rok 2026 10 13













Butler Octavia E - Przypowieść o Siewcy - Rok 2026 10-13    Rok 2026
       Dla grup, które ją tworzą, cywilizacja jest tym, czym inteligencja dla poszczególnych jednostek. Dzięki wspólnemu wysitkowi połączonej inteligencji wielu osób, grupa osiąga stan trwałego przystosowania. Podobnie jak intelekt, cywilizacja może dobrze spełniać swą przystosowawczą funkcję lub też jej nie podołać. W tym drugim przypadku będzie ulegać rozpadowi, póki nie zaczną oddziaływać na nią wewnętrzne lub zewnętrzne siły integrujące.
   "Nasiona Ziemi: Księgi Żywych"
       10
       Kiedy rozpada się pozorny ład,    Co nieuchronne -
   Bóg jest Przemianą -    Człowiek łatwo ulega    Lękowi i przygnębieniu,    Pragnieniom i chciwości.    Gdy nie ma siły dość potężnej,    By ich zjednoczyć,    Ludzie rozdzielają się    I walczą -
   Jeden przeciw drugiemu,    Grupa przeciwko grupie -    O przetrwanie, pozycję i władzę.    Rozpamiętując dawne urazy, podsycając nowe,    Wzniecają chaos i podtrzymują go.    Bez końca, bez opamiętania zabijają,    Do wyczerpania, do własnej zagłady,    Lub póki nie pokona ich zewnętrzna siła.    Bądź wśród nich samych nie wyrośnie    Przywódca,
   Za którym pójdzie większość,    Czy tyran,    Który sparaliżuje ją strachem.
       "Nasiona Ziemi: Księgi Żywych"
           CZWARTEK, 25 CZERWCA 2026
       Wczoraj zjawił się Keith, bardziej rosły niż kiedykolwiek - równie wysoki jak tato, tylko szczuplejszy. Nie skończył jeszcze czternastu lat, ale trzeba przyznać, że naprawdę wygląda już jak dorosły mężczyzna, którym tak bardzo chce być. Cała nasza rodzina - wszyscy Olamina są tacy: wysocy, postawni, i szybko rosną. Z wyjątkiem Gregory'ego, który ma dopiero dziewięć lat, każde z nas przerosło już Cory. Jak na razie, najwyższa ze wszystkich jestem ja, co ostatnio zdaje się denerwować moją macochę. Za to wzrost Keitha - jej wielkiego synalka - jest dla niej powodem do dumy. Nie może pogodzić się z faktem, że Keith już z nami nie mieszka.
   - Mam pokój - oznajmił mi wczoraj w rozmowie sam na sam.
   Cory była u Dorotei Cruz, jednej ze swych najlepszych przyjaciółek, która właśnie urodziła kolejne dziecko. Reszta moich braci bawiła się na ulicy albo na wysepce. Tato wybrał się do college'u i miał tam przenocować. Ostatnio najbezpieczniej wypuszczać się z domu jeszcze bladym świtem i jeśli to tylko możliwe, wracać nazajutrz o tej samej porze. Najlepiej w ogóle nie wychodzić na zewnątrz - niestety tato musi, średnio raz w tygodniu. Najgorsze pasożyty zazwyczaj grasują nocą, a potem odsypiają do późna. A jednak Keithowi udaje się przeżyć za murem.
   - Własny pokój w domu, w którym mieszka jeszcze paru gości - powiedział.
   Mówiąc precyzyjnie, oznaczało to, że razem z kolesiami waletuje na dziko w jakimś opuszczonym budynku. Ciekawe, co to za ferajna. Gang? Stajnia prostytutek? Paczka kosmonautów - takich, co odlatują na napędzie prochowym? Złodziejska melina? A może wszystko naraz? Za każdym razem Keith przynosił gotówkę dla Cory i drobne prezenty dla Gregory'ego i Bennetta.
   Skąd brał pieniądze? Uczciwym sposobem dziś się nie da.
   - Czy twoi koledzy wiedzą, ile masz lat? - spytałam.    Wyszczerzył zęby w uśmiechu.
   - Do diabła, pewnie, że nie. Po co miałbym im mówić?    Skinęłam głową.
   - Czasem opłaca się wyglądać na więcej, niż się ma.
   - Jesteś głodny?
   - A ugotowałabyś mi coś?
   - Robiłam ci jedzenie tysiące razy.
   - Wiem. Ale przedtem zawsze musiałaś.
   - Nie udawaj głupka. Myślisz, że gdybym naprawdę chciała, to nie machnęłabym ręką na wszystkie obowiązki? Tylko że ja tak nie chcę. Chcesz jeść czy nie?
   - Jasne, że tak.
   Upichciłam gulasz z królika i upiekłam żołędziowego chlebka - tyle, aby starczyło też dla Cory i chłopców, gdy wrócą. Keith pałętał się chwilę przy mnie, przyglądając się, jak kucharzę, a potem zaczął ze mną rozmawiać. Pierwszy raz w życiu. Nigdy za sobą nie przepadaliśmy. Ale teraz na pewno miał wiadomości, których potrzebowałam - no i wyglądało na to, że naprawdę szczerze zebrało mu się na gadanie. Z jego punktu widzenia byłam chyba najbezpieczniejszym rozmówcą. Nie musiał się bać, że mnie czymś zaszokuje. Niespecjalnie przejmował się, co sobie pomyślę. Nie groziło mu, że cokolwiek z tego, co mi powie, wypaplam ojcu czy Cory. Oczywiście, że tego nie zrobię. Po co przysparzać im bólu? Poza tym nigdy nie lubiłam latać z rozpuszczonym językiem.
   - Na zewnątrz obskurna stara rudera - opisywał swój nowy dom. - Ale nie uwierzyłabyś, jak super jest w środku.
   - Burdel czy statek kosmiczny? - zapytałam.
   - Czegoś takiego w życiu nie widziałaś - zignorował moją zaczepkę. - Okna TV, przez które przechodzisz, a nie tylko siedzisz i oglądasz. Hełmofony, pasy, obrączki dotykowe... Zakładasz i widzisz i czujesz wszystko, robisz wszystko. Co tylko chcesz! Z tym sprzętem możesz mieć takie programy i obrazy, że mózg się lasuje! Nie ma po co wychodzić z domu, chyba że po jedzenie.
   - I właściciele tego cuda tak po prostu cię przygarnęli?
   - No.
   - Czemuż to?
   Przyglądał mi się przez dłuższą chwilę, po czym parsknął śmiechem.
   - Bo umiem czytać i pisać - oznajmił w końcu. - Nikt tam nie umie. Wszyscy są starsi ode mnie, ale żaden nie przeczyta ani nie nagryzmoli nawet literki. Co im z tego, że buchnęli taki super-sprzęt, kiedy przedtem nie umieli go nawet używać? Nim się napatoczyłem, zdążyli już część rozpieprzyć, bo nie potrafili przeczytać instrukcji.
   Pomyśleć, ile namęczyłyśmy się z Cory, żeby wbić mu do głowy alfabet i nauczyć posługiwania się nim w mowie i piśmie. Niecierpliwił się i nudził. Ani przez jedną sekundę nie garnął się do nauki.
   - Więc żyjesz z czytania: z tego, że uczysz swoich nowych kumpli, jak korzystać z kradzionych urządzeń - podsumowałam.
   - No.
   - Co jeszcze porabiasz?
   - Nic.
   Zafajdany kłamca. Zawsze taki był. Zero sumienia. Tylko za mały rozumek, aby jego oszustwa wydały się komuś przekonujące.
   - Narkotyki, Keith? - rzuciłam. - Prostytucja? Napady?
   - Przecież mówię, że nic więcej! Zawsze ci się wydaje, że zjadłaś wszystkie rozumy. Westchnęłam.
   - Nie masz zamiaru przestać przysparzać ojcu i Cory cierpień, co? Jeszcze nie powiedziałeś ostatniego słowa.
   Patrzył, jakby zaraz miał ryknąć albo mi przyłożyć. Pewnie gdybym nie wspomniała Cory, zrobiłby coś takiego.
   - Gówno mnie obchodzi ojciec - powiedział niskim, paskudnym głosem, całkiem już męskim.
   Już wszystko miał męskie, z wyjątkiem mózgu.
   - Teraz robię dla Cory więcej niż on. Przynoszę jej pieniądze i ładne rzeczy. Poza tym moi przyjaciele... oni wiedzą, że w tym domu mieszka moja mama i zostawiają go w spokoju. A ojciec to zero!
   Odwróciłam się i gdy spojrzałam na niego, zobaczyłam twarz taty - młodszą, szczuplejszą, o jaśniejszej karnacji, lecz bez wątpienia twarz naszego ojca.
   - Przecież jesteś strasznie podobny do ojca - powiedziałam szeptem. - Za każdym razem, gdy patrzę na ciebie, widzę tatę. Ty też, ilekroć patrzysz na niego, dostrzegasz w nim siebie.
   - Gówno prawda!
   Wzruszyłam ramionami.
   Upłynęło sporo czasu, nim znów się odezwał.
   - Zbił cię kiedyś? - zapytał wreszcie.
   - Od jakichś pięciu lat ani razu.
   - A przedtem - za co cię zlał?
   Pomyślałam o tamtym zdarzeniu i postanowiłam, że mu powiem. Był chyba dość dojrzały.
   - Przyłapał mnie w krzakach z Rubinem Quintanillą.    Keith ryknął nieopanowanym rechotem.
   - Ty i Rubin? Poważnie? Robiłaś to z nim? Zalewasz.
   - Wydaje ci się to takie dziwne? Mieliśmy po dwanaście lat.
   - Masz szczęście, że nie zaszłaś w ciążę.
   - Wiem. Dwanaście lat to kretyński wiek, żeby zostać mamusią.
   - Założę się, że nie stłukł cię tak mocno jak mnie! - powiedział, patrząc w bok.
   - Wtedy kazał wam wszystkim iść pobawić się do Talcottów - wyjaśniłam.
   Podałam mu szklankę z chłodnym sokiem pomarańczowym, drugą nalałam sobie.
   - Nie przypominam sobie - skwitował.
   - Miałeś tylko dziewięć lat. Nikt nie miał najmniejszego zamiaru tłumaczyć ci, co się dzieje. Jeśli mnie pamięć nie myli, ja sama powiedziałam ci, że spadłam ze schodków przy tylnym wejściu.
   Zmarszczył brwi, jak gdyby sobie coś przypomniał. Wierzę, że nietrudno było zapamiętać, jak wyglądała moja twarz tamtego dnia. Wprawdzie tato rzeczywiście nie złoił mnie wtedy tak dokumentnie jak ostatnio Keitha, za to wyglądałam znacznie gorzej. Mój brat powinien to pamiętać.
   - Mamę też bijał? Potrząsnęłam głową.
   - Nie. Nigdy nic takiego nie zauważyłam. Nie wierzę, że mógłby podnieść na nią rękę. Bardzo ją kocha. Naprawdę.
   - Bydlak!
   - To nasz ojciec. Poza tym nie znam lepszego człowieka.
   - Myślałaś tak samo, jak dostawałaś wciry?
   - Nie. Ale później, kiedy dotarło do mnie, jak głupio się zachowałam, byłam mu wdzięczna, że jest taki surowy. Zaraz po tym, jak dostałam lanie, po prostu cieszyłam się, że mnie nie zatłukł na amen.
   Znów zarechotał - po raz drugi w ciągu paru minut. I znowu była to reakcja na to, co powiedziałam. Może uda mi się troszkę go jeszcze bardziej otworzyć.
   - Opowiedz, jak jest na zewnątrz - zaczęłam. - Jak się tam żyje?
   Dopił ostatki drugiej szklanki soku.
   - Mówiłem ci. Całkiem nieźle.
   - A jak było za pierwszym razem, na samym początku: kiedy wyszedłeś i postanowiłeś zostać?
   Spojrzał na mnie i uśmiechnął się - tak samo jak przed laty, gdy czerwonym atramentem robił sobie sztuczne rany, żeby mnie nabrać i wywołać empatyczne krwawienie. Pamiętam dobrze ten szczególny, paskudny uśmieszek.
   - Też masz ochotę wyfrunąć, co? - spytał z naciskiem.
   - W odpowiedniej chwili.
   - Nie uśmiecha ci się wyjść za Curtisa i niańczyć stado bachorów?
   - Owszem. Nie uśmiecha.
   - Teraz rozumiem, czemu byłaś dla mnie taka milutka.
   Zapachy roznoszące się po kuchni wskazywały, że jedzenie jest już prawie gotowe; wstałam, żeby wyjąć chleb z piekarnika i miseczki z kredensu. Chciałam powiedzieć Keithowi, by sam nałożył sobie gulaszu, ale byłam pewna, że powyławiałby wszystkie kawałki mięsa, zostawiając nam same kartofle i warzywa. Toteż obsłużyłam i jego, i siebie, potem przykryłam garnek, zostawiając go na najmniejszym ogniu, a chleb owinęłam ściereczką.
   Jakiś czas pozwoliłam mu jeść w spokoju, choć wiedziałam, że lada moment mogą już wpaść wygłodniali chłopcy. W końcu bałam się dłużej zwlekać.
   - Porozmawiajmy serio, Keith - zagadnęłam. - Naprawdę muszę to wiedzieć. Jak zdołałeś przeżyć, kiedy pierwszy raz wyszedłeś?
   Uśmiechnął się, tym razem już nie tak podle. Może to gulasz tak go zmiękczył.
   - Trzy doby kradłem jedzenie i spałem w tekturowym pudle - oznajmił. - Pojęcia nie mam, czemu wracałem do tego pudła. Równie dobrze mogłem przekimać się w pierwszym lepszym kącie. Niektóre dzieciaki noszą ze sobą kawałek tektury, rozumiesz: żeby nie kłaść się na gołej ziemi. Później zafasowałem śpiwór jednemu staruszkowi. Nowiutki, jakby w ogóle go nie używał. Potem...
   - Ukradłeś go?
   Spojrzał na mnie pogardliwe.
   - A co mogłem zrobić? Byłem bez centa. Miałem tylko spluwę: maminą trzydziestkęósemkę.
   No tak. Trzy wizyty temu odniósł ją Cory z powrotem, razem z dwiema paczkami naboi. Naturalnie nie pisnął słowa, jak zdobył amunicję - ani skąd wytrzasnął sobie nową broń: dziewięciomilimetrowego heckler & kocha takiego samego, jak ma tato. Za każdym razem gdy się zjawiał, znosząc różne rzeczy, twierdził, że jeśli tylko ma się pieniądze, za murem można dostać wszystko. Nigdy się nie przyznawał, skąd sam je brał.
