzechą; raptem zesunęła się na ziemię i po-
mknęła w sad. Franek przeczuł, choć nie poznał, kto to może być i coś w nim zapłakało litością ogromną.
— Jasiu! — ozwał się półgłosem. — Czemu ty uciekasz? Zaszeleściały wiszące ponad ziemią liście i stanął przed nim
człowieczek nieduży.
— To ja... — szepnął nieśmiało.

— Wiem... Czego się boisz?

— Myślałech, że to szwagier wasz nadjechał z lasu... Bo ja, wiecie, niechcęcy, przechodząc, z ciekawości zajrzał. A
ludziom mogłoby sie zdawać, że ja...
— Nie sprawiaj sie przede mną — przerwał Franek kładąc dłoń na jego ramieniu.
Stali obok siebie długo nie mówiąc nic, nareszcie Franek uczynił krok przed siebie i poprosił zwyczajnym głosem: —
Chodź do izby...
— O nie, nie, nie! — zaląkł się. — Darujcie, ale nie mam czasu. Cały dzień zbawiłech przy robocie, od samego rana,
od świtu. Robi sie ludziom to i owo i zejdzie do nocy. Tatuś w chałupie oczekują, trza iść, zaśpiewać jaką pieśnię, bo
im sie ta cnie... Ja, wicie, zawdy śpiewajęcy żyję, nie przymierzając: ten kos, co po lesie gwizda.
Mówił nerwowo, zalewając gwarę gorączką wielką, szklącą się w oczach migotliwie, jak rosa o mroku. Nie namawiał
go już Franek.
— Skoro nie masz czasu...
— Nie mam, nie, ani chwilki! Bywajcie zdrowi, a wybaczcie, a nie dziwcie sie niczemu na świecie...
Ścisnął dłoń Rakoczego i pomknął sadem na ogród niedawno skoszony. A gdy cień jego znikł w chodniku pomiędzy
zbożami, zastanowienie litosne objęło serce Franka.
— Niczemu sie nie dziwię, ino temu, za co ten człowiek pokutuje...
I przez krótki czas, gdy obchodził chałupę dokoła, by do drzwi trafić, przybaczył sobie nie tak dawne lata, gdy ten mały
człowieczek był u nich w chałupie jakoby swój. Pracował przez dzień, a wieczorem siadał i patrząc w Zosine oczy
opowiadał bajki albo śpiewował pieśni, jakich nikt nie umiał. Od niego to, dzieckiem jeszcze będąc, ponauczał się Fra-
nek śpiewów, które mu po dziś dzień w pamięci grają. A odkąd zapamiętał, zawdy wszyscy w chałupie nazywali go
Jasiem, ludzie zaś po wsi mieli go za głupiego. Mały był już od czasu i nijak nie mógł róść, podobnie jak ten smreczek,
gdy mu się w młodych latach zerwie zielony wierch. Z latami, kiedy inni starzeli się — on smutniał i wiecznie jednako-
wą, pacholęcą zachowywał twarz.
— Ktoś winien skonu skarlałego smreczka, ktoś, co zielony oberwał mu wierch...
Z tą myślą gniewnie popchnął drzwi przed sobą i znalazł się w oświetlonej izbie.
— Witajcież — ozwał się cienki głos kobiecy. — Myślałach, że cię nie ujrzę przed nocą, tak cię cosi stronami wodzi.

12

background image

Orkan W roztokach

Franek nie odpowiedział nic, zdjął kapelusz i usiadł ciężko na ławie. Rękawem ocierał spocone czoło, odgarnując pal-
cami opadające strączki włosów.
— Mojego też nie widać. Pojechał do lasu... Żeby go ino nieszczęście nie spotkało jakie, broń Boże.
— Siostro! — zawołał Franek. Lecz wnet się pomiarkował i nie dodając więcej ani słowa opuścił głowę nisko i oparł ją
na dłoni.
Siostra zaś pytająco patrzyła na niego, a nie słysząc nic więcej zaciekawiła się niemało i bliżej podeszła.
— Miałeś cosi powiedzieć...
— Nie.

— Możeś głodny, bracie?
— Abo ja wiem!

Stała jeszcze chwilę przy nim czekając daremnie.
— Taka z tobą zawdy gwara... — szepnęła z wyrzutem i odwróciła się niechętnie ku nalepie.
Franek po chwili, gdy przechodziła obok niego, wyciągnął rękę po jej dłoń i zmęczonym głosem wyszeptał:
— Przebacz mi, siostro, bo ja czasem dziwnie z tobą gadam. Ale jak człowieka myśli opadną...
—Ja wiem — odrzekła — bo ty ino tymi myślami żyjesz nie dbając na to, że człek, to nie para. I płanetnicy, a przecie
jeść muszą.
— A ja żaden płanetnik. Choć, kto wie...
— Bójże sie Boga, Franek, nie pleć takich rzeczy. Abo ja cię nie kąpała w poświęcanej wodzie?
— Ale ta woda była z potoka?
— No, jakże...
— Może sie w niej kąpała jaka płanetnica...
— I cóż to płaci? Święcenie zawdy czary odżegnuje...

— A jak ostały na dnie? Boś musiała po wierchu ino
kropić.
— Kanyby zaś!... Przecie sie woda mąci... — Oj, Zoś-
ka! Zośka!

— Nie turbuj sie nic... Ino tak żyj, jak ludzie żyją. Trza mieć uwagę na się przecie... no bo jakże?
Tłumaczyła mu długo, jak powinien żyć, a on słuchał, nie słysząc ani słowa z tego; melodia tylko cicha jej głosu mięk-
kiego snuła mu się po sercu niby pasma lnu. Odpoczął, potem wieczerzał razem z nią, bo szwagier jeszcze nie nadje-
chał, a mała siostrzenica spała już od dawna na maminej pościeli w izdebce. Powieczerzawszy, niedługo siedzieli, bo
siostrę nadlatywał sen. Poszła do izdebki, a Franek wyjął z półki świecę, zapalił i rozciągnąwszy się na równej słomie
sięgnął po książkę na ławę za łóżko, bo zwykł był czytać o tym czasie, kiedy wszystko spało. Nie mógł jednak tym ra-
zem przykuć uwagi do czerniących się przed oczyma rządków. Myśli chodziły samopas i nie dały się pozganiać żad-
nym sposobem; a gdy przystrzegł się na nie, by je pasterskim przykazem zegnać w jeden kierdel, rozpierzchły się po-
między drzewa o dziwacznie poskręcanych konarach lub furgnęły jak stada ptactwa na jesieni, kiedy się je, obsiadłe
na ugorze, znienacka podejdzie. Nie mógł sobie dać rady z tymi latawcami. Za krótki czas obleciały powrotnie cały
dzień przeżyty od rana i zawracały zwolna, kołując nad każdą chwilą czynu, jak te zgłodniałe orlęta zataczające kręgi
coraz większe nad miejscem wypatrzonym z góry. Przeżywał wszystko powtórnie w gorączce daleko większej. Był w
gromadzie u wójta, ścierał się zajadle nie ustępując ani skiby ze swojego świata. Potem z Hanką się spotkał, ze swoją
Hanusią. Droższą, mu teraz jeszcze była, niż tam, przy tym sadzie. Wyciągała do niego ręce i obejmowała go za szy-
ję, przeginając się i turlikając białymi ząbkami, jakby paciorki szklane przesypywał po zgładzonych kamykach w rozto-
ce. Gorąc uderzał mu do głowy i zarngliwał oczy. Uciekał od niej ugorami prosto ku chałupie. Obejrzał się, a z dołu, z
cichych roztok ła za nim wyciągając ku miedzom włosiste, szare łapy — kosmata, czarna noc... Umykał przed nią i
spotkał w sadzie przy chałupie... dziwaczne spotkanie... Jak on to obojętnie tłumaczył... Niechcęcy — powiada — zaj-
rzałech w okno, czy sie świeci, co tam ludzie robią...
— Prosta ciekawość... Uwierzyłoby stu ludzi... powinni wierzyć! Wierzą w bajtki sto razy więcej warte śmiechu...
Otrząsnął się i podniósł głowę, zdało mu się bowiem, że ktoś za oknem płacze. Ale nie. To wiatr porywa śpiew daleki i
przeciąga w płacz. Słuchał oparty na łokciu i oczy mu się uśmiechały do znajomej melodii z dziecinnych swoich lat, a
twarz rysowała się ostro na pościeli i drgała żalem, gorzkim, żalem nad czyjąś niedolą. Wiatr uderzał o szyby i zawie-
wał śpiew daleki, wyraźne słowa...
Oj, sługował ci ja, Zosiu,
Bez niejedną wiosnę,
Powiadałaś: „Będę twoją,
Jak ino urosnę..."

I urosłaś taka śmigła,
Jak jedlica w borze,
A ja zmalał jak ten smerek
W skalistym ugorze...

Oj, co mnie też przesadziło
W to samotne pole!
Wysłużylech tobie szczęście,
A sobie niedolę...

Wiatr uderzał o szyby, jakby chciał obudzić śpiących, by lepiej słyszeli.
— Zośka! Słyszysz? — ozwał się surowo Franek.
W izdebce powstał szmer i odrzekł niewyraźny głos kobiety sennej:
— Zdmuchnij świecę, bo ta łazęga myśli, że ja nie śpię, i nie przestanie do rana zawodzić... Mój nie przyjechał jesz-
cze?
Frankiem zatrząsł gniew serdeczny. Już miał dla niej goryczne słowo na wargach, opanował się jednak prędko i nie
rzekł nic. Długo leżał bez ruchu dumając nad różnicami serc z jednej urodzonych ziemi.
— Nie warta jego śpiewu — szepnął wreszcie. — Niech i on sie wyśpi... Choć może przez tyle roków oduczył się
spać.
Powstał i zgasił światło. Za chwilę przemknął koło ściany szmer, a za nim szelest. A potem wszystko ucichło.

4
Nazajutrz, nim słonko wyszło, zerwał się Franek z pościeli, zarzucił biały serdak na ramiona i wyszedł przed sień na
osiedle. Niedaleko była studzienka nieduża, gdzie owce pijały wodę wracając z pastwiska. Poskoczył ku niej, nachylił
się i czerpał dłońmi zimną wodę chlustając na twarz, na włosy, na odsłoniętą szyję. Parskał przy tym głośno, jak pła-
wiący się w rzece młody źróbek, gdy mu się nozdrza zalewają wodą. Potem rękawem lnianej koszuli przetarł oczy i
obejrzał się po świecie.

13

background image

Orkan W roztokach

— Prześliczny ranek! Cudowny się zapowiada dzień — pomyślał. — Trzeba wygnać owce, niech sie o chłodzie napa-
są, bo przed południem będzie gorąc i upał słoneczny.
Nie poszedł już do izby, żeby przetwieraniem się nie zbudzić szwagra, który późno wrócił, ba ruszył prosto ku owczar-
ni i odsunął wrota. Wysypały się owce rozespane, jedna za drugą. Zajął je i pognał poza izbę na starą koniczynę. Szły
przed nim wolno siwe owce stare, córki ich wybiegały raźniej, potrząsając kędziorami skręconej wełny, a jagnięta ba-
wiły się przeskakiwaniem płotów, których nie było. Gdy stanęły na zagonie ściętej koniczyny, nie od razu chwyciły się
paszy, lecz pozierały po sobie, z niedowierzaniem oglądając się na Franka, czy ich dalej nie popędzi, czy to rzeczywi-
ście dla nich ta przednia strawa, o której nieraz myślą na ugorze, jak o czymś bardzo słonym; bo u nich sól — to kwiat
słodyczny smaku. A widząc, że ten wielki pasterz jest na nie łaskawy i nie myśli gnać ich dalej na ugorne pustki, po-
myślały, że dziś musi być wielkie święto, dzień, w którym wszystko wolno, i roześmiały im się oczy weselem szczę-
ścia. Wartko też, by nie utracić dobrej chwili, rozbiegły się i poczęły skubać listki omoczone rosą. W początku rwały z
krają, nawet razem z trawą; potem już rozwydrzone, ostawiały inne liście prócz koniczynnych; na koniec i to im się
sprzykrzyło; wybierały tylko duże listki pomijając mniejsze. Stał przy nich Franek bez odzienia prawie i nie czuł poran-
nego chłodu, lecz rzeźwe drganie krynicznych strumieni we wszystkich splotach żył. Czuł w sobie siłę, moc potężną
życia, smreka by złamał jak uschniętą trawę, stu chłopów mógłby przerzucić przez dach. Dziwił się mocno przyba-
czywszy sobie, jak on to wczora wlókł się, chwierutany smutkiem, przez hańte działy. Dziś by je przebiegł jak rogacz
spłoszony, po trzy zagony przeskakując naraz... Ale to czasem nadejdzie płaneta, niby chmura, co się na pogodnym
niebie urodzi z obłoków parnych, i obsiędzie nagłą duszę człowieczą, i osłabi ciało do znaku. Patrzał w doliny i widział,
jak roztoki się budzą, jak się powoli rozrzedza i niknie mglista sreżoga , jak szare pola nasiąkają barwami przeróżnych
odcieni i zbliżają się ku niemu krajobrazy czyste, świeżości pełne i uroku. Ludzi jeszcze nie widać, ale dymy wysnuwa-
jące się pasmami z dachów świadczą, że już powstali. Obejrzał się na swoje osiedle i tu równie obaczył siwy dym wi-
jący się leniwie, miękko po wilgotnym dachu. Słońce stanęło czerwonym kołem na lubomierskich szczytach i można
było patrzeć w nie bez mrużenia powiek. Zwolna kolisty ogień martwy rozpalał się w ognisko żywe i wnet buchnął pło-
miennym żarem, białym od skrzących skier, rozsypujących się promienisto na wszystkie strony. Ta przemiana tarczy
słonecznej, choć ją Franek nieraz i dłużej oglądał z wysoko położonych polan, zastanowiła go i teraz, gdy stał duma-
jąc, obrócony twarzą ku wschodowi. Żywy odblask ozłocił stojącego kładąc smugi różowe na ubiór jego pasterski i
ożywił brązowe oblicze rzucając na nie krwawe odcienie, załamujące się ostrymi liniami w jasne i ciemne płaszczyzny.
Głowa jego stała się podobną odzieniu czarnych jagniąt, kiedy wyjdą z kąpieli, a wełna ich od mroźnej wody powije się
w pukle i długo świeci kropelkami nieobeschłej rosy; włosy bowiem, nie nakryte, poskręcały się swobodnie w połysku-
jące stalą strączki, na których kołyszą się i błyszczą ogniem górskiego kryształu niestrzepane krople studziennej
wody. Stał w krwawym blasku wschodzącego słońca jak młody bóg pasterski, stojący posągiem na polanie urocznej
wśród drzewnej zieleni i osiwiałych poranną rosą traw. Stał pełen swobody pierwotnej, a żyłami jego ciała szedł pło-
mień życia gorącego zapalając rozkwitłe siły i stusmrekową moc.
— Świecie mój, świecie! — powtarzał w koło, nie umiejąc wypowiedzieć słowami tych pieśni, co w sercu jego dzwoniły
rozgłośnie na cześć złotego słońca, na chwałę świętej ziemi.
Nigdy nie czuł się tak pewnym, że naprawdę żyje, nigdy nie czuł w sercu swoim takiej świeżej mocy, jak w tej chwili
porannej, kiedy słońce wstaje, kiedy ziemia przeciera oczy wilgotne od błyszczących ros, a one iskrzą się jak blaski
przecudnych kamieni.
Spojrzał w roztoki zagłębione... Obaczył jasne smugi, niby miotły ogniste związanych promieni, jak rozmiatają mgły
obsiadłe nad wodą i rozgarniają mrok płowy, kosmaty, który cofa się przed nimi, przypada w rozpadliny wąskie, a zna-
leziony, mknie chyłkiem popod strome urwiska, czai się i posuwa ku lasowi, gdzie ma ojczysty ciemny gmach —
smrekowe świątynie... Obaczył sady ozłocone, jak wieńcami przetykanymi czerwienią otoczyły osiedla odymione...
Obaczył drzewa jesionowe, osiadłe na kępach, zagony wąskie, zbożem tkane, przeróżną zielenią, która się mieni za
podmuchem pieszczącego wiatru, niby równe zwierciadło stawu zielonego, załamujące światło żywe taflami złotymi. A
gdy szedł wolno znużonym od blasku okiem przez sine pola, zdało mu się, że widzi, jak promienie słoneczne czeszą
złotym grzebieniem zadzierzysty len.
— Cudny ten świat! — pomyślał. — Przepiękne jego malowanie... Kto je zrozumie? Kto je widzi? Ani jeden człek...
Obejrzał się po całej wsi. Nikogo.
— Pochowali sie w tych norach swoich jak podziemne krety. Przywykli do tej ziemi, grzebią w niej jak te myszy polne
szukając życia. A to życie tak niedaleko!
Poczuł rozkoszne drgnienie serca, jakby w nim odezwało się to życie zaklęte w nim.
— Na świt! Na świt!
Jak ranny ptak w gęstwinie, tak w głębokościach serca jego śpiewało narodzone życie.
— Na świt! Na świt! — grały zbudzone pieśni dookoła.
Rósł szczęściem swobody ponad ziemię, olbrzymiał i czołem prawie sięgał ku obłokom. Poczuł w chwili tej rozpętania
duszy, że człowiek jest potęgą, której nic nie zmoże; nawet śmierć zdała mu się złudą, marą jakąś bezsilną, która po
nocy straszy.
Niczego i nikogo w chwili tej nie pragnął, jeno serca jednego spośród ludzi, które by za nim szło w płomienne życie...
Poniósłby owo serce nadpowietrzną drogą, jak orzeł niesie ptaszę małe, które mu na skrzydle usiędzie i z ufnością
powierzy swoje życie królewskiej opiece. A jak lot orła niosącego ptaszę słabe ku niebu zdumiewa pisklę śmiałością
swą i mocą rozpędu — tak droga jego prędka płomiennej wędrówki zbudziłaby podziw szczery i wiarę ufności w ser-
cu, które mu się powierzy na życie i śmierć...
— Nie ma jej tu koło mnie — myślał z żalem — tej mojej okruszyny słodkiej...
Tęsknicą wyrywało mu się serce ku niej, pragnąc i wołając na próżno. Ani wie, ani słyszy, kto ją wywołuje na słońce,
na polanę ową jasną, gdzie rozkosz kwitnie i życie szczęśliwemu człowiekowi gra przedziwne pieśni.
— O skarby moje! Zaklęte w dusznej piwnicy, strzeżone wiecznie przez te sługi, przez tych małych czeladników po-
wszedniego życia.

14

background image

Orkan W roztokach

Uczuł żal do niej, a do ludzi gniew. Bo zdało mu się, że widzi jagnię, które pasterz niebaczny zapędził w cierniaki. Za-
plątało się niebożę i nie może wyjść. Patrzy ino oczyma żałosnymi w nieporadnym smutku. Żeby tych ludzi można
było dosięgnąć, pokarałby ich jak tego pasterza. Ale to jagnię samo wino swojego nieszczęścia. Zbliża się i podcho-
dzi myślami ku niemu, a żal taje i tkliwość serce zalewa mu zwolna. Maleństwo takie...
— No, czemużeś się zaplątało? — mówi już miękko i bez żalu prawie. — Co ja mam z tobą utrapienia! kłopocie mój...
Duma, jakby ją tu odwikłać z tej sieci niewidocznej, która może szarpaniem długim zaciągnąć się tak, że włókna ostre
dostaną się w krew i zatrują to serce młode na wiek wieków.
— Bo to życie kłamliwe gorsze od bożej męki... Wiedział o tym od dawna patrząc się codziennie na kupięctwo świata
ludzkiego.
Zwolna dumając począł roztaczać sny zakwitłych myśli, jak roztacza się pokosy wonnych traw na łące leśnej, skoszo-
nych dziś o rannym słońcu po rosie. I jako pasterz bawiący przy sianie, który wie, że pogoda nie zmieni się prędko, z
rozkoszną niedbałością przetrząsa pokosy, a niekiedy senny spocznie i nurza się w odurzających zmysły ziołach —
tak i on zwolna i leniwie roztrząsał w myślach sny tęczowe wiedząc, że czas budowy planów nie wnet się zachmurzy.
Snuł przeróżne sposoby porwania Hanusi i uprowadzenia jej w świat nieznany, daleko od ludzi. Czy ona sama ze-
chce, czy się zgodzi, o tym nie myślał nawet małej chwili. Wiedział, że miłując go tak bardzo, na wszystko przystanie.
Przecie to jej zbawienie i wesele życia. A myśląc o tym życiu z kochaną Hanusią czuł w sobie siłę podwójną do walki z
głupotą, gazdującą w narodzie biednym.
— Otrzęsie sie to wszystko jak gruszki przejrzałe. Drzewem ruszyć, a posypie sie na ziemię osiwiały grad... Jałowce
zgniłe, w cieniu wyrośnięte, nie będziecie wy udawać lasu, niech wam sie nie śni!
Ani widział zadumany, jak po trawniku od izby przytoczyło się ku niemu nieduże bobo. Postrzegł je dopiero wtedy, kie-
dy usłyszał z bliska szepleniący głos: — To ujek pasie tak raniutko? Cie, cie...
Roześmiał się z przemądrej siostrzenicy, udającej zawczasu gospodynię setną.
— Wujek pasie — powtórzył — a Marysia śpi?
— Ale! — zaprzeczyła od razu. — A kto przy ujku stoi?

— Cyganka jakaś mała, cyganeczka...
— Nieprawda! to ja!

— To ty? to ty?... — dziwował się, a potem sięgnął po nią i uniósł lekko w obu dłoniach huśtając w powietrzu.
Bardzo była temu rada, śmiała się rozkosznie i trzepotała rączkami jak ptaszę. Słaniała się zataczając, gdy ją na ziemi
postawił, i zamiatała rosę nieobeschłą bosymi nożętami.
— Pomąciło mi się w głowie — mówiła żałośnie, by śmiech wywołać na twarz wujka, co jej się udało.
Pomknęła potem za owcami, które się porozchodziły daleko, zagnała je wartko, a wracając wolno, uważnie podnosiła
stopy i szukała czegoś pilnie po ziemi. Schylała się przy tym często, zrywając paluszkami liście koniczynne, pozierała
ukradkiem w stronę wujka i śmiała się po cichu z oszukaństwa swego. Ostatnio zerwanego nie upuściła na ziemię jak
poprzednie, lecz zamknęła go szczelnie w dłonie, piąstki obie schowała za siebie' i zbliżając się z uśmiechem skrytym,
zagadnęła wujka swego niby od niechcenia: — Kto pierwej najdzie szczęście?
Rozbawiła szczerze Franka ta przebiegłość kobieca u dziecka i pomyślał sobie zaraz: — Gotuje się komuś bieda na
tym świecie... Oj, niemały los! Nie chcąc jednak płoszyć prędko wesołości pustej, postąpił parę kroków na zagon i
schylając się udawał, że pilnie szuka tego szczęścia, a nie może znaleźć. Marysi aż łzy w oczach stały od śmiechu i
szczęśliwości wielkiej; nie mogła już wytrzymać dłużej, by nie parsknąć głośno i nie zdradzić się przed wujkiem.
— Ja już mam szczęście.

— Pokaż! — zawołał z uśmiechem.

Podbiegła i wyciągając naprzód obie skurczone piąstki pytała się:
— W której? Niech ujek zgadnie, w której ręce szczę-
ście?
— W tej...

— A nie!
— To może w tej...
— A nie!

Śmiała się coraz głośniej i tańczyła przed nim podrygując na palcach. Pobłażliwie przebaczył to niewinne kłamstwo,
ale chciał się przekonać.
— Otwórz obie ręce — powiedział.
Posłuchała i zaraz otworzyła piąstki radując się teraz jego zdumieniu. Próżne obie...
— Po coś wujka cyganiła? — zganił surowo.

— Bo mam!

Patrzyła nań filuternie, przeginając się radośnie z uporną miną. Teraz dopiero, gdy koszulka jej rozchyliła się, wujek
dojrzał szczęście: cztery listki koniczynne, przylepione wilgną rosą do piersi. Zasmuciła się, że je odkrył — i szczęście
jej prysło. Zadumał się i on, bo z tej psoty urodziły mu się dziwaczne myśli.
— Szukamy szczęścia... Kłamstwo nas prowadzi. Niewinne kłamstwo i pustota...
— Maryś! — doleciał ostry głos od chałup.
— Ujku — szepnęło dziewczę zalęknione — bo mnie kazali iść po was, cobyście gnali do śniadania.
— Teraz powiadasz?

— Zabaczyłach se do znaku, ale to nic...

— Idziemy zaraz! — odkrzyknął wołaniu. — Pozganiaj Maryś owce, bo i one, widzisz, napasły się i poczynają szukać
szczęścia...
W chałupie już oczekiwano Franka od chwili, kiedy Marysię wysłano po niego. Musiał ją bronić i wymawiać przed sio-
strą, bo inaczej nie obeszłoby się bez krzyku i głośnych zawodzeń. Skończyło się na tym, że jej matka zapowiedziała
święcie za najbliższe przewinienie podwójną karę.
— Chwała Bogu i za to, nieszczęścia nie było — pocieszał ją wujek wywołując na załzawione oczka śmiech. — A co
zaś będzie jutro, to już dziś naprzód nie ma czym się trapić. Każdy wie, że musi umrzeć, a nie martwi się. Poleciała-
byś lepiej na grządkę i wypleniła mlecz, bo ci do znaku te kwiatki zagłuszy. A sadziłaś je swoją własną rączką... Nie
pamiętasz? co?
Usłuchało dziewczę dobrej rady i strzeliło prosto w pole, a w izbie nastał spokój nie zmącony ni jednym słowem. Bo i
Jędrzej, mąż Zosin, Rakoczego szwagier, milczkowatego był usposobienia i z natury nie lubiał dużo gadać. Było co
robić — robił, było co do jedzenia — jadł, ale mówić poczynał dopiero wtedy, jak mu co dokuczało. Inaczej nie odzy-
wał się lekkomyślnie, szanując słowa, jakby ich nieduże posiadał bogactwo w tej głowie, z grubsza ociosanej i nie wy-

15

background image

Orkan W roztokach

gładzonej należycie ze wszystkich stron. Karby na niej były nierówne, jakie się widzi nieraz na bukowym pniaku, pona-
cinanym rąbanicą tępą i wyszczerbaną. Twarz mu się łuszczyła jak ta kora zeschnięta na drzewie, ale ino podczas no-
wiu, kiedy indziej nie. Był to człowiek zwyczajny, jakich setki żyją w tych roztokach, zamyślony o jutrze i zajęty pracą,
poza tym nie widzący nic, nawet niebu nie mający ochoty przyjrzeć się, czy podparte czym, czy samo na powietrzu
wisi. Do gminy się nie mieszał, bo powiadał, że tam są głowy do tego stworzone; gmina też niewiele więcej o niego
dbała, powołując go ino do opłaty albo do wyboru wójta, jak padło. Czuł jednak stanowisko swoje niepoślednie śród
zagrodników całego Przysłopia, bo choć sam był rodu nijakiego, jako że się zwał po ojcu Niepilak, wszelako dostał
żonę z familii godnej, o której gadki chodzą pomiędzy narodem. A Rakoczemu teraz przyszło na myśl, czemu ten
człowiek, nie kto inszy, jest akuratnie jego szwagrem. — Miała też co Zośka wybrać. Jakby już taki straszny brak było
chłopców i ostatek świata. Wspominała nieraz matka ze łzami słowa ciężkie ojca nieboszczyka, jak biadał umierając,
że to osiedle jego dziadów przejdzie w niepile ręce... I dziwnym losu trafunkiem gazduje na tym gruncie rodzony Nie-
pilak, a on, Rakoczy z ojca i pradziada, musi po świecie wyszukiwać miejsca, gdzieby mógł owce chować i wypasać
woły. Dziwaczny los, zrządzony przez babskie rozumy. Przybaczył sobie Jasia; tym większa złość szarpnęła go za
piersi, uczuł gniew do tego człowieka, co grzechu swego nieświadomy wprawdzie, ale wszedł na ołtarz kierpcami i
błota nie otarł z nóg w przedsieni.
— Sprawiedliwy człek, ani słowa. Z Panem Bogiem jada... Widział, jak się nabożnie żegnał kładąc łyżkę i podziękował
„za te dary".
— Jakim prawem on ma mieć spokój, kiedy tamten...

— Czemuż ty nie jesz, bracie? — zagadnęła Zośka.

Mruknął coś w odpowiedzi i odsunął stołek. Czuł się tu prawie obcym, daremno kryć przed sobą. Nie ma do kogo sło-
wa przepowiedzieć. Nie mówi się tu nigdy o rzeczach niewidocznych dla oka, wszystkie myśli kręcą się około kłopo-
tów.
— Pożyć tak z dziesiątek lat w tej życia mielnicy, to można dostać owczej kołowacizny ; ani się człek nie opatrzy, jak
się raptem straci i wnet się stanie błędnym cieniem swojego żywota. Wypatruj wtedy człeku duszy w piętach i lamentuj
poniewczasie nad sobą. Ani cię pies nie pożałuje, boś sam, nie po niewoli, wetknął szyję w to jarzmo... Ciągnij mocno,
zapieraj się nogami, a nie ustaj. Świat sobie, a ty sobie. Oto życie nasze kochane... Poczciwy naród! Zaprzęgną! sie i
chwali Boga błogosławiąc dary... A niech was jasne pioruny!... Kto przywyknął do gnójnicy, niech ją pije zdrów. Ale
niech w drugiego nie wmawia, że to woda studzienna świeża, bo...
Słów nie miał na oburzenie targające piersią. Już mu piaskiem stanęło w gardle to piwniczne życie.
— Dusze tu rosną jak te naci ziemniaczane blade. Wilgoć trująca ich podkładem, dusznota powietrzem. A wywieść je
na słońce, to się skurczą i poschną jak osty. Oczy zamkną przed światłem powiadając, że ich piecze; poślepną do
znaku... Różne, widać, bywa szczęście, jak różni ludzie na tej ziemi. Ptakowi i w kościele nie bardzo wesoło, a nieja-
kiemu stworzeniu i w chlewie dobrze. Od przywyku zależy, a i od natury.
Może jego natura taka insza, chora. A ludzie tacy sami, jakich Pan Bóg stworzył?... Dumał nad tym nie mogąc dojść
pamięcią początku owego, kiedy to myśli poczęły go wodzić ścieżkami nie udeptanymi przez ludzi. Dawno to musiało
być, może wonczas, kiedy szkoły opuścił z przymusu, bo z cichych rozgoryczeń codziennego życia długo strzelały
iskry w jego serce, zanim ogień rozgorzał i powstało piekło całe nieznanych udręczeń. Szwagier siedzący naprzeciw
niego najspokojniej oprawiał płaszcz, przyszywając nową łatę na starej. Niekiedy, nawłócząc igłę, mrużył lewe oko, a
prawym pozierał na Franka, jakby się dziwił, że ktoś może siedzieć po próżnicy, kiedy on szyje. Drażniło Franka sro-
dze to prawe oko szare, popędliwość nim trzęsła, lecz się opanował. Zwrócił się jeno bokiem schylając głowę i starał
się nie patrzeć w tę stronę, gdzie szwagier spoczywał. Udało mu się wreszcie zająć myśli czym innym. Dumał o Han-
ce swojej, o jej otoczeniu...
— Biedna i ona. Ludzie gnębią tę habinkę słabą, przyginając ku ziemi zawczasu, by nie wystrzeliła bujnym pędem po-
nad ich czoła. W turkocie wiecznym żyje, w kotłującym gwarze; ani sie opamiętać w tym ciągłym jarmarku! Zawdy coś
myśli porozgania, rozpłoszy — jak te ptaszki głupiutkie na drzewie, gdy je odleci matka nieopatrzna — i w tej głowince
ukochanej, drogiej, ostaje puste gniazdo wyścielone sianem... Cóż mi z tego wszystkiego, jak ona sie straci i nie po-
zna głosu mego wśród hałasu świata, choćbych ją tak nawoływał, jak jesienny wiatr! Trwoga przed zatraceniem uko-
chanej duszy ścisnęła jego serce gorzej niż gniew na życie owo szare, które oblewa serce pomyjami i oczy osypuje
chmurą złego piasku, trującym żwirem.
— No, stało sie. Trza wybrać jedną drogę: prawą abo lewą, bo inaczej człek by skąpał dumając w pośrodku.
Pomyślał to prawie głośno, wstał i począł chodzić zataczając koła wąskie, ode drzwi do pieca. Szwagier wbił igłę w
sukno i wodził po izbie za Frankiem oboma oczami w zdumieniu wielkim, jakby chciał zapytać kogo, co mu się stało.
Znał go już dziwacznym z dawna, ale przecie nie tak bardzo, żeby go o wariactwo można było posądzić. Od niejakie-
go czasu coraz gorzej. Ciska się, jakby osy latały dokoła niego... Powiedzcie ludzie, co jemu jest, co jemu dokucza?
Zośka ruszyła ramionami nie odrywając się i na krótko od pilnej roboty. Franka znała od dziecka, wiedziała, że ma na-
turę inakszą niż ludzie, a potem świat go jeszcze do reszty odmienił... Co prawda, przypominał nieboszczyka ojca,
którego pamiętała jak przeze mgłę ciemną, ale się dużo przeinaczył dumaniem i... Pan Bóg może wiedzieć zresztą, co
jego tam trapi. Odmieniec był i będzie do skończenia świata. Darmo dziwić się temu, nikto nie poradzi... Nie dziwiła
się i teraz, bo czasu szkoda; uwijała się z robotą myśląc o jutrzejszym święcie Matki Boskiej i o tym, jak ulegować
chłopa, żeby jej nie bronił iść na odpust, niedaleko, ino do Ludźmierza. Franek po izbie chodził długo, nim ostudził gło-
wę i pozbierał proste słowa, zrozumiałe wszystkim. Wtedy stanął nad pochylonym nisko Jędrkiem i odezwał się: — To
tak, szwagrze... Musimy sie zastanowić, jak dalej żyć. Bo trudno. Razem nie porada. Zresztą sami wiecie o tym...
Szwagier wypatrzył się nań otwierając usta, jak człowiek zaskoczony nagłą niespodzianką.
— Jak to niby myślisz — odrzekł — bo ja nie pojmuję... Czy nam to źle?
— Daleko lepiej będzie, jak się rozłączymy...
— Franek! — skoczyła Zośka rzucając robotę pilną. — Co ci też wpadło do głowy? Przeżegnaj że się krzyżem świę-
tym i proś Boga o lepszy rozum... Wicie wy ludzie! O rozłączeniu będzie gadał... Czy nas to tak dużo? Nie możemy
sie pomieścić w jednej chałupie, czy co? W inszych piętnaścioro narodu mieszka abo więcej... a nie ciasno im. Czy

16

background image

Orkan W roztokach

nam brak czego? Bieda jaka? Nie mamy co jeść? Inszych bieda rozgania po dalekim świecie, a przecie sie garną ku
sobie jak te ptaki wyrzucone z gniazda... Franuś! bracie kochany... Czy my to nie z jednej matki, nie z jednego ojca?
Upamiętaj sie przecie i nie rób mi krzywdy... Mówiąc to zapłakała serdecznie jak dziecko, a w nim tajało serce prędko
jak wiosenny śnieg.
— Przecie ona mnie lubi szczerze i prawdziwie kocha...
Nie wiedział, co powiedzieć, by jej nie zasmucić i nie wywołać nowych łez potoków. Daremno przemyśliwał szukając
łagodnych słów, bo przystać od razu na prośby dobrego serca nie mógł i obawiał się tego podobnie, jak obawiałby się
zamknięcia w kościele, gdyby ludzie powychodzili, a on został zamodlony całkiem i nie ocknąłby się wcześniej, ażby
ostry zgrzyt przekręcanego z pola klucza o uszy jego uderzył. Coś wołało w jego duszy, ale coraz słabiej, jakiś sercem
duszony, niewyraźny lęk... Czuł, że nie będzie miał siły opierać się ludziom, jak do niego przemówią płaczem. I to go
przelękło. Zawdy będzie to samo. Wiecznie zamierzone wyprawy na dalekie wyspy i cofanie się wieczne przed mo-
rzem cichych łez, które wróci, odpłynie, a jego na piasku ostawi... Takie życie. Pokuta wieczna i piekło palące. Za ja-
kie winy świata? Żeby skałę miał na miejscu serca... Zośce już dawno oczy obeschły, ale miała nową miarkę łez na
pogotowiu, jakby Franek począł gadać o nieszczęsnym dziale.
— Skąd mu to przyszło? — myślała po cichu. — Pewnie to Hanka nakładła mu w uszy, bo ją wczoraj musiał widzieć.
Kanyżby inędy chodził, jak nie do niej? A to przebiegłe, chytre, jak polna łasica; mądrzejsza od swego ojca, choć to
niby wójt.
Szwagier zaś inaczej myślał, po swojemu, prosto.
— Zachciało mu się, widać, gazdowania i czeladzi, i baby, i diabeł nie wie, czego jeszcze; rad by majątek do siebie
przygarnąć, a ty kochany szwagrze bieduj na połówce, abo idż na zarobek do świata, jak nie będziesz miał w chałupie
co do gęby włożyć.
Tego się dużo obawiał. Bo choć wiedział, od czasu jak się tu przyżenił na swoje nieszczęście (a jak przedtem powia-
dał — na swoje szczęście), że się Frankowi połówka należy, to potem jakoś zabaczył do znaku, zdawało mu sie, że
on gazdą na całej zagrodzie. Sam uwierzył w to święcie i nic go nie trapiło. Myślał, że tak do śmierci będzie, jak bywa-
ło, i nic się nie odmieni na tym bożym świecie.

Bo Franek zgodliwy był i nigdy słówkiem nie napomknął o swojej czę-

ści, aż tu naraz... — Nieszczęście spadnie nie wiedzieć skąd, ani sie człeku nie spodziejesz. — Strapiło go to srodze i
boleśnie. — Co tu odpedzieć na takie łakomstwo, na takie w złej godzinie pomyślane słowo? Jeszcze w Zośce miał
dbę, jako że to niewiasty umieją wykrzyczeć, czego by nie zdołali wybić z głowy chłopi; a przy tym Zośka jest i siostrą
jego, nieraz koszule wyprała mu w rzece, powinien mieć wzgląd jaki i wymiarkowanie, bo to grzech ludzi napastować
w samiutkie południe. Widząc, że Franek duma, nic nie mówi udobruchany, widać, płaczem Zośki, pragnąc do reszty
przekonać go słowem i oddalić to nieszczęście wiszące nad głową, nabrał otuchy w serce i ozwał się: — Tak,
Franuś... Uważ sobie dobrze. A zanim słowo rzekniesz, sto razy sie zastanów, bo może być źle i tobie i... zresztą, co
to gadać? Sam widzisz dobrze, że się tu nic nie przelewa, choć razem w jedną stronę ciągniemy ten wóz. A łatwiej za-
wdy parą wołmi jechać, niż dwoma o jednym wole i osobno...
Rakoczemu z każdym słowem onej perswazji czyniło się w gardle słono i podobnie cierpko, jakby z musu połykał nie-
dojrzałe jabłka. Siostry słuchał dumając pilnie nad słowami jej, bo miała prawo święte napominać w strachu swoim
brata, jako że siostrą jego jest od urodzenia i że go lubi; a choć ino po swojemu, prosto, nierozumnie, to trudno więcej
pragnąć od chowanej owcy. Ale ten niepilak obcy, nauczający Rakoczego zardzewiałym głosem, jak ma się zastana-
wiać nade dniem jutrzejszym, rozpalił go i na nowo obudził zaciętość w sercu chwiejącym się już długo.
— Rozumiem — odrzekł prędko — że łatwiej uciągnie wóz troje niż jedno, ale ja sie do jarzma nie nadaję.
— Przyzwyczaisz się — odparł szwagier. — Bo i wół z początku, nim się wciągnie...
— O ludziach — przerwał Rakoczy — dwojaki trza mieć sąd. Bo nie każdy ma naturę wołu i nie każdy przed oczyma
widzi ino żłób!
Siłą wstrzymywał cały potok słów, by ich nie wylać na woli łeb szwagra, nie umiejącego pojąć, czym Franka uraził, kie-
dy mu przecie dobrze radził i po przyjacielsku. Rakoczy dyszał ciężko, odganiając goryczą przesiąknięte myśli, co jak
osy zjadliwe siadały mu na wargach i doiły krew ściętą, ostrymi żądłami. Po próżnicy ciskać się na czyjąś głupotę.
Trza się już zgodzić na to i nie mieć za złe temu, co się już ladajakim urodził człowiekiem. Żeby przeciąć gadanie dal-
sze o rozłące, a podać przy tym powód prosty, zrozumiały wszystkim, powiedział głośno i dobitnie: — Myślę się żenić.
Oto jest cała długa historia rzeczy.
— Tak mów! — zawołała Zośka. — Nie o żadnej rozłące... Wiedziałach ja od dawna, jaki mól na sercu twoim siedzi.
Ale szwagier nie uradował się tak bardzo, choć i on. wiedział, o kim Franek przemyśliwa często. Wiedział przy tym, że
Suhaj nie wyda jedynaczki z chałupy i Franek, chcąc się żenić, musiałby opuścić swoją część zagrody. To jedno do-
bro. Ale drugie na to miejsce wchodzi zło niemałe. Bo Suhaj, ostawiając Hance majątek swój cały, rad by pewnie zię-
cia przyjąć z pieniądzmi dużymi. Juści Franek z chałupy będzie wypłat ciągnął i kosztów mu narobi... Czy tak czy
owak, to zawdy źle i nieporęcznie... Wyjścia zaś nie ma żadnego. Chyba jeszcze Bóg zlituje się nad ludźmi i powoła
niektórych zawczasu do swojej chwały niebieskiej... Ale o tym cicho. Trza teraz myśleć nad tym, żeby oddalić posta-
nowienie prędkie, jak się da, na później, a może się przecie rozejdzie to wszystko, jak się rozchodzą nieraz chmury
ciężkie, zagrażające gradem wielkim i straszną ulewą. Z tą myślą też odezwał się nieśmiało: — No, dyć dobrze... Oże-
nić się każdy może, nikt nie zabroni. Ale pilności takiej robić nie trza, bo potem...
— Was już nie będzie boleć, co potem nastąpi! — zawołał Franek. — Wy sie nie trapcie tym, co kogo spotka. A ze
swoich rad możecie bicze kręcić, bo was przeznaczenie na doradcę swojego nie pyta... — Przestał nagle, bo usłyszał
kroki w sieni, a nie chciał przy obcych ludziach robić w domu piekła.
Ledwie usiadł na ławie, kiedy drzwi się otwarły i do izby wszedł z „pochwałą Bożą" wysoki chłop, zgarbiony nieco, zna-
jomy im dobrze. Od razu, obaczywszy zasępione twarze domyślił się i poznał, że coś musiało zajść, jak to zwykle w
rodzinach chrześcijańskich. Nie dziwił się bynajmniej, a skoro nikt nie myślał zagadnąć go pierwszy, ozwał się: — Cie-
pło na polu, chwała Bogu, słoneczko dopieka...

17

background image

Orkan W roztokach

Zośka podstawiła mu stołek prosząc, żeby nie stał przecie. Przystał po małym oporze i siadając nisko zgarbił się jak
ten obłąk na starym kosisku. Łokcie sparł na kolanach. Przedtem jeszcze wyjął cybuch z zanadrza, wsadził go do ust
końcem, który się do fajki zakręca, i począł ssać nieznaną słodycz soku, osiadłego przez długie lata w czarnym otwo-
rze cybucha. Nie poruszając głowy pochylonej, plądrował okiem całą izbę uważnie i długo, jakby dopiero pierwszy raz
tu był i chciał sobie zapamiętać każdy sprzęt z osobna. Znali go już ludzie wszędy jako taksatora, umiejącego opowie-
dzieć najdokładniej w świecie, ile kto ma pieniędzy, majątku, chudoby, wiele kto może dać za swoją córką, komu się
trafia żenić, kogo kto zaskarżył i o co — wszystko umiał opowiedzieć składnie, przyzwoicie, dodając ino to, co ludzie
mówią. Złapany na oczywistym kłamstwie nie tropił się, ale od razu przystawał na poprawki, choćby one zmieniały do
znaku to, co dopiero opowiedział jako świętą prawdę. Nie miewał zatargu z ludźmi, bo też i nigdy nie był ckliwy na ob-
razę. Spłynęły po nim jako deszcz po skale i śladu nawet nie ostało. Błażejem ochrzcili go drzewiej. Dawno to musiało
być, bo ludzie zabaczyli se do znaku o jego imieniu, nazywając go po prostu „byczym ozorem". Nie do smaku mu to
było, ale co poradzić? Każdy musi mieć swój krzyż na ziemi — jak nie taki, to taki — aby był zbawionym. I on, co go
Błażejem nie chce nikt nazywać, nijakiego był rodu. Wiedział o tym dobrze i miał poszanowanie duże dla imiennych
rodów, większe jeszcze dla władzy, której się zawdy lękał.

Taki to był ten człek znany, siedzący na stołku, dziwiący się

jedynie temu, że nikt jakoś nie czuje ochoty posłyszeć od niego, co tam we wsi na dole słychać, jak tam żyją... Nie po
to on tu przyszedł, żeby opowiadać, ale nowin posłuchać przecie nie zawadzi, a on się przy tym dowie, co Rakoczy
myśli, czy go chętka wojowania z Radą nie odeszła. Krzywdy nikomu przez to nie uczyni, że się dowie przypadkiem o
czyich zamiarach, a wójt, jako zwyczajnie człowiek sprawiedliwy, opuści mu za to karę za pęczki sąsiada. Wyjął z ust
cybuch, otarł o koszulę i schował go do zanadrza głęboko. Potem splunął przez zęby, powiódł okiem po obecnych, i
jakby Franka nie było między nimi, ozwał się niedbale: — Dużo haw między ludźmi o Rakoczym gwary...
— Musiała się Hanka rozchwalić — powiedziała Zośka pozierając z uśmiechem na brata.
Błażej nastawił pilnie ucha.
— Może go już ożenili? — zwróciła się doń, gdy Franek nie odpowiadał zaraz.
— Niby z kim? — niewinnie spytał.
— Muszą przecie ludzie wiedzieć, skoro gadają... Pomiarkował wnet, że w ten sposób niczego nie dojdzie.
Trzeba gwarę odwrócić jak serdak podczas deszczu kudłami na wierzch.
— Ludziom nie warto wierzyć — rozpoczął po chwili — bo nie mają wymiarkowania w słowach, ino pletą, co im ślina
do gęby przyniesie. Jak i teraz... Opowiadają, że Rakoczy stara się na posła, zwołuje do gromady samych komorni-
ków, bo nastał — powiadają — czas, że komornicy będą światem rządzić, a gazdowie zaś, jako że ich mniejsza licz-
ba, muszą cicho siedzieć. Popłoch między narodem wielgi. Jedni sie radują, drudzy klną, a trzeci oczekują, co z tego
wypadnie... Przysiężny jeden opowiadał, jak rody kiesi zeszły sie do wójta, sporo Sołtysów, Gnieckich i Cichańskich,
jak uradzały same między sobą, jak na to szczęście nadszedł Rakoczy i zaczął im prać w oczy niesłychane rzeczy!...
Podrętwieli do znaku — powiada — i oniemieli do krzty; aże potem, po chwili, skoro ich ostawił samych, przyszli do
siebie i uradzili nie dopuścić do żadnej odmiany. A ja wiem z drugiej strony, że to bajtki; bo uradzili zgodnie usunąć sie
na bok, niech młodzi idą i gazdują, kiedy mają siły zdrowe i moc po temu.
— Czy to prawda, bracie — spytała Zośka zalękniona — żeś ty tam był i tak dowodził akuratnie, jak powiadają?
— Ale nie wierzcie! — zabiegł Błażej. — Bo to wszystko bajtki ludzkie, wierutne kłamstwo! Przecie widzicie, że brat
siedzi spokojnie na ławie i ani mu sie śni mieszać w te przeklęte jarmarki. Woli on o czym inszym myśleć, niż o za-
dzieraniu z ludźmi abo ich naprawie. A tu już udali, wiecie, że z rodami wojuje, że dniami i nocami pomiędzy ludem
chodzi, że chciałby ostać posłem, i diabeł wie co nie wymyślili jeszcze! Zwyczajnie ludzie, nie umiejący o niczym ga-
dać, bo ino o ludziach. A kto dalej od nich siedzi, tym więcej o nim idzie gwary.
Popatrzył na Rakoczego i czekał na to, co on powie. A widząc, że nie myśli nijak odpowiadać, poradził się chytrości i
zaszedł z drugiej strony: — Dyćby dobrze było i nieźle, jakby naród biedny miał swojego obrońcę w człowieku, co mą-
drości wszelakich nabył i rozumów, a nie chce ich dla siebie chować. Na ten przykład, jak i wy...
— Dużo wam za to Suhaj przyobiecał? — spytał Rakoczy wstając z ławy.
— Jak to niby myślicie?
— Że on kiep, a wy drugi! — odrzekł ostro, a zwracając się ku drzwiom dodał: — Niech was do bydła najmie za paste-
rza, będzie miał większe skrzepienie...
I wyszedł. W izbie nastało milczenie zdumieniu bliskie. Szwagier znów nie wiedział dobrze, co o tym myśleć. Pozierał
na Błażeja, a Błażej na Zośkę, bo i on też udawał, że nic nie rozumie.
— Nie dziwcie sie — szepnęła Zośka. —- On już taką ma naturę od czasu.
Błażej też nie dziwił się długo, i żeby odwrócić uwagę i nie dać myślom czyim dojść zastanowienia, odezwał się spo-
kojnie, jak człek przyzwyczajony do wypadków: — Pono jutro odpust...
— Matki Boskiej Szkalpierznej — objaśniła skwapliwie Zośka.
— Chmara ludu idzie do Ludźmierza... Ze Mszany, z Dobrej, z Lubomierza, zewsząd kompanie przechodzą śpiewają-
cy, bo czas bardzo piękny. Będzie tam narodu siła, księży i biskupów!
— Nie będziesz mi bronił, Jędruś? — przymiliła się
Zośka.
— Kany?
— Do Ludźmierza.
— Dzisz, znowu te odpusta! Ni masz to w swojej wsi
kościoła?
— Cóż z tego, że mam? Cały rok do niego chodzę...

— Bóg cię wysłucha i tu, ino sie pomodlij szczerze.
— Chciałabych se tam iść do spowiedzi...
— Możesz i tu, ksiądz zawdy siedzi w słuchawnicy.
— Ale ja wolę do obcego.
— Cóż to znowu za przebiory? moiściewy ludzie...
— Ty nie wiesz, boś nie był na odpuście...

— Warn odpust w głowie! Jak mnie elementarz... Przewietrzyć sie, obejrzeć światu kawał, napaść oczy księżami — to
was ino ciągnie.
— A choćby, to we święto czas nie taki drogi...
— Już ty mnie nie przekonasz! Daremne gadanie.

18

background image

Orkan W roztokach

Zośka już była bliska płaczu, ale jeszcze nie traciła nadziei, łzy ostawiając na ostatek, gdy insze zawiedzie.
— Dy nie brońcie, niech idzie — popierał ją Błażej. — Nic sie wam tu w chałupie za jeden dzień nie okoci, możecie
być pewni. A to przecie nie takie dalekie światy, żeby za dzień nie obeszła. Z dalsza narody idą... Od Tater, od Orawy,
od Spiskie krainy, a nawet spoza Tater i spoza Orawy. Słowiaki, Bułgarowie, Luptaki, światowce... Przerwał mu tę lita-
nię narodów śmiech pusty, który zadzwonił przed sienią, i hałaśliwe głosy paru niewiast.
— Honorka! — zawołała Zośka ucieszona podbiegając do drzwi, by je otworzyć.
Otwarły się same i za progiem stanęła niewiasta nieduża, przy niej mało większa Hanka, a za nimi Franek. Wszystko
troje roześmiani, każde swoim szczęściem.
— Nie stójcież tak — prosiła Zośka — ino pójdźcie dalej...
— Idziesz na odpust? — zagadnęła starsza. — Bo jak nie, to nie wejdziemy do izby ani za próg...
— No, dyć bych szczerze rada iść, ale mi chłop nie da. Może wam sie prędzej uda skłonić jego serce.
— Cóż to takiego — krzyknęła Honorka — żeby baba nie miała swojej woli? Ciewy! Odkądże to panowanie chłopom
sie dostało? Jadam w raju na piesku tańcował przed Jewką swoją, a nie wstydził się Pana Boga, choć nie taki chyrlak
był, jak wy. Pójdź no, Hanuś — pociągnęła za rękę towarzyszkę swoją. — Nauczmy go, jak ma swoje święte przyka-
zania czcić i szanować.
Zrobiło się w izbie jasno, gdy weszły obie: tyle promieni było w chustkach, w szerokich spódnicach, tyle białego śmie-
chu w twarzach, tyle świateł w oczach. Przypadły do Jędrzeja siedzącego nisko i nachylając się z obu stron mówiła
każda do jednego ucha.
— Pierwsze: Nie będziesz miał innej baby, ba swoją rodzoną... Drugie: Nie będziesz miał swojej woli, jak ona ci nie
da... Trzecie: Nie będziesz robił swoim dumem nic, o czym by ona przódy nie wiedziała... Czwarte: Nie będziesz jej
zakazywał chodzić po odpustach... Piąte...
— A dejcież mi święty spokój! Niech idzie, niech robi, co żywnie chce! Ino mi już nie wrzeszczcie dłużej nad uszami,
bo mi łeb na ćwierci pęknie, w drzazgi sie rozleci!... Co to za naród babski! La wszyteckich świętych...
Opuściły go ze śmiechem, otoczyły Zośkę i z radością pomagały jej zawdziewać łachy, które kładła gorączkowo z po-
śpiechem na siebie, żeby nie dać chłopu czasu do rozmyślenia. „Byczy ozór" znikł. Skorzystał z przykazań babskich i
z chwili, kiedy Franek skoczył do komory przyoblec się w świąteczny strój. Nie spotkał nikogo w sieni wychodząc w
pole.

Niezadługo Zośka wyglądała mało co gorzej ód Honorki. Spódnice miała równie białe, chustkę błękitną, jak i

ona, jedną twarz ino inszej barwy, ale to już mniejsza. Zabrały się i powiedziały nawet Jędrzejowi na odchodnym: —
Ostańcie z Bogiem.
Przed sienią stał i czekał na nie Franek.
— To i ty idziesz z nami? — zdziwiła się Zośka. — Tak odpustów nie lubiałeś...
— Nie lubiałech dawniej! — odrzekł popędliwie, jakby chciał teraz o wszystkim zabaczyć.
— Cit... przykazanie babskie! — odezwała się Honorka szeptem, przykładając palec do ust.
Zaśmiali się na to wszyscy, Hanka najdoniosłej. Przeżegnali się potem na drogę i poszli...

5
Do Ludźmierza kto z Przysłopia chciał iść drogą prostą, nie robić koła dużego, musiał przechodzić wszystkie wierchy,
całe Gorce w poprzek. Inaczej nie porada, bo się harde góry z drogi człekowi nie umkną, chyba jakby je przedziurawił
do znaku na wylot. Idziniery to umieją wiertać nawet skały i drogi popod ziemię na mile prowadzić. Powiadali różni lu-
dzie, że od Krakowa pójdzie kolej prościutko na Tatry, a wtedy by nie mogła ominąć Przysłopia ani obejść Obidowca...
Ale to jakoś wnet ucichło, nie słychać już o tym. Jakby w swoim rozumieniu inędy umyślili poprowadzić kolej, to Obido-
wiec byłby temu rad, że go nie rozprują, ale za to narodowi stałaby się krzywda. Bo czy to na woły spiskie do Nowego
Targu, czy na odpust do Ludźmierza, czy też kany indziej, zawdy uciążliwość wielka spinać się po górach. Latem jesz-
cze jak latem, ale w zimie, jak padnie na okrutne zaspy... Niejeden już tam znalazł śmierć swoją na wierchach, niejed-
nego bielutka mogiła nakryła, żeby mu się dobrze spało na wiek wieków wieczny.
Obidowiec byłby rad i nie ruszyłby się z miejsca, choćby ślubną Obidowę ognisty smok przejeżdżał nieustannie, bo
iskier lęka się naprawdę, by się na nim odzienie suche nie zajęło: serdak z cetyny smolnej, wyszywany po krajach bu-
kowymi liśćmi. Wolałby już Obidowę ostawić w nadziei, że ją kolej idąca ku Tatrom przejedzie, ludzie zaś woleliby jeź-
dzić na siedzeniach, choć i teraz po urwiskach na siedzeniach jeżdżą. Wszystkiemu narodowi Pan Bóg nie wygodzi,
bo każdy ino tego pragnie, co drugi posiada. Zazdrość już za Jadamem chodziła po raju, zanim zgrzeszył nie chcęcy.
Bo ona dużo starsza od grzechu i cnoty. Tak i naród przysłopski... Zazdrościł Podhalanom, że mają Matkę Boską cu-
downą w Ludźmierzu, miejscu niepoślednim, skąd wyszli już przemocni ludzie na chwałę narodu. Idzie o nich hyr
niemały daleko po świecie. A jak o morze się odbije, to Tatry usłyszą i opowiedzą narodowi, ludźmierskiemu naprzód,
kto jego sławę zaginioną po świecie roznosił. A naród będzie słuchał dziwując się wielce, że to nie obcy, nie światow-
ce, ale nascy ludzie. O tym jeszcze głucho w Tatrach i w całej dolinie. Tym bardziej przysłopski naród, jako za górami
po głębokich roztokach osiadły, nie wie nic o nowych cudach cudownych obrazów. Jedne Ludźmierską Pannę zna i
czci ją w sercu swoim, ale mu szczerze markotno, że w obcym kościele mieszka i tam cuda rozdaje, a o dalszym na-
rodzie zapomina. Przemyśliwali nad tym sprawni chłopcy, czyby się nie dało wykraść tej Panienki i przynieść do swo-
jego kościoła w Przysłopiu, ale im starzy odradzili, bo, powiadają, może się rozgniewać i ani jednego cudu na złość
nie uczyni. Kto na tym straci? To już lepiej tam dochodzić od czasu do czasu i gorąco molestować o przeróżne łaski
tak, żeby miejscowym nic nie ostało abo niewiele co do wyproszenia. Święta oczywiście rada starszych przypadła do
serca wszystkim i chodzili do Ludźmierza, nie ciążając sobie drogi, na każdy odpust. A chodzili, jak się rzekło, przez
wierchy wysokie, przez Suhorę, Obidowiec, Turbacz i Kotlarkę abo, jak częściej, przez Tobołów omijając Turbacz.
Słońce zniżyło się i stanęło prawie nad Babią Górą, kiedy wesoła gromadka pątnicza wyszła na pierwszy wierch. Tu
niewiasty zdyszane spoczęły na chwilę, a Rakoczy odkrył czoło na wiatr chłodny, lekki i przypatrywał się tej samotnicy
wiecznej, stojącej na zachodzie...
— Dlaczego ludzie nazwali ją Babią Górą? — powiedział głośno.

19

background image

Orkan W roztokach

— O czym on jeszcze nie zacznie! — zaśmiała się Hanka — a czemu ciebie wołają Rakoczy? Przecie to samo.
Prawda... czemu na niego wołają Rakoczy? Zastanawiał się już nie raz nad tym, ale niedługo. Cygańskie jakieś musi
być przezwisko. Kto wie, co jego ojce kany porabiali, zanim tu przyszli... Nie lubiał strasznie słów, co nic nie mówią.
Wolałby insze nosić miano jakie, na przykład... Lacki... O... to ładnie dzwoni. A każdy człowiek, choćby i najprostszy,
rozumie dobrze, co ono oznacza. Lackie plemię. Lacki król. I swojskie i ładne.
— Nie stójmyże — prosiła Zośka — bo nas wieczór na wierchach zapadnie. Będzie czas odpoczywać, jak zajdziemy
na miejsce.
Wszyscy zgodnie przyznali rację Zośce, bo ona tu była pośród nich rozsądkiem, podobnie jak jedyna paroletnia owca
między rocznymi jagnicami.
Szli dalej po polanie równej nie bacząc na chodnik, bo cała hala, miękką wyścielona trawą, ciągnie się długo i szeroko
po grzbiecie Suhory lub inaczej Suchej Hory, jak ją drzewiej zwano. Dopiero ku Tobołowi polana się zwęża, zagłębia
w siodło i ostaje pod Obidowcem, na który już drożyna skalista prowadzi, przykra i uciążliwa, jak droga do nieba. Idąc
po tej polanie mieli czas obzierać się na wszystkie strony i patrzeć po dalekim świecie, którego im nic nie zastępuje,
jak tam na dole w roztokach. Zdawało im się, że podrośli; Hanka nawet nie wierzyła, żeby kiedy była małą, dopiero jak
się zrównała z Rakoczym i spojrzała na czoło jego, przekonała się ze smutkiem, że tak samo jak i przedtem musi za-
dzierać głowę, by je dojrzeć i obaczyć czarne strączki spadających włosów.
— Jee! — pomyślała z niechęcią — tak trza patrzeć na ten łeb, jak na Obidowiec...
Lecz mimo to patrzała często, ani się jej nie sprzykrzyło zadzierać głowy. I Franek zawdy na czas odpowiadał wabią-
cym oczkom, choć zolbrzymiały wokół świat czarował jego oczy. Widząc dobrze, że Hanusia ma oczka do znaku ta-
kie, jak niebo na wschodzie, obaczył równie dobrze i wyraźnie, że Gorce mają kształt podkowy. Musiała zostać chyba
od potopu. Rdza ją wiekami ujada i gryzie, ale nie skruszy jej do końca świata, o tym nie wątpi nikt. Podkowa ta ol-
brzymia otwarta na północ. Idą właśnie po jednym końcu, po Suhorze, prosto na Tobołów, pod Obidowiec, który się
zatacza na wschód i obejmuje Turbacz za ramiona... Z drugiej strony, równolegle do grzbietów zgarbionych pod ich
stopami, stoi Kopa, synowa starego Turbacza, pochylona całym ciałem ku Turbaczykowi. Środkiem zaś doliny idą i
staczają się roztoki prosto ku północy, spadając z hukiem i rozgwarem w zagłębione wioski. Zadumę Franka, nacho-
dzącą często, przerywała Hanusia, ciągłym trzepotaniem. Ale on był rad temu i nie chmurzył czoła, bo czuł, jak przy
tym trzepotaniu ptasim rosną mu skrzydła niewidoczne i orlej nabierają mocy.
— Hej! Żeby tak polecieć... Ale razem z nią! Dziwowaliby się ludzie, dziwowały ptaki.
Dziwowałyby się pewnie wszystkie trzy niewiasty, choćby szedł prosto po tej ziemi, jak idzie, ale jeno myśli swoje
otworzył przed nimi. Może kiedyś opowie te cuda Hanusi, ale aż ją nauczy myśleć po swojemu, bo inaczej parsknęła-
by mu śmiechem prosto w oczy abo stanęła zdumiona jak sarna nie wiedząc, czy się trwożyć, czy radować w sercu.
Szli długi czas po trawie miękkiej, sczerwienionej od słońca, które się poczynało krwawić na zachodzie. Dochodzili już
do Tobołowa, kiedy Franek idący na przedzie z Hanką obejrzał się za dwiema niewiastami ostałymi w tyle i zawołał ku
nim głośno: — Pospieszcie się! Ujrzymy jeszcze przed zachodem Tatry...
Nie czekali na nie długo, bo wnet się złączyły, i ruszyła dalej gromadka młoda razem, raźno i ochoczo.
— Na Obidowcu widać ludzi — spostrzegła Honorka.
— Musieli hań spoczywać, że my ich nie widzieli idących przed nami...
— Dziwowali sie Tatrom — dodał Franek.
— Co wy też widzicie w tych Tatrach? — spytała Zośka, ale się aż sczerwieniła od spojrzenia brata.
Przekorna jej towarzyszka, widząc po Franku gniew, poparła słowa siostry jego, jakby swoje własne.
— Skały i skały goluteńkie, więcej nic...
— Ostańcie! Po co wam za nami lecieć?
— Franuś! Nie złościj sie! — przerwała Hanka i zażegnała chmurę.
Zośka z Honorką nie ostały, na przekór Frankowi, ale szły wartko nie dając się nikomu wyprzedzić. Minęli siodło za-
głębione i weszli na drogę wiodącą stromo, jak po ścianie, na wierch Obidowca. Gorączka owładnęła naraz wszystkie
serca.
— Kto pierwej dojdzie?
— Kto naprzód ujrzy Tatry?
Słońce już czerwonym kołem sparło się na ramieniu Babiej Góry...
— Wartko! — przyspieszał Franek. — Bo wnet może zajść i nie ujrzymy.
Sam lekko przeskakiwał powalone głazy podając rękę Hance, gdzie większe zwaliska. Nikt już nie mówił nic. Niewia-
stom pot zalewał oczy, dyszały głośno, lecz nie ustawały...
— Nareszcie! — krzyknął Franek stając na polanie. — Ale jeszcze do wierchu spory kęs... Przynajmniej głazów nie
ma i nie tak skalisto...
Oddychli na jeden moment i szli dalej wartko, bo już daleko lekcej było iść po trawie miękkiej. A dochodząc do wierchu
poczęli prawie biec; serca niewiast biły mocno — Rakoczy płomieniał. Pierwszy też dobiegł szczytu i tryumfem szcze-
rym olśnionych dusz zawołał: — Tatry!...
Stały przed nim w ogniu zachodzącego słońca: olbrzymie, krwawe... Podnóża ich zastępowała góra przeciwległa i nie
widać było, skąd wyrastają. Zdawało się, że za tą górą morze się rozlewa i one wyskakują z niego prosto w niebo
ogromem rdzawych ścian porysowanych, przebijając błękit w górze ostrymi szczytami. Stały wysoko w ogniu, oblane
skrzepłą krwią świecącą; była w nich skamieniała hardość i potęga, i martwa duma konających przed światem olbrzy-
mów.
— Tatry... — powtórzył Franek uroczyście, gdy niewiasty stanęły przy nim.
— Tatry... — szepnęły wszystkie trzy i nie rzekły więcej ani słowa.
Szła bowiem od nich moc potężna, która nakazywała milczenie. Wszyscy poczuli w sercach swoich, że ich owiało
dziwne tchnienie. Coś co zapiera oddech w piersi, tamuje wyrazy, budzi nieznane jakieś dreszcze rozkoszne i święte.

20

background image

Orkan W roztokach

Bo tak owiewa serca ludzkie dziwne tchnienie Tatr. Patrzeli długo. Niewiasty pierwsze ocknęły się i poczęły szeptać
między sobą.
— Tak bliziutko sie zdaje, choć to przecie mile...
— Kto hań zdole wyjść na takie ściany?
— Na takie turnie ociesane...
— A przecie ludzie idą.
— Chyba po swoją śmierć! Bo trudno, żeby ich Bóg
uchronił i strzymał w powietrzu...

— Ale to góry, góry!
— Na całym świecie może takich ni ma...
— Skąd one sie tu wzięły? Powiadają, że skały rosną.
Odkąd one muszą róść!

— To nie wiecie o tym — szepnęła Zośka — jak święta Kunegunda... Ale to wam po drodze idęcy opowiem, żeby i
Franek słyszał.
Spojrzały na niego.

