Spotkania z chasydami Adam Bartosz o chasydach i ich obyczajach

background image

189

Moje spotkania z chasydami

Adam Bartosz

Moje spotkania z chasydami

background image

190

Adam Bartosz

Autor z chasydem Amichai BenNatanem

background image

191

Moje spotkania z chasydami

Opowiadano, że kiedy Baal Szem Tow chciał odwiedzić słynne

z kabalistycznej nauki miasto Sefad, szedł tam po prostu. Wchodził

do pobliskiej pieczary i korytarzem we wnętrzu ziemi pielgrzymował

na wylot, do Ziemi Świętej. Czasem ta wędrówka tam i z powrotem

zajmowała mu kilka dni.

Ja do Sefad trafiłem za sprawą tarnowiaków z Izraela, którzy zaprosili

mnie do swego kraju w 1988 roku. Leciało się tam wtedy przez Bukareszt,

jako że nasze oficjalne relacje dyplomatyczne były wówczas zawieszone

od niesławnego czasu „wypadków marcowych 1968”. Choć to był

początek pierwszej intifady, kraj był bardzo spokojny, jeśli porównać

z dniem dzisiejszym. Starsi panowie (roczniki kolumbowe), którzy

swe dzieciństwo (a niektórzy również młodość) spędzili w Tarnowie,

oferowali mi swoje izraelskie domy, wolny czas, samochody, znajomości.

Któregoś dnia wypadło na Ashera Weissberga. Lelek, jak od pierwszej

chwili kazał się nazywać, był mężem słynnej u nas w latach 50. piosenkarki

Nataszy Zylskiej, która wraz z Lelkiem gościła mnie w ich telawiwskim

mieszkaniu. Lelek wychował się w Tarnowie jako Zygmunt; jego ojciec

miał sklep na rogu ulic Wałowej i Rybnej. Starszawy już adwokat okazał

się mieć duszę młodzieńca, dowcip kabareciarza. Spędziliśmy piękny

dzień wędrując brzegami Jeziora Galilejskiego. To właśnie tam, w Sefad,

po raz pierwszy zetknąłem się z chasydami z bliska. Dotąd mijałem na

ulicach Jerozolimy tych dziwacznych pejsatych mężczyzn z ciekawością,

ale i ze świadomością ogromnego dystansu, bariery obyczajowej, jaka

absolutnie uniemożliwiała mi jakąkolwiek próbę przeniknięcia czy

bodaj zbliżenia się do tych pobożnych. Tak ich nazywali moi towarzysze

— izraelscy znajomi, przy czym owo słowo pobożny wypowiadane było

z wielką pogardą. Nasłuchałem się niemało opowieści o ich szkodliwej

dla państwa roli, o wstecznictwie, zacofaniu, fundamentalizmie groźnym

dla codziennego życia. Wygadywano na uciążliwości życia spowodowane

wymuszaniem na władzach respektowania świąt, zakazów pracy w sobotę,

panoszenia się ortodoksyjnych partii w parlamencie. W domach Żydów,

u których bywałem, chasydzi byli traktowani jako zakała tego młodego,

osaczonego przez wrogów państwa. Stosunek moich znajomych do nich

odzwierciedlały napastliwe teksty, jakie miałem okazję czytać w tutejszej

polskojęzycznej gazecie „Kurier. Nowiny”. Jednakże jako etnograf bardzo

background image

192

Adam Bartosz

byłem zainteresowany poznaniem, bodaj z daleka, dzielnicy chasydów

w Jerozolimie. Jakże więc się uradowałem, kiedy któregoś piątku profesor

Zwi Ankori (Hesiek Wróbel z Tarnowa, syn kantora z synagogi Nowej,

a teraz profesor historii na uniwersytetach Nowego Jorku i Jerozolimy)

zapowiedział, że wieczorem pójdziemy do dzielnicy Mea Szarim. Mój

przewodnik tak zaplanował szabatową marszrutę, aby mi stopniować

doznania:

— Pokażę panu, jak Żydzi z różnych stron świata chwalą imię Boga,

zgodnie z Pismem, ale jednak różnie zapowiedział profesor Ankori.

Na początek, jeszcze za jasnego dnia, odwiedzamy synagogę

aszkenazyjskich Żydów niemieckich. Potem — sefadyjską synagogę

Żydów włoskich, dalej maleńką synagogę barwnie odzianych Żydów

z Buchary, którzy tu przywędrowali po II wojnie. W końcu ciemną

ulicą koło kościoła etiopskiego dochodzimy do ulicy Mea Szarim —

arterii dzielnicy chasydów. Wchodzimy do dzielnicy, do której wjazd

jest od południa zastawiony szlabanem. Tu obowiązuje inny czas, inna

przestrzeń duchowa. Tu rządzi sobota, szabat, dzień święty. W ciągu

kilku wieczornych godzin odwiedzamy kilka synagog, do innych, tych

maleńkich sztiblów, zaglądamy przez rozjaśnione, nisko nad trotuarem

usytuowane okna. Już po kilku krokach widzimy w oświetlonej suterenie

mały tłumek stłoczonych mężczyzn, kiwających się w modlitewnym

skupieniu. To pierwszy obrazek chasydzkiej modlitwy. Oczu nie mogę

oderwać od tego widoku. Profesor jednak pogania:

— Jeśli chcemy zdążyć jeszcze do kilku synagog, pośpieszmy się.

Wchodzimy do synagogi chasydów bracławskich. Cadyk

Nachman z Bracławia zmarł na początku XIX wieku, do dziś jego

wyznawcy nie wyznaczyli następcy, czekając aż wróci reb Nachman

w nowym wcieleniu. Nazywają ich „martwymi chasydami”, bo nie mają

żyjącego cadyka.

Bracławscy chasydzi są już po ponad godzinnej modlitwie, w pełnej

ekstazie. Kantor, niewidoczny od drzwi, zawodzi głośno, co chwila jego

lament zagłuszany jest przez okrzyki pozostałych. Mam wrażenie,

że każdy stara się być głośniejszy od innych, chwilami krzyk jest nie

do zniesienia. Twarze skupione, oczy zamknięte, modlą się kiwając,

postękując, jęcząc, obracając się, klaszcząc. Niektórzy całkiem zawinięci

tałesem, z niewidocznymi twarzami. Stoimy obaj w tym tłumie — widać,

że obcy. Nikt jednak nie zwraca na nas uwagi.