   - Dobrze - podsumowałam. - Więc rąbnąłeś śpiwór. I cały czas kradłeś jedzenie? Aż dziw, że w końcu nie wpadłeś.
   - Staruszek miał trochę gotówki. Najpierw ją przejadłem, a potem ruszyłem w kierunku Los Angeles.
   Jego odwieczne marzenie. Z powodów, które brzmią sensownie jedynie dla niego, zawsze chciał jechać do L.A. Każdy człowiek przy zdrowych zmysłach dziękowałby Bogu za dwudziestomilową odległość, dzielącą nas od tego ropiejącego wrzodu.
   - Cała autostrada zapchana jest uciekinierami, którzy wynieśli się z L.A. - ciągnął Keith. - Są nawet tacy, którzy odbili ze szlaku w San Diego. Sami nie wiedzą, dokąd idą. Kiedy spytałem jednego gościa, powiedział, że przenosi się na Alaskę. Alaska. Ale numer!
   - Będzie potrzebował dużo szczęścia - wtrąciłam. - Zanim tam dojdzie, spotka po drodze mnóstwo wycelowanych w siebie luf.
   - Akurat dojdzie. Przecież to z tysiąc mil stąd! Skinęłam głową.
   - Więcej. Z posterunkami i granicami nieprzyjaznych stanów po drodze. Mimo wszystko życzę mu powodzenia, bo to całkiem sensowny zamiar.
   - Miał w plecaku dwadzieścia trzy tysiące dolarów.
   Zamurowało mnie. Zastygłam w bezruchu. Gapiłam się na niego z odrazą i na nowo rozbudzoną niechęcią. No przecież. Jakże by inaczej.
   - Chciałaś wiedzieć - wyjaśnił. - Właśnie tak tam jest. Masz spluwę, to jesteś kimś. Nie masz, to gówno jesteś wart. Masa ludzi na zewnątrz nie ma własnej broni.
   - Myślałam, że akurat odwrotnie: że większość jest uzbrojona, a wyjątek stanowią ci, co są za biedni, by opłacało się ich napadać.
   - Też tak myślałem. Ale pukawki są cholernie drogie. Poza tym zawsze prościej zdobyć drugą, jak już jedną się ma, no nie?
   - Przyszło ci do głowy, co by było, gdyby ten, co wędrował na Alaskę, też miał broń? Pewnie już byś nie żył.
   - Podkradłem się do niego, jak kimał. Miałem go na oku, odkąd zszedł z szosy, żeby zanocować. Wtedy go dopadłem. W końcu przez niego odwidziało mi się L.A.
   - Zabiłeś go?
   Znów ten paskudny uśmieszek.
   - Rozmawiał z tobą. Był przyjaźnie nastawiony. A ty go zastrzeliłeś.
   - A niby co miałem zrobić? Czekać, aż objawi się Bóg i sypnie mamoną? Co innego mi pozostało?
   - Powrót do domu.
   - Takiego wała.
   - Ani trochę nie gryzie cię, że odebrałeś komuś życie, że zabiłeś człowieka?
   Pomyślał nad tym przez chwilę, w końcu potrząsnął głową.
   - Nie, to mi nie leży na wątrobie - odparł. - Z początku miałem pietra, ale potem... kiedy było po wszystkim, już nic nie czułem. Nikt mnie nie widział. Po prostu wziąłem jego rzeczy i zostawiłem go tam. Poza tym, kto wie: może przeżył? Nie od każdego postrzału od razu się przekręcisz.
   - Nawet nie sprawdziłeś?
   - Chodziło mi tylko o jego klamoty. Facet i tak był szurnięty. Alaska!
   Nic odezwałam się już do Keitha ani słowem. Opowiedział mi jeszcze, jak to napotkał paru gości i przyłączył się do nich, a później odkrył, że chociaż starsi od niego, wszyscy są stuprocentowymi analfabetami. Stał się ich pomocnikiem. Dzięki niemu zaczęło im się przyjemniej żyć. Pewnie dlatego nie wyczekali pierwszej okazji, kiedy zaśnie, żeby go kropnąć i zagarnąć jego łup.
   Gdy po pewnym czasie zauważył, że przestałam się odzywać, zaśmiał się i powiedział:
   - Już lepiej wyjdź za Curtisa i róbcie dzieciaki. Tam, za murem, nie przeżyłabyś nawet dnia. Wystarczyłaby ta twoja gówniana hiperempatia, żeby cię załatwić - nikt nawet nie musiałby tknąć cię palcem.
   - Tak ci się wydaje - odparłam.
   - Daj spokój, widziałem, jak gościowi wydłubali oczy, a później podpalili go i patrzyli, jak wrzeszczy i biega w kółko aż do sfajczenia. Myślisz, że wytrzymałabyś coś takiego?
   - Twoi nowi przyjaciele tak się zabawiali?
   - Gdzie tam! To te szajbusy. Pacykarze. Golą sobie wszystkie włosy - nawet brwi - i malują skórę na zielono, niebiesko, czerwono albo na żółto. Łykają ogień i wykańczają bogaczy.
   - Co takiego?
   - Ćpają ten narkotyk, po którym lubi się patrzeć, jak się pali. Czasem wystarczy im ognisko, innym razem podłożą ogień pod kupę śmieci czy pod dom. Od czasu do czasu porywają jakiegoś zamożniaka i robią z niego żywą pochodnię.
   - Dlaczego?
   - Skąd mam wiedzieć? To świrusy. Słyszałem, że niektórzy sami byli przedtem dziećmi z zamożnych domów, dlatego pojęcia nie mam, czemu tak bardzo nienawidzą bogaczy. Te ich prochy to niezłe świństwo. Czasami pacykarzy tak bardzo rajcuje ogień, że sami pchają się za blisko płomieni. Wtedy nawet najlepsi kumple nie mogą ich powstrzymać. Stoją tylko i patrzą, jak się hajcują. To tak... nie wiem... jakby pieprzyli się z ogniem i było im dobrze jak nigdy dotąd.
   - Próbowałeś tego?
   - Diabła tam, nie! Mówiłem ci przecież: ci goście to czuby. U pacykarzy nawet dziewczyny golą sobie głowy. Cholera, wyglądają jak paskudy!
   - Większość to jeszcze dzieci, tak?
   - No. Najmłodsi są w twoim wieku, najstarsi mają góra dwudziestkę. Chociaż jest paru wapniaków, po dwadzieścia pięć, może nawet pod trzydziestkę. Ale podobno niewielu pacykarzy żyje tak długo.
   W tym momencie weszła Cory z chłopcami. Gregory i Bennett byli rozentuzjazmowani, bo ich drużyna wygrała mecz piłkarski. Moja macocha, radosna i wyraźnie stęskniona, opowiadała Marcusowi o nowej córeczce Dorotei Cruz. Oczywiście ich nastroje odmieniły się na widok Keitha, ale wieczór upłynął w przyzwoitej atmosferze. Keith jak zwykle miał upominki dla młodszych braci, gotówkę dla Cory i figę z makiem dla mnie i dla Marcusa. Dziś jednak jakby trochę się wobec mnie zawstydził.
   - Może przyniosę ci coś następnym razem - powiedział.
   - Nie, dziękuję - odparłam, przypominając sobie o wędrowcu, który szedł na Alaskę. - Nic mi nie przynoś. Niczego nie potrzebuję.
   Wzruszywszy ramionami, zaczął rozmawiać z Cory.
           PONIEDZIAŁEK, 20 LIPCA 2026
       Keith przyszedł spotkać się ze mną, krótko przed zapadnięciem zmroku. Znalazł mnie, kiedy wracałam pieszo z domu Talcottów, gdzie Curtis składał mi długie i gorące życzenia z okazji urodzin. Bardzo się z Curtisem pilnujemy, ale ostatnio udało mu się wytrzasnąć skądś zapasik prezerwatyw. Trochę to staroświeckie, ale skuteczne. A w jednym kącie garażu Talcottowie mają całkiem nieużywaną ciemnię.
   Keith przestraszył mnie, niszcząc błogi nastrój, jaki mnie wcześniej ogarnął. Wynurzył się bezszelestnie spomiędzy dwu domów; dopiero gdy był tuż-tuż, uświadomiłam sobie, że ktoś za mną idzie, i odwróciłam się, by się przekonać, że to on.
   Podniósł do góry ręce, uśmiechając się.
   - Przyniosłem ci prezent na urodziny - oznajmił, wciskając mi coś w lewą rękę.    Pieniądze.
   - Nie chcę, Keith. Zanieś je Cory.
   - Sama jej zanieś. Chcesz, żeby były dla niej, to daj jej sama. Ja przyniosłem je tobie.
   Odprowadziłam go do bramy, drżąc z obawy, że któryś z naszych wartowników może zauważyć go i postrzelić. Tak bardzo urósł od czasu, kiedy na dobre wyniósł się od nas. Tato był dzisiaj w domu, więc Keith nie mógł wejść. Podziękowałam mu za gotówkę i powtórzyłam, że oddam ją Cory. Chciałam, żeby wiedział, bo nie życzyłam sobie, aby cokolwiek, kiedykolwiek mi jeszcze przynosił.
   Nie wyglądał, jakby sprawiało mu to jakąś różnicę.
   - Najlepszego z okazji urodzin - powiedział, cmoknąwszy mnie w policzek, i zniknął za murem.
   Nadal miał klucz Cory i chociaż tato wiedział o tym, już nie nalegał na zmianę zamka.
           ŚRODA, 26 SIERPNIA 2026
       Rodzice musieli pojechać dziś do miasta, by zidentyfikować ciało mojego brata Keitha.
           SOBOTA, 29 SIERPNIA 2026
       Od środy nie byłam w stanie napisać ani słowa. Nie wiem, co pisać. To był Keith. Oczywiście nie pojechałam na identyfikację. Tato powiedział, że próbował też oszczędzić tego Cory. Nie chciał, aby patrzyła, co zrobili Keithowi, zanim umarł... Nie chcę o tym pisać - jednak muszę. Czasami, jeśli się coś opisze, łatwiej nam to znieść.
   Ktoś pokroił i powypalał memu bratu większą część skóry. Nie ruszył tylko twarzy. Wypalili mu wprawdzie oczy, ale resztę zostawili nietkniętą - jak gdyby chcieli, żeby można go było rozpoznać. Rżnęli i przyżegali, na zmianę, cięli i przyżegali... Niektóre rany miały po parę dni. Ktoś musiał Keitha bardzo nienawidzić.
   Tato zebrał nas razem i opowiedział, co się stało. Opisał wszystko, beznamiętnym tonem. Chciał nas przerazić - zwłaszcza Marcusa, Bennetta i Gregory'ego. Chciał, byśmy dobrze zapamiętali, jak niebezpiecznie jest na zewnątrz.
   Zdaniem policji tortury, jakie przeszedł Keith, są typowe dla ofiar handlarzy narkotykami, którzy męczą w ten sposób tych, co ich okradają albo z nimi konkurują. Już nigdy się nie dowiemy, czy mój brat właśnie tak wszedł im w drogę. Jedynym pewnikiem jest teraz to, że nie żyje. Jego ciało znaleziono na drugim końcu miasta, ciśnięte przed zgliszczami starego budynku, w którym dawniej mieścił się dom pogodnej starości. Leżało na popękanym betonie, wyrzucone dobre parę godzin po zgonie. Równie dobrze mogli zostawić je w jakimś kanionie, a wtedy już tylko psy by je znalazły. Ktoś najwyraźniej chciał, by go znaleziono - i zidentyfikowano. Czyżby to krewni albo przyjaciele którejś z ofiar Keitha w końcu wyrównali z nim rachunki?
   Policjanci zachowywali się, jak gdyby podejrzewali, że wiemy, kto go zabił. Słuchając, jakie zadają pytania, odnosiłam wrażenie, że byliby uszczęśliwieni, mogąc zaaresztować Cory lub tatę - a najlepiej oboje. Na ich nieszczęście moi rodzice bardzo udzielają się publicznie i żadnemu nie przydarzyła się ostatnio ani jedna niewyjaśniona nieobecność czy inne odstępstwo od normalnego rozkładu zajęć. Parędziesiąt osób mogło zapewnić im alibi. Naturalnie nie zeznałam policji, że Keith opowiedział mi, co robił. Jaki z tego pożytek teraz, gdy jest martwy - zamordowany w taki bestialski sposób? Przypadkiem - a może celowo - wszystkie jego ofiary zostały pomszczone.
   Wardell Parrish poczuł się w obowiązku donieść policji o karczemnej kłótni między Keithem a tatą, jaka miała miejsce w ubiegłym roku. Oczywista wszystko słyszał. Połowa sąsiedztwa słyszała. Rodzinne draki zastępują ludziom teatr - a tu w dodatku jeszcze tato: sam pastor!
   Wiem, że to Wardell Parrish podkablował o tym glinom. Tanya, jego najmłodsza siostrzenica, wygadała się:
   - Wujek Ward powiedział, że nieprzyjemnie mu o tym mówić, ale...
   Jasne; wierzę, bo muszę, jak nieprzyjemnie. Pieprzony drań! Na szczęście nikt inny nie potwierdził jego wersji. Gliniarze węszyli po sąsiedztwie, ale żaden z sąsiadów nie potwierdził, że coś mu wiadomo o jakiejś awanturze. Nie mieli przecież cienia wątpliwości, że to nie tato zabił Keitha. Poza tym dobrze wiedzieli, że policja lubi rozwiązywać sprawy, "odkrywając" dowody przeciwko komukolwiek, kogo upatrzy sobie na winnego. Najlepiej nie dawać im żadnych punktów zaczepienia. Gliny nigdy nie zjawiają się, gdy ludzie wzywają ich na pomoc. Zawsze przyjeżdżają po fakcie, i tak się składa, że przeważnie tylko pogarszają już złą sytuację.
   Dzisiaj był pogrzeb. Tato poprosił swego przyjaciela, wielebnego Robinsona, aby odprawił nabożeństwo. Sam siedział przy Cory i przy nas, sprawiając wrażenie przybitego. Wyglądał staro. Strasznie staro.
   Cory cały dzień przepłakała, przeważnie bezgłośnie. Właściwie popłakiwała już od środy. Marcus z tatą próbowali ją jakoś pocieszać. Nawet ja próbowałam, póki nie spojrzała na mnie... prawie z nienawiścią - jak gdybym to ja przyczyniła się do śmierci Keitha. Staram się wyciągać do niej rękę. Nie wiem, co więcej mogłabym zrobić. Może z czasem będzie umiała wybaczyć mi, że nie jestem jej córką, że żyję, podczas gdy jej syn jest martwy, że tato miał mnie z inną żoną...? Nie mam pojęcia co jeszcze.
   Tato nigdy nie uronił łzy. Jak żyję, nie widziałam, by płakał. Ale dziś chciałabym, żeby zapłakał. Chciałabym, aby mógł.