Stał obok zadumany, z zaplecionymi rękami na piersiach i patrzał ku Tatrom... Oczy, jak lunatyko-

wi, błyszczały szeroko i źrenice świeciły iskrami. Po twarzy jego brązowej migały często płomienie łyskliwe i krwawiąc
ją na jedno oka mgnienie gasły. Z odkrytego czoła jego widniała duma i jakby wyzywanie śmiałe nieznanych sił... Han-
ce, gdy patrzyła w niego, wydał się tak pięknym, jak nie Rakoczy ani człowiek ziemski, ale jakiś...
— Do znaku, jak święty Michał na obrazie! — krzyknęła ucieszona porównaniem swoim. — Ino może...
Bała się powiedzieć głośno: piękniejszy... Obudził go ten krzyk dziecinny, zwrócił się, postąpił parę kroków i stanął
przed Hanką.
— Coś powiedziała? — spytał nie myśląc o tym, co mówi, jak człowiek, którego dopiero co ze snu zbudzono.
— Powiedziała — podjęła siostra — żebyś do jutra stał na Obidowcu. A wieczór sie zbliża. Kiedy zajdziemy do wsi?...
— No, to chodźmy, kiedy wam sie już przykrzy stać... Ale wam powiem, że niełatwo drugi raz przeżyć taką chwilę...
— Rozumiem przecie dobrze — tłumaczyła się Zośka — i żeby nie ten odpust...
— Za taką jedną chwilę — przerwał niecierpliwie — daruję ci sto odpustów!
— Nie bluźnij, Franek! — pogroziła — bo cię Pan Bóg skarze. Obaczysz...
— Co mu się stało? — szepnęła Honorka. — Taki był wesół przedtem, rześki...
— Ani sie nie dziw! — odszepnęła Zośka. — Bo on już taką ma naturę zmienną.
— Jak wiater, co sie prędko zmienia...
— Do znaku tak.
— Którędyż mamy iść? — spytała Hanka, odwracając się. bo wybiegła naprzód, i patrzyła na Franka w oczekiwaniu,
jakby
chciała powiedzieć, że on tu ma prawo do rozkazywania, więcej nikt.
— Którędy chcecie — rzekł Rakoczy. — Możemy iść dwojako... Abo przez Turbacz, potem na Kotlarkę, skąd już zej-
dziemy prosto na Nowy Targ...
— To za daleko!
— Albo przez Tobołów do Klikuszowej, co jest dużo krócej.
— Zróbmy tak! — przerwała Zośka. — Idźmy teraz krótszą drogą, bo już noc za nami, a na powrót możemy iść przez
miasto i przez hańte wierchy...
— Słusznie! — poparła Honorka. — Siostra dobrze radzi. Zapadłaby nas noc na samych wierchach, cóż byśmy wtedy
poczęli? A tak za widoka jeszcze zajdziemy do chałup i postaramy sie o nocleg.
Głosy za krótszą drogą przeważyły, bo i w oczach Hanki widać było chęć poparcia towarzyszek swoich.
— A dobrze — przystał Franek. — Ale z powrotem, pamiętajcie! Przez Turbacz pójdziemy.
Zgodziły się tym chętniej, że się do jutra może dużo zmienić. Może być deszcz... Choć Babia Góra była czysta, nie
pokazywało. Zwrócili się gromadką na prawo i zeszli z Obidowca na niższą polanę tobołowską, skąd już Tatr nie było
widać. Franek poweselał. Mając przed oczyma to jagnię swawolące jak te jagnice wypuszczone ku wiośnie z owczar-
ni, nie miał siły chmurzyć się, choć mu jeszcze na dnie serca nie ustał smutek. Rozgwarzył się i opowiadał o podhal-
skim świecie, o dawnych ludziach, jacy tu bywali, jakie miewali przybiory i stroje, a jakie dzieła poostawiali w pamięci
ludzkiej po sobie, że jeszcze do dzisiednia o nich gadki idą... Niewiasty słuchały pilnie, dziwując się wielce, jak on to
zdołał zapamiętać wszystko i tak składnie ułożyć w tej głowie, jak żeby czytał. Podziwiała i Hanusia tę czarną głowę
stręczystą a taką przemądrą.
— Mówi jak ksiądz — myślała z dumą, bo nie wierzyła, żeby kto był nad ksiądza mądrzejszy. — Przecie to piastun
Boży — dumała se nieraz — to musi być i dużo mądry. Na cóż by sie Paniezus dał głupiemu piastować?
Zadzierała głową idąc obok i zdawała się pilnie słuchać, co Franek opowiadał o tych czasach minionych i przeszłych.
Czasy ją jednak mniej obchodziły niż Franek. Bo czasy były daleko, a Franek tu. Śledziła bystro i chwytała jego spoj-
rzenia, zabiegając wartko oczom, gdy się zwracały w inną stronę. Miała czas przy tym zajęciu przypatrywać się twarzy
brązowej, która drgała, gdy mówił, i światła po niej chodziły podobnie jak po skale, kiedy przez bukowe liście prze-
świeci słońce zachodzące i padnie na nią prosto, a wiater liśćmi poruszy. Podobał się jej bardzo, nie ma co kryć, ale
już nie tak, jak tam w górze.
— Najpiękniejszy wtedy, jak sie na Tatry patrzy... Żeby tak wiecznie miał Tatry przed oczami! Tak, aleby o mnie wtedy
ani nie pomyślał...
Wolała już mieć go takim, jakim jest na dole, ażeby ino patrzał na nią, a nie na te Tatry. Bo przecie zawdy inakszy od
ludzi...
— Mieliście opowiadać o tej Kunegundzie — zagadnęła Honorka, skoro Franek przestał.
— Posłuchajże i ty Franuś — poczęła siostra. — Ale ty to z książek musisz lepiej wiedzieć.
— O czym?
— Zaraz się dowiesz. Było tak... Kiedy Tatary wpadły do Krakowa...
— Jakie Tatary?... — spytała nieśmiało Honorka.
— Tatary, o jednym oku... Kiedy wpadły do Krakowa, to nie zastały nikogo, ino starego dziadka, też o jednym oku, co
go zbawiło od śmierci, bo myślały, wiecie, że to swój... Pytają sie go: „Kany wasza królowa, Kinga?" Bo ją tak prze-

21

background image

Orkan W roztokach

zwali. A on nie odrzekł nic, ino zerknął mimowolnie tym okiem ku Wiśle... Aha! — pomyślały se — toś tam... — I puści-
ły sie za nią na oślep w tę stronę. Rzeka nie rzeka, góra i nie góra, aż dojrzały ją z daleka, jak uciekała ku Węgrom,
bo ociec jej podówczas na Węgrach panował. Ale i ona ich dojrzała. Myśli: co tu robić? Skrzydeł ni ma, coby furgnąć i
uciec powietrzem... W rozpaczy wielkiej załamała ręce i wyrwała pasmo włosów jak białą garstkę lnu, a wiater podjął i
rozwiał po ziemi, a z onych włosów wyrósł las ogromny — niedawne lasy gorzeckie. Wstrzymało ich to, ale nie tak dłu-
go, żeby ona tymczasem mogła do Węgier dojść. Byli już blisko, kiedy dziwnym trafem opadła jej przepaska, którą się
opasowała, a z tej przepaski błękitnej — Dunajec... Zanim Tatary przeszły, już była daleko. Aleby ją i tak były na pew-
no dognały, ino że już przy granicy rozplatały sie jej włosy — grzebień z nich wypadł, a z grzebienia... wiecie co?... no
Tatry! Tu już Tatary stanęły jak głupie i musiały sie wrócić bez niczego.
— Ładna bajka! — poszepnął Rakoczy, który już nieraz słyszał tę opowieść różnie opowiadaną.
— Dla was to wszystko bajtki!— mruknęła Zośka urażona. — Ale wasze książki, to dopiero bajtki wierutne!
Chciała tym Frankowi dopiec, ale on ani myślał się gniewać. Rzekł tylko w zadumaniu, jakby do siebie: — Jak ładna
bajka, to warto posłuchać. Życie nie bajka, to nie warto żyć...
— Cóż znowu? — zawołała Hanka i trwożnie spojrzała na niego.
Już się przeinaczył w duchu. Szedł zamyślony i nie mieszał się w rozmowę, którą wiodły między sobą po cichu.
— Nie dziwcie sie — mówiła Zośka — bo on zawdy taki. Napadnie go nie wiedzieć kiedy, co, jak abo skąd...
Ożywił się na nowo, skoro w Klikuszową. zeszli i osiedla obaczyli przed sobą. Wtedy, jakby chciał nagrodzić, szcze-
gólnie Hance, że ich nie obsermował i nie bawił, jak się niewiasty obsermować winno, kiedy powierzone są opiece
męskiej i troskliwości serca jego, począł wesoło, śpasobliwie gwarzyć, a najwięcej, bo najchętniej, z Hanusią, której
śmiech dzwonił i mieszał się z dzwonkami owiec zganianych do wsi z polan niedalekich i pastwisk. Rada mu była wiel-
ce za to i gdy jej towarzyszki wychodziły naprzód lub ostawały za nimi, szeptała przytulając się do niego: — Mój!...
A Rakoczym dreszcz wstrząsał jak smrekiem, kiedy gorący wiatr uderzy weń. Długo szli roztoką na dół, zanim się
zmrokczyło. Stanęli wówczas i poczęli radzić, kędy się mają udać i do kogo, żeby trafić na ludzi dobrych i gościnnych,
którzy by ich chętnie przenocowali, nie okazując twarzy chmurnych, jak się to nieraz zdarza szukającym u ludzi nocle-
gu. Uradzili se, że najlepiej nie szukać daleko, ale zboczyć do chałup w najbliższe osiedle, a sam Anioł Stróż ich za-
prowadzi do ludzi sprawiedliwych. I tak się stało. Anioł Stróż zaprowadził ich do swego imiennika, bo gazda, z którym
się spotkali w progu, kiedy otworzyli drzwi pierwszej chałupy, nazywał się Janioł. Nie wiedzieć ino, czy z rodu Janio-
łów, czy też go tak ludzie między sobą przezwali. Poznali go i on ich poznał: spotykali się bowiem często niedawnymi
laty, jak na gorzeckich polanach bacował.
— To wy tu mieszkacie?
— A tu, widzicie ludkowie, moja dziedzina.

— A my myśleli, że koło kościoła...

— Dyć mnie Janiołem nazywają, bo wiecie o tym, ale mie od kościoła precki odegnali. Tacy to ludzie, moiściewy, taki
świat łakomy na dobra ziemskie.
Uśmiechał się jak człowiek, który przywykł żartami odpowiadać i rad był temu, że go nie minęli.
— Pewnie na odpust do Ludźmierza... bo kanyżby inędy?
Nawet się już nie pytał, ale kazał pasterzowi skoczyć do stodoły i narzucać na boisko łońskiej słomy drobnej dla Fran-
ka na posłanie, a dla niewiast polannego siana, jako że młode i do pościeli twardej nienawykłe. Pasterz w mig się uwi-
nął i wrócił do izby powiadając, że pościel gotowa. Powstali na to z ław, ale gazda zmusił ich do siedzenia mówiąc, że
jeszcze czas na spanie, że ino kazał wcześniej słomę przygotować, bo potem pasterz uśnie i nie miałby kto.
— Wieczerzać musicie z nami, to nic nie pomoże. Nie pomoże „Święty Boże" — dodał żartobliwie i jął ich bawić po-
wiastkami, zęby im się nie cnęło czekać do wieczerzy; a służącą przynaglał, żeby warzyła prędko to warzywo i pilno-
wała ognia na nalepie.
— Bo u mnie ni ma gospodyni — prawił — ani swojego dziecka. Człek ostał sam na świecie, jak ten janioł boży. Aby
zeżyć to życie, niech sie ta już tak wlecze...
I opowiadał, jakie to nieszczęścia zwalały się na jego głowę, a on wszystko znosił cierpliwie do ostatka. Nareszcie
przewaliły się te chmury ciężkie i już od paru lat nic mu nie zasłaniało słonka, aż dopiero kiedyś niedawno spotkało go
niemałe strapienie, bo mu dwie owce zdechły. Słuchali go pilnie i z uwagą, bo umiał opowiadać składnie i zabawnie; o
najcięższych nieszczęściach opowiadał lekko, jakby to nie jego samego spotkały, ale kogoś, co na drugim końcu
świata żyje. Wieczerzali, a on im opowiadał nieustannie, wciąż. Po wieczerzy już ich nie wstrzymywał długo, sam po-
szedł z nimi na boisko i radził, którędy mają przejść, żeby trafili prosto na posłanie.
— Niech wara sie tu śpi jak może... ino czy wam nie będzie zimno?
— Mamy chustki, spódnice...

— No, to ostańcie z Bogiem.

Zawarł drzwi od boiska, a oni ostali z Panem Bogiem w ciemnościach. Skoro gazda odszedł i kroków nie było słychać,
niewiasty wybuchnęły śmiechem. Nie wiedzieć, co im się wydało śmiesznym. Może przez wieczór, gdy słuchały, na-
zbierało się w ich sercach tyle śmiechu, że wytrysnął sam z siebie. Franek namacał swoją pościel, potem drzwi do
szopy na oścież otworzone. Ozwał się, żeby je naprowadzić w tę stronę, lecz długo stał i czekał, zanim bojaźliwie cze-
piając się ścian boiska poszły ku niemu. Gdy przechodziły próg, poczuł czyjąś dłoń wspierającą się na ramieniu jego...
Drgnął mimo woli, a Hanka się rozśmiała i zapytała cicho: — Boisz sie strachów?
— Nie.
— A jakby strach do ciebie przyszedł? — To niech przyjdzie...
— Hanuś! — ozwała sie. Zośka — kanyżeś ty? Pódź, bo inaczej będziesz z krają leżeć, nie w środku...
— Ja wolę z krają! — odrzekła przytulając się do Franka, lecz zanim ręce podniósł ku jej włosom, wywinęła się i za-
szeleściło tylko siano, jak odeszła w mrok.
Franek stał jeszcze chwilę, a potem wrócił na swoje posłanie. Przeżegnał się krzyżem świętym i opadł na słomę. Sły-
szał leżący, brzęk dalekiej gwary, zawieranie drzwi i szepty coraz cichsze za ścianą bliziutko... Szuściało coś jak liście
uschniętej osiny. Za chwilę szepty ucichły, a podnosiły się oddechy coraz dłuższe i wyraźniejsze i coraz więcej jedno-
stajne, wpadały w uszy jak miarowe suwanie suknianych wałków po ostrym stole. Posnęło wszystko, a on czuwał nie-

22

background image

Orkan W roztokach

chcący, bo nie mógł usnąć. Odleciało go spanie do znaku. Czuł jeszcze gorąc jej przytulonego ciała, jak rozpalonego
na słońcu mchu... Dreszcz go przebiegał i coś dusiło za gardło. Nie mógł się nijak opamiętać, co się dzieje z nim. Sta-
rał się gwałtem zająć myśli czym... lecz nie porada. Mgła zachodzi na oczy i osłania wszystko pomroką szarą, gęstą.
A spoza mgły Hanusia wychyla głowę ku niemu, zbliża się i przytula... Piekący płomień obiega ciało jego... Wstał, od-
rzucił płaszcz od siebie i dygotał cały, ale nie z zimna; zdawało mu się, że potoki ognia płyną przez żyły i krew... Myśli
jakieś spragnione, głodne, krzyczały wniebogłosy, szarpały się jak psy na łańcuchu i wyły głośno, przeraźliwie jak je-
sienny wiatr. A w piersi płomień szalał. Popielił, jak liście suche, wszystkie uczucia młodzieńcze i przepalał do granic
białego żużla pragnienie twórczej miłości. Czuł, jak płomień ten wzmaga się w piersiach, rośnie, przechodzi do głowy,
zapala mózg, zalewa oczy, usta...
— Nie porada! — szepnął. — Coś strasznego stać się może na świecie...
Słaniając się namacał drzwi, szarpnął je i otworzył. Zimno owiało go z pola. Usiadł na progu, twarzą do osiedla zwró-
cony. Siedział tak długo, aż odrętwiał cały. Wtedy powstał, zawarł po cichu drzwi i ułożył się na posłaniu. Czuł się tro-
chę zmęczonym, ale jak zwykle po całodziennym skłopotaniu i dalekiej drodze. Jak co dzień prawie, gdy się układał
do snu, tak i teraz: wróciło mu falą dzienne życie od samego rana, od świtu, kiedy wygnał owce w pole na koniczynę.
Potem już od śniadania nie mógł sobie przybaczyć dokładnie wszystkiego, co w izbie zaszło, ino to se jeszcze zba-
czył, jak „byczy ozór" zachodził go zręcznie bokiem, ale po głupiemu, i on wnet poznał, że to nie kto inszy, ino Suhaj
wysłał tego rajcę na przeszpiegi. Potem, jak rozgniewany wyszedł w pole i spotkał Hanusię, a ta go namówiła... Praw-
da, jutro odpust... I on poszedł jak Pan Bóg przykazał. No, no. Ale to jagnię tak patrzyło, że trudno... nie porada nijak
było zostać. Zresztą nie ma czego żałować — Tatry... Tu najdłużej zatrzymały się jego myśli. Widzi je dobrze, jeszcze
lepiej niż tam z tego wierchu. Stoją takie potężne, jakby samemu Bogu groziły postawą swoją... Olbrzymi mur... Nie-
botyczne wieże krwawe czerwonych kościołów... Tatry!... Co to ma w sobie, że powiedzieć: Tatry — to jakiś dreszcz
na samo imię przechodzi człowieka... Co one mają w sobie, że tak ciągną oczy i duszę porywają ku sobie. Chciałoby
się tam lecieć... królować... panować... jak ten oreł nad, nimi króluje. Dziwne wstrząsnęło nim uczucie, kiedy myślał o
tym. Jakaś moc nie z tego świata dotknęła ręką czoła jego i znikła. Skądś zna tę moc nieznaną... przypomina... da-
remno! Odeszła pamięć... i wszystko... i Tatry się rozwiały w mgle... Usypiał prawie, kiedy coś zaszeleściło i spłoszyło
sen. Poruszył się i zbaczył se od razu, że na słomie spoczywa... w Janiołowej stodole... na boisku. A tam za ścianą
śpi Hanusia... tam Hanusia śpi. Przyłożył głowę do pościeli, ale nie mógł usnąć, a wciąż mu się zdawało, że coś szele-
ści słomą.
— Pewnie myszy... bo cóż by inszego? Musi tu być mocki tego narodu. Że też nie chowają kota... Dziwaczni ludzie.
O, znowu!... Nie dadzą spać... Do znaku wybiją człeka ze snu... A niechże was jasne koty!...
Słyszał teraz wyraźny szmer po ścianie.
— I po ścianach łażą... Coby nie! Bestie mają przemysł w nogach... I po szybie wyjdzie, jak jej o to będzie chodzić, że-
byś ty nie spał... Ale to dziwna... Nie... to chyba nie mysz...
Usłyszał suwanie słomy, jak suwa się stopami... Podniósł głowę i patrzał szeroko otwartymi oczami w ciemność, ale
nic nie mógł rozpoznać, nawet cienia... Czuł jednak, że ktoś tu jest... i stoi niedaleko... blisko... bardzo blisko... Odde-
chu nie słychać, ale słychać wyraźne uderzenia serca czyjegoś. Wyciągnął ręce w mrok — i napotkał w mroku ręce,
wyciągnięte ku niemu...

6
Odpust w Ludźmierzu ściągał rzeczywiście moc narodu, jak Błażej opowiadał, bo przypadał w tym czasie, kiedy
wszystko w polu rośnie, dojrzewa, nic się nie sieje ani też nie zbiera, nie ma robót naglących, a ludzie zabijają czas
ślebodny poprawianiem płotów. Tym bardziej tego lata naszło się ludu mocki, bo deszczu nie ma, jak łońskiego roku,
pogoda biała, czas przepiękny.
— Matka Boska zawczasu uprosiła u Pana Jezusa, by na Jej święto słoneczko świeciło — powsiadają ludzie wierząc
święcie, jako że łońskiego roku musiała se do znaku zabaczyć, że to jej odpust w Ludźmierzu przypada, i nie udała
się zawczasu do Synaczka Swego, aż nazajutrz we święto, a trudno było chmury wstrzymać, jak już od Tatr szły.
— Nie dziwota, niebie zawdy jest o czymsi myśleć... Tyle narodu biednego! Moiściewy... A przybaczyć nie ma kto, bo i
święci nie próżnują.
— Tego lata musiał Im zbaczyć święty Marcin, bo jego odpust był koło Ludźmierza. I jemu sie ta czasem zwartnie raz
do roku święto.
Kto zbaczył, trudno dociec; dość, że słonko dogrzewa od tygodnia blisko. Wywołało ludzi z chałup i ściągnęło ich na
odpust. Z dalekich stron poprzychodzili, nie mają się nawet kany podzieć, bo kościół nie pomieści w sobie tyle narodu.
Na polu stoją, na cmentarzu, a jeszcze im za ciasno. Cały trawnik przedkościelny, to jak obszerne pole gęsto zasa-
dzone kapustą, gdy główki się pozawiązują, i nie mając miejsca róść swobodnie, rozpierają się wzajem i gniotą. Ścisk
taki, że kości trzeszczą i zdaje się — każdy musi być spłaszczony do znaku. Lud między murem a ścianą kościoła stoi
jak las w dolinie wąskiej pomiędzy dwiema górami, które się schodzą i przyciskają ku sobie, gałęzie kruszą się jak
źdźbła, pień do pnia przystaje szczelnie, tworzy się zbita warstwa stojących prosto drzew. Tak do znaku stoi lud pątni-
czy na kościelnym trawniku cmentarza. Ani drgnąć, ani ręką ruszyć! Najgorzej tym, co przywykli schylać się i klękać
na każde zawołanie dzwonka, bo nie mogą zgiąć kolan, ile razy dzwonek się odezwie. W mniemaniu swoim grzeszą
strasznie i trapią się tym srodze. Na szczęście dla nich suma się kończyła i procesja miała wyruszyć niezadługo. Mali
chłopcy i niedorostki, których bolało, że nic nie mogą widzieć: ani procesji, ani księży, ani odpustu, ino plecy stojących
przed sobą, poczęli się wysuwać i pływać pomiędzy nogami, kierując się na domysł ku najbliższym drzewom, ku lipom
i kasztanom rozgałęzionym szeroko. Niejednego spotkało brzydkie słowo, niejeden ugrzązł i nie mógł się wydostać z
ciżby, ale większość doparła swego. Wnet rozłożyste drzewa poczęły się chwiać, a konary trzeszczeć niepokojąco.
Niejeden też, stojący pod kasztanem począł cicho odmawiać: „Kto się w opiekę odda Panu swemu", z tą niedużą
przemianą, że gdy przychodziło mówić: „W cieniu tych skrzydeł uleżysz bezpiecznie", każdy wolał powiedzieć wyraź-
niej: „W cieniu kasztanów ustoisz bezpiecznie", i już był pewnym, nie bał się wypadku. Choć się zdarzały... Paru

23

background image

Orkan W roztokach

chłopców zleciało na głowy stojących w pobliżu, ino nie wiadomo, czy ci odmówili „Kto się w opiekę", bo jak nie, to
tych, którzy w opiekę oddali się Panu, spotkał oczywisty cud... Szkoda, że ojców jezuitów nie było na tym odpuście;
sprawdziliby naocznie i zapisali w księgach swoich dla większej chwały Bożej... a tak — przeszło, minęło jak tysiące
innych cudów i nikt się o tym nie dowie. Za murem okalającym dookoła cmentarz pełno było gawiedzi, ciekawszej ob-
razów, które handlarze porozkładali na stołach, niż odpustu. Dopiero jak dzwony się ozwały i śpiew potężny wybiegł
poza cmentarz, wszystko poczęło biec do furtki, wyłazić na mury lub stermać się na drzewa, by na swoje własne oczy
ujrzeć procesję, porachować, dużo księży i narodu pójdzie. Niedaleko stało parę smreków śmigłych i wysokich. Jed-
nego z nich dopadł chłopiec kilkunastoletni i począł się wspinać po nim, radując się naprzód, jak to z wysoka będzie
dobrze widać caluteńki odpust i wszystko. Na nieszczęście, gałęzi nie było u dołu — jedna jedyna gałązka w połowie
smreka, a reszta u samego wierchu. Ale on się nie zraża, dobywa wszystkich sił, i choć mu się dłonie oślizgują, pnie
się gwałtem do góry. Pot mu zalewa oczy, żyły na rękach poczynają boleć, czuje, że słabnie z każdą chwilą...
— O Najświętsza Panienko! — szepce żałośliwie — żebych wylazł do hańtej gałęzi, to bych ci już zmówił sześć pacie-
rzy...
Pnie się, wytęża wszystkie siły — wylazł. Siadł na gałązcą, odetchnął głęboko...
— No, kiedych już to — mruknął pewny siebie — to bych ci głupi był sześć pacierzy gadać...
Nie domówił jeszcze — gałąź się urywa — chłopak bęc! na ziemię i leży...
— O Najświętsza Panienko! — zawołał z wyrzutem — jak sie też Ty na śpasach nie znasz! Edyć bych Ci był i siódmy
dodał...
Odchodząc od tego smreka przeklinał go w sercu i ani mógł pomyśleć, że na tym przeklętym smreku cudownie się ob-
jawiła Dusza podhalańska. Tymczasem koło kościoła procesja szła falami, lud jęczał jak morze. Potężne chóry tysią-
ca organów zlały się w jedno, spłynęły ze sobą i powstał chór podobny halnemu wiatrowi, który lasy pochyla jak trawę
na łące, gnie smreki, ścina jedle, skały przed sobą toczy i pędzi, zrywając dachy, z piekielnym wyciem na doliny, gdzie
pada z jękiem na ziemię, wybucha szalonym płaczem i w obłędzie żałości strasznej umiera. Gdy zaczęto bić we
dzwony, to ziemia dudniła i niebo dygotało jak błękitn a chusta, a doliną nowotarską szedł pomruk daleki. Za każdym
uderzeniem dzwonnych serc — po chwili — jękły boleśnie Tatry... Wśród tych hymnów rozgłośnych i dzwonów, i ję-
ków płynęła rzeka ludzka cmentarzem kościelnym. Fala głów, odkrytych w słońcu, kłębiła się zwolna; zdawało się pa-
trząc z nieba, że to nieprzeliczone stado czarnostręczystych owiec zegnanych w ciasny wąwóz tłoczy się i kłębi. Nie-
daleko furtki, w zagłębieniu wąskim cmentarnego muru, stał Franek Rakoczy. Fala go wyniosła i wypchnęła na brzeg;
nie miał już ochoty płynąć dalej, przywarł plecami do muru i oparł się przemocnej sile żywiołu. Ani drgnął, jak się żywa
ściana ludzi o niego ocierała. Stał mocno jak pień wysoki wierzby wyrosłej na brzegu; rwąca woda podmuliła brzeg,
zabrała ziemię, lecz pnia nie mogła ruszyć, bo korzeniami wrósł do skały i trzyma się mocno. A jak podczas powodzi
rzecznej fale wynoszą na ramionach okrytych pianą spróchniałki wierzb i młode drzewka i stawiają je koło pnia przy
brzegu — tak z tej powodzi cmentarnej narodu wynosiły fale często zgrzybiałe kobiety, dzieci i niedomorki, ostawiając
je przy Franku w zagłębieniu wąskim. Wnet by go ta rzeka ludzka do znaku zamuliła. Na szczęście procesja się skoń-
czyła i chorągwie pochylały się, znikając we drzwiach kościelnych. Franek, choć sięgał ponad głowy ludzkie stojąc na
miejscu wyższym od cmentarza, wspiął się jeszcze na palcach, by znaleźć niewiasty swoje, które mu się straciły
sprzed oczu i utonęły w ciżbie. Rozpoznałby je może po chustkach na głowie, ale tyle tych chustek mieniących się w
słońcu, że nie porada odróżnić ich barw: tak wszystkie w jedną zlewają się tęczę. Całą uwagę skupił w oczach i pa-
trzał po tym polu głów, po rozkołysanej wiatrem kwietnej łące, szukając lnu błękitem rozkwitłego: włosów lnianych, po-
łyskujących złotem w słońcu, nakrytych chustką błękitną, bo taką miała na głowie Hanusia. Pamięta dobrze. Poznałby
tę swoją główkę pomiędzy tysiącami. Częstokroć jednak łudziły go oczy, zdawało mu się bowiem, że ją widzi, jak ją
fala niesie... Wówczas wyciągał ręce, jak ten pływak, gdy ma się rzucić do wody, i chciał płynąć przez ciżbę, rozbijać
fale piersią — lecz po bliższym wpatrzeniu się poznawał prędko, że się myli... Przecie to nie ona. Jak mógł o takie
rude włosy posądzać Hanusię? A gdy jeszcze przypadkiem twarz błysnęła pod słońce i zalśniły w niej szklane, głupie;
rybie oczy, to się złościł sam na siebie i martwił się wielce, że niechcęcy taką przykrość sprawił swej niewieście.
I na nowo jej szukał, wypatrywał oczy, śledził pomiędzy głowami — na próżno. Fala za falą przechodziły zwolna, lud
się tłoczył, rozbijał o drzwi kościelne i wpływał do wnętrza. A jej nie było widać... Reszta narodu ostała na cmentarzu. I
między tymi jej nie ma... Gdzieby się podziała? Począł się już niepokoić o nią. O towarzyszkach nie myślał na razie,
dość miał już jednej biedy z tym utrapieniem.
— Po co to lezie w ciżbę? Wiecznie ta natura jagnięcia. Zaplata sie i szukaj, i trap sie, człowieku...
Trapił się srodze, bo nie widział rady, jak ją odnaleźć w tej ciżbie.
— Wołać na głos nie wypada, juści, że nie wypada. A tu inaczej nie poradzi, na nic wszystka moc człowieka. Choćbyś
i zaklął na wszystkie świętości, nie usłyszy. Daremno; trzeba czekać, aż sie ta fala ludzka nareszcie przewali. Mogliby
już raz skończyć te ceremonie...
Inaczej odpust wydawał mu się, gdy ona sitała przy nim. Kazania wprawdzie nie usłyszał, bo czasu nie było, ale dzwo-
ny i śpiewy i to morze ludu kołysały jego duszę, jak to pole zboża, gdy wiatr powieje od południa gorący i parny, a na
powiekach sen zaciąży, dziwnie rozkoszny sen. Teraz jeno wyczekiwał, rychło się ta ława ruszy, ta szeroka ława ple-
ców i nierównych głów. I turbował się w sercu o całość tej odrobiny, którą mogą zatarasić w tłoku, że ani piśnie. Bo to
przecie nie śpas! Tyle narodu jak sie zgruchnie... Matko Ludźmierska! Modlił się szczerze i gorąco do cudownego ob-
razu, prosząc o łaskawą opiekę nad swoją Hanusią. Uspokoił się trochę, gdy przybaczył, że ona ma przecie koło sie-
bie towarzyszki obie, które, jako starsze od niej i na odpustach doświadczone, ochronią ją od ścisku i uprowadzą z
ciżby tym chętniej, że i własne bezpieczeństwo będą mieć na oku.
— A może poszły do spowiedzi? — przyszło mu na myśl
i zadziwiło nie pomału, że na to nie wpadł prędzej. — To najpewniej, że przy konfesjonale jakim ślęczą, a ja sie tu tra-
pię, szukani... To zawdy tak bywa. Niewiasta, jak ci sie sprzed oczu straci, to jej nigdzie nie szukaj, ino w przedsionku
piekła abo nieba. Przysięgać można, że ją tam napotkasz. Widział w myślach jej głowę pochyloną przed kratą i te
oczka niebieskie, a takie jagnięce, że samego Pana Boga mogłyby oszukać. — Z czego się to ma spowiadać? — po-

24

background image

Orkan W roztokach

myśli sobie ksiądz, kiwnie palcem i zawoła ku sobie. A słysząc przewinienia, które nawet w najostrzejszym kościele za
grzech nie uchodzą, jako że dzbanek stłukła idący po wodę albo rozmaryn utopiła w lesie na potoku (bo one od tego
zawdy zwykły rozpoczynać), przerwie i nie słuchając dalej da jej rozgrzeszenie. A jak się zapłacze sama i spowiednik
zmiarkuje, że nie o ten dzbanek chodzi ani o to mleko, wtedy zaprze się serdecznie i w skruszeniu serca calutką winę
złoży na drugiego, malując go tak czarno, jak dusze białe malują diabła na obrazie. I tak, chłopcze, tyś winien, odpo-
wiadaj sam przed Panem Bogiem, a ona się opłucze łzami i wyjdzie taka czyściuteńka, jak biała gęś z wody.
— O niewiasty! niewiasty! Pan Bóg już nieraz musiał pożałować i zabiadać w sercu swoim, że nie przespał godziny,
kiedy stwarzał ten okpiśny naród. Wieczne utrapienia człeka i nic więcej. Ale czuł równocześnie, że bez tego utrapie-
nia płonę by to życie było i strasznie jednakie. O tyle i Adamowi lżej było chodzić po tej smutnej ziemi, że mu przecie
Ewa czasem przypomniała raj... No, a choć i piekło czyste zbaczyła mu niekiedy, to dla rozrywki, by nie wsze jednako-
we miał wspomnienia. Tak se Rakoczy przemyśliwał stojąc, to o raju, to o różnych oszukaństwach niewieściego rodu,
aby jeno czas przeszedł i przeleciała ta chwila rozłąki, bo mu się zdało, że już blisko rok mija, jak ją stracił z oczu. Tak
mu się ten czas dłużył, tak się ogromnie powoli ślimaczył. Nie jemu tylko, widać, bo i ludzie stojący obok pozierali
dość często głodnymi oczyma ku bramie, wyczekując uważnie, rychło ksiądz pobłogosławi naród stojący w kościele.
Nagle organy zahuczały głośniej, wszystkie dzwony uderzyły wraz i cały kościół zatrząsł się w posadach od przepo-
tężnej pieśni: „Święty Boże!..." Poleciało jak wicher po lesie. Pochyliły się wszystkie głowy jak wierzchołki drzew, ku
ziemi; jak zboże ścięte burzą runął pokotem lud i słychać było jeden jęk olbrzymi, jeden płacz rozdzierający powietrze.
Jakoby ziemia jęczała w dzień sądu, jakby się morze rozpłakało głośno... Suplikacje korne śpiewał naród wszystek i
wszystkie serca dygotały razem, tarzając się w prochu ziemskim u stóp Wszechmocnego. Rakoczy stał pochylony jak
smrek wiszący nad ziemią, nie mogąc kolan zgiąć z powodu ścisku, i szedł przejęty całą duszą w ten rozjęczały bór,
którego krańce zdają się opierać o brzegi wieczności, a w głębi, w cieniach dębów starych, błyska piorunem Bóg... Za-
wsze ta pieśń, śpiewana tysiącami piersi, wstrząsała nim do głębi i czyniła wrażenie jakoby strasznej prośby ziemi,
grożącej niebu swoim bólem — tak że On musi ulec tej prośbie jękliwej, choćby... Wierzył w to, całą duszą wierzył, z
wielkim przejęciem śpiewając tę pieśń. Śpiew przebrzmiał i przeszedł prędko jak naremna burza, która jeszcze w od-
dali grzmi, ale już cicho, coraz ciszej, aż nareszcie ucicha do znaku. I jak wysokie trawy zwalone ulewą prostują się po
odejściu burzy i otrzepują rosy z ociężałych liści — tak ludzie wolno powstawali z ziemi, otrzepując proch z odzienia
swego. Nabożeństwo się skończyło. . Rakoczy ruszył z falą płynącą do furtki cmentarza, cudem wydostał się na ze-
wnątrz i stanął z boku, by móc widzieć każdego z wychodzących i zatrzymać niewiasty swoje, skoro wyjdą. Ale to nie-
łatwo było zatrzymać śledzące oko na każdym z osobna: ludzie bowiem kłębili się i kotłowali w ścisku, wyżsi plecami
zasłaniali niższych, niewiastom ledwie czubki głów i chustek było widać; ginęły w tłumie i czasem tylko zamigotały
chustki ich jaskrawsze, jak potracone jaskry w leśnej młace, zarosłej gibrzyną, podobną kołyszącym się wysoko prec-
lom. Większa część narodu wyszła i rozsypała się po kamieńcu. Rakoczy niewiast swoich nie zobaczył. Niecierpli-
wość go żarła, nie mógł już ustać na miejscu, bo mu się zdawało, że przeszły i na niego czekają pewnie kany indziej.
Poszedł więc po kamieńcu daleko swobodniej, bo się lud przerzedził znacznie, i patrzał dookoła, wypatrywał pilnie,
czy której z nich nie dojrzy między niewiastami. Ale same obce twarze napotykał w tłumie. Gniewało go to więcej, niż
trapiło.
— One tu przecie muszą wyjść. Nie porada, żeby dzień cały w kościele siedziały. Już bych za ten czas sto odpustów
uzyskał, zabrał je do torby i zaniósł na sam wierch Obidowca. A te siedzą. Wymiarkowania żadnego. Jak dopraśnie
obrazu, to by ślęczała przed nim trzy dni i trzy noce. Niech sie chałupa spali, niech ludzie poschną z turbacji o nią, nic
ją to nie obchodzi. Z takiej wiary ani niebu żadnej korzyści, ani piekłu. Bo żeby sie to modliły jak dusze myślące, ale
nie! Paciorki i paciorki, wiecznie te paciorki. Taki sam pożytek z przesypowania piasku abo z rachowania ziarn na po-
próżnicy. Ale śmiej powiedzieć głośno, to ci od heretyków bądź kto nawymyśla. Bo każdy ino wtedy święty, jak o cu-
dze sumienie idzie.
Nie myślał też głośno, bo i zresztą nie tak mu chodziło na razie o te pacierze, jak o Hankę. To go pocieszało tylko, że
razem są, a siostra, jako starsza, dopilnuje przecie, by się jego utrapieniu krzywda od ludzi nie stała.
— One tu przecie muszą wyjść... — powtarzał i snuł się pomiędzy ludźmi wypatrując oczy. — Żeby spotkać jakiego
człeka od nas...
Ale nie widział nikogo z Przysłopia. Za to miał czas przypatrzyć się, i z bliska, narodom okolicznym, czego nie zanie-
dbał, skoro go już opuściła gorączka szukania, bo nie trafi się tak prędko sposobność widzenia tylu razem zebranych
narodów, o kórych się jeno ze słuchu wie i z opowieści. Oto idą zakopiańcy: naród strasznie chytry, umiejący i diabła
samego oszukać, jakby tego trza było koniecznie. Wysoko się niesą ponad głowy, pamiętają, widać, jeszcze owe do-
bre czasy, kiedy to Luptów drżał przed ich potęgą, a narody podhalańskie czuły ich przewagę i podziwiały ich jastrzę-
bią drapieżność i siłę. Teraz jakieś kupiectwo ich opanowało, chciwość ludzka na pieniądze, i zmaleli przez to... Rako-
czy z ciekawością patrzał na tych ludzi, których dziady i ojcowie po dziś dzień żyją w pamięci narodu.
— Harne chłopy na poziór, umieją sie trzymać ostro, ale to nie tamci... ho! Zbójnickiego mało w nich ostało. Jakaś
dziwna letkomyślność wyziera im z oczu. Diable sztuczki jeszcze, widać, drzemią w ich naturze, ale na herszta u żad-
nego nie widać przymiotów...
Myśląc to poczuł w sercu, że jednak rad by nimi przewodzić.
— Zawdy to przecie krew zbójnicka, chłopy jak te smreki. Ino człowieka nie ma między nimi...
Idąc dalej spotykał Podhalanów z różnych miejscowości: jednakich prawie co do wzrostu, różniących się jedynie bar-
wą przyodziewku, po którym też poznawał, skąd którzy pochodzą. Wyraźnie mógł odróżnić ludzi: z Poronina, z Du-
najca, z Klikuszowej i z Nowego Targu. Wszystko to chłopy śmigłe, prawdziwie na podobieństwo i obraz Boga stwo-
rzone. Tuż pod ratuszem-karczmą ujrzał ludzi nie obcych, a przecie mało znanych sobie, którzy go już przy kościele
zdziwili odmiennością swoją. Byli to gazdowie sami, biali od starości. Rzędem teraz siedzieli na ławie pod ścianą i nie-
ruchomo patrzeli przed siebie. Powaga jakaś od nich szła naokół. Ludzie stojący z bliska nie mówili głośno, lecz przy-
ciszali głos podobnie jak w sieni kościoła. Zdawało się Rakoczemu, gdy obaczył ten siwy rząd zmartwiałych do znaku

25

background image

Orkan W roztokach

ludzi, że widzi oto na jawie zaśniętych ojców narodu, władyków, o których dawne gwarzą opowieści. Rad był przecie
usłyszeć, kto oni są, skąd przyszli i jak się tu znaleźli pomiędzy żywymi. Zbliżył się do gromady stojących i spytał:
— Nie wiecie, moi ludzie, kto są ci gazdowie, co hań na ławach siedzą pod ratuszem?
— A to wy ich nie znacie?
— Nie...

— Chochołowscy!

Rakoczy uchyleniem kapelusza podziękował za to wielkie słowo i odszedł wolno, w takim zamyśleniu, jakby się zna-
lazł w kościele pamiątek, gdzie wszystko przypomina coś i dumać każe.
— Chochołowscy — powtórzył — Chochołowscy chłopi...
I ujrzał w myślach tę samą gromadę, krzepką jeszcze i zdrową, podkładającą śmiało smolne szczypy pod wilgotne
ściany gmachu, nasiąknięte krwią...
— Nie zajęło się... a szkoda! Buchnąłby ogień taki straszny, że by go stu Florianów świętych nie ugasiło...
Zaszedł bliżej ku ławom i oglądał ich z bliska, by sobie dobrze i na długo w sercu zapamiętać ich omszałe, kamienne,
szare twarze... Siedzieli wszyscy nieruchomo, a on stał przed nimi z uczuciem świętej i smutnej zadumy. Podobne
uczucie rodzi się tylko w sercu topniejącym na widok trumien otwartych, w których spoczywają ludzie ongi mocni i
sławni z wielkich czynów. I długo stał przed nimi w zapatrzeniu ciężkim, i nie umiałby wypowiedzieć, co mocniej serce
jego wzrusza: cześć dla tych zaśniętych wiekiem, omszałych postaci, czy żal serdeczny, że już nie ożyją... Odszedł
powoli między ludzi z pochyloną głową i długo nie mógł przyjść do siebie, a gdy usłyszał gwar dokoła i śmiech uderzył
w jego uszy, przezdało mu się, że trafił na jarmark, wychodząc prosto z cmentarza.
— Żyli i przeszli... I wnet już o nich wspominku nie będzie. Coraz mniej ludzi na tym świecie. Owczarnie sie mnożą...
Chodził długo i błąkał się pomiędzy tymi ludźmi, jak pasterz chodzący pośród owiec w obszernym koszarze. Zahaczył
nawet, kogo szuka, czego wypatruje. Dopiero głos znajomy ocknął go i zbudził. Obejrzał się za siebie i obaczył dwóch
chłopów znajomych z Przysłopia. Pozdrowił ich i spytał, czy nie widzieli kany jego siostry abo jedynaczki wójta, stare-
go Suhaja.
— Ho! Dawno poszły! — odpowiedział jeden. — Kompania przysłopska już będzie na wierchach...
— Jak to? Widzieliście na swoje oczy?
— Przecie nie na cudze chwała Bogu... Cała kompania wyruszyła zaraz po sumie.
— Jakże ja mógł przeoczyć?
— Ha, to już nie nasza wina, Rakoczeńku drogi. Musiałeś chyba na dzwonnicy wypatrywać Hanki.
Franek żartu nie słyszał, tak był zaskoczony tą wiadomością.
— Poszły i nie czekały... A ja szukam, chodzę. A wy — zapytał — czemuście ostali, skoro kompania...
— Kompania sobie, a my sobie. Tu ni ma przymusu. Kto by zresztą na odpust chodził jak po ogień? Odpust, jak ma
być, to już niech będzie zupełny. Prawda, kumotrze? Co se mamy żałować. Pódź z nami i ty, Franuś, do ratusza! Po-
stawisz choć ze dwa słupki...
Franek widział, że obaj są już po kilkunastu słupkach i niedużo im brakuje od zupełnego odpustu. Wymówił się też
prędko i stracił się im z oczu.
— Juści — pomyślał — inędy nie poszły, ino przez Nowy Targ i Turbacz, bośmy wczora uradzili tamtą drogą wracać.
Trza iść wartko, może ich jeszcze dojdę...
I nie namyślając się długo ruszył prosto przed siebie. Ominął wnet gromadki stojących za kościołem i podał się w
otwarte pole, szukając oczyma chodników, którymi by najprędzej można zajść do miasta. Wypatrzył je i zboczył ku
nim, i szeleściły ino dźbła trącane, jak szedł ścieżkami wśród zbóż. A w głowie jeszcze huczały mu dzwony, śpiewała
procesja, ale coraz ciszej i coraz dalej i dalej... Jak gdyby echa przytłumionych głosów szły melodie od pól. Ucichły
wreszcie. Natomiast mgła wysunęła się przed oczy i cofała się przed nim albo nikła, by za chwilę wyjść. W tej mgle
białej widmowej przezdawały mu się obrazy jak we śnie: ...Oto gromada jakaś wyszła ze wsi, pędzi polami jak wiatr.
Podnoszą się do słońca harne czoła — i widać twarze rozognione, a w oczach błyskawice. Lecą powietrzem, prawie-
nie dotykając ziemi — włosy każdego płoną jak archanielski miecz. Zboża i trawy przed nimi kładą się jak podcinane
kosą cichym pokotem wzdłuż. Słońca w górze nie widać — zakryła je ta chmura; ino łunami od zachodu rozwidnia się
świat... Przelecieli. Jeszcze kiedy niekiedy we mgle łyskały płomienie, ale i te wnet pogasły. A idącemu wartko ścieży-
nami zaszedł przed oczy nowy obraz: ...Oto idzie od kościoła orszak dziwnie biały. Wszystkie postaci pochylone, z od-
krytymi głowy, o włosach długich powikłanych, ośnieżających czoła blade, szyje i ramiona. Widać twarze zastygłe i
martwe, bez kropli krwi, i oczy mgłą osłonięte, bez świateł patrzące, jak szare zimne grudki ziemi zlodowaciałej. Taki
smutek beznadziejny wieje od tych ludzi, jak gdyby szli za pogrzebem swoich własnych dusz albo gromadnie grzebli
swój wiek młody, swoją straconą Sławę. Smutnym orszakiem zdążają na wzgórze, gdzie rosną gęste jałowce i szarze-
ją krzyże... Rakoczy stanął, przetarł oczy, które pot zalewał. Nijakiej mgły ni obrazów, ni cmentarza blisko... Zdało mu
się jeno, widać; a przecie gdyby kazano, wahałby się przysiąc, że tej mgły i tych obrazów nie widział na oczy.
— Kto wie, może to ich duchy potracone tak wojują we mgle, kiedy ciała ich tymczasem wleką się na cmentarz... Oj,
Chochołowscy! Mogliście wy już nie wracać do swych dziedzin — trupami.
Długo jeszcze wolne dumy plątały się koło tych postaci widzianych pod ratuszem. Aże nareszcie serce jego, skąpane
w dolinie słońca i rozświeconych zbóż, pozbyło się zalatujących od zaświata smutków tym ławiej, że i własne nie
uśpione strzegły. Rakoczy dość nierzadko pozierał ku Turbaczowi, to na bliższe wierchy, to na dół, jakby się spodzie-
wał ujrzeć kogo i poznać z takiej oddali. Widział w dolinie ludzi zdążających ku miastu, ale ci już z daleka wyglądali
obco. Poza tymi nic, nawet zająca w polu.
— Coby ci czekała! Poszła z całą kompanią i ani pomyśli, że tam może ktoś sam idzie...
Pocieszał się tym, że idąc wartko dojdzie kompanii, która w cieniach odpoczywa nieraz i godzinę, a wtedy powie Han-
ce! Choćby jej nawet przykro było słuchać...
— Niechta. Niech nie ucieka przede mną...

26

background image

Orkan W roztokach

Zbaczyła mu się od razu ostatnia noc. I wyrzuty po jednemu ginęły jak ćmy przy świetle, jak krople na spalonym od
słońca kamieniu wysychał prędko żal... Baczył jedynie na to, jak ona bardzo musi go miłować, że bez pamięci na
wszystko...
— Drogie moje skarby! — wyszeptał cicho.
Lecz niepokój nadleciał i powikłał szczęściu pióra, zamącił przeźroczysty staw pamięci słodkiej. Wyrzuty, które sobie
czynił dziś rano, nie odeszły, ale perswazjami ścichłe, ozwały się na nowo.
— Trza było przecie mieć rozum za siebie i za nią...
— Łatwo to gadać potem — odpierał wyrzutom. — Jak sie już krew rozjarzy, to na nic wszelkie rozumy! Wtedy świat
maleje w oczach i ziemia sie traci, człowiek o wszystkim zapomina.
— Może być z tej niepamięci niemała bieda...
— Ja sie tej biedy nie lękam. Będzie, to moja, nie czyja... rozumiesz pałko?
I nie czekając odpowiedzi dodał: — Ona już odtąd moja. Niczyja, ino moja, moja! Na całe życie! na wieczność!...
Zgnębił do znaku wyrzuty, które też pomilkły. Jasny baldachim błękitu rozpostarł się nad jego sumieniem. Nic go już
nie chmurzyło. Z lekkim sercem przebiegł most na Dunajcu, ominął miasto stołeczne Podhala i zawahał się na chwilę,
którędy ma iść. Wybrał, jako i poprzednio, krótszą drogę przez pola i poszedł ścieżynami pomiędzy owsy, bo inne
zboże tu nie rosło, ino jeden owies. Stoki się już poczynały połogą ubocza. Niezadługo zszedł się z jezdną kamienistą
drogą i obaczył przy niej po obu stronach stojące odymione szatry. Z daleka poznał cygańskie osiedle, zwane pomię-
dzy ludźmi Kowańcem. Ciekawość go popchnęła zobaczyć naocznie, jak oni se tu gazdują, ci wieczni latawce. Posta-
nowił przejść uważnie przez całe osiedle. Jeszcze nie doszedł pierwszej z dołu szatry, kiedy chmara czarnych dzieci
zgruchnęła ku niemu, otoczyła go z jękiem i lamentem, i nie ustąpiła, dopóki się nie opłacił monetą drobną. Wtedy kę-
dzierzawy drobiazg rozbiegł się czym prędzej, łyskały ino strączki włosów spoza węgieł szatr.
Za chwilę wybiegł na drogę smukły wyrostek, a obaczywszy bbcego stanął i poczekał, aż Rakoczy do niego doszedł.
Wówczas jak długi padł na ziemię i począł skomleć całując raz po raz kamień przed jego stopami. Rakoczego przykro
uderzyło to płaszczenie się podłe i ominął go prędko idąc dalej. Przybaczył sobie Cyganów, których widywał w Przy-
słopiu. Zbaczył sobie i tego, który do nich zachodził. Szwagier, jako wierny katolik, przy czasie uczył go pacierza. Co
się ten z nim nakłopotał! Zwłaszcza przy dziesięciorgu „przykazaniach". Szwagier powiada wyraźnie: „Siódme: Nie
kradnij!", a Cygan powtarza za nim: „Siódme: Żyj, jak możesz"... I nijak nie mógł z nim poradzić. Wreszcie dał spokój.
Widział, że ci osiedleni żyją, jak mogą, ale za to robią twardo, ciężej od chłopów. Przechodząc widział w sieniach
mężczyzn kujących żelazo, kobiety warzące strawę w dymiących kotłach. Nie zwracali na niego uwagi, jak to bywa w
cygańskim zwyczaju; każdy pilnował swej roboty nie podnosząc głowy. Chciał się im przypatrzyć z bliska i stanął w
progu jednej szatry. Cyganka na ziemi w kącie skrobała ziemniaki, przy niej pełzało na raczku gołe Cyganię. Stary Cy-
gan — mąż czy ojciec — stał przy nalepie, lewą ręką poruszał miech, a w prawej dzierżył młot i patrzał w ogień.
— Cóż to robicie? — spytał Franek.
Cygan zamiast odpowiedzi, wskazał młotkiem na leżący na ziemi łańcuch i ogniwa.
— To na sprzedaż? Cyganka przykiwnęła głową.
Oniemieli w tej niewoli, że i słowa trudno było od nich wydostać. Franek patrząc w oczerniała twarz starego pomyślał,
że tak musi wyglądać twarz wiecznego smutku. Odszedł i nie zajrzał już do żadnej z szatr. Za osiedlem opuścił drogę
jezdną i podał się w pola. Dochodził prawie pierwszej miedzy, kiedy ujrzał przed sobą zjawisko dziwnej cudności: Cy-
gankę młodą o takim obliczu, jakie widywał nieraz we śnie. Noc i południe — pogrzeb i wesele w jednej postaci. Spo-
tkał ją, jak się spotyka szczęście i nieszczęście. Na dużą chwilę zapomniał o świecie, a gdy się ocknął, już pustka była
koło niego, ni żywej duszy. Ino te oczy zewsząd patrzące ku niemu, te czarne oczy... Szły przed nim jak słońca spa-
dłe, zachodziły drogę i nie mógł się ich nijak pozbyć. Aż o Hanusi pomyślał, wtedy dopiero znikły.
— Boże uchowaj od takiej płanety! Gorsza od śmierci... Chciał odejść spotkane widmo i przyśpieszał kroku, ale to się
na nic zdało, bo myśli często, uparcie wracały w osiedle. Czuł, że jest w nim coś dziwnego, co go wiąże z tym naro-
dem, jakaś skryta nić. Nie umiał pojąć, ale czuł wyraźnie, że oni mu nie są obcy ani obojętni. Jak i teraz... Czemu zbo-
czył, aby ich obaczyć? Przecie nie z próżnej ciekawości tylko. Od dawna lubiał ich naturę wietrzną. Jak widział w niej
zło, to na świat zwałował za to winę. Świat zepsuje — powiadał — ludzie sami spodlą. I bronił ich w sercu swoim
przed najgorszym złem.
Dumał o tym idęcy i upewniał rozum, że musi być w sercu jego cygańska przegroda, bo inaczej cóż by go tak ciągnę-
ło, jak do swoich.
— Nazywają nas na wsi cygańskim plemieniem. Ha, kto wie, co ta moi ojce kany porabiali... Wiekami zaszło i pomarli,
nikt sie już o tym nie dowie.
Zbaczył, jak ludzie prześmiewali rodowe ich miano.
— Rakoczy, hm... Po prawdzie, trochę to nieswojo. Czemu, na przykład, nie Lacki?
Ale zaraz zmiarkował, ze to wszystko jedno. Taki baran strzyżony, jak i ogolony. O czym on też ino nie myśli! Oderwał
się wnet od tych przedumywań, co mu się tym łatwiej dało, że dochodził wierchu i spodziewał się obaczyć kogo z tam-
tej strony. Wyszedł — obejrzał się wokoło... ani żywej duszy! Ino orzeł kołuje nad Czołem Turbacza. Począł teraz po-
wątpiewać, czy tą drogą poszły. Ale zawracać stąd już nie czas. Odetchnął chwilę i poszedł po wierchu Kotlarki. Stąd
wiodła droga na Turbacz, ujeżdżona, gładka. A choć po równej szedł wyżynie, nie było mu lekko. Żal znowu go nawie-
dził i przygniótł skałą serce. Obejrzał się na Tatry, ale już dziś nie były takie groźne. Nawet zmalały przez to, że ich nic
nie osłaniało, i widać było wzdłuż całą dolinę, z której wyrosły. Zalewało ją słońce od zachodu; stała się jasną, prze-
raźliwie białą; białość ta nużyła oczy, rozleniwiała myśli patrzącego. Chętniej i dłużej spoglądał naprzeciw, na ziemię
spiską. Ta chowała się przed słońcem w cieniu wysokich Tatr i miała piękności nowe, których był nie widział. Poznał
zaraz, że te sterczące skały nad Dunajcem, to nic innego, ino Czorsztyn. A te czerwone mury, to Niedzica. Przyzierał
im się długo i uważnie, zanim je stracił.
— Widziały one, te mury, niemało... Wydzwoniłyby długie historie. A taką pustką stoją dziś jak cmentarz, który pocho-
wał wieki. Tak... Powoli wszystko się rozpada. Skały wietrzeją, żelazo się kruszy... Czymże mocniejszy jest człowiek?

27

background image

Orkan W roztokach

Szedł w ciężkim przygnębieniu i nie wnet opamiętał się, aż stanął na Ramieniu starego Turbacza. Obejrzał się na za-
chód — słońce już było nisko. Przyspieszył kroku, niezadługo wszedł na wąską Szyję i miał zejść na polanę niższą,
skąd wiodła droga do roztok. Na skręcie rozglądnął się i stanął zdziwiony. Nigdy tu jeszcze nie był i nie widział, że
Czoło tak nisko siedzi, prawie równo z Ramieniem.
— Z daleka te polany inaczej sie widzi. Czoło zdaje sie wysokie, Ramię pochylone. Powiadają, że na Czole jest ka-
mień z napisem...
Postąpił w prawo parę kroków.
— Widać rzeczywiście. Żeby to nie było z drogi... Zawahał się chwilę. Ale zamiast wrócić na dół, poszedł po polanie.
Żeby nałożyć czas stracony, biegł po suchej trawie, ale wnet musiał zwolnić biegu, bo pochyłość rosła. Stopy oślizgi-
wały się po gładkiej trawie, a wyżej trawy już nie było, ino śliski mech. Piął się teraz i widział, że to nie tak blisko, jak
się zdawało z przeciwka, i daleko wyżej. Już też począł żałować, że się dał uwieść zachciance i sprowadzić z drogi,
ale postanowił dojść do wierchu, skoro już tu doszedł. Pomagał sobie rękami, czepiał się badyli suchych; wreszcie wy-
dostał się na wierch, na równiejszą ziemię.
Sprostował się i ujrzał o kilkanaście kroków oddalony kamień czworogranny, podobny olbrzymiej skrzyni wykutej ze
skały. Z dziwnym, niepojętym, uczuciem zbliżał się ku niemu. Coś go pchało i odciągało zarazem. Ale się przemógł;
parę kroków — i stanął przy ścianie. Uderzyły go od razu litery duże, głęboko wyryte w skale, mchem trochę zarosłe.
Wspiął się na palcach, paznokciami poomszykał mech i cofnął się nieco w tył, aby je mógł odczytać. Naraz począł
drżeć cały, dygotać jak w febrze. Lęk go ogarnął taki straszny, że zbielał na twarzy. Machinalnie poruszał wargami i
szeptał nieustannie: — Lacki... Koldrasz Lacki...
Nad tym imieniem głęboko wyrytym był krzyż. U spodu cyfry, z których tylko dwie były wyraźne: 17... Słońce zachodzi-
ło prawie, kiedy Rakoczy zstępował z Turbacza. W twarzy jego okrwawionej nie było już lęku, ino zaduma taka ciężka,
jakby do ludzi powracał z tamtego świata.

7
Suhaj nie chodził po odpustach, ale pilnował swojej sprawy. Hankę za to wyprawiał serdecznie, powiadając jej na od-
chodnym:
— Żeby ci sie samej nie cnęło iść, to zajmij Zośkę...
Przeczuwał sprytem swoim, że zajmie i Franka. Nie wspominał o nim naumyślnie, by się nie zdradzić z pragnień swo-
ich. Najobojętniej dodał w końcu:
— Zmów ta pacierz i za mnie...
I wyprawił ją żegnając na drogę, jako dbały o jej duszne zbawienie rodzic. A gdy się dowiedział od Błażeja, że Rako-
czy poszedł, wtedy porwał się ochotnie i począł czynić przygotowania na jutrzejsze święto. Kazał zaprząc parobkowi
konia, który jeszcze nie kulał, i jechać do propinacji po ćwiartkę piwa. Głupiego Józka z osiedla wysłał po arak, obie-
cując mu to piwo, co się przy nabijaniu rozleje. A sam poszedł do owczarni i wybrał barana, którego już od wiosny tra-
piły motylice. Przyprowadził go do izby, dał mu jeszcze soli, a potem powiązał mocno i własną ręką krtań poderżnął.
Wnet go rozodział ze skóry i począł krajać wnętrzności. Mówił przy tym do Błażeja, który mu pomagał: — Patrzcie, ja-
kie zdrowe płuca. Mógłby jeszcze pożyć lat niemało...
A Błażej przytakując powtarzał nieustannie: — Hej!
— Ino wątroba lada co. Wicie, jakie strzępy. Poprzegryzały do znaku. Niedługo by on chodził po ugorach.
Błażej też począł powątpiewać, czyby mógł dożyć do jesieni.
I tak dumali nad nim oba rachując mu życie. Wreszcie zdecydowali jedno: że mógłby żyć, gdyby go nie zarżnęli.
Po ukończeniu roboty zapytał Suhaj Błażeja: — Pójdziecie jutro na sumę?
— Dlaczego nie? Jak trza będzie...
— To idźcie. Rozejrzyjcie sie między ludźmi i uważcie: Komu powiedzieć można, to opowiecie, a komu nie, to...
— Ja już wiem. Mnie nie trza dużo gadać.
— Ino rodowych a letnich żeby sie zeszło jak najwięcej...
— Ja ich ta już dopilnuję...
Zebrał się, stanął przy drzwiach i pozierał na barana, który wisiał w kącie. Suhaj się wnetki pomiarkował.
— Idziecie już? — spytał. Zaczkajcież, weźmiecie se łeb na święto.
— O, nie starajcie sie...
— Jakżeby zaś było? Pomagaliście przy zabiciu...
Podał mu łeb z kąta. Błażej myślał, że choć nogę dostanie albo plecy... Ale dziękował głośno i przyrzekał wdzięczność
aż do śmierci.
— A nie zabaczcie o jutrze!
— O, nie zabaczę!
Suhaj zabrał się spokojnie do dalszych przygotowań. Nazajutrz o tym czasie, kiedy Franek szukał Hanki po ludźmier-
skim rynku, w chałupie Suhajowej było pełno ludzi. Naschodzili się, jak zwyczajnie, do wójta przy święcie, a nawet i
niezwyczajnie dużo ich rzybyło. Każdy znalazł jakiś powód swojej obecności, którym się przechwalał głośno, by wszy-
scy słyszeli. Gwary było co niemiara, aż izba dudniała. Suhaj był taki przystępny, jak w wilię wyboru wójta. Gadał z
każdym, kto przyszedł — bogaty czy biedny — choć, prawdę powiedziawszy, komorników tu nie było, ba sami gazdo-
wie. Skoro już nikt więcej nie myślał przyjść, a nieprzyjemni oczom wójta pozabierali się z izby, wtedy Suhaj wniósł
barana i zaprosił naród, przy czym wygłosił mowę o braterstwie i o zwyczajach ojców. Z oporem, ale chętnie poprzy-
suwali się gazdowie do stołów i nie dając się długo raczyć jedli. Suhaj roznosił piwo, sam nalewał ludziom i zapewniał,
że jest więcej, by nie żałowali. Niektórym zaś dziwno było, co on ich tak poi, i pytali się nieśmiało, czy to jaki jubileus
abo urodziny. Ale Suhaj odrzekł: — Co by! Żadne urodziny. Kto ta może wypamiętać, kiedy się rodził! To ino tak zwy-
czajem nieboszczyków ojców chciałech was jako uszanować, kieście się tu zeszli. Nie bogato, bo nie, ale darmo! Tak
dziś pomału wszystko idzie z góry. Ho! To nie drzewiej! Kiedyś mógł wołu zabić i sprosić sąsiadów...

28

background image

Orkan W roztokach

Na to jakiś głos cichawy odezwał się z kąta: — Dziś telo baranem zrobi, kielo drzewiej wołem... Suhaj bystro popatrzał
w kąt, ale nie mógł zmiarkować, kto mówił. Siedzieli tam mało znani podletni gazdowie. Przy nich siedział i Gniecki.
Czyżby on poszepnął? Ludzie zaś bliżsi, rodowi, chcąc zatrzeć te przykre słowa, a zarazem okazać przychylność
swoją dla ojca Suhaj a, poczęli mówić między sobą: — Już ta takiego wójta drugiego Przysłop miał nie będzie...
— O, bo nie!
— To nasz ociec, opiekun prawdziwy!
Poczęli pić jego zdrowie najpierw między sobą, a potem całą gromadą siedzącą na ławach. Suhaj pojaśniał, widział
dobrze, kielu ma przyjaciół. Wyniósł arak i częstował dookoła stołu, poił wszystkich nie bacząc już, kto bliższy, kto dal-
szy. Wszystkich jednako szanował, zachęcał i prosił. Rozpowiadał przy tym głośno o swoich utrapieniach, jakie prze-
chodził dla gminy przez tyle roków.
— Za to mnie dziś zaufaniem boją się obdarzyć...
— Kto sie boi? — zawołali gromadnie od stołu. — Takiego tu nie uświadczy! My wszyscy za wami!
Poczęli się ku niemu przytaczować, bo już pijani byli setnie, i całować po rękach, powiadając, że go do śmierci nie
opuszczą.
— Ino wy nas, ojczaszku, nie opuśćcie... Bo co by naród bez was począł? Brońcie nas i opiekujcie, pokiela ino zdole-
cie, a my za wami wszyscy do jednego! Niech skrepnie, kto by was nie słuchał!
Jęczała izba jak jedla wypróchniała wewnątrz, gdy o nią wiatr uderzy naremny i mocny. Jednych rzewność ogarnęła,
płakali po cichu, a drugich zapamiętanie takie, że pili na umór.
— Abo jest na świecie miłość, abo jej nie ma!
Całowali się grupami, obejmowali za szyje, a potem pili zdrowie swoje, całego narodu. Suhaj nawet rozrzewnił się i
począł ruszać powiekami, jak gdyby myślał płakać. Skoro widział, że im już pomiękły serca, począł mówić: o gminie, o
upadku rodów i o tym, za jakimi przewodnikami naród ma iść, aby nie przyszedł na biedę.
— Uważcie ludzie! — prawił — bo czas niedaleki... Trza się gromadą wziąć za ręce, stanąć za swoimi, a nie dopuścić
nikogo, co sie naprzód pcha i woła, że on najmądrzejszy. Gminie rozumu nie brak, nie, ino oparcia! Tak, moi mili... O
to was też proszę...
Powstali na to z ław i poczęli wołać, że cały kraj się może na nich oprzeć. A za ojcem Suhajem pójdą i do piekła. Przy-
rzekali mu święcie i obiecywali więcej, niż od nich żądał. Każdy z osobna zachodził przed oczy i sumitował się na
wszystko: że on przyjaciel Suhajów do śmierci, rab i czeladnik najwierniejszy... Nikt już, choć mało kto ustać mógł, nie
siedział; był ruch jak w ciasnym koszarze. A gdy Suhaj na ostatku wspomniał o nieprzyjaciołach gminy, powstała taka
zajadłość, takie wrzenie wielkie, że zdawało się: ściany pękną i powała spadnie. Długo w noc słyszano po wsi hałasy i
śpiewy, jak się widziało, wychodzące z osiedla Sołtysów. Ludzie biedni mówili, że u wójta święto. Powróciła nareszcie
i Hanka z odpustu. Ojciec nie obaczył jej aż rano. Zauważył od razu, że się odmieniła; zmizerniała na twarzy i przybla-
dła nieco. Widocznie droga ciężka tak ją utrudziła. Powoli też zauważył, że i w naturze jej zaszła niemała odmiana.
Ani się po próżnicy nie śmieje, jak dawniej, ani ojcu nie dokucza — nic, ino swojej roboty pilnuje i słowa niepotrzebne-
go nie powie.
— Co to, widzicie — dumał — jeden odpust może. Odmieni człeka do znaku na lepsze. Musiała pewnie być u jakiego
ciekawego księdza do spowiedzi i ten jej nakładł w uszy: Tak a tak, powiada, ojca swojego szanuj... Ono ta czasem,
jak sie trafi, to i ksiądz nienajgorszy.
Miał się ją o Franka spytać, ale dał spokój, bo się obawiał, że ją może drasnąć jakim słowem i odmienić znowu cał-
kiem... lećże ta na odpust! A tak, bardzo był z niej rad i często przegadywał do niej. Mijały dni pogodne, bez dużej od-
miany. A po wsi szło... Jak woda, gdy ją wiatr pomąci w stawie, tak bulgotało. Aż głucho było od gwary naokół, takie
szły fale wieści. Rozpowiadali jedni drugim o Suhajowych zabiegach, o tym, jak naspraszał gazdów, karmił ich i poił,
aby ino mieć oparcie, gdy wybory przyjdą. A insi znów inaczej powiadali: że Suhaj, zmordowany latami i pracą, pra-
gnął złożyć z ramion swoich to ciężkie jarzmo wójtowania. Jedynie na gorące prośby swoich bliskich, by gminy nie
osierocał, dał się przecie namówić i ostał jeszcze na urzędzie do jakiegoś czasu. Ale niech się ino trafi jaki godny czło-
wiek, co by mógł piastować urząd, to się zaraz zrzeknie. Wiary temu nie dawali słuchający ludzie; wielu jednak podu-
mało w sturbowanych sercach, jaka by to była bieda dla przysłopskiej gminy, jakby czego nie daj Boże Suhaja zabra-
kło. Kto by się umiał tak szczerze narodem zaopiekować? Najwięcej matu czynił po wsi Błażej. Ten nie dospał, nie do-
jadł, ale co świt gnał do chałup i gadał niezmordowanie, czy kto chciał słuchać, czy nie. Nie było we wsi chałupnika,
ba nawet i na komorze siedzącego chłopa, którego by nie odwiedził w owym krótkim czasie. Nie ciążał se iść najdalej,
na sam koniec roztok. Wszędzie go pełno było i nigdzie miejsca nie zagrzał. A miał w zapasie historyjek mnóstwo. Jak
sie jedna nie widziała, to poczynał drugą, aże nareszcie natrafiał na taką, co się przyjęła jako prawda i ostała w gło-
wach. Sam dużej pamięci nie miał, co go wielce gryzło. Bo zdarzyło mu się nieraz, że zaszedł do chałupy, w której już
był wczora, i jął to samo a odwrotnie opowiadać ludziom. Dopiero po śmiechu ich miarkował, że kiepsko; musiał chy-
trością nadrabiać i dziergać na nowo. Miał jednak swoje chwile powodzeń niemałych, zwłaszcza wśród komorników,
którym dużo rozpowiadał o szczodrobliwości i dostatkach starego Suhaja. O Rakoczym słychu dychu. Tak jakoś o nim
ucichło, jakby go we wsi nie było. Nikt o nim słowa nie umiał powiedzieć. Błażej tam już nie zachodził od jakiegoś cza-
su, a od kogo inszego trudno się dowiedzieć. Przedumowali nad tym ludzie i suszyli głowy.
— Zląkł się, widać, Suhaja— powiadali — abo też, kto wie... Pytali się o niego szwagra, bo go spotykali; ten jednak
ciekawości ich nie zaspokoił.
— Chodzi — powiada — po izbie i duma całymi dniami. I po nocach nie sypia. Nie wiadomo, co sie w nim dzieje... A
taki jest od czasu, jak wrócił z odpustu. Musiał chyba jaki urok paść na niego.
Uwierzyli od razu, nawet szwagra utwierdzali w tym i radzili, jakimi sposobami odegnać może od Franka to nieszczę-
sne złe. Ale szwagier nie podawał chętnych uszu radom i zarzekał się wtrącania w cudze dolegliwości...
— Ja mu sie ta już — mówił — narażał nie będę. Chce dumać, to niech duma, niech nie śpi, niech chodzi, ino to jedno
powiem Zośce, żeby dbała o niego więcej i przypilnowała każdym razem, coby zjadł uczciwie...

29

background image

Orkan W roztokach

I znów długo nie było o Rakoczym wieści. Aż raptem jednego dnia spotkało go ludzi wiele w takiej opresji: Było ,to w
jarmark. Jak zwyczajnie przy pogodzie i o takim czasie, naschodziło się ludu niemało z daleka i z bliska, pełno było na
kamieńcu, na rynku i w sklepach. Każdy coś zmawiał lub sprzedawał, ale i takich było dużo, co przyszli jedynie po to,
aby robić ciżbę. Przed ratuszern wrzała bitka. A poczęła się w ratuszu przy pijatyce. Od dawna już wojowały ze sobą
dwa rody: Potaczków i Sołtysów. Ostatnio na odpuście Sołtysów pobito, toteż honor ich ucierpiał, chodzili jak chmury.
W ratuszu pili synowie Potaczków. Jeden z Sołtysów podszedł ku nim i rozpoczął zwadę. Porwali się od stołu, a w te
razy i Sołtysi wpadli. Bitka jednak zawrzała dopiero wówczas, kiedy Potaczki uchodząc wypadli na pole. Tu im na po-
moc zbiegli się krewniacy i rozpoczęła się walka. Z początku dwie gromady walczyły ze sobą, parły się naprzód ławą
zbitych piersi i cofały się jak fale odbite od brzegu. Wnet jednak ustał ścisk, lud się pocofał dookoła, a walczący śle-
bodnie mogli się obracać. Poczęły wartko śmigać pięści, latać jak łyskawice. Wśród zawieruchy rąk ginęły głowy, a jak
się podniosły, to krwawe, niepodobne ludzkim. Hałas jarmarczny ucichnął, słychać było ino wrzawę, jęki i przekleń-
stwa. Wszystek ciekawy naród zgruchnął się pod ratusz i patrzył, jak na widowisko, z trwożliwą uciechą. Ustało zwol-
na wrzące kotłowanie. Naremny zapał bijących się przeszedł, ale zaciekłość nie osłabła; poczęła się zawzięta walka w
pojedynkę, chytra i pełna podstępów. Potaczkowie padali jak podcięte drzewa; straszni jedynie w gromadnej zawiei,
nie umieli nijako bić się po jednemu. A Sołtysi obrotni, porozdzielali ich zwartymi ścianami, nie dając się skupić, i osa-
czyli każdego, jak nie przymierzając, gromada psów zajadłych osaczy dzika w gęstwinie. Widać było z daleka, że Po-
taczki słabną; mało ich było, a co chwila to któryś się tracił. Nikt im nie szedł na pomoc. A Sołtysów przybywało coraz
to więcej. Zbiegali się zwoływani z całego jarmarku i wnet by stanął do bitki cały prawie ród. Na to zjawił się Rakoczy.
Widzieli go już z daleka, jak szedł płomieniem przez tłum. Przedarł się przez gęstwie ludu i spadł na bijących się jak
jastrząb na koguci drób... Począł prać chłopami o ziem jak snop

kami zboża. W mig się uwinął z gromadą. Nie wyszło

chwili, a rozeprał zwartą kupę na wszystkie strony. I nie dając onym czasu opamiętać się, zawołał: — Czyście już tak
do znaku zgłupieli, czy co?! Bieda was bije, nędza młóci — to wam jeszcze za mało? Sami chcecie się do reszty
zniszczyć? A któż wam zdrowie odda, jak sie straci? Czy wam już nic po nim na świecie?
Począł ich gromić w słowach ostrych, nie stając po żadnej stronie, co ich najwięcej złagodziło. Najpierw ochłonęli sta-
rzy, a potem już i młodych odpadła zawziętość; wnet ich dotkliwy ból uśmierzać począł: było bowiem wśród nich wielu
ciężko poranionych, niemało srodze zbitych, niektórzy z nich odeszli, powlekli się do swoich chałup, a niektórych wi-
dziano jeszcze długo, jak świecili po jarmarku skrawionymi łbami. Rakoczy urósł w oczach ludzi. Garnęli się ku niemu
zewsząd, każdy chciał choć słowo z nim przemówić. Tłok był taki, gdzie się ruszył, że go to poczęło drażnić, pozierał
tylko, jakby się wydostać i zejść z tłocznego rynku. Nagle dojrzał z daleka Hanusię, jak wchodziła do sklepu. Czym
prędzej popłynął w tę stronę, wydarł się gwałtem z ciżby i zniknął za drzwiami sklepu napełnionego narodem. Na ryn-
ku o nim gwara szła bez końca. Przychodzącym dopiero na jarmark opisywano całą bitkę dwóch zajadłych rodów i
niespodziane wmieszanie się Franka. Opowiadano po sto razy, coraz to inaczej. Przypominano ową kłótnię, jaką miał
z radnymi, pamiętliwsi powtarzali jego słowa śmiałe, tłumacząc je po swojemu wszystkim ludziom wokół. Najdonioślej
ci głosili Rakoczego sławę, co zwątpili już byli o jego mocy do znaku.
— Taki by sie wam Suhaja zląkł? — mówili. — On sie ich wszystkich nie boi...
— Ale też ma siły w sobie!
— Hej!
Trafiali się zaś ludzie, którzy, widać, już od urodzenia źle byli usposobieni do świata. Albo insi, zmożeni do ostatka
biedą. Ci nie wierzyli nigdy wartko słowom. Ale jak posłyszeli Franka Rakoczego — pomiękli.