— Sam nigdy bym tu nie wszedł, bałbym się — szepczę.

Kiedy wychodzimy, profesor tłumaczy:

Nie ma obawy, byle się zachowywać właściwie. Nawet jeśli wiedzą,

że nie jesteś Żydem, nikt nie zareaguje. Goj jest po prostu niczym, nie

background image

193

Moje spotkania z chasydami

może uczynić żadnej szkody w sensie religijnym. Jest jak mucha, która

przeleci, lecz nie może świętego miejsca zbezcześcić.

Podobna atmosfera panuje w synagodze, gdzie modlą się Żydzi

z Satmar. Jest już późno, ale ci chasydzi mają zwyczaj przedłużać modły do

późna, i choć zbliża się ich koniec, są pełni energii, klaszcząc i poruszając

się we wszystkie strony, modlą się głośno, aż słychać na ulicę.

Ileż razy potem, już bez żadnych obaw, wchodziłem między modlących

się chasydów w Krakowie, Londynie, Oxfordzie, Nowym Jorku, Buenos

Aires.

Jakże pragnąłem, by to wszystko, co wtedy ujrzałem w jerozolimskich

synagogach — sfotografować. Oczywiście było to niemożliwe.

Zapowiedziałem swojemu przewodnikowi, że nazajutrz wrócę tu, aby

w ciągu dnia zrobić kilka zdjęć wprost na ulicy. Odradzał.

— Oni nie chcą, nie życzą sobie, mogą być napastliwi, a nawet pobić

pana — ostrzegał.

Jednak poszedłem. Z duszą na ramieniu, starając się robić wrażenie

przypadkowego przechodnia, zrobiłem kilkanaście zdjęć gromadom

chasydów stojących przed synagogą lub idących na modlitwy. Zdjęcia

robiłem ukradkiem, fotografując ludzi od tyłu. I wtedy spotkało mnie

pierwsze ostrzeżenie, że nie należy czynić czegoś, co jest tu zabronione.

Po powrocie do kraju stwierdziłem bowiem, że spośród kilkunastu

filmów, jakie zrobiłem wtedy w Izraelu, ten właśnie, z dzielnicy

chasydów, mi zginął. A były na nim nie tylko zdjęcia z Mea Szarim. Tę

zgubę potraktowałem wtedy jako coś szczególnego, jak znak od Boga,

do którego modlą się chasydzi, że przekroczyłem jakieś przykazanie, nie

dotrzymałem jakiejś umowy.

To zagubienie filmu z Mea Szarim było — jak później to sobie

próbowałem ustalić — elementem dłuższego łańcucha zdarzeń,

zainicjowanego odwiedzinami w Safed.

A w Safed, to było tak. Doznałem tam po dwakroć olśnienia. Jedno

z nich nazwać by można olśnieniem duchowym, a było ono poprzedzone

olśnieniem estetycznym, jeśli tak nazwać można to, co mi się wcześniej

przydarzyło. Wędrując uliczkami Safed zgubiłem na chwilę Lelka

i wtedy wszedłem do małego sklepu z biżuterią. Na wprost drzwi, za ladą

stała kobieta. Dziewczyna raczej. Była skończenie piękna. Ciemnoskóra,

afrykańska Żydówka, Falasza

1

. Nigdy wcześniej, ani później nie doznałem

uczucia takiego osłupienia na widok kobiety. Stałem olśniony, patrząc na

stojący naprzeciw cud stworzenia ludzkiego. Choć trwało to zapewne

nie więcej niż kilkadziesiąt sekund — zaraz stamtąd wyszedłem — do

1

Falasze – czarni Żydzi, emigranci z Etiopii.

background image

194

Adam Bartosz

dziś noszę w pamięci nie tyle jej widok, ile moc wrażenia jej piękności,

jaka we mnie uderzyła. Co to ma wspólnego z chasydami? Nie wiem. Ale

zdarzyło się to w Safed, w mieście mistyków, dokąd ściągają ze świata

żądni wiedzy kabalistycznej uczeni wszelkich odcieni filozofii i religii.

Zdarzyło się o kilka ulic od niewielkiej jesziwy, w której zostałem

Żydem. To z kolei było tak. Jeszcze pod wrażeniem falaskiej piękności

zaglądnąłem przez otwarte okno do salki, gdzie kilkunastu młodzieńców

kiwało się nad stołami zasłanymi książkami. Kusiło mnie, aby zrobić im

zdjęcie. Jednak nie miałem śmiałości. I oto znad ksiąg uniosły się czyjeś

młode oczy i pejsaty chłopiec uśmiechnął się do mnie. Odwzajemniłem

pozdrowienie. Wtedy on wstał i szybkim krokiem wypadł na próg jesziwy,

zagadując coś do mnie z radosnym uśmiechem. Zanim odpowiedziałem,

że nie rozumiem co mówi, podbiegł do nas Lelek i już mi tłumaczył:

— Pytał, czy jesteś Żydem, więc powiedziałem mu, że tak.

Powiedziałem mu też, że ja jestem niewierzący. Więc on proponuje, abyś

ty się z nim pomodlił.

— Ale ja nie potrafię. Nie znam hebrajskiego, nie umiem się modlić

w tym języku — tłumaczę.

— Nie szkodzi. Będziesz powtarzał za nim. Zgódź się, wiem, że jesteś

ciekawy, może cię zaprosi do środka.

Istotnie, uśmiechnięty chłopak zaprosił mnie do wnętrza,

zaproponował nakrycie głowy; inni młodzieńcy obstąpili nas tłumnie,

wypytując mnie o moje pochodzenie itd. Lelek tłumaczył, albo raczej

mówił na mój temat, co chciał, robiąc sobie po prostu żart ze mnie.

Był znakomitym kawalarzem. Przez cały dzień jazdy wysłuchałem

dziesiątków kawałów o Żydach, między którymi zmuszał mnie do

wspólnego śpiewania innych dziesiątków polskich piosenek od Ułani,

ułani aż po robotnicze pieśni lat pięćdziesiątych.