   Curtis Talcott cały czas próbował trzymać się blisko mnie - i bez przerwy rozmawialiśmy. Chyba potrzebowałam się wygadać, a on cierpliwie to wytrzymywał.
   Powiedział, że powinnam ulżyć sobie płaczem. Nieważne, jak źle układało się między mną a Keithem czy Keithem a rodziną - powinnam pozwolić sobie na płacz. Dziwne. Dopiero teraz, gdy o tym wspomniał, zwróciłam uwagę, że mnie też brakuje łez. Jak ojciec, nie uroniłam ani jednej. Być może Cory to zauważyła. Może moja sucha twarz spowodowała, że zaczęła żywić do mnie jeszcze jedną urazę.
   To nie tak, że specjalnie trzymałam się w ryzach, próbując udawać stoicki spokój. Ja po prostu nienawidziłam Keitha - prawie tak bardzo, jak go kochałam. Był moim bratem - w połowie - ale także najbardziej socjopatycznym typem z grona bliskich mi osób. Gdyby dane mu było dorosnąć, stałby się potworem. Może już zdążył nim zostać. Nigdy nie przejmował się swym postępowaniem. Jeżeli czegoś chciał i nie wiązało się to dla niego z bezpośrednim fizycznym cierpieniem, po prostu robił to, mając gdzieś całą resztę.
   Rozbił naszą rodzinę, sprawił, że stawała się niepełna. A jednak nigdy nie przyszło mi do głowy, aby życzyć mu śmierci. Nikomu nie życzyłabym tak okropnego zgonu. Ci, którzy go zabili, musieli być o wiele gorszymi zwyrodnialcami niż Keith. Nie mogę pojąć, jak jeden człowiek może wyrządzić coś takiego innemu. Gdyby hiperempatia stanowiła częstsze upośledzenie, ludzie nie byliby zdolni robić takich rzeczy. Zabijaliby, gdyby naprawdę musieli, znosząc cierpienie, które mogłoby ich zniszczyć. Gdyby tak każdy odczuwał cudzy ból - kto ośmieliłby się torturować? Kto chciałby zadawać drugiemu człowiekowi niepotrzebny ból? Pierwszy raz przyszło mi na myśl, że moja przypadłość może mieć jakiekolwiek dobre strony, ale wygląda na to, że w obecnym stanie rzeczy mogłaby okazać się pomocna. Szkoda, że nie mogę zarazić nią ludzi. Żeby chociaż odnaleźć innych takich jak ja i żyć wśród nich. Lepsze już sumienie biologiczne niż żadne.
   Wracając do płaczu: myślę, że gdybym już miała się rozpłakać, prędzej zrobiłabym to tamtego wieczoru, gdy tato sprał Keitha - kiedy było już po wszystkim i ojciec oprzytomniał, i zdał sobie sprawę, co zrobił, a my widzieliśmy, jak patrzą na niego Keith i Cory. Zrozumiałam wtedy, że ani jedno, ani drugie nigdy mu tego nie wybaczy. Przenigdy. Coś cennego umarło w naszej rodzinie.
   Chciałabym, aby tato potrafił zapłakać nad swym synem, jednak sama nie czuję najmniejszej potrzeby, by płakać z żalu po stracie brata. Niech spoczywa w spokoju - w urnie, w niebie czy gdziekolwiek trafi.
           11        Każda Zmiana może zrodzić nasiona pożytku.
   Wyszukuj je.
   Każda Zmiana może wydać nasiona szkody.
   Wystrzegaj się ich.
   Bóg jest nieskończenie zmienny.
   Bóg jest Przemianą.        "Nasiona Ziemi: Księgi Żywych"
           SOBOTA, 17 PAŹDZIERNIKA 2026
       Wszystko się rozpada.
   Sąsiedztwo, rodziny, więzi między ludźmi... Jak lina, która pęka: po jednym włóknie na raz.
   Ubiegłej nocy znów mieliśmy napad, a mówiąc ściślej: ktoś usiłował nas napaść. Gdyby jeszcze wszystko było jak zwykle, ale nie. Tym razem nie skończyło się splądrowaniem ogrodu. Trzech zbirów przelazło przez mur i za pomocą łomu wtargnęło do domu Cruzów. Naturalnie Cruzowie, jak każda inna rodzina, mają założone głośne alarmy antywłamaniowe, kraty w oknach i barierki bezpieczeństwa przy wszystkich drzwiach, ale, jak widać, nie na wiele się to zdaje. Jeśli bandyta chce wejść do środka, to wejdzie. Włamywaczom wystarczyły zwykłe narzędzia: łomy, hydrauliczne podnośniki - coś, co może zdobyć każdy. Nie mam pojęcia, jak udało im się unieszkodliwić alarm przeciwwłamaniowy. Wiem, że przecięli przewody elektryczne i telefoniczne prowadzące do domu, ale to nie mogło załatwić sprawy, bo alarm zasilają zapasowe baterie. Mniejsza o to, co jeszcze zmajstrowali albo które z urządzeń nie zadziałało - ważne, że alarm się nie włączył. Po wyważeniu łomem drzwi wejściowych złodzieje weszli do kuchni i tym samym żelastwem potraktowali siedemdziesięciopięcioletnią babkę Dorotei Cruz. Staruszka miała lekki sen i często wstawała w nocy, żeby zaparzyć sobie filiżankę herbaty z palczatki cytrynowej. Jej rodzina mówi, że właśnie dlatego była w kuchni, gdy wdarli się bandyci.
   Chwilę później przybiegli bracia Dorotei, Hector i Rubin Quintanilla, z pistoletami w rękach. Ich sypialnia znajduje się najbliżej kuchni, dlatego to oni usłyszeli hałas - zarówno odgłosy samego włamania, jak i rumor, gdy uderzona pani Quintanilla przewracała się na stół kuchenny i krzesła. Hector i Rubin zastrzelili dwóch bandytów. Trzeciego, który zdołał uciec, prawdopodobnie ranili. Wszędzie było mnóstwo krwi. Ale pani Quintanilla nie żyła.
   To już siódmy taki incydent, odkąd zginął Keith. Coraz więcej zewnętrznych przedostaje się przez nasz mur, by odbierać nam to, co mamy - czy raczej to, co wyobrażają sobie, że mamy. Siedem wtargnięć do domów i ogrodów w niecałe dwa miesiące - i to w sąsiedztwie składającym się zaledwie z jedenastu rodzin. Jeżeli coś takiego spotyka nas, to na co muszą być narażeni prawdziwi bogacze - chociaż pewnie z ich arsenałami, prywatnymi armiami straży i nowoczesnymi systemami zabezpieczeń udaje im się bronić o wiele skuteczniej. Może właśnie stąd takie zainteresowanie nami: zawsze coś można nam ukraść, bo jesteśmy tak dobrze strzeżeni. Z tych siedmiu napadów trzy się powiodły. Rabusie zdołali wedrzeć się do środka i nie odeszli z pustymi rękami - w sumie ich łupem padło kilka radioodbiorników, worek orzechów włoskich, mąka pszenna i kukurydziana, trochę biżuterii, prawie antyczny telewizor, komputer... Brali wszystko, z czym tylko można było czmychnąć. Jeśli Keith mówił prawdę, nasze sąsiedztwo nawiedza tylko najnędzniejsza kategoria złodziei. Ci bardziej bezwzględni, sprytniejsi i odważniejsi z całą pewnością wolą łupić sklepy i firmy. Marna pociecha, skoro te zbiry z samego dna marginesu też wystarczają, by nas powoli wybijać.
   W przyszłym roku skończę osiemnaście lat, więc według taty będę dostatecznie dorosła, by pełnić prawdziwą nocną straż. Szkoda, że nie mogę już teraz. Chciałabym zacząć jak najprędzej. Ale to i tak nie wystarczy.
   Zabawne. Cory i tato wydali część gotówki, którą przyniósł nam Keith, na pomoc obrabowanym rodzinom. Kradzione pieniądze pomagają ofiarom kradzieży. Połowa wszystkich naszych oszczędności leży schowana na naszym podwórzu na wypadek jakiegoś nieszczęścia. Zawsze trzymaliśmy tam w ukryciu trochę pieniędzy. Teraz zebrało się tyle, że można było część ruszyć. Druga połowa poszła na kościelny fundusz pomocy sąsiedzkiej w nagłych wypadkach. Jednak to wszystko za mało.
           WTOREK, 20 PAŹDZIERNIKA 2026
       Zaczyna się dziać coś nowego - a może raczej wraca paskudna przeszłość. Kompania o nazwie "Kagimoto, Stamm, Frampton i Spółka" - KSF - przejęła we władanie niewielkie nadmorskie miasteczko Olivar. Autonomiczna od lat osiemdziesiątych dwudziestego wieku mieścina - mała, ale bogata - to właściwie jedno z wielu plażowo-sypialnianych przedmieść Los Angeles. Prawie żadnego przemysłu, dużo wolnego, przeważnie pagórkowatego terenu, z krótką i niszczejącą linią brzegową. Mieszkańcy, podobnie jak niektórzy u nas w Robledo, mają takie pensje, za które dawniej żyłoby się im dostatnio i wygodnie. W gruncie rzeczy ludzie w Olivar są i tak o niebo zamożniejsi od nas, jednak ze statusem miejscowości nadmorskiej muszą płacić większe podatki. Do tego, ponieważ część lądu jest niestabilna, dochodzą inne problemy. Ocean nadkrusza i zabiera jedne grunty, inne podmywa i bardzo zasala wodę. Ocieplający się klimat sprawia, że systematycznie podnosi się poziom morza. Od czasu do czasu nawiedza ich też trzęsienie ziemi. Po niegdysiejszej płaskiej i piaszczystej plaży zostało już tylko wspomnienie, podobnie jak po biurowych i mieszkalnych budynkach, usytuowanych blisko wody. Jak wszystkie przybrzeżne miasteczka świata, Olivar potrzebuje specjalnej pomocy. Kiedyś miało swoją wyższą klasę średnią: białą, oświeconą społeczność, którą stać było na trwonienie wielu dóbr i wpływów. Dziś nawet politycy, którym pomagało zwyciężać w wyborach, nie staną w obronie jego interesów. Cały stan, kraj, cały świat potrzebuje pomocy - powtarzają w kółko. Więc na co, u licha, skarży się i biadoli jakieś niewielkie Olivar?
   O dziwo bogatsze i mniej zagrożone geologicznie osady jakoś uzyskują pomoc: płyną fundusze na budowę grobli i wałów przeciwpowodziowych, środki na ewakuację - na wszystko, co się należy. Leżące między morzem a Los Angeles Olivar z jednej strony zalewa tylko słona woda, a z drugiej fale zdesperowanej biedoty. Jedynym niezawodnym źródłem, z którego olivarczycy czerpią zdatną do użytku wodę, jest zasilana energią słoneczną stacja odsalania, położona na równiejszym i bardziej stabilnym lądzie.
   Jednak przecież żadne miasto nie obroni się własnymi siłami przed wdzierającym się coraz bardziej w głąb lądu oceanem, kruszejącą glebą, podupadającą gospodarką i napływem zgnębionych uchodźców. Z czasem sytuacja w Olivar zaczęła przypominać naszą: dla tych niewielu, którzy jeszcze mieli pracę poza domem, dojeżdżanie do niej i powrót stały się ogromnym zagrożeniem - jakimś koszmarnym wyzwaniem. Ale musieli je nieustannie podejmować, dzień w dzień na nowo.
   Wtedy na scenę wkroczyli ludzie z KSF. Po wielu obietnicach, niezliczonych targach i sporach prawnych wystraszeni, podejrzliwi, ale pełni nadziei wyborcy wspólnie z oficjelami Olivar zgodzili się na przejęcie i wykupienie przez KSF. KSF zamierza rozbudować ich zakład odsalania do rozmiarów prawdziwego giganta, uczynić go jednym z największych w kraju. Kompania ma w planach zdominowanie gospodarki rolnej, sprzedaży wody, energii wiatru i słońca niemal na całym południowym zachodzie, gdzie za grosze wykupiła już rozległe połacie żyznej, ale pozbawionej wilgoci ziemi. Na razie Olivar to tylko jeden z jej pomniejszych przyczółków, z którego jednak może czerpać już chętną do pracy i wykształconą siłę roboczą: młodych ludzi, parę lat starszych ode mnie, z bardzo ograniczonymi - naturalnie nie tak jak nasze - perspektywami na przyszłość. Do tego ten ogromny - dawniej publiczny - obszar, który teraz kontrolują. Chcą przejąć na własność największe źródła wody, zakłady energetyczne, a także przemysł i przedsiębiorczość rolniczą w regionie, na którym większość ludzi postawiła już krzyżyk. Roztoczyli dalekosiężne plany, a mieszkańcy Olivar zdecydowali, że staną się ich częścią, godząc się na zarobki o wiele niższe od pułapu, do którego przywykli - w zamian za bezpieczeństwo, pewne zapasy żywności, miejsca pracy i pomoc w zmaganiach z żywiołem Pacyfiku.
   Mimo to są w Olivar ludzie, którym nie podoba się ta odmiana. Znają z historii los pierwszych amerykańskich kompanijnych miasteczek, w których później założycielskie kompanie oszukiwały i wyzyskiwały ludność.
   Tym razem ma być inaczej. Mieszkańcy Olivar nie są przecież zubożałymi i zastraszonymi ofiarami. Potrafią dbać o swoje interesy, troszczyć się o swą własność i prawa. To wykształceni ludzie, którzy nie chcą żyć w postępującym chaosie, jaki ogarnął resztę okręgu Los Angeles. Tak właśnie, robiąc publiczny spektakl z zaprzedania się KSF, mówiło kilkoro z nich w radiowym reportażu, którego słuchaliśmy wszyscy wczoraj wieczorem.
   - Życzę im szczęścia - odezwał się tato - ale na dłuższą metę nie wyjdzie im to na dobre.
   - O co ci chodzi? - spytała z naciskiem Cory. - Według mnie to wspaniały pomysł. Właśnie tego nam trzeba. Żeby tylko znalazła się wielka kompania, która chciałaby zrobić to samo z Robledo.
   - Nie - powiedział ojciec. - Dziękować Bogu, to nam nie grozi.
   - Skąd możesz wiedzieć?! Niby czemuż to?
   - Robledo jest za duże i za biedne, za dużo tu czarnych i Latynosów, aby ktokolwiek się nim zainteresował; no i nie ma dostępu do morza. Ma natomiast uliczną biedotę, składowiska zwłok i wspomnienie zamożniejszej przeszłości - z cienistymi drzewami, przestronnymi domami, wzgórzami i kanionami. Owszem, wzgórza i kaniony mamy nadal, ale zapewniam cię, że żadna spółka w nas nie zainwestuje.