I niejeden z nich szep-

nął:
— Żeby to nie było wszystko jedno, to kto wie, czyby nie warto było uwierzyć w sprawiedliwość jaką...
W jednej z izb przytykających do sklepu siedział Franek z Hanką. Nikogo prócz nich tu nie było. Z przybocznej izby
dolatywał gwar; tym śmielej przeto mogli mówić z sobą. Przed nimi na stole stały nienaruszone lampki wina.
— To mi zarzucasz, żem twoich krewniaków zgromił, a coż by było, jakby sie na śmierć pozabijali?
Mówił z wyrzutem, nie kryjąc swego żalu. Zabolało go to ciężko, że ona miast pochwały wymówki mu czyni. Kiedy roz-
walał całą górę chłopów, a ludzie stali dookoła, myślał przecie i o tym, że ona może z niedaleka patrzy i dziwuje się
jego mocy wielkiej. Ale się zawiódł, bo ona przeoczyła widać, jego śmiałość, a baczy ino o despecie, jaki się jej rodowi
stał z jego przyczyny. To go bolało, gdy mówił: — Tak, trza mi było stanąć z dala i nie mieszać się w to piekło. Ale
człowiek nie poradzi; jak naremność porwie. Najlepiej, żebyś między ludzi nie szedł... Nie stałoby się dużo rzeczy, któ-
rych potem żałuj...
Przestał mówić, a ona wpatrzyła się w niego z uwagą, jakby dalsze myśli chciała poznać, i powiedziała z naciskiem,
by słyszał:
— Ja ta zaś nigdy nie żałuję...
Zrozumiał słowa jej od razu, podniósł ściężałą od zamyśleń głowę i długo patrzał w jej oczy. Żal, jak mroczny cień o
wschodzie słońca, ustępował szybko przed promieniami jej spojrzeń i chował się w najskrytsze kąty jego serca. Nato-
miast południowe gorąco uczucia wiało jak podmuch wonnych traw na jego zmysły. Wnet już nie baczył nic poza nią.
Wyciągnął rękę po jej dłoń i szepnął tkliwie: — Hanuś... ty wiesz, żeś moją?
— Nie wiem... — odrzekła z naiwnością, patrząc ku niemu uśmiechem spoza zsuniętych na dół rzęs.
— Najdroższą moją żoną! — powtórzył.
— A kiedyż mnie tak ludzie nazwią?
Nie wiedzieć czemu, pytanie to powiało jak chłód po jego sercu. Po dużej chwili szepnął:
— Prawda, że to i ludzie żyją...
A obaczywszy w jej oczach zdumienie, dodał wartko: — Ja zawdy zapominam o tym, jak jestem przy tobie... Zdaje mi
się, że ni ma nikogo na świecie, ino ty i ja — nas dwoje...
Przysunął się ku niej blisko i mówił serdecznie: — Ja wiem, co cię niepokoi... Nie lękaj sie przecie. Sto ślubów nic nie
znaczy, jak miłości ni ma... A czy może kto bardziej miłować ode mnie? Wierz mi, ja o tym przemyśluję często, aby sie
jak najprędzej pochwalić światu, żeś moją...

30

background image

Orkan W roztokach

— A o wypłat mówiłeś?
— Nawet parę razy. Szwagier nijak nie odpowiadał, ale widać, że jak będzie pilna potrzeba, to da. Woli przecie posta-
rać się o wypłat, niż odstąpić połowę gruntu i chałupy.
— No to jakże?
— Wpierw z ojcem twoim muszę dojść do rzędu. A nie, to i bez tego sie obejdzie. Niech padają pod nogi i najhrubsze
kłody — nie cofnę się i przejdę, i przewiodę cię do swojego domu...
— A kanyż twój dom?
Na to pytanie żartobliwe nie odrzekł nic, ino spojrzał na nią prędko, ale tak dziwnie, jakby to nie był jego wzrok. Za
chwilę, w której, widać, bronił się czemuś, co go zlękło, szepnął: — Pytasz się, kany mój dom...
Wstał i przeszedł parę razy po izbie dokoła, potem wrócił, ujął obie dłonie Hanki i zdziwionej, serdecznie popatrzył w
oczy...
— Jesteś moją! I nigdy już mnie nie opuścisz... No powiedz, Hanuś, tak?
— Ino sie staraj o to, com ci powiedziała...
Siadł przy niej, przysunął wino i uprosił ją, że nadpiła. Sam dopił do dna, odstawił i oparł głową na dłoni.
— Bo widzisz, Hanuś, mnie od jakiegoś czasu dziwny niepokój prześladuje... Bronię sie temu, jak mogę, nie daję
przystępu, ale zwalczyć nie porada. Chodzi, jak cień, z daleka i nie ustępuje. Pytasz sie, co to takiego. Czy ja wiem?
Zmora jakaś... Może to i nazwy nie ma, bo nie widać nikany, a jest. Jakby człek nie odganiał, to by sie na śmierć za-
dumał. Taką ciężką chmurą zwali i obsiędzie myśli. Zlatują się nieraz chwile po cichu jak sowy i taki czynią postrach w
sercu, jakżeby już śmierć wnet nadejść miała. Tak trwożą, tak niepokoją, tak mnie z jarmarku życia wywołują. Ale jak
se pomyślę, że jest naród boży, a w tym narodzie jest ktoś, co mnie czeka, i ktoś, co nigdy już mnie nie opuści...
W te razy Hanka wyrwała mu dłoń swoją, którą z uczuciem przyciskał do piersi, i podbiegła ku drzwiom.
— Czekacie na mnie, tatusiu? — Zaraz idę, ino jeszcze koszyk...
Wróciła się prędko, wzięła z ławy i przechodząc szepnęła Frankowi: — Nie zadumuj sie na próżno, lepiej o tym po-
myśl, coby ja ich już nie musiała słuchać...
— Idziesz czy nie? — zadudniło w sklepie i oczy groźne, czerwone łysnęły przez drzwi.
— Ostań z Bogiem...
Poprawiła chustkę na głowie i poszła. Rakoczym zatrząsł gniew. Zerwał się, ale wnetki usiadł.
— Co ja mu powiem? Ma prawo...
Wpatrzył się w otwarte drzwi i długo siedział nieruchomie. Widać, miał jeszcze nadzieję, że Hanka wróci. Skoro chwil
minęło sporo i nikt nie nadchodził, wtedy poczęło mu być ciężko, ale to tak bardzo, jakby się góra owiozła na piersi.
Zwolna gorycz, jak źródło zamknięte pod ziemią, dobywała się, rosła i buchała warem. Pieniła się w nim i wrzała du-
sząca wściekłość.
— Czy ja mam na świecie jaką moc?
Trzymanym w ręku kielichem trzasnął o ziem, aż szkło na wszystkie strony prysło. Wpadł zadyszany kupiec i zalękły
pytał, co się stało.
— Wina!! Ni mogę sie dowołać...
Kupiec odszedł, za chwilę przyniósł dużą flaszkę. Rakoczy począł pić jak wodę świeżą w czasie letniego upału. Ale
wnet przestał, czuł wyraźnie, że mógłby tak do rana pić i dłużej, a smutku z serca nie odegna. Zwiesił głowę i popadł
w martwe zamyślenie. Mrok już zalewał izbę, hałas ucichł, ze sklepu ino gwar dochodził. Przy gwarze tym, jak przy
bełkocie wody po kamieniach, dumał Rakoczy w izbie.
— Tak przyjdzie... wyłamać zęby na zgrzytaniu i udławić sie nimi na ostatku. Jedyny koniec.
Poprzed jego myślą procesja szła. Za Suhajem ludzi mnóstwo znajomych i obcych.
— Żeby też choć jeden człowiek znalazł się w tej ciżbie.
Przyszło mu na myśl: gdzie on stoi? Kto jest koło niego? Hanusi nie ma. Poszła z procesją. Nawet się nie obejrzała.
Co ją tam powiodło? Czyja wola? Powinna zostać przy nim, tu... Rozgląda się dookoła... Jakaś pustka ... Nie był tu
jeszcze nigdy w życiu. Co go tu przywiodło? Procesja minęła i nie widać jej... Może ją jeszcze z tej górki obaczy... Wy-
biegł lekko jak pióro podrzucone wiatrem. Nikany nic nie widać... ino szare piaski... Słońce domiera na zachodzie... A
tu cmentarz... widocznie... jałowce porosły... Ani jednego krzyża ponad ziemią... pogniły... pozapadały się już dawno.
Idzie pośród jałowców po uschniętej trawie i widzi grób wysoki, zarośnięty mchem... Zachodzi bliżej...
— Światła!! — zawołał takim głosem, że się aż sam wzdrygnął. — Nie opuści mnie to widmo... ten umarły Ja...
Nazajutrz i przez wszystkie dni następne rozchwalali się po wsi ludzie biedni, jak ich Rakoczy uszanował w rynku.
— Zeszło nam — powiadają — na jarmarku do samego zmroku. Juścić słyszymy, ludzie mówią: Rakoczy w ratuszu...
„O, to pódźmy, kiedy tak, pogwarzymy nieco." Bo z takim człekiem warto i pogwarzyć. Przychodzimy, on siedzi i duma
o czymsi. Wino przed nim na stole, światło mu się świeci... Jak człek, wiecie, uczony, to go wszędy poważą. Rozrado-
wał się, że nas widzi, bo strasznie był czymś otruty; juścić nas obsadza z krają, kazuje wina sporo i pijemy... Jak zwy-
kle przy pijatyce, każdy mówi o tym, co go boli. Poczynamy sie uskarżać na tę miłą biedę, a on słucha i słucha, i do
końca słucha... Skoro my już wygadali, po kolei każdy, co komu ino ciężyło na sercu, wtedy on wstał i powiada: „Mnie
haw też nie letko, może gorzej, a nikt mi na to nie poradzi..." Trapi go, wiecie, cosi dużo nie pomału. A wracając do
nas mówi: „To sie da przewalczyć, ino chciejcie." No chciejże, jak cię niemoc gnębi? „Krzepcie sie — powiada — wza-
jem, bo was bieda pożre, zniszczy tale, że i śladu po was nie ostanie..." Dyć niejak! Może łacwo i do tego przyjść... „Ni
mają o was starunku, to sie sami krzepcie! Ratujcie sie — powiada — bo was śmierć wytrapi..." I tak jął rozpowiadać
długo a niekrótko, a wszystko, co powiadał, było sprawiedliwe. Niejeden otarł łzę po cichu, bo serce nie skała. Skoro
ino zakończył, tak my: „Rakoczeńku!... Ty nas broń, ty nas wspieraj, bo nikt nie da rady. Poratuj nas w tej biedzie i nie
opuść przecie..." Zgruchnęli się ku niemu zewsząd, molestują ... Aże powstał na nowo i rzekł uroczyście: „Bóg świad-
kiem, że was nigdy w nędzy nie opuszczę!" Taka, wiecie, otucha wstąpiła w każdego, jakżeby sie na nowo na świat
narodzili. Co se myślicie! Taki człowiek, to przecie nie sieczka! Widzieliście, jak na rynku Sołtysami prał? To mocarz

31

background image

Orkan W roztokach

wielgi! A uszanował nas godnie, choć ta, wiecie, z nas niejeden człowiek bodaj jaki... Tak się to rozchwalali po wsi lu-
dzie biedni. Co było w tym rozchwały, a co prawdy — któż wie...

8
W sołtysowym osiedlu niezwyczajnie ludno. Roi się od głów na podwórzu, w sieniach i na drodze. Przeważają włosy
siwe, osędziałe, śnieżne. Nie pamiętają ludzie, jak żyją, takiej gromady u wójta. Sam kwiat sędziwych ojców rodu, cały
stary Przysłop. Widać zgrzybiałe postaci, których się już od dawna na świetle bożym nie widuje, gazdów, o których
młodzi sądzą, że dawno pomarli. Pozłazili z wyrków swoich i o kulach przyszli, aby dać świadectwo prawdzie — jak
Suhaj powiada. Powoli naród ściągał i oblegał ściany. Widziało się, że już ani jednego gazdy nie brak; po chałupach
ostały ino: czeladź, niewiasty i dzieci. Za chwilę wypadł głos Suhaja z sieni i zadudnił po osiedlu niby odgłos bębna.
Wszystek lud naraz zachwiał się i ruszył, i począł się pchać do sieni jak stado niesfornych owiec, gdy je gazda, troskli-
wy o statek, zwołuje na sól. Wnet się osiedle opróżniło. A z chałupy Suhajowej dobywał się gwar jak z wybutwiałej we-
wnątrz starej kłody, którą trzmiele zajęły rojem. Niedaleko osiedla Sołtysów, przy drodze, na obalonej wiatrem wierz-
bie, siedział Franek Rakoczy i dumał. Gniew i oburzenie chwiały nim jak wicher smrekiem, a wściekła prawie świado-
mość niemocy przyginała ku ziemi głowę jego na dłoniach opartą, podobnie jak naremnica wietrzna, która idzie za bu-
rzą po lesie.
— To ja nie mam prawa głosu? Kto mi śmiał odebrać? Czy ja do gminy nie należę, nie płacę podatku?
Milczenie wokół było ciężkie. Ino potok huczał w dole jednostajnie, głucho.
— Przeszli rodowi procesją, chałupnicy, wszyscy... I nikt sie na mnie nie obejrzał. Możesz owce paść przy czasie, jak
nie masz co robić.
Gorycz kroplami sączyła się w serce. Tyle jej naszło, że ją uczuł w krtani. O mało ino, że nie trysła z ócz.
— Żadnego prawa! Jak człowiek umarły... Abo ten, którego nie ma. Nie urodził sie i kwita. Tyle żyć, co i nie żyć — na
jedno wychodzi.
Zlatywały się myśli coraz większą chmarą, jakby je jakiś trybunał zwoływał na protestowy sąd. Obsiadły ugór jego du-
szy i rozkrzyczały się jak smutne kanie, łaknące kropli dżdżu.
— Małego prawa! Abych czuł, że jestem człowiekiem... Bo dotąd, jak zwierz podły, po niewoli chodzę. Nijak sie z wię-
zów oswobodzić... Poskrępowali ręce, nogi, ani sie rusz, bo zewsząd ściągają powrozy. Od maleńkości wrzynają się
w ciało i wejdą w żyły, w krew, jeśli, nie porwiesz. Zatrują ducha rdzą i nie uwierzysz, żeś mógł być kiedyś zdrowym.
Tak myślą płakał zadumany, a gorycz w nim rosła.
— Kto śmiał beze mnie rozporządzać mną?... Zaszczepili mi niewolę jak ospę dziecku — najbliżsi... Ochrzcili mnie po
niewoli i związali węzłami na życie. Potem choćby człek chciał iść, którędy sam pragnie — już nie może... Lecą za nim
głosy drogie, ostrzeżenia bliskie: „Wróć sie! Tam niebezpiecznie..." Abo, jak często: „Nie przeskakuj! Podleź..." I skrę-
pują troskliwością, sprowadzą na drogę, na gościniec udeptany, którym woły w jarzmie chodzą, żegnając na ostatku:
„Niech cię Pan Bóg strzeże..." A ciebie już nie zratuje nikt, boś duszę stracił. Kto ci ją zgubił? Serce, przywiązanie bli-
skie. W niewoliś urodzony, niewolą umierasz...
Pochylił głowę aż ku ziemi, jakby ją ciężar niewidzialny tłoczył.
— Nie wolno mi nawet chcieć! Gdybym chciał... A powiadają: wolna wola. Wierutne zmyślenie. Gdzie jest człowiek,
który by mógł powiedzieć: sam idę... Gdzie jest ten wolny człowiek? Wszystko nim rządzi, kieruje, począwszy od przy-
padku. Szczęśliwszy okwiat ostu, który wiatr obrywa i miota nim na wszystkie strony świata... Szczęśliwsze drzewo,
które burza łamie i karczuje z korzeniami, wyrwanymi z ziemi... Szczęśliwsza skała, którą woda toczy nie dając jej
spoczynku ani odetchnienia... I szczęśliwsze, zaprawdę, wszelakie stworzenie, które żyje w trwodze wiecznej, aby nie
było pożartym przez drugie. Wszystko szczęśliwsze od człowieka, który nieporównanie mocniej czuje tę niewolę ży-
cia. Tak i mnie ona smaga jak tę skałę rzeczną, jak ten kwiat ostu, jak to drzewo, jak to zwierzę leśne. W paściach
bolących od mała wyrosłech i nie wiem, gdyby mi dano swobodę, czybych dziś umiał w niej chodzić. Tak członki moje
w paściach zakostniały, tak sie duch pogiął, zgarbił i skaleczał. A rwał sie, rwał przez moc do życia! Nie dali żyć... Pa-
miętam tę noc dobrze, gdy nasłuchawszy sie o „wolnych ptakach" zebrałech sporo rówieśników swoich i poszedłech z
nimi na szczyt Groni palić smolne wici. Było jasno w okolicy, jaśniej w mojej głowie. A lud spał — nikt nie wyszedł, nikt
sie nie obudził. Dziś, choćby i świat gorzał, choćby sam Bóg zapalił wici, lud nie wstanie... Tak go uśpiło to życie, co,
jak śmierć, usypia ludzi na nieprzespaną noc. Dzieciństwo było we mnie wtedy, ale był i ogień święty. Gasili pomału. A
życie szło — to ciężkie i niemiłosierne. Biczowało bez przerwy ducha i uczyło, aby się umiał poniżać, jak pies, przed
obcą wolą. Nauczyło. I człek pogardzał sobą...
Stanął mu obraz przed oczyma duszy znany, jakby go kiedy już widział był we śnie. ...Równiny, pola puste, smutna
okolica. A tu dymy się snują nad ziemią jak stada czarnych chmur. Nie widać słońca i zdaje się, że nigdy nie wzejdzie.
Jednostajność ołowiana, szara, bezlitosna. Gromady wron obsiadają rdzawe, mokre pola, i nie straszone, zrywają się
nagle, jakby je tchnęło skądś przeczucie śmierci. Przerzedza się dym kopiasty, występują mury — żywy dziedziniec
głów zrudziałych, oczerniałe twarze. Zimno wieje od tych bruków skamieniałych czaszek, z których oczodołami patrzy
groźny spokój śmierci. Ponura cisza. Nagle... błysk od bramy wchodu: jeden, drugi, trzeci; morze głów runęło falą od-
bitą od brzegu... Dym zasłonił cały obraz... Nie widać już nic. Słychać ino huk wystrzałów, a za każdym jęki... Wświ-
drowały mu się w duszę jak oczy konającego; nie porada uciec od nich ani ich zapomnieć.
— Com ja zawinił? — szepnął błagająco i począł drżeć przed obliczem sumienia swojego, które stanęło przed nim w
postaci anioła dzierżącego w prawicy swojej wagę.
Podniósł oczy od ziemi — widmo znikło. Sen rozemglił się i rozwiał jak obłok na wietrze. Uspokoił się, długo patrzał po
szerokim świecie, jakby chciał wchłonąć oczyma światło z całej ziemi. Nie zegnał jednak słońcem owej słoty, jaka
ciemnicą zaszła w jego duszę. Było mu źle i widział, że mu coraz ciężej.
— I duszno... Ale to tak, jakby sie niebo zniżało ku ziemi. Zbraknie wnet powietrza piersiom. Jak w dole wąskim, zatę-
chłym od wieku — taka dusznota dookoła. Powiadają, że ten świat jest ogromnie duży, a ciasno jednemu człowiekowi
na nim... Gdzież sie duch człeczy ma rozrastać? Kiedy jest jak drzewo w gąszczu. Zewsząd cień i ucisk wielki, gałęzie

32

background image

Orkan W roztokach

schną prędko, a ostanie wierch zielony, to taki mizerny, że nie zdoła dać owocu ni udźwignąć szyszek. Tak to karleje
drzewo w gąszczu... A co z niego na wolnym polu mogło wyróść, jaki obłoczny maszt!
Myślą stanął u wierzchołka i zamąciło mu się w głowie.
— Nieprzyzwyczajone oko — szepnął. — Po ziemi jeno ślizgać umie. Ale paręnaście diabłów zjadł, kto nie udoła
dojść do wierchu! Raz trzeba poczuć, kto mocniejszy: ja czy wszystko insze. Ono by mnie tak przygniotło jak robaka w
mule. Zwali się jak góra piasku i poczyna gnieść. Zasypuje oczy. gardło — człek pluje jak przed urokiem; niesposób
odżegnać licha. I zatrapiłoby... Nie ulegnę i nie dam zwątpieniu przystępu!
Potrząsł głową jak źróbek, kiedy się z toni na brzeg wydobędzie.
— Krępowali mi ręce, nogi, trzy lata życia wzięli marnie, a przeciem nie osłabł. Nie zgryzła mnie ta niewola, choć ką-
sała rdzą. Osierocili z praw i obrali z wolności wszelakiej, ale jest jeszcze pole w mojej duszy, gdzie nie postał oczyma
nikt, bo nikt nie śmie spojrzeć w to urwisko... Dzieli je wieczna przepaść od praw tego świata. Na to pole nikt z ludzi
nie nałoży podatku.
Pewność jasna spływała zwolna w jego serce jak światło szczeliną wąską w zaciemniony dom. I stało mu się dużo
widniej, raźniej i weselej. Rozpatrzył się dookoła i zatrzymał dłużej oczy w osiedlu Sołtysów. Z chałupy Suhajowej
szedł gwar: zdawało się, że potok w dole tak bełkoce.
— Zeszli sie ojcowie rodów i rajcują sami. Suhaj doparł przecie swego. Pozganiał nawet i takich, co na sejm do Pana
Boga powinni słać posły, bo śmierć już stoi za ramieniem. Wszystko to ożyło naraz; rzekłbyś, że nigdy o niczym in-
szym nie myśleli, jak ino o tym, aby sie prawom ich krzywda nie działa, aby gminie jak najwięcej rozumów przyspo-
rzyć. Niech radzą, niech ostatni raz wybiera swoich, bo ich harenda praw niedługo potrwa. Może przecie na ostatku
rozum ich nawiedzi... Bywa czasem, że Duch Święty i przez głupiego przemówi.
Podobnym uspokajaniem tłumił w sobie protest, jaki się zrywał na myśl, że jego od spraw gminy odsunięto milczkiem
przez nieprzyznanie prawa głosu. — Kto śmiał?! — nadlatywało, rozdmuchując gniew. Ale się zwalczył i postanowił
przeczekać, aż naremność przejdzie. Znał dobrze, jaki wściekły obłęd ma każdy jego pierwszy zamiar. Zda się, nie
ma przeszkody, której by nie złamał. Ale tych czynów samorzutnych obawiał się sam. Wolał podać głowę myślom i za-
stanowieniu, choćby go tak umęczyły i stłukły, jak woda kamień, który rzeką niesie. Potem się opamiętywał i działał z
rozumem. Tak i teraz chciał uczynić. Niech ta chmura przejdzie...
— Nikt ludziom słonka nie zasłoni, choćby na kościele stanął... To darmo.
Długo i uważnie patrzał ku Suhaj owemu osiedlu. Spodziewał się, że ujrzy kogo, że Hanka może wyjdzie z izby i sta-
nie na progu. Nie doczekał się, a bardzo pragnął zobaczyć ją choć z dala...
— Co ona też tam robi? Nie widziałech jej tak dawno. Musi jej sie cnąć beze mnie, biedactwu... Żeby z tym ojcem jako
można dojść do rzędu! Cóż, kiedy nie porada. Coraz to nowe podnoszą się wały i coraz większy rozdział rośnie. Ja
rozwalam jedną górę, a on sypie drugą. Przewlokłech już, na jej prośby, wojowanie z radą. Przyszło mi to z wielkim
trudem, ale myślę: dla niej... Niechże przycichnie zgiełk o tyle, żeby sie mogła ku mnie dostać... I odwróciłech oczy, a
tymczasem on budował płoty. Rozwalę ci je, będziesz widział, stary, i Hankę wywiedę z domu jak Pan Bóg przykazał!
Pięść zaciśniętą podniósł w stronę osiedla Sołtysów, jakby chciał z oddali przesłać widomy znak siły.
— Komuż to tak grozicie, Rakoczy? — ozwało się za nim z bliska.
Odwrócił się i ujrzał niedużego człeka, o twarzy dziwnie pomarszczonej, szarej, podobnej bulwie suchego karpiela.
Poznał w nim od razu Drozda, który miał niedaleko stąd chałupę swoją, przy samej wodzie, na kamieńcu. Przywitał go
i odrzekł :
— Czasem sie nazbiera złości, nie wiedzieć kogo już winić. Wtedy człek i wiatrom grozi...
— Bywa i tak; bywa...
Przyszedł bliżej, odkrzypnął i sparł się na drzewie. Przyjrzał mu się Franek lepiej, bo go rzadko widywał i z dala. Mało
go znał, wiedział jeno, że go ludzie zowią Drozdem, jako że z natury swojej wodnemu drozdowi bliski, bo nad wodą
przesiaduje rybami się żywiąc. W pierwszej chwili zauważył jego wzrok odmienny. Miał małe oczka i nie patrzał, jak
drudzy, przed siebie, ale w głąb, wewnątrz siebie kierował wejrzenia. Promienie z ócz nie wybiegały, lecz się cofały
jak odbite od niewidzialnej jakiejś tafli. Stąd oczy szkliły się podobnie z wierzchu jak ziarna zimnego kwarcu. I głos
jego był dziwny: jakiś stłumiony, suchy, podobny temu, jaki się słyszy z bliska, gdy kamienie spadają po skale. Gdy
mówił, zajmowało go wszystko dookoła, a najmniej to, co mówi, lub kto gwary słucha. Taki się widział Frankowi ów
człek Drozdem zwany, nie dosięgający piersi chłopa swoim przykrótkim wzrostem.
Sparł się na drzewie pomaleńku i zaczął po chwili: — Dyć tak... Sprawiedliwie gadacie, moiściewy. Zgniewa czasem,
zezłości, choć taka chudzina. Żeby to co godnego było, nie powiem, ale młodziak nieduży, nie warty zachodu. Wlazł
pod skałę, schował się do największej głębi i nie sposób go wywołać. Sięgam ręką, ale trudno. Kiebyś ręce miał jak
żerdzie... Powiadam mu: Wyleź, nie kuś człowieka nadaremno, bo i tak nie ujdziesz. A ten jeszcze głębiej wlazł i sie-
dzi. I nie zezłości? Powiedzcie... Tyle kamieni ma dokoła — nie, on musiał tamten wybrać, aby ino utrapić człeka po
próżnicy.
— I jakżeście go dostali?
— Musiałech wodę obrócić na jazie, dopieroż wtedy przyszedł mi do garści. Nie wart był, jak powiadam, tej mitręgi
ciężkiej, bo nie dorastał nawet łokcia. Zwyczajna pstrążyna. Alem sie uparł za to ino, że sie tak bardzo drożył.
Przestał i począł pogwizdywać z cicha, jakby nikogo przy sobie nie widział. Franek, który myślą i oczami stał w Suha-
jowym osiedlu, spytał po chwili od niechcenia: — A dużo pstrągów tego roku?
— Nie mocki. Po insze lata bywało ich dużo, ale teraz i na nie bieda przyszła. Jak wiecie, lasy poniszczyli wokół;
przyjdzie deszcz abo ulewa, to wszystka woda na dół wali. Nie utrzyma sie, bo kany? Do skały nie wejdzie. Juścić po-
wodzie coraz częstsze, a to niepeć dla żywiny, jaka żyje w wodzie. Powytłukuje o kamienie, przymuli, zabiere i nic sie
nie ostoi, nawet śliz powszedni. To i pstrągów coraz rzadziej; tyle co jak sie woda uleży, z dołu przywędrują. Ale i tam
ich, widać, niszczą, bo ich coraz mniej podchodzi. Kanyby też człek żywinie jakiej dał sie ozmnożyć?
I znów przestał i wodził oczami dookoła, a z takim zajęciem wielkim, jakby wszystko, co spotyka, pierwszy raz oglądał.
Franka poczęła zwolna zastanawiać ta inaksza natura w człeku żyjącym wśród ludzi. Poznał z jego słów rozumnych,

33

background image

Orkan W roztokach

że nie jest głupawym. Coś inszego w tej głowie... Nieraz idąc koło wody napotkał w piasku rzecznym kamyk, który go
zdziwił odmiennością swoją. Brał go do ręki i dumał, co pod tą powłoką szarą może się znajdować: czy jaki dziwny
kryształ rzadki, czy też taki sam jak wokół piasek? Ten człek podobnie zajął go i ciekaw był dowiedzieć się coś o jego
życiu.
— Jakże wam się powodzi? — spytał.
— Nienajgorzej... Nie ma o co narzekać, bo nie ma. To ino źle , że nieszczęście jak spadnie, to nie od razu, tak żeby
już człek nie mógł dychnąć, ale pomału spaduje, letko, po jednej gałązce. Widzi sie, że każda ma walor zabić, a nie
zabije. Tak ino powoli
tłuką. Powiedziałbych, że to nie najlepiej. I nie wiem, nie mogę nijak wydumać, komu sie tak chce zabawiać z człe-
kiem. Zamyślił się, jakby sobie coś przypominać począł.
— Gruntu nie macie?
— Jest... kamienieć. I chałupa na nim stoi. Nie wiem, długo to ta potrwa, bo ja nie wierzę, żeby sie oparła wodzie, jak
naremna przyjdzie.
— Czemuż nie ochraniacie?
— Dyć-ech murował tamy długie i płoty, i jazy. Com sie skali nadźwigał, moiściewy! Do dzisiednia czuję je na plecach.
Ledwoch zmurował, będzie, myślę, ochrona chałupie — a tu przyszła woda i zabrała. Rozwaliła wszystkie tamy i do
jednego kamyka wyniesła. I stawiaj znowu na nowo. Co ja sie przy tym namitrężył, naklął, com zdrowia swojego ste-
rał. Ta jedna woda by wam powiedziała... I ochraniałech zawdy od wypadku co roku, co miesiąca dźwigałech te mury.
Ale teraz — dałech spokój wszystkiemu. I zdrowia do tego nie ma. A po prawdzie powiedzieć, to mi sie i nie chce. Od
czasu, jak nie stało mojej niebożyczki... Bo wiecie, że mi w samą Wielkanoc pomarła?
Skądby wiedział? Ile to ludzi mrze, którym nie dzwonią...
— Od tego czasu już mi wszystko jedno. Bo czy ja to dla siebie te tamy murował?
Oczy jego stały się bardziej szklące, jakby je opłynęły niewidocznie łzy.
— Niech przyjdzie woda, niech biere...
Milczenie długie stanęło pośród nich. A potok ino huczał w dole jednostajnie, głucho, i od chałupy Suhajowej szedł
stłumiony gwar.
— To widzicie — zaczął Drozd po chwili — ja wiem, do czego mówię. Mogło nieszczęście, skoro spadło, zadusić od
razu. A ono zabrało siły i milczkiem odeszło. Człek ostał jak ten kamień wyrzucony z wody. Żyje sie, bo sie musi. Co
będę narzekał?
Wstał, odchrząknął parę razy i zabierał się do odejścia. Rakoczy szukał w myślach, co by mu powiedzieć...
— Toście sami?
— Juści sam. Odeszli mnie wszyscy...

— A macie z czego żyć na świecie?

— Ho, o to frasunku nie ma. Człek dużo nie potrzebuje. Pstrąga sie złapi, upiecze na skale... Ino wam powiem — zbli-
żył się do ucha — że soli, tom już dawno nie miał. Ale sie musiało obejść. Wezwyczaić sie najgorzy. Potem, to sie już
tak nie cnie...
O to by sie kto frasował? Co wy macie w głowie? Jest chwała Bogu czym odegnać głód, byle ino człek zdołał prze-
łknąć. Bo czasem, to nie urada. Chwyci zwyczajnie za gardło i dusi, jakżebyś łańcuchem ściągał. I nie opuści, aż
umorduje do znaku.
— Cóż to takiego?
— Czy ja wiem! Jakaś zmora wściekła. A najprędzy
wtedy przyjdzie, jak se o niej zbaczę...

— O kim powiadacie, ojcze?
— O niebożyczce...

Ustał jeszcze chwilę, ustał, wreszcie się pożegnał. — Trza iść na jaz, może sie co złapi...
— A słuchajcież — ozwał się za nim Franek. — Jakby was bieda przycisnęła mocno, to mnie patrzcie, może co pora-
dzę...
— Biedy sie już nie lękam, moiściewy, niczego sie już na świecie nie boję... Ale za dobre słowo dziękuję.
I poszedł. Rakoczy patrzał za nim, dopóki się nie skrył za wikliną. Pomyślał też od razu, że przy najbliższej okazji
poda mu kruch soli. Przecie może tym nie wzgardzi, choć się odzwyczaił.
— Ilu to takich Drozdów jest na bożym świecie...
Stanęły mu przed myślą chaty opuszczone, które wiatr jesienny rozwala; gniazda nadbrzeżne, które woda topi, i
gniazda leśne, które deszcz zalewa; krzycząca rozpacz ptaków, którym pisklęta poginęły, i niema rozpacz matek, któ-
re biegną ponad wodę obłędem porywane — cała ta procesja chat bezludnych i ludzi bezdomnych, nad którymi po-
wietrzem leci płacz żałosny, z rozwianymi włosami, jak płomień na wietrze; a na ziemi, na roli w przybruździe głębokiej
wije się, jak wąż raniony, wściekła niemoc ludzka... Wszystka nędza rozpaczna tych padolnych stworzeń zaszła mu
chmurą przed oczy i stanęła obrazem krzyczącym przed jego myślą rozpłakaną. Poznał, że jest niewola, której nie ma
nazwy, której imienia nigdy nie znał i nie słyszał z ludzi.
— Cóż moje bóle znaczą?
Wobec tych smaganych wiatrem, burzami, ulewą — ujrzał się w polanie jasnej, rozkwitłej swobodą. Wobec tych na-
jemnych istot, które służą okrutnemu, ślepemu gaździe-życiu — ujrzał się juhasem wolnym, uganiającym po halach za
stadem niesfornych myśli, które jak ptactwo nieuczone rozlatują się po wierchach.
— Cóż ja mam za niewolę? Do znaku tak, jakbych usiadł na progu koleby twarzą do wnętrza zwrócony i począł pła-
kać, że mnie zawarli przemocą, że nie mogę wyjść...
Jasnymi strugami, przeciskając się obok smutków, szło światło w jego duszę. I wprowadzało młode życie, po którym,
jak po zbożu bujnym, wiał gorący wiatr.
— Nie dam sie kołysać żalom... Temu żonę pochowano, dom na wodzie stoi, a przecie nie złorzeczy. Mam-ż ja su-
mienie skarżyć się? Nie! Raczej zbierę wszystkie krzywdy, jakie ci opuszczeni bez skargi dźwigają na barkach, nie-
świadomość ich zastąpię i poniesę ludziom. Komu rzucę pod nogi, to zadrży! Choćby to był sam... Nie powiem, aż na-
dejdzie chwila.

34

background image

Orkan W roztokach

Wstał, a równocześnie prawie ozwało się z daleka osiedle Sołtysów oswobodzonym gwarem ludzi. Widział, jak ciżbą
wychodzili z sieni, zapełniali dziedziniec po brzegi i po jednemu sypali się przez furtkę na drogę. Poszedł naprzeciw
nie spiesząc się, chciał bowiem dowiedzieć się z ust którego gazdy, jaki jest wynik głosowania. Wiedział, a raczej
przypuszczał z góry, jaki może być przy takim składzie, chciał się przecie upewnić i słyszeć z ust naocznego świadka.
Spotkał paru siwych ojców, ale ci krzywo nań patrzyli. Nie miał też ochoty pytać ich. Pozdrowił ich ino z bliska i minął.
Naszedł paru komorników, ale ci, jakby się zlękli, obeszli go chyłkiem. Wreszcie napotkał Gnieckiego. Z tym się przy-
witał i począł: — Jakżeż tam wypadło? Musieliście być do końca?
— Dyć-ech był, bo trudno było wyjść z tej ciżby, ale mnie nie dopuścili...
— Czemu?
— Dyć i ja też o to pytam. Oni ta wszyscy jednacy. Zebrali się między sobą i głosują sami. A naród stoi za drzwiami...
— Jaki naród?
— Wszyscy.

— Z wami sie trudno dogadać...

— O, mojeśty, nie bądźże też gorąco kąpany. Usłyszysz pomalutku, ino miej cierpliwość. A naprzód powiem ci jedno,
com se już tam w sieni myślał: że ty masz rozum niegłupi... To ci powiem otwarcie, po prostu. Już wtedy (pamiętasz,
Franuś?) myślałech se różnie...
— Jakże sie skończyło? — przerwał.
Nie słuchał dalej, bo go już naremność owładnęła. Poszedł między ludzi i tam się dowiedział wreszcie, że wybrano
trzech Sołtysów — z rodu i nazwiska.
Między nimi był i Suhaj.
O więcej nie pytał.

9
Minęło sporo chwil niemałych. W osiedlu Sołtysowym nastała już cisza. Lud się pomału porozchodził, roztrącił po dro-
dze, nie ostał ani jeden człek z gromady wielkiej. Natomiast mrok-włócząga zawitał w osiedle. Obchodził nieśmiało
ściany, zazierał do okien i patrzał spoza węgła do drzwi z dziwnym niepokojem. Po chwili, po namyśle, rozodział
płaszcz uszyty z ciemnej pajęczyny i rzucił pod wysoki płot, a sam ułożył się na ziemi, na wilgnej murawie tak, że go
prawie nie znać było, ino płaszcz z daleka widniał, czernił się pod płotem. W izbie za stołem siedział Suhaj. Jeszcze
dymu było pełno: znać, że niedawno ludzie wyszli. Siedział sam oddając się medytacji spokojnej.
— Tak bywa... Niczym inszym ludzi nie przygłaszczesz, ino srogą postawą a łagodnym słowem. Mało jest bowiem
nielękliwych, a jeszcze mniej takich, co by nieradzi byli słuchać miętkiej mowy. Zrazu najgorzy, nie porada nijak opa-
nować, bo każdy chce mieć swoje zdanie, choćby go i nie miał. Ale to tak, jak z owcami, kiedy sie je do koszara za-
wiera na noc: staną u wchodu, pospierają nogi przednie na wysokim progu i patrzą szerokimi oczami w ciemne wnę-
trze dumając, czy nie lepiej byłoby nocować na polu. Nawołuj głośno, wganiaj, proś — nie słyszą. Żadna cię złaza
wtedy nie usłucha. Stoją w skupieniu i patrzą po sobie. Aż dopiero jedna, śmielsza, przełoży za próg nogi, wówczas i
drugie widząc, że sie tamtej nic nie stało, wchodzą... Tak i z ludźmi: najtrudniej, żebyś jednego pociągnął za sobą, to
już reszta łacwo pójdzie nie pytając dokąd. Ba, to by mi był porządek, jakby sie owce pytały, kany je gazda powiedzie.
Choćby i na sprzedaj wiódł — ma prawo, bo sie o nie stara. Ostatnią myśl powiedział głośno i podniósł w górę dłoń,
jakoby na obronę słuszności tych słów. Skoro nie widział znikąd zaprzeczenia, złagodniał i jął dalej rozsnuwać swe
myśli.
— No, chwałaż Bogu, zrobiło sie wszystko... Nie myślałech se nawet, że tak łatwo pójdzie. Ludziska jeszcze mają
Boga w sercu, nikomu sie nie bazy o jakiejś odmianie. To ino strachy takie były, żeby człowieka przeląc i odebrać od-
wagę, zanim sie opatrzy. Ale niechta, minęło, może to i lepiej. Rody sie opamiętały, będą odtąd pilniej baczyć, aby
swoją powagę i znaczenie chować. A na inszych ludzi postrach, to najlepsza rada. Zgarnie sie pomału naród, ino trza
dać poziór, coby nikt jego ciekawości na bok nie odciągał, bo stąd powstaje zrada. Pomalutku, uważnie, a wszystko
sie zrobi. Jakoś i rozum dospomaga człekowi na starość. Żeby ino Pan Bóg dawał siły, a Opatrznością swoją wspie-
rał... Ciekawym, co tam Rakoczy porabia? Od jakiegoś czasu przycichł. Może go Duch Święty natchnął...
W te razy drzwi się otwarły i w progu stanął wysoki cień. Suhaj spojrzawszy drgnął.
— Ki go tu diabli niesą? — szepnął.
— Niech będzie pochwalony!...
Żadnej odpowiedzi.
— Czy ni ma nikogo w izbie — zadudniło głośniej. Suhaj odchrząknął niewyraźnie.
— A, jesteście sami, wójcie; trudno ujrzeć, bo jak sie z pola raptem wejdzie, to ciemność ogarnie.
— Trza było za widoka przyjść...
— Kiedym chciał z wami pogadać osobno, a tu ludzi było pełno do samego zmroku.
Podszedł bliżej ku stołowi, przywitał Suhaja, a ten go ręką zaprosił, by usiadł naprzeciw.
— Zeszłoby sie zaświecić — rzekł Suhaj.
— Jak uważacie...
Nie spieszył jednak z wołaniem o światło myśląc, że Franek prędzej zechce odejść. Ten zaś nie przypominał, bo się
już rozpatrzył po izbie i Suhaja mógł widzieć wyraźnie. A wolał z nim, gdy padło, po ciemku pogadać, jako że o mroku
łatwiej trafić do sumienia i łatwiej serce ująć niż koło południa.
Pierwszy zagadnął Suhaj: — O czymżeś to tak pilnym chciał pogadać ze mną?
— Pilne, nie pilne... A zawdy lepiej od razu.
— To prawda, może uciec...
— Wójcie! Jakim prawem to sie stało, że ja nie głoso-
wał?

— Hm... jakim prawem... Co ja ci na to poradzę, jak ty
nie znasz praw?

Rakoczy odetchnął ciężko, by nie rzucić Suhaj owi słowa przynagłego, i po niemałej chwili zaczął: — Ja sie ino, wój-
cie, pytam, skąd takie prawo?

35

background image

Orkan W roztokach

— Ha, to sie już zapytaj tych, co prawa stanowią.
Długie milczenie stanęło pośród nich. Oddechy ino było słychać i sapania starego Suhaja.
— Słuchajcież — odezwał się nareszcie Franek — bo wy pójdziecie wnet wybierać tych, co prawa mają stanowić.
Baczcież, byście takiemu głosy swe oddali, który święcie przyrzecze współudział gorący przy stanowieniu dobrych
praw, a kasowaniu złych i nierozumnych.
— Mojeśty, dajmy temu spokój, jak nadejdzie czas, to wtedy...
— Nie, wójcie. Po tom jedynie zaszedł do was, aby o tym mówić. I co mi leży na sercu, powiem, a wy posłuchajcie;
może w niejednym przyznacie mi słuszność, jak rozważycie z uwagą. Świat idzie naprzód, o tym wiecie, i trudno za to
ludzi winić, że nie stoją tam, kany ich ojce. Bo czasy insze ponastały, czucie sie zmieniło, duch ludzki stał sie cliwszy
na wszelką niedolę. Trza sie przygotować na to, że coraz nowsi ludzie przyjdą, coraz więcej będą gadać, coraz gło-
śniej wołać. Zatykać uszów nie ma co, bo płacz zbudzi i o północy, obudzi i w grobie. Póki człek na świecie żyje, wi-
nien sie wsłuchiwać i mieć oczy otwarte na krzywdy narodu, baczniej ten, co na wierchu stoi; winien też całą mocą, na
jaką go stać, przyczynić sie do zmniejszenia krzywd i nieprawości. A za to ino po śmierci zapłacą. Kto nie uczyni tego,
lepiej żeby nie żył. Ród zaginie w pokoleniach, zatraci sie wszystko, a zasługi ostaną i trwać będą, dopóki świat nie
skończy biegu. Tak, moiściewy...
Odpoczął chwilę, a widząc, że Suhaj siedzi w milczeniu głębokim, poradził się myśli swoich i tak dalej prawił: — Musi-
cie być mili ludziom, kiedy was tak długie lata na wójtostwie dzierżą. I wierzę, że dobro gminy tak wam leży na sercu,
jak i mnie. Ino zrozumienia krzywd tysiącznej nierodowej rzeszy, tej wam niestety brak; a baczyć trzeba, że to jest
pień gminy, choćby rody były nawet szyszkami na tym drzewie. Szyszki oblecą, pień ostanie. I trza go opiekować pil-
nie, by go robactwo nie stoczyło, by go wiater wiejący od morza nie złamał na pół, by od mrozów i śniegów nie skale-
czał marnie. I dlatego też powiadam. Wybierajcie takich, co by sie o jego krzywdy upomnieli w radzie. Ileż to spraw do
wywołania przed obliczem prawa! Posieje nędzarz ugór — zwierzyna mu zniszczy zasiewy przed czasem; upoluje
rybę w rzece, aby miał czym choć na jeden dzień oddalić głód — zabiera mu za to odzież; umrze i ostawi dzieciom ten
lichy dobytek — muszą one od przepisania wnieść połowę spadku. To sie nazywa żyć na roli! A dyć niejeden woli rzu-
cić to swoje bo gactwo i iść we świat za chlebem na wieczną tułaczkę. Ba, ale to nie wszystko, to dopiero jeden potok
tego morza nędzy. Kraj też powinien pomyśleć i o tym, żeby woda nie zabierała gniazd ludzkich, żeby taki Drozd nie
musiał murować tam przez całe życie! Wybrano was i waszych braci. Zabaczcież na tę chwilę o rodach, o sobie, a pa-
miętajcie o gminie, o całej ludności biednej, bo ona tam nie pójdzie swoich skarg wylewać. Mówił to prawie serdecz-
nie, tak się rozełzawił. Na ostatku dodał jeszcze: — To chciałech wam powiedzieć, wójcie... A jakież wasze myśli?
Suhaj nie odpowiadał zaraz i nie wiedzieć, co było z myśli w jego twarzy, bo ją mrok owinął do znaku. Po dużej chwili
zaczął: — Przez telo roków już wójtuję i wiem, co komu dolega, a co nie. Tak strasznie znowu nie jest, jak ty opowia-
dasz. Bez biedy sie nie obejdzie, to swoją drogą, ale też i ludzie huncwoty są; ni mają Boga w sercu ani uczciwości, to
nie dziw, jak im Pan Bóg darów nie przysparza. Ty zaś lepiej nie mieszaj sie do nieswoich rzeczy, bo co kraj to kraj, to
ma władzę swoją, niech ona sie ta już trapi za nas wszystkich.
— Spierał sie z wami nie będę, bo wiem, że to na nic... Musielibyśmy z jednej góry na świat patrzeć, a to sie już nie
da. Spytani sie ino krótko węzłowato: komu oddać myślicie swe głosy?
— To rzecz nasza...
— I gminy!
— Gmina oddała nam pełnomocnictwo, to mamy pra-
wo robić, co nam sie spodoba.
— Tak rozumiecie to prawo?

— A jakże? Może ciebie mamy sie o radę pytać?
— Nie pytaliście sie mnie przy wyborze...
— Ha, widzisz — przerwał Suhaj — bez twojej rady sie
obeszło.

Rakoczy, który się już od paru chwil hamował, poczuwszy śmiech szyderczy w uwadze Suhaja, wstał i zawołał popę-
dliwie:
— Nie kto inszy, ale wy odebraliście mi to prawo!
— Jak śmiesz...
— Na pewno teraz mogę twierdzić! Odsunęliście tych wszystkich, co by za mną stali, a i tych, którycheście nie byli
pewni, ostawiliście za drzwiami...
— To fałsz!
— Niejeden poświadczy. Na próżno sie osłaniacie prawem, boście bezprawiem obrani! Tak wy, jak i wasi bratanko-
wie...
— Rakoczy! Miarkuj swoje słowa.
— Stłumiłech w sobie gniew i oburzenie, które mnie parły od razu, aby iść prasnąć w oczy prawdą przy całej gminie,
przy wszystkich! Zdławiłech sie przemocą, bom sądził, że was ujmę słowem szczerym dla sprawy narodu. Teraz wi-
dzą, że darmo wyrzucałech słowa. Wyście tak osędzieli w rodowym osiedlu, że was nic z prochu nie otrzęsie, i naj-
większy wiatr! Ino sie dobrze, drogo dajcie sprzedać...
Nie domówił myśli, bo Suhaj raptem dźwignął się zza stołu, a stół obalony padł na ziemię i uczynił huk.
— Zamilcz! Zamilcz! — powtarzał ochrypłym głosem — bo jak jeszcze jedno słowo powiesz...
— To co?
— O sprzedaży ani zmianki! Ja ci tu dam, sędzio! Ty śmiesz mi zarzucać zdradę? Sumienie wytykać? Mogę wisieć za
grzech ciężki, za przedajność nigdy! Nigdy!!! — powtórzył z mocą wielką, piał prawie od złości.
— Ja o nie takiej sprzedaży...
— O żadnej!
— Co ja winien, jak sumienie wam nic nie wytyka?
Różne są trybunały, surowsze, i...

— Cicho!
— Mnie jeszcze nikt na świecie groźbą nie przeraził!
— To ja uczynię...
— Wy?!

— Ostatnim słowem: Hanka nie będzie nigdy twoją... Nastało milczenie. Stali oba naprzeciw siebie w mroku, jak dwa
pioruny w chmurach bliskich. Oczy im się skrzyły jak dwom wilkom stojącym w ciemności. Franek pierwszy opamiętał
się.

36

background image

Orkan W roztokach

— A ja was nie chcę przerazić — rzekł i wyszedł z izby. Dudniły dyle poprzed sień, jak szedł za osiedle.
Suhaj opadł na ławę. Dyszał ciężko i z mozołem zbierał myśli chcąc się zastanowić nad ostatnimi słowami Franka.
Długo dumał w ciszy wielkiej i nie mógł nijak zrozumieć ich wagi. A niepokój po nim szedł jak mróz po rzadkim drze-
wie. A wreszcie począł drżeć na całym ciele, wstał wolno z ławy i zawołał: — Hanka!
W głosie jego był przestrach i groźba zarazem.
— Hanka!! — powtórzył głośniej, aż echo zatrzęsło ścianą. Ale mu nikt nie odpowiadał. Hanki nie było w chałupie. Le-
dwo Rakoczy wyszedł za osiedle, przypadła ku niemu zdyszana i poczęła mówić prędko, idąc koło niego.
— Nie bój sie, nic sobie z tego nie rób, co gadają. Oni ino tak straszą, a po cichu to inaczej myślą. Czy ja to nie wiem,
nie patrzę sie codziennie w ich oczy? Srogość mają na licach, a łagodność w sercu... Dużo by sie ten pomylił, kto by
ich ze słów sądził.
— To nie były słowa puste...
— Skądże możesz wiedzieć? A choćby i naprawdę tak postanowili, to jeszcze wieko nie zapadło. I strachu dużego ni
ma. Przecie oni tu wiekować nie będą. A zresztą, czy ja ich to mam koniecznie słuchać? Kiedy oni tak rządzą mną, to
ja też będę nimi rządzić...
Biegła prawie, by nadążyć jego długim krokom, i nie zatrzymując słów mówiła dalej: — Musisz sie zaraz o wypłat do-
pomnieć, jak ino przyjdziesz do chałupy. Jak będziesz miał majątek w garści, to łatwiej będzie poczynać. Skoro oba-
czą, że sie bez nich można ładnie obejść, to zmiękną i nie muszą stawać na przeszkodzie. A potem to nas sami będą
pięknie prosić, żebyśmy przyszli do chałupy. Komuż by grunt ostawili? Przecie nie oddadzą w ręce niepilego człeka. A
któż by ich opiekował, jak zdrowie upadnie? Muszą się na mnie obzierać, choćby i nie chcieli. Ino, jak ci powiadam,
nie przedumuj długo, ba weź, co swoje, i zacznij nareszcie.
Rakoczy stanął, ujął ją za rękę i stłumionym od umęczenia głosem spytał: — A jakby padło, żebych ci powiedział:
Pójdź ze mną na kraniec świata!... Przystaniesz?
Nie widział jej ócz, bo je zmrok osłonił, a chciał w nie spojrzeć głęboko, wnikliwie.
— Teraz sie o to nie pytaj — odrzekła. — Wiesz przecie, co ja dla ciebie... Ino pomyśl o czym inszym. O wypłat się
staraj.
Postał, podumał długo, nareszcie poszepnął: — Prawda, masz rozum, moje dziecko...
I poszli razem ugorami, bo Hanka uparła się odprowadzić go na bliskie działy. Noc była czarna, gdy zaszedł ku izbie;
w oknach się już nie świeciło: widać, że ludzie posnęli. Z lekka otworzył drzwi, by nie skrzypiały, i cicho wszedł do
wnętrza. Nie szukał światła ani wieczerzy nijakiej, ino legł na posłaniu i pogrążył się w dumaniach o jutrze swoim.
Przeróżne obrazy życia stawały mu przed myślą: jasne i mroczne, szare i niezwykłe, a nie mógł nijak wybrać i oprzeć
oczu na jednym. Niepokój przylazł, przyczołgał się do łoża jego i nie ustąpił, aż sen uśmiercił myśli. Kur prawie opie-
wał północ. Duże rano już było, gdy Rakoczy wstał. Nie budziła go siostra, bo wiedziała, że późno wczora przyszedł...
Po śniadaniu, skoro się już poodbywali z robotami w izbie, a szwagier wziąwszy siekierę zabierał się w pole, ozwał się
Franek: — Zaczekajcież, chciałbych z wami pogadać otwarcie. Bo tak dzień za dniem schodzi, nigdy nie ma czasu,
nawet chwili nieurada wydostać na słowa.
— Dyć ja tu przecie nie za światem... — mruknął w sieni szwagier. Ale zawrócił wnetki i złożył siekierę.
— O czymżeś to chciał pogadać? — spytał.
— O tym, co nas łączy razem, a chciałbych, żeby sie już raz urwało. Ni mielibyście wy nad głową biedy ani ja związa-
nych rąk.
— Czy nam to bieda? — zagadnęła Zośka. — Dyć przecie chwała Bogu nic nam sie nie dzieje.
— Tak, ale zawdy trzeba sie spodziewać, że rozłąka może nastąpić kiedy tedy. A lepiej wcześniej i od razu, to i wam
dużo milej będzie pracować na swoim.
— No dyć o to, to ta i prawda — mruknął szwagier.
— Nie będzie wam wsze, jak ta zmora, nad głową wisiało. Usiadł na ławie. Skoro widział, że uwaga zajęła całą izbę.
począł: — Wspomniałech wam niedawno o zamiarach żeńby. Nie wiedziałech jeszcze wtedy, jak sie to ułoży. Od ojca
bowiem dużo zależało: mógł mnie przyjąć abo nie. Myślałech se różnie. Ale teraz wiem na pewno, czego sie mam
trzymać. Otoć tak wam powiem, szwagrze: Gruntu nie wymagani, bo wiem, że go i na zbyciu nie ma. Jeden ledwo tu
wyżyje, dwaj musieliby biedować.
— No, dyć sprawiedliwie padasz...
— Nie chcę też ukrzywdzać siostry, bo i na drugiej połówce narobiła sie od mała...
— Od dziecka prawie — dorzuciła.
— Toteż o gruncie nie myślę. Niech ostanie przy was. Ino żądam spłatu z niego, ale od razu, bez zwłoki, abych miał
czym poczynać, nim kany osiędę...
Zatrzymał się i po chwili zadumania wyrzekł: — Smutno to jest opuszczać ojcowiznę swoją. No, ale darmo! — pod-
niósł głowę. — I jakże myślicie?
Nikt nie spieszył z odpowiedzią, bo każde czuło, że to moment ważny, trafiający się raz na jedno życie. Trza się więc
długo nad tym zastanowić, zanim się słowo wyrzecze. Zośka stała przy nalepie, z opartą brodą na dłoni,
szwagier,spoczywał na gnacie i zdawał się być mocno zamyślonym; jedynie mała Marysia nie czuła ważności onej
chwili. Włóczyła po izbie mysz na sznurku, przerobioną z lalki, i serdecznie się śmiała, gdy jej kot nie mógł dogonić.
Trwało to dość niekrótko. Aż ucnęło się kotowi daremne bieganie — siadł. Marysia rada nierada musiała mysz scho-
wać. Wtedy szwagier podniósł głowę, ozwał się pomału: — No, dyć dobrze... Kiedy trza, to trza, to nic nie pomoże.
Ale powiadasz pono: „Nim kany osiędę..." To wójt nie myśli cię przyjąć do chałupy czy jak? Bo nie do znaku rozu-
miem...
— Eh, co ta o tym gadać! Dość, że spłat mi jest potrzebny, i to dziś od razu.
Z tego wymiarkował szwagier dwie rzeczy: naprzód, że Suhaj Franka musi nierad widzieć i kto wie, czy mu zechce po
dobrej woli dać Hankę; po wtóre, Franek musi rety potrzebować pieniędzy, skoro tak przynagla. A trzecią myśl już let-
ko wysnuł z dwóch poprzednich: że łatwa będzie z nim ugoda i nieciężki targ.

37

background image

Orkan W roztokach

Ośmielony tą myślą przeżegnał się w duchu, by na złą chwilę nie trafić i zagadnął: — Kieloż byś to chciał wypłatu? Dy
powiedz otwarcie... Zośka chciała zapobiec pytaniu, ale już było za późno. Franek się począł namyślać pomału. Doda-
ła więc dla zmniejszenia: — Zastanów sie i uważ, kielo ci potrzeba...
Ale słowa jej serdeczne nie znalazły zrozumienia, jakiego chciała. Franek bowiem odrzekł prędko:
— Mnie potrzeba więcej, niż by se kto myślał. Ale co ta o tym gadać. Dacie mi pięć stówek spłatu i odejdę z Bogiem.
Na to szwagier powstał z gnata i zwrócił się do Zośki: — To my tu nie mamy co robić. Kiedy tak słono szacuje, to
niech ostaje, niech robi, a my weźmy spłat i pódźmy...
Ona zaś wybuchnęła płaczem i poczęła wołać: — To nas chcesz zniszczyć do znaku? Masz ty sumienie jakie abo
serce? Choć szczyptę sumienia? Powiedz...
Franek gniewem zadygotał i zerwał się z ławy.
— Czyż ja wam czynię jaką krzywdę? Sobie gorzej robię... Przecie ta ziemia więcej warta niż dwadzieścia stówek. A
budynki? a statek? a przystrój domowy? Jakby przyszło do podziału, któż by na tym stracił? Przecie nie ja, bo nie
chcę nawet trzeciej części... I to wam zdaje się za dużo? Porachujcież w głowach swoich i osądźcie lepiej...
— Mojeśty — podjął szwagier — tu nie o to idzie. Insza rzecz połowę oddać, a insza zapłacić. Siedźże ty na jednej
części, wydobądź z niej telo, żebyś mógł drugą oczyścić i omyć z niej spłat, jak on jeszcze przelatuje jej wartość rze-
telną.
— Przecież o pół mniej żądam, niż warta owa część!
— Tak ci sie to widzi... Podumaj sam, a uważysz i staniejesz hrubo. Teraz grunta upadają, wszystko idzie z góry, na-
wet omistego pola nie szacują za dawne ugory. I obrobić nie łatwo, nie tak jako drzewiej. Teraz ludzi nie upytasz dar-
mo do roboty, ba kiebyś każdemu płacił, i to jeszcze słono; do tego proś, obłapiaj, kłaniaj sie niziutko. Tak sie ponau-
czali po tych diablich miastach, że nic, ino zapłata i pieniądz od razu. A tu skąd sie telo nabiere? Człek nie ma pojęcia.
Bo na sobie nie urwiesz ani z tych skali zatraconych marnego centa nie wygrzebiesz.
Wodził oczami za Frankiem, gadał i jęczał bez ustanku. A Zośka ocierała łzy czarną zapaską, ile razy ku nalepie zbli-
żał się chodzęcy.
— To słuchajcież! — stanął Franek. — Opuszczę wam sto i niech już będzie. Nie trapmy sie wzajem.
— O mojeśty — podjął szwagier — to byś ty łatwy
chciał mieć koniec...
— To wam jeszcze za dużo!
— Na żaden sposób nie przystanę...
— A kieloż wy chcecie?

— Ja uwazuję: sto śrebła , to już masz gardło niema-
łe...
— Czyście wy przy dobrym zmyśle? Czy ze mnie kpi-
cie?

— Nie kpię — kany bych zaś śmiał! Ani mi też Pan Bóg (tu się skłonił) łaską Swoją przenajświętszą rozumu nie odjął,
ino jak powiadam...
— Zośka! A ty co na to? Trząsł się wewnątrz oburzeniem.
Zośka nie odpowiadała prędko, najpierw łzy otarła, potem zapaskę otrzepała dłonią i rzekła wolno:
— Cóż ja na to powiem? Sam widzisz, że nam sie znikąd nie leje...
— To zdzierstwo! — odwrócił się do szwagra. — W biały dzień! I jakże wy śmiecie coś podobnego...
— A ty jak śmiesz stawiać takie sumy? I nie wstydzisz sie Boga Ojca. Cóż ja to takiego powiedział? Moi ludzie dro-
dzy... Przecie sto śrebła to pieniądz! Trza sie dość nałamać kości, nim sie je z gruntu dobędzie...
— Nie słucham żadnych labiedzeń. Dacie mi spłat, jaki żądam, czy nie? Ostatnie słowo?
— Sto śrebła możesz dostać od razu...
— A resztę?

— Jaką resztę?

— No, moiściewy, ja ze siebie nie dam kpić. To darmo. Nie chcecie przystać po dobroci, to was prawo zmusi...
— Franek! Co ty masz w głowie? — skoczyła Zośka, lecz ją szwagier wstrzymał.
— Niech skarży! Będziemy widzieli, kto wygra. Ja tu swoją pracę włożył a on co? Może ten rozum, jakim sie prze-
chwala? Adukatować rad by ino, chciałby se letko żyć...
— Ani słowa! Bo jak mnie złość porwie...
— To co? W swojej chałupie nie wolno mi gadać?

— Chałupa wasza?

— A czyja? Tyś już dawno wybrał z domu, co ci się patrzyło. Nic, ani złamanego kija nie dostaniesz. Chciałech po do-
broci z tobą, ale nie porada. Kiedy tak, to sie prawujmy!
— Jędruś...
— Cicho! Nie płacz! Nauczymy go rozumu, kiedy taki
masny...
— A zmilczcież, bo już dłużej nie ścierpię... Począł się
prędko zaodziewać.
— Słuchaj — zwrócił się do szwagra. — Żebych na nią
nie uwazował — wskazał siostrę — to bych cię tak
sprał...

— Pomału! Coś mi ta za rycerz!
— Kości bych ci pogruchotał do znaku na piękne.
— A sądy kany? A prawo?
— Ja sie też idę o nie pytać...
Pchnął drzwi i wypadł z izby jak z waru.


10
Schodził ścieżkami wśród zbóż, a złość go parła jak wiatr mocarny, gdy uderzy w plecy. Zamknięte oczy miał na
świat słoneczny, nie widział nic dokoła, ino krzywdę wołającą pomsty. Zbiegał wartko w niżnie pola mijając zagony
wąskie i ani się nie obejrzał na chałupę w górze. W myślach jego był bezład, kotłowanie takie, jak w chmurze grado-
nośnej, którą szum poprzedza.
— Ty mnie chcesz z ojcowizny wyzuć jak przybłędę?
O poczekaj, miły szwagrze, dowiesz sie, kto bliższy, i pożałujesz srodze swojego łakomstwa. Ja go ochraniani, boję
się ukrzywdzić, a ten mnie bez sumienia chce zedrzeć ze skóry i jeszcze powie, że mi dobrodziejstwo czyni. Co tu na
taką przewrotność poradzić? Choćby człek był jak paproć leśna słodki, to musi zgorzknieć i piołunem ostać, chcący

38

background image

Orkan W roztokach

żyć nadal między tymi ludźmi. Nie można nijak z nimi począć i rozstaj sie na dobrej drodze. Niechże prawo rozsądza,
kiedy tak, a obaczymy, kto z wierchuje. Przecie może jest jaka sprawiedliwość na tym świecie... Ujrzał się blisko osie-
dla i zwolnił kroku, by ludzie nie pytali, dokąd spieszy. Czuł w sercu ogień wstydu na myśl, gdyby im odpowiedzieć
musiał, że do sądu... Myśl ta powiodła jego duszę przez obce jakieś pola, gdzie drogi pozagradzane płotami ciernia-
ków, wszystkie miedze otyczone, ścieżyny wąskiej nie upatrzy, którą by można było przejść — i zawiodła ją na ugory
znane, pełne dalekiej przestronności, po których za lat chłopięcych siwe owce pasał. Rozełzawił się tym wspomnie-
niem i począł wołać w sercu: — Gdybyś ty wiedział, ojcze dobrotliwy, jaki ten pasterz twój ma żywot smutny! Pożało-
wałbyś go i pocieszył, jak wtedy, gdy z ugorów przyszedł z płaczem wielkim powiadając, że mu leśny zajął owce z
wrębu. Dziś po ugorach insi pasą, niepile ręce orzą ziemię sprawioną twym znojem, a syn twój, odegnany od własnej
dziedziny, u ludzi musi szukać prawa...
Spotkał się z drogą wiodącą na dół wzdłuż roztoki i szedł powoli długi czas, dumając nad swoim losem. Złość go na-
remna ominęła, oburzenie ścichło, począł się zastanawiać nad tą chwilą przykrą, jaką mu padnie przeżyć pod ramie-
niem prawa. Choć zasłoni i skryje, człek zawdy uczuje przymus nad głową swoją jak chmurę wiszącą. Żeby ją oddalić
jeszcze... Usiadł przy drodze na kamieniu, pogrążył się w myślach, a słońce szło po niebie, woda odpływała. Z falami
czas uchodził, chwile się traciły jak te obłoki wiotkie, które z wiatrem płyną. Zaludniła mu się droga, fury się toczyły,
ale więcej ludzi szło pieszo: po jednemu, po dwoje i w gromadach większych.
— Czy to dziś święto — pomyślał — czy jarmark...
Ale porachowawszy dni poznał, że nie. Taki dzień zwykły, jak setki do roku. Zastanowił się, skąd tyle narodu... I gdy
jedna z kobiet starszych pochwaliła Pana Boga, zapytał się jej po starym zwyczaju: — Kanyż ta idziecie, matko?
— Do sądu...

— Zapisujecie dzieciom grunt?

— O nie... — stanęła przy nim. — Ja już grunt zapisała. I to też, com najgorzy zrobiła w życiu, czego wyżałować nie
mogę dosiela. Dzieciom? Powiadacie... Mocny Boże! Takie ta dzieci...
— Kieloż ich jest?
— Jeden, jedynak... Ale szkoda... Lepiej, żeby sie był i ten nie urodził.
Zadumała się nad czymś, potem zwolna jęła opowiadać: — Chowałach to jak złoto, jak skarby najdroższe. Niczym mi
było wszystko, nawet kościół zaniedbowałach skroś niego. Nieraz mszy nie dosłuchałach do końca bojąc sie, że on
tam krzyczy, labiedzi beze mnie. A jak podrósł od ziemi, tom go ochraniana jak tę jabłonkę młodą; niczym nie dałach
mu ruszyć, żeby sie nie zerwał. Nieraz nieboszczyk (bo już na boskim sądzie od dawna) zwoływał go do roboty, ja od-
woływała; musiał se poganiacza upytać do wiesny abo służącego utrzymywać, jak padło. I rósł w górę jak smreczek
nie przyginany ku ziemi. Sprawiłach mu przyodziew, jakiej nie miał nikt we wsi, nawet prymne chłopy. Zawdy chazuką
miewał nową, koszulę cieniutką, serdaczek bielił sie na nim jak śnieg noworoczny. To se możecie uważyć, żech dbała
o niego. Juścić przyszło do ożenku... Ja mu nie radziła. Wybrał sam, jaką se żywnie spodobał. Poszłach z nim do
urzędu i zapisałach mu wszystko, ostawiając ino telo, coby se len wsiewać. Bo ja w zimie rada przędę, a jak sie nie
wsieje... Połknęła parę łez i domówiła: — Kiedy on, wiecie, i tego kawałeczka mi zaprzeczył. A jakech mu powiedziała,
że se nie dam wziąć — to skoczył i wybił mną drzwi od sieni...
Rozpłakała się w głos cały, aż ludzie przechodzący poczęli stawać pytając, o co tak bardzo zawodzi. Odeszła, by nie
zwracać ócz ludzkich na siebie, ale jeszcze długo słychać było jej żałosny płacz. Za chwilę stanął przed Frankiem
chłopina nieduży.
— Jak to i hańta zawodzi... słyszycie? Musiał ją ktoś niemało ukrzywdzić.
— Syn własny...
— E, dyć ono tak z tymi synami... I ja haw mam trzech, a co który, to bardziej dojada.
— Idziecie i wy do sądu?
— A jakże. Trza koniecznie jaki koniec zrobić. Bo tak żyć nie porada, to daremny sposób. Oddałech grunt najstarsze-
mu. Będzie — myślę — gazdował jako lepiej, a ja se odpocznę... Mocny Boże! Kany by też człek znalazł wyrękę! Trza
sie było jeszcze więcej narobić. Ja mu też wnet odebrał i dałech młodszemu. Będzie — myślę — choć na ojca uwazo-
wał jako... Ale co byś! Nie było dnia, ba nawet godziny, żeby mnie kopą diabłów nie obłożył. Masz ty tak piekłować —
myślę — poczkajże. Odebrałech i dałech grunt najmłodszemu... Alech trafił akurat jak z pieca na kocieł. Wiecie wy,
ten sie do bitki ze mną biere! Wnet by i kij na ojcu złamał, huncwot zatracony! Takie to mam skrzepienie na starość.
Co ja sie też nadumał, jak spokoju dostać! Nie poradzisz, bo darmo, bo dzieci lada co. Ten ci sie widzi dobry; skoro
mu oddasz grunt — już sie przeinaczy. I tak ze wszystkimi...
— Cóż teraz myślicie? — spytał Rakoczy.
— Myślę iść i odebrać temu zdrajcy, a oddać pierwszemu. Przynajmniej bitki nie będzie w chałupie. A może sie już i
on upamiętał i będzie ojca miał w poszanowaniu...
— Nie wierzcie! — odparł za nim chłop starowina, który nadszedł i chwilę się już przysłuchiwał z bliska. — Nie wierz-
cie temu, co gadacie, bo to wszystko bajtki. Który by też syn szanował ojca? Ja ich mam pięciu chwała Bogu, a żaden
mnie nie słucha. Nie dość, że w chałupie gryzą, to jeszcze po sądach człeka na starość wywłóczą...
— O cóż takiego?
— Dużo gadać. To wam ino powiem, moiściewy, że tak źle i tak niedobrze. Oddasz grunt, to cię z chałupy wyżeną —
nie oddasz, to sami wezmą. Jak i mój najstarszy...
— Jakże poradził wziąć sam?
— Jak poradził... No, dyć słuchajcie, to wam powiem. Długo mu sie widziało czekać mojej śmierzci, toż to poszedł do
stryka i namówił go, żeby mu stanął za ojca. Poszli do notareusa i tam ten przybrany ociec pooddawał mu wszystko
jako swoje... Braciom poostawiali spłat na piśmie i na tym stanęło. Ja nie wiedział...
— A synowie?
— Co by nie wiedzieli? Ino sie hycle razem tak uwzięły na mnie. Skoro przyszło do opłaty, toż to sie wydało. I ściągają
mnie teraz, włóczą po urzędach...
— Ale i stryk niedobry...