I oto ten kawalarz wrobił mnie w sytuację, w której czuję się

zażenowany. Bo mój nowo poznany uczeń jesziwy traktuje mnie

z tak wielką atencją, że zupełnie nie wiem, jak się zachować. Chętnie

bym sprostował Lelkowy żart, iż jestem Żydem. Ale nie wiem, jak

to powiedzieć, tym bardziej że czuję, iż uczyniłbym chłopcu wielką

przykrość. Poddaję się więc, kiedy nakłada mi na czoło puszkę filakterii,

a drugą przypasuje mi do ramienia.

— A teraz powtarzaj za mną słowa modlitwy.

A więc powtarzam słowa, z których na długo utkwiły mi w pamięci:

adonaj, baruch. W końcu jest amen. Lelek wywleka nas na próg jesziwy

i robi zdjęcie, na którym stoję owinięty rzemieniami filakterii.

Żegnani serdecznie przez studentów jesziwy oddalamy się

w dół brukowaną uliczką. Kiedy jesteśmy już na sąsiedniej ulicy, słyszę

background image

195

Moje spotkania z chasydami

biegnącego człowieka. To biegnie ów młodzieniec z jesziwy. Ogarnął

mnie lęk i jeszcze większe niż w czasie modlitwy zawstydzenie. Zapewne

domyślili się żartu i teraz czekają mnie co najmniej obelgi lub coś

w tym rodzaju. Ale nie. Chłopiec jest jeszcze bardziej radosny, obejmuje

mnie, ściska, coś wykrzykuje, co Lelek tłumaczy poważnie:

— On mówi, że po naszym wyjściu przyszedł do nich rabin,

a kiedy usłyszał, co się zdarzyło, powiedział, że to cud. To cud, że Żyd

z Polski, który nigdy w życiu się nie modlił, dostąpił olśnienia w tym

cudownym mieście i odmówił po raz pierwszy modlitwę. Ten cud trzeba

opowiedzieć rebemu-cadykowi. Napiszą o tym do rebego w Nowym

Jorku. Ten chłopak pyta, jak ma na imię twoja matka, bo chcą mu napisać

imię twoje i twojej matki.

— Tylko, na Boga, wymyśl jakieś niesłowiańskie imię! — wymruczał

do mnie na koniec.

Maria, to znaczy Miriam — powiedziałem, czując jak zażenowanie

wbija mnie w bruk ulicy.

Chłopiec zapisał imię, uściskał mnie i pobiegł z powrotem. Byłem

zawstydzony i wściekły na Lelka. Czułem się upokorzony, podły.

Żartobliwie wypowiedziane kłamstwo zaczęło żyć własnym życiem,

oblepiać mnie, jak coś obrzydliwego. A Lelek się śmiał.

— To wariaci! Oni sobie za misję wzięli nawracanie do modlitwy.

Zaczepiają ludzi w autobusach, na ulicy. Uważają, że jak ktoś się da

namówić na modlitwę, to mają wielką zasługę u Boga! I podobnie jak

inni poznani przeze mnie tutejsi tarnowiacy, dodał:

— To pasożyty, do wojska nie idą, podatków nie płacą, my ich

utrzymujemy. Pobożni!

Ja jednak czułem coś zupełnie innego. Żarliwość tego chłopaka, jego

radość ze spotkania ze mną niezwykle głęboko we mnie zapadły. Tym

większe czułem zażenowanie. I winę. Kiedy więc wieczór stwierdziłem,

że zostawiłem w jesziwie swój notatnik, wiedziałem, że był to rodzaj

kary. Były tam bowiem wszystkie moje notatki. Z całego miesiąca

pobytu w Izraelu. A nazajutrz rano odlatywałem do kraju. Byłem rozbity

tą wiadomością. Dodatkowo jeszcze pognębiła mnie świadomość, że

w notatniku był mój pełny adres, funkcja urzędowa i inne informacje

o mnie, które łatwo odczytać można było jako dowód na kłamstwa,

którymi się posłużyłem wobec studentów jesziwy. Już widziałem jak

do Tarnowa, do muzeum gdzie pracuję, przyjeżdża jakiś Żyd z Sefad

z wymówkami, a może wręcz z pogróżkami za zakpienie z jego wiary.

I jeszcze wmieszałem do tego wszystkiego nieprawdziwe imię swojej

Matki. Miałem przed oczami swój notes leżący na stole jesziwy,

w którym chasydzki student zapisywał mi swoje nazwisko i adres:

Amichai Ben-Natan P.O.Box 428 Safed Israel.

background image

196

Adam Bartosz

Zbyt prosta by to była historia, gdyby się na tym skończyła. W kilka

dni po powrocie do Tarnowa dostałem przesyłkę. W kopercie był mój

notatnik. I list, w którym nadawca jeszcze raz wyrażał swoją radość ze

spotkania ze mną, oraz zapewnienie, iż cadyk Menachem Schneerson

z Nowego Jorku obiecał się modlić za moją Matkę.

Teraz obawa przed niespodziewaną wizytą wzrosła. Co ja pocznę,

kiedyś pojawi się u mnie ten chłopak? Albo ktoś inny, kto myśli, że

jestem Żydem i o to żydostwo jakoś się upomni? Co powiem, kiedy

okaże się, żem tak paskudnie skłamał i zakpił z pobożności tych ludzi?

Nie powiem, żebym od tego czasu żył w lęku. Jednak z całą pewnością

nie czułem, bym miał czyste sumienie w tej sprawie.

Uspokoiłem się nieco, kiedy Jonathan Webber, poznany w kilka lat

potem profesor z Oksfordu, opowiedział mi więcej o chasydach, którym

przewodniczył reb Menachem Mendel Schneerson z Nowego Jorku.

Opowiedział mi między innymi, że ów cadyk uznał Polskę za ziemię

przeklętą i żaden jego chasyd nie śmie dotykać tej ziemi swą stopą. To

mnie uspokoiło na czas jakiś.

Lubawicki rebe nie żyje już i pewnie jego zakaz już nie jest tak

rygorystycznie przestrzegany, i pewnie kiedyś spotkam w Polsce bez

obaw lubawickich chasydów. A może już się z nimi tu zetknąłem, bo

przecież nie każdego spotkanego chasyda pytam, czyim on jest wyznawcą.