   Pod koniec audycji ogłosili, że KSF poszukuje dyplomowanych pielęgniarek, nauczycieli z udokumentowanymi kwalifikacjami i paru innych grup wykwalifikowanych specjalistów, chętnych do osiedlenia się w Olivar i pracy za mieszkanie z wyżywieniem. Naturalnie oferta została sformułowana o wiele mniej dosłownie, jednak do tego się sprowadzała. Mimo to Cory nagrała sobie numer kontaktowy i z miejsca zatelefonowała. I ona, i tato są z zawodu nauczycielami, oboje z tytułami doktorskimi. Tak rozpaczliwie pragnęła wybić się jakoś z tłumu. Tato tylko wzruszył ramionami i pozwolił jej zadzwonić.
   Mieszkanie i wyżywienie. Proponowane wynagrodzenie było tak marne, że nawet gdyby pracowali tam oboje, i tak razem nie zarobiliby tyle, ile mój ojciec dostaje teraz sam w college'u. Z takiej pensyjki, po odliczeniu kosztów utrzymania, musiałoby jeszcze starczyć na czynsz. W sumie, pamiętając, że jest nas sześcioro, wychodzi wyraźnie, że nie byliby w stanie pokryć wszystkich wydatków. Może i udałoby nam się wiązać koniec z końcem, gdybym i ja znalazła jakąś pracę, ale mnie w Olivar nikt nie potrzebuje. Są tam setki, może nawet tysiące takich jak ja. W każdej walczącej o byt społeczności pełno jest zarówno bezrobotnych, kompletnie niewykształconych nastolatków, jak i takich, co liznęli trochę oświaty - wszyscy bez szans na pracę.
   Każdemu, kto zatrudni się u KSF, ciężko będzie przeżyć za pensję, jaką proponuje kompania. Zdaje mi się, że nie upłynie dużo czasu, a wszyscy nowi pracownicy staną się jej dłużnikami. Stara sztuczka z epoki kompanijnych osad: wpędzić ludzi w długi, potem ściskać coraz mocniej, każąc coraz ciężej harować. Niewolnictwo za długi. Taki system mógłby się sprawdzić w Ameryce Christophera Donnera. Prawo pracy - i federalne, i stanowe - nie jest już takie jak kiedyś.
   - Chociaż spróbujmy - przekonywała ojca Cory. - W Olivar bylibyśmy bezpieczni. Dzieci chodziłyby do prawdziwej szkoły, a w przyszłości kompania dałaby im pracę. Co czeka je tutaj oprócz rzeczywistości za murem?
   Tato potrząsnął głową.
   - Łudzisz się nadzieją, Cory. Niewolnik nigdzie nie jest bezpieczny.
   Marcus i ja siedzieliśmy, słuchając w napięciu. Dwu młodszych chłopców rodzice posłali już do łóżek, lecz nasza czwórka wciąż czuwała, skupiona wokół radia.
   - Nie wierzę, że w Olivar zapanuje niewolnictwo - zabrał głos mój brat. - Tamtejsi ludzie to nie nędzarze, nigdy nie pozwolą zrobić z siebie niewolników.
   Ojciec uśmiechnął się do niego smutno.
   - Teraz jeszcze nie - powiedział. - Nie od razu.    Znów pokręcił głową.
   - Kagimoto, Stamm, Frampton: Japończyk, Niemiec i Kanadyjczyk. Kiedy byłem młody, ludzie prorokowali, że do tego dojdzie. Cóż, właściwie czemu inne państwa nie miałyby wykupywać tego, co z nas zostało? Skoro sami wystawiamy się na sprzedaż... Zastanawiam się, ilu ludzi w Olivar ma choć blade pojęcie, co się tam naprawdę dzieje.
   - Chyba niewielu - odezwałam się. - Wydaje mi się, że baliby się nawet pomyśleć, jaka może być prawda.
   Tato spojrzał na mnie, a ja na niego. Wciąż jeszcze zaskakuje mnie, jak mocno, z jakim uporem ludzie potrafią zawziąć się i nie przyjmować do wiadomości faktów - nawet w okolicznościach, gdy stawką jest ich wolność czy życie. Ojciec musi żyć z tą wiedzą od dawna. W jaki sposób udaje mu się z tym pogodzić?
   - Komu jak komu: tobie, Lauren, przenosiny do Olivar powinny odpowiadać bardziej niż innym. Przecież cierpisz za każdym razem, gdy widzisz, jak komuś dzieje się krzywda. Tam nie będzie chyba tyle przemocy.
   - Za to będą strażnicy - odparłam. - Zauważyłam, że ludzie, którzy mają choć odrobinę władzy nad innymi, przyzwyczajają się, by jej nadużywać. Te wszystkie służby ochroniarskie, które ściąga KSF - na pewno dostaną nakaz, by nie niepokoić bogaczy, przynajmniej na początku. Ale zostają jeszcze ci napływowi, zatrudnieni za mieszkanie i jedzenie, słabi i bezbronni... Założę się, że na tych będzie można sobie odbić.
   - Nie ma żadnych podstaw, by przypuszczać, że kompania pozwoli na coś takiego - sprzeciwiła się Cory. - Czemu ty zawsze musisz spodziewać się po wszystkich najgorszego?
   - Kiedy chodzi o uzbrojonych obcych - odparowałam - wydaje mi się, że dłużej się pożyje, jeśli się jest podejrzliwym niż łatwowiernym.
   Wydała z siebie ostre, nieartykułowane prychnięcie, pełne niesmaku.
   - Co ty wiesz o świecie? Wydaje ci się, że zjadłaś wszystkie rozumy, ale prawda jest taka, że o niczym nie masz pojęcia!    Nie zaprotestowałam. Jaki był sens sprzeczać się z nią?
   - Tak czy owak, wątpię, żeby w Olivar chętnie witali rodziny murzyńskie czy latynoamerykańskie - podsumował tato. - Może i przyjęliby Balterów, Garfieldów czy nawet kogoś z Dunnów, ale nas raczej nie. Nawet gdybym na tyle ufał KSF, by oddać w ich ręce moją rodzinę, i tak by nas nie chcieli.
   - Moglibyśmy przynajmniej spróbować - nalegała Cory. - Powinniśmy! Nawet jeśli nas nie przyjmą, gorzej niż teraz już i tak nam nie będzie. A jeśli przyjmą, a później nam się nie spodoba, zawsze możemy wrócić. Na ten czas podnajęlibyśmy dom którejś z licznych rodzin, z czego byłoby trochę grosza, potem...
   - Potem wrócilibyśmy na swoje bez pracy i złamanego centa - przerwał jej ojciec. - Nie. Koniec dyskusji. Cała ta afera za bardzo przypomina w połowie ożywienie, jakie poprzedza każdą wojnę, w połowie utopię rodem z science fiction. Ani trochę w nią nie wierzę. Wolność bywa niebezpieczna, Cory, ale jest cenną wartością. Nie wolno jej tak po prostu odrzucić ani pozwolić, by się wymknęła. Nie można kupczyć nią za chleb i miskę soczewicy.
   Cory wpatrywała się w niego - nic więcej. Nie uciekł wzrokiem. Macocha wstała i poszła do ich sypialni. Parę minut później zobaczyłam, jak siedzi na łóżku i płacze, tuląc do piersi urnę z prochami Keitha.
           SOBOTA, 24 PAŹDZIERNIKA 2026
       Marcus mówi, że Garfieldowie starają się o pracę w Olivar. Dowiedział się od Robin Balter, z którą spędza ostatnio mnóstwo czasu. Robin bardzo się nie podoba ten pomysł, ponieważ lubi swoją kuzynkę Joanne o wiele bardziej niż obie rodzone siostry. Boi się, że jeśli Joanne wyjedzie do Olivar, już nigdy więcej się nie zobaczą. Przypuszczalnie się nie myli.
   Nie potrafię wyobrazić sobie sąsiedztwa bez Garfieldów: bez Joanne, Jaya, Phillidy... Oczywiście zdarzało się już, że odchodziły od nas pojedyncze osoby, ale nigdy nie straciliśmy całej rodziny. To znaczy... wiem: przecież nie umrą, ale... ich nie będzie.
   Oby ich nie przyjęli. Zdaję sobie sprawę, że to samolubne, ale wszystko mi jedno. Co nie znaczy, że zaczęło mi być obojętne to, na co naprawdę mam nadzieję. Och, do diabła. Mam nadzieję, że trafi im się wszystko, co najlepsze, by mogli przeżyć. Mam nadzieję, że nie stanie się im nic złego.
    ***        W wieku trzynastu lat mój brat Marcus stał się jedyną osobą w naszej rodzinie, którą bez wahania nazwałabym piękną. Jego rówieśniczki gapią się na niego, gdy myślą, że nie widzi. Chichoczą w jego obecności i latają za nim jak wariatki, ale on trzyma się Robin, która jak na razie wcale nie jest ładna - sama skóra i kości - za to ma mózgownicę, jest zabawna i rozsądna. Za rok czy dwa zacznie zaokrąglać się tu i ówdzie i mój braciszek będzie miał dziewczynę i mądrą, i piękną, a wtedy - jeśli dalej będą razem - ich życie stanie się znacznie ciekawsze.
    ***        Chyba się pomyliłam. Spodziewałam się jakiegoś wybuchu, wielkiej katastrofy, nagłego chaosu, który zniszczy nasze sąsiedztwo. Zamiast tego wszystko rozłazi się i rozpada kawałek po kawałku. Susan Talcott Bruce i jej mąż też złożyli podanie o pracę w Olivar. Inni sąsiedzi dyskutują i zastanawiają się, czy się nie zgłosić. W Olivar jest mały college. Są śmiercionośne systemy bezpieczeństwa, trzymające na dystans oprychów i uliczną biedotę. Tworzy się nowe miejsca pracy...
   Może to jest przyszłość, a przynajmniej jedno jej oblicze. Miasta pod kontrolą potężnych korporacji - ograny wątek fantastyki naukowej. Moja babcia zostawiła cały regał starych powieści science fiction. Jeśli dobrze pamiętam, w całym "miejsko-korporacyjnym" podgatunku tej literatury główny bohater zawsze przechytrzał, obalał rządy korporacji albo jej uciekał. Nie czytałam ani jednej książki z tego nurtu, w której bohater rwałby się do tego, by korporacja wchłonęła go, dając źle opłacaną pracę. Wygląda na to, że właśnie tak będzie w prawdziwym życiu. Już tak jest.
   Co wobec tego powinnam zrobić? Co mogę zrobić? Za niespełna rok skończę osiemnastkę, będę pełnoletnia: dorosła kobieta, której jedynym widokiem na przyszłość jest wegetacja w naszej rozsypującej się wspólnocie. To albo "Nasiona Ziemi".
   Jeśli chcę zacząć urzeczywistniać ideę "Nasion Ziemi", będę musiała wyjść na zewnątrz. Wiem to od dawna - co wcale nie znaczy, że ten pomysł choć trochę przestał mnie przerażać.
   W przyszłym roku, kiedy stanę się pełnoletnia, opuszczę sąsiedztwo. W takim razie już teraz trzeba zacząć planować, jak mam sobie poradzić.
           SOBOTA, 31 PAŹDZIERNIKA 2026
       Powędruję na północ. W dawnych czasach moi dziadkowie dużo podróżowali samochodem. Zostały nam po nich stare mapy samochodowe prawie wszystkich okręgów w naszym stanie oraz paru dalszych regionów kraju. Wprawdzie najbardziej aktualna liczy czterdzieści lat, ale to bez znaczenia. Przecież drogi nie poznikały. Niewątpliwie będą tylko w gorszym stanie niż za czasów, gdy dziadek i babka jeździli po nich autem na benzynę. Zapakowałam do mojego plecaka mapy kalifornijskich okręgów na północ od nas i nielicznych okręgów Waszyngtonu i Oregonu, które udało mi się znaleźć.
   Ciekawe, czy zdołam trafić na ludzi, którzy zapłacą mi za naukę tak podstawowych rzeczy jak czytanie i pisanie, albo na takich, co wynajmą mnie, bym czytała i pisała za nich. To Keith podsunął mi ten pomysł. Przy okazji czytania i pisania mogłabym nawet spróbować uczyć niektórych strof "Nasion Ziemi". Gdyby dano mi do wyboru nieograniczone możliwości, i tak wybrałabym nauczanie. Mogę uczyć - nawet gdybym musiała jednocześnie dorabiać na inne sposoby, aby mieć co jeść. Jeżeli będę w tym dobra, zacznę przyciągać ludzi: do siebie i Nasion Ziemi.
       Życie, któremu udaje się przetrwać,
   Zawsze umie się przystosować,
   Jest oportunistyczne,
   Lecz i uparte,
   Głęboko zakorzenione
   I płodne.
   Pojmij to.
   Wykorzystuj.
   Kształtuj Boga.
       Napisałam to przed kilkoma miesiącami. To prawda - jak wszystkie moje wiersze. Ten wydaje mi się jeszcze prawdziwszy, jeszcze bardziej potrzebny teraz, kiedy się boję.
   Wreszcie wymyśliłam ostateczny tytuł dla mojego zbiorku o Nasionach Ziemi: "Nasiona Ziemi: Księgi Żywych". Istnieją tybetańskie i egipskie "Księgi Umarłych". Tato ma je w swoim księgozbiorze. O żadnej "księdze żywych" jeszcze nie słyszałam, choć wcale nie zdziwiłabym się, gdybym kiedyś odkryła, że i takie dzieło już napisano. Wszystko mi jedno. Ja tylko próbuję wyrazić - na piśmie - prawdę. Staram się, by mnie zrozumiano. Nie zależy mi na wymyślności, fantazyjności czy nawet oryginalności. Jasność i prawda to aż nadto - jeżeli tylko uda mi się je osiągnąć. Jeśli okaże się, że gdzieś tam w świecie za naszym murem są inni ludzie, którzy już głoszą moją prawdę, przyłączę się do nich. Jeśli nie, przystosuję się do czegokolwiek będę musiała, wykorzystam wszelkie szansę, jakie tylko zdołam dostrzec albo stworzyć, przeczekam i przetrwam, znajdę uczniów i będę uczyła.
           12
       Jesteśmy Nasionami Ziemi,    Życiem, świadomym siebie    I własnych przemian.
       "Nasiona Ziemi: Księgi Żywych"
       SOBOTA, 14 LISTOPADA 2026
       Garfieldowie zostali przyjęci do Olivar.
   Przenoszą się w przyszłym miesiącu. Tak szybko. Ludzie, których znam całe życie, nagle z niego znikną. Joanne i ja nie zawsze zgadzałyśmy się we wszystkim, ale przecież dorastałyśmy razem. Zwykle wyobrażałam sobie mgliście, że gdy ja opuszczam sąsiedztwo, ona z całą resztą zostają na miejscu, zastygli, zatrzymani w czasie. A przecież tak nie będzie, to zwykła mrzonka. Przecież Bóg jest Przemianą.