39

background image

Orkan W roztokach

— Ba, kieby dobry był, to by za ojca hyclowi nie stawał. Ale odbeczy i on za swoje. Tak mnie to synowie uczą. tak mo-
iściewy... Ale ja se już powiedział: Żadnemu nic nie dam.

wolę Cyganowi ostawić, a nie dam. Niechże sie cieszą na-

przód, kiedy tacy...
— Słuchajcie, kumie, ja wam cosi powiem...
Reszty słów Franek nie dosłyszał, bo się zajęli razem i poszli świadcząc sobie po drodze wzajemnie. Jeszcze ich z
oczu nie stracił, kiedy go przywitał człowiek znajomy z Przysłopia.
— Cóż was tam wiedzie?
— Bieda, Franku... Taka mnie chmara obsiadła, że nie wiem. czy sie zdolę spod tego wydobyć. Ociec nieboszczyk,
zanim pomarł, powydawał siostry, ożenił braci i wyczęścił wszystkich do jednego. A mnie ostawił na gruncie, jako naj-
młodszego. No i był spokój i mogłoby tak być aż do śmierzci. Ale diabli nie sypiają, ludzi złych i zazdrosnych nigdy i ni-
kany nie brak. Poczęli siostry podjudzać, podbełchtywać braci, no i tak ich poruszali, jak to gniazdo osie. Wszystko sie
zleciało do mnie, obsiedli mnie jak te wrony biednego kocinę. Daj — powiadają — wypłat, bo jak nie, to cię sprawuje-
my na nic. Ja im tłumaczę, jak mogę, że przecie wybrali wszyscy, co im sie patrzyło, że ich przecie nieboszczyk ociec
powypłacał... Ale co byś poradził na łakomstwo ludzkie! Co nam — powiadają — ociec dał, to ociec, a ty na to podpisu
nijakiego ni masz. No i skarżą mnie o wypłat. Co ja teraz pocznę? Chyba mi się powiesić przyjdzie, bo inszej rady ni
ma. Baba w głowę zachodzi od krzyku, a mnie sie we łbie mąci, jakżeby mnie kto obuchem zwalił w samo ciemię. Co
mnie też trafiło, że ten grunt nieszczęsny do mnie przywarł! Lepiej by mi było służyć do dzisiednia; patrzałbych se ro-
boty i ni miałbych turbacji o nic. A tak — zachodź, zaganiaj ze wszystkich stron i dla kogo? Przyjdą insi, zabiera,
sprzed oczu zagarną, a ty szukaj z dziećmi wiatru po świecie i mrzyj głodem. Do tego przyjdzie; ja już czuję, że sie nie
zratuję. Tak, mój kochany Franku... Ostań z Bogiem i niech ci Bóg da, żebyś kłopotów ni miał nad głową, bo ja to już
tak chyba muszę dokawęczeć... Odszedł, a za nim nadchodzili insi: co który, to z gorszą krzywdą i większym lamen-
tem. Temu brat zesiekł potrawę i jeszcze go pobił; drugiemu wydana córka ukradła krowę z obory i przyszła go żało-
wać przy ludziach, że go takie nieszczęście spotkało; a inszemu znów sąsiad taką złość wyrządził, że poobrywał wier-
chy smreczkom jego, aby od ziemi nie odrosły. I lała się ta rzeka mętów szeroką roztoką, a koło niej przykopami od-
pływały łzy... Zdawało się, że ustanku nie ma i nie będzie tej strasznej procesji ludzkiej, Szły gromady tak zajadłe, tak
nienawistne sobie, że widziało się, iż do końca świata żaden trybunał ich nie zgodzi; osiedla całe, powadzone z sobą,
które się drogą wadziły bez przerwy; zwaśnione rody, skarżące się wzajem o jednoraźne pobicie, a tak oślepłe w za-
wiści ku sobie, że cała droga ich do sądu była jedną bitką, jak powiadały ślady krwi ostałej na dużo ostrych skałach. A
za tymi falami pieniącymi się złością okrutną szły: dzieci, winujące swoich własnych ojców, pasierby, wołające o po-
mstę do nieba, ojcowie, przekleństwami darzący swych synów i matki, skarżące się tak cicho, żałośnie, jak wiatr opła-
kujący liści na jabłoni...
— Piekło!... — zawołał Franek i zasłonił oczy.
I tak pozostał w tym bezruchu niemym, aż płacze ścichły, głosy poginęły i nie było słychać znikąd gwaru nadchodzą-
cych ludzi. Wtedy podniósł głowę ciężką i powiedział głośno: — Miałbych wpaść do tego morza... przyczynić się skar-
gą swoją do wesela piekieł? Nie! Choćbych ino kroplą był, to nie chcę! Wolę raczej wszystko stracić... Zadumał się
chwilę i dokończył myślą cichą: — Moja krzywda ostanie we mnie na wiek wieków. I nikt się o niej nie dowie...
Wstał wolno i chcąc porachować czas spojrzał na słońce. Stało na samym południu.
— Co teraz czynić?
Nigdy jeszcze nie znalazł się w takiej próżni wielkiej. Miał takie uczucie, jakby go ktoś uwodził z zawiązanymi oczyma
po jarach, debrzach, wertepach, urwiskach, a potem wyprowadził go na przestrzeń pustą, gdzie ani miedzy, ani koń-
ca, i rozwiązując mu oczy powiedział: „Teraz idź, gdzie chcesz..."
— Co czynić?
Daremno myślał, nie mógł nic wydumać. Już się począł zastanawiać nad tym, czy jest na co przydatny światu, gdy so-
bie przybaczył Hankę, a równocześnie ujrzał Jasia idącego drogą.
— I ty też do sądu idziesz? — zawołał ku niemu. Jaś zalękniony przystanął i począł prędko zaprzeczać.
— Co mówicie! Ja do roboty... Ani mi się śni o jakich sądach! Musiał was ktosi scyganić. Bo ja z nikim nie mam zaj-
ścia ani żadnych sporów. A choć mam żal, to... wybaczcie i nie dziwcie sie niczemu na świecie.
Długo za nim Franek patrzał.
— Ten sie nie poskarży...
Zawrócił potem pomału i poszedł roztoką w górę, nie myśląc nad tym, dokąd idzie. W całej roztoce pełno było słońca i
rozpalonej mgły, przejrzystej, białej. Powietrze drżało jako struny cienkie z siwych płomieni, rozpięte na wietrze. Nuży-
ła oczy jego ta jasność rozlana wokół, podobnie jak zwierciadło śniegów, w którym się przeziera słońce; gorąc, idąc
od zbóż i koniczyn, wiał parnym, dusznym wiatrem w idącego. Począł się obzierać w koło, czy nie dojrzy smreka, pod
którego chłodzącym cieniem mógłby złożyć głowę. Ale na próżno wypatrywał oczy; musiał iść dalej. Niezadługo
wszedł w gwarne osiedla. Uderzyły go naprzód krzyki bitych dzieci, potem płacze i klątwy, i nawoływania. A to wszyst-
ko tak wyraźnie odciskało się na jego mózgu, że za każdym głosem prawie czuł ból i ukłucie. I dziwił się nie pomału,
że mu się tak za jedną dobę mocno zaostrzył słuch. Wczoraj jeszcze przechodził mimo obojętnie, nic go tak wielce nie
raziło z boku. A teraz — zewsząd, jakby się jaskinie otwarły, wyłażą ślepe jaszczurki nędz, gady okrutnych klątw i
węże zawiści. Zewsząd ku niemu wychylają łebki, z każdej chałupy wyzierają i patrzą z tych bolesnych wrażeń.
— Piekło! — powtarzał często i szedł do góry wsią.
Przyspieszał wartkiego kroku, chcąc jak najprędzej odejść gwaru, hałasów ludzkich. Zapragnął stracić życie sprzed
oczu na chwilę, choć na małą chwilę odetchnąć gdzieś w cieniu jałowca, gdzieby go nie dochodził odgwar tego życia.
— Zajdę do roztok — myślał — tam odetchnę. Tam w cichości pomyślę, co mam dalej czynić...
I szedł wartko, mijając osiedla przydrożne. Zmęczenie czuł ogromne, skołatanie takie, jak przy turkocie wodnych mły-
nów. I jak wędrownik pragnie wody, tak pragnął spokoju... Cel jeden znalazł przecie. To go umocniło. Szedł jak luna-
tyk śpiący pośród gwaru ludzi, nie bacząc już na wszystko, co go otaczało. Śródwieczerz był, gdy minął ostatnie osie-
dle. Coraz rzadziej bielały płaty owsa; po obu zboczach ciągnęły się ugory zakończone przylaskami u stromych wyrę-

40

background image

Orkan W roztokach

bów. Ludzi już nie spotykał, idęcy roztoką, jeno z odległych szarych pastwisk dolatywały go echa krzyków niedużych
pasterzy. I szło ku niemu łałodną muzyką dalekie, smętne turlikanie owiec. Za chwilę zbocza poczęły się zwężać.
Wchodził do lesistego wąwozu. Na wstępie zaraz owiało go zimno i zapach smrekowych iglic. Wdychał powietrze całą
piersią i szedł wolno dalej. Równa droga wiodła prosto koło samej wody. Roztoczne fale skakały z kamieni jak rozpę-
dzone rumaki, wstrząsając w górę białymi grzywami zwełnionych, miękkich pian. A szum od ich rozpędu chwiał, jak
wiatr, smrekami i głośnym hukiem uderzał o skały. Za chwilę wąwóz minął, wyszedł na dolinę, gdzie go przywitał spo-
kój wielki, cisza jak w kościele, gdzie się milczenie modli samo. Życie stąd odeszło — spłynęło roztoką na dół — nie
słychać tu już echa gwarnych osad ludzkich. Ogromną ulgą odetchnął Rakoczy.
— Przecie sie raz straciło...

12
I długo, długo spoczywał w dolinie. Słońce się już schowało za wysokie wierchy i na przeciwległą ubocz rzuciło cień
długi, posuwający się wolno w górę po zrudziałych pniakach. I zmrok wstawał z roztoki niewidzialną mgłą. A on nie
myślał odejść. Jak na cmentarzu, gdzie wieki posnęły, zadumał się nad swoim życiem od kołyski i przeżywał myślami
dużo chwil zbaczonych. Pamięta... Małym chłopcem pasł owce po brzegu. Nachodził się za nimi i usnął w dolince, w
takiej małej dolince, że go ledwie skryła. Co się też matka nawołała, naszukała wszędzie! Nijak nie mogła go odna-
leźć. Sto razy przeszła ponad tą dolinką, a nie zdołała dojrzeć przecie, jak zwinięty spał. Tak turbacją o niego zamgliły
się jej oczy. Latała po chałupach, pytała się ludzi — nikt nikany go nie widział. Zazierała do studni, czy nie wpadł przy-
padkiem, nie wierzyła już oczom swoim, sięgała habiną, ale ino woda czysta zmąciła się piaskiem. Wtedy ona, taka
mądra, tyle razy wyrzucająca ludziom zabobony, poczęła wierzyć, że jej go chyba płanetnica wzięła...
— O matko moja! Nie darmoś wierzyła. Bo ja dziś szczery płanetnik...
Pamięta jeszcze... W mieście był, daleko. Cnęło mu się tak za ugorami, że se nie mógł dać rady. Siedząc nad książką
dumał nad tym, jakby tam zajrzeć choć na chwilę, obaczyć owce, jak się pasą, i ptakiem odlecieć. Dolatywać tak, choć
na momenty, nachlipać się smrekowych zapachów i wrócić. I nie uszło dużo... A jak to dziwnie stało się i prędko! Wy-
raźnie baczy ten orszak pogrzebny i ten grób otwarty długo... Wypłakał nad nim całą duszę, wszystkie swe nadzieje.
Zapamiętał się w żalu do znaku, ledwo go ludzie oderwali. I został w chałupie... Odtąd rozpoczęło się to ciągłe szarpa-
nie. Przypomniał sobie dalej, co go spotykało, ale wszystko było jakieś zszarzałe, odległe, podobne szarym ziemnia-
czyskom w polu, po których oko błądzi i znużone, na niczym się nie może oprzeć. Przechodząc myślą zauważył, że
życie się odeń cofa, ale to tak dziwnie, że co ostatnie — staje się najdalszym, a co dawniejsze — pozostaje i nabiera
barw. Najjaśniej, najwyraźniej snują się chłopięce lata, jakby je kto umalował i ukwiecił życiem. Zastępują poprzed
oczy, jak u bramy śmierci.
— Nie dziwota — pomyślał i spojrzał wokoło — taka musi być dolina wiecznego spoczynku...
Wodząc okiem po polanie dojrzał u stoku przeciwległej góry, w miejscu, gdzie się dwie roztoki schodzą, sterczący po-
nad zieleń łąki oczerniały dach. I zaraz zbaczył sobie, co opowiadali starzy, że tam podobno była drzewiej huta. Stąd
miejsce to powszechnie zowie się Huciskiem.
— Niedawny czas!... Trzaskały ognie, dymiły się piece, huczały wałkownice i łoskot szedł naokół. Pełno gwaru i turko-
tu jak w zapadłym mieście. A teraz — spokój wieczny... Ani słychu dychu.
Party myślą, by obaczyć, co pozostało z tej przeszłości hucznej, wstał i poszedł po polanie ku stopom onego zbocza.
Długi czas szedł, nim dotarł na koniec doliny. Uderzyła go naprzód pustka taka, że się jej zląkł prawie. Wszędzie znać
było ślady minionego życia i wyraźniejsze ślady śmierci, która po nim przeszła. Gruzy, nasypowiska i zwały rumowisk.
Całe pole gruzów ostrych, sczerniałych od wieku. Chodził po tych kopcach dużych utykając się jak po grobach starego
cmentarza. Wyraźnie rozpoznawał rozsypane piece, skorupy warzonego szkła i potaż ' ciemny. Gdzieniegdzie między
żwirem zawadzały się i czyste łzy. Brał je do ręki, obracał i przypatrywał się im długo.
— Musiało ich tu być więcej — szeptał. — Szklane ostały, a insze wsiąkły w ziemię...
Niedaleko tej pustki, jak otwarta kostnica przy starym cmentarzu, stała rudera wielka, świecąca szparami. Ku niej Ra-
koczy zbliżał się powoli, aż nareszcie i doszedł. Minął pokrzywy zrosłe pod okapem, sparł się na słupie odrzwi niskich
i zajrzał do wnętrza... Było, jak duże boisko wymiecione, puste. Nikt tu, widać, nie mieszkał od dawna; kto wie, na co
kiedy komu służyła ta szopa. Przy jednej ścianie na ziemi był popiół i niedopalona głownia; pasterze, widać, przed
deszczem chronią się tu czasem, abo gdy ich noc zapadnie, nocują. Ściany nijak nie omszone, powała z desek na pół
zgniłych; musi i dach być jak przetak , nie dający oporu ulewom.
— No! — rzekł, skończywszy przegląd. — Jeszcze nie taka ostatnia nędza...
Usiadł na progu, twarzą na powietrze zwrócony. Teraz dopiero zauważył szum wiejący z bliska. Smreczki porosłe za-
słoniły, ale zda się, niedaleko musi być roztoka. Może nawet tu się schodzą dwie, idące z góry. Długi czas siedział du-
mając nad niczym. Tyle wstrząśnień przebył dzisiaj, że się jakoś stępił dziwnie i dużo znieczulił... Dopiero zmierzch
kryjący się poza cienie smreków zastanowił go i wywołał turbację myśli.
— Co teraz czynić? Co czynić...
Całym wysiłkiem woli giął swój rozum, naginał jak drzewo młode, kiedy się pragnie, aby wierchem dostało ku ziemi.
Na nic! Odgina się i wraca za wiatrem.
— Do chałupy nie pójdę, nie chcę ich już widzieć. Do wsi również nie ma po co. Kto mnie tam wyziera? Może Suhaj?
Nie darmo zaprzeczył mi Hanki... To ja nędzarz, jak widzę... Nie będzie nawet kany przenocować.
Obejrzał się za siebie.
— No, jeszcze nie taka ostatnia... Ale co czynić?
W te razy usłyszał szelest. I spoza smreczków wychylił się chłop, jak widać, młody, a obaczywszy siedzącego zbliżył
się.
— To wy, Rakoczy? Cóż wy tu robicie?
— A siedzę.
— Dy ja widzę. Ale cóż was tu zagnało?

— Wiatr.
— Gadacie tak we świat...

41

background image

Orkan W roztokach

Stanął przed Frankiem i uważnie popatrzał na niego. — Warn cosi musi brakować... Widać to po oczach. Ale Franek,
chcąc zagadać, spytał: — Skądże wy idziecie?
Leśny, bo leśnym był ten człowiek znajomy Frankowi, odpowiedział z przechwalą:
— Byliśmy cechować drzewo.

— Z kim?

— Z panem od tartaku. Zeszło nam prawie od rana, bo ubocz niemała. Byli i hrabscy leśniczowie, ja i chłopów paru. A
teraz idę na dół, trza zgodzić jakiego chłopa, co by sie podjął ściąć tę ubocz jeszcze przed jesienią, tak coby ze spy-
chaniem nie zeszło do zimy.
— Któraż to ubocz?
— Hańta... — wskazał toporzyskiem.
— Wiecie co... Ja sie podejmę. Leśny się wypatrzył w
niego.
— Spasujecie chyba...

— Nie! Sumiennie wam gadam, że sie sam podejmę.
Nie szukajcie już nikogo i powiedzcie panu, że jest
taki, co sie zgodzi.
— A dacie to radę?

— Jak nie zdolę sam na czas, to chłopów przynajmę. Ale myślę, że sie obejdę bez nich. Czas niemały...
Mówił stanowczo, leśny widział, że to nie są żarty.
— A nie rozmyślicie sie?
— Nigdy.
— No, to ja was już godzę, kiedy tak... Trzy stówki!
— Zgoda, ino ja se wymówię naprzód coś...
— Nie szkodzi.
— Zdałoby mi sie na żywność...
— Czy wam nie będą z chałupy donosić?
— Nie, bo nie warto, za daleko, wiecie...

— No, jak już uważacie. To ja sie na was opieram!
— I ja na was.
Podali sobie dłonie prawe i mocno ścisnąli.
— Wy ostajecie jeszcze?.
— Ostają — odrzekł Rakoczy.
— A kanyż sie ujrzymy?
— Ja was ta już najdę...
— No, to ostańcie z Bogiem.

Poszedł prędko bojąc się, że go noc dogoni. A Rakoczy stał chwilę i spoglądał za nim. Skoro go już stracił z oczu, ro-
zejrzał się wkoło i wskakując jak chłopiec na pierwszą kupę gruzów zawołał z bolesnym śmiechem: — Patrzcie! Mam
swoje państwo i swój kraj!

Tom II

1
Turbacz, jak się już rzekło, wysoko czoło dźwiga nad gromadą Gorców. Stoi w pośrodku nich jak gazda przygarbiony
wiekami i rządzi. Nie może ino baczyć na te wierchy, co nie mają z nim bliskiego krewieństwa, jako od czasu niepile.
Za to oba ramiona rozciągnął nad dziatwą: prawe nad Kopą i nad Turbaczykiem, lewe zaś nad Obidowcem, nie wi-
dząc Suhory, bo ta się dużo poniżyła. Spod pazuchy tych ramion wytrysły roztoki i pośród ścisłych Brzyzków niewi-
docznie płyną, szukając się z gorączką w zagłębieniach leśnych. Aż spotkały się w dolinie i witają się w milczeniu, w
cichym uścisku idą razem aż do wąskiej bramy, do onego wąwozu, który zamknął kotlinę, i stąd, porwane szałem roz-
hukania, jedną roztoką dalej pędzą. Wszystkie zbocza okalające dolinę ściśnioną, i Turbaczyka i Suhory, szarzeją
wrębami, są jako cmentarze stare z pomnikami pniaków. Od nich to wieje smutek na dolinę i wkoło pustka się rozcho-
dzi. Jedyna ubocz góry, która się przygięła wierchem do kolan Turbacza, ta jedna czerniała lasem. I tę miał ścinać Ra-
koczy. Pięła się ona bystro w górę wprost z międzywidla dwóch roztok, a dochodziła na dół aż do ich połąki, tam, kany
dawno, drzewiej, za ludzkiej niepamięci stała ta sławna wielka huta. Na jej pogrobie, jak się rzekło, ostała rudera. W
niej to Rakoczy osiadł i zamieszkał. I rozgazdował się na dobre. Z odziomków starych jedli, nalezionych w potoku, na-
rznął gnatków, naszczypał giętkich tylin i uplótł wrota, które przymocował do odrzwi zawiasami łycznych korzeni, wy-
prutych z ziemi w gąszczu i oparzonych w dymie nad ogniskiem. Tak samo z tylin i przeplecin stworzył sobie łoże,
umocował je w kącie i podparł nad ziemią, potem nazmiatał liści pod bukami, naznosił na posłanie, aby miękko było, i
zgotował legowisko wcale nie od rzeczy. Dach pozawłóczył gontami, powałę poprawił i umszył szpary w ścianach, aby
wiatr nie miał przystępu. Przedtem wyrżnął w ścianie bocznej nieduże okienko. Następnie z poostałych po hucie ka-
mieni, a wypalonych mocno, ułożył nalepę, na której mógłby upiec i wołu z rogami. Nareszcie wtoczył gnat szeroki,
parę niskich gnatków, aby mieć i stół, i stołki jak bogaty gazda. Nie widziało mu się jeszcze, że ściany są gołe.
— Jakoż by tak człowiek mieszkał? Trza je przyozdobić.
Poszedł w las i nazbierał porostów wiszących, spadających z gałęzi jak zielone brody, naobcinał hub olbrzymich o dzi-
wacznych kształtach, gałęzi z młodych jedlic i okwiatu z buków — to wszystko przyniósł, porozdzielał miarkując uważ-
nie, aby je tak porozwieszać po nierównych ścianach, iżby oko z przyjemnością mogło na nie spojrzeć. I wnet owo bo-
isko odmieniło się do cudu. Nikt by nie poznał, nie uwierzył, że tu niedawno wiatr chadzał samopas. Żywności też
przysposobił, zakupił na dole i choć dostatku nie sprowadził, nie bał się już głodu. Rozgazdował się w tej pustce i
przywykł pomału. Z początku było mu tak, jakżeby z jasnego pola wszedł do ciemnej świątnicy; powoli jednak rozpa-
trzył się i począł odnajdywać rzeczy, których nie postrzegł od razu. Więc najpierw zauważył, że w różnych porach dnia
różne przybiera barwy ta dolina. Ma wyraźne rumieńce życia. Ma też głos i mowę swoją, smutki i wesela. O wscho-
dzie całą przebiega dreszcz święty. Czuje z oddali narodziny słońca. Potem osusza łzy radości, które perlą się na tra-
wach i na liściach drzew, i gotując się do wesela przystraja odzienie. Zielone chusty łąk po równi ściele, wzorzyste ha-
fty traw po wrębach wiesza, wieńce mirtowe z gajów splata, stopy omywa w pienistej roztoce i włosy, rozwiane wia-
trem a strojne zielenią, gładzi złotym grzebieniem gęstych odpromieni. A kiedy słońce stanie na południu, pozdrawia
je dolina miłosnym uśmiechem. I poczyna się wesele w pełni świateł, blasku, w rozżarzonym do białości morzu czy-
stych ogni. Zdaje się: cała dolina przepełniona szczęściem. Ale słońce-oblubieniec wnet kryje się za wierchy posyłając
na odchodnym ostatni odblask-drużbę z łagodnym pocieszeniem: do jutra... W obliczu ścichłej doliny widać sturbowa-
nie, chęć wzniesienia się, by zoczyć, kany słońce idzie. Niemoc ogarnia całą, potem smutek, w końcu rezygnacja bo-
lesna. Jeszcze zza wierchu prześwieca długa miotła drużby — pęk związanych promieni, snop białego światła; od nie-
go oświetl o licach różanych zstępuje na dół ku samej dolinie, a kiedy jej ostatnie pozdrowienie szepce — blednieje i

42

background image

Orkan W roztokach

powietrzem zachodzą jej lica. Dolinę dreszcz przebiega, ale zimny, trwożny, pełen niespokojności i lęku przed nocą.
Tak żyje ona w dzień słoneczny. A gdy nadejdzie słota, długie dni, w których słońca musi nie widywać, wtedy owija się
cała łoktusą mgły szarej i w zasępieniu ciężkim siedzi nie patrząc na chmury. Nieraz w tym smutku odrętwieje i gdy
nagle słońce wejdzie, nie wierzy, nie odchyla łoktusy sprzed oczu, aż ją promień budząc z martwych pocałuje w czoło.
Jaką żywo czującą była ta dolina, poznał Rakoczy pilnie bacząc na jej dzienne życie. I stała mu się przez to bliższą,
bardziej ulubioną. Częściej rozpatrywał się po niej i obaczył, że suche jedle po wyrębach sterczą niby szkielety ludzkie
z podniesionymi ku niebu ramiony, jakby uschnęły w modlitwie albo w groźbie wiecznej, że potracone modrzewie cho-
wają się skrycie i zachylają wiotkie ciała poza plecy smreków, jakby czuły wy

raźnie, że tu nie ich państwo, i zdają się

po boku pytać hardych smreków, czy im pozwolą koło siebie róść, taka w nich bo jaźń; a białe, srebrne, słabiutkie osi-
ki drżą, gdy się trąci o jeden liść z krają. Wędrując okiem, naszedł niespodzianie wciśniętą między jedle opuszczoną
brzozę. Stała tu jak samotnica, jak płaczka żałobna. Taka w niej była niewieścia lękliwość, tyle tęsknicy, smutku i roz-
paczy, że Rakoczy patrząc na nią uczuł żal serdeczny.
— Cóż ciebie tu przesadziło w te nieswoje strony? Myślał, że go odczuje i odpowie płaczem. Poczynał bowiem wie-
rzyć, że zaklęta w niej dusza dziewczyny jakiejś tak się smuci. I przyrzekł święcie na głos cały, że gdy będzie spychał
drzewo, tak uważnie puści, aby jej nie skaleczyło najmniejszej gałązki. Bo stała w dole, pod ubocza, którą musi ciąć.
Żył tak, rozpatrywaniem doliny zajęty, bo czas roboty jeszcze był nie nadszedł. Zżywał się z każdą skałą, z każdym
prawie smrekiem, aby stracić swoją pustkę i czuć się w gromadzie. Bo poznał niezadługo, że pustki tu nie zastał, ino
on ją sam z sobą w to zacisze zawlókł. Dopieroż go z dnia na dzień pomału opuszcza. Widział, że nie sam tu jest z
przybytku Noego. Jak odnajdywał w każdym drzewie utajone życie, tak co dzień prawie spotykał w tym kącie żywinę
jakąś niespodzianą. Raz idąc koło gąszcza usłyszał gwizdanie. Pewnym był, że chłop jaki po cetynę przyszedł i przy-
gwizduje sobie dla większej odwagi. Wszedł między smreczki i poznał zdziwiony, że to nikt inszy, ino kos. Siedzi na
drzewie i gwiżdże zajadle, aż echo wraca od uboczy.
— Jaka to pokłęba czarna! Zdoła zwieść człowieka...
Ale mimo omyłki, rad mu był niemało. Odgwizdnął mu nawet parę razy podobnymi tony. Inszym znów razem, kiedy się
zapędził między ścisłe brzyzki, podszedł niespodzianie głuszca, który ostrzył kosę, i tak się widać zapamiętał, że stra-
cił obawę. Można go było letko złowić. Ale Rakoczy pominął sposobność, rad, że ma w swoim państwie takie duże
ptactwo. I tak pomału napotykał: sojki trzepotliwe, żołny o siwych piórkach, gołębie gruchacze, dzięcioły w czerwonych
czepcach i drozdy szarawe, które, jak ludzie mówią, mają talent w dzióbie. Napotkał też ptasikróla, mizerną ptaszynę,
która się kryje po dziuplach przed wzrokiem jastrzębi. A było tych rabowników moc w tej okolicy. Nieraz spadały znie-
nacka, jak strzały wypuszczane z chmur, i rzadko powracały z luźnymi pazury. Często je widywał za dnia, jak śmiałą
drużyną krążyły nad doliną wypatrując żeru. A wyżej, wyżej, gdzieś w obłokach samych kołował zwolna szerokimi krę-
gi zmalały wysokością lotu chmurny orzeł. Kiedy się zniżył nad dolinę i rozpostarł skrzydła, to słońce ćmiło się, jak
czarną zasłonięte chmurą. Rakoczy wzrok podnosił i duma w nim rosła, że taki harny ptak nad jego głową.
— Ino mi słonka nie zasłaniaj! — wołał. — Żeby i w moim państwie było jasno...
I począł mu się kraj ożywiać coraz większym ruchem. Żywina wszeleniejaka, która się pochowała przed nim w gąsz-
cze ciemne, widząc, że nie jest drapieżnikiem jako insi ludzie, zaczęła zwolna wychodzić na światło i ośmieliła się z
czasem. Nieraz mu spod nóg zając wypadł i pomknął w jałowce, kuna wyjrzała z gniazda i cofnęła głowę, a wiewiórki,
swawolnice, to się już tak rozigrały, że im końca-miary nie było. Wieszały się na gałęziach tuż nad jego głową i po zie-
mi tańcowały ślebodnie jak w raju abo śmigały po drzewach jedna ponad drugą, jakżeby kto szyszkami smrekowymi
ciskał. Nic się nie bały te stworzenia małe. Ale najwięcej śmiałości to już nabrał lis. Ten się tak srodze rozzuchwalił, że
w jeden dzień przypołudnia, kiedy Rakoczy obiadował, zajrzał przez próg do wnętrza koleby, czy też tam nie ma jakiej
kury abo czego z drobiu. I wypatrywał bez obawy, aż Rakoczy wstając sięgnął ku ścianie po strzelbinę — wtedy do-
piero umknął. Milszą miał niespodziankę Franek kiedy indziej, kiedy powracał do koleby po zachodzie słońca. Oto
spotkał na łące, pod samą roztoką, całą rodzinę sarn. Siedem ich było, dwie najmłodsze nie większe od jagniąt. Pasły
się gromadką całą pod dozorem matki, a rogacz stał na straży i czuwał nad nimi. Tyle w nich było miłości wzajemnej,
taką harmonią grała ta rodzina, że Rakoczy przystanął i pomyślał w sercu: — Żadną miarą nie płoszyłby im szczę-
ścia... niech sie pasą. I chciał obejść poza drzewa, ominąć z daleka, ale ociec pilnie baczył; przeczuł go po szmerze i
zaraz ostrzegł swoje młode. Postanęły wszystkie i zalęknione wsłuchały się w ciszę... Zdawało się, że słychać, jak im
serca biją. Rogacz stał wyżej, na wzniesieniu, rozglądał się wkoło i nieustannie strzygł uszami pytając się wiatru. Nie
widać było w jego oczach lęku ani trwogi, ino niepokój przed nieznanym, które idzie skądś. Troskliwy o swoje siutki,
bał się je ostawiać dłużej w niepewności zdradnej i wydał hasło do ucieczki. Pomknęły od razu, a on sam wskazywał
drogę migając rogami. Niezadługo wpadły lotem do suchego wrębu; trawy się ino kołysały wskazując ich ślad. Żal się
zrobiło Rakoczemu, że je tak postraszył. Pasały się, widać rade na tej łączce cichej, a teraz już nie będą mieć takiej
śmiałości. Szkoda, tak blisko, przy jego osiedlu, mógłby je z czasem ośmielił do siebie i miałby z nimi niemałą ucie-
chę... Kiedy tak myślał idęcy, obaczył zdumiony, że ma innych sąsiadów nie bardzo przyjemnych. Potknął się parę
razy o wyryty trawnik i popatrzywszy na ziemię poznał zaraz. Dziki... Po rywocinach świeżych widział, że niedawno
były.
— Ale to cały kierdel! Kany sie to bestyjstwo gnieździ? Obejrzał się dookoła i nie mógł zaprzeczyć, że kryjówek mają
dość i siedzib. Jeszcze gęstwin jest niemało, buczyna porosła, a po wrębach trawy takie, że się łatwo może stracić i
przeleżeć za dnia.
To go, powiedziawszy prawdę, niemile spotkało. Do dzikich świń miał urazę, choćby ino za to, że nieraz musiał ślę-
czeć na ugorach i pilnować nocą owsa, aby nie stłamsiły. Ale mimo ich rywocin, nie naszedł żadnego. Nawet i nocą
nie dosłyszał, żeby blisko były. Musiały, widać, pomiarkować, że on tu nocuje, i boją się pokazywać przy jego osiedlu.
Zaba

czył też wnet o ich sąsiedztwie. Ale przedtem strzelbinę opatrzył uważnie i nabił ją grubymi lotkami ołowiu. I tak

żył otoczony żywiną wszelaką, nie czując samotności ani utęsknienia, rozpoznając obyczaje różnego stworzenia. Po-
nauczał się wiele, przepatrzył żywą księgę, zamkniętą w kotlinie. Nie wiedział ino, że w tej społeczności żyli prócz nie-
go i ludzie. Nigdy nikany ich nie zaszlakował, nie mógł nijak przypuszczać, żeby się tu kryli. A przecie... Raz szedł w

43

background image

Orkan W roztokach

górę ubocza i napotkał człeka, który klęczał w dolince i przyłożywszy ucho do ziemi nadsłuchiwał. Tak by go był na-
szedł z bliska, ale ten posłyszawszy kroki z dołu zerwał się i uskoczył za najbliższe drzewo; stamtąd wyjrzał nieba-
wem, a twarz Frankowi zdała się znajomą, jakby ją gdzieś był przez sen widział. Był w niej i śmiech, i przestrach — w
połączeniu ciągłym. Włosy rozwiane, spadające ku wąskim ramionom, usta rozwarte śmiechem dziwnym, oczy jak
dwie błyszczące kule, przerażone, wielkie. Musiał go już kiedyś widzieć, ale sobie nie mógł zbaczyć, gdzie i w jakim
czasie.
— Cóż wy tu robicie? — spytał nadchodząc ku niemu. Człek, bo inaczej trudno go nazywać, nie odrzekł nic na te sło-
wa, ino się roześmiał szerzej, a równocześnie prawie z oczu wyjrzał większy strach. Skoro Franek mniemając, że się
z nim nie dogada, chciał się zabierać dalej, wtedy ten podszedł ku niemu i tajemniczo szepnął: — Jest!
I wskazał ręką na dolinkę. A gdy widział, że Franek nie rozumie jeszcze, począł prędkim szeptem gadać: — Dźwię-
czy... I to nie w jednym miejscu. Musi to być skarb, o jakim ucho...
Teraz dopiero zbaczył Franek, skąd zna tę postać człeczą. Z opowiadań. Tyle się o nim nasłuchał od ludzi, że nieraz
w myślach widywał go żywym. Tak, to on, Jantek, poszukiwacz skarbów, którego po wsi zowią Diabłem...
— Nie wierzycie mi? — szeptał ciągle. — Zejdźcie odrobinę. Ani wam sie nic nie stanie, a przekonacie sie sami...
Pociągnął go za sobą na dolinkę.
— A teraz uważajcie! Abo nie... wy tupnijcie, a ja będę słuchał.
Klęknął, jak wprzódy, na ziemi i przyłożył ucho.
— Tupnijcież... moiściewy... mocno! Jeszcze mocniej!
Tak... słyszycie teraz? O, jak dźwięczy...

— Rzeczywiście...
— A co? Nie mówiłech?

Przypadł do Franka i z radości ściskał go za ramię. Przy czym szeptał gorączkowo: — Muszą być pełne kotły miedzi.
Ale nie... miedź nie tak dzwoni. To musi być złoto...
Ostatnie słowo wyrzekł prawie głośno, głosem nabrzmiałym radością bez miary. Nie zaprzeczał mu Franek, nawet do-
dał, że i to możliwe. Po co — myślał — zasmucać człowieka, skoro i tak inszego szczęścia nie ma. Niech się cieszy...
I na dowód, że wierzy w ten skarb ukryty, spytał:
— Jakże sie myślicie dobyć?
— Ja ta już poradzę. Ino sie telo dorobię, żebych se kopaczkę sprawił... To już o resztę mniejsza.
I z zaciętością ogromną zawołał:
— Choćby mnie tu śmierć miała trafić, to nie spocznę i muszę sie dokopać!
Jakiś dziwny dreszcz owiał Franka. Ta dolinka miała wyraz, który niepokoił. Coś w niej było zaklętego, choć nie wie-
dzieć co.
— Trza iść w górę — powiedział nieswojo. Podprowadził go Jantek i nie mógł sie mu dość nagadać o swoich nadzie-
jach. Pierwszego człowieka spotkał, co go nie wyśmiewał, toteż chciał przed nim wszystkie myśli wypowiedzieć z ser-
ca.
— Ale ja was jeszcze spotkam? — zapytał na końcu. — Bo chciałbych wam opowiedzieć o tym buku próżnym, abo,
wiecie, o tej jedli...
— To zaglądnijcie do mnie wieczór.
— A kanyż wy nocujecie?
— W kolebie.

— O, to godne macie spanie. Ja tu zajrzę czasem. A
nie będzie wam za przeszkodą?

Nie czekając odpowiedzi uścisnął Frankowi ramię i odszedł prędko. Z oddali spoza smreków obejrzał się jeszcze i
Franek dojrzał w jego twarzy ten sam wyraz dziwny: śmiechu pomieszanego z przestrachem.
— Ma coś nieswojego...
Ile razy idąc w górę mijał tę dolinkę, zawdy mu się wychylała ta twarz spoza drzewa; ale nie mógłby przysiąc, czy ją
widzi naprawdę, na jawie, czy mu się ino tak przezdaje w oczach. Inszym razem ciekawsze miał jeszcze spotkanie..
Było to w czasie, kiedy, pokończywszy przyrządzanie różne, zabrał się do ścinania uboczy. Ledwie obalił pierwsze
drzewo i echo jeszcze nie zamarło w lesie, gdy wypadł ku niemu z gąszcza nieznajomy człowiek i chwytając go za rę-
kaw zawołał z rozpaczą: — Co robicie?! Zastanówcie sie, przez litość, i miejcie sumienie... Czy nie widzicie, czyście
ślepi, kieloście zamieszania sprawili to drzewo ścinając? Żywina bez pamięci ucieka przed siebie, a ptactwo lata w
kółko, jak zwariowane. Nie słyszycie tych płaczów, tych lamentów strasznych? Co ono was tak ogłuszyło pięknie?
Franek się zdumiał, zastanowił i obejrzał wkoło.
— No, dyć patrzcie! — powiedział nieznajomy — a miejcie oczy ku patrzeniu. Czy nie słyszycie, co to klątw nad wa-
szą głową?
Rakoczy ze zdziwieniem zauważać począł, że to nie są przywidy człeka ani bajki. Ptactwo latało bez upamiętania z in-
akszym krzykiem niż zwyczajnie. A ów człek widząc zastanowienie u Franka jął łagodniej, z prośbą w głosie, przed-
stawiać mu dalej: — To dopiero jedno drzewo... A telo już postrachu wzbudziło dokoła. Osądźcie, kielo krzywdy zrobi-
liście światu. Bo nie myślcie jako insi, że las to jak zboże. Zetnie sie i posieje, i nowe urośnie. Tak ino myślą bezro-
zumni abo ci, co nie mają nijakiego zmysłu. A jeżeli człek ma uszy, to na to, by słuchał; oczy też nie na co insze, jak
ino na to, aby patrzał. Ale patrzeć, moiściewy, to jeszcze nie sztuka, bo to bądź kto potrafi, ino trzeba widzieć trzeba
umieć tak po ludzku oczami pomyśleć. To wtedy i las inaczej będzie sie przedstawiał. Dy to świat nie podlejszy od na-
skiego świata. A więcej w nim ciekawości, niżby se kto myślał. Przemieszkują tu narody nie głupsze od ludzi, choćby
ino, na ten przykład, mrówczyce robotne. A inszych stworzeń co niemiara, ani wypamiętać. Żebyście tak rankiem
przyszli, przysłuchali sie uważnie, jak to wszystko gwarzy... Gwar telo przerozmaitych, bo każde ma swoją, że choćby
człek całe życie wsłuchiwał sie pilnie, to sie nijak nie zdole wszystkich ponauczać. To se możecie uważyć, kielo tam
narodów!... Teraz wam powiem taki przykład, może sie wam przyda... Nie macie kąta między ludźmi, szukacie osiedla
i zachodzicie w taką okolicę, kany możecie śmiało i bezpiecznie osiąść. Wypatrzyliście odpowiednie miejsce i uradzili-
ście se w myślach swoich wybudować dom. Juścić z wielkim mozołem znosicie kamienie, piasek, glinę i belki, i wsze-
laki przystrój. Musicie wszystko sobą wozić i na sobie dźwigać, bo wołem trudno sie wyręczyć, jak go nie ma, a psa
nie upytacie, aby wam dopomógł. Wreszcie po długiej męce postawiliście chałupę i pourządzali wszystko, jak wam sie

44

background image

Orkan W roztokach

żywnie spodobało. Teraz myślicie ino o tym, jakby ją gwarem zapełnić, aby nie czuć pustki w izbie i w całym osiedlu.
Szukacie se towarzyszki błąkając sie długo, aż nareszcie spotykacie stworzenie przepiękne, o włosach połyskujących
jak skrzydło janiołka, który obłokiem staje przed wychodem słonka. Serce onej bogini porywacie śpiewem i oswaja sie
jak ptaszę, i leci za wami nie pytając kany, dokąd, na jakie wygnanie... A taką towarzyszkę mieć, to duże szczęście.
Zaludniła wam sie chata i gwar jest w osiedlu. Tak mija rok i drugi, i trzeci, i więcej. Co dzień o świcie stajecie przy
oknie i witając białe słonko śpiewacie se psalmy. Spokojność macie za sąsiedztwo, szczęśliwość przy sobie. I dnia
jednego, przypołudnia, idziecie do lasu, aby rodzinie swojej przynieść jagód abo korzeni jakich do jedzenia, abo jesz-
cze co. Raptem słyszycie z daleka huk straszny. Z bijącym sercem pędzicie na powrót — i cożeście zastali w miejscu
swojej chaty? Pustkę... pagórek rozsypanych gruzów. A tam w kołysce były dzieci... i matka przy nich... Zaprzestał. A
spoglądając w górę obojętnie, poszepnął z cicha: — Co tu gniazd po drzewach...
— Człeku! — zawołał Franek. — Chyba cię piekło posłało na to, byś mnie kusił... Ja tę ubocz muszę ścinać i muszę ją
wyciąć, choćby diabeł na diable jechał! To nic nie pomoże...
Stała się rzecz niespodziana. Ten człowiek starawy, bo już mocno siwe włosy miał nad śniadym czołem, przychylił się
Rakoczemu do kolan i objął nogi jego drżącymi rękami.
— Ja was proszę, nie tnijcie... Niech ta ubocz stoi. Bo kanyż sie zwierzyna zachroni przed biedą? A i człek czasem
potrzebuje dachu...
Podniósł głowę i spojrzał, a w jego zielonych oczach tyle było smutku, co w jeziorach spokojnych po zachodzie. Bruz-
dami twarzy zoranej i zastygłej, jak rola na suchu, toczyły się powoli dwie błyszczące łzy. Rakoczego żal okrutny ści-
snął tak za gardło, że nie mógł nijak słowa wypowiedzieć. Po chwili dopiero, podjąwszy starego od ziemi, rzekł: — Co
ja na to poradzę? Nie mój las... Podjąłech sie ciąć, to muszę. A nie będę ja, to insi, to stu inszych znajdą...
— Jakoż to? — wypatrzył się zdziwiony na Franka. —
To tu nie wasza wola? A ja myślał...

— Że to niczyje? — poddał Franek. Ale ten potrząsł
głową.
— Nie... że to ludzkie — dokończył po cichu.

I ustał jeszcze chwilę, umedytował, wreszcie zabrał się i poszedł nie powiedziawszy słowa na ostatku. Rakoczy pa-
trzał za nim nie wiedząc, czy wołać; spodziewał się, że wróci, i czekał siedzęcy. Skoro go już setny czas nie było wi-
dać, uwierzył, że naprawdę stracił się mu z oczu. Uczyniło się mu przykro i nad wyraz ciężko. Takiej dusznoty w sercu
nigdy nie doznawał. To milczące odejście zdało mu się wzgardą, jaką mu pozostawił ten człek niewiadomego imienia.
Gniewu jednak nie miał w sercu, a czuł winę wielką wobec jakiegoś trybunału, który go nie wzywa. Za tym człowie-
kiem poszły jego myśli... I z niepokojem ujrzał wkrótce jakieś pęknięcie w swym rozumie, jakąś szczerbę, co mu duszę
powoli rozdwaja. I dziwna rzecz: on, co zawdy czuł się między ludźmi wyższym, wobec tego człowieka nieznanego
rodu, co mu się do kolan schylał, widzi się jako pasterz, który czyni szkodę. Czym go ten człowiek przerósł? — dumał.
— Czym się nad niego tak wywyższył? Czoło jego takie jasne, jakby w słońcu stało, a oczy takie przejrzyste, jak dna
jezior czystych. I długo myślał, medytował, przypominał słowa jego, aż po niemałej chwili szepnął: — Jego miłość
większa...
Wyraźnie widział jego serce jako morze ognia.
— I cóż moje. nienawiści... Po chwili znów dodał.
— U niego sie tam poczyna świat, gdzie u innych kończy... Muszą to być krainy dużego poznania... „Tyle narodów",
powiada, jak o swoich swój. Nie dziwota, że go boli, ale co ja pocznę!
Długo nad tym przemyśliwał siedząc na pniu drzewa. Oddalona postać rosła, zdawało się czasem, że się ku niemu
przychyli od wierzchołków drzew. To znów widział, zdawało się, jak się przesuwała cicho poza hrube pniaki, a na twa-
rzy przychylonej, ziemistej i szarej, błyszczały krople jak dwie rosy spadłe z igieł leśnych.
Do południa tak zesiedział dając myślom folgę. W końcu powstał, popatrzał po wysokim lesie i rzekł półgłosem: —
Darmo! Nie będę ja, to insi... I jął ścinać dalej.

2
Jęk był w dolinie, jak za czasów, kiedy stała huta. Zwierzyna się polękła, potraciła rozum, jakby już przyszedł dla niej
ostateczny dzień. Ptactwo się z krzykiem rozlatuje i obsiada jedle poostałe po wrębach z wyniszczonych lasów. Wie-
wiórkami obłęd rzuca z gałęzi na gałąź, dobiegają na kraj zbocza, na otwarte pole i tu głupieją do znaku nie wiedząc,
co począć. Nawet zająca, który twardo sypia, obudził hałas lecący po drzewach. Przeciera łapami oczy i widząc ucie-
kające zrywa się w strachu wielkim.
— Co to?

— Ścinają las!

— Można sie jeszcze przespać — mruknął — zanim do mnie dotną...
I ułożył się na nowo, ale nie mógł usnąć. Obawa go nachodziła, by nie zaspał czasu. Wstał i pomknął się od huku o ja-
kie dwadzieścia susów.
— Teraz mi bieda nic nie zrobi. Psa nie słychać znikąd... Lis przezorniejszy, jak ino posłyszał pierwszy hałas w lesie
i wymiarkował, o co chodzi, uczynił prędko naradę małżeńską i uradzili se z lisicą, aby się przenieść do innej uboczy.
— Zawdy bezpieczniej zawczasu...
Sam poszedł pomiędzy trawy, wyszukał kryjówkę, a lisica tymczasem przewłóczyła młode. I zabrali się z kretesem;
kości tylko osławione świadczyły, kany było ich dawne osiedle. Przezorność nie zawadziła, bo las umniejszał się z
dniem każdym. Już białe smreki zaścielają ubocz jak szereg trupów olbrzymiego wojska, odartych z broni i odzieży.
Rakoczy tnie, aż echo odbija się o przeciwległe zbocza; tnie z okrutną zawziętością las, a w sercu płacze... Spo-
chmurniał, sczerniał jak ten człowiek, który pełni zbrodnię. Wieczorami dumał długo, siadując na progu. Myśli i oczy
jego przyciągała ta ubocz nieszczęsna, którą musi ciąć jak przy niewoli.
— Jedyna ubocz, którą las odziewa. Tak miło było na niej oku spocząć, gdy się weszło w tę pustkę, w ten gołogór
wielki. Wnet się ją rozodzieje z zieloności drzewnej i będzie oczy straszyć, jak i te wyręby, co się po hańtych zboczach
cmentarzami wleką...

45

background image

Orkan W roztokach

Dumając nad tym, winił wszystkich, cały świat w dole ostały. Ale i jemu sumienie nie dało spokoju. Już tyle zbrodni w
swym mniemaniu popełnił w tym lesie, że nie wierzył, aby odtąd mógł spokojnie sypiać. Chodziły za nim wspomnienia
bolesne, nie mógł się im nijak ognać. A jedno najbardziej go trapiło. Była to pamięć smutnego wypadku, jaki się zda-
rzył raz przy starej jedli.
Ścinał ją długo, a nie postrzegł, że u samego jej wierzchu w rozłożystych gałęziach było gniazdo orle; dopiero jak
gruchnęła na ziemię, obaczył; wypadły zeń pisklęta na miazgę stłuczone. Żal mu ołzawił serce na ten widok, ale jesz-
cze większą uczuł żałość, gdy po niejakim czasie zleciała orlica i kołując ponad lasem szukała oczyma gniazda. Skoro
dojrzała nieszczęście, wydała krzyk dziwny, ścinający przestrachem krew w żyłach człowieka. Zdawało się Frankowi,
że mu na łeb spadnie i wdziobie mu się pomstą do samego mózgu. Stał w niemym oczekiwaniu jak po wielkiej zbrod-
ni, gotów ponieść wszelką karę i największą, byle nie czuć w sercu swoim winy. A orlica gnana bólem wzbiła się wy-
soko i kołując nieustannie, krzyczała jak dziecko, jak małe niemowlę człecze, kiedy się w płaczu do znaku zapomni.
— Uli! Uli!
Słychać było ten lament przez cały dzień, nazajutrz i w następne święto. Nie wiedział zresztą, jak długo, bo już i ty-
dzień minął, a on słyszał to wołanie ciągle. Zbaczyła mu się teraz przypowieść nieznajomego. I ten człowiek z dnia na
dzień stawał mu się bliższym, choć go już potem długo nikany nie widział. Diabła spotykał często w lesie, nawet go u
siebie gościł. Ale snadź i ten nie lubiał w domach bywać, bo mimo że z dnia na dzień obiecywał zajrzeć, nie zachodził
i pewnie nie pokazałby się był do ostatka, gdy go była bieda nie dognała. Nadeszła lić, przez trzy dni deszcz lał bez
ustanku, zdawało się, że potop drugi na świat przyszedł. Rakoczy nie opuszczał swego schroniska, ale co chwila wy-
zierał na pole i patrzał po jednakim ołowianym niebie wyczekując z utęsknieniem, rychło się te chmury przedrą. Wody
buchały na dół roztokami z takim warczeniem i wściekłością, że widziało się, iż brzegi poszarpią i skały zdrapią do
imentu. Na trzeci dzień deszcz polżył, ale wody nie opadły z sił, jeszcze mocniej targały brzegami. Nad wieczorem
Franek wyszedł zaodziawszy smrekową skórę na ramiona i chodził w deszczu jak płanetnik wzdłuż rwącej roztoki,
przypatrując się zapasom rozwścieklonych fal, które dzierżyły w znojnych dłoniach połamane drzewce i dźwigały na
grzbietach okrytych pianą straszne, potworne pnie, wyrwane z brzegu. I błądził ponad wodą w zapatrzeniu ciągłym, aż
chmury nocą opadły ku ziemi; wtedy wrócił do koleby, rozpalił ognisko i począł się ogrzewać siedząc przy nalepie.
Ogień trzaskał pożerając bukowe gałęzie, iskry wylatywały z dymem pod samą powałę. Ogrzał się i począł myśleć o
jakiej wieczerzy. Wtedy to niespodzianie zaskrzypiały wrota i wychyliła się spoza nich twarz dobrze znajoma: strach
był w niej i śmiech, dziwnie podobny do płaczu.
— Wejdźcie dalej! — poprosił Rakoczy.

— A nie będzie wam za przeszkodą?

— Co se też myślicie? Przecie ja tu sam i zecnąć mi sie chce na piękne. Od trzech dni już pokutuję... Ale bójcie sie
biedy, człeku, kanyżeście wy tak zmokli?
Diabeł się uśmiechnął gorzko. Cała odzież na nim była do nitki przemokła, z włosów pozlepianych ciurkiem woda się
toczyła. Nie mógł się nijak poruszać, bo wszystko przylgnęło na nim jak lepka smoła. Gdzie stanął — stawek utworzył
się z wody.
— A grzejcież sie! — wołał Franek — bo was zimnica roztrzęsie...
Diabeł klepiąc zębami zbliżył się ku nalepie.
— Wierzcie mi, moiściewy — począł się tłumaczyć — ja by was tu nie napastował, nie, ale mi ognia brakło...
— To czemużeście od razu nie przyszli?
— Kiedy tak... Myślałech se, że to wnet ustanie. Że to może jako przetrwam... A ono nie i nie porada doczekać sie
końca.
— Kanyżeście nocowali?
— Hań w jedli pod Czeską... I godne było jeszcze spanie, pokiela w środku było sucho. Bo jedla hruba, wypróchniała
do znaku na wewnątrz. Ale jak z dołu namokło i z góry poczęło kapać, to już nijakim sposobem nie dało sie wybyć.
Telo płaci, cobyś i na deszczu stał, jednako zmoczy.
Obracał się przy nalepie susząc się dokoła. Para z niego szła jak dym z pniaka zwilżonego słotą, gdy się go zatli od
wnętrza wywietrzała hubą. Skoro się już osuszył, cofnął się ku ścianie i stojąc w milczeniu z dala, śledził oczyma
ziemniaki, które Franek mieszał w ogniu bukową gałęzią. Widząc to Franek poprosił go zaraz, aby sobie wybierał, któ-
re się upiekły. Ale Diabeł się ociągał.
— Cóż by wam ostało?
— O mnie sie już nie turbujcie. Przecie nie ostatki...
Wtedy się zbliżył nieśmiało i począł wyjmować. Nie wybierał ani szukał, które upieczone, nie oskrabywał ani soli nie
używał do nich, ale brał z krają bez ustanku i połykał prędko, dusząc się, parząc, wykrzywiając twarz na wszystkie
strony. Oczy mu nabiegły łzami, czoło i lica krwią. Wnet powyjmował wszystkie, do jednego, i obaczywszy, że już nie
ma, obejrzał się z przestrachem na Franka, który stał z gałęzią w ręce i smutno mu się przypatrywał.
— Zaczkajcie — szepnął Franek. Skoczył w kąt chałupy i wyniósł w troku chazuki dwa razy tyle ziemniaków. Rozsypał
je po węglach i dokładając drew do ognia dymiącego z boku rzekł:
— Wnet sie upieką.
Diabeł w milczeniu stał i czekał, a potem już dużo wolniej wieczerzał przy Franku, starając się zatrzeć jako poprzednie
łakomstwo.
— Bo czasem — mówił — to sie ta i nie je... Najgorzej, jak słota padnie. Wtedy znikąd nic...
A Franek jął go przyośmielać wypytując frasobliwie o wszystko, co go trapiło. W końcu zagadnął:
— Moglibyście u mnie dłużej ostać. Byłoby i wam le-
piej...

— Kiedy sie boję...
— Czego sie macie bać?

Diabeł się przychylił ku niemu i zniżając głos do szeptu począł: — Tam ludzie chodzą, wypatrują, mogliby mnie po-
dejść. Ja odnajdę, wyszukam, a oni mogą przyjść, wykopać i zabrać jak swoje. Trza dniem i nocą wysiadować, pilno-
wać uparcie, aby każdy widział dobrze, że sie nie dam zegnać. Bo łakomstwo — to gorsze, niżby se kto myślał. Ono
sie i zdrady chwyci, jak będzie potrzeba. Niejeden śmieje sie z tego, co ja opowiadam, a po cichu przedumuje, jakby

46

background image

Orkan W roztokach

mnie tu ubiec. Wy nie znacie, nie wiecie, jaki to lud chytry. Oni mnie tak pilnie śledzą, jak te psy zająca. Taki Cyrek na
przykład... Krok w krok za mną chodzi. Skąd on na to czas biere? Powiedzcie... Kany ja zajdę, tam i on. Co ja go też
razy spotkam! A zawdy, jak mnie ujrzy, udaje, że czegoś szuka. Ale czy to ino on jeden? Oni sie wszyscy na mnie za-
przysięgli... Tak, tak... Dziękuję za dobre słowo, ale wam nie przyobiecuję. Bo tam jest czego pilnować. Ho! — pod-
niósł w górę oczy — są majątki, o jakich ucho nie słyszało. Ino sie trza umieć dobyć, trza wiedzieć, kany ich szukać.
Bo są i miejsca bałamutne, które głupich zwodzą. Sto razy można przejść i minąć, a nic sie nie uwidzi. Ja ino wiem o
miejscach, ale mnie nie zdradźcie... Przytoczył gnatek ku nalepie, siadł nisko i przychylony począł Frankowi opowia-
dać. Dźwigał się do jego ucha z tajemniczym szeptem albo opadał i mówił jakoby do siebie. Gorączka nim owładnęła,
jakiś obłęd dziwny. Śmiech i przestrach na przemian chodziły po jego twarzy.
— Niedaleko pod Czeską jest pniak wypróchniały, a pod tym pniakiem, siedem łokci w ziemię, znajduje sie pełny ko-
cioł śrebła... Nie wierzycie mi? Idźcie kiedy w nocy, a obaczycie już z daleka, jak sie biało świeci. Bo co noc na tym
pniaku śrebło sie przesusza. Ale niech was Bóg uchroni nabliżać sie wtedy...
Przestrach mu z oczu patrzał, kiedy mówił dalej: — Ja taki śmiały był, żem podszedł. Alem sie zaprzysiągł, że sie już
więcej razy na to nie poważę.
— Cóż was takiego spotkało?
— Czy ja wiem! Do dzisie dnia nie umiem nazwać, co to było. Ni ptak, ni zwierzę, ni jaka potwora... Wyleciało z takim
szumem, żem sie ledwo od wiatru na nogach utrzymał; jużem też nie czekał dłużej, bo mnie strach ogarnął.
Po niedługiej chwili zaczął: — Wiem o jednym miejscu, kany jeszcze oko ludzkie nie stanęło z bliska. Jest tam buk
okręcony dookoła jedli. Tak sie trzymają w uścisku jak brat ze siostrą abo inaczej, bo ja nie wiem — dość że razem ro-
sną. Pod tym bukiem jest garnek przykryty skrzyżalą, a w tym żelaźniaku pełno okrągłych dukatów. Czy wy to miarku-
jecie jakie tam bogactwo! Cały kraj mógłby za to nabyć i ostałoby jeszcze na dnie na jaką złą godzinę... Uważcie! Ale
jeszcze bogatszy skarb jest w owej dolince, o której wiecie, bo ja wam powiedział. Co ja też razy tamtędy przechodził!
I nigdy mi na myśl nie wpadło... Aż jednego dnia idę z góry, a tu ziemia dzwoni. Staję, słucham — dyć wiecie, boście
na to przyszli. Dopierom po tym poznał, że to jest to miejsce, któregom tyle lat szukał po wszystkich uboczach. Jest o
nim dużo różnych opowieści. Jedna powiada: Jest tam kłoda, pod tą kłodą strzelba, a od tej strzelby na sto kroków
znajduje się kamień, a spod tego kamienia prowadzi wchód jak do piwnicy, prościutko do schowu... To ino nie wiado-
mo, która to ta kłoda, bo ich tam jest niemało, a wszystkie jednakie. Ale to tak: kto jest godny, to ją wnetki najdzie, a
kto nie, choćby ją i naszedł, to mu sie w oczach straci. Ja też, nie wyczytajęcy, suszę siedem dni co tydzień, a co
ósmy, to nie jem. Może dostąpię kiedy tego szczęścia... Oczy mu zaszły mgłą i kiwał sie na gnatku dumając.
— Wiecie wy — zaczął znowu — jaki mię wypadek trafił?...
Wychodzą raz na Turbaczyk, było to w południe, i napotykam u wierchu mały otwór w ziemi, zdawało sie, lisia jama —
ale nie dowierzam. Juści próbuję stopami, ziemia sie usuwa i wnet sie odkryła przepaść. Zazieram do wnętrza, a tam
schody jakby do piwnicy. Ja też, niewiele myślęcy, ułamał gałąź na drzewie, natopił smoły i oblał ją dokoła; zapaliłech
na jednym końcu jak świecę a drugi wziąłech do garści i schodzę. Tych schodów było dość niemało, alem nie racho-
wał. Skórom już ostatnie minął, słyszę szmer podobny, jaki potoczek wydaje, kiedy płynie przez wysoki las. Co to
może być? Dumam, postępuję naprzód i przekonuję się, że to nic inszego, ino woda tak szmerzy i tak se szeleści.
Przyświecam bliżej ku tej rzeczce — widzę na niej kładkę. Próbuję nogą, ale drewno, zbutwiałe widocznie, rozsypało
sie jak próchno. Cofnąłech sie zaraz, świecę dalej popod nogi — napotkałech nóż. Bierę do rąk, opatruję, trzonek sie
rozleciał, a żelazo poostało, rdzą zjedzone mocno. W te razy łuczywo zgasło — wiatr taki dmuchnął, że mi od lodu
zęby ścierpły. Strach mnie okropny porwał — do dziś nie wiem, jakem się znalazł na wierchu. Franek, który przy wyli-
czaniu przez Diabła miejsc mających skarby zdawał się przytakując o czym innym myśleć, ostatniej opowieści słuchał
z ciekawością i patrzał pilnie w oczy mówiącego. A gdy ten ustał, zagadnął: — Co was tam ciągło w ten loch?
— Czy ja wiem? Ciekawość ludzka...
— Byliście tam potem?

— Nie był...

Franek długo przeżuwał myśli, zanim spytał: — A nie wiecie co o tym kamieniu, co na czole Turbacza spoczywa?
— Ho! — odrzekł z tajemniczym uśmiechem na twarzy. — Żeby ten skarb wydostać, co tam pod nim leży!... Ale to nie
porada, sam Lucyper strzeże. On przeniósł ten kamień z Rzymu i mocno przycisnął. Są tani na nim litery, których nikt
nie zgadnie. Kto je będzie znał odczytać, temu się otworzy. Ale taki sie nie znajdzie...
Zamyślił się i szepnął po cichu jak we śnie:
— Tam jest skarb, o jakim ucho...
Rakoczy widział, że się więcej od niego nie dowie. Przygotował mu posłanie i sam już dumał o spaniu. Przyszło mu
jeszcze na myśl...
— Nie widujecie wy człeka niedużego wzrostu, w płó-
ciennym szarym odzieniu?...
— To Cyrek! Przecie ja wam opowiadał o nim, jak
mnie wszędy podpatruje...

— Kanyż on mieszka?
— Czy ja wiem! Powie to człekowi? On sie tak umie
ukrywać, jak ten kun przebiegły.

I począł rozpowiadać na nowo obszernie, jakiego ma prześladowcę w tym cichym człowieku. Rakoczy usnął już, a ten
się skarżył i kto wie dokąd i jak długo, bo rano nie mógł się dowiedzieć. Gdy się obudził i rozejrzał, Diabła już nie było.
Chmur nijakich na niebie, pogoda jak uśmiech; jeno ociekające z ros gałęzie świadczą o niedawno minionej ulewie.
Franek z podwójną siłą zabrał się do pracy. Wyrzuty ścichłe, powstały na nowo, krzywdy go obstąpiły płaczącą gro-
madą. Obalając harne smreki przypominał sobie często słowa tego człeka, którego Diabeł nazwał Cyrkiem.
— Nie mylne miano — myślał — bo jak cyrek w drzewo, tak mi sie wwiertał w mózg pamięcią przykrą. Nawet do zna-
ku nie pojmuję, żeby się mógł inaczej nazywać niż Cyrek. Mały to robak, ale idzie drzewem i trocini pomału, aże całe
zniszczy; nie ostoi sie, choćby i najhrubsze, przed tą zajadłą maleńką owada. Tak i ten człek nieduży myśli moje trapi.
Coś w nim jest, co bez ustanku chodzi za człowiekiem. Nie darmo też i Diabeł uskarżał sie na to. Dziwne: trzech nas
w tej pustce, a już nam za ciasno. I jakże tacy mają między ludźmi żyć?

47

background image

Orkan W roztokach

Próbował się rozweselać, ale się nie dało. Spodziewał się z dnia na dzień, ścinając zawzięcie, że Cyrek przyjdzie z
wyrzutami. Zauważył ze zdziwieniem, jak go niepokoiły: ta szara, ziemna twarz, te siwe oczy widziane w myślach nie-
ustannie. Ciskał się wtedy i gniewem wybuchał.
— Co on mię ma niepokoić? Czy ja co zawinił? Ścinam, bo muszę, bom dał ludziom słowo. I nikt nie śmie rzec, żem
słaby, że nie wytrzymam do końca.
— Wolałbych i ja zaprawdę chodzić jak ten zwierz po lesie, dumając nad swoim życiem; ale skoro mi tak padło, to się
nie oderwie. Jak on śmie nade mną stawać? Mizerna (człeczyna... Jak śmie osądzać moje dzieło? Jakim żywym pra-
wem?
Myślał, że oburzeniem łacno go pokona i odżenie od siebie tę zmorę milczącą, ale się nijak nie dało. Postać surowa
rosła w górę i stawała nad nim. Taki majestat był w niej jak w tych smrekach, które w milczeniu czekają na ścięcie.
Rozchwierutany trwogą i wyrzutami gnębiony, począł nareszcie pragnąć, by go ujrzeć i wyspowiadać się z czynu, jaki
pełni po niewoli własnej.
— Powiem mu, że sam boleję, niech sie już nie gniewa. Bo gorzej by jeszcze było, jakby insi przyszli. Ja przynajmniej
ochraniam niedorosłe drzewka, tak uważnie obalam poderżnięte smreki, aby padając nie połamały ich, baczę też
przedtem, czy nie ma gniazd jakich, na wszystko daję poziór i chronię, co mogę; a insi by szli jak burza, która wszyst-
ko niszczy. To mu powiem. Niech dłużej nie chowa urazy. Żeby ino wyszedł ku mnie.
Zdarzyło się raz we święto, gdy nad wieczorem błąkał się po lesie, iż sam znienacka nadszedł Cyrka. Stał on przy ja-
kimś kopcu niskim i nachylony nad ziemią zdawał się nie widzieć Franka; aż ten przywitał go nieśmiało, wtedy pod-
niósł głowę.
— Nad czymże to tak dumacie?
— A tak se ta patrzę...
— Widzę, mrówki was zajmują?
— A zajmują... bardzo.

— Cóż tam u nich ciekawego?
— No, dy chodźcie bliżej...
Usunął się i odsłonił ruchliwe mrowisko.

— A tu drugie — wskazał ręką na sąsiedni kopiec. Franek przyglądał się z bliska i udawał mimo woli ogromne zajęcie.
To się, widać, spodobało Cyrkowi, który śledził z uwagą twarz jego i przysuwając się szepnął: — Widzicie, jak one
żyją... rozumniej niż ludzie. Po chwili dodał dużo milszym głosem: — Co ja im sie tu napatrzę, a nigdy mi sie nie ucnie.
Zawdy coś nowego znajdę w tym ciekawym świecie. Jakie one mają piętra, przypatrzcie sie dobrze, co tu trza było ro-
boty, a zmysłu dużego! A jak one roboty dzielą między siebie... Te budują — mają, widać, talent do budowy; te obra-
biają zgrabne belki — to są, widać cieśle; a hańte zwłóczą zewsząd drzewo, piasek i kamienie. A są jeszcze i pomoc-
nice, które pomagają tamtym, aby prędzej robota szła; widzicie, jak podają belki i wynoszą w górę piasek, ziemię, co
potrzeba. Abo lecą naprzeciw tamtych, co zwłóczą materiał z pola, i jak widzą, że której ciężko, to dospomagają; jed-
na bierze za jeden koniec, druga za drugi, i niesą. Tak się wzajem krzepią.
Franka począł ciekawić ten rozumny wykład, przypatrywał się uważniej i sprawdzał oczami słowa, zachęcając pytania-
mi do dalszych wywodów. Cyrek się też nie dał prosić, rad był, że go Franek słucha z podziwieniem w oczach, i prawił
dalej, pokazując:
— Widzicie tę mrówczycę, tu niedaleko od kopca, na końcu wystającej do góry gałązki? Stoi na samym cypelku, a
jeszcze sie na zadnie nogi wspięła. Wiecie, po co aż tam wyszła?
— No?
— Stoi na warcie... Nie widzicie, że tam jest obce mrowisko? Nie jedna, bo ich jest więcej. Wypatrują pilnie i jakby ina
jaka zdrada, zaraz dają znać. I z tamtej strony tak samo. Ale zbliżcie się prędziutko i patrzcie uważnie, bo teraz będzie
ciekawa historia. Widzicie: z góry idzie chrząszcz wąsiaty prosto na liniję, która odgranicza oba państwa. Dojrzały go
już straże, jedna leci wartko do mrowiska, daje znać; patrzcie, część porzuca robotę, idzie za nią, zbliżają się prędko
do granicy. Ale i z tamtej strony idzie oddział równy, i tam już, widać, dali znać zawczasu. Poczyna sie utarczka... Te
chcą go zabrać do niewoli i tamte nie opuszczają swego — te ciągną za nogi z jednej strony, a tamte znowu z drugiej.
Chrząszcz biedny zapiera sie wszelkimi siłami. O, znowu oddział przychodzi na po

moc... i z tamtej strony równie! Bę-

dzie walka. Widzicie? Patrzcie, jak sie już kotłują i spychają, i gnietą dookoła niego. Coraz nowe oddziały spieszą ku
granicy. Już gorączka wojenna owładnęła nimi, w mrowiskach zamęt wielki, praca poustała. Ta, patrzcie, niesła belkę,
rzuciła ją po drodze i pędzi co ino sił swoim ku pomocy... No, już dość, mogłyby sie poniszczyć na piękne. Szkoda
strat, niech se raczej pilnują swych robót.
Mówiąc to, sięgnął smrekową gałązką, wyjął spośród nich chrząszcza i odrzucił na bok.
— Odejdzie cię ochota po granicach chodzić... Teraz patrzcie... Zdumienie ogarnęło rzesze. Rozbiegają się prędko
jak w oszołomieniu.
— Pewnie myślą — rzekł Franek z uśmiechem — je sie stał cud?
A Cyrek na to zadumał się chwilę i szepnął cicho, patrząc w ziemię: — Kto wie, może i tak myślą...
Prędko jednak wyrwał się z zamyślenia swego i jął Frankowi opowiadać dalej o ich obyczajach różnych, którym się
napatrzył.
— A wiecie, jak one sie witają ze sobą? Jak sie dwie spotkają w drodze, to sie wzajemnie trącają rożkami. A chodzą
zawdy jedną ścieżką, jak ludzie gościńcem. Jak natrafią na wodę, to próbują z brzegu, czy nie za głęboko; bo jak sie
nie da przepłynąć, to szukają mostu. Za taki most to im nieraz służy patyk abo źdźbło rzucone. One se ta zawdy jakoś
umieją poradzić. Teraz wam powiem na ostatku najciekawszą rzecz. Wiecie wy, że one se chowają krowy?
— Co mówicie? — roześmiał się Franek.
— I doją je, i mają mleko... Bajek wam nie pletę. Dyć sie przyjrzyjcie mrowisku, obaczycie wnetki, że są tak skrzydlate
mrówki, które nic nie robią. To są, wicie, te ich krowy...
— Jakimże sposobem?
— Pytacie sie, jak je doją? Juści że nie tak jak naskie. Łechcą je rożkami po plecach, a te im wydają w bańkach białą
jak mleko ciecz, którą bardzo rade ssią, a zwłaszcza młode, bo starsze zaś to choiwsze na owadzią krew.
— No powiedzcie... A jakżeście wy na to przyszli?

48

background image

Orkan W roztokach

— Ba, czy ja to nie mam czasu patrzeć? Świat mnie zajmuje. Na to oczy, aby go człek poznał.
Po chwili zaś, na odchodnym, dorzucił po cichu: — Nie łatwo, bo i oczami trzeba umieć myśleć...
Franek przybaczył, że to zdanie już od Cyrka słyszał wówczas, kiedy ten wyszedł go namawiać, a by przestał ciąć.
Zbaczyło mu się i owo milczące odejście. Począł postępując obok przyzierać się twarzy Cyrka, czy nie dojrzy cienia
wzgardy, jaką by mógł chować w sercu, nie okazując po wierzchu. Ale nie widział poszlaku i nie umiał zgadnąć. Twarz
była ziemista, szara, osłonięta smutkiem, jak rola sucha dawno poorana, gdy ją wieczorna mgła oprószy; oczy z niej
wyzierały jak dwa stawy, które opar zamglił. Takim szarym smutkiem pola popatrzał na Rakoczego, kiedy go ten, nie
mogąc niepewności żywić, zagadnął: — Nie chowacie już do mnie urazy?
— O co?
— Że ścinam ten las...
— Nie... bo wiem, że to nie wasza wola. Ino mi żal
stworzenia, co marnieje przez to...

— Wierzcie, że mi do płaczu przychodzi, jak se o tym
zbaczę...
— Tak to niewolnemu człeku...