Dziś, z oddali czasu, tamto wydarzenie postrzegam już bez tej otoczki

lęku i wstydu, które to uczucia towarzyszyły mi długi czas. Pozostało

wspomnienie zdarzenia nader szczególnego, duchowego. Jednego

z najbardziej intymnych w życiu, o którym dopiero teraz ośmieliłem się

opowiedzieć publicznie.

*

Ale to nie lubawiccy chasydzi, nie chabadnicy stali się moimi

przewodnikami po świecie chasydów. Ten świat poznawać zacząłem

oczami chasyda bobowskiego. A to za przyczyną Dawida, chasyda

z Boro Park na Brooklynie. W początku lat 90. Dawid Singer przyjechał

do Polski, aby odbyć pielgrzymkę śladami swego ojca, reb Józefa,

który urodził się i wychował w Pilźnie, jako zwolennik bobowskiego

cadyka Ben Ziona, a który w Ameryce wierny pozostał jego synowi

Salomonowi, ocalałemu z Holokaustu. Dawid oczywiście także żył

w kręgu świątobliwego Szlomo (Szlojme) Halbersztama, cieszącego się

ogromnym uznaniem nie tylko wśród jego wyznawców. Był bowiem reb

Szlojme, nazywany bobower rebe, ostatnim już żyjącym cadykiem, który

background image

197

Moje spotkania z chasydami

jeszcze wychował się w dawnym świecie galicyjskich chasydów, który ów

świat cudownie z Zagłady ocalony przeniósł za Ocean i tam wskrzesił na

powrót bobower sztetl

2

, galicjaner sztetl.

Otóż Dawid, wyrósłszy pośród ojcowskich opowieści o Galicji,

o Pilźnie, Tarnowie, Bobowej, Sączu — do tej krainy zapragnął wreszcie

zajrzeć. I oto ujrzał w Bobowej zaniedbany cmentarz na wzgórzu nad

miasteczkiem, a w miasteczku odarte ze świętości wnętrze synagogi

z cudownie jednak zachowaną kolorową, kamienną obudową Arki, no

i samą synagogą przecież, która ocalała jako jedna z nielicznych w Galicji.

W Pilźnie nie znalazł jednak śladu synagogi, w której modlił się jego

ojciec Józef, a na cmentarzu pilźnieńskim, a raczej na miejscu po nim,

pasły się krowy mieszkającej obok rodziny Kaczków. Prowadził go po

tych śladach reb Józef, ojciec, pełniący w Williamsburgu na Manhattanie

funkcję rabina gminy z Brzeżan. I nakazał reb Józef, aby cmentarz

w Pilźnie został ogrodzony, aby ta święta ziemia nie była deptana przez

bydło, aby jej granice zamknąć przed bezczeszczeniem. Do tego jednak

potrzebny był ktoś, kto na miejscu spraw dopilnuje.

To wtedy w moim domu po raz pierwszy odezwał się w telefonie głos

Dawida. Powołując się na rabina Chaskela Bessera, z którym znaliśmy

się od jakiegoś czasu, prosił abym się zajął pilźneńskim cmentarzem.

Właśnie wybierał się w kolejną pielgrzymkę po Galicji i prosił o spotkanie.

Jego żona pochodzi z Węgier, toteż organizując pielgrzymki chasydów

planuje tak, by wylądować w Budapeszcie, skąd bierze autobus, którym

grupa objeżdża ważne dla członków pielgrzymki miejsca w Rumunii

i na Węgrzech, a potem przez Koszyce (tu staje się na szabat) wjeżdżają

do Galicji. Jeżdżąc dalej tropami swoich przodków docierają do Krakowa

(tu też miejsce na szabat, jeśli tak z programu wypadnie), skąd można

odlecieć do Ameryki.

Wtedy, tego pierwszego razu, Dawid chcąc się ze mną spotkać

jak najwcześniej, prosił bym czekał na niego w Dukli, tuż za granicą.

Ujrzałem go wtedy po raz pierwszy: mój równolatek, z takąż niemal jak

moja brodą, w takim samym niemal czarnym kapeluszu.

Od kilkunastu lat trwa nasza znajomość, którą z całą pewnością

nazwać można przyjaźnią. Dawid bywa w Polsce kilka razy w roku,

niemal za każdym razem udaje się nam spotkać, czasem są to spotkania

trwające kilkanaście minut, kiedy to wyznaczając sobie godzinę i miejsce,

gdzieś na parkingu, pod synagogą, na jakimś cmentarzu, wymieniamy

pozdrowienia, przekazujemy sobie drobiazgi, które jemu czy mnie są

2

Sztetl (jid.) — miasteczko; galicjaner sztetl – miasteczko galicyjskie; bobower sztetl

— Bobowa k. Tarnowa.

background image

198

Adam Bartosz

przeznaczone. Innym razem są to dłuższe godziny razem spędzone

w autobusie wiozącym kolejne grupy chasydów w pielgrzymkową podróż,

czy dni całe i noce w podróży i hotelach. Są to wieczory szabatowe

w gronie rodziny Dawida, z udziałem moim i mojej córki Magdy, która

z czasem przylgnęła do tej chasydzkiej rodziny, a którą żona Dawida

Naomi obdarza matczyną troską.

Ale to nie tylko spotkania, i nie tylko na polskiej ziemi. To także

przyjęcie na siebie obowiązków, których Dawid spełnić osobiście

nie może. Zaczęło się od uporządkowania i ogrodzenia cmentarza

w Pilźnie. A potem odbyła się ceremonia jego poświęcenia. Wcześniej

jednak Dawid przysłał mi tekst, który nakazał umieścić na tablicach

i wmurować je w gotowe już słupy bramne. Przysłał mi tekst hebrajski

z angielskim tłumaczeniem i prosił, bym zamówił dwie tablice, jedną

po hebrajsku i drugą — przetłumaczoną na polski. Kiedy wraz z ojcem

i kilkunastu osobami z rodziny podeszli z uznaniem do nowej bramy

cmentarza, lśniła na słupie mosiężna tablica z hebrajskim napisem,

w którym reb Józef kazał wyjaśnić przechodniom intencję fundatora

ogrodzenia. Drugiej tablicy jednak nie było.

— Dlaczego? — zdziwił się stary rabin.