   - Chcesz tam jechać? - spytałam ją dziś rano, gdy spotkałyśmy się, aby nazrywać trochę wczesnych cytryn, pomarańcz pępkowych i daktylowych śliwek, które prawie całkiem już dojrzały i przyciągały oczy jaskrawopomarańczową barwą.
   Zrywałyśmy najpierw w naszym ogrodzie, a potem u Garfieldów, czując, że to zajęcie sprawia nam wielką frajdę. Dzień był chłodny, ale spędzanie czasu na powietrzu wydawało nam się fajne.
   - Nie mam wyboru - odpowiedziała. - Co nam wszystkim pozostało? Tu się wszystko wali. Sama dobrze wiesz.
   Wpatrywałam się w nią. Pomyślałam, że teraz, kiedy ma dokąd uciec, możemy spokojnie wrócić do pewnych tematów.
   - Więc przenosicie się do innej fortecy - rzuciłam.
   - Do lepszej. Do takiej, gdzie żadne zbiry nie przeleżą przez mur, żeby mordować staruszki.
   - Twoja mama mówi, że dadzą wam tylko mieszkanie. Bez podwórka, bez ogrodu. Będziecie zarabiać mniej pieniędzy, a jedzenie jest tam droższe.
   - Damy sobie radę! - odparła moja przyjaciółka tonem, w którym zadźwięczała jakaś krucha, niepewna nuta.
   Odstawiłam stare grabie, którymi sięgałam po owoce. Świetnie się nadawały do ściągania cytryn i pomarańcz.
   - Boisz się? - zapytałam.
   Joanne odłożyła swój prawdziwy zbierak z niewygodnie wystającą rączką i małym koszyczkiem na spadające owoce - najlepszy do daktylowych śliwek - i objęła się rękoma.
   - Całe życie mieszkam tutaj, wśród drzew i ogrodów. Nie wiem... nie wyobrażam sobie, jak to będzie w zamkniętym mieszkaniu. Tak: boję się, ale wierzę, że sobie poradzimy. Musimy.
   - Jeśli okaże się, że coś jest nie tak, jak miało być, możecie wrócić tu znowu. Zostają przecież twoi dziadkowie, ciotka z rodziną.
   - I Harry - szepnęła, patrząc w stronę swojego domu.
   Będę musiała przywyknąć do myśli, że to już nie jest dom Garfieldów. Harry i Joanne byli ze sobą chyba równie blisko jak ja z Curtisem. Dotychczas nie przyszło mi do głowy, ile to może dla niej znaczyć - co czuje, rozstając się z nimi. Lubię Harry'ego Baltera. Pamiętam, jak się zdziwiłam, gdy tych dwoje zaczęło ze sobą chodzić. Oboje od urodzenia w jednym domu. Odkąd sięgam pamięcią, zawsze myślałam o Harrym niemal jak o rodzonym bracie Joanne. W rzeczywistości byli jedynie kuzynami i jakimś cudem, na przekór wszystkiemu, zakochali się w sobie. Przynajmniej tak o tym myślałam. Lata całe żadne nie miało innej sympatii. Wszyscy w sąsiedztwie zakładali, że pobiorą się, gdy tylko trochę podrosną.
   - Weźcie ślub i zabierz go ze sobą - podrzuciłam pomysł.
   - On nie chce jechać - odparła tym samym szeptem. - Rozmawialiśmy o tym przez cały czas. Harry chciałby, żebym to ja została z nim tutaj, wyszła za niego, kiedy tylko będzie można, a później wywędrowalibyśmy na północ. Tak... w ciemno, bez żadnych planów i perspektyw. Bez niczego w nieznane. Czyste wariactwo.
   - Czemu nie podoba mu się Olivar?
   - Myśli tak samo jak twój ojciec: że Olivar to pułapka. Naczytał się o kompanijnych miastach z przełomu dziewiętnastego i dwudziestego wieku i twierdzi, że mniejsza o to, jak wspaniale wygląda teraz ten pomysł, w ostatecznym rozrachunku i tak skończy się dla ludzi tylko długami i utratą wolności.
   Wiedziałam, że Harry ma głowę na karku.
   - Jo - zaczęłam - w przyszłym roku będziesz pełnoletnia. Mogłabyś przemieszkać z Balterami do tego czasu, a potem wyjść za Harry'ego. Albo namówić ojca, by pozwolił wam wziąć ślub już teraz.
   - I co dalej? Dołączymy do ulicznych nędzarzy? Zostać, żeby narobić tylko więcej dzieciaków w tym przepełnionym domu? Harry nie ma pracy i żadnych szans, by znaleźć coś sensownego. Mamy żyć na garnuszku u jego rodziców? Co to za przyszłość? Żadna. Absolutne dno!
   Klasyczne rozumowanie. Rozsądne, dojrzałe, logiczne, ale błędne. Bardzo w stylu Joanne.
   A może to ja się mylę. Może bezpieczeństwo, jakie proponuje jej Olivar, jest dziś jedyną formą bezpieczeństwa osiągalną dla tych wszystkich, którzy nie są bogaci. Jednak mnie spokój Olivar jakoś wcale nie wydaje się atrakcyjniejszy od tego, który znalazł Keith w swojej urnie.
   Narwałam jeszcze trochę cytryn i pomarańcz, zastanawiając się, jak zareagowałaby Joanne, gdyby wiedziała, że ja też planuję opuścić sąsiedztwo już w przyszłym roku. Czy znów, lękając się o mnie, poleciałaby z tym do swojej mamy - z nadzieją, że znajdzie kogoś, kto obroni mnie przede mną samą? Kto wie? Marzy o przyszłości, którą potrafiłaby zrozumieć i na której będzie mogła polegać - w gruncie rzeczy o czymś, co w znacznej mierze przypominałoby teraźniejszość jej rodziców. Nie sądzę, by taka przyszłość była możliwa. Za bardzo, za szybko zmienia się nasza rzeczywistość. Niepodobna opierać się Bogu.
   Wstawiłyśmy kosze z owocami do przedsionka na ganku z tyłu mojego domu, potem ruszyłyśmy do domu Joanne.
   - A ty co zrobisz? - zapytała mnie po drodze. - Masz zamiar tkwić tutaj? To znaczy... wyjdziesz za Curtisa i zostaniesz w sąsiedztwie?    Wzruszyłam ramionami.
   - Sama nie wiem - skłamałam. - Jeżeli już za kogoś wyjdę, to za Curtisa, ale nie jestem pewna, czy w ogóle chcę małżeństwa. Zaludnianie sąsiedztwa nowymi szkrabami uśmiecha mi się tak samo jak tobie. Moja rodzina na pewno trochę tu jeszcze zabawi. Tato nie chce nawet słyszeć, aby Cory chociaż złożyła podanie o przyjęcie nas do Olivar. Akurat to mnie cieszy, bo nie chcę tam jechać. Ale powstaną inne Olivar, więc kto wie, gdzie w końcu mogę wylądować?
   Ostatnie zdanie bynajmniej nie brzmiało jak kłamstwo.
   - Przypuszczasz, że więcej miast przejdzie w prywatne ręce?
   - To będzie naturalna kolej rzeczy, jeśli w Olivar wszystko się powiedzie. Cały kraj zostanie rozparcelowany w pogoni za tanią ziemią i tanią siłą roboczą. Jeżeli nawet dość zamożni olivarczycy sami błagali, by ich wykupić, logiczne, że inne miasta, już egzystujące na granicy przetrwania, będą zmuszone skończyć jako ekonomiczne kolonie kogokolwiek, kogo tylko będzie stać, żeby je przejąć.
   - Jezu, znowu to twoje czarnowidztwo. Zawsze musisz mieć w zanadrzu jakąś Sodomę i Gomorę.
   - Po prostu widzę, co się tam dzieje. Ty też, tylko nie chcesz się przyznać.
   - Pamiętasz, jak prorokowałaś, że napadną nas wygłodniałe hordy, które przeleżą przez mur, a my będziemy musieli uciekać w góry i żywić się trawą?
   Czy ja pamiętam? Odwróciłam się, by spojrzeć jej w twarz, najpierw ze złością, później, ku własnemu zaskoczeniu, zdjęta smutkiem.
   - Będzie mi cię brakowało - stwierdziłam.
   Musiała odgadnąć moje uczucie, bo odparła szeptem:
   - Przepraszam.
   Objęłyśmy się. Nie spytałam, za co przepraszała, a ona sama nie powiedziała nic więcej.
           WTOREK, 17 LISTOPADA 2026
       Tato nie wrócił jeszcze do domu. Miał być z powrotem rano.
   Nie mam pojęcia, co to może znaczyć. Nie wiem, co myśleć. Panicznie się boję.
   Cory obdzwoniła już college, jego przyjaciół, znajomych pastorów i współpracowników, policję i szpitale...
   Bez skutku. Dowiedzieliśmy się, że nie został aresztowany, nie leży w żadnym szpitalu, chory, ranny czy martwy; przynajmniej nikomu nic o tym nie wiadomo. Żaden z przyjaciół ani znajomych nie widział go, odkąd wczesnym rankiem wyjechał dziś z pracy. Jego rower był sprawny. Ojcu też nic nie dolegało.
   Razem z nim wracało na rowerach jeszcze trzech kolegów z college'u, którzy mieszkali w innych sąsiedztwach w naszej okolicy. Cała trójka miała do powiedzenia to samo: rozstali się z nim jak zwykle na skrzyżowaniu River Street i Durant Road. To tylko pięć przecznic stąd - mieszkamy na samym końcu Durant Road.
   Więc gdzie się podział?
   Uzbrojoną grupką przejechaliśmy na rowerach od domu do River Street, a potem całą River Street do samego college'u. W sumie pięć mil. Przeszukaliśmy boczne uliczki, aleje, puste budynki - wszystkie okoliczne zaułki. Brałam w tym udział. Marcus też; gdybym go nie zabrała, jestem pewna, że poszedłby szukać sam. Wzięłam smith & wessona. Mój brat miał tylko swój nóż. Wprawdzie umie posługiwać się nim szybko i zręcznie, no i jest silny jak na swój wiek, jednak nigdy przedtem nie używał go w starciu z jakimkolwiek żywym stworzeniem. Gdyby cokolwiek mu się przytrafiło, chyba nie odważyłabym się wrócić do domu. Cory i tak już odchodzi od zmysłów ze zmartwienia. Najpierw Keith, teraz jeszcze to... Mam mętlik w głowie. Wszyscy sąsiedzi zjawili się na pomoc. Jay Garfield, chociaż niedługo wyjeżdża, bez wahania stanął na czele poszukiwań. Naprawdę zacny człowiek. Zrobił wszystko, co dało się wymyślić, aby znaleźć tatę.
   Jutro jedziemy przeczesywać wzgórza i kaniony. Nie mamy wyjścia. Nikt się nie kwapi; ale co innego nam zostało?
           ŚRODA, 18 LISTOPADA 2026
       Nigdy przedtem nie napatrzyłam się na tyle nędzy, nie widziałam tylu ludzkich szczątków i tyle dzikich psów, co dziś. Muszę o tym napisać. Muszę wylać to z siebie, nie mogę dusić wszystkiego w środku. Dotąd widok zwłok nie wytrącał mnie aż tak z równowagi, jednak to...
   Choć nikt nie powiedział tego głośno, wszyscy wiedzieli, że szukamy ciała taty. Nie mogłam temu zaprzeczyć ani nie przyjąć do wiadomości. Cory jeszcze raz sprawdziła na policji, w szpitalach i u wszystkich, którzy mogli znać mojego ojca.
   Żadnych wieści.
   Chcąc nie chcąc, trzeba było wyruszyć na wzgórza. Jadąc na strzelanie do celu, nigdy nie rozglądamy się na boki bardziej niż to konieczne ze względu na bezpieczeństwo. Nie szukamy, czego wcale nie chcielibyśmy znaleźć. Tym razem w trzy - czterosobowych grupkach przetrząsnęliśmy całą najbliższą okolicę górnego odcinka River Street. Przez cały czas pilnowałam, by Marcus trzymał się blisko mnie, co wcale nie było łatwe. Co takiego jest w młodych chłopcach, że aż się rwą, aby zboczyć gdzieś samemu na manowce i dać się zabić? Dwa włosy na krzyż na brodzie i już próbują pokazać, jacy to z nich mężczyźni.
   - Musimy się nawzajem ubezpieczać - tłumaczyłam. - Nie mogę pozwolić, żeby coś ci się stało. Mam nadzieję, że się na tobie nie zawiodę.
   W odpowiedzi posłał mi półuśmieszek, który mówił wyraźnie, że dobrze wie, o co mi chodzi, i że ma zamiar postępować, jak sam uzna za słuszne. Rozzłoszczona złapałam go za barki.
   - Do jasnej cholery, Marcus, ile sióstr masz? Ilu ojców?!
   Pozwalałam sobie przy nim na najłagodniejsze przekleństwa tylko wtedy, gdy sprawy były poważne, więc wreszcie docenił powagę sytuacji.
   - Spoko - wymamrotał. - Możesz na mnie liczyć.
   Wtedy znaleźliśmy rękę. To Marcus ją zauważył: ciemny kształt, leżący na poboczu szlaku, którym się posuwaliśmy. Zwisała, zaplątana w niskie gałęzie karłowatej dębiny.
   Kończyna była całkiem świeża i w jednym kawałku: dłoń, przedramię i ramię. Należała do czarnego mężczyzny i w miejscach, gdzie jeszcze nie wystąpiło odbarwienie, miała taki sam odcień, jak skóra mojego ojca. Odrąbana, cała pochlastana, nawet martwa wciąż wyglądała potężnie - długie kości, długie palce, lecz umięśnione i masywne... Znajomy widok?
   Z końca ramienia wystawała gładka i biała kość. Ten, kto je odciął, musiał mieć ostry nóż. Kość nie była nawet pęknięta. Tak, to mogła być ręka taty.
   Marcus zwymiotował na jej widok. Ja zmusiłam się do oględzin, szukając jakichś znajomych cech: czegoś, co da pewność. Kiedy Jay Garfield próbował mnie powstrzymać, odepchnęłam go, posyłając do diabła. Przykro mi z tego powodu i później go przeprosiłam, ale musiałam wiedzieć. Jednak ostatecznie nie mamy pewności. Ciało było zbyt pociachane i zaplamione zaschniętą krwią: nie byłam w stanie poznać. Jay Garfield zdjął odciski palców w swym kieszonkowym notesie, ale ramię zostawiliśmy. Jak można było przynieść coś takiego Cory?