Zadumali się oba i stali w milczeniu. Pierwszy Cyrek podniósł głowę, obejrzał się za słońcem schowanym za wierchy i
ozwał się z westchnieniem: — Ha no, bądźcie zdrowi... Franek, jak zbudzony ze snu, spytał:
— Dokądże idziecie?
— Do chałupy — odrzekł Cyrek ż żałosnym uśmie-
chem.

— Daleko macie?
— Jak czasem...

Franek się zmiarkował. Ale Cyrek dodał jeszcze: — Źle w jednym miejscu ostawać, bo człowiek przy wyka. Potem żal,
jak musi odejść. A mnie raz tak padło.
— Nie zajrzycie do mnie kiedy?
— Będę widział, jak czas powie.

— Wpadnijcie na wieczór.

Podali sobie ręce i rozeszli się w pogodzie. Franek aż lekcej stąpał, że się pozbył winującej myśli, która mu każde cię-
cie smreka odbijała w mózgu.
— Teraz już raźniej pójdzie robota — pomyślał — byle ino deszcz nie odganiał za często.
I zajęczała na nowo dolina, każdy pniak oddawał echa uderzeń siekiery. Zdawało się, że stu ludzi tnie tę ubocz leśną.
Smreki padały z trzaskiem, jakby je piorun obalał. Franek łupiąc za świeża obalone drzewa ocierał często rękawem
pot z czoła i spoglądał z utęsknieniem ku górnej uboczy.
— Jeszcze do wierchu daleko...
Sporo czasu minęło, odkąd zaczął ciąć. Widziało mu się, że Się wnet upora, a tu się wlecze jak to życie strapionego
człeka, I coraz ciężej, dni ubywa, a końca nie widać.
— Czy ten las przyrasta w nocy? — pytał się ze złością.
Z początku ponaznaczał siekierą na drzewach, gdzie na jaki czas ma dociąć; porachował dni, tygodnie do czasu od-
dania pracy i rozłożył je linią wzdłuż całej uboczy wyłączając z rachuby święta i niedziele. Pozostawił też, jako człek
przewidujący, parę dni luźnych na przeszkody. I tak się zabezpieczył od ducha lenistwa, gdyby go miał ochotę kiedy
napastować. Ale ze smutkiem postrzegł niezadługo, że się dni kurczą, a ubocz wyciąga. Znaki się pocofały i utraciły
moc nawoływania, cały ten powróz idący do wierchu stargał się, nie porada powiązać go na nowo. Włączył nadwyżkę
dni, ale na darmo; widział, że jeśli sił nie zdwoi, to nie zetnie na czas.
— Taka twierdz, jak żywa skała. Rąb i rąb, a nie ubywa.
A było jeszcze jedno z powolnych utrapień, coraz to natarczywiej nachodzące duszę, czego jednak nie chciał widzieć i
krył sam przed sobą. Była to powstająca tęsknota za ludźmi. Zrazu nie mógł uwierzyć. Przecie od nich uciekł i szukał
miejsca, gdzieby ich nie było. A potem rad był, że ich ostawił w dole razem z gwarem i że odetchnie piersią pełną nie
czując ucisku. Nie była to przecie złuda, bo gnany tą jedną myślą wszystkiego odniepadł... Z tęsknoty owej wstawało
cierpienie, kiedy pomyślał o Hance. Z początku gniew na ludzi zasłaniał mu jej postać, potem obawa, co jej powie, gdy
spyta o wypłat, oddalała chęć widzenia jej. Postanawiał, że wówczas obaczy się z nią, kiedy zetnie tę ubocz i stówki
otrzyma. Ta myśl będzie mu jeszcze podwajała siłę. Sądził, że ten czas spłynie jak fala roztoką. A tu końca nie widać,
doczekać się trudno, a tu się cnie... I coraz częściej widywał ją w myślach, i coraz bardziej tęsknił za jej głosem. Cza-
sem robotę przerwał, stanął słuchając uważnie, czy nie usłyszy jej wołania skąd... Ale jeno dzięcioł z lasu odpowiadał
kuciem. Wtedy go żal ogarniał i szeptał z wyrzutem: — Mogłaby przyjść... przylecieć choć na małą chwilę. Musieli jej
ludzie donieść, gdzie ja sie podziewam.
Raz mu przyszło na myśl, czy nie chora... I odtąd niespokojność rosła w jego sercu, stawała się z dniem każdym co-
raz dokuczli szą. Chwilami nawet nachodził go lęk.
— Kto wie, co tam może. zaszło. Tu nikt nie doniesie... Postanowił w najbliższe święto zajrzeć na dół do wsi.
— A jeśli jej nie obaczę, to sie choć dowiem, jak sie jej powodzi.
I takim niepokojem ciężkim obarczony, kiedy schodził raz ku wieczorowi z uboczy leśnej, napotkał przy samej drodze
podletniąniewiastę, która zwłóczyła gałęzie z cetyną. Rozradował się na jej widok, i choć ją mało znał, bo wiedział tyl-
ko, że jest wdową, a ludzie ją zwyczajnie Teklą nazywają, przywitał ją serdeczniej niż swoją własną chrzestną matkę.
Usiadł koło niej na pniaku i jął się zaraz rozpytywać.
— Coż tam słychać w Przysłopiu?
— Jak zawdy... Biedy kroćsetnej moc i tyle.
— A ludzie zdrowi?
— Chwała Bogu. Nikto haw nie umarł. Niektórzy ino
chorują...
Franek namyślał się chwilę, jak ma dojść do Hanki.
— Siostry mojej nie widzieliście? — zapytał.
— Ba! Byłabych se do znaku zahaczyła. A to przecie
wy nie wiecie, skoroście tu w lesie...

— Cóż takiego? — z niepokojeni spojrzał.
— Cóż takiego... Wybiła swojego chłopa i teraz go le-
czy!
— Kto?
— Dy nie kto, ino Zośka...
— Moja siostra? — roześmiał się. — Jakimże sposo-
bem, e co? — Bo mi sie nie chce wierzyć...

49

background image

Orkan W roztokach

— Przyszło między nimi do wymówek... o co, to wara już nie powiem, bo jedni tak gadają, a drudzy inaczej. Podobno
o jakiś wypłat. Ale mi to cudno było, bo przecie sióstr nie ma więcej, a wam sie połowa patrzy, jako jedynemu. Nie sły-
chać też było znikąd, żebyście w niezgodzie żyli...
— No, i cóż dalej? — przerwał.
— Dyć opowiem. Przyszło zrazu do wymówek, a potem z tego do tego, nareszcie do bitki. Musiała go i ona niemało
napalić, kiedy Jędrek, człek spokojny, a zdołał podnieść rękę...
— To on ją pierwszy uderzył?!
— Juści podobno on. Kłapnął ją ta, powiadają, cosi po ramieniu, a ta wtedy jak nie skoczy, jak nie porwie laski z młyn-
ka!... „To ty, powiada, niepilaku, śmiesz na mnie rękę podnosić?! A dyć ty mi za pasterza nie godzieneś służyć..." I
sprała jak sie należy, a potem wypchnęła za drzwi. „Idź, powiada, kany chcesz, niech cię oczy moje nie widzą."
Rakoczy śmiał się głośno przechylając głowę.
— No, patrzcie... Ani bych se nigdy nie pomyślał! Taka
sie wydawała przy nim bojaźliwa...
— No, dy widzicie, co to gniew potrafi.
— I jakże sie zgodzili?
— Tego nie umiem powiedzieć. Podobno nasyłał brata
i błagał na wszystko w świecie, żeby go przyjęła. Obie-
cował se śmierzć zrobić: „Wezmę kopaczki i zakopię
sie..."
— Cha! cha!
— No, i ona gwoli tego, żeby obrazy boskiej nie było,
dała sie wreszcie upytać.
— Tak sie zwykle historie kończą na tym padole... No,
i cóż tam słychać.
— O was opowiadają...
— Aha, cóż tam o mnie opowiadają?
— Przeróżnie. Jedni mówią, że was jakaś planeta po-
jęła...
— Ci sie nie mylą.
— Drudzy, że wam za ciasno było przy szwagrze...
— I ci sie też nie mylą.
— A insi znowu, ale to z zazdrości, bo sami pewnie
chcieliby zarobić...
— Cóż takiego? powiedzcie.
— Że was rozum odszedł.
— Znać, że Suhaj żyje jeszcze... Widujecie go ta cza-
sem?
— Nie widuję prawie. Ja ta nie idę do urzędu, bo i nie
mam po co, a do mnie też ta...
— A od wójta spotykacie kogo?
— Wiem już, o co wam zachodzi... Ja wam, moiście-
wy, nie umiem powiedzieć ani tak, ani owak, bo Hanki
nie widuję, jak ino w kościele. Ale bywa, widziałach ją
w ostatnią niedzielę; wystrojona jak zawdy i nie znać
po niej, żeby zbiedła.
Franek odetchnął spokojem.
— Ino wy sie nie oddalajcie bardzo — szepnęła pod-
chodząc bliżej — bo tam podobno trafiają sie insi...

— Któż taki?
— Ja ta nie wiem, taka słyną idzie. Ociec pono powia-
da, żeby ją rad wydać, a ludzie sie zlatują, bo i jest do
czego. Rola — jak plebańskie pola...
Po chwili dodała: — Podobno Michał od Cichańskich
zaskradla sie koło niej...
— Ten woli łeb?! — zawołał Franek. — Jakżeby on
śmiał? Rozumu nie ma za grajcar...
— Ale za to majątku będzie miał za dziesięć stówek...
Widząc, że go zmartwiła niechcęcy, poczęła się wyma-
wiać.
— Ja ta nie wiem, może to i bajtki...
— Nie będziecie wy na dole? — zapytał po chwili. —
Może byście byli dobrzy obaczyć sie z Hanką i powie-
dzieć...
— Dyć wy sami możecie ją widzieć.
— Kiedy nie schodzę na dół.
— Ale tu na borach ... Już wczora zaczęli kosić, a ju-
tro, jak da suszyć, będą składać kopy. Mają tam i Soł-
tysowie, bo to spólne łąki...
— Skoro ja we dnie czasu nie mam...
— Któż wam o dniu gada? Przecie nocą sie gromadzi
cała młodzież ze wsi. Nie pamiętacie to?
— Prawda! Jak ja se zdołał zabaczyć!... Przecie to
bory sieką!
— A i ona lubi tańce, niezawodnie będzie.
— Tak, tak... Dziękuję, żeście mi zbaczyli. Bory sieką...
— powtarzał przywodząc na pamięć zapomniane obra-
zy nocy księżycowych.
Tekla związała tymczasem gałęzie powrozem i zarzu-
ciła je na ramię.
— Ostańcie zdrowi...
— Z Panem Bogiem — pożegnał ją Franek. — A
przyjdźcie kiedy, to wam naostawiam najparadniejszej
cetyny!
— Tak, wicie, sama muszę odganiać tę biedę...

Mrok już owinął drzewa, rozwlókł się po ziemi, a Franek jeszcze siedział na pniaku dumając. Zastanawiał się i nad tym
w rozumie swoim, co mogło siostrę przywieść do takiej odwagi. Przecie ją znał inakszą, nie mającą woli... Musiała zro-
zumieć krzywdę po jego odejściu. Ujęła się widocznie za nim, a jak śmiało! To życie ją zmieniło i starło całkiem od-
mienność jaka w niej była, jaka mogła być. Mogła ostać orlicą, a ostała kurą. Co kto woli. Niewiasty wybierają drugie.
Myślał o wszystkim z umysłu, byle odegnać to, co go najbardziej dotknęło. Ale ono powracało zwiększonym przez wy-
obraźnię oburzeniem serca. Jak śmie taki człek niemrawy sięgać po jego Hanusię? Jak śmie nawet o niej myśleć? A
choćby to nie było prawdą, to już samo gadanie o tym może gniew rozjarzyć.
— Suhaj, widać, w myślach swoich wyszukuje zięciów i rozpowiada bajtki ludziom, aby jarmark powstał. Wie, że na lu-
dzi trzeba dzwonić, choć i do kościoła... A kto wie zresztą — myślał — może i ona scyganiła nie mając nic innego do
opowiedzenia.
Uspokoił się w sercu pomału, bo i czymże nareszcie miałby się trapić? Czy to Hanusia nie jego? Niech się dobija o
nią, kto chce... Ino jak śmie... — szarpało nim, gdy przypominał twarz Michała. Choć to może i nieprawda. Wierutne
zmyślenie. W każdym razie postanowił zapytać się samej. Na myśl, że ją zobaczy wnet, odetchnął i uśmiechnął się,
jakby witał nadchodzące szczęście.
Wstał i zawołał wesoło, jak wówczas, kiedy pasterzem nawoływał drugich:
— Jutro idziemy na bory!

— Na bory! — grały powtarzając echa.


3

50

background image

Orkan W roztokach

U stóp wstających stromo zboczów, gdzie już osiedla ludzkie nie dochodzą, ciągnęły się ściśnione ugorami łąki i do-
biegały szyją aż do wąskiej bramy, która zamknęła kotlinę. Staczając się po uboczach ugorne kamienie zwęziły je i
zepchnęły nad samą roztokę, nad stromy, porośnięty jałowcami brzeg. Drzewiej na miejscu tych łąk stały bory; temu
je zwano po wszej czas borami; choć z borów nie ostało ani śladu znaku. Podobnie jak osiedle zwie sie imieniem
pierwszego właściciela, choćby to imię już dawno wymazane było spośród żywych. Drzewiej te one łąki, a inaczej
bory, były własnością wspólną rodów, jako że rody wyszły z pierwszych osiedleńców. I tak było, dopóki rody żeniły się
pomiędzy sobą, nie kręwniąc się z obcymi z dołu przybyszami. Ale później, gdy nastał dobry czas na córki, a nieuro-
dzaj na synów, i nie porada było dogrodzić się płotów koło swoich twierdzami stojących osiedli, musiały rody schylić
kapelusze i słać nierzadko swaty, kany padło. Powoli bory skrajano na wiana i tak za czasem przeszły odróbkami do
całej prawie wsi. Nie było gazdy w rozległym Przysłopiu, który by tu choć małej okruszyny nie miał. Bory te koszono
wspólnie i wspólnie siano suszono, a potem podług uwagi, wiele kto mógłby zebrać z obszaru swojego, dzielono się
kopami. I nikt se nigdy nie krzywdował. Podczas suszenia, gdy pogoda trwała, schodziła się tu wszystka młodzież ze
wsi, cały prawie młody Przysłop na nocne hulanki. Gdy już nadchodził ten czas, to jakieś drżenie owładało nieletnim
narodem. Pasterze przyganiali cześniej bydło z pola, szepty chodziły poza węgły, a córki zwijały się w izbach jak
wrzeciona, całkiem podobnie jak w przeddzień odpustu. Ojcowie już miarkowali, co się na noc święci, i zapowiadali
ostro przed każdą wieczerzą, aby się żadne nie ważyło iść z chałupy na te pokuśne bezeceństwa. Ale skoro ino po
wsi przeleciał głos trąby, wywierała się młodzież z pozakładanych drzwi i pędem biegła nie szukając ścieżek, nic by jej
nie zdołało utrzymać na miejscu. Lecące hasło: „Na bory! na bory!" działało jak rozkaz tajny, jak przeniocny cud. Po
chałupach ostawali jedynie ojcowie, biadający w cichości nad zepsuciem świata. Tego lata pogoda szczęśliwie do-
trwała. We dnie słońce pomagało suszyć wilgne siano, a noce były księżycowe, białe jak sny dziecka. W taką noc
szedł Rakoczy doliną Huciska. Wesół był, wiedział dobrze, że przy takim czasie wszystko co żywe wylegnie na bory i
Hanusia pewnie będzie. Szedł jak na wesele. Księżyc mglistym, łagodnym światłem zalewał dolinę; roztoka w oczach
mieniła się srebrem, a poza cienie cichych smreków kryło się milczenie. Powietrzem, jak omamienie, które mgłą na
oczy siada, snuła się błękitna przędza, osnuwała zbocza i czarodziejsko odmieniała kraj do niepoznania. W taką noc
dziecku zbłąkanemu w lesie otwierają się skarby ukryte pod pniami; w taką noc na stromej skale tajemnego zamku
siada z kądzielą zaklęta królewna i oczekując wybawię

nia swego tęskno poziera okiem na dolinę; w taką noc przy ci-

chych stawach, przy zadumie smreków rodzą się, jak mgły z jeziora, nieśmiertelne baśnie. Rakoczy tkliwy był od cza-
su na urok księżyca. Szedł doliną lunatycznie, jak we śnie czarownym. Magnetyczne światło nocy spływało do jego
duszy, pełnej nadziei miłego spotkania, i wzdymało przypływami idącymi w niebo, jak miękką wełnę wód, jezioro ci-
chej szczęśliwości. Czuł w sercu swoim przepełnię uczucia; tryskało w górę jak. snop wody rozpryskującej się w dia-
menty przy świetle księżyca. Budziły się w nim pieśni przepojone czuciem, które się ujawniały na świat kaskadami
słów. Lecz słowa były jak te krople nie czyniące dźwięku i przeźroczyste, bez rumieńca, bez złocistych barw. Tęcza od
ich prześwietli padała na jego duszę — on. sam ją widział i sam słyszał muzykę tych pieśni. Ale wygrać nie umiał ze-
wnętrznemu światu. Idąc mówił jak dziecko, śpiewającym głosem:
Jest kraj nieznanych cudów,
Gdzie z białych gór
Potoki srebrem płyną,
Doliny śpią,
A tajemnicze źródła leśne
Czyszczą ze szmerem przy świetle księżyca
Połyskujący, złoty piasek.
Smreki w milczeniu stoją, bez oddechów,
Jak straże nocne w przedsieni kościoła,
W którym za mgławą tajemnic osłoną
Bóstwo nie znane ludziom śpi...
A jedle drżą,
Dygocą lękiem utajonym,
Czy ich nie zdradzi światło białe,
Które na nie pada;
Bowiem sięgają nagimi ramiony
W głębie rozpadłych, wąskich szczelin
I wyczuwają palcami korzeni
Skryte głęboko pod skałami skarby.
Albo na ziemię kładą się cieniami

I wstrzymując dech słuchają.
Co tam w głębi dzwoni.
A to dzwonią owce białe, idące ubocza;
Wełna im się z dala srebrzy.
Jak te włosy lal.
Wspinających się w księżycu
Ku urwistym brzegom.
Przeszły ubocz,
Już dochodzą pod zamglony wierch...
A małe jagnię ostało,
Nie może nadążyć,
Samo idzie po polanie, zawodzi i płacze,
1 woła, woła, by je poczekali.
Ostatniej owcy grzbiet łysnął za wierchem.
W głuchej ciszy słychać jeno ten samotny płacz.
O kraju! O dolino smutku!
Tam — przy nieznanym drzewie
Ukryty drogi skarb,
O którym nikto nie wie...

Wszedł w wąwóz. Huk roztoki zgłuszył dalsze słowa. Niezadługo minął wąwóz, przeszedł wąską bramę i ujrzał się na
drodze w przestronnej dolinie, wśród ugorów rozległych, na krańcu Przysłopia.
— Już niedaleko bory! — szepnął i przyspieszył kroku. Doleciało go z oddali zawodzenie skrzypiec. Począł dygotać w
sercu, drżeć na całym ciele. Ile razy posłyszał kiedy z dala skrzypce, zawdy to drżenie dziwne owładało nim. Nie wie-
dział jeno, skąd się bierze, jaki temu powód. Może powstaje nieświadomie na wspomnienie chwil, jakie dotąd pamięta
z dzieciństwa swojego.
Spał w izbie... Naraz przebudził go widok. Owies zadzwonił na szybach. Skrzypce zajęczały. A on się zrywał: „Tato!
tato! Kolędnicy przyszli..." I z drżeniem biegł do okna patrzeć na te cuda. Były to czasy dużej szczęśliwości... A raz,
pamięta, zbudziły go krzyki: „Pali się! Pali!" Wyskoczył na pole. Tłumy ludzi, wieś cała biegła na wierch Grania. Po-
biegł i on. A lecąc dygotał jak w febrze. Palił się las. Przeraźny widok był, bo z bliska. Morze płomieni szło ubocza, a
dymy, jak chmury ciężkie, wisiały nad ogniem. Ktoś wyniósł skrzypce, grali, tańczyli przy świetle... I odtąd, ile razy
usłyszy płacz skrzypiec, drżenie wraca jak odgłos potrąconych strun.
—- Bo też ino nasze skrzypce tak umieją płakać.

51

background image

Orkan W roztokach

Co on się nasłuchał muzyk po szerokim świecie, i takich, i owakich, a przecie żadna nie działała tak, jak one skrzypce.
Jest w nich czar, który pada urokiem na duszę.
— O, jak płacze, jak się żali, jak się skarży głośno!
Nie tylko słyszy, ale widzi tę muzykę z dala. Idzie, idzie po ugorach, ręce załamała, włosy rozpuściła na wiatr i zawo-
dzi w płaczu, lamentuje jak zdradzona płanetnica leśna. A serce człeku rwie się za nią, trzepoce jak ptak schwycony,
bije skrzydłami i krwawi zasklepioną pierś. Coraz wyraźniejsze tony szły naprzeciw niego. Rozpoznawał melodie,
uśmiechał się do nich. Zbliżał się zwolna ku borom, widział z dala kopy, dokoła nich taniec cieniów, migających w
świetle; zdało mu się, że napotkał tajemnicze święto, jakieś pradawne, zabyte duchów pohulanki. Nadchodząc bliżej
usłyszał niewyraźny śpiew. Słów nie mógł powiązać uchem, ale nutę poznał. Gorączka nim owładnęła i niepokój parł.
— Kto wie, czy Hanka jest? — pomyślał.
Chciał jak najprędzej ujrzeć i sprawdzić naocznie. Ustawili się prawie do nowego tańca, kiedy stanął za kołem wśród
zgrachy ciekawej i począł szukać oczyma Hanusi. Obaczył ją nagle i miast roześmiać lice — spłonął jak podpalony
suchy krzak jałowca.
Na przedzie przed muzyką stał Michał Cichański, a przy nim Hanka. Dłoń oparła na jego ramieniu ... Obaczył ją tak
Franek i zakipiał gniewem, zatrzęsło się w nim serce, zaćmiły się oczy — chciał biec w pierwszym momencie, rozbi-
jać, rozrywać... Prędko jednak opanował naremność szarpiącą. Poznali go stojący blisko i pytali: — Cóż was przywię-
dło ku nam? Tak dawno, jak nie byliście na borach...
Nie słyszałi nie odpowiadał. Przeciskał się przez tłum i szedł milcząco ku muzyce z ogromnym spokojem, jak chmura
ciężka, która idzie ołowianą ciszą. Oczyma jak piorunami świecił poprzed siebie. Ludzie się rozstępowali i cofali trwoż-
nie. Raptem Hanka, jakby czuła te oczy na sobie, obejrzała się, a twarz jej, biała przy świetle księżyca, stała się jesz-
cze bielszą. Z cichym krzykiem, który zmarł na ustach, cofnęła się za plecy swojego tancerza. Rakoczy odchylił go na
bok ręką lewą, jak oną gałąź sprzed oczu wśród gęstwi. Ten odruchem podniósł pięść w górę, ale widząc Franka,
opuścił ją i trwożnie usunął się w ciżbę. , Rakoczy stanął blisko przed zalękłą Hanką i cichym głosem, w którym dzwo-
nił rozkaz, rzekł: — Chciałbych z tobą przemówić słów kilka. I wskazał ręką pośród ciżby drogę, którą był piersią przed
chwilą otworzył. Hanka, widząc w jego twarzy niezwyczajne wrzenie, zawahała się, ale wnetki postąpiła naprzód i z
udaną gotowością wartko przed nim szła... Stojący z bliska cofali się na bok i prowadzili ich oczyma szepcąc między
sobą. Michał się już nie nawinął. Minęli gromadę, zrównali się ramionami i szli w milczeniu po trawniku wśród lasu
wonnych kóp. Franek zapamiętały w gniewie i wściekłości, chciał ją zrazu pokarać dotkliwie obelgą, ale nim w my-
ślach słów wyszukał, już gniew zmalał w sercu i słowa one zdały się za ostre. Dobierał inszych, a tymczasem złość go
omijała. Miał też czas, idąc przy niej, zauważyć przestrach i drżenie ptasie w jej cichej postaci. Chwiała się wiotkim
ciałem jak gibrzyna leśna, z której wiatr obrywa kwiecie i otrząsa puch. To go powoli rozbrajało. Długo ważył słowa i
tak w milczeniu doszli razem do ostatnich kóp.
— Powiedz mi — ozwał się Franek z surowością wielką — powiedz mi, ale tak szczerze, dlaczego tańcowałaś z tym
człekiem niemrawym?
Podniosła ku niemu oczy, od których śnieg tajać może, i odrzekła po cichu:
— Bo ciebie nie było...
Nie spodziewał się Franek takiej odpowiedzi. Myślał, że powstanie z krzykiem, z niewieścią urazą i pocznie bronić
swobodności swojej... „Cóż mi to nie wolno — powie — tańcować z kim zechcę?" Miał już na to słowa gniewem jarzą-
ce jak iskry rozdmuchiwane wiatrem w spopielonej watrze. I teraz wszystkie pogasły od razu, jakby je nagły pozalewał
deszcz. Ona jak dziecko, które czuje przewinienie swoje, broni się cichym wyrzutem: „Bo ciebie nie było..." I cóż tu na
to powiedzenie rzec?
Hanka zaś mówiła dalej:
— Takeś mnie ostawił, jak ten pasterz głupią owcę na ugorach w nocy. Ani światełka, ani głosu, ani znikąd nic. Myśla-
łach, żeś już o mnie do znaku zabaczył...
I po licach jej poczęły staczać się, jak tarki, siwe, w świetle księżyca migocące łzy. Zachwiał się Franek obaczywszy
płacz. Żal naremny potokiem spłynął w jego serce i uderzał o brzegi spienionymi nurty. Ostatka gniewu, litość i miłość
bezmierna walczyły w nim i żadne zwierchować nie mogło. Patrząc na jej łzy cierpiał i bolał okrutnie, a przecie tego
nie chciał jej powiedzieć. Gdzieś na samym dnie serca rwała się, jak pies z uwięzi, chęć torturowania, dręczenia jej i
siebie podwójnie za jej ból.
— Co ja sie też naczekała! — mówiła w płaczu. — Com sie nawyzierała daremno! Kielo nocy nieprzespanych, sam
Paniezus wie i Matka Boska Pocieszna, bom sie nieraz godzinami przed nią naklęczała... Na wspomnienie tych utra-
pień nowy potok łez.
— A przecie — rozpoczął Franek gwałt zadając sercu
— miałaś czas o inszych myśleć.
— O nikim! Nieprawda!
— Nie gadaliby mi ludzie.

— To ludziom dajesz prędzej wiarę niż mnie? Teraz to
już wiem, że mnie nie kochasz.
— Hanka!

— Przyczyny szukasz, aby sie oderwać, ale ja cię nie związała — mówiła obłędnie — możesz iść kany zechcesz, ka
ci sie podoba. Ja ci nie będę zagradzała drogi. Ino skoczę do roztoki i utopię sie... Jakby chciała od razu wykonać ten
zamiar, zwróciła się ku roztoce i poczęła iść. Franek zmartwiał, przeląkł się i zabiegł jej drogę.
— Hanuś! Miej rozum...
— Puść mnie! — zawołała. Coraz to większa rozpacz
owładała nią.

Ujął jej dłoń i począł z tkliwością przepraszać.

— Daruj mi, bo ja nie wiem sam, co minie nadeszło. Przecieżem z taką chęcią dążył na te bory! Z taką uciechą wielką
jak do raju... Ale gdym ujrzał obok ciebie ten łeb wyświecony... Daruj mi, bo ja ciebie tak bardzo miłuję, że nie zdołam
letko przenieść, aby taki wół wierutny śmiał o tobie przez moment inaczej pomyśleć niż jako o wielkiej pani, która pa-
trzy z chmur. Bo wierzaj mi, chciałbych cię tak wysoko stawić, iżby ludzie patrząc na cię mrużyli oczy podobnie, jak w
obliczu gwiazd. Hanuś, dziecino moja, ustanów sie w żalu i nie płacz, bo mi serce do znaku popęka...

52

background image

Orkan W roztokach

Prosił i błagał, nie wiedział już wreszcie, jakimi słowy mówić, by ją ulegować. Przyciskał jej dłoń do piersi, a z taką
czułością, jakby żywego ptaszka dzierżył w ręce. I jak ptaszę, któremu serce bije z trwogi, drżała jej drobna dłoń przy
jego piersi. Ucichła i otarła łzy przyschłe na licach. Ale jeszcze zapaskę trzymała przy oczach i patrzyła spoza niej jak
łaska spoza cienkiej strzechy. Widziała, że już nie ma znikąd zagrożenia. Milczała jednak idać przy nim, jak strapienie
ciche; dopiero kiedy doszli do ostatniej kopy, siadła na sianie, złożyła ręce i poczęła z surowością: — Teraz ty mi po-
wiedz... Powiedz mi, ale tak szczerze, dlaczegoś nie dotrzymał przyrzeczenia swego? Pamiętasz, jakeś obiecował
święcie? Miałeś zaraz nazajutrz starać się o wypłat... Ja cię nie przynaglała, sameś sie wyrychlił. A potem co cię opę-
tało złego, żeś uciekł ze wsi od ludzi jak dzik? Czemuś nie przyszedł, nie powiedział, ani nie dał znać? To ja niegodna,
żeby słówko od ciebie usłyszeć?
I nie czekając odpowiedzi mówiła dalej: — Wiesz ty, mogłabych umrzeć z turbacji, ani byś o tym nie był wiedział. I jak
miałeś sumienie tak mnie poostawić, w takiej niepewności i trwodze? Musiałach sie od ludzi inszych dowiadować. A
myślisz, że mi miło było słuchać, jak mnie żałowali! Abo jeszcze i gorzej, bo sie śmieli ze mnie, że za płanetnika wyj-
dę. Powiadali ludzie, żeś sie z Diabłem stowarzyszył i chodzicie razem...
Ale nie wierzże ludziom...
— Aha! Tyś nie wierzył? Widzisz, jak my sie to zeszli... Uczuł się skruszonym i na chwilę nie wiedział, co jej ma powie-
dzieć. Wreszcie począł: — Bywają różne przeciwności. Ja natrafił na taką, żem sie musiał cofnąć.
— A powiadałeś, że się nigdy przed nikim nie cofniesz!
— I dosiela powtarzam. Ale bywa różnie; przeszkody mocne znajdą się i w sercu. Człek musi nieraz cofać się przed
samym sobą...
— To by nikany nie zaszedł, abo w przeciwną stronę, niż zamierzył.
— Ja też tak — uśmiechnął się. — Zamierzyłech iść na dół roztoką, a zaszedłech do Huciska...
— Cóż cie tam ciągnęło?
— Bardziej mnie ono pchało, niż ciągnęło. Ale to wszystko jedna siła — dodał —- dość żem sie tam niechcęcy dnia
jednego znalazł. I nie żałuję! — począł mówić z wstającym zapałem. — Nadżyje sie, co przeszło, wszystko będzie do-
brze. Bo może nie wiesz, Hanuś moja, że ja ścinam ubocz?
— Powiadali, ale mi sie nie chciało koniecznie wierzyć. Bo jakże byś sam dał radę...
— Czy ja to nie mocarz? Ścinam już od paru niedziel i raduję sie, że wnetki dojdę ku wierchowi. A wtedy se odetchnę
szeroko jak wiater i kiela stówek zgarnę do zanadrza.
— Hej? to ci telo aże obiecali?
— Za cóż bych sie mocował z twardymi smrekami? Za jakie tajne grzechy świata? Powiedz. Przecie to nie żadna roz-
kosz, ino męka szczera. Tak, moje dziecko, tak mozolnie tych skarbów dobywam, o jakich ludzie myślą, że ich z Dia-
błem szukam. I powiem ci, że choć strasznie cnęło mi sie za tobą, nie miałech postanowienia obaczyć cię wcześniej,
aż pieniędzy uzgarnuję...
— Przecie wiesz — przerwała — że choćbyś i goły przyszedł...
— Ale mnie samemu byłoby to nijako. Zresztą, o czym gadać, kiedy i tak bogaczem przed tobą nie stoję.
— Siądź przy mnie — poszepnęła.
Posłuchał jej rady i usiadł ostrożnie z boku, by kopy nie zwalić.
— Czemuż tak daleko? — pytała z uśmiechem. — Boisz sie jakiej zdrady? Ja sie zaś nie boję...
I przysunęła się ku niemu z wesołością dziecka, obejmując jego ramię splecionymi dłońmi. On jeszcze myślą stał w
poprzedniej gwarze i z tego wierchu pozierając mówił:
— Wszystko sie dobrze złoży, nawet lepiej niżby se kto myślał. Na jesień ubocz zetnę, zapłatę otrzymam i będziemy
se radzić o inakszym życiu. Już ja sie nie dam biedzie ostać na moim gazdostwie. Będę ją dotąd prześladował, aże
mnie opuści. A jak mi sie świat rozwidni, to obaczyśz wtedy, co Franek Rakoczy może, jakie cuda zdziała! Ino ty wierz
we mnie, Hanuś, bo mi trza koniecznie, aby ktoś we mnie uwierzył, choć jedna duszyczka...
— Twoja szepnęła przytulając się.
— Nie spocznę, pokąd krzywdy nie obalę we wsi! Tak ją będę wycinał jak tę ubocz leśną.
— Myślałach, żeś już o tym zabaczył.
— Przenigdy! To ino życie odniosło mie na bok, jak ta fala mętnej rzeki odnosi łódkę rybaka. Ale ja sie wnet odbiję od
cichego brzegu i wypłynę na sam środek...
— A jak cię topiel wciągnie?
— Topielców już nie ma.
— A ludzie powiadają, że jeszcze są...

— Nie wierz. Ale ja nie o tej rzece...
— Mówmy o czym inszym. Abo lepiej nie mówmy, słu-
chajmy, jak grają...

Umilkli. Słychać było zawodzenie skrzypiec. Ludzi nie widać, zasłonił ich las kóp rozstawionych. Poza tym oddalenie
kryło ich poza mgłą, która oparem zaległa doliniaste bory. Odgłos tupotów głuchych szedł po równej trawie. Śpiewy
dolatywały do ostatnich kóp.
Kochałach cię, Jasiu,
Kochałach cię dosić,

Trudnoż mi cię było
W podołecku nosić...

Szum niedaleko płynącej roztoki owijał melodie, głuszył i przywracał, zdawało się, że fale wynoszą je z wody. Przewi-
jały się w widnej księżycowej nocy jak wiotkie ciała boginek rozkosznych, które się rade pluskają na jazie w mlecznych
i srebrnych pianach wodospadu. Czasem pierś zaśnieży biała, błyśnie cudo-łono, czasem oczy zamigocą urokiem i
zgasną, gdy je zawieje płomienny wicher złotych włosów. A czasem, ale rzadziej, ukaże się postać zapatrzona w głę-
binę jak brzoza płacząca. Tak się snuły melodie w tej nocy urocznej. Za mglistym, białawym światłem widać było tę-
czę, jak stroiła miesiąc blady w pożyczane szaty. Dobierała promieniami siedmiorakich barw, dwie się jej zwidziały
bardzo i ostała przy nich.
Jużem był, jużem byt
Po kolana w niebie,

Alem się zawrócił,
Anielciu, po ciebie...

53

background image

Orkan W roztokach

Pieszczota melodii kołysała serca, mgła owijała myśli i siadała pomroką na oczach, siano pachniało jak kadzidło, któ-
re poi zmysły.
— Czemu tak drżysz?
— Pytasz sie, a sama dygotasz...

— To od zimna. — Nie wierzę...
— A od czego? Powiedz...

Przychyliła się ku niemu jak chabina giętka. Od boru śpiewy leciały swawolną melodią. Dzwoniły jak dzwonki owiec,
turlikały głośno jak puste śmiechy pasterek, gdy się zejdą razem.
Wianeczka ode mnie
Chcesz, Jasiu, koniecznie.

Ożeńże się ze mną,
Będziesz go miał wiecznie...

Leciała trzepotliwie, grająco, jak ptaszę, które się skrzydłami z wiatrem bije.
— Słyszysz?
— Nie słyszę nic, wiem ino, żeś moja...

— Pamiętaj!

Całą dolinę jasność zatopiła, morze światła białego, bez dna i bez brzegu, kołyszące się cicho w uśpieniu głębokim
przez jakiś bezmiar siny, nieskończenie wielki, który dokoła opasuje wieczność. Ucichły płacze i śmiechy umilkły i
ustał wszelki gwar stworzenia; dolinę całą wypełnił Bóg-twórca. Na cześć Niewidzialnego wstają pieśni mocne, zro-
dzone z wyobraźni zolbrzymiałej duszy, a śpiewane, jak przez las tajemny, milczeniem, którego dźwięk głośniejszym
jest od surm anielskich i echo dalej niesie niż płacz ziemi.
— Oczy twe odbijają w sobie światło gwiazd.
— A w oczach twoich płomienie się jarzą.
— Księżyc na czoło twoje świeci i ubiera cię jak świętą.
— Czoło twe czarne, jakby je smoła opaliła. A twarz
podobna teraz diablej...

— Nie lękasz sie?
— Nie, bo wiem, żeś ty jest przy mnie, bo cię czuję.
— Niech sie świat zapadnie ze mną!
— Zabij mnie!

Księżyc znowu rozgarnął po dolinie światło, rozprószył białe mgły i porozwieszał je po stromych zboczach. Roztoka
się rozwidniła, bory się odkryły, kopy stoją, jako stały — nic się nie zmieniło. Odgłos tupotów głuchych odzywa się w
ziemi i słychać z oddalenia zawodzenie skrzypiec. Zmęczone głosy dolatują do ostatnich kóp.
Czemuż ci się, Fianuś,
Piórko nie migoce?

Dałeś je Hanusi
Za złote warkoce...

Na niebie poczęło świtać. Gwiazdy pobielały, a od wschodu wychodziły coraz śmielej zorze. Roztoką szła i błądziła
siwiejąca mgła. Ludzie z borów pomału poczęli się tracić. Zasępienie i senność zeszły się nad wodą i wiły się leniwie
ponad siwe młaki. Niejeden z borujących padł na wilgne siano, aby dać wypoczynek znużonemu ciału. Ubocza, po
ugorach, we mgle jak płanetnik szedł grajek, który całą noc przegrał na borach. Grał ludziom, a teraz sobie. I śpiewał
pod nutę. Było w niej dziwne powiązanie uczuć, można rzec: szczęśliwość smutku. Albo jeszcze insze...
Hej, biedne moje serce
Na poły się dzieli —

Jedna strona płacze,
Druga się weseli...

Głos czysty biegł, a skrzypce zabiegały wartko; mijały się i w pustej ginęły uboczy. Zwoływały się długo smutnymi
echami. Wreszcie głos przepadł. Echo skrzypiec zapłakało po nim.

4
W chałupie mrocznej radzili ojcowie. Nad losem dzieci swoich radzili po ciemku, układając w rozumach słowa prze-
znaczenia. Ślebodną chwilę wybrał Suhaj, bo wieczór w niedzielę, kiedy się naród z urzędu potracił i każde poszło z
Panem Bogiem do swojej chałupy. Ostał się sam z Cichańskim, ojcem jedynaka. I w bezpiecznym spokoju mogli wza-
jem radzić. Mówili zwolna, pomału, nie spiesząc się zbytnio. Każdy długo ważył słowa, nim je wypowiedział. Oba czuli
w sercach swoich, że co tu uradzą, to tam Pan Bóg nieomylnie do wyroków włączy.
— Tak, moiściewy — prawił Suhaj — ochotnych nie braknie. Co sie też tu nazachodzą! To z tej, to z owej strony... Bo
majątek niemały, rola odpowiednia. I zresztą sołtysówna, to nie byle kopyść. Trafiają się i z gruntem, i ze stówkami, ba
nawet i tysiące paru obiecuje. Ale cóż z tego? Dy wiecie, jaka dzisiaj młodzież. Ani Boga w sercu, ani poszanowania
dla ojców, ani żadnej stateczności, ino letkomyślność. Rozumem swoim wszystko wie, niczego jej nie ucz, ba żebyś
jeszcze sam od niej brał naukę życia. Choćbyś i sto lat żył na świecie, to to nic nie płaci. Byle podrostek powie ci, żeś
głupi. Taka teraz ponastawała młodzież. Ledwo głową dostanie do ocapu odrzwi, a już chce mieć swój rozum i diabeł
wie, czego jeszcze jej sie nie zachciewa. Ty ojcze za nic, Pan Bóg za nic, ino jedna wola rządzi z upartością w parze.
Zasapał się i dyszał oburzeniem serca. A stary Cichański na to: — Ja wam to przyznaję, bo sam zabiadam nieraz nad
tym, a co będziecie robić. Świat idzie ku dołowi, z roku na rok spada i ludzie sie inaksi rodzą. Wszystko sie przeod-
mienia na tym bożym świecie, a przecie nie na lepsze, ho! bo nie na lepsze. Baczycie jaka była w nas insza natura,
choć i człek młodym bywał. Bo wtedy przykazania były w sercach ludzkich. Nie uczyli ich po szkołach ani nie wypiso-
wali na drzwiach, a każdy wiedział o nich dobrze i znał, jak sie ma zaobchodzić we wszystkich stosunkach. Ojcowskie
prawo było święte, nikt go nie naruszał. I Pan Bóg nie żałował ludziom swojej łaski. Opatrzność czuwała wszędy, chle-
ba było podostatkiem, niczego nie zbrakło. A teraz naród stęka jak w ciężkiej niewoli. Biedą go Pan Bóg skarał za to,
że sie przeinaczył. A to wszystkiemu młodzież winowata, bo jak słusznie powiadacie, ni ma Boga w sercu. Choć są
wyjątki. Jak i mój Michał na ten przykład... Nie po

wiem, żeby i on ni miał wad nijakich, bo nie, bo też i ni ma człeka

bez przywary — ale co sie tyczy, powiem, kościoła bożego, to już pilnuje w każde święto i nie opuści sumy letkomyśl-
nie. Już ta co do tego, to mu ni ma najmniejszej przygany. Ino to jedno, że jest niezaradny; niczego sie sam nie ima
bez porady ojca. Zawdy mu trza nakazować, bo sie nie domyśli. Swoim dumem nic nie zrobi, o wszystko sie pyta. Już
ta rozumem nie grzeszy, to darmo, i ni ma go na zbyciu. Ale co będziecie robić, kiedy już taki był od czasu i taki pew-
nie poostanie.
Przestał; i siedzieli oba długi czas w milczeniu zgadując myśli swoje. Nareszcie Suhaj przerwał ciszę mówiąc jakoby
do siebie:
— Dobrze by to było i nieźle, jakby sie doprowadziło do skutku, co sie przedumuje, bo rody podupadają, ubożeją
przez to, że nie dbają o siebie, nie łączą się wzajem. Trza te węzły zacieśniać, co je czas ozluźnił, trza je ściągać,

54

background image

Orkan W roztokach

żeby sie całkiem nie zwolniły. A niebezpieczność wielga, bo już fale mętów ludzkich dochodzą pod ściany. Trza to
mocnego domu, żeby sie oparł uderzeniom wściekłego żywiołu. Jak ino ściany słabe, podgniłe od spodu, to sie letko
osuną i woda je zbiere. Na nic wtedy osęki, ratowanie próżne! I tak powinny stać nasze osiedla pośród napływu prze-
różnej gawiedzi, jako te twierdze kamienne na morzu, których podwalinami samorodna skała. Bo inaczej to nas po-
łkną, zaleją do znaku. A przecie nie na to mocarzyli tu nasi ojcowie, abyśmy schylając głowy poszli w poniewierkę. Już
i tak nas niewielu, bo sie dużo poniżyło z dobrowolnej woli abo i z musu, jak nie miało pomocy od swoich. Toteż ci, co
poostali powinni sie krzepić i nie oddalać, ale zbliżać przez krewieństwa bliskie. I majątki sie powiększą i rody sie
wzmocnią. Zapanuje sprawiedliwość, jak za dawnych czasów. I dlatego też powiadam: dobrze by to było, jakby sie tak
nienajdłużej myśl z uczynkiem zeszła.
Na to Cichański: — Wola Boga i Jego przenajświętszej łaski. Jak Mu sie upodoba ono młode stadło, to je złączy bez
dużej przyczyny człowieka, a jak nie, to choćby człek sto rozumów nabył — nie wskóra, nie poradzi przeciwko wyro-
kom. Ale ja tak uwazuję: Wypełni sie dobro, to dla Pana Boga chwała i cześć przede wszystkim. A my przecie ku do-
bremu radzi byśmy ciągnąć. To nas Pan Bóg nie wypuści ze swojej opieki. Na wszystkie strony byłoby to dobrze. Bo i
rody by sie zeszły i majątku by przybyło, i człek by se uśmierzył głowę nie turbując sie, co będzie, jak go tu nie stanie.
Wiecie, ja nieraz nad tym przemyśli wał, jako to będą gazdować ci młodzi, czy se dadzą radę ze wszystkim i czy nie
zaprzepaszczą swojej ojcowizny. Teraz o gospodynię dobrą straszecznie niełatwo; ze sta jakby jedna była, a i to nie-
pewne. Wszystko to takie światowe, ozpustne, nijakiego zdania we łbie, ino marne plewy. Przyjdzie święto abo i nie-
dziela, to nie patrzą nabożeństwa, ale pijatyki; wystawają poprzed sklepy i oczami świecą jak te pokusy diabelskie. A
tego drzewiej nie bywało. Jak wyszła z kościoła, to prosto z matką do chałupy, bez żadnych postawań. Chciałeś ją wi-
dzieć, toś się ojców musiał pierwej pytać; a teraz o znajomsitwo łatwiej niż o tabak; wnet ci sie skądsi nawinie i sama
zaczepi. Za grajcar wstydu ni ma u tych córek. I na jakie to matki powyrasta? Ej, mocny Boże, jest nad czym zabia-
dać. Nie takie to bywały nasze niebożyczki...
Zadumał się, a Suhaj niżej zwiesił głowę. Miał i on w sercu niemałe strapienie, o którym nikto nie wiedział; i temu
chciał wydać Hankę, jak się da najprędzej. Dumał po cichu, żując turbację. Wnet jednak opamiętał się i otrząsł myśli z
obaw ciężkich. Nie spadły wszystkie, bo i owoc zielony nie spadnie, chociaż drzewem zatrzęsie najmocniejszy wiatr.
Ale mu już nie ciężyły nad schyloną głową, gdy się ozwał po chwili
— Nie wiem, jako ta inszych, ale mnie to już Pan Bóg opatrzył dzieckiem usłuchliwym i bez żadnych zradliwych od
świata nawyknień. Figlów ona nie ma w głowie, jako insze dziopy, woli cicho posiedzieć, jak czasu dopraśnie. I roboty
dopilnuje, i służbą zarządzi; dyć już od wielu lat zastępuje gaździnę w chałupie. Nie mam sie na co uskarżać...
— No, to chwała Bogu. Jak sie dziecko wydarzy, to szczęście człowieka. A w tych dzisiejszych czasach to prawdziwy
skarb.
Ilu to ojców, ile matek przeklina i pomstuje swoje własne dzieci. Niejeden wolałby raczej psa chować w chałupie. Bo
pies się wywdzięczy za to wiernym przywiązaniem,a dziecko... mocny Boże! Dobrze, jak ojcu kija nie pokaże i nie wy-
żenie z chałupy. Trafia sie i tak, moiściewy, i nie w jednym miejscu. Toteż człek winien Panu Bogu chwałę, jak go opa-
trzy uczciwym potomstwem. Co by to niejeden dał za to, a darmo! Co sie już złym ulągnie, to złym poostanie.
— Kiedy znowu i starunek niemało przynosi. A ojcowie po części sami winowaci, bo nie trzymają ostro cugli, jak Pan
Bóg przykazał. Jakby raz i drugi ukarał przykładnie, to ono by sie ta przyuczyło słuchać i musiałoby żyć w bojaźni bo-
żej.
— Prawda i to, ale znowu różne są natury. Niedarmo też powiadają, że opornego kijem do nieba nie wpędzisz. Trafi
sie czasem taka psiapara uparta, że na nic, na żadne kary nie dba. Bij go, co żywnie chcesz, łam na nim najhrubsze
kije, to on jeszcze gorszy. Zatnie sie i ani rusz. Z takim na żaden żywy sposób nie poradzi.
— Już by ja go ta ulegował...
— Tak sie wam to widzi...
— Przywiązałbych do słupa i dotąd bych morzył, ażby
sie w pokorę udał...

— To umrze na złość, a nie ukorzy sie...
— Dałby ja mu umrzeć!

Powiedział to po cichu, z taką zaciętością, że aż Cichański zadrygnął się w sercu. Duża chwila uszła, nim się ośmielił
przemówić:
— Co sie mamy o czyje dzieci trapić, kiedy nasze chwała Bogu dobre są i w bojaźni przed ojcami chodzą. Raczej po-
dumać wypada nad tym, jak przyprowadzić myśli do uczynku, aby sie wypełniło, co jest przeznaczone.
Suhaj nie od razu spieszył z mądrą odpowiedzią. Siedział jeszcze chwilę dysząc, a wreszcie rozpoczął:
— Dumanie takie, moiściewy: Jak wy rozumem swoim przystajecie i nie macie w swoim sercu nijakiej przeszkody, to
ja gotowy przyzwoleństwo dać każdego czasu. Bo z odwlekaniem nie zawdy dobrze sie wydarzy. I to wam jeszcze po-
wiem: Choćby ludzie rozumów nabrali i obgadywaniem Hanki odstręczali was od przedsięwzięcia, to sie nie dajcie
skierować na żadną złą stronę. Bo diabeł nie śpi, ale czuwa, pilnuje, aby dobro nie przemogło w świecie. On ta ma
swoje sługi i pomiędzy ludźmi, którzy zamiarom czystym podstawiają nogi. Wtedy ich radość, jak sie człowiek na pro-
stej drodze obali, a jeszcze większa, jak zboczy i za nimi pójdzie. Toteż powiadam: Czuwajcie, nie dajcie sie prze-
wieść, bo was będą odciągali wszelkiemi siłami, jak ino wartko posłyszą, że sie Michał żeni.
— Ho, moiściewy — rzekł na to Cichański — kto by też ta uważał, co sie ludziom baje. Człek by nikany nie zaszedł,
jakby szedł za ich przewodem, ino kręciłby sie w koło bez ustanowienia. Jeden tak mówi, drugi zaś inaczej, a wszyscy
razem to wierutny Babel, pomieszanie ozorów, jak powiada Pismo. I diabli nie śpią, słusznie powiadacie. Ale ich moc
ustaje u progu kościoła. „Bramy piekielne nie przemogą cię!" Jak co postanowione od Boga, to sie musi spełnić, choć-
by sam Lucyper stanął z czeladzią na warcie. A widać, takie było z dawna przeznaczenie, skoro nas Duch Święty na-
tchnął jednakim zamysłem.
Siedzieli oba długi czas w milczeniu, żując w cichości każdy swoje myśli. Wreszcie poszepnął Suhaj: — Trudna rada.
Nie doczekał sie człowiek syna...

55

background image

Orkan W roztokach

— O moiściewy — rzekł Cichański widząc, że go trza pocieszyć — ni ma czego żałować ani nad czym biadać. Z córki
większe skrzepienie, bo jak padnie na człeka chorość, niedołęstwo, to sie prędzej nabliży i zaopiekuje, serce ma za-
wdy przychylniejsze starobliwym ojcom.
— Dyć i to prawda. Ale znowu markotno człekowi, że nie będzie miał nikto po nim urzędu odzierżyć.
— Przecie was chwała Bogu krzepkość nie opuszcza. Pożyjecie jeszcze długo, nie gryźcie sie darmo.
— Hej, mocny Boże! Już to nie te siły, jakie bywały, bo nie te. A tu sie zewsząd zwałują na głowę coraz to większe
ciężary. Ani bych wam opowiedzieć nie zdołał...
— Ja wierzę.
— Złość ludzka z przewrotnością wzięły sie za ręce, upytały głupiego rozumu na pomoc i chcą obalować wszystko, co
im sie nie widzi.
— Kanyż by sie podziała zazdrość? moiściewy...
— Dy nie co insze, bo zazdrość wierutna. Ona to milczkiem wojuje o władzę, a rozpowiada głośno, że o krzywdę...
— No, powiedzcie wy ludzie, jaka to przewrotność!
— Trza mieć przeziorność wielką i uwagę, by sie nie dać łatwo podejść, trza mieć dużo siły, bo inaczej zrada może
zwyciężyć, a wtedy... Panie ratuj, zachowaj od takiego końca. Byłaby to gospodarka, o jakiej sie ojcom naszym za ży-
cia nie śniło.
— Toteż jak wydacie Hankę, będzie wam już lekcej. Uśmierzycie se głowę choć po jednej stronie i będziecie mogli
wtedy ślebodniej wójtować.
— Dyć żeby Bóg dał...
— Uważcie, że wam będzie lekcej.
— Trza jako radzić...
— Końcem trza nad tym podumać.
— Bo czas leci...
— Nie stoi...

— Piekło nie zasypia.
— No to kiedyż myślicie naprawdę poczynać?
— Czy ja wiem, moiściewy. Zeszłoby sie jak najprę-
dzej. Jadwent na ramieniu...
— No to radźmy, kiedy tak...
— Radźmy, w imię Boże...

I radzili, jak dwa bogi zmurszałe od wieków, owinięte chmurami przed oczyma pasterzy, którzy baraszkując swawolnie
przy ognisku gasnącym nie czują ani wiedzą w uszczęśliwionych sercach, jaki los im gotują nieznane wyroki. Tak w
chałupie zamrocznej radzili ojcowie. A o tym czasie Franek odprowadzał Hankę. Spotkali się na wierchach prawie o
śródwieczerz. Hanka wyszła po sumie na maliny do wrębu, jak zwyczajnie przy święcie, mając czas ślebodny, a on
czekał na wierchach i tak się spotkali. Zwidziało im się bardzo to wysokie miejsce; uradzili se odtąd co niedzielę scho-
dzić się na tej polanie. A rada trwała dość niekrótko, bo ich mrok zaskoczył, musiał Franek sprowadzać Hankę na dół
drogą. Skoro ostatni lasek minęli na zboczu i ugory się otwarły przed ich oczyma, podziękowała mu za opiekę mó-
wiąc, że tu już śmiało pójdzie sama. Więc ją pożegnał i skręcił ku dolinie roztok. Z daleka zawołał jeszcze:
— Ale przyjdź na pewno!

— Przyjdę!

Rozśmiała się ku niemu i pobiegła na dół, przeskakując zagony jak sama spłoszona. Wnet zbiegła ku roztoce i zginęła
w mroku.
Franek idący zboczem pozierał w dolinę, czy mu się nie zabieli jej postać z daleka. Ale na próżnio wypatrywał oczy.
Gęsty mrok zastąpił drogę i nie widać nic. Chcąc jej powiedzieć z daleka, że wciąż o niej myśli, zaśpiewał głośno, aby
echo nie straciło słów:
Hej!... Czy ja nad doliną,
Czy ja na uboczy —

To za tobą, dziewczyno,
Lecą moje oczy.

— Mógłbych śpiewki układać — rozśmiał się do siebie. Chwilę przystanął, słuchał, czy mu nie odpowie. Ale jeno
echo grało na przeciwnej stronie. Skoro zmilkło, rozpoczął potęgując głos:
Hej!... Goworzy roztoka,
Rozpowiada szumnie —

A ja wołam z wysoka,
Obróć oczy ku mnie...

— Byłoby — śmiał się — nie takie ostatnie... Ale co by tu nowego? — spojrzał dookoła.
Za górą czerniło się Czoło Obidowca. Zawiódł głośno, aż ubocz zadudniła wokół:
Hej!... Popod las, popod las,
Popod Obidowiec,
Nawróćże mi, dziewczyno,
Rozstrachanych owiec.
Nim echa powróciły, dopowiedział dalej:


Hej!... Nawróćże mi, nawróć,
Abo ja nawrócę.
Ej, abo cię pocieszę,
Abo cię zasmucę...

I jął wywodzić coraz nowe, na przeróżne nuty i śmiał się, i radował jak dziecko nieletnie, gdy mu się słowa zeszły i
złożyły składnie. I jął wywodzić coraz nowe, na przeróżne nuty i śmiał się,. która obaczywszy mrok na dole zbladła i
skryła się za skrzydła osowiałych chmur; to o lesie ostatnim, skazanym na ścięcie, który nie czując złego jutra owinął
się w czarny płaszcz i szepce przed spaniem pacierze; to o wierchach, które w mroku chylą się ku sobie; to wreszcie
o tym, co najbliższe: o swoim kochaniu... W szczęśliwym sercu jego zrywały się ptaki skore do lotu, dziwnie rozśpie-
wane. Takiej swobody nie pamiętał dawno, chyba wówczas, gdy pasterzem po zachodzie słonka zganiał z ugoru
owce, napasione godnie. Od tego czasu dużo wody spłynęło roztoką. Aleć się powróciły zapomniane chwile, pozlaty-
wały się wszystkie zahaczone śpiewki i nowe się urodziły z miłującej duszy. I nie mógł się ośpiewać — tyle szczęśli-
wości było w jego sercu, pełnym słowiczych trzepotów. Czuł chęć wypowiadania na głos wszystkich myśli, wyśpiewa-
nia wszystkiego jak dziecko, które śpiewaniem rade mówi, czy je kto słucha, czy nie. I stał się dobrym w sercu przez
miłość wezbraną; gdyby świat jedną postacią zjawił się teraz przed nim, ująłby go w ramiona swoje rozskrzydlone i
serdecznie uścisnął. Ziemia nawet, ta smutna, zdała mu się piękniejszą — każdy wierch, każde drzewo pozdrawiał z
daleka. Rozgrały się ubocze, rozchwiały się jedle, gałęzie w rozkosznym drżeniu tarły się o siebie, kołysały się trawy
melodią miękką, jakby szła po nich fala uśpionego wiatru, po całej dolinie echa pieśni błądziły jak cienie, jak roztrąco-
ne po lesie bojaźliwe dzieci nawołując się żałośnie, niewyraźnie, długo — ożywiła się do cudu ta pustka zamarła, gdy
Franek śpiewajęcy zstępował w roztokę.

56

background image

Orkan W roztokach

Naprzeciw obaczył z dala czerniącą się ubocz.
— Będę też ciął! — zawołał, aż echo zaszczekło, a bełkocąca roztoka na moment przycichła.
Z lekkim jak pióro sercem poszedł do Huciska. Z zapałem ciął tę ubocz leśną i myślami o swojej Hanusi skracał sobie
dłużący się przy robocie czas. Przez owo myślenie ciągłe rozpołowił mu się tydzień na dwa duże dni, z których pierw-
szy zdawał mu się krótszym, drugi zaś znacznie dłuższym, bo tak: Od niedzieli do środy żył wspomnieniami chwili bia-
łej, na wierchach przebytej, a zaś od środy do niedzieli oczekiwaniem nowego spotkania. To oczekiwanie tak na dłu-
gość wałkowało czas. W niedzielę za to było wielkie święto w jego duszy. Cała dolina zamknięta wąwozem zdawała
mu się ogromnym kościołem, którego ściany zieloność przybrała: jasna i ciemna, i spłowiała nieco, pnąca się w górę
wzorzystym rozkwitem aż ku samemu wierchu, pod sklepienie; a zaś po onym sklepieniu niebieskim płynęły baranki
czyste, wykąpane w rosie, to znów pierzaste jak łabędzie, nieprzejrzanym stadem; niekiedy patrzącemu przezdało się
w oczach, że to rój małych aniołków i drobnych anieląt posplatanych rączętami w nieskończoność leci... I cichość taka
była wielka w tym jasnym kościele, jak i w inszym z kamieni albo i z przyciesia, kiedy zeń ludzie do jednego wyjdą i
nie słychać nic prócz ciszy zamodlonej w sobie; przez okno wąskie od sklepienia wdziera się światło białą smugą,
pada z ukosa na ołtarz i odbija się na kościół rozczepionym blaskiem, jakby schodziły odpromienie złotej monstrancji.
Podobnie i tu, tylko więcej jasności dopływa. Nie przez uboczne okno, lecz przez całe błękitne sklepienie leje się z
góry rzeka światła i zatapia ciche wnętrze białością przejrzystą. A hań wysoko lśni promienna monstrancja światów,
oczom ziemi za widna, za dużo przeczysta, aby wprost ku niej mogły patrzeć: rozżarzone słońce... Franek błąkał się
po tym kościele od samego rana, od świtu. Zachodził nad roztokę, podumał i wracał, przesuwał się przez gąszcze,
wyłaził do wrębu i wędrując pośród zrosłych traw, jak błędny rogacz, na każdej łączce odpoczywał chwilę.
— Jaki w tym kościele spokój! Ani echa głosu... Wszystko dokoła świętuje. Zwierzyna sie pochowała i ptactwo pomil-
kło. Drzewa stoją w skupieniu i trawa nie szmerzy. Nawet i woda ciszej płynie...
Pozierał w roztokę. Widział z góry, jak perlącą się pod słońcem, smugą snuje się pomiędzy skały, a napotkawszy
większe głazy — zeskakuje wartcej. W miejscu, gdzie się dwie roztoki witają u zbocza, widać było wodospad niedużo
wysoki, ale cudnie z daleka światłami grający. Czasem zwieszał się nad nim sierp tęczy uciętej, niby pasmo wielora-
kich barw jak struny nad wodą rozpięte, po których chodzą krople światełkami gwiazd, to opadają deszczem migotli-
wych pereł, gdy wiatr (Strzepując je, lekko o struny potrąci. Pod wodospadem widać było czerniącą się głębię, wirują-
cą pianami toń, zwaną baniorem, z brzegu wysterczające ponad wodę skały — ławy dla wypoczynku zdradliwych to-
pielców. Tam też najczęściej Rakoczego ciągło. Ułaziwszy się po trawach spinających nogi, schodził na dół ku roztoce
i siadał nad wodą na skale, gdzie zdradliwe topielce siadują. Z początku, dając wytchnienie sennemu w ciele znużo-
nym duchowi, patrzał bez myśli na wodę, która poczynała zwolna rozbawiać jego oczy. Gonił przelatujące migiem
fale, chodził za kręcącymi się w kółko pianami albo rzucał urwaną na brzegu gałązkę lub patyk złamany w palcach i
śledził, gdzie i dokąd fala je zaniesie. Zwolna chłód od zimnej wody orzeźwiał go i budził wypoczęte myśli; poczynały
pomału wyzierać oczami i psuć zabawę dziecka. Wtedy widział, co przody ślizgając po grzebieniach fal nie zauważył,
że woda odbija niebo i maluje je na dnie, w niezmierzonej głębi.
— Tak samo tam, na dole, po niebieskich polanach słonecznych idą pasęcy sie baranki czyste... Tak samo po błękit-
nych jeziorach powietrznych pływają lśniące łabędzie... bez końca...
Zdało mu się raz, że siedzi na krawędzi ziemi — bezmiar powietrzny u stóp i nad głową — zawieszony na cyplu du-
chem
nieciężącym, na krańcu wystającej nad otchłanią skały... Przeląkł się, aż dech zaparł od lęku i trwogi i przerażony cof-
nął się od brzegu. Chcąc oczy upewnić całkiem, że na ziemi stoi, rozglądnął się dookoła i nabrał spokoju w serce, aże
poweselał. Przybaczył sobie zaraz, że w młodości opowiadano mu o jednym człeku, który chciał widzieć grzmot. Bóg
go za tę ciekawość dosadnie pokarał. Ujrzał ino ucho grzmotu i padł na miejscu nieżywy; tak się przestraszył. Zbaczył
sobie to Rakoczy i pomyślał w sercu, że i on mógł paść rażony strachem, gdy ujrzał ucho nieskończoności.
— A nawet nie całe ucho, ba! nawet nie włos...
Bywało, gdy go tak bezmiar przydusił do ziemi, odginał się niby smrek wichrem przyłamany, rozprostowywał zwolna
ducha i podnosił wzrok ku niebu jak człowiek, który z padołu pokrzepienia prosi. I uświęcony w sercu swoim prze-
ogromną ciszą modlił się: — Panie! Wskrzesicielu światów! Władco dusz! Opiekunie ziemi i stworzenia! Oto ja, wędro-
wiec mrówczy i skurczony duchem, gnę się przed Twoim obliczem jak łodyga słaba, jak pęd, który od ziemi nie odrósł,
a gnie sie... Daj mi moc! Niech wiem, że żyję choć tę małą chwilę... Na złe jej nie obrócę, o tym wiesz sam, Panie. Z
nieprawością wojował będę, aż do końca, pokąd mi sił wystarczy, pokąd życia! Za moc potężną — ducha oddam na
ugruntowanie królestwa Twojego. Za cały regiment stanę, za tysiące; sto śmierci po mnie przejdzie, a nie zadrżę; ino
daj moc duchowi mojemu, Panie...
Czuł się bliskim tego Pana, pewnym był, że go słyszeć musi, skoro sercem do Niego z padołu przemawia. Łudził się
nawet chwilę, że mu z chmur odpowie głosem, od którego cała dolina się wstrząśnie. Bo wierzył, że jak grzmot na ja-
snym niebie musi być Jego głos przeraźny, wielki. I w kornym pochyleniu głowy oczekiwał, ale znikąd nic nie słychać
było; ino woda huczała w dole na roztoce spadając poszumem w ciszę, jak skrzydlate dni po schodach zlatując w
przepaść. Nic nie mąciło spokoju, tylko jeden czas, co wodę od wieków przelewa, i nie wiedzieć, co wyraźniej słychać:
czy szum wody, czy oddech zdyszanego od zmęczenia czasu.
Rozczarowany beznadziejnym milczeniem i ciszą, jaka się wokół rozszerzała głucho, dźwigał ku niebu ociężałą głowę
— i dziw! — przezdawało mu się w oczach, jakoby dojrzał twarz posępną, chowającą się nagle za obłok. Czekał, czy
mu się jeszcze nie objawi, ale na próżno, już się więcej nie wychyliła zza chmury.
— Czyżby ino przywidzenie?
Widzi jeszcze tę twarz w myślach, widzi jej obraz odbity na niebie, nawet gdy zamknie oczy, widzi jeszcze... Skąd to
dziwne omamienie? Baczy, że nieraz widział to oblicze. Na obrazkach, w Biblii, w kościelnej kaplicy... Ta sama biała,
długa, pomierzwiona, jak z wiszących obłoków uprzędziona broda, te same oczy groźne, czoło pomarszczone i włosy
rozwiane wiatrem — ten sam żywy.

57

background image

Orkan W roztokach

Czując w sercu wątpienie mocne począł wołać: — Ukaż mi sie jeszcze raz, o Panie! Abo daj znak, że jesteś, na świa-
dectwo prawdzie. Cóż ci to szkodzi wyjrzeć na sekundę, na jedno oka mgnienie małe?... Nic nie widać. No, to poraź
mnie, ubij, skoro bluźnię.
Przeląkł się w sercu i w śmiertelnej trwodze oczekiwał, rychło się ozwie grzmot na jasnym niebie. Ale cisza była wiel-
ka, ani echa znikąd. Wtedy uczuł śmieszność całą swojego wołania. Począł sie wstydzić sam siebie, swojego wiatrac-
twa, i przyznawał szczerze w duchu, żeby się nie odważył tak wołać ku niebu, gdyby się chmury zeszły czarne i stanę-
ły groźną burzą nad jego głową. I znowu długo błąkał się po wrębach; wreszcie schodził do koleby, gotował obiad, a
co chwila wyzierał za próg, daleko tam słonko. Skoro się już przechyliło na zachodnią stronę, zasuwał wrota i pusz-
czał się znaną ścieżyną ku wierchom. Trza było minąć roztokę, przejść stromy wrąb ciągnący się wzdłuż przez całą
ubocz, następnie przylasków parę, dwie małe polanki, i za ostatnim gąszczem dopiero otwierała się polana widna, zaj-
mująca wierch Wasielki, bliskiej Turbaczyka. Tam, na tej wysokiej łące miał czekać Hanusi. Tu opuściwszy chałupę
po sumie, miała dojść o śródwieczerz, idąc za malinami wrębem, który się tu sterma. Franek wychodził za wczas. Z
dołu mu się widziało, że słońce już nisko, a teraz postrzegał nierad, że jeszcze niemałe koło po niebie zatoczy, nim
śródwieczerz nadejdzie. Mając dość próżnego czasu rozglądał się wkoło. A miał gdzie patrzeć. Bo choć Turbacz od
południa zasłonił sobą świat, a od wschodu bliźnie Gorce podźwignęły czoła, to na zachód i na północ była przestrzeń
duża. Mógł dojść oczyma aż do Babiej, aż do Zimnych Dolin, które się od jej ramienia na prawo rozwłóczą, a ku pół-
nocy jeszcze dalej, bo aż w lackie niże. Na tych obszarach wszystkie miejsca przewędrował okiem. Znał je i w każdym
myślą postał, podumał na chwilę. Wreszcie zawracał do wsi wgłębionej w roztokę. Widział, że dopiero ludzie wycho-
dzili z kościoła po sumie. Znać ich było po drodze jak rozsypane paciorki.
— Który też paciorek mój? — zgadywał myślą.
Ale ani uznać z tak wysoka. Czernią się, bielą i toczą się niepostrzeżenie; po drzewach i opłotkach można tylko miar-
kować, że im drogi ubywa. Rachował zwolna czas, kiedy Hanusia dojdzie do chałupy, jak długo w niej zabawi, kiedy
wyjdzie i dużo cienia przyrośnie w uboczy, nim się na polanie zjawi. Ale w rachubie mylił się o długo, bo to pono nie
tak nogami mierzyć, jak oczami. Wreszcie nużył się rachowaniem czasu i silił myśli ku czemu innemu. A łatwo było je
oderwać, bo świat z wysoka drobniał jakoś; rozszerzał się, a malał. Zdawało mu się, że siedzi na chmurze jak płanet-
nik i patrzy z góry na ziemię. Przelatują popod nogi jak znikające obrazy: wsie, miasta, góry, lasy, doliny, roztoki...
Wszystko z ogromną szybkością pędzi i, jak te fale na rzece, ucieka bezpowrotnie. A oczy nieruchomieją od znużenia,
od wirujących kołem świateł i tańczących barw. Zadumywał się tak mocno, że się zapominał, gdzie jest, w jakiej nie-
znanej przestrzeni. Tracił się do znaku. 1 budził się dopiero, kiedy śmiech uderzał o jego uszy albo głos wyraźny: —
Franku!
Hanusia stawała przy nim.
— Można cię ukraść, a nie będziesz wiedział... O czym ty tak myślisz wiecznie? Powiedz...
On zamiast odpowiedzi wyciągał ręce po nią i sadzał ją na kolanach jak dziecko nieletnie. Czasem się mu wyrywała, a
niekiedy zlatywała ku niemu sama jak oswojone ptaszę. Za każdym razem przynosiła jakąś nową pieszczotę niezna-
ną, że się aż Franek durniał.
— Ty mnie musisz bardzo kochać...

— Bardzo. Ino o niczym nie myślij.

Nie lubiała, gdy się przy niej zadumywał o czymś. Raz nawet, stając przed nim, powiedziała wprost:
— Wiesz, Franek, czasem to mi sie zdaje, że ty patrzysz na mnie, a nie widzisz mnie, tak jakżeby ja szybą stanęła
przed tobą, a ty jakbyś przez nią wypatrywał coś dalekiego za światem.
Poczęła mu czynić wymówki, aż jej przyobiecał, że nigdzie myślą od niej nie odejdzie, przynajmniej wówczas, gdy jest
przy nim. Dotrzymywał słowa, nawet chętnie, bo go umiała zająć i rozbawić. Czas ulatywał przy niej jak skrzydło popę-
dzane wiatrem. Pozostawał tylko w myślach rozkoszny szelest uleciałych chwil. Rozmowy ich były puste, swawolne
jak figle dzieci, którym ojcowie jeszcze żyją.
— Kto bardziej kocha?
— Ja...
— Nieprawda, bo ja!
— Co ty robisz przez tydzień?
— Myślę o tobie... a ty?
— Ja tak samo.