Tłumaczyłem, że w treści napisu uczynił mnie osobą tak wielce

wyróżnioną, że w poczuciu zażenowania nie mogłem tego tekstu na

tablicy umieścić. W angielskim tekście bowiem David przetłumaczył

hebrajskie chasidej umot ba olam jako righteus among the nations, co na

polski z kolei należało przełożyć: sprawiedliwy wśród narodów świata.

Nijakim prawem nie czułem się upoważniony do tak zaszczytnego,

symbolicznego tytułu.

Wtedy reb Józef z żarliwością zaczął mi tłumaczyć. Mówił jak

zwykle szeptem niemal, gubiąc i mieszając słowa polskie, żydowskie

i angielskie:

— Tak ma być. Ja o tobie mówiłem z bobower rebe, to on cię tak

nazwał. Zrób taką tablicę.

Musiałem więc wtedy obiecać, ale obietnicy do końca jednak nie

dotrzymałem. Nie mogłem sam zlecić takiego napisu. Nie czułem się go

godny. Na tablicy ostatecznie zostało więc napisane, iż cmentarz ten został

ogrodzony „dzięki Adamowi Bartoszowi, człowiekowi szlachetnemu”.

I to określenie wszakże uważam wielce na wyrost. Umieściłem je jednak

dopiero po tym, jak sam odwiedziłem reb Szlomo Halbersztama w jego

domu niedaleko synagogi bobowskiej (mieści się ona na rogu 15 Alei

i 48 Ulicy), kiedy błogosławił mi, ku wielkiemu zdziwieniu otaczających

go chasydów, którzy nic nie rozumiejąc z naszej rozmowy toczonej po

polsku, wnet zaczęli o tym spotkaniu opowiadać legendy. To określenie

background image

199

Moje spotkania z chasydami

dałem wyryć na tablicy wtedy, gdy w kilka tygodni po mojej wizycie

u bobower rebe wróciła też stamtąd Magda i w pierwszych zdaniach na

Okęciu przypomniała:

— Tato, byłam na weselu Rywki, córki Davida, był tam też cadyk,

i rabin Józef i Dawid przykazali mi, abym ci przypomniała, że bobower

bebe jeszcze raz nakazał, aby napis na bramie mówił, że cadyk nazywa cię

chasidej umot ba olam.

Ja jednak nie mogłem się przemóc, by do końca spełnić wolę cadyka

i do dziś nie wiem, czym nie wykazał się wobec niego nieuczciwością,

odżegnując się od tytułu nadanego mi przez tego świątobliwego

człowieka.

W czasie któregoś z naszych spotkań opowiedziałem też Dawidowi

o moich rozterkach duchowych związanych z żartem-oszustwem, jakiego

dopuściłem się kiedyś w Sefad. Że gnębi mnie myśl, iż cadyk Menachem

Mendel modlił się za moją matkę, myśląc że jest Żydówką.

— Myślisz, że on, rebe z Lubawicz, nie wiedział o tym? Na pewno

wiedział. A modlitwa cadyka za goja jest ważniejsza niż modlitwa za

Żyda.

Rebe lubawicki zmarł w roku 1994, w wieku 92 lat. Mama moja,

Bronisława, skończyła już także 92 lata i ma się nieźle, jak na ten wiek,

zważywszy, co w życiu przeszła. Czyżby pomagały jej nadal modlitwy

nieżyjącego już reb Schneersona?

*

Dawid stał się moim nauczycielem, przewodnikiem po świecie

chasydów. Chce mi przekazać jak najwięcej, otworzyć ten świat, dla niego

tak zrozumiały, a dla postronnych tajemny, zamknięty, o ortodoksyjnych,

fanatycznych zasadach. W Nowym Jorku prowadzi mnie od synagogi

do synagogi, pokazuje bobowską jesziwę, zaprasza do chederu, do

koszernej restauracji (prowadzi ją Chińczyk!) prowadzi do mykwy,

w końcu aranżuje spotkanie z samym bobower rebe, cadykiem, i to u

niego w domu. Ileż to razy potem słyszę, jak przedstawiając mnie

kolejnym grupom chasydów czy osobom dodaje:

— To jest pan Adam Bartosz, który rozmawiał z bobower rebe

i nikt nie wie o czym rozmawiali, bo reb Szlojme powiedział, że to

sekret.

I wszyscy się dopytują, dziwią, kiwają głowami z szacunkiem. Bo ja

rozmawiałem z bobower rebe!

Dawid prowadza mnie i w takie miejsca, gdzie spotykają go z tego

powodu przykrości. Kiedy przed Pesach odwiedziliśmy piekarnię

wypiekającą mace (właścicielem jest Żyd z Sędziszowa) pracujące

background image

200

Adam Bartosz

Pod Ścianą Płaczu

background image

201

Moje spotkania z chasydami

W piekarni macy w Boro Park, fot. D. Singer

W oświęcimskiej synagodze. Z Magdą i Dawidem, fot. J. Webber

Salomon Halbersztam, trzeci bobower rebe, Boro Park

background image

202

Adam Bartosz

przy tym kobiety bardzo się oburzyły. Poczęły na Dawida wymyślać,

że przyprowadził goja. Do szczytu furii doprowadził je widok aparatu

fotograficznego. Dawid coś tam tłumaczył rozwrzeszczanym kobietom,

które po chwili napadły na mnie po rosyjsku. Nic sobie z tego nie robiąc,

Dawid skinął:

— Możesz fotografować.

Narobiłem trochę zdjęć, choć kobiety odwracały twarze. Tyle, że

w tej chasydzkiej opowieści jest znowu kolej na znak. Moja nachalność

we wchodzeniu w świat chasydów zdaje się poszła tu znowu nieco za

daleko. Znak tego polegał na tym, że nie mam tych zdjęć. Robiłem

reportaż pustym aparatem. Jak się to stało? Nie rozumiem. Byłem

pewnie tak zaabsorbowany, zaś aparat nowy, iż nie miałem świadomości,

że we wnętrzu nie mam w tym momencie filmu! A więc ostrożniej

z wpychaniem się tam, gdzie to budzi protesty.