   Szukaliśmy dalej. Co nam zostało? George Hsu natknął się na grzechotnika. Na szczęście wąż nikogo nie ukąsił, a my darowaliśmy mu życie. Chyba żadne z nas nie miało ochoty na zabijanie jakichkolwiek żywych istot.
   Widzieliśmy psy, które jednak trzymały się od nas z daleka. Raz dojrzałam nawet kota, jak przyglądał się nam spod krzaka. Koty albo zmykają ile sił w łapach, albo zastygają gdzieś w bezruchu. Interesujące stworzenia do obserwacji. W każdych innych okolicznościach.
   Nagle ktoś zaczął krzyczeć. Nigdy przedtem nie słyszałam takich wrzasków - raz po raz, bez ustanku. Czyjś głos wył prosząco, błagalnie:
   - Nie! Przestańcie! O Boże, już nie, proszę. Jezu Chryste, Jezu, błagam!
   Potem nastąpiła seria nieartykułowanych, zgrzytliwych kwików, zakończona wysokim, napawającym zgrozą zawodzeniem.
   To był męski głos i choć nie przypominał głosu mojego ojca, nie był do niego tak całkiem niepodobny. Nie mogliśmy umiejscowić jego źródła. Dźwięki niosły się echem po całym kanionie, kierując nas to w jedną, to w drugą stronę. Jar pełen był rozproszonych pojedynczo głazów i gęstych dzikich zarośli, które nie pozwalały schodzić ze ścieżek tam, gdzie w ogóle były jakieś ścieżki.
   Wycie ustało, by po chwili powrócić w postaci potwornych bulgoczących odgłosów.
   Zwolniłam i szłam teraz na końcu naszego szeregu. Nic mi nie było. Sam głos nie wywołuje empatii. Zaczynam współodczuwać czyjś ból, dopiero gdy widzę osobę. A tego, kto krzyczał, nie chciałabym zobaczyć za nic w świecie!
   Marcus zaczekał i dołączył do mnie.
   - Wszystko w porządku? - zapytał szeptem.
   - Tak - odparłam. - Dopóki nic nie wiem o tym, co dzieje się temu biedakowi.
   - Keith - przypomniał mój brat.
   - Zgadza się - przytaknęłam.
   Prowadziliśmy nasze rowery z tyłu za wszystkimi, oglądając się na dróżkę za plecami. Kayla Talcott zrównała się z nami, sprawdzić, czy nic się nie stało. Nie chciała, byśmy brali udział w przetrząsaniu parowów, ale gdy ostatecznie nas wzięli, ona też poszła, aby mieć nas na oku. Taka już jest.
   - To nie jest głos waszego taty - pocieszała. - Zupełnie niepodobny.
   Kayla pochodzi z Teksasu, tak samo jak moja biologiczna matka. Czasami mówi, jak gdyby całe życie nie wyściubiła stamtąd nosa - innym znów razem ma taki sam akcent jak ktoś, kto nigdy nawet nie zahaczył o Południe. Potrafi włączać i wyłączać różne akcenty niczym radio. Najczęściej mówi tak, gdy chce kogoś pocieszyć albo komuś zagrozić, że go zabije. Czasem kiedy jestem z Curtisem, dostrzegam jej rysy w jego twarzy; zastanawiam się wtedy, jak by to było wejść do jej rodziny - jaką teściową by była. Dziś chyba oboje z Marcusem cieszyliśmy się, że była przy nas. Potrzebna nam była bliskość kogoś takiego jak ona, promieniującego taką matczyną siłą.
   Koszmarny krzyk ustał na dobre. Może nieszczęśnik wyzionął ducha i wymknął się cierpieniu. Mam nadzieję, że tak.
   Nie odnaleźliśmy go. Natknęliśmy się na kości, ludzkie i zwierzęce. Natrafiliśmy na rozkładające się zwłoki pięciu ludzi, rozwleczone pomiędzy głazami. Znaleźliśmy wystygłe resztki ogniska z ludzką kością udową i dwiema ludzkimi czaszkami, świecącymi z popiołów.
   W końcu wróciliśmy do domu i ścieśnieni za naszym obronnym murem pogrążyliśmy się w błogiej iluzji bezpieczeństwa.
           NIEDZIELA, 22 LISTOPADA 2026
       Nikomu nie udało się znaleźć mojego ojca - a prawie wszyscy dorośli w sąsiedztwie spędzili jakiś czas na poszukiwaniach. Richard Moss nie; za to jego najstarszy syn i córka zjeździli okolicę razem z nami. Nie szukał też Wardell Parrish, ale pomagała nam jego siostra i najstarszy siostrzeniec. Nie wiem, co jeszcze można by zrobić. Gdybym wiedziała, już byłabym za murem.
   Nie mamy nic, nic, nic! Policja nie natrafiła na żaden trop. Nie znalazł się najmniejszy ślad. Tato rozpłynął się, przepadł. Odciski palców uciachanej ręki też nie były jego.
   Od środy, noc w noc śni mi się tamten potworny wrzask. Jeszcze dwa razy wychodziłam z grupami sąsiadów przeczesywać kaniony. Napatrzyliśmy się na mnóstwo trupów i na najgorszą nędzę żywych: ludzi, z których zostały tylko smutne oczy i przeświecające przez skórę piszczele. Moje własne kości bolały mnie ich bólem. Czasem, jak już uda mi się na trochę zasnąć i nie słyszeć tamtego wycia, dla odmiany stają mi przed oczami tamte chodzące trupy. Widywałam ich od zawsze. Tylko nigdy nie patrzyłam.
   Grupa, z którą nie byłam, natknęła się na dziecko, zjadane żywcem przez psy. Wybili psy, a później bezradnie patrzyli, jak chłopczyk kona.
   Rano przemawiałam podczas nabożeństwa. Może taki był mój obowiązek. Nie wiem. Ludzie ściągnęli do kościoła, niepewni i podenerwowani, nie wiedząc, co mają począć. Chyba po prostu chcieli być razem, z wieloletniego nawyku zbierania się w naszym domu w każdy niedzielny poranek. Niepewni, niezdecydowani, jednak przyszli.
   Wyatt Talcott i Jay Garfield zaproponowali, że zabiorą głos. Powiedzieli obaj po kilka słów; w gruncie rzeczy coś w rodzaju mowy pochwalnej pod adresem mojego ojca, choć żaden by się do tego nie przyznał. Zaczęłam się bać, że po nich wszyscy będą chcieli zrobić to samo i nabożeństwo zamieni się w beznadziejny, zaimprowizowany na poczekaniu pogrzeb. Wstałam - nie po to, by wygłosić kolejnych parę zdań. Pragnęłam przekazać tym ludziom coś takiego, z czym będą mogli wrócić do domu, coś, co sprawiłoby, że poczują, iż tego dnia dość już zostało powiedziane.
   Podziękowałam im za nieustające wysiłki, aby odnaleźć tatę. Potem... no cóż, potem mówiłam o wytrwałości. Palnęłam kazanie o wytrwałości - jeśli można powiedzieć, że niewyświęcony na duchownego podlotek wygłasza kazanie. Nikt nie próbował mi przerwać. Jedyną osobą, która może by chciała, była Cory, ale ona siedziała jak w letargu. Niczym automat; robiła tylko to, co musiała.
   Tak więc zacytowałam świętego Łukasza, rozdział osiemnasty, wersety od pierwszego do ósmego: przypowieść o natrętnej wdowie - jedną z tych, które zawsze lubiłam. Wdowa tak natarczywie domaga się sprawiedliwości, że w końcu przełamuje opór sędziego, k{óry nie liczy się ani z Bogiem, ani z ludźmi. Tak długo mu się naprzykrza, aż dostojnik jej ulega.
   Morał: słabi są w stanie zwyciężyć potężniejszych dzięki wytrwałości. Wytrwałość nie zawsze jest bezpieczna; mimo to często bywa jedyną drogą do celu.
   Mojemu ojcu i zgromadzonym tu teraz dorosłym razem udało się zbudować i podtrzymywać naszą wspólnotę - na przekór nędzy i przemocy, panującym na zewnątrz. Teraz, z ojcem czy bez, ta wspólnota musi istnieć dalej - złączona, skonsolidowana, by przetrwać. Wspomniałam o koszmarach, które mi się śnią, i o tym, skąd się biorą. Pewnie niektórym sąsiadom nie spodobało się, że opowiadam takie rzeczy przy ich dzieciach, ale było mi wszystko jedno. Gdyby Keith więcej rozumiał, być może żyłby do dzisiaj. Jednak nie wymieniłam jego imienia. Ludzie mogliby stwierdzić, że los mego brata spotkał go z jego własnej winy. Nikt nie mógł powiedzieć tego samego o tacie. Nie chciałam, by nadszedł dzień, w którym będzie można powiedzieć to samo o całym sąsiedztwie.
   - W moich koszmarnych snach widać przyszłość, jaka nas czeka, jeżeli przestaniemy polegać jedni na drugich - mówiłam na zakończenie. - Śmierć z głodu albo z rąk ludzi, wyzutych już z jakichkolwiek uczuć. Rozpad. Zagłada.
   Jesteśmy zdani tylko na Boga i siebie. Ale mamy jeszcze sąsiedztwo: naszą kruchą, lecz realną twierdzę. Czasem wątpimy, by coś tak małego i słabego potrafiło przetrwać, obronić się przed nieprzyjaciółmi, którzy jak sędzia z przypowieści Chrystusa nie boją się ani Boga, ani ludzi. A jednak, podobnie jak wdowa, ono wciąż się nie poddaje. My się nie poddajemy. Bo to nasz dom, na dobre i złe.
   Właśnie to chciałam im przekazać. Urwałam - tak, by ostatnie słowa dźwięczały im w uszach, wywołując poczucie niedosytu i niedopowiedzenia. Obserwowałam, jak oczekują dalszego ciągu, a gdy w końcu dotarło do nich, że nic więcej nie powiem, jak myślą nad tym, co usłyszeli.
   W najwłaściwszej, najodpowiedniejszej chwili Kayla Talcott zaintonowała starą pieśń. Reszta stopniowo przyłączała się do śpiewu, powoli, ale z uczuciem.
   - Nie porzucimy, nie, nie rzucimy domu...    Przypuszczam, że hymn zabrzmiałby słabiutko, może nawet żałośnie, gdyby zaczął go śpiewać ktoś o wątlejszym głosie. Na przykład ja. Mój śpiew można nazwać jedynie przyzwoitym. Za to Kayla ma przepiękny, potężny i czysty głos, z którym potrafi zrobić wszystko, co tylko chce. Przy tym akurat ona ma reputację osoby, której do opuszczenia sąsiedztwa nie nakłoniłoby nic i nikt poza nią samą.
   Później, gdy wychodziła, podziękowałam jej.
   Spojrzała na mnie. Przerosłam ją już parę lat temu, więc musiała patrzeć w górę.
   - Dobra robota - powiedziała, kiwając głową, i ruszyła w stronę swojego domu.
   Uwielbiam ją.
   Inni sąsiedzi też nie omieszkali mnie pochwalić, jak sądzę całkiem szczerze. Większość wyrażała to samo, w różnej formie:
   - Co racja, to racja.    Lub:
   - Nie wiedziałem, że umiesz prawić takie kazania.    Czy:
   - Ojciec byłby z ciebie dumny.
   Chyba tak. Mam nadzieję. Zrobiłam to dla niego. To on połączył te kilkanaście domostw w jedną społeczność. A teraz pewnie nie ma go już wśród żywych. Nie pozwoliłam im go pochować, ale swoje wiem. Nie jestem dobra w aktach samozaparcia i oszukiwania samej siebie. Tak naprawdę przemawiałam na jego pogrzebie; jego i sąsiedztwa. Bo żebym nie wiem jak mocno pragnęła, by rzeczywiście było tak, jak mówiłam, wszystko to nieprawda. Porzucimy dom; zmuszą nas, jak amen w pacierzu. Pytanie tylko kiedy, kto - i w ilu kawałkach.
           13
       Ofiarom, jakich żąda od ciebie    Świat żywych,    Nie ma końca.
       "Nasiona Ziemi: Księgi Żywych"
       SOBOTA, 19 GRUDNIA 2026
       Wielebny Matthew Robinson, w którego kościele zostałam ochrzczona, przybył dziś, aby wygłosić kazanie na oficjalnym pogrzebie ojca. Cory to z nim załatwiła. Nie było ciała ani urny. Nikt nie ma pojęcia, co naprawdę stało się z tatą. Ani policja, ani my nie dowiedzieliśmy się niczego. Ale nie mamy cienia wątpliwości, że tato nie żyje. Gdyby było inaczej, na pewno dotarłby jakoś do domu, więc musi być martwy.
   Nie, nieprawda. Nie ma żadnej pewności. Może leży gdzieś chory czy ranny? Albo przetrzymywany siłą, wbrew własnej woli, przez kto wie jakie bestie, z im tylko znanych powodów?
   Jest gorzej, niż gdy zginął Keith. O wiele gorzej. Tamto było potworne, ale przynajmniej wiedzieliśmy na pewno, co się z nim stało. Jakkolwiek dużo wycierpiał przed śmiercią, mieliśmy pewność, że już nie cierpi. W każdym razie na tym świecie. Znaliśmy prawdę. Teraz nie wiemy nic. Tato niewątpliwie nie żyje, ale nie można mieć pewności!
   Przypuszczam, że to samo musieli czuć Dunnowie, kiedy zniknęła Tracy. Prawda, była narwana jak cała jej rodzina, ale tak właśnie musieli się czuć. Co myślą teraz? Tracy nigdy nie wróciła. Jeśli nawet żyje, jakich okropieństw doświadcza tam, na zewnątrz? Samotną dziewczynę mogła czekać tylko jedna przyszłość. Dlatego ja wyjdę z sąsiedztwa przebrana za mężczyznę.
   Jak oni wszyscy to przyjmą? Dla nich też umrę: dla Cory, moich braci, dla całej wspólnoty. Biorąc pod uwagę inne ewentualności, będą życzyć mi śmierci. Dziękuję tacie za mój wysoki wzrost i siłę fizyczną.
   Nie będę już musiała cierpieć z powodu rozstania z nim. To on pierwszy rozstał się ze mną. Miał pięćdziesiąt siedem lat. Po co zewnętrzni mieliby trzymać mężczyznę w tym wieku żywego? Raz okradzionego albo puściliby wolno, albo zabili. A gdyby pozwolili mu odejść - wlokąc się, kulejąc, czołgając - wróciłby do domu.
   Zatem nie żyje.
   Taka jest prawda.
   Nie ma innej możliwości.