— Żeby tak świat przed nami stanął...
— To co? Powiedziałbych mu, żeś moja...
— Nie ogoliłeś sie, widzisz, wyglądasz jak Cygan.
— Skądże ja tu, moja ty, brzytwę wezmę? Musiałbych
chyba trzaskę ustrugać z gałęzi...

— Weź skąd chcesz, a pozbądź sie tych gwoździ kolących. Bo inaczej, to cię przestanę kochać... będziesz widział!
Nie zważał na jej słowa ani na opór słabych rąk, ale brał ją przemocą, sadzał na posłaniu z liści i całował bez upamię-
tania, aż do utraty tchu. Wiła się pod gorącem jego pocałunków i szeptała jak we śnie, przymykając oczy: — Mój! mój!
mój!...
Cichość ich otaczała zewsząd. Czasem tylko spadając zaszeleściał rozkwitły owoc buka rozgałęziającego się ponad
nimi w górze; rósł na kraju polany, owinięty całym ciałem dookoła jedli, i tak się z nią do znaku spoił, że nie uznać było
z dala, czy to buk czy jedla; zdawało się patrzącemu, że to jedno drzewo. Mrok już gęsty zapadał, kiedy Franek spro-
wadzał Hankę na dół wrębem, układając w głowie śpiewki coraz to cudniejsze. I tak czas wartko upływał, mijały tygo-
dnie, a pasterskiego ich kochania nic nie mąciło. Widywali się na wierchach o jednakim czasie i przeżywali coraz dłuż-
sze chwile upojenia. Świat im ginął, zdawało im się, że nikogo prócz nich nie ma na całej przestrzeni. Franek się coraz
rzadziej zadumywał w sobie. Spostrzegła to radośnie Hanka i darzyła go pieszczotami, o jakich pojęcia nie miał. Wi-
działo się, że cały tydzień ino o tym musi myśleć, jaką Frankowi na niedzielę zgotować pieszczotę. I dziwnie jakoś od-
mieniła się w sercu. Dawniej była w niej obawa, niepokój o jutro, a teraz to wszystko znikło, jak mgła się rozwiało. Ile
razy chciał Franek zacząć rozmowę poważną, a nawet o ojca spytać, przerywała mu pocałunkami nie dając słowa wy-
rzec.
— Nie myślij o tym. Będzie czas... Ino kochaj! Kochaj! Jakaś dziwna lekkomyślność ją opętała. Widniała z jej ócz roze-
śmianych beztrosko o przyszłość, czego dawniej nie widywał w niej, choć pragnął widzieć. Ukołysał się i on przy niej,
odurzył i nie myślał już o cieniach życia. Żył jak w półśnie, półjawie, otoczony mgłą rozkoszną, która owijała jego myśli

58

background image

Orkan W roztokach

i na oczach osiadła niby wiotka pajęczyna babiego lata. Poddał się z ciekawością temu wrażeniu i ani czuł, jak ono
powoli, zdradnie rozluźnia jego wolę i omotuje umysł. Wszystko, co czynił w tym czasie, zdawało mu się jakieś mgła-
we, nierzeczywiste, tymczasowe i dziwnie jakieś lekkie. Ani jedna myśl trapiąca nie nadeszła go teraz. Dziwił się so-
bie, tej przemianie złudnej, ale niepokoju nie czuł w sercu ani wyrzutów nijakich. Gdzieś w jego duszy, na samym
dnie, odzywał się czasami o mroku jakiś przyduszony głos nieśmiałym ostrzeżeniem myśli. Ale go Franek uspokajał i
pocieszał słowami: „Nie bój sie, to ino tymczasem... Potem inaczej wszystko się ułoży. Jakże ja teraz mam inaczej
żyć? No uważ se i powiedz. Niech sie ta już tak samo żyje do jakiegoś czasu."
W tym śnie-życiu obudziło go na chwilę parę wypadków. W jedną niedzielę z południa, jak zwykle, szedł na polanę
oczekiwać Hanki. Minął wrąb i wszedł do gąszcza zarosłego krajem, i tu niespodzianie całkiem nadybał Cyrka. Zaha-
czył o nim i nie myślał, że się tu jeszcze plącze. Stał on przy małej jedliczce, a obaczywszy Franka przyłożył palec do
ust i przez zaciśnięte zęby syknął: — Tssst!
Franek też podnosząc stopy, aby gałęzi nie łamać,
zbliżył się cicho na palcach ku niemu.
— Czegóż to wypatrujecie? — spytał.
Ale Cyrek nie odrzekł, zapatrzony w górę. Dopiero po
chwili szepnął:
— Ona tu zaraz przyleci, ino jej pozierać...

I patrzał w milczeniu dalej. Wreszcie umęczywszy
wzrok opuścił głowę.
— Musiało ją cosi zajść... Kanyż idziecie?
— Na polanę.
— To was kawałek podprowadzę.

I ruszył z Frankiem opowiadając po drodze: — Ani pojęcia, jakie to stworzenia zmyślne! Co ja sie im też napatrzę!
Nieraz mi zejdzie i do zmroku, dopokąd nie posną. Tyle gwary przez cały boży dzień po hańtym lasku, że sie osłuchać
nie porada wszystkiego, co one pletą. Wygnaliście je z uboczy, to sie tu osiedliły. Ale i na nie bieda. Gałęzie rzadkie,
padnie słota, to im dość pracy napsuje.
Opowiadał o gniazdach zatopionych deszczem, o rozpaczy powodzian skrzydlatych za dziećmi.
— Muszą sie, wiecie, na nowo budować i to sie ściągnie do jesieni. Zanim młode odchowają, to je mróz zapadnie. I
znowu bieda...
— A wam sie jako wiedzie?
— E, tak ta, nie najgorzej... Ale te stworzenia, to już mają wieczne utrapienie z życiem... A tak biedactwo krótko żyje...
Co też to ma za rozum! Żeby to między ludźmi tak... Ale nie warto i myśleć. Jak one se pomiędzy sobą gadają! Ha!
ha! Żebyście sie przysłuchali...
— Wy już musicie znać trochę ich gwary?
— Ba! Dyć to niewielga sztuka. Każdy może łactwo pojąć Trza sie ino przysłuchać uważnie. Drozd na przykład prze-
klina w ten sposób: — to rzekłszy, począł udawać głos chrapliwy drozda — „Koninion, koninion, łysopol, łysopol, bi-
czem go, łysego popod brzrzuch!"
Franek stanął zdziwiony, jakby wyraźnie drozda słyszał. Dopiero teraz pojął jego śpiewną gwarę. A Cyrek widząc nie-
małe zdumienie w oczach Franka uśmiechnął się z pewną dumą i począł dalej udawać: — Abo ludzi nawołuje: „Orać,
orać, siać, siać, skrudlić!" Abo znowu opowiada: „Mój brat, mój brat, w morzu siedział, ryby jadł!" A nie jednako opo-
wiada, bo inszym razem: „Mój brat, mój brat, górował, owcarował, ser jadł!" Bo, widzicie, ma dwóch bratów. Jeden po
wodach lata, a drugi po wierchach. A on jest trzeci, leśny. I tak różnie; czasem to go nie można nijak wyrozumieć, jak
gada: „Śtuchlik, śtuchlik! śtuchlik! ciachciachok!" Kto wie, kany sie ta wyuczył takiej gwary. A jak widzicie, zawdy po-
wtórzy jedno słowo po dwa i trzy razy. Zięba, bo ino po naszemu: „Siej, siej, siej garzteckę siemienia!" A na końcu to
tak przyrznie, przytuży człowiekowi, żeby sie nie opuszczał na nic. Konopka znowu ma swoją filozofię, a jakże. Jak
padnie na przednówku, mór idzie na bydło i chłopa taka bieda ściśnie, że mu ostatnie cielę skapie, to wtedy, wiecie,
konopka siędzie przed izbą na gałęzi i pociesza strapionego chłopa: „Nie będzie, nie będzie zdechłemu cielęciu nic!..."
Takie to mądre. Ponad głowami stojących przy lesie, ze świstem skrzydeł przeleciał ptak ciężki i przepadł w ciemnych
gałęziach smreczyny. Cyrek, który mu się w przelocie przyjrzał, począł się gorączkowo żegnać z Frankiem.
— Powiadałech wam zaraz, że ją musiało cosi zajść. Ona tu nigdy stąd nie wraca. Trza iść, uważyć, co takiego...
Franek, zaciekawiony jego powieściami, chciał go zatrzymać dłużej.
— To był grzywacz, zdaje mi sie — zagadnął.
— Grzywaczowa, moi drodzy. Bo on ma pióra czarne i wstążkę białą na podgardlu, a ona szara cała i ma korale białe
pod szyją. Przecie widać... Oni sie wywodzą z drozdów. Ale nie mam czasu moiściewy. Kiedy indziej ta wam opowiem
i o nich. Ostańcie zdrowi. I odszedł. Przepadł jak echo w lesie. Drugi raz mniej przyjemne Franek miał spotkanie. Wra-
cał z polany w niedzielę o mroku. Jeszcze nie było ciemno. Przeszedł roztokę huczącą po skałach, wyszedł na polan-
kę cichą, gdzie kiedyś spotkał pasące się sarny, i zdążał prosto do koleby. Naraz słyszy trzask gałęzi w kraju bliskim
lasku — odwraca się i widzi łeb straszny, potworny. Wydało mu się w pierwszym mgnieniu, że to szatan stanął przed
nim albo jaki strach. Zatrząsł się cały i nogi pod nim się ugięły. Ale w tej chwili poznał postać dzika. Lęk go nie odpadł
z tej pewności, ogromne kły świecące zamajaczyły mu przed oczyma. Pomyślał, że już koszyk w pysku niesie na jego
kości. I mimo woli obejrzał się za jaką ochroną — w te razy dzik charknął trwożnie i przepadł w ciemnościach. Słychać
było jeno tupot i dudnienie ziemi. Ochłonął, ale postanowił sobie nigdy tak próżno nie iść o tym czasie. I zawdy, gdy
wychodził, brał ze sobą strzelbę. Idąc zaś do ścinania, ostawiał ją po drodze w wybutwiałej kłodzie. Te zdarzenia jed-
nak przeszły jak coś powszedniego, nie ostawiając w jego sercu trwałego wrażenia. Przez oddalenie zszarzały i ze-
szły z jego pamięci. Żył jak w zaczarowanym kraju śniąc jeno, że żyje. Całą uwagę jego pochłaniała myśl o minionej
niedzieli i tej, co ma nadejść. Zatapiał się coraz bardziej w beztrosce leniwej i rozmarzał wyobraźnię rozkoszą kocha-
nia. To było jego snem i jawą, i całym myśleniem. Jakiś urok czarowny padł na jego oczy i zamglił mu je tak do znaku,
że nic nie mógł wyraźnie widzieć, prócz jedynie postaci ukochanej Hanki. Wszędzie za nim szła, zastępowała świat
cały i nagością jaśniała przed nim jak różowy wschód. I byłby się Franek uśpił pod promieniami jej ciała, gdyby nie
przypomnienie, które go zerwało i obudziło moc czuwania zaostrzając oczy. Oto w jedną niedzielę, po południu, nie
mogąc się doczekać Hanki na polanie, poszedł po wierchach dla rozrywki i zaszedł niewiedzący na szczyt Turbaczy-
ka. Wierch ten górował nad inszymi i widać było zeń dobrze wszystkie polany naokoło. Franek stanął na szczycie i

59

background image

Orkan W roztokach

rozglądnął się. Naraz zadrżał i pobladł ze wzruszenia... Przed nim blisko, tak blisko, że prawie ręką sięgnąć, łysiało
Czoło Turbacza, a na nim czernił się kamień. Rakoczemu jakby łuska opadła nagle z oczu. Wszystko się tak wyraźnie
zarysowało przed jego wzrokiem, że się aż tej jasności niespodzianej przeląkł. Kamień rósł, olbrzymiał w jego oczach,
widać było mech żółty i litery duże. Rakoczy stojąc w bliskości przed tym kamieniem powtarzał: — Lacki... Koldrasz
Lacki...
Ale nie czuł, jak wonczas, lęku ani trwogi, ino potęgę jakąś w duszy swej uśpioną, którą to imię obudziło. Jakieś hasło
zza grobu brzmiało w tym imieniu. Zdawało mu się, że zmartwychwstała Moc tak musi wołać. Czuł się związanym ja-
kąś tajemnicą z tym duchem bliskim a nieznanym i ślubem wielkim, który musi spełnić. I czuł jakoby dwie połowy sie-
bie. Jedna umarła — ta nieznana — a druga w nim żyje. Myślą nawet rozdzielał szepcąc: — Koldrasz — Lacki...

5
Mijały dni za dniami, a Rakoczy klął światu, że musi bezowocnie tę ubocz ścinać. Gniew swój odbijał na drzewach i
rąbał je z wściekłością, niby wrogów zaciętych w bitwie, aż miazga pryskała z ich ciał. A tu końca nie było widać. Ta
ubocz zdawała się wiecznością znużonym pracą siłom. Chwilami ciskał siekierę.
— Pójdę! Świat szeroki. Nic mnie tu nie uwiąże. Co ja bych sie tu miał targać, i to po próżnicy, kiedy tam sto rzeczy
czeka...
Jednak po krótkim namyśle schylał się po toporzysko i znowu rozpoczynał swoją ciężką pracę.
— Darmo! Skoro się rzekło, to nic nie uwolni. Trza tę niewolę przetrwać i dociąć do końca. Ej, przychodzi to! — wes-
tchnął czasem. — Jak i mnie teraz... Czyją letkomyślność wspierać i wspomagać grzech.
Tym większa gorycz zalewała jego serce, że widział teraz dużo jaśniej tyle na nic straconych i zmarnionych chwil.
— Żebych to choć dom budował z takim mozołem... Szczęście, że się to przydarzyło w lecie mojego żywota, że pozo-
staje jeszcze do użytku czas dłuższy, jak uwazuję po siłach. Ale gdyby tak padło na jesieni życia, to wtedy byłoby go-
rzej. Umieraj w rozpaczy, człeku, boś na darmo żył.
I tak uwiązany przy pracy niewolnej jęczał w sercu, a pragnienia jego mocne rwały się ku nieznanemu. Dusza jego,
ockniona z chwilowego snu, rozprostowywała zwolna skrzydła i umacniana przeciwieństwem obecnej niemocy rosła w
siłę. Czuł jej potęgę i młodość nietrwożną przed bojem życia, niepokonalną, zwycięską, jak światło wybuchające. Nie-
raz powtarzał głośno:
— Hej! Co by ja mógł!...
Na razie widział się okrążonym zewsząd rumowiskiem zwalonych przeszkód i jakoby w więzieniu od świata zamknię-
tym. Mógł jeno śnić o potędze i o niejasnych ciemnemu rozumowi dziełach. Śnił też i marzył całe długie wieczory i
święta. Wszystko, co było krewnego jego myślom — potężne, wielkie, wspaniałe — stawało mu przed oczyma jawą.
Widywał we snach Tatry... Przez wyobraźnię spotężniałe, rosły w przeraźny ogrom, w nieskończoność. Wierzchołki
ich wychodziły ponad krainę słońca, gdzie już króluje Nic, i stamtąd patrzały na dół twarzą zzieleniałą strachem wła-
snej potęgi. Mierzył się myślą z wierzchołkami Tatr i z ciężkim żalem spostrzegał, że jeszcze głowę trzyma w słońcu
na równi z okrwawionymi ścianami, daleko od granicy królestwa nicości, ale czuł, że gdy się wolą spiętrzoną w swoim
wnętrzu od ziemi odbije, to się wyniesie nad nią czołem, choćby miał spaść i głowę roztrzaskać o granie. Te sny mó-
wiły mu o szczęściu prawie niezdobytym. Przeto lgnął do nich sercem, pragnieniami, duszą. Wszystko, co zagradzało
drogę do ich myślowego urzeczywistnienia, począł z niechęcią widzieć i uczuwać wrogim. Począł się nawet lękać
zdrad własnego serca. Za to stawały w przymierzu z jego myślami rzeczy, przed którymi niedawno uczuwał obawę.
Porywało jego wyobraźnię wszystko, co niezwykłe. Dziw! Z zapomnienia szarego wyłaniała się chwilami postać Cy-
ganki, którą był spotkał w Kowańcu wracają z Ludźmierza. Piękność jej dzika i tak niezwyczajna jawiła mu się teraz
wyraźniej niż wtedy. Nieraz o zmroku, gdy dumał siedzęcy, widział wpatrzone w siebie jej oczy ogniste. I dziwnie po-
tężnego doznawał wrażenia. Jakby płomienie tych wpatrzonych oczu parzyły jego mózg... Gnałby na przepaść, na
wiatr z gołą głową, łamałby wszystko, przezwyciężał, leciałby na śmierć bez pamięci — niech wszystko się zawali po-
tem! Byle te oczy patrzyły, te oczy... Nie było w nich rozkazu ani zachęty, ani prośby — nic, jeno jakieś straszne, pa-
trzące przeznaczenie, które czeka... A ty idź naprzód, nie uwazuj, z rozkoszą wściekłą druzgotania, i nie bacz na nic,
co cię spotka: zwycięstwo czy zagłada — odżycie czy grób. Te oczy nie zapłaczą ani podziwem nie rozbłysną, a prze-
cie za ich spojrzenie przez piekło można brnąć... Więc marzył i tak w dumaniu: Porzuci wszystko, pójdzie do Kowań-
ca, zaraz na wstępie do osady spotka tę młodą Cygankę przecudnej urody i już jej nie odejdzie jak wtedy, a ona obda-
rzy go potęgą, jaką daje wia

dome tu na ziemi przeznaczenie. Już będzie wiedział, co ma czynić. Zwoła całą osadę i

ogłosi się ich królem, który ich ma wyprowadzić z domu niewoli. Uwierzą mu i dadzą posłuch, bo ona pierwsza schyli
przed nim głowę wyczekująco jak poddanka. Tylko jej oczy będą mówiły, że jest panią jego czynów i jego serca. Wte-
dy powiedzie wszystkich na węgierskie niże, gdzie ich bracia rozliczni w pohańbieniu żyją. Na głos jego powstaną
ochotnie i raźno, i będą się zlatywali jak ptaki na wiece. A nie jeno ci, bo wszystkim będzie hasło grzmiało: „Kto chce
swobody — ku nam!" Któż by jej nie pragnął? I będą zastępy rosły wśród fanfar bijących w niebo, aż się cała dolina
zaczerni. Będzie ich taka moc, że grody padną od samego strachu. Morzem szumiącym zaleją dolinę, zatopią wszyst-
kie góry Siedmiogrodu i na najwyższym szczycie zatkną sztandar, który będzie łopotał czarnymi skrzydłami, niby orzeł
przykuty łańcuchem do skały. Czyje imię będzie wówczas szumiało morze? Czyj głos będzie jak łoskot nagłej błyska-
wicy? Echo z wichrami przyleci ku Tatrom, a Tatry głucho odhukną: „Rakoczy!" I po wszej ziemi będzie echo grało. A
on będzie w jej oczy patrzał zapytaniem: „Czy chcesz więcej? Górę rumowisk u stóp ci zesypię... Czy chcesz wyżej?
Świat cały oddam za podnóże..." Póki oczy jej, ogniste szczęściem, nie odpowiedzą: dość. Wtedy pocznie się cygań-
skie wesele. Na samą myśl, że ta dzika, jak bramy piekieł niedostępna, za którymi nieznane piekło raju, może być
jego kochanką — obłęd zawrotny porywał jego mózg, jak gdyby z nagła stawał nad otchłanią... Głębia nieznana cią-
gnie i odpycha — śmierć wydaje się rozkoszą i lękiem... Dreszcz go przebiegał, ale dziwny dreszcz niepojętych wzru-
szeń. Gdy się otrząsnął za dnia z tych marzeń płomiennych, jeszcze czuł w sercu echo ich przejść, które ostało jak ci-
sza po burzy, jak watra po ognisku. Gasiło do reszty te niedotlone głownie snów samotnych, spotkanie się jego z Han-
ką, w której starał się widzieć przewodniczkę swoją i jedyny przedmiot, bo najbliższy, miłosnych swoich pragnień.

60

background image

Orkan W roztokach

Ubierał ją wyobraźnią i malował oczom swoim, jak chciał w myślach ją widzieć. Przeto wyda

wała mu się omal że cu-

dem i nie pojmował chwilami, jak mógł o innej pomyśleć. Wstydził się w sercu i wyrzucał sobie ciężko tę zdradę pota-
jemną wobec ukochanej. Przy jej widoku mgliła się coraz niewyraźniej i traciła barwy żywe postać Cyganki. Nie na-
chodziła go nocami, oczy jej tylko czasem w mroku łysnęły dziko i zagasły albo zaświeciły zimnym, szydzącym
ogniem. Tak te oczy go niepokoiły. Były mu jakby wyrzutem. Sam już mieszał się w rozumie, co nienawidzieć, odga-
niać, a czemu dawać posłuch. Myśli i pragnienia duszy stawały nieraz wyraźnie w poprzek jego sercu, musiał je nieraz
naginać i niewolić gwałtem. A tu znowu instynkty jakieś niechowane odzywają się, mówią, każdy swoim głosem. Nie-
raz te wszystkie władze wnętrzne zewrą się i uczynią chaos taki głośny, że głowa od niespokoju pęka. Widział tylko,
że wszystkie godzą się na jedno, wszystkie pragną dla niego mocy i potęgi. Praca głuszyła ich spór, stawały się wów-
czas jedną myślą. A zaś odpoczynek je rozwydrzał i powodował ich starcia wewnętrzne. W takim rozkłopotaniu i roz-
terce spędzał Rakoczy wieczory i święta. Chcąc ujść ramionom samotności, które go oplatały podczas mroku i duszą-
cymi uściskami niewoliły mózg, opuszczał chętnie nad wieczorem próg swojej koleby i wałęsał się po dolinie aż do
późnej nocy. Gdy się trafił czas swobodny, wtedy zachodził dalej uboczami, nieraz do skraju polan, które zwykle wier-
chami się ciągną. A w tym czasie było dużo ruchu na polanach. Ludzie którzy za dnia suszyli pokoszone trawy, dokła-
dali kóp, zwijali się i zamykali koleby, aby ich noc na wierchach nie zastała, bo dalekie drogi mieli do chałup swoich;
niektórzy byli z Klikuszowej, inni od Nowego Targu i z dalsza jeszcze. Pasterze zaś spędzali woły do koszarów. Odzy-
wały się holokania przeciągłe i śpiewy. Nieraz od Czoła z wierchu zaleciało:
Ej, czy cię mgła obsiadła,
Cożeś tak osowiał?

Hej!... Turbacza, Turbaczu,
Czy cię wiater owiał?...

Wtedy Rakoczy wspominał z lubością swoje pasterskie czasy, kiedy z rówieśnikami pasał woły po polanach. Było to
życie! Jakieś dziwnie lekkie, pełne swobody i beztroski. Szukał pamięcią w załonionych latach i nie napotkał tak
szczęśliwych chwil, jak te przebyte za młodu na halach. Tak się przypominały, jak te łąki wygrzewające się leniwie w
słońcu. Widzi je dobrze i tęsknotą wyrywa mu się ku nim dusza. Hej! Żeby się to wróciły... Baczy — nieraz i miesiąc
nie pokazał się w chałupie. Za dnia chodzili z wołami po trawiastych zboczach, a nocą legowali w kolebie na liściach
buczyny. Ziemniaki piekli pod jedlami, a gdy żywności nie starczyło, to zbierali dziki agrest kosmaty i bukiew . Lasy
były nieprzebyte; nieraz tydzień szukali wołów zaginionych. Jakaż była radość wielka, gdy je nadeszli leżące w powa-
lonych trawskach leśnych, że im jeno rogi duże wystawały z traw. I tak pędzili żywot lekki bez obzierania się na po-
tem. Ze sobą byli zawdy w zgodzie; jeden drugiemu rad woły przywrócił i każdy nie zjadł nic bez towarzyszów. Gdy im
się za dużo siły nazbierało w sobie, wtedy rąbali siekierami kłody lub ścinali twarde buki, żyłowate w środku, i darli je
na łuczywo podczas leniwych słot. Raz ktoś wypatrzył tak hrubego buka, że go czterech nie mogło rękami obstać; to
go trzy dni ścinali, nim legł. Albo też, co najczęściej, brali się za pasy i siłowali się po dwóch na widoku, a reszta stała i
patrzyła zagrzewając słabniejących śmiechem lub uwagą. Kto zwyciężył, ten musiał z drugim iść w zapas do tela, po-
kąd go kto nareszcie nie położył. Zdarzyło się dwóch jednakiej siły, którzy się raz od rana do nocy wodzili, a żaden
żadnego nie zmógł. Jednak nigdy w tych zawodach jeden drugiego nie ukrzywdził, nie przychodziło do zajadki ani
stąd powstałych bitek. Bywały bitki — ho! i bardzo krwawe — ale nie między swoimi. Trafiało się o tym czasie, kiedy
polany koszono, że pasterze lubomirscy, którzy w sąsiedniej roztoce pasali, przyganiali swoje woły na przysłopską
stronę. Stąd oczywisty powód wojny, jaka się toczyła z przerwami aż do zimy, kiedy już woły pozganiano z polan. Ale
przyczyny bywały różne. Kto je ta już, dziś spamięta! Trza było dać upust siłom — i to też przyczyna. Hej! Były to cza-
sy, były! o jakich i z opowieści niełatwo usłyszeć. Jedną tylko znał Rakoczy opowieść podobną, a to historię rzymską z
czasów Romulusa. Nieraz czytając porównywał i dziwił się w sercu, jak się to tak czasy zejdą — dalekie i bliskie. By-
wało — ogień obsiędą i radzą, którędy ich zajść znienacka, aby nie postrzegli. Zwykle najśmielsza myśl miewała po-
słuch, a ten, kto ją poddał pierwszy, prowadził wycieczkę. Niekiedy znajdował uwagę i podstęp, zwłaszcza gdy tam-
tych zebrało się więcej i nie porada było na nich iść przemocą. Więc było i tak, że wysłano jednego spośród siebie,
aby zaprosił lubomirzan na wspólny obiad. Poszedł z bojaźnią wielką, ale poszedł i stając przed nimi mówi: „Bić mnie
nie macie prawa, bo ja tu przychodzę z prośbą... Kazali wam powiedzieć nasi, że sie ziemniaki dopiekają i żebyście
przyszli..." Ci mu odpowiadają: „Nie zwiedziesz nas. A kielo was jest przy wołach?" — „Jest nas pięciu." — „A Franek
jest między wami?" — „Nie ma..." Popatrzyli na siebie, porachowali się w myślach i obaczyli, że ich jest trzy razy tylu.
„No, to pójdźmy. Ale pamiętaj, że nie twoja skóra, jak nas ocyganisz..." I ruszyli wszyscy za nim. Skoro na wierchu
stanęli, zawahali się jeszcze, ale widząc z daleka czterech siedzących przy ognisku pozbyli się wszelkich obaw i po-
częli schodzić. Droga wiodła z polany lubomirskiej przez wąski przesmyk bukowego lasu na polanę dużo niższą, gdzie
paśli woły przysłopscy. Na drodze leśnej przewodnik się stracił, a w te razy na pędzących śmiało lubomirzan poczęły
padać zewsząd pociski zdradliwe i uczynił się taki łomot wielki, iż się ci polękli w sercach i pomyśleli, że się las pod-
cięty wali. Poczęli w trwodze uciekać na powrót, ale tu Franek im zastąpił drogę; sam widok jego ich przeraził, nie wie-
dzieć czemu, nie miał bowiem nic w ręku prócz wykarczowanego pniaka. Rzucili się w bok na obie strony i popadli w
las. Nie ocknęli się ze strachu, aż w swojej uboczy. Jeden z nich, który w ucieczce zaplątał się w łomy, do

stał się w

ręce przysłopskich pasterzy. Pojmali go na postronek i wiedli do ogniska śpiewajęcy:
Hej!... Turbaczu, Turbaczu,
Cóżeś tak osowiał...
Zdumiał się przywiedziony obaczywszy na oczy, że ich ino siedmiu. Raczyli go ziemniakami i śmiali się opowiadając
całą historię z krają. Obiecał okup drogi, cały rękaw gruszek, więc go puścili, wytrzymawszy przy sobie do wieczora.
Przychodziły na pamięć Frankowi nawet drobne zdarzenia z owych czasów. Tak się bawił nimi jak dziecko, które sta-
wia domek z patyków i śmieje się wystawionemu. Chętnie powracał myślą do pasterskich lat. Przypominały mu one
swobodę, jakiej już potem nie zaznał. I włócząc się po uboczach popod znane wierchy, pozdrawiał okiem każde miej-
sce, które mu jakieś wspomnienie przywiodło. A myśl niepokojąca pragnieniem potęgi chodziła za nim nieodstępnie,
jak cień podczas wieczorów księżycowych, jasnych. Nie skryły jej wspomnienia ani sny kołyszące ducha w rozmarze-
niach. Chodziła za nim uparcie ta krzycząca myśl i raniła wyrzutami słabniejące serce. Nie mógł się oprzeć jej kuszą-
cym słowom i z czasem owładnęła nim. To jedno miał na uwadze, że trzeba iść — ale jak, którędy, dokąd, nie pojmo-

61

background image

Orkan W roztokach

wał głową. Wszystko jeno w nim tętniło wezbranym pragnieniem. Działo się w jego duszy podobnie, jakby roztokę ktoś
zatrzymał w biegu: nadpływają nowe fale, a nie mają ujścia; kłębią się i podnoszą, i cofają pianą: szukają drogi go-
rączkowo i złamane niemożnością, rozpływają się bezradne i stają w niemocy ciężkiej; jakieś oczekiwanie skupione
odbija się w ich powierzchniach, a głębie ich, rosnące zwolna, patrzą ku niebu coraz większą, posępniejszą groźbą;
wreszcie wzmocnione przypływami, poczynają wiertać ziemię, rujnować kamienie i sięgać niszczącymi ramionami w
głąb, między samorodne skały; nie długiego czasu trzeba, jak je rozważą i wcisną się pomiędzy nie gwałtem; tak ro-
śnie tajemny potok, przedziera się ziemią, aż natrafi na powierzchnię i buchnie znowu roztoką. Taką ta

jemną wnętrz-

ną pracą nurtowały w jego duszy zatamowane przeszkodami siły i szukały widnokręgu, aby się ujawnić. Znużony włó-
czeniem się po stromych uboczach i zmordowany myślami, które go pędziły, siadał nieraz na wierchu otwartej polany i
rozpatrywał się po świecie. W głowie jego stawały wówczas przeróżne plany, wysnuwane z obrazów, które w zorzy
zachodniej widniały w dole przed oczyma. Wyobrażał sobie na przykład, co by czynił, gdyby wojsko szło z dolin ku
roztokom... Najpierw zapaliłby wici po wszystkich graniach i skrzyknąłby naród wszystek, aby się co rychło gromadził
w niedociętym jeszcze lesie pod Czołem Turbacza. Stamtąd rozesłałby straże na wszystkie wierchy, które by o obro-
tach nieprzyjaciela dawały znać ogniem. Ogniska te byłyby, jak chorągwie, różne; na każdą wiadomość insze. Potem
wybrałby z ludzi najmądrzejszych, aby dawali baczność na znak każdy i uspokajali słowami rozsądku naród trwożący
się w sercach. Sam zaś zabrałby najśmielszych z gromady i piorunem spadłby z nimi do Nowego Targu; wziąłby ar-
maty jak swoje i kazałby je wieźć przez wierchy wprost na niższe wzgórza, które górują nad dolną roztoką i nad otwar-
tym ku północy niżem. Pod ziejącymi śmiercią oczami tych armat ani mysz by się nie prześliznęła. Wszystko by legło
pokotem. Kto by się odważył zbliżyć, to na pewne zatracenie. Takie czoło żelazne stawiłyby roztoki każdemu, kto by
je chciał przemocą zalać. Ale przypuśćmy, żeby się nie udało wziąć armat. Co w takim razie? Wróciłby do oczekują-
cych, pościągałby z wierchów straże, tylko jedną, osłoniętą od doliny laskiem, ostawiłby po to, aby donosiła o bliskości
nadchodzących wojsk. W te pędy posłałby ludzi na całe Podhale, aby kto żyw zlatywał na obronę dziedzin. Zgarnęło-
by się moc narodu, zamknęliby wąwóz i czerniawą nieprzejrzaną pokryliby zbocza; stanęliby żywym lasem... A jakby
też naród nie posłuchał wezwania — bo i to trza mieć na uwadze — jakby spokojnie ostał w domach i chcąc mieć ła-
skę w oczach nowych panów, wskazał jego jako podburzyciela i herszta nienawiści? Jakby go przez to wyjęto spod
praw i urządzano nań, jak na zwierza, zajadłe polowanie? Wtedy wiedziałby, gdzie się schronić. Słyszał przecie tyle
razy o jamach tatrzańskich, słyszał o jednej w wąwozie wysokim, do której prowadzi ścieżka jak po ścianie. Żeby ino
żywności naprzód przysposobił, mógłby se tam ślebodnie przebyć lata całe. Bo z dołu ani z góry dostępu nijakiego,
znikąd. A naprzeciw równie ściana i równie wysoka. Siedziałby se jak na chmurze i spluwałby se na dół, na łysinę ko-
mendanta, który by już od samego czekania wyłysiał. A jakby się któremu zachciało wyłazić w górę, toby ino starczyło
nogą poruszyć kamień, lada gruz wysterczający, a już by wartko zawrócił łbem na dół, nie miałby czasu przeżegnać
się lecęcy prosto do piekła. I żadna ludzka moc nie zdołałaby się dostać? do tych zbójeckich okien, przez które by se
patrzał na świat urągając prawom.
— Ale i to byłaby niewola — pomyślał z żalem po chwili.
I tak w radości snując plany różne, zawdy dochodził do smutku. Ten się do serca przyczepił jak oset i w rzeczywisto-
ści codziennego życia rósł jak to złe ziele w słońcu. Ścinając ubocz smucił się, że czas na niego nie czeka. Odpoczy-
wając myślał o tym, że czas nie odpoczywa. I w ciągłej był z sobą rozterce. Widział dobrze, że snami oszukuje siły,
które wracały z dalekich wędrówek zbite, jak gdyby ciężką przeszły pracę. Wywłóczył je po świecie wyobraźnią swoją i
po wielkich przedsięwzięciach powracały z niczym. Widząc całą niemoc swoją w stosunku do zamysłów duszy swej,
opętanej przez urok potęgi, postanowił nie podawać głowy snom i majaczeniom, a upatrywać rzeczy bliższych, które
się wolą dadzą przeprzeć, choćby z wysiłkiem niemałym. Wtedy to, wracając myśli z awanturnych wypraw, obrócił
baczniej oczy na roztoki.
— Dyć i tu świat jak inszy...
Czuł, że i tu potęgi można dojść w działaniu, a niemożebność nie zastąpi.
— Od czego począć? — dumał siedząc na wierchu polany. Wyszedł jako zwyczajnie w niedzielę przy święcie i cho-
ciaż Hanki nie spodziewał się doczekać, bo już coraz to rzadziej się pokazywała, przecie nie myślał zejść w dolinę aż
o późnym mroku. Trzymało go tu i przyzwyczajenie, i owe stanowisko otwarte, wysokie, z którego mógł przezierać
świat poniżony w dole i czuć się wyżej ponad nim, jakoby na chmurze. Stąd można objąć Przysłop jednym spojrze-
niem szerokim.
Myśl jego kołem orła krążyła nad roztokami i chwiała się w powietrzu upatrując czynu. A oczy jego przyciągał barwami
zewnętrzny obraz roztok. Zbiórki były w tym czasie. Zieleniły się tylko zagony koniczyn, częstsze płaty ziemniaków lub
kawałki spóźnionego popod laski owsa. Zresztą w całej dolinie i po zboczach rozchylonych roztok była wesoła białość
rozpoczętych żniw. Gdzieniegdzie już połyskiwały ścierniska. Ale gęściej widne były złocące się w słońcu płatki doj-
rzałego jęczmienia i innych pobielałych na stojącu zbóż. Kóp było rzadko po polach, deszcz widać nie straszył ludzi.
Co było przed niedzielą zżęte i nie wyschło, leżało na pokosach mieniących się z dala. Wiele robót było pozaczyna-
nych, ówdzie pokos użęty, ówdzie snopków parę związanych na pokosie; zdawało się patrzącemu, że ludzie zeszli z
pola na chwile i wrócą, nim jeszcze słońce stoczy się za wierchy. Ale cichość była wielka, znikąd echa głosu. Wyraźne
święto odpoczynku. Widać było na polach niedzielę słoneczną, uciszającą nawet trawy, by nie szeleściły. Rakoczy pa-
trzał z góry na tę uciszoną ziemię i oczyma błąkał się po widnej przestrzeni. Myślał, jak wyglądały roztoki, gdy były la-
sem do znaku pokryte.
— Czerniawa, bory, nieprzejrzane puszcze... Gdzie się to popodziewało? Żeby to chociaż w ziemię było wpadło...
Przyszli ludzie, wycięli i dziś goła pustać. Ile to czasu minęło, nim ta przemiana powstała. Ile to warstw narosło z tru-
mien na cmentarzu... Kto też tu pierwszy był? Czyje osiedle najstarsze? Ani pamięci ludzkiej o tym nie ma.
Począł przechodzić oczyma osiedla: Michalczewskich, Po taczków, Cichańskich, Sołtysów i wielu jeszcze innych za-
siedziałych rodów. A myślą zaś przezierał ich długie koleje.
— Przyszedł człowiek nieznany; nikt się go nie pytał, skąd, z jakiego przybywa kraju; zajmował kawał ziemi, nikt mu
jej nie bronił, rąbał las i budował schronisko rodzinie. Tak powstawało osiedle: jedno, drugie, trzecie, aż całe wzdłuż i

62

background image

Orkan W roztokach

wszerz roztoki zapełniły się osiedlami. Każdy se siedział na swoim osiedlu i obsiewał swoją rolę, abo wypasał na niej
owce, co ino żywnie chciał i umiał. Ale z czasem trza było dzieciom miejsce robić wydawać córki, żenić synów, a luź-
nej ziemi już nie stało. Wtedy to ojciec niejeden przeciął swoją rolę na pół abo na dwie, na trzy części. Ale osiedle
ostało osiedlem. Pastwisko było wspólne, domy razem, ino gazdów namnożyło się z latami. I tak przyszło pomału —
gdzie był jeden gazda, tam dziś dwunastu i więcej. Role, dawniej całokształtne, pokrajano w strzępy. Jak i rola Po-
taczkowa... ile to na niej miedz!
Począł przelatywać okiem ściśnione zagony. Wyobrażał sobie w myśli, jak je czas zwęża pomału, jak niepostrzeżenie,
milczkiem pomyka granice.
— Gdybyż to choć było gdzie rozprzestrzeniać sie ludziom... Ale już wszystkie zbocza zaorane, zasiane wszystkie
wertepy i brzegi, i tłoki skalne, i urwiste drapy, i już sie na samych wierchach głowami grunta poschodziły. Dalej nie
sposób posuwać się pługiem, bo zewsząd napierają równie mocno i równie łakomie. I na tych granicach krwi rozlanej
o parę marnych skib! Gdyby nawet i pęczek nie było sadzonych, to wyraźnie znaczyłaby się krwią graniczna miedza.
A drzewiej, za lat dawnych, za pierwszych osiedleńców, kto ta gdzie komu ziemi sprzeczył! Było jej dość, do zbytku,
nikto sie na nią wieldze nie łakomił. Mniej piekła było w narodzie, więcej przychylności. I przeszły czasy, minęły, nie
wrócą — roztoki zalane ciżbą, aż sie przepełniają.
Tak dumając patrzał z góry na wieś poniżoną i szedł oczyma po polach z osiedla w osiedle. Wszystko zatrzymywało
jego uwagę, jakby pierwszy raz przezierał tę okolicę. Już się słońce zatoczyło na wierch Obidowca, a on nie myślał
oczu swoich oderwać od zacienionych pól i chałup szarych. Coraz nowe obrazy, jedne z drugich, jak różaniec snów.
Owinęły jego myśli pomroką tak gęstą, że się świat cały zatracił jak w czasie zaćmienia. A obrazy były jasne, przeraź-
liwie jasne. ...Najpierw stanęło mu w oczach pole niezmierzone. Naraz poczęło się kurczyć ze wszystkich stron. I po-
woli, powoli szły granice ku sobie, coraz bliżej i bliżej, aż się zeszły. Miejsce pola zajęła jakaś przestrzeń dziwna, bez
nazwy i wyrazu, bez świateł i barw. Tak się wyrażać musi chyba nicość. Zaląkł się tego widoku i w te razy obraz się
rozemglił. Pomyślał sobie w duchu, że to była mgła. Ale zaraz drugi obraz nadskoczył, podobieństwem tamtemu tak
bliski, jakby zeń powstał. ...Oto obszar pokrajany na wąskie zagony. Te nagle poczęły mu się w oczach zwężać, za-
mieniać na ledwie widoczne smugi i ponikły. A miedze, które się niepostrzeżenie pomykały jak wskazówki czasu, do-
szły ku sobie i stanęły. I cały obszar długi stał się polem miedz, bez płatka zaginionej czarodziejsko roli. Gdzie okiem
dojrzał — miedze, wysokie i niskie, pozwężałe i szersze, o różnym wyglądzie. Stały zwarto, jak skiby na mokrze odo-
rane. Rdzawiło je słońce czerwone, jakieś inne, nie to, które ziemi świeci, i zdały się krwią oblane, przepotwornie
straszne. Aż zadygotał cały od lęku i trwogi. Obraz przepadł, a wtedy otwarły mu się chałupy. Jakby ściany powyjmo-
wał z nich, wszystkie wnętrza odsłoniły się jego oczom. Ujrzał niezliczony drobiazg na raczkach pełzający po ziemnej
podłodze, gazdów ponuro siedzących na ławach, kobiety załzawione i dzieci w kołyskach śpiące. Wśród tych ujrzał na
zapiecku przyczajoną nędzę, popod ławy snujący się głód o wilczych zębach i z podchylonych drzwi ze sieni patrzący
zarazą — pomór... I naraz zrozumiał wszystko. Poprzednie obrazy zeszły się i stanęła mu przed oczyma twarz bliskiej
przyszłości, patrząca niemiłosiernie czarną otchłanią... Poznał, że jego naród stoi nad urwiskiem. A pod stopami miałki
piasek. Zagłada i śmierć.
— Ratunku! — zawołał sercem i uczuł ból jak kamień ciężki, nieznany dotąd ból. Zdało mu się, że widzi przed sobą
człowieka skazanego na zagładę, który o tym nie wie.
Zwolna powracał myślą na tę ziemię i rozpatrywał się przelękłym wzrokiem jakby po strasznym i przeraźnym śnie. Ta
ziemia straciła już dla niego odtąd barwy jasne i wyglądała tylko ziemisto, jak grób rozkopany świeżo. Odtąd też o ni-
czym innym nie myślał, jak o tym, aby ratunek wynaleźć dla człeka, który skazany na zagładę i który o tym nie wie. Aż
w chaosie ciemnych myśli błysnęła mu zielona gwiazda.

6
Widnymi nocami siadywał Rakoczy na progu swojej koleby i kładąc deskę białą na kolana rysował na niej przy świetle
księżyca plan gminy, jaką w długich snach myślenia wyśnił. Do rysowania używał lubryki, czerwonego kamyka o mięk-
kim dotyku, jakiego się zazwyczaj używa do cechowania drzew. Nie brał od razu na uwagę całych rozgałęzionych w
dole roztok, ale jeno jedną gminę, rodzinną swoją, Przysłop. Tej się przyjrzał dokładnie z wysokiej polany i najpierw
pooznaczał granice linią. Potem uważył dobrze w myślach, które grunta i w jakiej stronie bardziej urodzajne, które
mniej żyzne i uprawne, a które nieużytki, i części te wyraźnie naznaczył na mapie. Było ich sporo, lecz mniej niż daw-
nych osiedli. Podzieliwszy tak gminę począł bez porządku znaczyć, co mu się tylko nasunęło w myśli rozognionej. Nie
zatrzymywał się długo nad jednym planem, odkładając szczegółowe przemyślenie na dalsze wieczory. Chciał bowiem
jak najprędzej objąć całokształt życia gromadzkiego w granicach zakreślonych przez oświetlę myśli. Przeto jeno zna-
kami utrwalał w pamięci swojej mgławice planów i pomysłów i gorączkowo dalej biegł wśród mroku nieznanego, zdą-
żając pilnie do celu, który przed wzrokiem jego duszy błędnym światełkiem migotał. W sercu się palił, gorzał cały, to
rozpaczą wysiłku, to trwogą, to nadzieją szczęśliwości, jaką przeczuwał na ziemi. Ale nie dawał się opanować żadne-
mu uczuciu, chciał naprzód rozumem wszystko ułożyć i zważyć, aby świat nowy powstał na opoce, którą niełatwo
skruszyć. Rozłożywszy grunta gminne na części podług urodzaju, począł dalej przemyśliwać nad sposobami ich upra-
wy.
— Przypuśćmy to tak, jakżeby jeden miał te wszystkie grunta. Abo jeszcze lepiej, jakżeby jeden ród posiadał je wspól-
nie. Własność niczyja i wszystkich. Wtedy łatwo zauważyć, jak będzie z uprawą. Tam gdzie pole korzystniejsze, sadzi
się ziemniaki, sieje sie żyto, jęczmień, orkisz, wykę, koniczynę i łoży sie w uprawę, bo ziemia to wróci. Tam zaś, gdzie
rola strasznie skąpa, wysiewa sie owies. A resztę, co sie nie da zorać z powodu pustki, niedostępu abo innych przy-
czyn, obraca się na pastwisko lub na zalesienie. Gmina od razu przez to zmienia wygląd i jest jak jedno wielkie gospo-
darstwo, na którym łany jak jeziora kołyszą się zbożem abo zielenieją płaty szerokie i długie. Miedze sie poobalają,
granice ponikną, przez to sie pola przyczyni o spore stajanie . Zamrużył oczy w rozkosznym dumaniu i widział obraz
rzeczywisty przyszłej swojej wsi. Uśmiechał się do niej tęskno, podobnie jak na obczyźnie uśmiecha się człowiek we
śnie widokom swoich pól. Obejrzawszy obszar cały wszerz i wzdłuż rozsnuwał dalej.

63

background image

Orkan W roztokach

— Grunta obrabiają wspólnie i zgromadzają plony wszelkie do wspólnych spichrzów gminnych. Skoro już wszystko
zgromadzą, wtedy się dzielą zebranymi owocami prac. Każdy otrzymuje tyle ze wszystkich darów ziemi, żeby mógł
ślebodnie przez cały rok, bo aż do przyszłych zbiórek, rodzinę swoją wyżywić. Gdyby zabrakło zboża, to jest gminna
kasa, jest kapitał gotowy z rozmaitych wpływów. A gdy zaś padnie lato piękne, zboże sie udarzy i po bogatym podzia-
le jeszcze zbędzie plonów, to sie je chowa w spichrzach na czas nieurodzaju. I nie ma obaw przed złymi rokami, jakie
trapiły naród głodem i dosiela trapią.
Odetchnął. Widziało mu się, że to już tak wiele, iż o niczym więcej nawet myśleć nie potrzeba. Radość mroczyła jego
głowę i przesłaniała wyśnionym widokiem wszystko, co nie z tego świata. Już się tak rozmarzył w sobie, że na nic do-
okoła uwagą nie baczył. Wszystkie nadzieje, myśli i pragnienia zestrzelił w jeden obraz malowany sercem, w to świa-
tło, które zapaliło jego wnętrzne siły i rozprószyło czatujący mrok przed jego duszą. Ledwie mu zamajaczył ten świat
mgławicowy, a już go Oczarował niewoląc ku sobie. Zarysowały mu się z daleka granice i już wśród nich przeczuciem
widział łąkę jasną, na którą tylko wejść i zrywać kwiaty szczęśliwości. Cudował się sam sobie, że wcześniej na to nie
przyszedł.
— Wybierze sie wielką radę z dwunastu najmądrzejszych i ci powprowadzają w życie kolejno wszystek plan. A potem
rada mądrych, co parę lat zmieniana, ma czuwać nad robotami, aby jeden nie ponosił ciężaru więcej niż drugi. I przy
podziale plonów musi być dozór uczciwy, aby się krzywda nikomu nie działa.
To pomyślawszy pewnym był, że już wszystko gotowe, ino zacząć. Chwilami -przychodziło mu na myśl porzucić ści-
nanie, iść i apostołować za swoim zamysłem. Ale się wnet rozumem opierał gorączce, postanawiając dociąć już do
końca. Skoro wyrzekł słowo ciężkie, choć i w konieczności, to musi dotrwać i pokazać, że nie jest słomianym chłopem,
ale opartym na wszystko, na wszelki wiew. To i ludziom się spodoba, i chętniej mu dadzą posłuch wiedząc, że się nie
uboi potwierdzenia słów działaniem do ostatka sił. Przy tym miał w sercu jakiś lęk kryjomy przed nagłością powstania
planu. Zdumionym też był równie, czemu to tak łatwo przyszło i' stanęło mu w prostocie jasnej przed oczyma. Ani gło-
wy nie natężał, ani znikąd nie słyszał nic o czymś podobnym.
— A rnoże to już jest na świecie albo kiedyś było, a pokazało sie niedobrym i zaniechali... kto wie!
Jak człowiek w najgorętsze pragnienie swoje uderzony, zasmucił się i strwożył niepokojem serce. Ale to jeno chwilę
trwało. Wnet się osatał i począł bojaźliwie osłaniać świat swój odkryty przed zalatującymi myślami z tej ziemi, które
każdy zamysł nowy zwykłe obejrzeć, wyśmiać lub powiać nań zarazą, że się jeszcze w zaczątku pocznie próchnem
świecić i nim się słońcu ukaże, już po nim, już śladu nie ma z jego chwilotrwania. Wiedział to dobrze Rakoczy, bo nie-
raz, gdy się zamyślił o tworzeniu czegoś, już czyhały te wrogi rojem, ogłuszającym każdy szelest myśli dopiero poczy-
nanej. A gdy zamierzył coś wykonać nie dbając na trwogę przez nie rzucaną na serce, wtedy stawały przed nim po-
staciami o najdziwaczniejszych kształtach, przybierały wygląd ludzi znajomych i bliskich, pokazywały twarze drwiące,
wargi szyderstwem skrzywione, lub brały się za boki dłońmi i aż włosami ziemi dotykały nachylając się w śmiechu. I to
go nieraz wracało. Ale też i niemniejszą zamiarom jego przeszkodą było rozważanie w myślach, podobne usypianiu
sił, by nie wstawały; była to jakby zabawka, przecie nużąca ducha bardziej niż sam czyn z zamiarów owych poczęty;
brał je w myśli na wagę i ze wszystkim, co myśl nadniosła, próbował; oczywiście przeważało w końcu wszystko insze,
bo zamiar każdy nie miał ciężkości nijakiej w porównaniu z rzeczami bytującymi na ziemi. Teraz to wszystko nadlatu-
jące zarazą Rakoczy łatwo mógł rozpłoszyć i plan jego przeważył w myślach skałą, bo z ziemi urodził się i na niej był
oparty. I jak ta ziemia rzeczywista, tak rzeczywistym jego oczom wydawał się ten obraz objawionej gminy.
— Kto idzie naprzód, musi dojść, gdzie myślą zamierzył, choćby sto strachów zastąpiło na rozstajach drogę.
I tak pewnym był dojścia swego do tej świtającej w dali jasnej polany, że ani się nie zaturbował, jak iść, którędy i przez
co. Wszystką uwagę skupił na widnym krajobrazie. Ścinając drzewa jak przedtem, czynił to machinalnie i nie patrzał,
wiele uboczy ubywa, a cały myślą stał w przyszłości bliskiej, jakby w niej żył i mieszkał ciałem. Tak go to pochłaniało,
że i na głód przestał już być ckliwym i zapominał nieraz, czy gotował obiad lub wieczerzę. Dumając nad swoim pla-
nem przeważnie nocami, zauważał w nim pomału braki, które go trapiły. W dziele już poczętym w myślach rysowały
mu się szczerby, podobnie jak rzeźbiarzowi, który w glinę tymczasowo zamknął myśl, a glina się zesycha i pęka; inne
zaś strony życia gromadzkiego, którym nie oddał jeszcze swej uwagi, czerniły się jak tablice niczym nie zapisane, sta-
wały niepokojącą jego umysł próżnią, trwożyły jego serce nieznanym, jakie patrzało pytająco z ich pustych lic. To rów-
nie przyłożyło się, że postanowił dokończyć z ubocza. Widział, że mając czas przy ścinaniu, może wszystko dokładnie
przemyśleć i każdy szczegół z osobna. Zanim się obraz uwypukli, zejdzie chwil niemało. A gdzież sposobniejsze na-
leźć, jak nie tu, w roztokach śpiących, z daleka od gwaru świata, od zamętu walk. Schodziły te chwile szybko, ani się
obejrzeć na nie, ani je dostrzec, jak mijały. Dopiero środa była — już niedziela. A na uboczy nie znać było tych lecą-
cych chwil. Rakoczy z utęsknieniem wyzierał swojej Hanusi, której już od dłuższego czasu nie widział. Chciał jej po-
wiedzieć, co go radowało, co przez czas jej niewidzenia przyszło mu do głowy. Chciał się jej zwierzyć ze swoich za-
mysłów — co ona też na to powie, czy ją zachwycą, czy zlękną...
— Pewnie zlękną z początku... moje małe, drogie! Otworzy oczka jak ta sarna w zdumieniu trwożliwym, kiedy sie jej
odkryje nieznane pole. A potem sie uraduje jak dziecko nieletnie. Jaka uciecha, jaka duma w jej oczkach rozbłyśnie,
że to jej Franek, nie kto inszy, na tę myśl natrafił. Wtedy jej powiem: Moja Hanuś, moje ty wszystko na świecie, ja my-
śląc o tym, o tej gminie, miałech i ciebie na myśli. O obojgu nas myślałech. Bo skoro przyjdzie do spólności, to wtedy
każdy, co będzie pracował, będzie miał udział swój we wszystkich plonach. I nam sie będzie dobrze działo, jak równie
i wszystkim inszym.
Zarzuci mi ręce na szyję i powie: "Toś mój, mój jeszcze bardziej, żeś i o mnie myślał..." — Jakżebych nie miał myśleć,
moje dziecko, przecieś ty moje, moje już na wieki. I tak rozmawiał z nią przez wyobraźnię i roztkliwiał się w sercu, jak-
by głaskał jej lnianozłote włosy. Tyle mu się nazbierało w tej samotności wywnętrzeń, że przepełniały się jak zatamo-
wane źródło; coraz częściej mówił głośno, ani się nie spostrzegał, jak się spowiadał drzewom, skałom i mrocznej pust-
ce koleby; pragnął jakiejś duszy człeczej, której by mógł opowiedzieć wszystkie radości, nadzieje, dumy, niepokoje.
Czuł wewnętrzną potrzebę objawienia ludziom swoich ciężących zamysłów i patrzeć, jakie wrażenie wywołają w du-
szach, czy je olśnią, pociągną urokiem szczęścia, czy też wzbudzą nieufność zwyczajną do tego, czego jeszcze doty-

64

background image

Orkan W roztokach

kalnie nie ma. Nie dla utwierdzenia siebie tego pragnął, bo wiarę miał w zwycięstwo dobra, a jedynie dobra pożądał w
swych dziełach, ale dla rozchwały ziemskiej, jaka sercu daje odpłatę za trudy, myśli żarzy i do nowych zapala wysił-
ków. Tym bardziej wyglądał tęskno obaczenia się z Hanusią, która miłującą duszą odczuje, czego nie pojmie, a
wszystko podziwem szczerym, z serca idącym, przywita. I co niedzielę po południu wychodził na wierchy i wypatrywał
z widnych miejsc otwartych, czy mu się nie zabieli jej postać kochana. Nieraz do późnej nocy zezmarudził, wałęsając
się po grzbiecie wyniosłej polany. Jednej niedzieli jak zwykle wyszedłszy na wierchy, obrał sobie widne miejsce od
strony Przysłopia, tak że mógł całą wieś w dole, wszystkie osiedla mieć na oku. Dumał se, że chociażby i Hanka nie
wyszła, to będzie miał sposobność oznaczyć oczyma cały plan, całą mapę swojej przyszłej gminy. I rozpoczął od razu
przezieranie pól. Najpierw też, nic dziwnego, stanął w osiedlu Sołtysów. Powietrze było czyste, bo jesień się już po-
czynała, wszystko się odkryło jaśniej, jakby się zbliżyło. Mógł widzieć z dala dobrze najmniejszą krzaczynę, nawet płot
niski przy ogrodzie na widok wystąpił, Franek zbaczył, jak niedawno stał kołojego płotu. A Hanusia była w sadzie...
— Gdzie ona też teraz? Nigdzie nikogo nie widać... Musi być w domu abo jeszcze nie przyszła z kościoła. Żeby ja tak
teraz zszedł na dół i spotkał ją kany niespodzianie...
Przerwał swoje zamierzenie, bo widział wychodzących z osiedla Sołtysowego ludzi. Było ich kilkoro razem, szli nie
drogą, jak się chadza, ale przez pola na przełaj, i zdążali, widać było, wprost ku osiedlu Cichańskich.
— Cóż by to za ludzie byli? — pytał się w zdziwieniu. I wpatrzył się z natężeniem, jakby chciał z tak daleka rozeznać
postaci. Ledwo po barwach zmiarkował, że jest trzech chłopów, jedna niewieścia postać między nimi. Przypuszczenie,
że to Hanka, zamieniło się pomału w pewność.
— Któż by inszy? Ona sie tak pomiędzy nimi bieli.
Szli pomału, stawali nawet czasem, jakby opatrywali idęcy ostatnie ścierniska.
— Ale wyraźnie, widać, opatrują grunt; i to Suhajów, bo po jego kawałkach przechodzą... Co by to było? — zaniepo-
koił się Franek. — Cóż Hanka między nimi ma do czynienia? Bo to pewnie polowi. Ale nie. W niedzielę przecie nikt nie
urzęduje.
I sam nie wiedział, co myśleć. Uradował się, że widzi Hankę w zdrowiu. Bo nie wątpił już, że to ona, tak mu serce
przekonywająco gadało. Ale i zły był, że sobie tak ślebodnie po polach spaceruje, jakby żadnego Franka na świecie
nie było. A on tu czeka Bóg wie odkąd i przez tyle niedziel... Trzeba ją za to ukarać — poddawał mu gniew zmieszany
z uradowaniem serca. Szarpnęła go chęć zejść na dół, tak mu się wydawało blisko. Ale namysł chwilowy odrzucił tę
myśl.
— Jakby jej tu uwagę zwrócić na się.
Dziesięć pomysłów nadleciało, ale wszystkie nieporadne. Wywiesić chustkę na smreku? Nie ujrzy. Przecie to daleko.
Z dołu jeszcze gorzej patrzeć. Zapalić ogień? Skądże będzie wiedziała, że on to pali? Kiedy wie, że nigdy przy niej nie
zakładał tu ogniska A pasterzy dość po wierchach... Trza innej rady. Wpadło mu na myśl, że nic lepiej, jak chyba za-
śpiewać. Ale tak głośno, żeby usłyszała. Ba! Po głosie nie pozna. A i śpiew pewnie do niej nie doleci. Chyba odzew, to
prędzej... Było to dawne pasterskie wołanie, mające właściwą sobie nutę przeciągłą, jak fale wiatru. Drzewiej, kiedy
pasterz jaki, stęskniony za widokiem pasterki, która była gdzieś w zapadłej uboczy z owcami chciał się z nią zejść, to
jej tylko tym hasłem dawał znać o sobie. A ona mu odpowiadała jak echo jękliwe i naprowadzała go na drogę, która ku
niej wiodła. Inaczej by się nie spotkali w tych bezmiernych lasach. Nieraz on stał na jednym wierchu, a ona na drugim
i nie mogli się nijak rozeznać z daleka: poznawali się po sposobie przeciągania głosu, bo każdy pasterz i każda pa-
sterka mieli swój własny sposób dokończania. Franek pewnym był, że Hanka musi znać jego odzew, bo musiała sły-
szeć nieraz, jak się odzywał w uboczy schodząc wieczorem do Huciska.
— Ino czy doleci do niej? Bo to przecie dal...
Poruszające się zwolna maleńkie postaci były już w połowie drogi między osiedlem Sołtysów a Cichańskich. Rakoczy
nie zwlekając nabrał oddechu w pierś, i jak mógł najpotężniej, ozwał się przeciągłym głosem: — Ou-ho-ho-ho-ho!
A skoro echa pocichły, dorzucił jakby ostatnie, ostro urwane: — Ho-hu!
To najrozgłośniej się odbiło o wszystkie ubocze i wpadło do roztoki jak skała puszczona z wierchu. Z niespokojnością
serca śledził oczyma wrażenia i spostrzegł po małej chwili, że postać biała, niewieścia, oddzieliła się od innych i szła
na powrót, z początku pomału, a potem coraz prędzej ku Suhajowej chałupie. Teraz z radosnym niepokojem patrzał,
rychło z tej chałupy wyjdzie. I rzeczywiście wyszła wnetki, podała się ku roztoce i szła wzdłuż drogi chodnikami wyraź-
nie ku wierchom. Serce mu zatrzepotało uciechą i szczęściem.
— Moje drogie, najdroższe! — szeptał, wpatrzony w białą postać, która skracała, widać, drogę przecinając pola. —
Pójdę naprzeciw! — zerwał się ochotnie.
I pomknął na dół ścieżyną wśród gąszcza, a potem już i ścieżki nie patrzał pod nogami, wpadł do wrębu i na prost
biegł po zdradliwych wertepach, byle prędzej ją ujrzeć i zdziwić niespodzianie. Pędził jak rogacz ku wodzie wśród wy-
sokich traw, wśród potrzasku łamanych pod stopami gałęzi i grzechotnego chrzęstu okwitłej gibrzyny. Jakież było jego
zdumienie, gdy spotkał Hankę już we wrębie, schodzącą, zdawało mu się, na dół. Przestraszona jego pędem i szu-
mem, jaki czynił, długo nie mogła słowa przepowiedzieć, gdy stając przed nią zawołał: — Hanuś! Skądżeś sie ty tu
wzięła? Toś nie ty teraz szła z dołu?
Hanusia trzymając się dłonią za piersi oddychła i szepnęła z wyrzutem: — O! takem cię sie zlękła...
I chwilę patrząc na się milczeli oboje. Franek jakiś zawód przewiewny uczuł w sercu, że to nie ona szła z dołu. Na-
przeciw tamtej bowiem biegł i trudno mu było teraz nagle wszystką radość ze spotkania obrócić ku niej. Ona zaś zwy-
ciężywszy lęk i pomieszanie patrzyła nań z przebiegłą w oczach upartością i gotowo oczekiwała, co powie.
— Pędziłech naprzeciw ciebie — zaczął — bo mi sie zdawało, że ty idziesz od chałup, ale widać, że mnie oczy zwię-
dły.
I powiedział jej, jak było z tym całym złudzeniem.
— Musiałaś słyszeć mój głos...
— Słyszałach i zganiałach zaraz owce, żeby wyjść ku tobie... — Toś z owcami?

65

background image

Orkan W roztokach

— Dy widzisz... Wyszły z ugorów do wrębu i trza było je zegnać na dół, żeby kto nie zajął. Chcieli pasterza posłać po
nie, ale ja sie sama wyrychliła na to, żeby cię widzieć...
— Jakaś ty dobra moja! — szepnął.
Uśmiechnęła się nieznacznie i poczęła się mu sprawiać, czemu tak długo nie była na wierchach. Gdy kończyła zaża-
leniem, już łzy jej w oczach stały.
— Nie dadzą mi iść nikany i zakazują ostro. Dopokąd jeszcze maliny były we wrębie, tom się mogła wycyganić...
— No, nie płaczże, moje dziecko.
Przygarnął ją ku sobie i siadając na trawniku posadził na kolanach. Wyrwała się, podbiegła do najbliższego pniaka,
wskoczyła nań i rozejrzała się z uwagą na wszystkie strony. Po czym wróciła i siadła obok Franka.
— Nie mam dużo czasu... — szepnęła.
— O, żebyś ty wiedziała, Hanuś, co ja przez ten czas przemyślał!
I począł jej opowiadać o zamiarach swoich. Mówił bezładnie, ciżbą słów, jakie się tłoczyły przynaglane gorącością i
zapałem serca. A Hanka skubła mech palcami, wyczekując, rychło skończy. Coraz niecierpliwiej targała mech i trawę
razem i roztwierała dłoń nerwowo, upuszczając je na ziemię. Wreszcie przerwała mu:
— A ubocz ścięta?
— Nie! — odrzekł szorstko, dotknięty przybaczeniem, które go samego gryzło. I zaraz dodał: — Ale to nic. Zetnie sie
jeszcze na czas. O tym nie myślę, bo jak widzisz, ważniejsza rzecz jest do myślenia. Cóż marna ubocz wobec tego?
Jak dzień chmurny, który już dochodzi, wobec jasnej i długiej przyszłości. O, żeby ja ci to umiał wszystko opowiedzieć!
— Opowiesz mi kiedy indziej — przerwała szybko. I umilając uśmiechem odmowę słuchania, przycisnęła się do niego
gorącym ciałem, które piekło i parzyło jak mech w lipcowym skwarze południa.
Począł drżeć mimo woli i dygotać cały. Świat mu ginął poza nią i zachodził mgłą. A ona, nachylona piersiami ku jego
piersiom, patrzała w jego oczy płomieniami ócz. Rozżarzał się pod jej spojrzeniem i począł płonąć jak smrek na suchu
podpalony. Przywarł wargami do jej ust rozwartych i zabaczył już do znaku o wszystkim.
— Bądź mój... tak strasznie — szeptała w uścisku — bo kto wie, kiedy znowu będziemy razem...
W oszołomieniu dziwnym powracał Franek do Huciska. Miał uczucie, jakby go ktoś, jakaś moc niezwykła uobracała w
wietrz-
nym kole na miękkiej pościeli i postawiła ha ziemi. Dziwnie słodkie marzenie napowietrznej jazdy i potem zawód nie-
wytłumaczony. Jak gdyby przebył błogi sen szaleństwa i zbudził się z pamięcią o nim. Pamięć ta za nim szła i zaskaki-
wała przed oczy, otrząsnąć się z niej nie mógł. Przypominał mimowolnie rokosze piekła czy raju, które jeszcze teraz,
choć już przeszły, dreszcz w nim zbudziły.
— A potem... Cóż to było? Aha! Ktoś zawołał: „Hanka!" i znowu głośniej: „Hanuś!" Zerwała się, powiadając: „Ujna
mnie wołają..." To ta ujna szła z dołu, kiedych myślał, że to ona. I tak o wszystkim myśląc i o niczym szedł w mroku,
bo już mrok był, prosto do Huciska. Kiedy stanął u progu swojego domostwa, jak płaszcz opadło z niego uroczne
omamienie, coś jakby mgła płanetnicza rozwiało się sprzed oczu. I poczuł niesmak ze siebie samego, jakiś wstyd wo-
bec myśli, które go przywitały w progu. Tyle tu nocy przedumał...
— Nie wiedzieć, co mną rządzi. Jakże ja mógł zaba-
czyć przy niej...
Ale myśląc to przyznawał, że mógł zabaczyć o wszyst-
kim.
— Kto wie, kiedy sie znowu ujrzymy...

W ciężkim niezadowoleniu usiadł i podał głowę zadu-
mie.
— Nie, nic jej nie powiem, skoro tak.. Aże sie wszystko
uwidoczni.

I począł snuć jak pająk przerwaną robotę. Chwile szły, coraz czarniej czyniło się dokoła, a on siedział pogrążony w
myślach, kąpiąc duszę w promieniach wschodu, który mu nad ziemią wymarzoną ognistym słońcem wstawał. I rano
tak się obudził, jak wieczór siadł. W pamięci pozostały mu odkrycia poczynione w planie gminy, z której marzeniem
zasnął. Te, jak dobre uśmiechy, przywitały go na dzień nowy i podnieciły do pracy. Z każdym dniem ubywało po kilka-
naście drzew z uboczy, z każdym dniem rósł jego plan chowany w myślach. Rakoczy dorzucał doń w bezładzie, co
nadeszło, pewny, że się całość stworzy z tych właśnie rozskoków.
— Podstawa główna to już jest, a potem — co kto woli? Niech se każdy gazduje,w chałupie swojej, jak mu sie żywnie
spodoba.
Rachując prace zauważył, że ludzi zbędzie od robót.
— Teraz każdy na swoim namocarzy sie, narobi, a i tak nijak biedy nie zratuje, choćby i wsze ręce do łokci poudzierał;
robota wlezie, nie znać jej i ramion wsze brak do roboty. Inaczej, gdy sie wspólnie popycha naprzód pracę; wtedy sie
toczy wartko jak wałek po równi i siły telo nie potrzeba, ostanie sporo rąk.
Co z nimi począć? Dumał i stąd nowe zamysły wstawały.
— Trza zaprowadzić kopalnie, założyć warsztaty. Juści jeden nie poradzi, ale cała gmina. Na młakach Potaczkowych
są pokłady gliny, można by cegielnię stworzyć. Kto na polu nierad robi, a do fabrycznych zajęć chętny, to sie go użyje.
I nikt nie będzie po próżnicy bożego chleba jadł. A każdy najdzie taką pracę, co go zadowoli. Kto ino ma jaki talent, to
go nie zakopie, ale wydobędzie na jaw na pożytek bliźnim. Weźmy kowala, krawca dzisiejszego; połowę czasu tracą
na obrabianie pola, jakie mają, bo któż je im obrobi, a resztę zbytecznych chwil od zajęć gospodarskich obracają do-
piero na rzemiosło. Ani tamtego, ani tego dobrze nie wykonują, ani stąd, ani stamtąd użytku dużego. I tak sie spycha i
kutwasi jak może najgorzej.
To znowu rozsnuwał dalej: — Każdy, jaką bądź pracą zatrudniony, czy rolną, czy fabryczną, czy wreszcie warsztato-
wą, ma swoją część w plonach wszelkich, jakżeby je sam uprawiał, i równy udział we wszystkim. Gmina łoży na na-
ukę zdatnych rzemieślników, którym ojcowie, jako i dziś, nie mogliby dać żadnej pomocy od siebie. Gmina posyła
zdolnych chłopców i do wyższych szkół. I wychowuje z latami: dla swoich fabryk techników, dla oświaty swej nauczy-
cieli, dla chorób dusz swoich księży i dla chorób ciał lekarzy — cały zastęp ludzi swoich, którzy znać będą przyczyny
niedoli i zła. Będą radzić, nauczać i leczyć zbawiennie, aże gmina ozdrowieje i na sercach już nie będzie nijakiego trą-
du.