W czasie pielgrzymek do Galicji Dawid naucza. Naucza pielgrzy-

mujących chasydów, zwłaszcza młodych, i mnie przy okazji. Opowiada

anegdoty o cadykach, opowiada zdarzenia z historii Polski. Jest przy

tym wspaniałym nauczycielem i gawędziarzem. Jest też niestrudzonym

pielgrzymem. Podobnie zresztą jak i pozostali. Oto tuż po północy na

lotnisku w Rzeszowie ląduje samolot z Londynu. Do Londynu lecieli

z Nowego Jorku całą noc. Na lotnisku ruch ogromny. Dyrektor lotniska

cały szczęśliwy. Opowiada:

— W ciągu doby ląduje tu dziewiętnaście samolotów, to interes,

jakiego nie zrobiłbym w ciągu całego roku.

Bo lądują chasydzi z całego świata, którzy każdej wiosny

pielgrzymują do Leżajska na grób cadyka Elimelecha. Od kilku lat na

tę jedną dobę otoczenie cmentarza żydowskiego w Leżajsku przybiera

oblicze żydowskiego miasteczka biwakowego. Namioty do modłów,

sala posiłków, toalety, mykwa, napisy informacyjne w jidysz, są nawet

żydowscy żebracy. Dojeżdżamy nocą z lotniska, by zagłębić się w ten

rozmodlony tłum, gdzie spotkać można znajomków z każdego zakątka

rozproszonego chasydzkiego świata. A kiedy wszyscy nasycą się modlitwą

na grobie tego wielkiego świątobliwego, pielgrzymka rusza świtem dalej.

Jedziemy do Łańcuta, Rymanowa, Pilzna. Wszędzie krótki przystanek,

modlitwa, obmycie rąk po wyjściu z cmentarza i dalej, drzemiąc

w autobusie, posilając się krakersami, modląc się o określonych zwyczajo-

wo porach. Wszędzie trzeba znaleźć osobę z kluczem od bramy cmentarza

i ohelu. Mamy zapisane numery telefonów do tych ludzi. Strażnicy kluczy

przywykli do tych pór odwiedzin. Nie czynią tego zresztą za darmo.

Ważnym celem na trasie pielgrzymki jest Bobowa. To centrum,

z którego wyrosło środowisko bobowskich chasydów. Tu leży pochowany

background image

203

Moje spotkania z chasydami

na cmentarzu pierwszy cadyk bobowski Szlomo Halbersztam, ojciec

jeszcze słynniejszego Ben Ziona. Tu w końcu stoi synagoga, w której

obaj się modlili. Kiedy odwiedzamy ją w czasie pierwszych Dawidowych

pielgrzymek, jest tam jeszcze warsztat szkoły tkackiej. W początku

lat 90. szkoła się wyprowadziła, rozpoczął się długotrwały remont.

Chasydom — wydaje się — nie przeszkadzają gruzy, smród stęchlizny,

ziąb. W środku nocy, zapalając kilka płaskich świeczek, nakładają na

głowy tałesy, wiążą na sobie filakterie i modlą się. Śpiew rozlega się

w ciemnej, wilgotnej, pustej synagodze. I tak było przez kilka lat naszych

wspólnych pielgrzymek.

Aż nadszedł lipiec roku 2003. Bohaterem dnia jest bobowski

chasyd z Nowego Jorku — Ascher Scharf. To on doprowadził do

odbudowy, remontu i uroczystości rekonsekracji bobowskiej synagogi.

W towarzystwie miejscowych notabli i dyplomatów z Krakowa, modlili

się chasydzi, po raz pierwszy od 60 lat wyjmując z Arki przywieziony

na tę okazję zwój Tory. Tę niewielką Torę przywiózł Dawid, któremu

wręczył ją ojciec, Józef. Tora została wywieziona przed laty z Jasła, i dziś

służy na Manhattanie Żydom z gminy brzeżańskiej. Sam reb Józef tym

razem nie mógł przyjechać.

Kiedy jednak wtedy, przed remontem synagogi, jadąc z Leżajska

przez Łańcut, Rymanów docieramy do Bobowej, jest późne popołudnie.

Modlitwa w wilgotnym, ponurym wnętrzu jest krótka, bo grupa chce

jeszcze modlić się na grobie założyciela sądecko-bobowskiego łańcucha

cadyków — w ohelu Chaima Halbersztama na sądeckim cmentarzu.

A kiedy wyjeżdżamy z Nowego Sącza, jest już noc. O północy startuje

samolot z Balic do Londynu. Pielgrzymi spędzili niecałą dobę na ziemi

galicyjskiej i drugie tyle w podróży, w samolocie. To dzięki nowoczesnym

możliwościom komunikacji jest możliwa taka pielgrzymka-maraton.

Podziwiam Dawida, który cały czas troszczy się o wszystko i wszystkich.

Podziwiam starego reb Józefa, jego ojca.

Reb Józef zwykle towarzyszy synowi w pielgrzymkach do Galicji.

Co roku starszy, wygląda jakby zatrzymał się na wieku trudnym do

określenia. Wygląda jak świątobliwy cadyk, i tak jest przez otoczenie

traktowany. Wydawać by się mogło, że jest ciężarem dla śpieszących się

ciągle pielgrzymów, bowiem czasem kieruje nim starcza nieustępliwość.

Ale jego słowa traktowane są jak święte. Właśnie ładujemy się

w Tarnowie do autobusu, mamy jechać do Bobowej. Nagle Dawid

nachyla się nad ojcem, przywołany ruchem ręki. O czymś go przekonuje,

po czym wstając mówi:

— Tate powiedział, że jedziemy do Krakowa. On chce się pomodlić

w Remuh.

background image

204

Adam Bartosz

Zamiast zgodnie z planem do Bobowej, jedziemy do Krakowa.

Reb Józef jest stary, schorowany, niewielki. Ale zawsze pogodny,

uśmiechnięty. Szepczący niezrozumiale. Najlepiej rozumie go Dawid.

Doskonale dogaduje się z nim Magda. Jego córki traktują go z najwyższą

troską, czasem jednak jak kapryśne dziecko. Kiedy w zamieci śnieżnej

niesiemy nocą reb Józefa ścieżką prowadzącą wśród zasp na bobowski

cmentarz, opędza się śmiejąc, gdy Rywka obwija mu głowę szalem:

— Ja chcę kapelusz!