           WTOREK, 22 GRUDNIA 2026
       Dziś Garfieldowie - Phillida, Jay i Joanne - wyjechali do Olivar. KSF przysłała pancerną ciężarówkę, która wywiozła ich z całym dobytkiem. Dorośli sąsiedzi robili co w ich mocy, aby powstrzymać wszystkie małe szkraby przed włażeniem na auto i zamęczeniem na śmierć kierowców. Większość dzieciarni w wieku moich braci nigdy przedtem nie była tak blisko samochodu ciężarowego, który jest na chodzie. Niektóre młodsze latorośle Mossów nigdy w życiu nie widziały ciężarówki. Dzieciom Mossów nie było wolno chodzić nawet do domu Yannisów, gdy jeszcze działał ich telewizor.
   Dwóch pracowników KSF znosiło wszystko nader cierpliwie - kiedy tylko przekonali się, że malcy nie mają zamiaru niczego ukraść ani zdewastować. Obaj umundurowani, z pistoletami, pejczami i pałkami, bardziej przypominali policjantów niż przewoźników. Niewątpliwie w aucie mieli też broń większego kalibru. Mój brat Bennett chwalił się, że gdy wlazł na maskę, zobaczył zamontowane w środku duże karabiny. Zważywszy, ile warta jest taka wielka ciężarówka i ilu obwiesiów miałoby chrapkę, by uwolnić KSF od niej i jej zawartości, obecność tego arsenału wcale mnie nie dziwi.
   Jeden z przewoźników był Murzynem, drugi był biały. Widziałam wyraźnie, że Cory uznała to za dobry znak: może Olivar wcale nie będzie enklawą dla białych, jak prorokował tato?
   Moja macocha wzięła w obroty czarnego mężczyznę i rozmawiała z nim tak długo, jak jej pozwolił. Będzie teraz próbowała załatwić nam Olivar? Tak sądzę. Przecież bez pensji ojca i tak musi wymyślić jakiś sposób, byśmy przeżyli. Nie bardzo wierzę, że zechcą nas przyjąć. Towarzystwo ubezpieczeniowe nic nam nie wypłaci; przynajmniej dużo wody upłynie, nim podejmą decyzję. Na razie opłaca im się nie wierzyć, że tato nie żyje. Bez dowodów będzie można prawnie uznać go za zmarłego dopiero po siedmiu latach. Wolno im tak długo trzymać nasze pieniądze? Nie wiem, ale wcale bym się nie zdziwiła. Przez siedem lat zdążylibyśmy umrzeć z głodu nawet parę razy. Cory na pewno zdaje sobie sprawę, że sama nie zarobi w Olivar na nasze mieszkanie i wyżywienie. Liczy na to, że ja też znajdę jakąś pracę? Nie mam pojęcia, co teraz poczniemy i co z nami będzie.
   Joanne i ja wylałyśmy na pożegnanie morze łez. Obiecałyśmy, że będziemy dzwonić do siebie, żeby nie zerwać kontaktu. Nie sądzę, by udało nam się dotrzymać słowa. Telefonowanie do Olivar to dodatkowy wydatek. Nie będzie mnie na to stać. Przypuszczam, że ją też nie. Prawdopodobnie nigdy więcej jej nie zobaczę. Ci, z którymi wychowałam się i dorastałam, jedno za drugim, po kolei znikają z mojego życia.
   Po odjeździe ciężarówki odszukałam Curtisa i zaciągnęłam go do starej ciemni, żeby się kochać. Już dawno tego nie robiliśmy i bardzo go pragnęłam. Szkoda, że nie mogę tak po prostu wyobrazić sobie, jak wychodzę za niego i zostajemy tutaj, wiodąc normalne, przyzwoite życie.
   To niemożliwe. Nawet gdybym nie wymyśliła "Nasion Ziemi". Teraz wygląda na to, że jeszcze oddałabym rodzinie przysługę, gdybym odeszła natychmiast: przynajmniej jedna gęba mniej do wykarmienia. Chyba żebym jakimś cudem znalazła pracę...
   - My też musimy się stąd wynieść - odezwał się Curtis, gdy już po wszystkim leżeliśmy dalej razem, zwlekając, kusząc los, nieskorzy, by przestać się czuć i rozłączyć.
   Niemożliwe, żeby mówił poważnie. Odwróciłam głowę, aby go widzieć.
   - Nie chciałabyś? - zapytał. - Nie masz ochoty uciec z tego ślepego zaułka i w ogóle z Robledo?
   - Myślałam o tym - przytaknęłam - ale...
   - To weźmy ślub i pryskajmy stąd - szepnął mi prawie do ucha. - Przecież sąsiedztwo dogorywa.
   Uniosłam się na łokciach i przyjrzałam mu się z góry. Mrok pomieszczenia rozpraszało światło sączące się z jedynego okna wysoko pod samym sufitem, bardzo wątłe - pomimo tego że okna nic już nie zasłaniało, nawet szyba, którą ktoś wybił. Twarz Curtisa tonęła w różnych odcieniach ciemności.
   - Dokąd chciałbyś iść? - spytałam.
   - Na pewno nie do Olivar - odparł. - Tam pewnie wpuszczą ludzi w jeszcze większy kanał niż tutaj.
   - W takim razie dokąd?
   - Nie wiem. Może do Oregonu albo Waszyngtonu? Do Kanady? Na Alaskę?
   Nie sądzę, bym czymkolwiek zdradziła się z nagłym podnieceniem, jakie mnie ogarnęło. Wszyscy mi mówią, że po mojej twarzy nigdy nie widać, co czuję. Hiperempatia dała mi dobrą szkołę. A jednak Curtis coś zauważył.
   - Już wcześniej zastanawiałaś się nad opuszczeniem sąsiedztwa, prawda? - naciskał. - To dlatego nie chcesz rozmawiać o naszym małżeństwie.
   Oparłam dłoń na jego gładkim torsie.
   - Chciałaś iść sama!
   Złapał mnie za przegub ręki, jakby chciał ją odepchnąć, jednak przytrzymał ją i już nie puścił.
   - Planowałaś, że odejdziesz stąd i mnie zostawisz.
   Odwróciłam głowę, by nie mógł widzieć mojej twarzy, miałam bowiem wrażenie, że tym razem moje uczucia są aż nadto czytelne: zakłopotanie, obawa, nadzieja... Pewnie, że chciałam iść sama, i całkiem naturalne, że zachowałam to w tajemnicy przed wszystkimi. Poza tym nie zdążyłam jeszcze przemyśleć, jaki wpływ na moje postanowienie ma zaginięcie taty, które zrodziło mnóstwo przerażających pytań. Jakie są moje najważniejsze powinności? Co stanie się z moimi braćmi, jeśli zostawię ich na głowie Cory? Oczywiście jest ich matką i poruszy niebo i ziemię, aby zapewnić im opiekę, jedzenie, ubranie i dach nad głową. Tylko czy sama podoła temu wszystkiemu? W jaki sposób?
   - Masz rację - przyznałam, przekręcając się na boku i próbując znaleźć jakąś wygodniejszą pozycję na legowisku ze starych worków, które ułożyliśmy na betonowej posadzce. - Taki miałam plan. Tylko nikomu ani mru-mru.
   - Masz to jak w banku, bo idę z tobą.
   Uśmiechnęłam się, czując, że naprawdę go kocham. Tylko...
   - Cory i chłopcy nie dadzą sobie sami rady - powiedziałam. - Dopóki był ojciec, zamierzałam odejść, kiedy skończę osiemnaście lat, ale teraz... nic już nie wiem.
   - Dokąd się wybierałaś?
   - Na północ. Może do samej Kanady, może nie aż tak daleko.
   - Sama?
   - No, tak.
   - Ale dlaczego?
   Naturalnie chciał wiedzieć, dlaczego sama. Wzruszyłam ramionami.
   - Liczyłam się z tym, że mogę zginąć, ledwo wychylę nos za mur. Na przykład z głodu. Albo że zwinie mnie policja. Zagryzą psy. Dopadnie jakaś choroba. Rozmyślałam nad tym i doszłam do wniosku, że wszystko może się zdarzyć. I tak nie przewidziałam pewnie nawet połowy tego, co może mnie spotkać.
   - Właśnie dlatego potrzebny ci ktoś do pomocy!
   - Właśnie dlatego nie miałam prawa kogokolwiek prosić, żeby szedł ze mną w nieznane, rezygnując ze schronienia, gdzie przynajmniej nie grozi mu głód i może czuć się na tyle bezpiecznie, na ile to w ogóle możliwe w naszym świecie. Po to, by ot tak sobie wyruszyć na północ z nadzieją, że zajdzie się w jakieś lepsze strony. Jak mogłabym prosić cię o coś takiego?
   - Nie jest tak źle. Im dalej na północ, tym łatwiej o pracę.
   - Możliwe, ale ludzie masowo wędrują w tamtym kierunku od dobrych paru lat. Więc mogło się zrobić krucho z pracą. Nie przypadkiem pozamykali granice międzystanowe i państwowe.
   - Ale tu nie ma już nic!
   - Wiem.
   - Więc jak chcesz pomóc Cory i braciom?
   - Nie mam pojęcia. Jeszcze nie wymyśliliśmy, co począć. Jak dotąd wszystkie moje pomysły są wątpliwe.
   - Bez ciebie mieliby więcej wszystkiego.
   - Pewnie tak, Curtis. Tylko jak mam zostawić ich w takiej chwili? Potrafiłbyś tak po prostu odejść i opuścić rodzinę, nie wiedząc, czy i jak sobie poradzi?
   - Czasem myślę, że tak.
   Puściłam to mimo uszu. Choć nie był w najlepszych stosunkach ze swoim bratem Michaelem, jego rodzina stanowiła bodajże najmocniejsze ogniwo w naszym sąsiedztwie. Zadrzyj z jednym z nich, a od razu będziesz mieć do czynienia z całą resztą. Nie ma mowy, by ich zostawił, gdyby znaleźli się w opałach.
   - Pobierzmy się natychmiast - powiedział. - Jakiś czas pomieszkamy jeszcze w sąsiedztwie i pomożemy twojej rodzinie stanąć na nogi. Dopiero wtedy się wyniesiemy.
   - Jeszcze nie teraz - odparłam. - Na razie zupełnie nie widzę, jak sprawy dalej się potoczą. Wszystko stanęło na głowie.
   - A co? Myślałaś że się nagle ładnie poukłada? Przecież od dawna żyjemy w wariatkowie. Jedyne, co nam zostaje, to przeć naprzód, żeby jakoś przetrwać, bez względu na wszystko.
   Nie wiedziałam, co na to powiedzieć, więc go pocałowałam, ale nie zdołałam odwrócić jego uwagi.
   - Nie cierpię tej nory - stwierdził. - Nienawidzę tego ukrywania się z tobą i wiecznego udawania. - Urwał na moment. - Ale naprawdę cię kocham. Jasny gwint! Są chwile, kiedy prawie żałuję, że tak bardzo.
   - Niepotrzebnie - odparłam.
   W gruncie rzeczy mało o mnie wiedział, a wydawało mu się, że wie wszystko. Na przykład nigdy nie wspomniałam mu o hiperempatii. Muszę to zrobić, nim za niego wyjdę. W przeciwnym razie, kiedy później się dowie, pomyśli, że nie ufałam mu na tyle, żeby zdobyć się na szczerość. Niewiele wiadomo o hiperempatii. A jeśli przekażę ją swoim dzieciom?
   Są jeszcze "Nasiona Ziemi". O tym też trzeba mu opowiedzieć. Ciekawe, co sobie pomyśli. Że zwariowałam? Nie, nie mogę mu powiedzieć. Jeszcze nie teraz.
   - Zamieszkalibyśmy w waszym domu - snuł plany Curtis. - Moi rodzice pomagaliby nam się utrzymać. Kto wie, może jednak udałoby mi się znaleźć jakąś robotę...
   - Chcę zostać twoją żoną - oznajmiłam znienacka, po czym z miejsca się zawahałam, pogrążając w absolutnej niemocie.
   Nie mogłam uwierzyć, że wymknęło mi się coś takiego, a jednak: słyszałam to na własne uszy. Może przyczyniło się do tego poczucie utraty. Keith, ojciec, Garfieldowie, pani Quintanilla... Ludzie znikali z taką łatwością. Bardzo chciałam mieć przy sobie kogoś, komu na mnie zależy i kto nigdy nie zniknie. Mimo to zachowałam jeszcze resztki rozsądku.
   - Kiedy moja rodzina stanie na nogi, wyjdę za ciebie - obiecałam. - Wtedy będziemy mogli się wynieść. Muszę tylko mieć pewność, że nic się nie stanie moim braciom.
   - Czemu nie mielibyśmy wziąć ślubu od razu, skoro już się zgodziłaś?
   Bo mam ci do powiedzenia parę rzeczy, odparłam w duchu. Gdy się tego dowiesz, może sam się rozmyślisz albo zareagujesz tak, że ja nie zechcę już ciebie - a wtedy nie mam ochoty pałętać się po sąsiedztwie i widzieć, jak prowadzasz się z inną.
   - Jeszcze nie teraz - obstawałam przy swoim. - Zaczekaj trochę, dopóki nie będę gotowa.
   Potrząsnął głową z wyraźnym rozdrażnieniem.
   - Cholera, a co ja twoim zdaniem dotąd robiłem?
           CZWARTEK, 24 GRUDNIA 2026
       Dzisiaj Wigilia.
   Zeszłej nocy ktoś podłożył ogień pod wspólny dom Paynów i Parrishów. Gdy całe sąsiedztwo gasiło pożar, próbując nie dopuścić, by się rozprzestrzenił, złupiono trzy inne domy. Także nasz.
   Złodzieje zabrali cały zapas kupnej żywności: mąkę pszenną, cukier, wszystko, co było w paczkach i w puszkach... Wzięli też radio - nasze ostatnie. Ciekawostka: akurat tego wieczoru przed snem wysłuchaliśmy w wiadomościach półgodzinnej audycji o rosnącej liczbie podpaleń. Przestępcy coraz częściej wzniecają pożary, aby zatrzeć ślady zbrodni - chociaż na dobrą sprawę nie bardzo wiem, czym by się mieli przejmować. Dzisiejszej policji nie mają się co bać. Ogień jest też niezłym sposobem, by zrobić to samo, co nasz podpalacz: wywabić na pomoc sąsiadów ofiar pożaru i obrobić zostawione bez opieki domostwa. Wzniecając pożar, możesz pozbyć się każdego, kto nie cieszy się twoją sympatią - począwszy od osobistych wrogów, a skończywszy na dowolnej osobie, która nie podoba ci się z powodu obcego wyglądu, obcej mowy czy rasy. Ludzie podkładają ogień z frustracji, gniewu, poczucia beznadziejności. Nie są w stanie polepszyć własnego bytu, ale zawsze przecież mogą pogorszyć cudzy. I uważają, że to jedyny sposób, by udowodnić sobie, że jest się jeszcze zdolnym do działania.