66

background image

Orkan W roztokach

Zaszedłszy myślami w przyszłość, gdzie już słońce grzało i serce się topiło w gorącu radości, wracał znowu do po-
czątku,
do najbliższych zmian, i tak wędrował bez ustanku nieznużoną duszą.
— Pastwisko będzie spólne, rozumie sie, tośmy już oznaczyli na desce. Ale tego jeszcze nie, że dwoje, troje upasie
wszystko bydło z gminy. Reszta pasterzy niech sie zawie o młodszych braciach swoich, żeby nie wypadowali z koły-
sek na ziemię, nie rozbijali głów zawczasu, bo rozumu szkoda. I tak za mało go jest w jednym mózgu, a jak sie jesz-
cze wytrzęsie... Bóg nie doda i na nic wszelkie ofiary.
Rozweselony uciechą, że mu się wszystko tak składało bez trudu, pokpiwał w duchu z tej nieporadności, jaka się roz-
lega wokół i trapi naród klęską.
— Dyć ino chcieć, nic więcej, a wszystko sie rozpadnie. Cały ten spichlerz gminny, w którym myszy gazdują szukając
plewy jakiej, bo ziarn nie ma. O ludzie nieobaczni! Tyle doświadczeń za wami... I co to wszystko płaci, kie sie nie
chce.
Coraz większym zapałem rozpłomieniał duszę, gdy widział, że już końca dobiega myśleniem i że go już nieznane nie
dręczy pytaniami. W sercu uczuwał taką pewność lekką, jakżeby przeszedł gęstwie ciemną, nieznany jakiś bór i ujrzał
wreszcie spodziewaną długo, tęsknotą w tej wędrówce leśnej ukochaną — jasną polanę. A na niej szczęście już wy-
czekujące, patrzące słonecznymi oczyma przez drzewa naprzeciw idącego.
— Zło stopnieje w sercach ludzkich jak bury śnieg ku wieśnie. I zapanuje dobrotliwość w naturze człowieczej. Powia-
dają, że natura nie da sie odmienić. A Chrystus ją przeodmienił. Widać, że nie wieczna. Od tego czasu nie sto lat! Sło-
wo ostało słowem. Opowieści o raju chodzą i nic więcej. A tu na ziemi piekło sie przestrzeni... Od razu sie zagasi jak
sadze zatlone. Bo któż by dobrowolnie chciał pozostać złym, jak nie ma przyczyn ku temu? Człek nie będzie sie turbo-
wał, co dzieciom da jeść, co jutro i pojutrze, i dalej, nie będzie se łamał głowy, skąd wypłat wydobyć córkom, jak sy-
nów podzielić gruntem, którego nie staje, stąd i zajadłość na ludzi odejdzie go od razu. Jak płaszcz zmorą duszący
opadnie z niego złość i wstanie inszy. Ani sie sam nie pozna po niedługim czasie, jak sie w naturze swojej przeina-
czył. Nastanie spokój, do którego każdy, jak z czyśćca, z dzisiejszych dni wyciąga chude ręce. Ludzie dobrzy — spra-
wiedliwość — ponad wszystkim spokój. I to będzie prawdziwie chrześcijańska gmina.
Żył w niej myślami wszystek i prawie ciałem w niej przebywał, odczuwając przyjemność wyśnionego życia. I tak... W
niedzielę po sumie widział się w gromadnym kole, w przestronej gospodzie. Zebrali się tu wszyscy, aby spożyć obiad.
Nie brak i księdza i nauczyciela, do znaku jak za czasów Chrystusowych gmin. Po obiedzie przechodzą do bocznej
czytelni, aby okrzepić znowu ducha i umysł przyprószony tygodniową pracą. Po czym zabawa. Młodzież popisuje się,
czym umie: muzyką, śpiewem, zapasami, a starzy siedzą po ławach jako sędziowie uważni. Po czym ciekawe gawę-
dy, opowieści starych, a wreszcie wypoczynek pełen dobrych wspomnień. I znowu tydzień robotny, i znowu niedziela
biała i mieniąca się jak wstęga rozmaitość dni. A wszystkie jasne...
— Trza już raz zacząć! — porywał się, tęsknotą ku temu nowemu życiu pchany tym mocniej, że je widział tak bliskim i
tak wyraźnym, iż wolą, zdało mu się, można je było za dzień dosięgnąć. A tu ubocz więziła go jak łańcuch przykuwają-
cy. Szarpał się w sobie coraz to rozpaczniej. I nie widział nawet końca tej niewoli ciężkiej. Czy wieczność sama? —
dumał. — Co ja se poradzę?
A tu plan dojrzał i wołał o życie. Franek trawił się gorączką, to w niemoc popadał. A dni leciały w pośpiechu, jakby je
kto pędził. Wreszcie wpadł na myśl krzepiącą.
— Co mi z przechwały, że ja ją sam zetnę, kiedy sto razy ważniejsze czeka...
I postanowił przynająć dwóch chłopów, aby jeno prędzej skończyć i czas poświęcić gminie. Schodząc raz wcześnie z
góry, niedługo po zachodzie, nadszedł przy drodze Teklę komornicę składającą na powróz gałęzie z cetyną i chrust
uschnięty, drobny, zdatny do podpały. Przywitał ją wesoło:
— Jak sie to przytrafia, że zawdy wtedy was spotykam, kiedy mam interes we wsi. Wyręczycie mnie i teraz, moiście-
wy, drodzy...
— O cóż takiego idzie? — spytała prostując powoli plecy.
— Trza mi dwóch chłopów do ścinania. Nie wiedzielibyście o jakich?
— Wiem... — odrzekła z powolnym namysłem. — Chudomięt by sie zgodził i Bekać by z chęcią przystał, bo oni haw
już ni mają roboty, poprzątali, zebrali, co mieli na polu. A na zarobek każdy chciwy...
— To ich też upytajcie za mnie, moiściewy, bo musiał-
bych sam zejść na dół.
— No, nie turbujcie sie. Ja im ta już powiem. A jakże z
płacą?
— Jak będą chcieli. Abo za dzień, abo za sztuki wyłu-
pionego drzewa, co wolą.

— Juści, wy ich ta nie skrzywdzicie.
Schyliła się i poczęła składać dalej nazwłóczone za
odwieczerz gałęzie.
— Coż ta na dole słychać? — spytał Franek.

— Jak zawdy... Biedy kroćsetnej moc i tyle. A więcej to ta nic ciekawego bardzo. Zresztą... musieliście i wy słyszeć,
bo tu ludzie chodzą.
— O czym myślicie?
Popatrzała w jego oczy z uwagą chwilową i zastanowiła się w duchu nad czymś. A potem poszepnęła jakoby do sie-
bie:
— To wy, widać, nic nie wiecie, skoro tak.
W oczach jak i w głosie dostrzegł Franek jakieś w zatajeniu skryte, litosne pożałowanie. To go uderzyło przykro.
— Mówcie wyraźnie! — zawołał.
Przychyliła się jeszcze niżej, jakby zlękniona jego naremnością. Po chwili nie przerywając roboty poczęła: — Niejed-
nakie są serca na świecie, bo też i niejednacy ludzie, moiściewy. Toteż to największa bieda, że razem żyją.
Franek zastanowił się nad jej słowami. Przebierał je chwilę w myślach i zdumiał się niepomału, skąd powstały w tej
głowie biedaczej. Nie mógł zaś nie zauważyć, że były dokończeniem dłuższych przedumywań, kto wie gdzie i jak zro-
dzonych, przez jakie nieszczęścia. Myśl zawarta w jej słowach wydała mu się jak ptak o nieznanym upierzeniu, prze-

67

background image

Orkan W roztokach

latujący z nagła poprzed oczy. I jak nieraz praca pilna albo inszy nieczas nie pozwoli śledzić ptaka o dziwnym przy-
stroju, tak obecnie niepokój trącający serce przerwał Frankowi rozsnuwanie myśli.
— Do czegóż to mówicie? — spytał. Tekla jednak nie
od razu odpowiedziała.
— Ja wiem, do czego mówię. Wyście sto razy szczę-
śliwsi, żeście z daleka...

— Ja zaś nie powiem, żebych był szczęśliwym...
— Ale mnie sie tak widzi.

Poskładawszy gałęzie związała je powrozem i miała już ociepkę zawdziewać na plecy. Franek się przybliżył ku niej.
— Wy coś kryjecie przede mną — rzekł— ja tak uwazuję. Ale przecie możecie powiedzieć mi otwarcie, tym bardziej
jeśli by to mnie miało dotyczyć.
— Moiściewy, kochani! To trudno powiedzieć, jak sie nic z pobliska nie wie... A ludziom wiary dawać nie popłaca. Bo
ludzie pletą, co sami umyślą, prawda zaś zwykle poza płoty chadza. Kto by ją chciał od ludzi nabyć, to sie sparzy. Jak
i mnie nieraz sparzyło...
— Tu sie przecie obawiać nie potrzebujecie...
— Ja sie też nie boję o się. O was mi ino markotno, jakbyście se mieli przybierać do głowy to, co sie ludziom od wiatru
przyśnij e. I szkoda nawet, żech wam natraciła... Wierutne bajtki muszą być, nie więcej, bo jakby prawdy było choć na-
parstek, tobyście wy musieli pierwsi o tym wiedzieć. Widujecie się z Hanką...
— Widuję...
— Wiem, napotkałach ją kiedyś wracającą z wierchów. I cudno mi doprawdy... Nic wam nie wspominała?
— O czym miała wspominać, myślicie?
— Niby o Cichańskiego zabiegach...
Nie! — odrzekł szorstko, dotknięty przypomnieniem wolego łba, jak go nazywał zwyczajnie.
— Oj, ludzie, ludzie! — szepnęła z westchnieniem i schyliła się po ociepkę.
— Zaczkajeież — odsunął ją łagodnie Franek — odniesę wam na chwilę, choć ku, wodzie.
Spojrzała nań z wdzięcznością, a on gałęzie zarzucił na ramię i poszli razem na dół drogą ku rwącej roztoce. Skoro
dochodzili wody, Tekla przystanęła, gotowiąc się do odebrania ciężaru. Ale on jeszcze nie myślał się żegnać i szedł z
nią wzdłuż roztoki przez całą dolinę. Dopiero za wąwozem zdjął brzemię z ramienia powiadając: — Tu granica. Teraz
wam już oddam...
— O, niech wato Bóg zapłaci! Boście mnie skrzepili setnie. Przyklęknęła na ziemi i odebrawszy ociepkę wiązała końce
powroza pod szyję.
— To sie już o tych chłopów nie trapcie...
— No, moiściewy!
Stał przed nią wyczekując, aż powróz zawiąże, aby jej pomóc brzemię zadźwignąć na plecy i spodziewając się jesz-
cze usłyszeć co od niej. Bo go jej słowa poprzednie nie zadowoliły i nie uśpiły w nim niepokoju serca. Skoro milczała,
wprost zagadnął: — To mi nic nie powiecie do końca?
Czekała, widać, i ona na to zapytanie. Nie patrząc nań, z przymusem jakoby odrzekła: — Cóż wam powiem, moiście-
wy, kiedy ja sama jak ta owca zabłąkana w lesie. Nic sie pewnym nie wydaje, a domysły zwodzą. Ale skoro tak ko-
niecznie chcecie... Powiadają, że ta cosi u wójta sie stroi. Pono były namowiny...
— Kłamstwo! To nieprawda! — krzyknął.
— Ja wam też zaraz gadała, że to muszą być bajtki. Bo co by inszego było? Ludzie zawdy ludźmi...
I nie czekając dalszych pytań zebrała się wartko.
— Ostańcie z Bogiem — szepnęła.
Nie dosłyszał pożegnania. Stał w zadumaniu tępym nieruchomo i patrzał zasępiony przed się. A mrok go osnuwał
zwolna czarną pajęczyną.

7
Nie ma siły, powiadają, której by trzech nie zmogło. Toteż ubocz przelękła się, gdy białym rankiem wyszło ku niej
trzech chłopów do walki. A każdy dzierżył w dłoni piorun o błyszczącej stali, która na ostrzu niosła zgubę i niechybną
śmierć. Z trzaskiem padały harne smreki, waliły się niby maszty druzgotane burzą. Jedle zaś upadając wydawały jęk
przeciągły, który po ziemi dudnił jeszcze długo po ich rozgłośnym skonie. Ubocz odziana lasem poczęła się kurczyć i
zmniejszała się widocznie z dniem każdym. Płat lasu topniał jak płat szarego śniegu, który, przez wiatr nakryty ziemią,
uszedł oczom słońca, aż ono wszedłszy na wierch dojrzało go z góry i w gniewie swe ogniste groty nań wypuszcza.
Coraz więcej bielejących, odartych ze skóry drzew zaścielało zbocze. Widziało się patrzącemu, że to pobojowisko ja-
kieś smutne, gdzie trupy schną na słońcu niegrzebane i świecą gęsto odziobane przez wrony piszczele. Groza znisz-
czenia i śmierci szła od tego zbocza. A łoskot walki posunął się wyżej i zdawało się, jakby burza stała nad cmenta-
rzem. Raz po raz trzask u wierchu, jęk i grzmot przewlekły, piorun, zda się, rozszczepia chmurosiężne drzewa — a na
dole martwota zarośniętych zgliszcz, pniaki stoją omszałe jak dawne grobowce. Setnie dopomagali Rakoczemu Chu-
domięt i Bekac. Przez dzień razem tyle położyli drzew, co sam przez tydzień. Bo też trzem łatwiej było podzielić się ro-
botą, zastąpić sposobem siłę i nie dać się czasowi wyprzedzić. Dwóch podrzynało, a jeden podcinał i kliny bił, aby pile
nie było duszno przedzierać się rdzeniem. W minutach kładli drzewo; potem je łupili i obrabiali dokoła na gładko. Szło
tak sprawnie, jakżeby kto wiatr zaprzągł w maszynę i rozpędzoną roztokę dodał ku pomocy. Koniec już widać było;
przez drzewa, gdy się spojrzało do wierchu, przeświecało niebo. Te białe okna wskroś zieleni przerzedniałych drzew
patrzały w serce Rakoczego słońcem, jak jasne oczy wytchnienia. Bekać z Chudomiętem schadzali na noc do wsi;
chałupy ich bowiem były blisko, na kraju Przysłopia; chyba jak padła noc ciemna, że drogi nie uznać było, wtedy przy-
ostawali w kolebie i Franek ich gościł. Obiady jadali razem; najczęściej ziemniaki piekli, bo im to najporęczniej było i
najtaniej. Przy obiedzie też jedyne mieli za dzień chwile wypoczynku. Rakoczy swoim zwyczajem siadał na najbliż-
szym pniaku i zwieszał głowę oddając się medytacjom przeróżnym. Bekać zaś kucał nad watrą, co chwila wygarnował
z popiołu żarzące się węgle, rozbijał je na dłoni i kładł do małej fajczyny, która mu ciągle, nieustannie gasła; cierpliwo-

68

background image

Orkan W roztokach

ści się już nauczył przy niej i nie szacował sobie trudu, póki ognia stało. Chudomięt znowu legał na wznak opodal na
ziemi, zakładali dłonie splecione pod głowę i rozprostowywał plecy, na które narzekał.
— Mnie nic tak nie pomoże, jak ta ziemia święta... Dziwny i to ból doprawdy, ni mogę go pojąć. Jak sie zweźmie nie-
raz, to tak drze, jakżebyście szczeciami jeździli. A przy robocie to go nie czuć, kanysi sie straci. Dopiero jak człek ode-
tchnie, wtedy skądsi besteria psia sobacza wyjdzie. Co ja już nie używał na to! To ani... Co kto doradził, co ino apteki
mają. A wszystko na nic, tak jakżebyś za płot prał, bo nie inaczej. Jedna ziemia kochana, ta mnie trochę ratuje i krze-
pi. Jak sie tak urobię dużo a legnę se na gołej trawie, to mnie na chwilę opuści. Ale potem znowu wraca. Żebyś tak
miał czas wiecznie leżeć...
Przymykał oczy oddając się błogości spoczynku.
— Co ono w tej ziemi jest — myślał na głos — co tak człowieka ku sobie przyciąga. Wielu przed śmiercią kazuje się
na ziemię składać. Ono ta lżej na ziemi, ja sam po sobie czuję. Jakaś moc musi być w niej, co ma swój walor. Ssie
niemoc z człeka jak pijawka zmordowaną krew. Żeby mogła ten ból z pleców do znaku wyssać...
Bekać chwycił okazję, żeby opowiedzieć powieść o ziemnym duchu. On zawdy, gdy kto mówił, zdawał się nie słuchać,
zajęty nieustannym zapalaniem fajki, a w rzeczywistości słuchał i równocześnie jeszcze myślał, jaką by tu historię
przyczepić do gwary. Tym razem łatwo było dostosować.
— Powiadacie: ma swój walor... Juści że musi mieć. Ale wy nie dufajcie, że zrazu pomoże, bo to najgorszy z duchów
ten duch ziemny. On sie ino tak łasi, żeby was przycapnąć. Nie ujrzycie go nigdy, bo sie wam nie pokaże. Pod sam
wierch ziemi chodzi i czyha na człeka. Ale nie do każdego ma walor. Jakeście nie bierzmowani...
— Juści nie...
— To sie strzeżcie.
Co chwila zapalał fajkę przerywając gwarę.

— Miałech raz taki wypadek... Ale to już dawno było,
jeszcze za nieboszczyka księdza...
— O, to już setnie temu!

— Hej. Drużbowałech z Jantkiem z Brzegu na jednym weselu. Ten, wiecie, Chudy od Pociechy wtedy sie żenił. Wese-
le padło na takie zadymki, że mało kto i do kościoła szedł, bo zaspy były straszne, co nie rada. A tu nam wypadało lu-
dzi zganiać. Poszliśmy jeszcze od kościoła na Lubomierz, tameśmy cały dzień prawie zmitrężyli, nikt, nawet z bliskich
krewnych, nie dał sie uprosić, coby szedł z nami na wesele. Cóż było 'robić! Zebraliśmy sie oba, już pod wieczór, i
zdążyliśmy na prost przez przylaski, zapadając po pas i głębiej w zaspy. Jantka-ście znali, wiecie, że był chłop rosły i
mocny. Ja przy nim był jak mizera. Toteż szedł naprzód i torował drogę, i takeśmy sie dopchali do Równi. Wtedy tam
jeszcze las. stał, śniegu było mniej niż na otwartym polu. Widziało sie, że już łacwo dojdziemy do chałup. Dyć niedale-
ko było, bo ino ćwierć mili, a uszliśmy sporo więcej nie rachując zboczeń. Ale jak nieszczęście ma spotkać, to i przy
chałupie spotka. Noc nas przysiadła w lesie jak płaneta i oślepiła całkiem. Telo widno było, co od śniegu, że ino człek
o drzewo nosem nie zawadzał. Ale więcej sie na domysł szło, niż na pewność, bo sie pamięć straciła do znaku sprzed
oczu. Naraz mój Jan tek poczyna coś kwękać, o, i przyostaje za mną, spoczywa co chwila. Po czekuję go, widzę, że
mu cosi chybia. „Cóż ci to, Jantuś?" — pytam. — ,,Nic mi, nic..." — powiada i zbiera, sie, i chce iść naprzód, a nijak ni
może. Wzięłech go pod ramię i z wysiłkiem prowadzę, a ten mi leci przez ręce i leci. Zmordowałech sie przy nim, co
myślicie, przecie chłop jak drzewo. Nie porada go było nad ziemią dotrzymać. Tak sie ku tej ziemi ciągnął. Upadł
wreszcie na ręce i poczyna się gramolić jak po śliskim lodzie. Pomagam mu wstać, ale darmo, widzę, że nie wstanie.
Proszę go: „Jańtuś! Przecie też miej rozum... Któż widział tak sie dać osłabić?" Zaklinam na wszystko w świecie, ale
ten nie słyszy, ino sie ku tej ziemi prze i prze uparcie... „Jezus kochany! — myślę se. — Cóż ja tu z tobą bede robił?
Ani chałup poblisce, ani człeka..." I tak stoję bez rady przy nim, widzę, że chce sie jeszcze gratać, a tu już nie sposób.
Pomyka sie na raczku i walczy z czymś, i walczy, i nijakiej se ni może dać rady. A ja też nie widzę znikąd, jak mu i
czym dopomóc. Wziąć go na się? Nie uniesę. Czekać, aż pomrze? Cóż mu z tego...
— Ho! ho! moiściewy... — dziwił się Chudomięt, który tę historię już słyszał od niego. — I jakżeście poczęli?
— Rozum mi wtedy doradził, cobych po ludzi szedł. Juścić nie zwłócząc zabrałech sie wartko i poszedłech przez za-
spy i śniegi na domysł. Musicie wiedzieć, jakech szedł, skoro już po czepinąch było, kiedych sie zjawił na weselu.
Przelękli się mnie jak ducha jakiego, bo nie inaczej musiałech wyglądać. W rejkawach pełno lodu, jak mi potem powia-
dali, we włosach sople, a odzież cała śniegiem otulana. Telo zdołałech ze siebie wyjąkać, żeby szli wartko po Jantka, i
powiedziałech, kany ostał. Więcej nie baczę, co ze mną robiono, bom sie dopiero po miesiącu leżenia osatał.
— A cóż sie z Jantkiem stało?
— To sie stało, co sie miało stać. Nadeszli go koło pniaka, jeszcze ciepły był. A na ustach pełno pian, a w tym miej-
scu, kany leżał, śnieg tak staraszony, jakby sie tam co najmniej z pięciu chłopów biło. Niemałą widać walkę musiał
przebyć. Chcieli go jako ratować, zapalili parę ociepek słomy, co ze sobą przynieśli, grzali go, obracali, to znowu śnie-
giem tarli, ale na nic. Temu sie ino dziwowali, że nie stwierdnął. Tak stawy chodziły w nim, jak za życia. I na twarzy
miał rumieńce do samego grobu! Kto by nie wiedział, że umarł, to by nie uwierzył.
— Ho! ho! moiściewy, drodzy — dziwił się Chudomięt, a po chwili zapytał z wahaniem: — To myślicie, że się z „nim"
spotkał?
— Juści nie co inszego. Bo jak wam powiadam: „on" chodzi wiecznie ziemią, zaraz popod wierchem, jako ten kret
podziemny, ma swoje chodniki. Trafi kto, jaki nieszczęsny, na jego tor przypadkiem, to sie już musi z tym światem po-
żegnać. Potąd sie z nim pasuje, pokąd go nie zdławi. Tak, moiściewy...
— To źle. Nie wiedzieć, czego sie strzec...
— Strzeżcie sie ziemnego ducha.
— Ba, diabliż wiedzą, którędy on chadza...

— Ja wam też nie powiem nijak.
— Opieka Boska najpewniejsza...

Dźwignął się Chudomięt i tym osądkiem zamknął gwarę, bo się ruszali do ścinania. Franek, zazwyczaj rozmowny,
zmilknął jakoś i nie dał się długo wciągnąć do ich poobiednich gawęd. Zaczepiony pytaniem, rzucał słowo, częściej
kiwnięciem głowy odpowiadał. Dziwili się nie pomału, co go tak urzekło. I nieraz, idąc z góry na wieczór do chałup,
mówili między sobą:
— Już to nie ten Franek...
— Widywaliście go dawniej?

— Ba, dy nie raz, nie dwa...

69

background image

Orkan W roztokach

— Jak sie znalazł między ludźmi, to końca mowy nie
miał.
— Może i temu teraz taki smutny, że sie od ludzi od-
strychnął.
— Co by! To nie to. Jemu cosi chybia... Jakaś planeta
wisi nad nim i tak go osępia.
— Ale też człek z niego walny! Kto by wam drugi telo
płacił?
— Chyba jaki szlachcic może...
— Ba! Też dopiero szlachcic nierad płaci.

— Powiedzcie mi, moi drodzy, co ono go tu dognało,
że sie tak tej uboczy jął? I to sam jeden. Kiedy by on ją
skończył?
— Ha no, któż wie... Takiemu sie, moiściewy, i dziwić
ni ma co. Nigdy nie wiedzieć, co zamyśli.
— Ja to sie go, po prawdzie, i trochę pobawiam. Z tobą
gada, widzi ci sie, a kanysi daleko poza ciebie patrzy...
— Inakszą ma naturę i telo powiedzieć.
— Abo też ta płaneta...
— Któż wie...

Franek od czasu widzenia się z Teklą niemało przeżył zgryzot. Nie jedne by z tych utrapień na lata starczyły. Nie dziw,
że mu się i mówić nie chciało. Największą męką jego serca była wyobraźnia. Ta mu przed oczy nasuwała przeraźne
obrazy i włóczyła jego myśl po wszystkich piekłach. Nieraz go lęk przed życiem objął, nieraz strach opadł go jak ryś w
zamkniętej kniei. Nie było niepokoju, który by mu nie zastąpił patrząc zielonymi ślepiami w jego oczy. Widziało mu się,
że idzie wśród pieczar po jakiś zaklęty skarb, a dziwaczne potwory zastępują drogę, straszą i przerażają okropnością
serce. W tej piekielnej wędrówce niósł, ochylając zazdrośnie niby czarodziejską lampę — swój plan. I to go przed wąt-
pieniem strzegło. Po jakimś czasie ochłonął. Najcięższe minął bramy. Co przeszedł, było tylko snem, majaka złudną.
A życie przed nim otwarte. A czarodziejską lampę dzierży w dłoni...
— Niech ja ino ubocz zetnę... Niech stanę we wsi i opowiem... Wszystko sie naraz rozwidni!
Wiara, smutkiem przygasła, poczęła się na nowo żarzyć w jego sercu. Strzelały z niej promienie jak z onej jutrzenki,
która się po nocy ciemnej pojawi na widnokręgu. I rozjaśniała mu się dusza nadzieją dnia słonecznego.
— Kłamstwo wierutne... Czym ja sie nie trapię! Przecie by mnie pierwszemu powiedziała, jakby ją musili... Zresztą do-
wiem się naocznie wnet. Żeby ino skończyć...
To mu najwięcej dodało otuchy, że już widział koniec bliski tego utrapienia. I myślą już wybiegał naprzód, ostawiając
za sobą ubocz niedociętą, jako ten pielgrzym utrudzony, który, obaczywszy z dala kres swojej wędrówki, pragnącą
duszą przelatuje w mgnieniu resztą drogi i przeżywa już naprzód chwile wypoczynku nie patrząc, ile jeszcze padnie
przejść manowców.
— Jednego dnia staję we wsi, jakbych z wierchów spadł... Ludzi ogarnia zdziwienie, jednych radosne, drugich trwoż-
ne. Rozpytuję sie, co słychać. Mówią: tak a tak, u wójta sie tam cosi stroi... Zwyczajne bajtki. Nie słucham, rozumie
sie, ludzie sie jeszcze bardziej dziwią, że mnie to nic a nic nie trwoży. Idę prosto do urzędu, zastaję radę siedzącą na
ławach, Suhaja w pośrodku. Radzą o czymsi z powagą. Przerywani im bez namysłu i przedkładam plan... Nie mogą
od razu pojąć, ale coraz dalej poczyna im we łbach świtać — zrozumieli w końcu. Wszyscy sie na to godzą, z radością
przystają. I poczyna sie wesele, święto całego narodu. Hanusia z wielkiej uciechy ledwie mnie nie zdusi... Stary Suhaj
błogosławi... Wszystkie ujne płaczą...
Sam rozczulił się tym obrazem i przywodził go parokrotnie na myśl z nadzieją w sercu, że co się w myśli utrwali, to się
tym pewniej stanie jawą. Nagłą przemianę Suhaj a i radnych usprawiedliwiał przed rozumem swoim po prostu cudem,
który ich przemieni. Urok powszechnego szczęścia, wierzył, to grot, który w serca pada, to zorza złota, która wschodzi
oczom od roku niewidzącym słońca. Z wiarą budziła się w nim chęć rozchwały głośnej, ale ją tłumił wobec towarzy-
szów wiedząc, że dusze ich zapałom obce. Gdyby je oświecić lepiej, naprowadzić na myśl... Ku temu nadarzyła się
sposobność bliska. Jednego dnia nie przyszli do roboty aż koło południa. Znając ich obu jako nieleniwych zdziwił się
Franek i zapytał, co ich tak zbawiło. Bekać splunął czystą żółcią, a Chudomięt nieskwapliwie i jakby ze wstydem od-
rzekł:
— Wyjmowalimy cielę spod sekwestracje...
— Jak to?
— Ano tak: Przyszli i pojęli, trza było iść i wyjąć, chcę-
cy sie dochować krowy.

— I wyjęliście?
— Nie — odparł z ciężkim westchnieniem.
— A za cóż to?
— Za podatek.

— No i widzicie, jacyście wy nieopatrzni. Nie mogliście to powiedzieć zawczasu? Dałbych wam naprzód co
pieniędzy...
— Ho! moiściewy! Ani wyrachować, kielo jeszcze na to czeka. Trza dokupić ziarna, bo to, co sie zebrało, do siania sie
schowa. Ziemniaki trza zaochabiać, bo ich nie ma dużo; padnie potem do sadzenia — co począć, jak braknie? Trza
czym móc, pokiel sie da, oszukiwać czas. I mleko by sie przydało, a darmo. Wszystkiego na raz nie sprawi.
— To kiepsko, kiedy tak...
— Juści, że niedobrze. Dziś raniutko kumotr nadszedł, mielimy sie zabierać do łasa, a ci wchodzą. Popatrzeli po izbie
— ni ma nic do wzięcia. I byliby sie bez niczego pięknie ładnie zabrali, bo już na osiedle wyszli, kiedy na to szczęście
diabeł nadniósł kumoszkę sąsiadową i ta im poraiła, kany cielę stoi. W oborze nic nie było, bo żyd krowę, którą nam
przynajął, już na przedwieśniu z mlekiem zabrał, a to jedyne od niej cielę, to stało w komórce, przymykane zazwyczaj
na skobel, bo ja czuł, że oni ta już o nim myślą. No i nie omyliłech sie. Wzięli zwyczajnie i wywiedli, i teraz ich proś.
Kumotr sie haw za mną ujął, niech mu Bóg da długie lata, ale cóż z tego?
— To niepoczciwy naród — wtrącił Bekać, który się dotąd nie odzywał. — Idę za nimi i powiadam: „To tak Paniezus
uczył?" A ci z pięściami do mnie. Dy widzicie... — odkrył kapelusz i pokazał łeb otłuczony setnie. — To taka z nimi
gwara, moiściewy.
— Inszej rady nie ma, ino trza wykupić — rzekł Franek. Lecz Chudomięt innego był zdania.
— Co będę wykupował! Niech zjedzą. Ja choć-em taki biedak, to i tak bez tego cielęcia wyżyję, a rząd choć taki moż-
ny, niechże sie pokrzepi.
I wylał dużo słów kipiących złością, aż mu się w sercu uczyniło lżej. Franek w czasie obrabiania drzewa zwrócił się do
obydwóch.

70

background image

Orkan W roztokach

— Powiadacie: źle jest... Ja temu wcale nie przeczę. Ale któż. wam winien? Jak sie tak dalej będzie pchało, jak sie
dotąd pcha, to ani gadki, żeby było lepiej. Możecie kląć po cichu, cóż wam to pomoże? Teraz nie ma na podatek, a za
lat parę, myślicie, skąd będzie? Na opatrzność niebieską darmo sie opuszczać. Bo Pan Bóg na to człekowi dał rozum,
aby sam o sobie radził. Pomyślcie ino trochę. Tak źle, to trza inaczej gazdować. Sposób sie znajdzie, jak sie go po-
szuka. Przypuśćmy: jedziecie z sianem; wóz wam się obalił; mocy tyle nie ma w rękach, żeby go podźwignąć; wtedy
szukacie sposobu i musicie znaleźć.
— Kiedy to życie, moiściewy, cięższe od tego wozu...
— A i tak je dźwigacie na plecach.
— Co robić!
— Nie stękać pod nim, ino sie ratować, póki do ziemi nie przyciśnie. Życie, powiadacie, cięższe niż ze sianem wóz.
Chałupę można przenieść nie burtając dachu, jak sie sposobu zażyje. Ale człek naski to tak: rękami będzie myślał, za-
miast głową. To sie też jak wół narobi, ręce do łokci poudziera i to wszystko na skąpane.
— Dyć tak, bo nie inaczej. Ale kto na to poradzi?
— Człek ledwie rad, że żyje. Jeszcze by miał dumać!
— Skorośmy już o wozie zaczęli, to przypowiedzmy dalej. Widzieliście wy kiedy, żeby wóz woły uciągnęły, choćby ich
i dziesięć było, jak sie je tak pozaprzęga, że każdy w inną stronę ciągnie?
— Któż by znowu był głupi tak je pozaprzęgać!
— Ha, widzicie. Miarkujecie, że ani z miejsca nie ruszą. A w gminie przecie tak sie dzieje. Każdy w swoją stronę cią-
gnie i wszyscy od środka. Każdy o sobie ino myśli, nikt o wspólnym dobru. Przeto coraz ciężej ludziom, coraz to roz-
paczniej. A skąd może być jakie wspomożenie, kiedy jeden drugiemu gorzej niż wróg...
— Dyć niejak!
Miasto jakiego poratunku, jeden drugiego ciągnie w przepaść na oczywistą zatratę. A żeby się naród ocknął, uważył,
co robi, to by sie przeląkł sam siebie, swej lekkomyślności. Jeszcze by sie mógł zratować...
— Ja ta w to nie wierzę...
Franek uczuł bezsilność całą swej wymowy wobec tych paru słów. Chciał jednak wypowiedzieć wszystko, co zamie-
rzył.
— Jakby sie wszyscy wzięli w kupę, jakby zaczęli ciągnąć w jedną stronę, jakby sie wspólnie krzepili, to kto wie... Gro-
mada wielka siła! Uważcie, co by to za dobro było, jakby wszyscy ku jednemu szli — ku dobru wszystkich... Wtedy
człek by sie nie bał jutra, niczego na świecie, ino jednego Boga i sumienia. Na to Chudomięt: — Dyć by dobrze było...
Ale poradzicie to z ludźmi?
— Toteż trza iść i nawracać...
— Jak haw kumotr Bekac... Poszedł ich nawracać i wrócił z guzami na łbie.
Poczęli się śmiać gorzko, a Franek uczuł przykrość w sercu i zaprzestał gwary. Za chwilę Bekac, który miał czas roz-
glądać się dookoła zapalając nieustannie gasnącą fajczynę, pokazał ręką na bliską polanę i zawołał ze szczerym roz-
bawieniem:
— Patrzcie, on sie hań o nic nie trapi. Chodzi se całymi dniami jak jaki konwisarz...
— A piesek przed nim — dorzucił Chudomięt.
— Ba, dy bez pieska trudno se go pojąć.
— Któż to? — zapytał Franek.
— To nie wiecie? — zdziwił się mocno Bekać — stary Dyzma, ten ż Gronia, z Burkiem, niby swoją psiną...
— Aha, przypomina mi sie z dawna...
— No, to on taki sam dosiela, jaki był, nic sie nie odmienił. Będzie miał z osiemdziesiąt roków abo więcy, a nie znać
tego po nim. Latem przy bacy owczaruje jak za młodych czasów, a resztę roku to tak przemitręży, prześpi lub prze-
spaceruje, jak i dzisiejszego dnia.
— Co ono go tu przywiędło?
— A przyzwyczajenie, myślę. Zbaczyło mu sie, widać, jak se za owcami chodził i: „pódź, Dyzmo, do lasa!" pociągnęło
go i poszedł. Co będzie inszego robił? Kiedy nic nie umie. Bez owiec to on kiepski, jakoś mu wsze czegosi brak. Z
owcami nawykł, to go ino cieszy, jak sie lato poczyna rozrabiać.
— Z czego oni z tym psem żyją? — zagadnął Chudomięt.
— Ho! Oni se ta umieją radzić, nie bójcie sie. Ten pies dla niego, to duże zbawienie. Sprzedał go na przedwieśniu
księdzu z Mostownicy. Pies pobył u księdza parę czasów, wreszcie sie zabrał i przyszedł do Dyzmy. Ten nie czekając,
aż się ksiądz upomni, sprzedał go zaraz organiście za parę papierków. Pies znowu przyszedł. Mój Dyzma znowu
sprzedał go komuś inszemu. I tak go w krótkim czasie po kiela razy sprzedawał. Aż pies urósł w taką sumę, że sie
oba za ten pieniądz godnie wyprzednowkowali.
Frankowi zbaczyło się owo przykazanie, którego trudno było Cygana oduczyć.
— Tak, tak... „Siódme: żyj, jak możesz..." Jest w tym i rozgrzeszenie z win zawczasu... Jeden Cygan chciał iść prawdą
— i nie dali mu.
A Chudomięt z Bekacem śmiejąc się z Dyzmy i psa jego zapomnieli do znaku: jeden o guzach na łbie, drugi o cielę-
ciu. Jakby ich nic nie było spotkało. Czas umykał przeplatany robotą, gwarą, śmiechem. Bekać i Franka potrafił rozba-
wić zmyślając często wesołe powieści o swojej własnej biedzie. A miał czas opowiadać, gdyż teraz częściej z Chudo-
miętem przyostawali na noc w kolebie. Dni się króciły, za to noce były dłuższe. Naopowiadał się też dość o różnych
duchach, o strachach, o boginkach i o płanetnikach. A jeszcze by mu starczyło powieści na sto i jedną noc. Chudo-
mięt się i wydziwić nie mógł.
— Ho! ho! — powtarzał co chwila. — Skądeście wy też telo tego nazbierali do głowy?
— Od starych ludzi, najwięcej od stryka, który sie jeszcze pląta, choć mu już sto lat dochodzi. Abo i kto wie, może mu
już przeszło.

71

background image

Orkan W roztokach

Franek też rad słuchał gadek, choć je już i nieraz słyszał, czym ujął Bekaca bardziej, niż hojną gościną. Nie rozstawali
się teraz, robiąc i nocując razem, chyba gdy padło na jaką noc zajrzeć do chałupy, dowiedzieć się, co tam słychać, i
dostać żywności. Wtedy Franek pozostawał myślom na udrękę, a oni szli pod wieczór i wracali rankiem. Zwykle Fra-
nek przy witaniu pytał się ich o wieści z dołu, a ci zazwyczaj powiadali, że nic nie słychać ciekawego.
— Zresztą jak wiecie, siedzimy pod lasem. Nikto do nas ode wsi z dołu nie dochodzi; mógłby sie w poniedziałek naski
kościół spalić, a nie dowiedzielibyśmy sie o tym, aż w niedzielę.
Jednego razu przecie przynieśli nowinę.
— Widzielimy Diabła na swoje oczy! Nie wierzycie? Franek zmiarkował zaraz.
— Aha! Skądże on sie tam wziął?
— Szedł, jak powiadał, na kopanie... „Jak to? — pytamy sie go — to na pieniądzach siedzisz, a za zarobkami bę-
dziesz chodził?" Ale co byście się z nim dogadali! Roześmiał sie i poszedł.
— Spotkalimy też i Drozda... Musicie go pamiętać, jeszcze z dołu?
— Wiem — odrzekł ściekawiony — ten, co to ma chałupę przy wodzie...
— Ho! Już jej nie ma...
— Jak to? Co sie stało?
— Pamiętacie te ulewy, co to trzy dni trwały? Wtedy mu ją zabrała woda. Z kamieńca nie ostało ani śladu znaku.
— I cóż on biedny teraz robi?
— O je, to co i przedtem. Chodzi se wodą i łapie ryby kryjemo. Zwyczajnie: drózd... Edyć ten ma święte życie. Sam je-
den jest. Co mu trzeba? O nic sie nie zaturbuje.
— Gdzieście go naszli?
— Na roztoce, wiecie, koło tego jazu...
— Wiem, a nie mówiliście mu o mnie?
— Nic my sie dużo nie rozgadowali, bo raz, że czasu nie było — a po drugie, co z takim będziecie gadać?
Franek, doprasnąwszy chwili, umyślnie zeszedł ku roztoce, aby się z Drozdem obaczyć. Nie napotkał go jednak aż w
trzeci dzień, kiedy schodził z towarzyszami na noc ku kolebie. Bekać go pierwszy ujrzał.
— Widzicie wy? Drozd...
Franek się rozglądał wszędzie i nie mógł go dostrzec.
— Ku wodzie patrzcie, bo on inędy nie chadza.
Teraz dopiero Franek zauważył niedużego człeczynę, rzec by można: chłopca zachylonego za wystającą z brzegu
skałę, tak że go trudno było uznać, bo szary był jak ta skała i nieruchomo do niej przywarł. Na jego widok Frankowi
serce się rozełzawiło.
— Idźcież, moiściewy, naprzód — szepnął towarzyszom — nagotujcie wieczerzę, ja ta zaraz przyjdę.
I zbiegł ku wodzie, przedostał się na drugą stronę roztoki, za chwilę stał już nad wystającą z brzegu skałą.
— Czy sie nie mylę?...
Na dźwięk padłego z góry głosu Drozd się w przestrachu przyniżył, a potem podniósł z ciekawością głowę.
— To to wy? — zawołał z radością wielką i począł się od razu wyczołgiwać na brzeg.
Skoro się już wydostał, ujął ręce Franka i przyciskał je długo w milczeniu do piersi, jakby chciał wcisnąć w nie ze serca
wszystkie skargi i udręczenia swoje. Franek się też roztkliwił i zapobiegając, aby nie ranił powtórnie opowiadaniem
serca swego, rzekł ze współczuciem: — Wiem, co was spotkało... Opowiadali mi ludzie.
— Ludzie i tak nie wiedzą wszystkiego — szepnął puszczając jego dłonie. Po czym usiadł na brzegu za przykładem
Franka. Po niemałej chwili zaczął: — Ja sie wam nie skarżę. Ja sie jeszcze nikomu na świecie nie skarżył. Ale się już
przepełnia w sercu...
Oczy mu zaszły łzami. Odwrócił twarz, aby je ukryć. I znowu chwila przeszła.
— Nie chcę prorokować... Ale sie cosi musi stać na świecie za to, że mnie ten los tak prześladuje strasznie.
Zapatrzył się na wodę i rachował w myśli nie wiedząc, że głos powtarza za nim.
— Naprzód chudoba, potem dzieci, potem nieboszczka, potem chałupa, potem...
Osatał się i przerwał kończąc po niedużej chwili: — Tak sie mści i mści, nie wiedzieć za co... Roztoka bełkotała, to
cichnąc, to podnosząc w zadyszeniu pierś okrytą pianą, jak ten czas głuchy na wszystko, zamyślony w sobie i w swo-
jej drodze, której koniec za wiecznością ginie.
— Co, ja sie też naspodziewał: przyjdzie i mnie koniec... Padło nieszczęście, myślę: zabiere i mnie.. A tu sie nie i nie
porada nijak dowyzierać. Zabrało wszystko, a ja ostał. Sam jako ten kamień. Dyć najlichsze stworzenie ma sie do cze-
go przytulić... Ale już nie narzekam. Może kto za mnie szczęśliwszy...
Zwiesił głowę na piersi i zamilkł, zapatrzony w połyskujące u stóp fale. Franek też nie co inszego robił. Oba się tak po-
grążyli w zadumie i zapatrzeniu. Aż mrok zastępując oczom przebudził Franka pierwszego. Wstając rzekł: — Pójdzie-
cie ze mną...
Drozd w zdziwieniu widocznym podniósł ku niemu twarz.
— Kany?
— Niedaleko, za wodę, do mojej chałupy.
Widząc, że ten w niewiadomości za żart może wziąć jego zaproszenie, opowiedział mu krótko, jak się tu znalazł i jak
mieszka. Ale mimo to Drozd nie chciał iść za nim. I ciągnącemu wypraszał się mówiąc:
— Po co ja wam mam kłopot robić? Człek ta już wezwyczajony, to sie jak bądź wyśpi.
Ale Franek: „Musicie i musicie!" nalegał i prawie gwałtem zabrał go ze sobą.
Po drodze Drozd z wdzięczności, nie mogącej się niczym inszym objawić, jak tylko szczerością serca, począł się
Frankowi zwierzać z ostatnich swoich przejść. Mówił jednak obojętnie, jakby je już dawno przebył i nie on sam, ale
ktoś mało, mniej niż człek znaczący. Przy tym, swoim zwyczajem, rozglądał się wkoło i zdawał się uwagą swą zajmo-
wać wszystkim, najmniej tym, co mu się gada.

72

background image

Orkan W roztokach

— Ja by tu był nie przyszedł — prawił — ale tak... Na dole już nie porada było wybyć. Wszystko sie razem zawzięło
na jednego człeka i chcący żyć, trzeba sie było wyżej pomknąć. Dość, że żywiny mało tego lata, bo woda wytłukła, co
nie zdołała zabrać, to sie jeszcze na dopłatek i ludzie tacy naleźli, co im sie krzywda widzi, jakbyś dostał jakiego głóca
spod kamienia, choćbyś pół dnia i dłużej za nim hledał. Siedzę jednego rana i pozieram we wodę jak zwyczajnie, a ten
mnie łaps! niemiłosiernie za kark i powiada: „Heresztuję cię, boś pstrągi chytał." — „Idź — mówię mu — dej mi spo-
kój." A ten mi za to pokazuje blachę mosiężną na jakimś pasie. „Czy ja wiem, co to?" A ten powiada: „Prawo!" No i ga-
dajcież z nim... Dopiero musiałech przysiąc, żem od lata nie widział pstrąga na oczy, bo i święta prawda była, wtedy
mię popuścił. Na odchodnym powiada jeszcze: „Żebyś se pamiętał, że ci nie wolno nad wodą wystawać. Jak cię drugi
raz ujrzę, to zaheresztuję, choćbyś sto razy przysięgał." No, dy heresztuj — pomyślałech, ale potem mi przyszło do
głowy, że lepiej głupiemu ustąpić. Prawem sie przekazuje... No, dyć dobrze... Ja też miarkuję trochę, co to prawo. Ale
mi sie nijak nie chce wierzyć, żeby zaś takie prawo było. Zresztą, kto ta wie... Niczemu sie dziwować nie trza. Franek
przybaczył Jasia.
— Słusznie. Niczemu sie dziwować nie trza...
— Ja też z tego wszystkiego zabrałech sie w górę... Bo se myślę: Bógże wie, co sie może trafić. Przyheresztują... no
dyć dobrze... żeby to choć na śmierć sądzili od razu... Bo wam powiem — zniżył szeptem — że czasem to i śmierć
lepsza od życia. Ale jak do lochu wepchną, do jakiej ciemnicy... To już lepiej tak pomykać do jakiegoś czasu. A znowu
myślałech se: Lec na ziemi i czekać, aże śmierć nadejdzie, to też niedobry rozura. Może śmierć akurat obejść i oszu-
kać człeka. Juści trza żyć — myślę se — bo kto będzie za mnie?... I z tego dopierom tu przyszedł.
Przerwał, bo już stanęli u progu koleby. Bekać z Chudomiętem niechętnie i w zdziwieniu przyjęli wchodzącego bojaźli-
wie Drozda, ale widząc, że Franek go opieką darzy, poczęli się i oni słowom jego przyuśmiechać i raczyć go wiecze-
rzą, którą zgotowali.
Nazajutrz po śniadaniu, skoro się już do roboty trza było zabierać, zwrócił się Drozd do Franka z podziękowaniami.
Przy czym nieśmiało zagadnął: — Może bych sie wam na co przydał w lesie. Bo jeść, a nic nie robić...
— Ho! ho! ho! — rozśmiał się Franek. — My wam tu robotę damy. Nie jedną, ba sto robót, jeśli o to idzie. Będziecie
nam stroić obiad, gotować wieczerzę...
— Hej — przytwierdzili Bekac z Chudomiętem.
— Przez to nas dużo skrzepicie. Bo dni sie krócą, czasu bardzo mało. A tak sie nie będziemy odrywać od pracy. Hań
macie drwa, tu ziemniaki, tam mąkę, sól i co potrzeba.
— Czy ja to będę umiał wam dogodzić? — wymawiał się uradowany Drozd.
— Tym sie nie trapcie. My tu wszyscy niegrymaśni. Byle przez ogień przeszło, to już dobre.
Zabrali się do ścinania, on ostał w kolebie. I tak se wziął do serca to zadanie swoje, że już od rana myślał o obiedzie,
a od południa o wieczerzy. Mając tyle celów przed sobą naraz, poweselał i okrzepnął na siłach, ba, nawet odmłod-
niał.Komora Franka była dość zasobna, zresztą i ci dwaj dokładali, co który mógł i zdołał przywlec. Ale Drozd nie
opuszczał się na gotowiznę. Nauczony biedą swoją, zawdy się obzierał na potem i na dalej, bojąc się, że może brak-
nąć, i to na złym czasie. W chwilach wolnych, których miał dość, zachodził ku wodzie, szukał pod kamieniami pstrą-
gów, a jak tych nie mógł naleźć, to łowił na płytszej wodzie głóce i przynosił. Parło go też ku tętnu wieloletnie przy-
wyknienie, które naturze jego stało się potrzebą. Ryby umiał przyrządzać bez przypraw — nauczył go już od dawna
mus, pan wiele możny — toteż gdy miał sól i masło, i mąką ku temu, jedzący nie mogli się nadziwić, że takie dobre
rzeczy żyją w wodzie. Zachęcony pochwałami, Drozd się sadził i coraz wymyślniejsze gotował potrawy. Franek z za-
dowoleniem patrzał na jego rozochocenie. Bekać na nowo zaczął swoje opowieści, aby je mógł i Drozd usłyszeć, a
Chudomięt zmlaskując przy każdej wieczerzy powtarzał z rozradowaniem: — Teraz człek wie, że żyje!
Cóż dopiero, gdy Drozd za łaską opatrzności znalazł idąc ku wodzie przeszło pół zająca, którego lis w ucieczce nie
miał czasu zabrać, i gdy tę połowinę upiekł po swojemu, i z uśmiechem tajemniczym podał na wieczerzę! Były gody, o
jakich się Chudomiętowi w głodowych snach nie śniło. Drozd urósł nagle w czarodzieja, który z niczego, jakby na za-
klęcie, potrafi stworzyć różne cuda smaku. Odtąd Bekac z Chudomiętem darzyli Drozda przyjaźnią i obiecywali mu
dośmiertną pamięć. I tak się wiodło. Schodziły dni na robotach, wieczory na pogwarce i opowieściach Bekaca — bez
zamąceń. Franek mając zajętą myśl wciąż swoim planem, żył w kole towarzyszów jak snem upowity. Przez dzień w
robocie się pochłaniał cały, a wieczorem drętwiał na swoim gnatku zadumany i nieraz po trzy razy musieli wołać na
niego, nim się do wieczerzy podniósł. Zaś po wieczerzy siadywał na progu, zapatrzony gdzieś w ciemność, w maja-
czącą ubocz, albo kładł się na swój wyrek i z oczami otwartymi nieruchomo przeleżał nieraz do północy — nie wie-
dzieć: słuchał powieści Bekaca czy też o czym inszym myślał śnijąc tak na jawie. Już się u niego z tym ozwyczaili i
nikt go zagadywaniem nie napastnął, gdy sam nie począł gwary. Jednego dnia z wieczora — jeszcze widnawo było na
polu — Franek siedział na niskim gnatku, podparty, Bekac z Chudomiętem coć majstrowali przy nalepie, aby im wid-
niej było od ognia, a Drozd z jodłowym pogrzebaczem w dłoni kucharzował jak zwykle. Dopiero co wrócili z lasu. W te
razy zadudniła poza ścianą ziemia i do wnętrza wpadł Diabeł z okrzykiem radości: — Jest! Jest! Jest!
— Co takiego? — wszyscy się poporuszali.
Diabeł ujrzawszy tylu niespodzianie chłopów strwożył się i mimo woli cofnął się do progu. Przy tym prawicę, w której
dzierżył coś, szybko za siebie ukrył. Patrzyli nań pytająco, co go jeszcze więcej tropiło. Przyośmielił go Franek, który
powstając rzekł: — Pójdźcież dalej... czego się trwożycie? Przecie my tu sami swoi.
Wtedy przewalczył obawę, zaszedł koło ściany bokiem i zbliżył się do Rakoczego. A rzucając ostrożnie spojrzenia ku
pozostałym zachylił się przed ich oczyma za Franka i pokazał mu strzelbę, którą zza piec nieznacznie wysunął. Ciem-
no było, bo stali od ognia zwróceni, i Franek jej nie mógł dokładnie obejrzeć. Myślał, że nabył strzelbę i przyszedł się
pochwalić. A Diabeł patrząc to na niego, to na strzelbę, którą dzierżył w dłoniach, uśmiechał się jak dziecko, któremu
ktoś daruje zabawkę wyśnioną.
— Jakżeście ją nabyli? — półgłosem zapytał.
— Tsssy! — uciszał prędko pokazując oczyma siedzących przy nalepie.
Franek teraz pewnym był, że nabył strzelbę w celu kłusowania i boi się, aby go ktoś na karę nie zdał.

73

background image

Orkan W roztokach

— Nie bójcie się, ci was nie wydadzą...
— Ho! Ani bratu nie wierzę. We was mam ino ufność. Toteż wam jednemu powiem...
Przysunął się jeszcze bliżej i szeptem, urywanym przez niepokój i radość, mówił:
— Pamiętajcie, com wam o tej dolince opowiadał? jaka o niej opowieść, ba nie jedna, ale jedna z wielu?... Nie
wiecie?... Jest tam kłoda, pod tą kłodą strzelba, a od tej strzelby na sto kroków...
Głos mu wzruszeniem silnym osłabł, rozpłynął się w nadziei szczęścia. Teraz Franek zmiarkował wszystko. Diabeł wi-
dać znalazł jego strzelbę, którą on przypadkiem przy tej dolince schował, a zapominał zawdy, ile razy szedł tamtędy,
wziąć ją do koleby. Musiała dużo przyrdzewieć.
— Pokażcie no ją — szepnął. — Ta sama...
— Jak to? Toście wy ją znali?!
W oczach Diabła radością promieniejących zamigotał tajemny przestrach. Franka zdjęła ogromna litość nad nim. Nie
wiedział, co ma powiedzieć. — W każdym razie nie będę mu rozwiewał złudy — pomyślał — to jego jedyne szczę-
ście...
I omijając odpowiedź wyraźną rzekł z powagą na twarzy, a litością w sercu: — Los was obdarzył... I cóż myślicie po-
cząć?
Nie dosłyszał słów Diabła, bo ich wszyscy trzej pozostali przy ogniu poczęli razem wołać do wieczerzy. Diabeł się wy-
mawiał zrazu i chciał się wycofać za próg, ale go Franek ulegował tym, że mu strzelbę doradził schować pod swój wy-
rek tymczasem, zanim będzie wieczerzał i gościł. Sam mu ją zaniósł i wraził za deski, że jej tam żadne oko nie wyśle-
dzi. Podczas wieczerzy Diabeł znalazł sposobności tyle, że nachylając się do ucha Franka zwierzył mu się z drugiej
radości swojej. — Mam już kopaczkę! — szepnął — a po chwili: — Musiałech za nią trzy dni ludziom kopać.
Po wieczerzy długo jeszcze zesiedzieli w noc. Franek na gnatku wsparty, z początku brał udział w gwarze, potem się
pogrążył w myślach i zdrętwiał w zadumie. Drozd, skulony przy nalepie, dorzucał na ogień szczypy i przy migającym
świetle obierał ziemniaki. Bekać się koło niego plątał, wygarnywał z watry węgle, tłukł je na dłoni i wpychał do gasną-
cej nieustannie fajki, przy tym bez przerwy opowiadał historie różne; to o jednym wisielcu, który się sam odciął i nie
mógł do ziemi dolecieć, bo już był w piekle, to o strzygoniach, które drzewiej były, aże je jeden ociec święty uśpił, to
wreszcie, z powodu gościny Diabła, o zaklętych skarbach. Chudomięt, w kącie drzemiący, budził się co chwila i chcąc
zaznaczyć, że pilnie słucha powieści, powtarzał z zadziwieniem: Ho! ho! moiściewy..." A Diabeł siedząc na małym sto-
łeczku, z dala od światła i ludzi, zatopił się w szczęśliwości i uśmiechał się tak słodko, jakby już w zanadrzu miał
skarb, o którym marzył.

8
Jesień posuwając się roztokami w górę stanęła wreszcie w Hucisku. Tchnienie jej urokiem padło na całą dolinę. Naj-
pierw trawy leśne po wrębach poczęły tracić zieloność przybladłą i przybierać różne stroje, coraz to czerwieńsze. Z
daleka patrzeć, zdawało się, jak gdyby chusty olbrzymie, stu kolorami wyszywane, rozciągnął ktoś po zboczach; takim
bogactwem barw nieznanych kraśniały teraz wręby. Potem krzewy przyleśne, na które padł od traw odblask, poczęły
się rumieńcem krwawić i czerwieniały z dala purpurowymi płatkami. Wreszcie po wszystkich zboczach roztrącone
buki, gdzieniegdzie udające las rozgałęzieniem, poczęły żółknieć i rdzawić się liśćmi, przez co nadawały dolinie ubra-
nej jakiś wyraz przedśmiertny. Jedynie smreki i jedle nie zmieniły stroju. Tak samo czerniły się i zieleniły jak przedtem.
Ale ich mało znać było wśród bogato wzorzystych, zżółkłych i sczerwieniałych obrazów. Gdzieniegdzie tylko w skraju
wrębu czerniały smugami albo wyskakiwały z traw jak kępy ciemne; przestrzeńsze płaty z rzadka były widne. Jedyny
większy płat czarnego lasu, który okrywał całą ubocz stromą, już się minął tym latem. Kosmyk jeno ostał w górze, u
czoła wierchu. Franek z towarzyszami kończył już docinać. Z dnia na dzień spodziewał się ostatecznego docięcia. Po-
tem jeszcze spychanie drzew i po niewoli. Ze spychaniem, wierzył, łatwo pójdzie, bo ubocz bystra, sam sobie da radę.
Ino żeby już to ostatnie drzewo obalić! — myślał co dzień i rachował stojące. Rachowaniem trudno było przyspieszyć
robotę, toteż z dnia na dzień koniec się odwlekał. A tu się już pierwsze zwiastuny zimy ukazywały. Ludzie ze wsi przy-
chodzili i przyjeżdżali furami po cetynę. Dolina koło południa wypełniała się rozgwarem, turkotem kół i głośniejszymi
nad inne głosy klątwami. Widziało się Frankowi patrzącemu z góry, jak gdyby życie przepełniające się w niżach się-
gnęło jedną falą w zaciszne Hucisko, podobnie jak morze sięga w najskrytszą zatokę, gdy się przypływem wzniesie
jego pierś przestrzenna. Do tego życia tęsknił już gorąco. Wszystkimi myślami tam był, w dole, i płomieniste przeżywał
chwile w wyobraźni. Niespokojność serca tłumił nadzieją prędkiego obaczenia wsi, wiarą powodzenia najbliższego,
gdy ludziom objawi plan swój i zbawienie im poda, tym upewnieniem wreszcie, iż nie słyszał od nikogo potwierdzenia
bajki, jaką mu Tekla przyniosła. Znał ludzi trochę i wiedział, żeby nie omieszkali pożałować go w oczy, gdyby prawdy
było w tym choć na paznokieć. Spytywał się spotykanych na uboczy ludzi, co tam na dole słychać, czy nie zaszło co
nowego od czasu, jak wyszedł ze wsi; ale mu odpowiadano, że nic się nie odmieniło, ino biedy przyrosło trochę i tyle.
Ogółem byli to ludzie nędzą zbici w ziemię patrzący przy rozmowie, zahukani od świata, bojaźliwi; każde pytanie trwo-
żyło ich nasuwając obawę, czy nie ma w nim zdradyjakiej ukrytej. Toteż Franek po paru próbach rozmowy przesiał się
z nimi rozznajamiać, mijał ich pochwałą Boga lub życzeniem szczęścia. Aż raz spotkał chłopinę niedużego wzrostu,
który, jak mu się zdało, był mu znajomym kiedyś, ale nie mógł na razie zbaczyć, skąd. Wlókł on wysoką ociepkę cety-
ny z uboczy stromej na dół ku wozowi. Dojrzawszy Franka zatrzymał się i nie odpowiadając na powitanie rzekł: —
Wiecie? Jaś umarł...
Franek nie mógł pomiarkować od razu, o kim mówi, tym bardziej, że nie zdołał jeszcze na myśl przyjść, skąd pochodzi
ten człowiek, z jakiego osiedla.
— Który Jaś? — spytał z niejaką obawą.
— E, wiecie, ten Jaś Zatracony, bo sie tak pono nazywał, co tu u was za młodu sługował...
— Co powiadacie!
— No, dy prawdę powiadam, bo go już kiesi schowali. Franek się zadumał ciężko. Stanął mu przed oczyma taki sam,
jakiego znał od mała, osierocony, smutny, o pacholęcym wyglądzie...

74

background image

Orkan W roztokach

— Ociec mu niedawno pomarł. On sie też zadumał i... co będę żył? — powiada, zabrał sie i poszedł z tego świata. Ani
nic nie chorował — tak umarł. Nikt nie może zgadnąć, na co...
— Na przerośnięcie serca — szepnął Franek.
— Bywa to taka choroba?

— Bywa, rzadko, ale bywa.

— No, powiedzcie... Kto by sie spodział! O żabie w mózgu tom już słyszał i o robaku w nodze też. Ale o takiej...
Kręcił głową z podziwem i niedowierzaniem. Franek go pożegnał. Idąc w górę myślał wciąż o Jasiu. Przychodziło mu
na pamięć wszystko, co z nim przeżył; jak razem pasali z młodu, jak się lubili, choć on dużo był młodszym od Jasia,
jak mu ten ze smreczkowych wierchów fujarki wyrabiał, jak go uczył różnych śpiewek, jak przy ognisku zesiedzieli nie-
raz do późna w noc, jak się przy tym rozmarzali, gwarząc o przyszłości. „Ty będziesz panem — mówił Jaś — we wiel-
gim mieście będziesz mieszkał, a my oboje ze Zosią będziemy gospodarować na gruncie. Przyjedziesz do nas na
święta, to sie ucieszymy razem. A jak nie, to my do ciebie... Ale kto wie, kany ty będziesz, w jakim kraju, czyby my sie
dopytali..." „Co byście sie nie mieli dopytać!" — z radością upewniał i w końcu się schodzili oba w jednym zdaniu. Nic
ich nie rozdzielało, a łączyło mnóstwo jednakich upodobań, pragnień i zamysłów. Nareszcie rozdzieliło ich życie. On
do szkoły poszedł, a Jaś ostał; skoro wrócił, już Jasia w domu nie było. Nie wywróżył nieborak sobie ani jemu... Cała
budowa, którą stawiali we snach przy ognisku, zwaliła się za jednym podmuchem jak mały domek z patyczków.
— Jak sie to niemiłosiernie stało...
Nie chciał przypominać dalej, bo mu żal serce obejmował i gniew na swoich bliskich. Nawet cień matki swej musiałby
winić.
— Nie, lepiej nie wspominać. Wszystko już cieniem jest. Przeszło. Żyjącym może jeszcze nieraz ten cień na serce
padnie.
Myślał o siostrze. Przybaczył też spotkanie z Jasiem w sadzie i skargę jego, którą trudno z pamięci odegnać. Oj, słu-
gował ci ja, Zosiu... Tak się te słowa spoiły z melodią znaną, jak z ugorami smutek, szum z wodą lub jęk z jesiennym
wiatrem. Z melodią znajomą przychodziły na myśl, a ze słowami Jaś stawał na oczach.
— Dziwne... Już go nie ma... A zdaje mi sie, że jest... że sie jeszcze spotkamy...
Ze smętnych tych zamyśleń wyrwał go okrzyk:
— Ostatnie!
Chudoanięt z Bekacem obalili je. Jękło tak rozgłośnie, padając, jakby skon całej uboczy odezwał się w nim.
— Nareszcie!... — zawołał Franek. I uczuł taką ulgę w sercu, jak gdyby po długiej słocie mgła się podniosła naraz i
niebo się odkryło.
Dzień jeszcze Bekać z Chudomiętem zabawili u Franka. Odpoczywali siedząc i gwarząc swobodnie, jak zwykle po
ukończeniu długiej, ciężkiej pracy. Drozd się wysadził na ostatku na tak wspaniałą wieczerzę, że się jej najeść i na-
chwalić nie mogli do syta. Chudomiętowi tym bardziej żal było opuszczać Franka. Przymawiał się też parę razy, żeby
mógł ostać do spychania drzew, jakby trza było. Ale Franek, uradowany skończeniem najgłówniejszego, już się nie
trapił o insze. Wypłacił obu towarzyszów pracy i podziękował im za pomoc. Po ich odejściu Drozd posmutniał. Sie-
dział długo na gnatku ze zwieszoną głową. W, końcu westchnąwszy ciężko podniósł się i zaszedł przed oczy Franka.
— To ja wam już niepotrzebny...
— Nie bajcież. Kanyżbyście szli? Tak samo wasz dom, jak i mój. Co jest, to zjemy i mnie będzie milej z wami, a potem
jak sie będę miał zabierać na dół, to wam ostawię pieniędzy na żywność na tymczasem, dopokąd we wsi nie urządzę
tak, cobyście sie i wy tam mogli zmieścić...
Drozd się począł wypraszać nieśmiało od tylu na raz dobrodziejstw, wreszcie ze łzami w oczach przystał, obiecując do
śmierci wdzięczność i za grobem.
— Zaraz mie do was cosi ciągło, jakech was ino zaznał — mówił.
I uradowany w sercu legł na ławie, poskurczał się, aby jak najmniej miejsca zająć, i nakrył głowę starym płaszczem,
aby móc lepiej rozmyślać nad przypadłościami życia. Na nalepie jarzyła się niewygasła watra. Franek opodal siedząc
zapatrzył się w te dobłyskujące iskry, a głowę podał myślom serca, płomieniącym mózg.
— Zmieszczą sie wszyscy... I ten wodny ptak osierocony, i ten pustelnik leśny, i ci samotnicy wieczni, których nędza
ukochała wyjątkowo stale; ci pokaleczeni w sercach i duszach bogatych, których niemiłosierne życie stłukło i odrzuciło
na bok, podobnie jak mętna rzeka wezbrana powodzią otłuka pnie, zabrane w drodze, po kamienistych dnach i samo-
rodziach, a potem je, stłuczone, wynosi na falach, wyrzuca na spokojny brzeg i ostawia na piasku; życie płynie dalej
mętną rzeką, a oni patrzą na nie z brzegu, jakby już raz śmierć przeszli; toteż im i śmierć niedziwna; rozpacznie jed-
nak smutny musi być ten drugi żywot...
Wszystkich tych, dumał, wiatrem usypianych, ogrzeje ziemskim szczęściem i nawróci do życia. A życie to będzie ja-
sne, bez krzywd i nieprawości, jak ta polana na wierchu, gdzie swoboda wyleguje się w słońcu południa. Widzi swą
gminę wykąpaną w jasności białego światła... Od czasu powstania swego zwyraźniała mu w oczach, każdy załom się
odkrył, każdy rys stał się widocznym do znaku tak, jak żeby ptakiem uniósł się nad Przysłop, kołował nad nim w po-
wietrzu i z góry przepatrywał wszystko najdokładniej. Wiosna, lato i jesień zeszły się w tym słonecznym dniu i zharmo-
nizowały się przedziwnie. Widzi... Od białej szkoły rozsypują się paciorki różnobarwne — dzieci. Wyszły, widać, po na-
uce i toczą się, jedne pomalej, drugie prędzej, ku oddalonym i bliskim osiedlom. W osiedlach czystość taka, jak na łą-
kach; każdym oknem wyziera uśmiechnięte szczęście. Sady się kwiecą, czerwienią i osłaniają domy, niby roztoczone
skrzydła wielkie o grających tęczami piórach. Wzdłuż dróg po obu stronach wije się zieloność drzewna, barwią się rzę-
dy zasadzonych przez dziatwę jabłoni, snują się aż za widnokrąg wstęgi śliw siwiejących przejrzałym owocem.
Ogromne płaty zbóż srebrzą się i złocą w słońcu. Otacza je zieloność o przeróżnym stroju. Na jednym łanie z krają wi-
dać długi rząd kosiarzy: chylą się równo, ochotnie i połyskują kosami. Opodal taki sam długi rząd młodych żniwiarek;
co która garść odrzuci, to się uśmiechnie życiu i zawiedzie jakąś pieśń zapamiętaną z niedawno minionych czasów.
Hanusia im przoduje... Ocknął się z tego półsnu i uczuł, że płomień mu do serca doszedł. Gorzało całym pragnieniem,
całą wezbraną tęsknotą — za szczęściem. Za szczęściem swoim i ludzi... Przyszło spychanie. Od samego świtu do
nocy późnej dolina jęczała głucho, trzęsła się od nieustającego huku i łomotu. Kto by zza góry słuchał, mógłby myśleć,

75

background image

Orkan W roztokach

że dwa wojska zacięte zeszły się w Hucisku i toczą walkę bez upamiętania, a z równą prawie mocą; dudnienie idzie
ziemią, turkot nie ustaje; noc tylko dzieli walczących i na tę chwilę zapada cisza, a po niej wstaje łoskot z większą siłą;
i tak dzień po dniu mógłby mijać w trwodze, mieszkającemu za górą człekowi. W Hucisku samym echa się ze sobą
biły, gdyż od wielu naraz zboczów odskakiwały wraz i zderzały się czołami w roztoce. Przez to nie wiedzieć było, skąd
się huk wyrywa. Przyjeżdżający po cetynę musieli dawać baczność wszędy, bo ich uszy zwodziły co chwila. Widzieli
ubocz przed sobą, po której drzewa śmigały, ale huk słyszeli zewsząd, niekiedy z całkiem przeciwnej strony. Toteż nie
nabliżali się zbytnio ku żadnemu zboczu, a już z daleka trzymali się od stóp uboczy zaścielonej drzewem. Woleli mniej
cetyny i ścieli uzgarnować, a być na dole z wołmi w bezpieczeństwie, nie narażając lekkomyślnie siebie i bydląt na
przypadek. Chociaż Franek, w obawie, aby się ktoś z przyjezdnych bliżej nie zaplątał, za każdym zepchnięciem drze-
wa wołał przeciągle na cały głos: — Wa-ruj!
I powtarzał wołanie coraz to rozgłośniej, dopóki drzewo nie wpadło w roztokę. Dzień za dniem dudniała ziemia, huk
się rozlegał i szedł łoskot po całej dolinie. I z niedużymi przestankami słychać było: — Wa-ruj!
Już połowę zaścielonej drzewami uboczy odkrył Franek, połowę drzewa zepchnął do roztoki. Teraz trudniej było pusz-
czać, bo drzewa nie leciały wprost na dół ku drodze, ale się w biegu skręcały na prawo i wydostając się za przechyle-
nie wpadały w przylaski boczne, niokiedy, w debrze i w wodę. Franek się złościł i wszelakich sposobów zażywał, aby
je nakierować tak, coby na drogę spadały. Udawało mu się to w większej części i przy ogromnym natężeniu sił, ale się
trafiały drzewa, zwłaszcze hrube jedle, które nijak nie chciały lecieć tam, gdzie on je popchnął, ba obierały drogę swo-
im własnym ciężarem i pędem. Raz nad wieczorem ostawił najhrubszą z jedli, nie mając już sił po całodziennym znu-
ieniu mocarzyć się z nią, tym bardziej, że była dużo na bok wychylona.
— Wyjdę świtaniem, to ja cię tu sproszczę.
I wyszedł, jak rzekł, świtaniem nazajutrz i zabrał się od razu do wykręcania tej jedli. Folgi na pniakach pozakładał i
dźwigał drągiem od cieńszego końca próbując, czy się nie da w ten spo

sób naprościć. Ale po chwili widział, że to na

nic. Więc ujął jedną z dużych folg, założył końcem pod drzewo i oparłszy ją o pniak począł wyważać. Napierał z całych
sił do ziemi, z ogromnym natężeniem, mniemając, że się drzewo, jak często, odtoczy po podłożonych gnatkach i na-
prości. Tymczasem drzewo oślizgłe — ruszyło... Franek ledwie miał czas odskoczyć i obaczył, jak mignęło jeno za
przechyleniem dudniąc i hucząc rozgłośnie. Pomyślał w tym momencie, że tam nikogo nie ma; jeszcze za wczas... Ale
przyzwyczajeniem popchnięty, wrzasnął z gorączką: — Wa-ruj!
Echo nie dobiegło jeszcze przeciwległych zboczów, kiedy usłyszał z dołu krzyk przeraźny, krótki... Wzdrygnął się w
sercu i popędził co sił w kierunku drzewa. Powietrzem prawie zleciał po uboczy, minął jeden przylasek, wpadł w drugi
— i tu dostrzegł z dala drzewo, zaryte końcem w ziemię. Z błyskiem nadziei, że się nic nie stało, dobiegł bliżej — i te-
raz dopiero zmartwiał przerażeniem.
Pod drzewem w dolince wąskiej leżał człek, w którym Franek od razu poznał Diabła. Rzucił się ku niemu patrzeć, czy
się nie da jeszcze zratować, ale obaczył wnet, że już po skutku. Drzewo zwyczajnie przeszło po nim i zgniotło pierś do
znaku. Leżał na poprzek, twarzą do góry zwrócony; w twarzy zsiniałej widać było strach i śmiech po społu; oczy wy-
skakiwały z orbit przerażając.
Odwrócił się też Franek, nie mogąc znieść tego wyrazu, i postrzegł obok ziemię wyrytą niedawno, przy niej kopaczkę
porzuconą.
— Dokopałeś się... — szepnął.
Postał jeszcze chwilę, postał i odszedł na dół po ludzi. Upłynęło dni parę. Franek zepchnął wszystko drzewo i oczeki-
wał odbiorcy, któremu miał oddać je i otrzymać resztę należności. W wyczekiwaniu łaził po dolinie nie wiedząc, co z
czasem począć. Od dnia wypadku w dolince jakiś męczący rozstrój owładnął nim. Nie mógł w kolebie usiedzieć. Wolał
snuć się i łazić ponad wodę. Przypatrywał się Drozdowi, który za rybami hledał, chciał czym bądź myśli zająć, aby go
nie opadały. Wierzył, że jak się stąd wyrwie, to wszystko smutne ostawi za sobą. Idąc w górę koło wody doszedł do
miejsca, gdzie się dwie roztoki łączą. Na prawo piętrzyły się kupy zwalonego drzewa, naprzeciw wstawała ubocz, któ-
rą ogołocił. Przybaczył sobie jej zieloność, która go przywitała spokojem, gdy tu przyszedł. I ten spokój, którego sam w
tym kącie szukał, sam z tej doliny wypędził. Chcąc uciec myślom przykrym posunął się dalej. Naraz uderzył go obraz,
który napływem żalu ścisnął jego serce. Oto przed nim na wzniesieniu, u stóp wstającego zbocza, leżała złamana cał-
kiem, biała płacząca brzoza. Drzewo i po niej przeszło. Nie ochronił jej, choć przyrzekł. Zsmutniały usiadł na najbliż-
szym pniu i długo, długo siedział nieruchomie, jak gdyby myślom czynił spowiedź z grzechów, które popełnił w tej ubo-
czy. Wreszcie westchnąwszy ciężko, podniósł głowę — i ujrzał Cyrka przed sobą. Stał milcząc równie, kto wie już jak
długo, i patrzał zielonymi oczyma na niego z cichym, bolesnym wyrzutem.