Niosącym wyrywa się:

— Sam pójdę!

Ale sprzeciwy otoczenia znosi jak dobrą zabawę. Patrzę, jak godzinami

drzemie w autobusie, zawsze gotów do wysiadania, modlitwy, posiłku.

W drodze je się niewiele, wszystko — przywiezione z Ameryki. Całe

pudła koszernych ciasteczek, jogurty, woda. Jeśli nocleg wypadnie

w hotelu, gdzie nie ma koszernej kuchni, również i kolacja jest skromna.

*

Dawid poprzez swoje liczne podróże do Polski staje się postacią coraz

bardziej znaną, publiczną. Jego publiczna obecność zainicjowana została

przez pierwszy reportaż telewizyjny, jaki wspólnie zrealizowaliśmy

z krakowską ekipą TV pod kierunkiem Katarzyny Kotuli. Kamera

towarzyszyła pielgrzymom przez cały dzień i powstał wówczas bardzo

interesujący film. W ciągu kolejnych lat Kotula i jej koledzy nakręcili

kilka filmów z udziałem członków kolejnych pielgrzymek, a także moim

i Magdy. Powstała w ten sposób chyba najpełniejsza dokumentacja

chasydzkich pielgrzymek do Galicji i zestaw filmów najbliżej przed-

stawiający samych chasydów.

A Dawid stał się specjalistą od komentarzy, wyjaśnień — i gwiazdą

telewizji polskiej. Dzięki niemu ekipa bez przeszkód mogła filmować

w każdej sytuacji, włącznie z wnętrzem ohelu w Leżajsku, gdzie wręcz

trudno się wcisnąć jednej osobie. Kiedy któryś z modlących się tam

chasydów próbował protestować, mówiłem:

— To reb Dawid robi reportaż.

Działało. Dawid ma ogromne zrozumienie dla potrzeb telewizji.

Trudno się zgodzić na filmowanie w szabas. Zwłaszcza chasydów

przy posiłku. Kiedy siedzieliśmy w Klezmer Hois

3

w Krakowie przy

wieczerzy szabatowej, ekipa TVN robiła reportaż o Kazimierzu. Scena

przy szabasowym stole to dla nich wielka gratka. Prosili mnie, abym

im jakoś to ułatwił. Powiedziałem o tym Dawidowi, bez nadziei, że się

3

Restauracja przy ul. Szerokiej na krakowskim Kazimierzu.

background image

205

Moje spotkania z chasydami

może zgodzić. Dawid przemyślał i powiedział:

— Powiedz im, że jeden z kamerą może wejść. Niech włączy kamerę

przed wejściem i wyłączy jak wyjdzie. Może filmować krótko i niech się

w ogóle nie odzywa i na nikogo nie patrzy.

Po czym wstał i powiedział do rodziny:

— Wejdzie tu goj z kamerą. Udawajcie, że tu nikogo obcego nie ma.

I tak dochowane zostały reguły szabasu, w czasie którego nie powinno

się m.in. włączać żadnych urządzeń.

Kiedy innym razem chasyd z Satmar protestował przeciw obecności

kamery przy ohelu w Leżajsku, Dawid powiedział:

— To jest rządowa telewizja, a ten dżentelmen — wskazał na mnie

— rozmawiał z bobower rebe.

„Rządowa telewizja” — to bardzo mocno przekonuje. Zadziwia

mnie wręcz ten szacunek dla oficjalnej władzy. Kiedy zorganizowałem

przed laty spotkanie Dawida i jego rodziny z wiceprezydentem Tarnowa,

widziałem, że był dumny, jakby to było spotkanie na najwyższym,

dyplomatycznym szczeblu. Władza i prawo — to dla Dawida ważne

fundamenty. Niedawno reb Aron Halbersztam, syn grybower rebego

— cadyka grybowskiego — oburzał się, że na miejscu masowych

straceń w Zbylitowskiej Górze koło Tarnowa, gdzie pochowano tysiące

pomordowanych Żydów, są też postawione krzyże.

— Lepiej żeby nie było ani gwiazdy, ani krzyża. Bo nie wiadomo

przecież gdzie leżą pogrzebani Żydzi, a gdzie chrześcijanie. Nie chcę,

żeby na grobie mojego dziadka stał krzyż — perswadował.

Dzwonił potem do mnie zmartwiony Dawid. Wyjaśniał:

— On jest bardzo ortodoksyjny, nie zna Polski, Polaków. Tłuma-

czyłem mu, że tam są pomordowani także Polacy, że to polskie prawo,

polska ziemia i z polskim prawem musi się zgodzić.

Ogromnym przeżyciem dla Dawida była wizyta w Pałacu

Namiestnikowskim w Warszawie. Znaleźliśmy się tam za przyczyną

profesora Jonathana Webbera. Ten uczony hebraista, znawca Galicji,

antropolog z Oxfordu poznał Dawida za moim pośrednictwem. Co

najbardziej zadziwiające w tym trójkącie, to to, że dla Jonathana, który

jest bardzo pobożnym Żydem, zbliżenie się do chasydów jest niełatwe.

Oni bowiem często dystansują się od jemu podobnych. Toteż poznanie

Dawida pozwoliło Jonathanowi na bliższe zetknięcie się z chasydami

i znalezienie się w kręgu ich przyjaźni. Dla Dawida z kolei znajomość

ze słynnym profesorem jest również sprawą prestiżową. Za zasługi

dla Polski (Jonathan jest m.in. członkiem Międzynarodowej Rady

przy Muzeum w Auschwitz) został on odznaczony Krzyżem Zasługi

i zaproszony na dekorację do Warszawy. Zaprosił więc grono przyjaciół,

background image

206

Adam Bartosz

wśród których znaleźliśmy się i my z Dawidem i jego rodziną. To było

wielkie zdarzenie — wizyta u Aleksandra Kwaśniewskiego — prezydenta

Rzeczpospolitej.