   No i jest ten narkotyk, któremu nadano już z tuzin nazw: błysk, fuego, łuna, słoneczny żar... Najbardziej rozpowszechniło się określenie "piro": skrót od "piromania". Nazwa jest nieistotna, chodzi o narkotyk, o którym ostatnio wszyscy mówią. Z tego, co relacjonował Keith, cieszy się on coraz większym wzięciem. Jego działanie powoduje, że wpatrywanie się w skaczące, stale zmieniające się mozaiki płomieni daje lepszy, intensywniejszy i dłuższy odlot od orgazmu. Podobnie jak paracetco, ulubiony środek mojej prawdziwej matki, piro rozpieprza ludzki układ nerwowy. Tyle że paracetco pojawił się jako oficjalnie uznane lekarstwo dla ofiar choroby Alzheimera, a piro powstał przypadkiem. Jest to syntetyk, wynaleziony metodą chałupniczą przez domorosłego chemika, który próbował połączyć w jedno wszystkie droższe i poszukiwane prochy. Nasz odkrywca popełnił drobny błąd i tak narodził się piro. Wszystko to wydarzyło się na wschodnim wybrzeżu i natychmiast zaowocowało falą większych i mniejszych pożarów, spowodowanych bezsensownymi podpaleniami.
   Następnie gładko i bezboleśnie, nie powodując jeszcze zauważalnych spustoszeń, piro dotarł na zachód. Dzisiaj ma coraz większe wzięcie. W suchej jak słoma południowej Kalifornii ma szansę wywołać istną orgię podpaleń.
   - Mój Boże - westchnęła Cory, gdy reportaż się skończył, po czym nikłym, szeptem wyrecytowała fragment Objawienia świętego Jana - "Upadł, upadł wielki Babilon, i stał się siedliskiem demonów..."
    ***        Czarci podpalili dom Paynów i Parrishów.
   Było około drugiej nad ranem, gdy wyrwało mnie ze snu brzękliwe bicie naszego dzwonu: Niebezpieczeństwo! Jakie? Trzęsienie ziemi? Intruzi? Pożar?
   Jednak nie czułam wstrząsów, nie słyszałam dziwnego hałasu, nie widziałam też dymu. Na pewno nic złego nie działo się u nas w domu. Wstałam i narzuciłam na siebie ubranie; przez moment zastanawiałam się, czy nie chwycić mojego ratunkowego plecaka, ale ostatecznie go nie ruszyłam. Nic nie wskazywało na to, by naszemu domowi groziło jakieś bezpośrednie niebezpieczeństwo. Mój plecak leżał w szafie, upchnięty między koce i starą odzież. Gdyby okazało się, że jednak jest mi potrzebny, natychmiast mogłam wrócić i go wyciągnąć.
   Wybiegłam na dwór zobaczyć, co się stało, no i zobaczyłam od razu. Dom Parrishów i Paynów był już cały w ogniu. Jeden z naszych strażników ze zmiany, który akurat pełnił wartę, nie przestawał bić na alarm. Ze wszystkich domów wylegli sąsiedzi; wystarczał jeden rzut oka, by dla wszystkich stało się jasne, że palący się budynek można już spisać na straty. Ludzie polewali za to zabudowania, sąsiadujące z nim po obu stronach. W płomieniach stał żywy dąb: jedno z naszych największych, wiekowych drzew. Lekki wiatr porywał kawałki gorejących liści i gałązek, roznosząc je dookoła. Dołączyłam do dorosłych, którzy polewali wodą zagrożony teren.
   Gdzie są Paynowie? Co z Wardellem Parrishem? Czy ktoś zadzwonił po straż? Dom pełen ludzi to w końcu nie to samo, co jakiś tam płonący garaż.
   Zaczęłam wszystkich rozpytywać o to, wreszcie Kayla Talcott potwierdziła, że wezwała straż. Poczułam wdzięczność i zarazem wstyd. Nie musiałabym pytać o takie rzeczy, gdyby był z nami tato. Wtedy ktoś z naszej rodziny natychmiast złapałby za telefon. Teraz nie było nas stać na telefonowanie.
   Nie widziano nikogo z rodziny Paynów. Wardella Parrisha znalazłam na podwórzu Yannisów, gdzie Cory i mój brat Bennett właśnie opatulali go kocem. Miał na sobie tylko dół od piżamy i kaszlał tak przeraźliwie, że nie mógł mówić.
   - Nic mu nie jest? - dopytywałam się.
   - Nawdychał się czadu - odpowiedziała Cory. - Czy ktoś wezwał...
   - Kayla Talcott zawiadomiła straż.
   - Dobrze. Ale nikt nie stoi przy bramie, żeby ich wpuścić.
   - Ja pójdę - zaofiarowałam się i od razu odwróciłam się na pięcie, lecz przytrzymała mnie za rękę.
   - Co z resztą? - wyszeptała, mając oczywiście na myśli Paynów.
   - Nie wiem.
   Kiwnęła głową i puściła mnie.
   Ruszyłam do bramy, po drodze pożyczając klucz od Alexa Montoyi, który chyba nigdy nie wyjmował go z kieszeni. Właśnie dlatego nie musiałam zawracać do domu, gdzie pewnie nakryłabym rabusiów i za karę została zamordowana.
   Strażakom wyraźnie się nie spieszyło. Wpuściwszy ich, zamknęłam z powrotem bramę i przyglądałam się, jak gaszą pożar.
   Nikt nie widział Paynów. Mogliśmy tylko przypuszczać, że prawdopodobnie w ogóle nie zdołali się wydostać. Cory próbowała zaprowadzić Wardella Parrisha do nas, ale nie chciał się ruszyć, zanim nie wyjaśni się, jaki los spotkał jego siostrę bliźniaczkę oraz siostrzeńców i siostrzenice.
   Ogień już dogorywał, kiedy znów rozdzwonił się dzwon. Wszyscy rozejrzeliśmy się wokoło. Caroline Balter, matka Harry'ego, rozbujała dzwon i napierała na niego, krzycząc:
   - Intruzi! Złodzieje! Rabują domy!
   Bez chwili zastanowienia wszyscy popędziliśmy do domów. Nie przestając charkotać i rzęzić, Wardell Parrish ruszył z moją rodziną, równie niegroźny - równie bezbronny - jak my wszyscy. Pędząc tak lekkomyślnie, mogliśmy łatwo stracić życie. Jednak tym razem mieliśmy szczęście. Przepłoszyliśmy tylko bandziorów.
   Oprócz radia i zapasów jedzenia włamywaczy skusiły jeszcze różne narzędzia i materiały taty: drut, gwoździe, śruby, sworznie i tym podobne rzeczy. Nie zdążyli wziąć telefonu i komputera - w ogóle niczego z gabinetu ojca. Właściwie wcale tam nie weszli. Przypuszczam, że przegoniliśmy ich, nim zdążyli przeszukać cały dom.
   Z pokoju Cory ukradli ubrania i buty, za to nie ruszyli nic ani z mojej, ani z chłopców sypialni. Buchnęli też część naszej gotówki, którą trzymaliśmy w kuchni - kuchenne pieniądze, jak nazywa je Cory. Leżały schowane w kartonie po detergencie. Moja macocha wierzyła, że nikt nie połaszczy się na coś takiego. W istocie rzeczy złodzieje mogli zwinąć pudełko ze środkiem czystości w nadziei, że da się je opylić, nie mając pojęcia, co naprawdę jest w środku. Cóż, mogło być gorzej. Kuchenne pieniądze to tylko jakieś tysiąc dolarów na drobniejsze nieprzewidziane wydatki.
   Reszty oszczędności, których jedna część była ukryta pod cytrynowym drzewkiem, a druga schowana pod podłogą w garderobie Cory razem z dwoma pistoletami, które nam zostały, rabusie nie znaleźli. Tato zadał sobie wiele trudu, żeby zbudować tam coś w rodzaju podłogowego sejfu, bez zamka. Jest zupełnie niewidoczny pod dywanem i zastawiony sponiewieraną komodą, wypełniona po brzegi dodatkami krawieckimi - ocalałymi resztkami materiałów, guzikami, zamkami błyskawicznymi, haftkami. Mebel dawał się przesunąć jedną ręką. Odpowiednio pchnięty, jechał z jednego końca garderoby na drugi, tak że wystarczało parę sekund, by w razie potrzeby wydostać i pieniądze, i broń. Na sztuczkę z zamaskowanym schowkiem nie nabrałby się nikt, kto tylko miałby dość czasu na staranne przeszukanie pokoju - na szczęście nie mieli go nasi włamywacze. Wprawdzie wywlekli na podłogę kilka szuflad, jednak nie przyszło im do głowy zajrzeć pod komodę.
   Wzięli za to maszynę do szycia mojej macochy: przenośny, stary, lecz solidny model z futerałem. I to dopiero był cios. Obie z Cory szyłyśmy, przerabiałyśmy i cerowałyśmy na niej ubrania całej rodziny. Nawet robiłam sobie nadzieję, że szyjąc dla innych w sąsiedztwie, zdołam zarobić trochę grosza. Teraz maszyna przepadła. Odtąd całe szycie trzeba będzie odwalać ręcznie, co z pewnością zajmie więcej czasu, a i efekty nie będą takie, do jakich przywykliśmy. Źle. Niedobrze. Ale nie fatalnie. Cory opłakała stratę maszyny, lecz poradzimy sobie bez niej. Moja macocha nie wytrzymała po prostu tej lawiny nieszczęść.
   Przystosujemy się. Nie mamy wyboru. Bóg jest Przemianą.
   Patrzcie, ile się dzieje, abym nie zapomniała o tym.
    ***        Curtis Talcott przyszedł pod moje okno i zakomunikował, że strażacy znaleźli w zgliszczach domu Paynów i Parrishów zwęglone ciała i kości. Jest też policja, która jeszcze na razie przyjmuje zgłoszenia rabunków i ewidentnych podpaleń. Przekazałam wiadomość Cory. Niech zdecyduje, czy sama powie Wardellowi Parrishowi, czy zostawi to gliniarzom. Ułożyliśmy go na jednej z kanap w saloniku, ale wątpię, by zdołał zasnąć. Choć nigdy go nie lubiłam, żal mi go. Stracił dom i wszystkich bliskich. Z całej rodziny tylko on przeżył. Jakie to uczucie?
           WTOREK, 29 GRUDNIA 2026
       Nie wiem, jak długo Cory się to uda, ale jakimś, jak sądzę, że nie całkiem legalnym sposobem, zdołała przejąć część etatu, na którym tyle lat przepracował mój ojciec. Pozwolili jej prowadzić jego zajęcia. Za pomocą już zainstalowanych u nas komputerowych łączy będzie zadawać i odbierać domowe zadania i brać udział w telefonicznych i komputerowych sesjach. Powinności administracyjne taty przejmie ktoś inny, komu przyda się dodatek do pensji i kto zechce zjawiać się w college'u częściej niż raz lub dwa razy na miesiąc. Wszystko więc pozostanie tak, jak gdyby tato dalej uczył, a tylko postanowił zrezygnować z innych obowiązków.
   Cory wyjednała tę posadę prośbami, błaganiem i pochlebstwami, wypłakując się wszystkim przyjaciołom i wypominając wszelkie oddane im kiedyś przysługi, jakie tylko mogła sobie przypomnieć. Kadra college'u zna ją. Uczyła tam przed urodzeniem Bennetta, zanim uzmysłowiła sobie, że tutaj też jest potrzebna, i zaczęła prowadzić własną domową szkółkę dla wszystkich dzieci z sąsiedztwa. Tato skwapliwie przystał na jej odejście z college'u nie chcąc, żeby jeździła do pracy i z pracy za murem, bez przerwy narażona na wszelkie czyhające tam niebezpieczeństwa. Sąsiedzi płacą nam czesne za każde dziecko - ale naprawdę niewysokie. Nie da się za to utrzymać domu.
   Teraz Cory znów będzie musiała wyjeżdżać na zewnątrz. Zaczęła już coś w rodzaju naboru mężczyzn i starszych chłopców do eskorty, która towarzyszyłaby jej w drodze. Bezrobotnych mamy w bród, a Cory zamierza wypłacać swej ochronie nieduże pensyjki.
   Tak więc za kilka dni, kiedy zacznie się nowy semestr, moja macocha obejmie pracę po tacie, a ja po niej. Wspomagana przez nią i Russella Dory, dziadka Joanne i Harry'ego, przejmę prowadzenie naszej szkoły. Za młodu Russell był nauczycielem matematyki w gimnazjum. Chociaż od lat na emeryturze, zachował całkowitą bystrość umysłu. To nie ja, tylko Cory uważa, że potrzebna mi jego pomoc; on sam też jest chętny, więc niech im będzie.
   Alex Montoya i Kayla Talcott zajmą się nabożeństwami i kazaniami w naszym kościele. Żadne z nich nie ma święceń kapłańskich, ale dawniej zdarzało im się już zastępować tatę. Oboje cieszą się autorytetem w naszej sąsiedzkiej i religijnej wspólnocie. No i oczywiście oboje dobrze znają Biblię.
   Tak właśnie zrobimy, by przetrwać i przeżyć. Uda nam się. Nie wiem, jak długo to będzie trwało, lecz tym razem jeszcze przetrzymamy.
           ŚRODA, 30 GRUDNIA 2026
       Wardell Parrish wreszcie wyniósł się do swoich; do tych samych krewnych, z którymi mieszkał, zanim do spółki z siostrą nie odziedziczył domu Simsów. Od czasu kiedy siostra Parrisha i jej dzieci spaliły się w pożarze, siedział u nas. Cory podarowała mu trochę ubrań po tacie, mimo że wszystkie były na niego za duże. O wiele za duże.
   Pałętał się po domu, jakby nikogo nie widząc, nie odzywając się, ledwo co jedząc... Raptem wczoraj, niby mały chłopczyk, oświadczył:
   - Chcę do domu. Dłużej tu nie zostanę. Nie cierpię tu być: sami nieżywi! Muszę wrócić do domu.
   No więc dziś Wyatt Talcott, Michael i Curtis odprowadzili go do domu. Biedny człowiek. W jeden tydzień postarzał się o lata. Sądzę, że długo już nie pociągnie. Strona główna     Indeks    


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
rok 26 13 d7vuijtbfk5kcexyh7refrjwr3lvcsndq5rseta
C5 (X7) B1KM0106P0 0 26 13 Regeneracja wymuszona Filtr cząstek
26 13 Grudzień 1994 Czeczeńska brudna wojna
13 Zagadnienie Środowiskowe 1 26
7 13 26
13 Zagadnienia Środowiskowe 1 26

więcej podobnych podstron