9
Nareszcie nadszedł dzień, długo przez Franka wyzierany. W niedzielę późnym ranem pożegnał się z Huciskiem. Kie-
dy już minął wąwóz zamykający kotlinę i wydostał się na otwartą przed oczyma przestrzeń, wtedy ciążące duszy nie-
pokoje opadły zeń niby płaszcz zmoknięty na deszczu. Stało mu się lżej na sercu i dużo swobodniej. Tam za nim po-
zostały wszystkie utrapienia — przed nim wstawały uśmiechy darzące nadzieją, jakimi go witało zbliżające się roz-
gwarem życie. Miał wrażenie, jak gdyby po długiej i uciążliwej słocie wyszedł z domu i obaczył przeświecające błęki-
tem od zachodu niebo, które zwiastuje pogodę. Nie baczył, że podobne wrażenie miał na wstępie do tej doliny, gdy tu
szedł spokoju szukać uciekając od widoku ludzi. Teraz cieszył się w sercu na wspomnienie, że ich obaczy niezadługo,
i w tęsknocie zrodzonej z długiego osamotnienia, myślą pozdrawiał wyłaniające się z pamięci znajome ludzkie twarze.
Wszystkie dobrocią, uśmiechami patrzały ku niemu. I zdało mu się, że czekają nań z takim utęskieniem, z jakim on ku
nim dąży. Widzi poczciwą twarz Gnieckiego, jak się przyjaźnie doń uśmiecha. „Powiem ci, Franuś, że ty masz rozum
niegłupi..." Wyraźnie słyszy głos jego cichawy. A za nim widzi inszych z rodowego stanu, jak się życzliwie słowom
przyśmiechują. Myśli o nich wdzięcznym sercem: Dobrzy z kościami ludziska. Nawet w obliczu Suhaja nie widać tej
zawziętości, którą jakoby przez sen przypomina z dawna, lecz dobrotliwość z niej przeziera i zaduma tkliwa, jaka zwy-
czajnie smętniła mu oczy, gdy się rozgwarzył z rówieśnymi o minionych czasach. Wychyla się niby ze mgły i twarz sio-

76

background image

Orkan W roztokach

stry, Zośki. Zwraca ku niemu załzawione oczy i zdaje się przez nie mówić: „Takeś już o nas do znaku zahaczył?" Sło-
wa te idą za nim, wracają uparcie, a za każdym ich powrotem zjawiają się inne oczy, pełne łez i rozżalenia. Widzi
mnóstwo tych oczu patrzących wyrzutem, które mu litość z serca piją, a zarazem czuje jakby nie popełnioną przez się
winę, o którą go oskarża łzami ten milczący sąd. I rozpoznaje pomału twarze komorników, którym kiedyś u kościoła
przysięgał obronę. Wnet jednak wszystkie te zjawy naoczne zasłania obłok, który leci, kształtnieje i rozwija się w po-
stać smukłą, białą, w której Franek ze zdziwieniem poznaje Hanusię. Bieży ku niemu, wyciąga ramiona i oczami roz-
świeconymi do płomienia wita... „Och, co ja cię sie naczekała!..." Dzień był pogodny. Ani chmurki na błękitnym niebie.
I cisza, że się zdawało: myśli mówią... Franek nie spieszył się i umyślnie tak późno wyszedł z Huciska, aby prawie
zajść do kościoła na sumę, gdy się już naród wszystek pozgromadza. Idąc pomału chodnikami rozkładał sobie w my-
ślach czas pozostały do wieczora i rozmieszczał w nim, jak zwykle, zamiary najbliższe. Zajdzie do kościoła, zobaczy
się z Hanusią, opowie jej o wszystkim, co go tam w lesie trapiło, i z uśmiechem tajemniczym nadmieni jej o niespo-
dziance, jaką ludziom w umyśle swoim chowa. Po sumie pójdą razem do domu jej ojca, któremu szczegółowo wyłoży
swój plan. Stary Sołtys zwoła radę, może jeszcze dziś... I wszystko się od razu w jeden dzień rozjaśni. Wieść będzie
leciała po wsi jak radosny dzwon. Kto nie uwierzy, przyjdzie — cała wieś może się zgruchnie i będzie rada trwała trzy
dni i trzy noce. A potem ludzie z weselem powrócą do swoich domów. Wyobraźnia rozpalała jego myśl gorączką, led-
wie się zdołał przemóc, by nie myśleć już o tym, co będzie. Lękał się wprost bliskości tego, o czym marzył, co mu się
już jawą rzeczywistą zdawało istnieć przed oczami. W takich razach ucieczką dla rozmarzonych myśli jego była mu
Hanusia, którą widział swojemu sercu tak bliską i tak istocie swojej nieodstępną, iż nie mógł siebie nijak bez niej po-
jąć.
— Tak się spoiła ze mną, jak ta jedla z bukiem, i tak rośniemy razem oplecieni. Ani nas wiater nie rozerwie, ani burza
nie rozczepi, chyba śmierć podetnie które... a i to jeszcze nie rozłąka, bo możemy paść razem — na wieki. I cóż nas
zdoła rozdzielić? Jak nas to mądrze splotło przeznaczenie! Jedla, gdyby sama rosła, byłaby lękliwą, każdemu wiatru
kłoniłaby wierch, a przy mnie czuje bezpieczną ochronę i przytula się z wiarą, że jej nie dam złamać. Rośniemy razem
prosto w niebo. Ja przy niej rosnę w moc.
Rozpostarł ramiona swe jak buk konary, mocujący się z naremnym wiatrem, albo jak orzeł skrzydła, próbujący, czy
wytrzymają zamierzony lot.
— Ciężka przeprawa będzie, ale brzeg jasny już widać. Niech jeno wszyscy zobaczą na oczy... Najpierw Hanusi po-
każę. A gdy sie zdumieje w sercu i zapyta: "Toś ty wymyślił?", powiem jej: „To my razem wymyślili..." I tłumacząc za-
dziwionej, będę jej powiadał o połączeniu naszym, o miłości, jakiej ludzie nie pojmują. „Co by ja począł sam? Byłbych
jak cień onego smutku, który sie włóczy po ugorach. Przy tobie serce moje, rozżarzone szczęściem, pragnie wszyst-
kim ludziom świecić i stąd sie rodzą myśli, które darzą... Przy tobie dusza moja, opętana władztwem, pragnie coraz
większej władzy i stąd sie rodzi moc, która zdobywa... Uważ, czyś nie współdziałała ze mną?..." I tak jej będę mówił,
aż zrozumie, że ja i ona — to jedno.
Z coraz większą tkliwością zwracał się marzeniem ku niej.
— Moje najdroższe! Moje skarby! Moje najmojejsze! Co sie to musiało nawyzierać, natęsknić... Pewnie oczka wilgotne
jak ranne kwiatki od płakania... Czy też przeczuwa, że idę? Pewnie teraz w kościele, bo gdzieżby inędy? Widzę, jak
klęczy przy ławce z boku przed ołtarzem, głowę nisko pochyliła, udaje, że czyta z książki, a myśli jej lecą, lecą... „Co
też ta robi mój Franek?" I tęsknota ją taka przejmuje, że często wzdycha głęboko, a ludzie klęczący obok myślą, że
się tak gorąco modli. Już ja znam swoje kochanie, przecie my razem na odpust chodzili...
I mimo woli uśmiechnął się na przypomnienie tych myszy w Janiołowej stodole na boisku. Ani się opatrzył, choć po-
mału szedł, jak się ujrzał w samym środku wsi pośród osiedli, na drodze prowadzącej wprost ku kościołowi. Ludzi nija-
kich nie spotykał, poszli już na sumę. A kto został, to się modlił w chałupie na książce albo pacierze z pamięci szeptał
nie umiejąc czytać, albo i spał w jakim kącie na jakimś barłogu rad, że w niedzielę może odespać tydzień zmitrężony.
Cisza była niewzruszona. Świętowało wszystko. Jesień zamierającym uśmiechem patrzała od pól. Po białych, pustych
ścierniskach snuło się, jak omamienie, niknące w oczach babie lato, pobłyskiwało do słońca nitkami, czasem zasre-
brzyło się całym polem przędzy rozetkanej misternie na ścierni lub zalśniło niby woda stojąca na młakach. Słońce
przetaczało się nisko ponad wierchy, świeciło jasno, a nie grzało, zdawało się taflą lodu, w której odbija się pełnym
światłem ukryte kędyś rzeczywiste słońce Coraz częściej spotykane domy koło drogi zasłaniały oczom Franka ziemię i
pół nieba. Znalazł się wreszcie u kościoła. Nie zatrzymywał się w rynku ani przy sklepach kramarskich, bo widział z
pustki, jaka była wszędzie, że już ludzie dawno poprzechodzili na sumę. Przyspieszył kroku, minął furtkę i przepchał
się przez ciżbę stojących we drzwiach pod dzwonnicę. Posuwał się pomału dalej wśród natłoku, aż wydostał się pod
chór, skąd widok miał na całe wnętrze. Kazanie właśnie było. Ksiądz kazał o tych, co to w łakomstwie nienasyconym
sąsiadom swoim szkody wyrządzają, po ich koniczynach pasą, po nocach cudze ziemniaki grzebią i znoszą do swoich
dołów, spólnikom główki kapusty co najpiękniejsze wykradają, z kościelnego lasu cetynę i mech wysmykują, przez co
dwa grzechy popełniają, bo i świętokradztwo, sami uczciwie na się nie pracują, bogatszym mienia lepszego zazdrosz-
czą i zgoła nie szanują własności niczyjej, choćby to było kościelne dobro, nie ludzkie... Franek tymczasem rozglądał
się po ludziach szukając znajomych twarzy, bo się już dużo natęsknił za nimi. Przez podobieństwo położenia przyba-
czył sobie odpust w Ludźmierzu, jak on tam szukał Hanusi, i teraz ponad głowy stojących przed sobą patrzał ku kazal-
nicy przed ołtarz, w nadziei, że może głowę jej zobaczy z dala. Może tknięta przeczuciem w serce poczuje, że Franek
stoi pod chórem, i obejrzy się... Ale na próżno śledził, nie mógł jej odnaleźć. Kazanie dobiegało końca. Poznać można
było po tym, że ksiądz o piekle, w którym diabli smołą zalewać będą gardła nienasycone za życia, począł mówić; a
wiadomo było wszystkim, iż po strasznych obrazach piekła pokaże jeszcze przebłysk nieba, jako ten promień słońca
spadający z wysokiego okna, i zakończy: „...Wtedy dostaniecie się do królestwa niebieskiego, czego wam i sobie ży-
czę. Amen." Nie mylono się. Kiedy ksiądz powiedział „amen", zachwiał się cały kościół podobnie jak staw, który stał w
ciszy nieruchomo, naraz uderzony wichrem wstrząsnął się i długi czas chwieje się powierzchnią, nim się nareszcie
uspokoi. Ksiądz otworzywszy książkę przewrócił w niej parę kartek i przechylony począł czytać wyraźnym, powolnym

77

background image

Orkan W roztokach

głosem, aby ludzie wobec niespokoju mogli dobrze słyszeć. Mimo to słowa traciły się w ciżbie i pod chórem stojący
nie wszystko mogli rozumieć. Nagle stała się większa cisza. Franek drgnął. — Co to?
— Michał Cichański, syn Józefa i Reginy z Chybów, z Anną Sołtys-Suhajówną, córką...
— To nieprawda! — chciał krzyknąć, ale tylko szept mu wyszedł z ust.
— ...urodzeni i zamieszkali w Przysłopiu... Zapowiedź pierwsza... Kto by wiedział o jakiej przeszkodzie...
Franek jeszcze nie mógł wyrozumieć. Jak to? Kto by wiedział o jakiej przeszkodzie... Patrzał wielkimi oczami po lu-
dziach, jakby szukał odpowiedzi, i zewsząd widział oczy zwracające się ku niemu — to żałujące, litościwe, to śmiejące
się, szyderskie... Teraz dopiero zrozumiał. Serce poczęło mu tłuc o piersi tak, że chwiało nim... Cały kościół wraz z
ludźmi począł drgać, trząść się i wirować kołem. I pogasły mu w oczach naraz wszystkie światła. Na oka mgnienie za-
tracił przytomność, szum jeno słyszał dziwny wkoło siebie, po czym war, obłęd rodzący, buchnął mu do głowy i gniew
okrutny począł rozsadzać mu piersi. Sto myśli na raz, sto zamiarów targnęło nim całym.
— Rzucić się przez wszystkich ludzi, zwlec księdza z
ambony i trząść nim, by odwołał...
— Znaleźć w ciżbie Michała i sprać go na miazgę...

— Wypaść w pole i całemu światu obwieścić, że Han-
ka jego...
— Gdyby sie kto sprzeciwiał — zabić...
— Cały świat wyzwać do walki!

Ale równocześnie z tymi zamiarami wołał głos stłumionego rozumu i siłą go wstrzymywał w miejscu.
— Cóż ksiądz winien? Cóż winien ten woli łeb, Cichański? Cóż z tego, że świat się dowie? Z kimże będziesz
wojował? Z wiatrem?
I opadła go tępa, głucha złość niemocy, serce przysiadła skała ciężka, że ledwo dyszał.
Z głębi serca przywalonego ciężarem dobywał się żal kłujący ostrymi nożami, rozchodził się męczarnią po ciele i ogar-
nywał bólem całą duszę: okrutny żal do Hanki...
— Jakże ona mogła przystać? Jak mogła dać się nakłonić? Jak mogła, jak mogła!...
To znowu gniew i oburzenie na Suhaja tamowały żal cisnący się już do ócz łzami kolącymi.
— A może on ją zmusił, zniewolił przemocą? Może ją katował strasznie i musiała się pozornie zgodzić, nie mogąc dłu-
żej znieść bólu i męki... Co ona tam teraz musi cierpieć w sercu! Jakie udręczenia straszne!... O, żeby ja cię teraz do-
padł! Odpłaciłbych ci za nią, kacie! Słowami bych cię zabił naprzód, nim bych jeszcze dłoń podniósł...
Oburzenie, klątwami wyrzucane, cichło, a żal do Hanki znowu się przywracał i rósł gorzkimi przypływami serca.
— Jak mogła jednak tak sie dać przymusić? Choćby ją i niewolili — to cóż, to mogła uciec! Wiedziała przecie, kany
Franek mieszka. I nawet mu ani słówkiem o swojej biedzie nie doniesła! Przecie jej chyba nie więzi w domu... Gdyby
tam był wiedział o tym, ostawiłby wszystko i przybiegłby jej na obronę albo zabrałby ją z sobą nie pytając sie nikogo o
przyzwolenie. Niechżeby wtedy Suhaj wściekłość swoją żenił z przysłopskim wiatrem, niechby mu na tym weselu dia-
bli tańcowali, a drużbował stary gróbarz, niechby sie działo, co chciało!
I tak różnymi uczuciami chwiany stał pośród ludzi nie widząc nikogo, nie czując chwilami nawet siebie. To żal, to
gniew, to oburzenie miotały nim na przemiany i nieczuliły zmysły, a w duszy jego rozbolałej tworzyły piekło prawdziwe.
Stał jak człowiek przygłuszony ciężkim uderzeniem — i jak z dalekiej bardzo dali słyszał organy, dzwonki, śpiewy, nie
umiejąc zgoła pojąć, skąd ich głos się bierze. Chwilami nawet zatracał czuwanie, zdawało mu się, że go jakiś sen nie-
dobry trapi, podobny tym, jakie nieraz w gorączce go opadały. Tamte się przecie kończyły i ten się musi skończyć.
Czyżby to miało być prawdą? Począł w rozumie mieszać się i wątpić w to, czy naprawdę słyszał, czy mu się jeno zda-
wało, począł nie wierzyć w rzeczywistość otoczenia, w te głosy tak dziwne, obco, niezwyczajnie brzmiące. Pracował
w myślach pamięcią i starał się poznać, gdzie jest w obecnej chwili w tym śnie... I obaczył się w nieznanym lesie po-
śród ciemnej gęstwi; a wiatr szumi po gałęziach, wodospady gdzieś huczą, a z polanki się donosi turlikanie owiec...
wyraźnie słychać dzwonki... I huk się przybliża... a szum dokoła rośnie, jęczy jak chór potępionych... w uszach świdra-
mi wierci... Ocknął się.
— Przecie to kościół...
Nad głową huczały mu organy, naród dookoła jęczał, od ołtarza, od świateł przedzierał się głos dzwonków.
— Suma stoi... — pomyślał — kazanie już było...
Na nowo wieść bolesna zadzwoniła mu w uszach i znowu straszna męka oplotła jego duszę. Jakby się znalazł w głod-
nym wężowisku... Każde zbaczone słowo zapowiedzi jadem trującym kąsało go w serce. A do tego przyłączył się
wstyd płomieniami palący, gdy sobie uświadomił, że stoi wśród ludzi, którzy musieli równie zapowiedzi słyszeć. Te
oczy zewsząd zwrócone ku niemu już samym przypomnieniem parzyły jego mózg.
Nie śmiał głowy obrócić, aby nie napotkać tych szyderstwem patrzących, uśmiechniętych ócz. Przezdało mu się, że
stoi wśród wrogów, którzy go otaczali nienawistną ciżbą i szydzą zeń niemiłosiernie. Za co? — pytał się w sercu, bo
nie mógł zrozumieć. ,,Za to — podszepnął mu głos jakiś nieznany — żeś jest od nich o głowę wyższy.. " I Franka jesz-
cze większy wstyd ogarnął, nieśmiałość trwożna, jakiej nigdy nie czuł. Począł się kurczyć w sobie i maleć przed ludź-
mi, aż zmalał tak, iż się sam rozpoznać nie mógł. Przezdało mu się, że jest Jasiem stojącym w kościele, kiedy Zośce
wołają z Jędrkiem zapowiedzi... I taki go żal serdeczny nad sobą mizernym objął, iż ledwo ostatkiem woli powstrzymał
się od płaczu. Organy dudniły w chórze, naród wszystek śpiewał, kościół drewniany trząsł się od nabrzmiałych gło-
sów. Franek powoli zaczął przychodzić do siebie. Odróżniał się już wyraźnie od Jasia i nawet przybaczył sobie, że
Jaś na cmentarzu leży. On zaś, Franek Rakoczy, opuścił rano Hucisko, przyszedł do wsi z nowiną i...
Jakby słońce strzeliło na ołtarz, cały kościół rozwidnił mu się naraz w oczach. Stanął mu w myślach plan odkryty gmi-
ny...
Wszystko mu naraz pojaśniało w oczach, wszystko poczęło inne wdziewać barwy. Nawet i zapowiedzi, które go tyle
strapiły, wydały mu się teraz czymś tak marnym, że ani chwili myślą postawać przy nich nie warto. Przecie to wszyst-
ko nic wobec nowiny, jaką ludziom w myślach swoich niesie. Niech jeno powie — a wszystko się jak cudem odmieni.
— Nie dziwota, nie wiedziano nic, co sie z nim dzieje. Mogli ludzie różnie myśleć... Ale że Hanka!... No, odpłacze za
to. Choć może nic nie winna... Zresztą czym sie po próżnicy trapić? Pierwsze zapowiedzi, nie ślub... Mógł ktoten księ-

78

background image

Orkan W roztokach

dzu zapłacić, kazał wołać i wołali... Gdy sie dowiedzą — wszystko ku jego dobru sie zwróci. Nawet Suhaj, choć tak
twardy, musi zmięknąć w sercu...
I począł śmielej patrzeć po kościele.
Widział, że ludzie nie zajmują nim swojej uwagi, lecz każde chwali Boga, jak zdoła i może, to śpiewem z całego gar-
dła, to przebieraniem pacierzy, to wreszczcie snem sprawiedliwym (według słów Pisma, iż kto śpi, nie grzeszy myślą,
mową i uczynkiem), przeto tym wyżej dźwigał głowę oswobodzoną z utrapień i zwolna nabierał w serce pewności
krzepiącej, jaką daje samotność wśród tłumnej gromady i zamiar czynów bliskich a dalekich. Postanowienie już miał:
Zaraz po sumie, nie szukając Hanki, pójdzie do wójta i tam radzie nowinę ogłosi. Potem na wszystko czas będzie...
Zatopił się w myślach nad tym, jakim najprostrzym sposobem mógłby wyłożyć plan swój ludziom, aby łatwo zrozumie-
li, a potem, z jaką pomocą weźmie się do wprowadzenia w czyn zamiarów ciężkich. I ze zdziwieniem spostrzegł teraz,
że najwięcej nadziei pokłada w Suhaju, w jego do gminy przywiązaniu, w jego rozumie roztropnym, wreszcie w jego
doświadczeniu a i w powadze niezwykłej, jakiej zażywa u przysłopskich ludzi. To go trochę zmieszało, tym bardziej,
że w sercu chował ciężki gniew do niego, jako do ojca Hanki. I nie mógł się z tym pogodzić, że do Suhaja ma pójść te-
raz z uraczeniem serca, a nie z oburzeniem głośnym, jakie mu się cisnęło na usta przed wszystką mową zamierzaną.
Przecie pomału zmógł się i złagodził swoje wewnętrzne krzyki i protesty, bo wobec szczęścia ludzi wychylającego się
twarzą słoneczną spoza chmur teraźniejszości, wydały mu się swoje strapienia marnymi. Jakżeby mógł, z powodu
swojej do kogoś niechęci, pomijać pomoc najpewniejszą, skoro o ludzkie dobro idzie? Dumał też i tak w rozwadze: —
Suhaj, zawzięty w swoich własnych sprawach, o dobro gminy pewnie dba i leży mu ono na sercu, bo przecie ludzie
przez tyle lat oduczyliby sie go szanować, gdyby inaczej było, a że o rodach myśli więcej, to tu nie przeszkadza, bo tu
i rodom nie stanie sie krzywda, każdemu będzie lepiej niż obecnie i on sie może dużo przyczynić do dzieła...
Podobnymi słowami myślał i rozważał, czując się w tej ciżbie ludzkiej przy huku organów, jak w lesie przy szumie
wietrznym.
Tymczasem chwile zbiegły, suma się skończyła. Ludzie poczęli opuszczać kościół pomału. Franek miał wyjść za inny-
mi, ale se uważył, że byłoby to za wcześnie. Nim się rada niespieszliwa u wójta zgromadzi, to jeszcze zejdzie spory
kawał czasu. A miałby się z ludźmi witać postawać po drodze, to już lepiej tu poczekać. Nie miał chęci do rozgwary,
tym bardziej po takim wstydzie, jaki go spotkał w kościele. Żałowaliby go pewnie, a on by się ciskał — i po cóż lu-
dziom czynić widowisko, a sobie nową udrękę? Tak sobie to tłumaczył nie chcąc się przed sobą przyznać, że go bli-
skość wyjawienia planu po cichu w sercu trwoży. Czuł wyraźnie, gdy miał wyjść za ludźmi, jak go coś wstrzymało z
lekka i szepnęło mu słów parę, które niepokój śpiący w nim zbudziły. Zapragnął jeszcze choć godzinę urwać i czasu
tego użyć godnie na umocnienie serca swego i utrwalenie wiary. I usunął się ludziom wychodzącym postanawiając
zatrzymać się, dopóki go drugie postanowienie z kościoła nie wypchnie. Pragnął jeszcze raz wszystko dokładnie prze-
myśleć, aby wyjść przygotowanym i mocnym w zamiarze. Jednak uwagę jego rozpraszały śpiewy, które mu się wwier-
tywały w pamięć mimo woli, tak iż począł sam bezwiednie brać współudział w nich i przenosić się do czasów, kiedy z
nieboszczką matką chłopięciem do kościoła chadzał. Teraz w kościele było jakoś swojsko. Po „Anioł Pański" organy
ucichły; gazdowie osiwiali siedzący w ławkach pod chórem poczęli śpiewać hrubymi głosami na swoją znaną, staro-
świecką nutę, niewiasty za każdą zwrotką cienko im odpowiadały. Zbaczył się Frankowi adwent i te wieczory w chału-
pie, kiedy rodzice z czeladzią śpiewowali godzinki na pamięć. Przeniósł się myślą do tych czasów i kościół teraz zda-
wał mu się izbą, a ci ludzie sąsiadami, którzy się poschodzili na wspólne pacierze. I tak, chcąc nie chcąc, odśpiewał z
nimi Koronkę, Różaniec i Litanię do Pana Jezusa i pewnie byłby nieszpór przebył, gdyby nie organy, które go hukiem
uderzyły w głowę i zatrwożyły przypomnieniem, że już czas opuścić kościół. Chwilę jeszcze stał, zgarnował w serce
moc krzepiącą, wreszcie oddawszy pokłony ołtarzom zawrócił ku drzwiom, pod dzwonnicę. Przechodził prędko i nie
widział ócz, pozierających za nim rozmaicie, to ciekawością, że tak długo ostawał w kościele, to zgorszeniem katolic-
kim, że nieszpór opuszcza. Na rynku nie spotkał człeka, bo kto do domu lub do kościoła nie poszedł, to w ratuszu albo
w innej szynkowni przebywał, krzepiąc się darem boskim w załzawieniu serca. Nie spotkał też. nikogo i na dalszej dro-
dze, czemu był rad niemało, bo miał teraz straszną wolę być sam. Idęcy myślał nad sposobem, jakim przywita Suhaja
i radnych, a następnie, jak, od czego przemową rozpocznie, by ich uwagę od razu zniewolić.
— Potem już sam plan ich zajmie. Najgorzej z początku. Kto wie, w jakich są ku mnie usposobieniach...
O tym poprzód nie myślał ani trochę. Teraz go to zaniepokoiło. Tak dawno ich nie widział. Myśli jego przerwał krzyk i
klątwy wylatujące z bliskiego osiedla. Ze słów ku drodze doleciałych dowiedział się, że chłopiec jednego z gazdów zła-
mał szczep w sadzie drugiego, ten go sprał — i o to piekło. Zwykła, sto razy znana historia. Frankowi jednak nie była
teraz tym, czym dawniej: nie dającym się zmienić, smutnym obyczajem.
— Za rok będzie inaczej! — pomyślał z radością — bo drzewa będą wszystkich i każdego. Przeto każdy będzie je
ochraniał.
Ta uwaga po drodze wprowadziła go w plan cały pożytków, jakie widział niedaleko w obmyślanej gminie. I na nowo
już po setny raz przechodził myślą swoje darzące dobrem, ukochane dzieło.
— Nareszcie sie uwidoczni...
Myśl, że jest tak bliskim celu, płomieniem go obiegała. Gorączka go pchała naprzód — szedł wartko i coraz prędzej.
Na nic dokoła nie zwracał uwagi, był całą bacznością w sobie i u wójta. Już tam wyobraźnią bawił, już mówił, już się
zapalał i znowu na powrót w siebie po tym myślowym wyczerpaniu wracał. Gdy dochodził do sołtysowego osiedla,
serce poczęło mu tłuc się niespokojnie w piersiach — na moment owładnęło nim zwątpienie nagłe — i zwolnił nieco
kroku. Dziwna przy tym bojaźń powiała zimnym dreszczem po jego strwożonym sercu. Cała nadzieja jego w tym od-
kryciu... Ostatnia deska tonącego szczęścia... Co będzie, jak się nie uda? Ale gwałtem, siłą zmógł się i nie dając my-
ślom czasu do zastanowienia przeszedł prędko osiedle, wpadł prawie przez próg do sieni i szarpnął drzwi od świetlicy.
W izbie uczyniło się duże poruszenie. Widać, nie spodziewali się tu Rakoczego i nagłe jego zjawienie się wszystkich
zaniepokoiło. Nawet na „pochwałę Boga" mało kto co odpowiedział. A ludzi było dość. Cała prawie rada gminna i insi
podletni, wśród nich Suhaj jako zwykle siedzący za stołem. Zmieszał się nieco i Franek ujrzawszy tylu na raz samych
ojców rodów. W obliczu ich wszystkie zabaczone niechęci wróciły mu na pamięć, wszystkie doznane od nich krzywdy

79

background image

Orkan W roztokach

poczęły mu się w sercu odnawiać i nie mógł się od razu oswoić z tą myślą, że on tam szczęście na ziemi im ścielił i że
tu przyszedł do nich z dobrym uraczeniem. Przy tym na widok starego Suhaja, który siedział zasępiony i zdawał się
wejścia jego nie zauważyć, Rakoczy uczuł dotkliwy ból w sercu, a ogień gniewu na twarzy. Stał więc chwilę w milcze-
niu i zmagał się z myślami. A i gazdowie pozierali po sobie różnie, nic nie powiadając. Nareszcie jeden z Gnieckich
wyrychlił się z pytaniem: — Ponoś ta, Franuś, gdziesi długo bawił?
Rakoczy, który w myślach gotował przemowę, nie słyszał prawie wyrzeczonych słów, ale zaczepiając o pierwsze pyta-
nie i nabierając odwagi w serce rozpoczął: — Przychodzę do was z gór... Przychodzę z zaufaniem otwartym i z wiarą,
że co tu przed wami powiem — przyjmiecie z radosnym sercem i szczerością za szczere słowa odpłacicie...
Mówiąc to czuł wyraźnie całą dziwność tych słów, które tak obco w tej izbie zabrzmiały, jak świecki śpiew w kościele
albo modlitwa w karczmie. Podniósł głos, aby ten dźwięk serce trwożący przygłuszyć: — Przychodzę z nowiną waż-
ną...
Wiele głów z ciekawością obróciło się ku niemu.
— Oto siedząc tam w górze, z daleka od gwaru, miałech czas o wszystkim myśleć. Myślałech też o Przysłopie i o na-
rodzie tutejszym. Z wysokich wierchów patrzyłech na tę smutną ziemię, na tych ludzi, grzebiących w niej zgrabiałymi
dłońmi, na ich rozpaczne szarpanie się z życiem. I nieraz mi sie zdawało, że stoję na wyspie, a dokoła opływa mnie
wielkie morze nędzy, to znowu zdawało mi się, że widzę człowieka skazanego na śmierć pewną, który o tym nie wie...
A tym człowiekiem był naród przysłopski idący z roku na rok ku zagładzie pewnej, dzielący tę ziemię pustą na coraz
mniejsze okruszyny, staczajacy się zwolna nad przepaść okropną i już stojący prawie nad urwiskiem...
Przerwał wzruszony, a gazdowie strwożyli się w sercach i sposępniały im twarze jak chmury pod jesień, z niektórych
oczu lęk wyjrzał w stronę mówiącego.
— Przerażony tą otchłanią, jaka mi sie odsłoniła u stóp narodu, schodziłech jak bliski śmierci, zabaczyłech do znaku o
spaniu i jadle i już mnie nic nie weseliło na tym świecie. W sercu było mi tak ciężko, jakżeby mnie wszystka nędza na
tej ziemi przysiadła. Błąkałech sie po wrębach, po wierchach wysokich i szukałech ratunku jakiego dla gminy. Aż na-
reszcie znalazłech go w takim oto planie...
Tu począł z zapałem mówić o wiadomych zmianach, jakie mają przeinaczyć istniejącą gminę. Mówił więc: o innym po-
dziale gruntów, o innej uprawie, o wspólnych pracach i wspólnym pożytkowaniu owoców tej ziemi, o spichrzach gmin-
nych, o pastwiskach, o zaprowadzeniu kopalń, fabryk i warsztatów, o wykształcaniu synów i o wszystkim, co myśl za-
pałem pędzona nadniosła. Mówił bezładnie, ciżbą słów, w gorączce coraz to większej, pragnąc dojść prędko do pożyt-
ków, jakie z tych zmian wynikną ludziom. A nie postrzegł rozumem dwóch rzeczy, w następstwach dla niego ważnych.
Naprzód, że mówił tak, jakby z słuchającymi już nieraz ogadywał wszystko, jakby oni z nim wspólnie nocami nad tym
myśleli, jakby rozumieli nawet to, czego nie dopowie — po wtóre, że plan jego, choć w krótkim skreśleniu, był ciężkim
sądem na dzisiejszą gminę. Toteż gazdowie starzy otrząsnęli się wnet z niepokoju, jakim ich przejął obraz rzucony
przez Rakoczego o ostatecznym upadku narodu, i poczęli w sercach chmurnieć, pozierać na siebie i na wójta, jakby
wyglądali, co on na to powie. Suhaj, który z początku sądził, że Rakoczy przyszedł o zapowiedzi piekło stroić, i już się
na to odpowiednio w obojętność przybrał, począł teraz za stołem niespokojnie sapać i ciskać złe spojrzenia w stronę
Rakoczego. Nie zauważył tego Franek, natomiast widział z trwogą, że słowa, jego nie wywierają wrażenia, jakiego się
spodziewał na pewne. Tym większa opanowywała go zapalność, gdy mówił: — Rozwidni się świat ludziom, jak po dłu-
giej nocy. I ujrzą oczami światłość, bo jej dotąd nie mogą oglądać. Dziś każdy ma kamień ciężki uwiązany na sznurze
u szyi, który go ku ziemi ciągnie i nie dozwala indziej patrzeć, jak ino na biedę swoją, na ten wieczysty grób. A wtedy
ludzie popodnoszą czoła, wyprostują do góry przygarbione plecy i staną sie od razu jak drzewa, piękniejsi. W oczach
im wesołość siędzie, na twarze uśmiech przyleci i dusze ich pojaśnieją jak dzień, gdy słońce ranem wstaje po długiej,
szarej słocie. Wszelkie zwyczajne kłopoty przeminą. Nie będzie troski o życie ani o przyszłość, ani o nic, bo sie wszy-
scy razem wspólnie będą o to troszczyć. Nie będzie zazdrości grzesznej ani łakomstwa żadnego, bo każdy będzie
miał we wszystkim jednaki współudział. Nie będzie kłótni, zabijatyk ani gniewów nijakich między sąsiadami, bo zaja-
dłość ustanie od razu, skoro przyczyny się stracą. Nie będzie sądów, bo sie ludzie nie będę mieli o co sądzić. Całe
dzisiejsze piekło zgaśnie, sadze wiatr rozwieje i stanie cichy ogród na tym miejscu... Ludzie, którzy dożyją tego, będą
mogli uwierzyć, że sie tu pourodzili i że to ta sama ziemia... Będzie sie im wydawało, że na tamtym świecie są i drugi
żywot przebywają w jakimś niebieskim kraju... Czy ja wam wreszcie umiem opowiedzieć, jakie czuję i widzę korzyści
w tej gminie, którą wam przed oczy stawiam! Ani setnej części tego, co sie z nowego życia narodzi, nie wysłowiłech
przed wami. To sie nie da słowami wszystkiego wymówić. Ale tego już chyba dosyć, aby widzieć, że to jedyny ratunek
dla gminy, ochrona od zatraty i ucieczka od nędzy, która morzem wstaje.... Wtedy ratunek za późny, gdy zatopi
wszystko. W jesieni nad tym trza sie zastanowić, w zimie rozważyć wszystko należycie, a z wiosną fundamenta już
założyć pierwsze... Nie upłynie lat dziesiątek — co mówię — lat parę, jak sie wszystko przeodmieni, i powstanie nowa
gmina o innym wyglądzie...
— A ty w tej gminie będziesz wójtem — dokończył, szyderczo Suhaj.
Cała izba zahuczała śmiechem.
Rakoczy zbladł —ogromny ból ścisnął jego serce i odbił się na twarzy męką. Długo nie mógł słowa wyrzec. Dopiero
gdy się całkiem już uspokoiło, powiódł żałości pełnymi oczyma po zgromadzonych i zaczął: — Ja z otwartością szcze-
rą do was przyszedł. Mógłbych iść do ludzi inszych lub zebrać cały naród z gminy i wyłożyć im wszystko tak, jak wam
przed chwilą. A kto wie, czyby sie śmiali... Przecie do was udałech się naprzód, jako do ojców familij dużych, o przy-
szłość których nieraz pewnie serce wam lękiem zadygoce... Nędza — to nie śmieszna rzecz! A plan mój powstał z
serca cierpiącego na widok nędzy, jaka sie dokoła pleni. Macie lepszy na nią sposób, to odkryjcie głośno, a ja pierw-
szy przystanę ku wam do pomocy... Ino nie trwajcie w ludzkiej pysze, bo mnie tu idzie o wszystko!... Ja zabaczyłech
niesprawiedliwości, jakieście lichszym od siebie czynili, bo mam wiarę w grunt dobry serca waszego, ojcowie! Ja na-
wet i do was, wójcie, urazy nie żywię, choć uczyniliście mi w zawziętości swojej niemało ciężką krzywdę. Ja wszystkim
pragnę dobra... Gdybych mógł serce ozkroić przed wami — ujrzelibyście na oczy to, co wam słowami gadam... Jedna
jest wiara, jeden Bóg i jedno prawo: szczęście. Ja szczęściu cały oddał się na służbę. Służę mu całą duszą, całym ży-

80

background image

Orkan W roztokach

ciem swoim... Chciałbych, aby sie bogaciło dla wszystkich i dla mnie, aby darzącym światłem strzelało wysoko, aby
świeciło jak najszerzej po tej smutnej ziemi; chciałbych, aby sie stało słońcem w niepogodę, deszczem w posuchę,
cieniem w upał; aby się stało spokojem dla wszystkich i błogosławieństwem życia, i całym niebem na ziemi... Ja z ta-
kim pragnieniem do was — a wy mi śmiechem w twarz! Gdybych tu martwy padł przed wami, zabity smutkiem o wasz
żywot — uwierzylibyście?... Któż nie ma nad sobą litości? Chyba ten, co czucia nie ma. Miejcież litość i nad dziećmi,
nie ostawiajcie ich w takim opuszczeniu, bo sie potopią w nędzy ostatecznej...
Mówił potokiem słów płynących z serca, aby ich porwać dla zbawienia. Czuł, że i swoje szczęście postawił na los nie-
pewny. Trwoga o nie budziła w nim coraz większy zapał, wywoływała w jego słowach coraz szczerszą nutę. Suhaj z
niepokojem postrzegł, jak się twarze słuchających poczynają ognić i oczy łzawić niektórym. Coraz też gorsze spojrze-
nia rzucał w stronę Rakoczego.
A Rakoczy już na nic uwagą nie baczył i grzmiał w tej izbie jak budzący dzwon.
— Spójrzcie dokoła siebie, idźcie na, wierch i stamtąd przypatrzcie się tym roztokom smutnym... Jeżeli was strach nie
porwie i w całej istocie waszej nie odmieni — to niech wam ziemia będzie lekką... Nie przeto, iżbych wam miał starość
wypominać — bo i drzewo, choćby stare, zazielenić sie może od wierzchołka, ale umarli sie nie odradzają... Odmłódź-
cie dusze swoje! Pokażcie, że was stać na drugie życie! Niech was nie straszy nieznane, bo co serce w skrytości swej
uczuwa dobrym, to to i wobec rozumu nie może być złym! Idźcie za szczęście swoje w bój z naturą trwożną!... Wstań-
cie świtaniem odważni, bo na dzień jasny wstaniecie!... Otwórzcie serca na oścież, jak ja otwieram przed wami... Całą
istotę swoją pokazuję wam dzisiaj przed oczy. Ale chcę jeszcze bardziej być szczerym... We mnie nie to tylko jest, co
sie słowami ujawnia. Jest tłumna ciżba pragnień, których wysłowić nie zdołam. Są nienazwane moce, którym czynów
za mało na ziemi. Dajcie mi ludzi! A stworzę dla nich świat tak piękny, że raju nie będą pragnąć... I już nie słowa, ale
iskry z gorejącego serca wyrzucał. Zdawało się: lada moment krwią serdeczną chluśnie.
— Jeżeli ma być życie, to niech będzie życiem! A nie — to niech sie wszystko zatraci! Miast powolnego konania niech
będzie raczej śmierć! Niech wszystko zginie od razu, niech sie rozsypie w proch, niech pamięć straci o istnieniu, a
niech nie cierpi! Niech nie cierpi!!
Płomieniał, szalał prawie z przetężonego uczucia.
— Tę gminę trzeba wwieść do życia, a nie, to popchnąć w grób...
W te razy Suhaj stanął przed nim i wpatrzył się weń groźnie. Rakoczy odpowiedział mu równie oczami. I poczęła się
między nimi bezgłośna walka dusz. W izbie uczyniła się cichość niezwyczajna, gazdowie wstrzymali oddech, czując
wszyscy, że się coś dziwnego dzieje. Suhaj z Rakoczym stali w niemym bezruchu naprzeciw siebie, a duchy wyszły z
nich i poczęły się ze sobą zmagać: ten nienawistny, groźny, a ten płomienny, nie ustępujący... Walka toczyła się za-
wzięta, krwawa, niby walka dwóch bogów o rządy. Nareszcie duch Rakoczego porwał ducha Suhaj a za włosy i przy-
giął do samej ziemi.
— Wiążcie go!!! — wydobył się krzyk przyduszonego. I Suhaj pierwszy rzucił się na Franka. Franek odepchnął go
ręką tak, że ten upadł nieszczęśliwie i o róg stołu ciemieniem uderzył. Gazdowie widząc obrazę ojczaszka runęli ławą
na Franka. Zamigotały nad nim pięści — parę już spadło mu na głowę... Rakoczy naraz poczuł, że dziwnie osłabł w
sercu i nikomu nie zdołałby się bronić. Przeto się cofnął do drzwi i do sieni, po prostu mówiąc: uciekł...
A stało się to wszystko w niedużym momencie. Gazdowie, skoro ochłonęli nieco, pospochylali się nad Suhajem i po-
częli go obzierać.
— Ciemię nadwerężone...
— Rana dosyć spora...
— Żeby sie ino rozum nie naruszył...
— Niechże też Bóg zachowa!
— Przynieście no wody...
Paru gazdów wyszło do piekarni. Niezadługo Hanka wpadła z wodą i lamentem.
— Matko Ludźmierska! Co sie to tatowi stało?
— Dy sie przypatrz... Twój Franuś tak go uczęstował — odrzekł z przycinkiem jeden z dalszych stryków.
Hanka jeszcze bardziej zalękła sie.
— Je o co?
— Dy sie ty tu dowiesz.
Podnieśli Suhaja z ziemi i posadzili go na ławie. Paru doświadczonych w składaniu nóg i leczeniu bydła „dochtorów"
zajęło się z powagą jego opatrunkiem, reszta stała nad nimi, przyzierając się ciekawie, lub dalej po całej izbie w roz-
gwa-
rzonych grupach. Mówiono naturalnie o sprawcy całego nieszczęścia, o Rakoczym.
— Wiecie, ja takiego człowieka to bych wnet zabił...
— I ni miałbyś dużego grzechu, wierz mi...
— Niech światu nie bontuje, niech nie robi matu...
— Dej no spokój, mój Szymuś — przerwał wtrącając się Gniecki — boś ty tu nie największy...Rakoczy nie tak do zna-
ku źle gada — zwrócił się do paru gazdów — jak wam sie zdaje... A nawet powiem wam — przyciszył głos — że on
ma rozum niegłupi. Ino to bieda, że zastanowienia nie ma nijakiego...
W innej znów grupie dowodził Cichański: — A ja od czasu powiadał, że on cosi w rozumie niepewny... Wreszcie po
długich uradach większość przystała na to, że z jego rozumem źle... I poszli spać do domów, bo noc nadchodziła, a
Suhaj z pomocą boską i „dochtorów" zaczynał przecie przychodzić do siebie.
W zamroku gęstym, we mgle jeszcze czarniejszych myśli, siedział opodal drogi na drzewie Franek Rakoczy. I już nie
dumał jako dawniej; siedział w tępym zapatrzeniu, jak to drzewo ścięte. Co dotąd przebył od czasu, jak wypadł z cha-
łupy wójta, to się zwyczajnemu człowiekowi w najgorszych snach o piekle nie przyśni. Snem to już wszystko, bo prze-
szło... ten szum straszny, który krew w mózgu czyniła, że zdawało się: lasy lecą; ten łoskot, gdy się w nim wola złama-
ła, jakoby ziemia zapadła; te płomienie palące, które go objęły, że czuł się cały pochodnią płonącą; to morze żalu, któ-

81

background image

Orkan W roztokach

re go zalało tak, że tonął w nim bez pamięci nie myśląc o ratunku — te wszystkie męczarnie przebył, przecierpiał w tej
chwili krótkiej. I teraz tylko ciemność gęstą widział przed oczyma, dziwnego po tych przejściach doznając spokoju. Jak
gdyby większą częścią duszy swojej zamarł i ostała w nim jeno okruszyna świadomości życia, ale to nawet nie życia,
lecz koniecznego istnienia. Ten spokój, jaki uczuwał, był chyba podobny temu, jaki pod kamiennym wiekiem uczuwać
może serce nie do znaku zmarłe, z którego ból wypłoszył życie, a ono jeszcze tętni nie ustając. Ciemność przed oczy-
ma jego gęstniała pomału, aż nareszcie stanęła lasem nieprzebytym, nocą wieczystą, murem... Widziało się Rakocze-
mu w niejasnym pojęciu, że ten mur ciemności wiecznej pragnął był rozwalić — i stąd jego obecna niemoc. Oto rzucił
się naprzeciw z młodzieńczym zapałem, pokrwawił ręce i odpadł jak od bramy śmierci... Oto sokołem strzelił przeciw
niemu — pierś strzaskał, skrzydła zwichnął i teraz ze zranionym sercem leży u stóp jego... I poczuł krwią swojej piersi,
że ten mur z kamiennych serc stawiany powstał. Któż by go zdołał obalić? A za tym murem — wierzył sercem — musi
być dolina szczęścia... Ku niej wszystkimi pragnieniami gnał... A teraz oto padając, jak w momencie skonu, obaczył ja-
sno z dala, że tam ugór pusty... Dolina szczęścia była w jego duszy. Strasznie bolesna pomyłka! Otoć i w jego duszy
teraz pustka... A w sercu niemoc i ból tak okrutny, że się już żyć nijak nie chce. Z czym teraz żyć? O mur się wszyst-
kie pragnienia rozbiły...
— Ja im chciał duszę dać... całą... bogatą...
I pierwszy raz od czasu chłopięctwa swojego rzewnymi łzami zapłakał. Od kościoła wiatr przywiewał echa głośnych
śpiewów. Ludzie szli z karczmy do chałup, zawodząc po drodze. Powoli zbliżały się odgłosy pijanych. Niezadługo już
wyraźnie z drogi doleciało:
Hej, powiadają Miemce,
Że my cudzoziemce — A my se Polacy
Chłopcy Ostryjacy!...
I grały echa niemilknące po cichych osiedlach. Wiatr je roznosił po roztokach z przeciągłym chichotem.

10
Nazajutrz — rano — w domu ojców. Zośka stojąc przed Frankiem spoczywającym na ławie w smutku i opuszczeniu,
żaliła się głośno: — Takeś już o nas do znaku zahaczył... Ani słóweczka, ani pozdrowienia, ani pamięci nijakiej...
Przecie nawet obcy ludzie dopytują sie o siebie... A tyś brat — i takeś zdołał wytrzymać, żeś sie słóweczkiem nie
obezwał... Dyć wiem, że ci markotno musiało być na nas, ale cóż ja winowata? Kiebyś wiedział, co ja od tego czasu
podeznała...
Głos jej załamał się w płaczu. Przetarłszy oczy zapaską żaliła się dalej: — Jakeś wtedy z domu poszedł, tom se miej-
sca ni miała do spoczynku. Tak mię to trapiło... A potem, jak cię nie widać było jeden dzień, drugi i trzeci, to mi sie wi-
działo, że sie w płaczu do znaku zatopię... Ani jeść, ani usnąć, ani robić co — nic nie porada było. I ciągle mi sie zda-
wało, że jakiś grzech na duszy dźwigam. Poszłach do spowiedzi, powiedziałach księdzu wszystko, ale i to nie pomo-
gło. O ciebie byłach w sercu niespokojna, bo wiem, jakiś ty do wszystkiego nagły. Myślę se: „Kto wie, co se mógł udu-
mać, na jakie złe postanowienie trafić..." I już mnie nic nie ciekawiło, ino to co sie z tobą kany dzieje. A tu, jak na de-
spet, nikt z dołu nie przychodził; potem choć-em sie spotkała z kim z ludzi, nikto mi nijak nie umiał powiedzieć. I prze-
żyłach dużo czasów w niespokojności trawiącej. Przecie se możesz uważyć...
Franek podziękował jej uściśnieniem dłoni, choć mało co i słyszał z tego, co mówiła.
— Dopiero jak mi donieśli, że w Hucisku ostajesz, wtedy mię trwoga o cię opuściła. Ale wsze było mi przykro. Zbiera-
łach sie iść do ciebie, ino tak zawdy cosi zachodziło. Miałach też niemały kłopot...
— Wiem, wiem — przerwał Franek nie chcąc, aby mu o tym sama powiadała.
— Skądże wiesz?
— Od ludzi...
Pomilczała jakąś chwilę, po czym rozpoczęła o powodzeniu obecnym.
— Teraz u nas tak, jak dawniej... Jędrek do lasa jeździ i dziś pojechał, ledwie sie na dzień namieniało, ja koło domu
zrabiam, co potrzeba, a ta zaś mała pasie, choć jej bydło nie chce słuchać, bo to przecie jeszcze dziecko; ale cóż ro-
bić, o pasterza tak niełatwo... no, teraz przynajmniej jesień, bydło ma. kany chodzić, przestrono, to ta i z paseniem
biedy dużej ni ma! może każdej chwili przyjść do chałupy, jak zziębnie, zgrzać sie, posiedzieć. Zresztą wiesz dobrze,
jak bywa, boś sam w tym wszystkim był. Tak tu u nas, mój bracie, nic sie wiele nie zmieniło, ino trochę smutniej
teraz... a czasem to nawet tak, że sie na płacz bez niczego zbiera...
Zasępiła się, chciała coś dalej powiedzieć, zawahała się jednak chwilę, wreszcie przybliżyła się ku niemu ze szczerym
postanowieniem i poczęła dużo ciszej: — Poskarżę ci sie, mój bracie, co mnie najboleśniej trapi... Bo komuż powiem,
jak nie tobie? A może mi sie jako ulży...
Franek podniósł ściężałą od umęczenia głowę, spojrzał na siostrę pytająco.
— Wiesz... on za mną chodzi...
— Kto?
— Jaś... Naprawdę ci gadam... Widzieć, to go nie widzę, ale go czuję wsze i słyszę... Najczęściej w nocy. Ledwo gło-
wę przyłożę do pościeli, on już za oknem śpiewa... Pamiętasz tę jego nutę? „Oj, sługował ci ja, Zosiu..." I słowa wyraź-
nie słychać... Nie śmiem sie nikomu skarżyć... I co ja biedna pocznę?
Patrzyła załzawionymi oczyma na brata, a skoro się nie odzywał, poczęła dalej tłumaczyć drżącym i cichym głosem.
— Bać, to sie nie boję, ino mi tak jakoś dziwnie... nie umiem powiedzieć, jak... Strasznie mi ciężko na sercu... Tak,
jakby on przeze mnie poszedł z tego świata... I widzi mi sie, że on mnie tym śpiewem woła... Nijak mnie też już ten
świat nie cieszy...
Nachyliła się ku niemu, sparła głowę na jego ramieniu i wyszeptała w płaczu: — Oj, bracie, bracie!... żebyś wiedział...
Poratuj mnie jako... pociesz... bo mi tak ciężko!... tak ciężko!...
I płakała mu cicho za ramieniem. A Franek siedział, równie ciężkim przytłoczony smutkiem, i słowem jednym nie mógł
jej pocieszyć.

82

background image

Orkan W roztokach

— Cóż ja poradzę? — wyrzekł wreszcie z westchnieniem głębokim.
Odjęła głowę od jego ramienia i zapatrzyła się przed siebie.
— Ja wiem... o n ma do mnie prawo... Tak mu na Sądzie musieli powiedzieć...
Po długim, ciężkim milczeniu poczęła mówić czerwieniąc się na zbielałych licach.
— Wiesz... to dziwnie czasem chciałabych go widzieć... i boję sie... tych oczów jego... Sama nie wiem, co sie ze mną
dzieje... We dnie to chodzę zwyczajnie i nikt by nie zgadł, co mam w sercu, a w nocy to mi sie świat do znaku odmie-
nia... Wiesz... nawet nie śpię z Jędrkiem... bo mi sie teraz zdaje, że to grzech — czy jak — czy ja wiem zresztą... No,
nie mogę się przezwyciężyć i... zdawało mi sie wciąż, że on tam patrzy...
Z powracającym smutkiem dokończyła: — Strasznie mnie to życie zwiedło! Wolałabych już i nie żyć... Żeby ino nie ta
mała... Po chwili: — Nie chodź ty od nas, Franuś, może mi będzie jako lżej przy tobie. Jak chcesz, to podziel grunt —
bo on ci pewnie pieniędzy nijakich nie da — jak nie przystanie z dobrej woli, to podziel przez sąd. Mnie już nic o to nie
chodzi...
— Tego nie zrobię. Darmo. Nie ma o czym gadać. Wstał — przeszedł się po izbie. Zośka siedziała płacząc cicho. Sta-
nął przed nią, ujął jej obie opuszczone dłonie i przycisnął do swoich piersi.
— Żal mi cię... Strasznie mi cię żal... ale darmo. Politowaniem jego wzruszona, jeszcze rzewniej zapłakała.
I długi czas cicha izba odzywała się jej szlochem. Franek chodzi! w zachmurzeniu, głowę zwieszając od ciężaru bez-
radnego smutku. Wreszcie gdy się już ustanowiła w płaczu, zbliżył się ku niej ze słowami: — Moja kochana Zosiu,
mam do ciebie prośbę... Idź, powiedz Hance, że ją tu czekam... Niech przyjdzie... Chcę z nią parę słów przemówić...
Silił się na spokój wierzchni, ale głos mu drżał, gdy mówił; zauważyła to siostra i wytarłszy zapaską łzy przyjrzała mu
się teraz lepiej. Aż o swoich strapieniach wszystkich zahaczyła, tak się jego wyglądu przelękła.
— Co tobie, bracie?
— Nic... — odparł odwracając twarz.
— Żebyś sie ty widział!...
— Idź i powiedz jej... — począł zagadując.
Zośka dopiero teraz przybaczyła sobie zapowiedzi. Niepokój stanął w jej oczach, zwróciła się też do brata z nieśmiały-
mi słowy:
— Ty... może ona nic nie winna...
Franek postrzegł jej obawę, ujął ją za rękę.
— No, nie trwóż się... Nic ją przykrego nie spotka... Chciałbych pomówić z nią na osobności... Powiedz jej, niech za-
raz, przyjdzie... Najlepiej, przywiedź ją z sobą...
— To tak pilno ci trzeba widzieć ją?
— Koniecznie!
Uspokojona już w sercu, poczęła się wartko zaodziewać.
— Jakby też tu Marysia przyszła do chałupy, to poradź jej,. mój drogi, że mleko pod blachą...
Wytarła oczy chustką, żeby nikt nie domyślił się jej płaczu, i zapowiedziawszy prędki powrót, poszła. Franek ostał sam
w izbie.
— Czy też Hanka przyjdzie? — myślał, niepokojąc tym pytaniem serce. — Kto wie, co tam mogło zajść od wczora.
Nasuwały mu się przed oczy obrazy coraz to bardziej trwożące. I w chorym sercu przypuszczał, że wszystko mogło
zajść... Dlaczegożby go miało ominąć i najgorsze zło? Już wiarę w powodzenie stracił; pewność, darząca myśli na-
dzieją, zmarła w nim dnia wczorajszego. Teraz tak osłabł w sercu, że się nie ośmielił znikąd dobra dla siebie spodzie-
wać. Dawniej widział duszę swoją polaną słoneczną, z której myślami jak ptactwem na wszystkie strony powietrzne
wylatał — teraz widzi ją spaleniskiem smętnym, po którym myśli snują sie jak pogorzelcy... Czegóż od świata spodzie-
wać się, kiedy jedyne dobro spłonęło? Chyba jakiego pocieszenia od kochanych serc... I jak owi pogorzelcy zwracają
oczy na drogę, czy nie ujrzą zbolałych twarzy swych przyjaciół, i zwracają je coraz beznadziejniej — tak myśli jego
smutne wyzierają przyjaciółki i wyczekują coraz to niepewniej...
— Któż wie, co jej tam naopowiadano, jakie uczucia przez to dla mnie chowa... Aleć mnie naprzód powinna wysłu-
chać... Ach, czemu ja dawniej nie mówił z nią o wszystkich swoich zamysłach i oddalałech do ostatka... Teraz cóż mó-
wić już o tym? Kiedy runęło... Lnie zdołałbych nawet...
Dumanie jego przerwał stuk niegłośny w sieni. Ktoś, słychać było, szarpał drzwi i nie mógł ich otworzyć. Frankowi ser-
ce zabiło — myślał, że to Hanka. Drzwi się nareszcie otwarły nieśmiało — i weszła, a raczej przewlekła się przez wy-
soki próg izby nieduża siostrzenica. Temu jeszcze źle było jej wejść, że była opasterzona płachtą lnianą, która jej ma-
łym, obutym stopom zawadzała.
— To ty, Maryś? — przywitał ją wujek.
Obróciła ku niemu zadziwione oczy, potem podeszła cicho i pocałowała go w rękę. Od razu zauważył w niej zmianę
dość dużą i przyjrzał się jej lepiej, skoro stanęła przy nim koło ławy. Nie była to już ta Marysia rozswawolona, śmiechli-
wa, która go kiedyś zwodziła koniczynnym „szczęściem", ale jakosi dziwnie przystarzała w oczach, jakby od tego cza-
su przeżyła niejedno w sieroctwie lato. Zastanowił się Franek w sercu zadumionym. Mróz idący po polach — kwiatka
nie ominie. Smutek idący po ludziach — i na to dziecko tchnął swoim mrożącym wiewem.
— Cóż tobie, Maryś? Czy ci zimno?
— Nie...
— Samaś pasła?

— Sama...
— Może ci się jeść chce? Nie odpowiedziała.

— Rozodziejże sie i weź se mleko spod blachy. Mama ci tam ostawiła i kazała, żebyś se wzięła, jak przydziesz...
Poczęła zgrabiałymi paluszkami rozplątywać węzeł łoktusy za szyją.
— Poczekaj że, bo nie dasz rady, ja ci rozwiążę... Rozodział ją pomału, przygarnął ku sobie i pogłaskał ją po włosach.
— Moja też to pasterka... Cóżeś to tak ujkowi nierada? Zaczerwieniła się i nic nie umiała odrzec.
Stała przy nim w cichości i widać, dobrze jej było, bo zabaczyła na piękne o mleku. Po jakimś czasie, skoro Franek na
nowo rozpoczął myśleć o rzeczach swoich, podniosła główkę ku jego schylonej twarzy i wyszeptała:

83

background image

Orkan W roztokach

— Wiecie, ujku? Mama tatę bili... Franek popatrzał w jej oczy zlęknione.
— Nie baj, nie, dziecko, to ci sie zdawało...
— Naprawdę... Potem tata poszli i nie przyszli, aże potem, potem...
Chciała dalej opowiadać, ale ją wstrzymał surowy głos wujka: — Idźże, weź se mleko. A o tym nie myślij... Usłuchnę-
ła, choć niechętnie, i poszła ku piecowi, a Franek zwrócił się do okna i oczy posłał na drogę. Nie widać było nikogo.
Porachował czas, odkąd Zośka wyszła z domu, i widział, że już powinny były nadejść. Tym się pocieszał, że Zośka
byłaby już na ten czas wróciła, gdyby jej albo nie zastała, albo nie mogła ze sobą uprosić.
Oparty łokciem na oknie patrzał przez szyby uporczywie. a serce w piersi tłukło mu się coraz niespokojniej.
— Czy też przyjdzie? Czy się da nakłonić?
Nie mógł już ustać ani usiedzieć spokojnie; fale serca rzucały nim od kąta do kąta; chodził dużymi krokami, to prędzej,
to wolniej; wątpienie poczęło go osłabiać — siadał, ale znowu niecierpliwość nie dała mu długo siedzieć i tak miejsca
nie miał w izbie od niespokoju wewnętrznego. Wreszcie udumał iść naprzeciw i zabrał się ku drzwiom, kiedy w te razy
przed nim się otwarły — i stanęła w nich Zośka, za nią Hanka... O mało nie padł z nagłego wzruszenia. Serce zatrze-
potało w nim radością trwożną, nogi się pod nim zachwiały i ledwo zdołał namacać stół bliski, na którym sparł się dło-
nią. Ciżba przypomnień miłych i bolesnych poczęła mu "przemocą cisnąć się do głowy. I stał pobladły mocno obok
stołu, a naprzeciw niego przy drzwiach stanęła Hanka z widocznym niepokojem w twarzy. Zośka pojąwszy Marysię za
rękę przeszła z nią zaraz do izdebki. Ostali więc sami dwoje. I długą chwilę serca im tętniły jak dwa zegary w pustej
izbie. Franek pierwszy poszepnął:
— Myślałech, że już nie przyjdziesz...
Była w tych słowach, dalekich od myśli serca, i wymówka jej zobojętnienia (że od tak dawna nie starała się go wi-
dzieć) i radość z jej obecności. A gdy Hanka nic na to nie odpowiedziała, Franek przemógłszy obawę, która mu się
zrodziła w sercu z niewyraźnych przeczuć, przemówił drżącym ze wzruszenia głosem:
— Pamiętasz, co ci powiedziałech jednego wieczoru, kiedyś mnie przez te działy puste odprowadzała do domu?
Hanka wzruszyła na to ramionami, co przełożone na słowa znaczyło:
— Skądże ja mogę pamiętać?
— Ja zaś wyraźnie baczą... Ująłech cię za rękę pytając: „A jak nadejdzie czas, że powiem: Pójdź ze mną na koniec
świata..."
Wyrwała rękę z jego dłoni. W twarzy jej już nie było i wyrzekł twardo:
— Teraz ten czas nadszedł.
Po chwili, gdy milczenie jej uparte poczęło go trwożyć, zbliżył się ku niej i ujmując ją za rękę, jak wówczas, serdecznie
spytał:
— Pójdziesz w świat ze mną, Hanuś?
— Nie.
Wyrwała rękę z jego dłoni. W twarzy jej już nie było niepokoju, ale zawziętość surowa, która mówiła: „Nie ustąpię,
choćby nie wiedzieć co..." Aże się Franek zadumiał temu wy

razowi, którego nie widywał dawniej w jej obliczu, a który

mu nagle zbaczył podobieństwo jej do ojca. Zimno też powiało na jego serce: tak od jej odpowiedzi krótkiej, jak i od jej
postaci odmiennej. Przecie chciał wierzyć, że to złuda jego przemęczonych zmysłów. I przewalczywszy w sobie
wszystkie uczucia nieswoje począł z tym większą mówić serdecznością:
— Hanuś! Dziecino moja! Cóżeś ty mi rzekła? Przecie sie zastanów w sercu... Ja z tobą nie mogę ostać, to ty musisz
ze mną... Inaczej przecie chyba być nie może. Myślałech ci ja nie słowa na swaty upytać, ale darmo... Niósłech ci z
Huciska dobro, o jakim nawet nie śniłaś, ale ludzie odebrali... I stoję przed tobą biedny, nawet biedniejszy niż przed-
tem, ale mię to nie cofa, iżbych ci nie śmiał powiedzieć: Pójdź ze mną na koniec świata... Bo wiem, bo wierzę, że ci
podołam dać szczęście. A ty mi będziesz bogactwem, całym dobrem życia... Lękasz sie może niewygód? Dalekich
trudów i pracy? Ja ci na miłość przysięgam, że wszystko ucią liwe od ciebie odejmę i stanę ci sie opiekunem jak ojciec
dziecku najdroższemu....
— Co o tym gadać — przerwała — kiedy nie pójdę i koniec.
— Hanuś!!!
— Ja wiem, że obiecować umiesz... Frankowi nagła myśl przebłysła głowę.
„A może ona sama, bez niewolenia przystała?..." I to go tak zmieszało w sercu, że się cofnął, upadł bez czucia na
ławę i w milczeniu już słuchał potwierdzeń domysłu.
— Obiecowałeś, że wypłat dostaniesz — i cóżeś dostał? Powiedz... Obiecowałeś, że ci przypadnie pół roli, jak sie ze
szwagrem podzielisz... I cóż z tych obiecanek wyszło? To, żeś sie wstydził pokazać i do Huciskaś uciekł. Potem-eś
jeszcze obiecował... ale myślisz, że ja tym obiecankom wierzyła? Pociskowałeś sie, skóroś sie dowiedział, że sie z Mi-
chałem zaczęło... Cóż? Miałach na ciebie czekać, aże ubocz zetniesz? Wiedziałach przecie, że i z tego nic ci dobrego
nie przyjdzie, boś po lesie pozbierał wszystkich głodomorów, jakichsi Diabłów, Cyrków, i tameś ich pasł... Na dopłatek
jeszcze, zamiast wrócić do ludzi jak ludzie, przypadłeś z lasu jak jaki powicher i narobiłeś takiego ta-

teru, że cię wszy-

scy, nie wyłączając i ojca, za wariata uznali... Jakimże teraz prawem śmiesz mie napastować? Co było między nami,
to już przeszło i na tym sie skończyło. Kochanie co inszego, a życie co inszego. Żebyś był umiał żyć, jak ludzie żyją...
Teraz przynajmniej miej rozum i nie gadaj tak we świat do niczego, bo ludzie naprawdę gotowi pomyśleć...
W miarę, jak mówiła, poczęła się Frankowi w oczach dwoić. I widział, jak postać jego Ukochanej oddzielała się od jej
postaci, rysowała się poza nią mglisto, aże na koniec mgłą się odbiła na ścianie i znikła, raczej wróciła do jego pamię-
ci. Przed nim stała tylko Hanka, zwyczajna Hanusia. I rozśmiał się tak szeroko z tej swojej pomyłki, że aż Zośka z iz-
debki przybiegła patrzeć, co się stało, a Hanka już naprawdę z trwogą pomyślała, że Franek zwariował.

11
Mgła wisiała nad roztokami. Dzień był posępny, szary, jeden z tych najsmutniejszych dni, jakie jesień z północy przy-
nosi. Drogą prowadzącą z Przysłopia do dworca kolei szedł Franek Rakoczy. I taki przestrzenny smutek dźwigał w

84

background image

Orkan W roztokach

swojej duszy, jak te pola jesienią zamgloną osnute. A nie szedł sam. Szły z nim wspomnienia tego lata gwarną proce-
sją. Zdawało mu się, że z nim całe roztoki ruszyły. Odprowadzali go tłumnie żywi i umarli. Wśród tej procesji widział:
Zośkę spłakaną, przytulającą Marysię do kolan i patrzącą poprzez ludzi gdzieś na tamten świat; Jasia Zatraconego,
który szedł za nią z daleka jak cień wieczorny i żalił się cicho...
Oj, sługował ci ja, Zosiu, Bez niejedną wiosnę... Widział też Hankę z Michałem, oboje rozśmianych, ubranych jak na
wesele w jaskrawe bukiety; koło nich drużbów, zawodzących głośno...
Hej! powiadają Miemce,
Że my cudzoziemce...
Widział Suhaja pośród całej zebranej rady Przysłopia, prawiącego o rozumie i o roztropności; Bekaca opowiadające-
go coś Chudomiętowi, który się dziwił słowami: ,,Ho! ho! moiściewy..." Widział Teklę dźwigającą ociepkę cetyny i kry-
jącą w oczach mądrych jakieś ważne słowa... Widział nawet i Błażeja, który z ciekawości chytrej przyłączył się, by
obaczyć, gdzie Rakoczy pójdzie.
— A poza tą procesją, jak poza płynącą rzeką, widział Cyrka patrzącego za nim cichym smutkiem, Drozda szukające-
go głodnymi oczyma żywiny jakiej we wodzie i Diabła wychylającego się spoza nich twarzą, w której na wieki zaskrze-
pły strach i śmiech po społu. Uboczą, zdawało mu się, szedł Dyzma ze swoim Burkiem. Powoli stracił z oczu całą pro-
cesję. Ostali przy nim jeno ci ostani, jak pnie przez rzekę mętną na bok odniesieni. Coraz przestrzeńszy smutek wpły-
wał w jego duszę.
— Tak i mnie życie odnosi...
Mijając dział zamykający roztoki obejrzał się po raz ostatni za siebie... Turbacz stał głową we mgle i wydawał się taki
przygarbiony, jakby się przez to lato zestarzał o wiek. Rakoczemu widok jego zbaczył dawną śpiewkę:
Hej! Turbaczu, Turbaczu!
Cóżeś tak osowiał...
Z tą melodią poleciał wspomnieniem aż do pasterskich swoich czasów. Mgła się podniosła — odkryło się ściemniałe
Czoło Turbacza — na nim wyraźnie widać było czerniący się kamień.
— Mój grób... — szepnął Rakoczy ze smutnym uśmiechem. Idąc dalej powtarzał:
— Lacki... Koldrasz Lacki...
Za nim grób zabitych pragnień — przed nim świat nieznany. Dowlókł się wreszcie do dworca. Kolej nadjeżdżała.
Pchnięty gorączką, by się nie zapóźnić, z pośpiechem wpadł do poczekalni i przepchał się do kasy. Urzędnik zamyka-
jący okno, wstrzymał się pytając: Dokąd? Franek wymienił bez myśli pierwszą nazwę miasta, jaką z rozmów zarobku-
jących ludzi zapamiętał. Po czym otrmawszy żądany bilet wyszedł z ludźmi i wsiadł do wskazanego wozu. Maszyna
ruszyła naprzód — i ostatni z Rakoczych pojechał do Siedmiogrodu... na zarobek.

85


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
ORKAN KOMORNICY I W ROZTOKACH, ♣Filologia Polska (polecam studentom UKSW), Młoda Polska, Modernizm
Orkan Wladyslaw Młoda Ukraina Wybor nowel 4
Orkan Władysław POMÓR skonwertowany
Orkan Wladyslaw Młoda Ukraina Wybor nowel 4
Orkan Władysław JAK JĘDREK ŚKLARZ PO WLOCHACH JEŹDZIŁ
Orkan Wladyslaw MLoda Ukraina Wybor nowel 5
Orkan Władysław Bezdomni
26 WŁADYSŁAW ORKAN W Roztokach
Władysław Orkan
W ROZTOKACH WŁADYSŁAWA ORKANA
Wywiad z Władysławem Jagiełłą przed bitwą pod Grunwaldem
Orkan 350 SL
strozewski, WŁADYSŁAW STRÓŻEWSKI „ONOTOLOGIA”
Droga W│adys│awa úokietka do korony , Droga Władysława Łokietka do korony
O krnąbrnym chłopie i Władysławie Gomółce, DOWCIPY
krolowie, Bolesław III Krzywousty (1085-1138), syn Władysława I Hermana i jego drugiej żony, księżni
Konspekt opisu jesieni z fragmentu, Konspekt opisu jesieni z fragmentu „Chłopów” Władysł
Konspekt opisu jesieni z fragmentu, Konspekt opisu jesieni z fragmentu „Chłopów” Władysł

więcej podobnych podstron