Nie mogło też zabraknąć Dawida na uroczystości odsłonięcia

pomnika w Bełżcu w lecie 2004 roku. To tam spoczywają prochy jego

pilźnieńskich przodków. Bowiem to do Bełżca właśnie wywozili Niemcy

Żydów z Tarnowa i okolic, począwszy od czerwca roku 1942, a kończąc

to straszliwe dzieło zagłady we wrześniu roku następnego. Siedzieliśmy

w czasie uroczystości obok siebie w pierwszym rzędzie gości, a potem

obeszliśmy wokół olbrzymi plac–pomnik, odczytując umieszczone na

betonie nazwy miast i daty transportów śmierci. Szukaliśmy miejsc

znajomych. A potem, wracając już do autobusu, Naomi pochyliła się nad

kamienistą ścieżką i podniosła z ziemi zardzewiały klucz. Klucz, jakich

widzieliśmy wiele w nowo otwartej sali tutejszego muzeum. Klucz, jaki

każda rodzina opuszczająca swój dom, wygoniona z tego domu, zabierała

w ostatnią drogę z jakąś nierzeczywistą nadzieją na ponowne jego użycie.

Z jakąś nieprawdopodobną wiarą, że jeszcze kiedyś staną przed drzwiami

swego domu. I jakże tak, bez klucza? Nie da się opisać tego wzruszenia.

Widoku osłupiałej Naomi z kluczem na dłoni, z żywym świadectwem

śmierci anonimowego właściciela klucza. A może był to klucz od któregoś

pilźnieńskiego mieszkania? Kogoś z rodziny Dawida?

*

W rok po rekonsekracji bobowskiej synagogi odbyła się w innym

miejscu Galicji kolejna wzruszająca ceremonia. Na wojennym cmentarzu

w Warzycach koło Jasła, a właściwie miejscu straceń, odsłonięta została

symboliczna macewa. Upamiętnia ona śmierć cadyka z Kołaczyc, reb

Chune Halbersztama. Cadyk ten został zamordowany we wrześniu 1942

r. wraz z innymi Żydami z okolicy. Nie wiadomo było, gdzie jest jego

grób. Jakimś sposobem chasydzi dowiedzieli się w końcu, że rozstrzelano

go tu właśnie, w warzyckim lesie. Tak otrzymałem kolejne zlecenie

od Dawida. Załatwić formalności związane z ustawieniem macewy-

- pomnika i zamówienie samej macewy. Tekst po hebrajsku i po polsku —

jak każe polskie prawo — został ustalony. Zleciłem wykonanie macewy

i posłałem Dawidowi zdjęcie gotowej płyty. Po jakimś czasie zaalarmował

mnie, że trzeba polski napis skuć, bo na macewie rabina mogą być tylko

hebrajskie litery.

— Tak kazał bobower rebe. Zamów osobną tablicę, umieści się ją na

ogrodzeniu otaczającym macewę — napisał.

Kazałem więc majstrowi skuć gotowy już napis. W przeddzień

odsłonięcia tablicy, zaplanowanego z udziałem wójta gminy Jasło,

background image

207

Moje spotkania z chasydami

którego na ceremonię zaprosiliśmy, kiedy cała ceremonia została już

omówiona, okazało się, że napis polski jednak być musi. W zezwoleniu

odpowiednich władz otrzymałem bowiem decyzję na ściśle określony

tekst i miejsce jego umieszczenia. Prawo nakazuje, by na pomnikach,

a symboliczna macewa jest pomnikiem, napis był obco- i polskojęzyczny.

Wójt groził skandalem, zbojkotowaniem, a nawet zakazem uroczystości.

Nie mając czasu na kontakt z Dawidem, który był już w drodze do nas,

kazałem czym prędzej wykonać na powrót polski napis na osobnej płycie

i dokleić do pomnika. Tak też się stało, o czym powiedziałem Dawidowi

tuż przed bramą cmentarza, gdzie na niego czekaliśmy. Strapił się wielce,

obawiając się z kolei wymówek ze strony chasydów, którzy za macewę

zapłacili. Tłumaczenie sytuacji obowiązującymi przepisami jakoś jednak

udobruchało obecnych. Potem jednak ustaliliśmy, że postaramy się uzyskać

formalną zgodę na przeniesienie polskiego napisu na furtkę ogrodzenia.

Nie udało się. Decyzja urzędowa powiada: „napis na pomniku ma być

dwujęzyczny. Nie może tekst polski występować osobno”. Zostało więc

na razie tak jak jest, ale niektórzy rabini nie są zadowoleni, iż polskie

litery zdobią nagrobek poświęcony cadykowi z Kołaczyc.

Ceremonię odsłonięcia pomnika w Warzycach poprzedziły modlitwy

w bobowskiej synagodze. Na tę okazję Dawid przywiózł z Ameryki

Torę, którą przed wojną Żydzi z Frysztaka wywieźli za Ocean, dzięki

czemu ocalała. Tora ta należała do ojca zamęczonego cadyka Chune

Halbersztama, który był rabinem we Frysztaku. Przybyli na uroczystość

chasydzi byli przekonani, że również i sam reb Chune musiał się z niej

modlić — stąd jej powrót do Galicji na ten jeden dzień, na tę jedną

uroczystość.

Ceremonia odsłonięcia pomnika skupiła spore grono mieszkańców

parafii, których tutejszy ksiądz zaprosił w niedzielnym kazaniu

na uroczystość. Był to bardzo interesujący widok: z jednej strony

kilkudziesięciu chasydów, z drugiej grupa mieszkańców z okolicy.

I z każdą chwilą obie grupy zmniejszały dystans między sobą.

A kiedy po skończeniu mów i modlitw wyciągnęliśmy butelkę żubrówki

i rozdzieliliśmy mikroskopijne kieliszeczki — zapanowało powszechne

bratanie się, mimo problemów językowych. Parafianom bardzo spodobało

się picie wódki za pamięć duszy.

*

Pielgrzymi, odwiedzający groby cadyków, zostawiają na nich

pisemne prośby, które za pośrednictwem cadyka zanoszone są do

Boga. Te karteczki — kwitlech, pisane ręcznie, zawierają prośby o

wstawiennictwo w ważnych dla chasydów sprawach codziennych.

background image

208

Adam Bartosz

Prosi się w nich o roztoczenie opieki nad domem, pomocy w chorobie,

interesach, sprawach rodzinnych. W ohelach słynnych cadyków rosną

ich sterty, na tych grobach, które nie są osłonięte ohelem, czas szybciej

pochłania litery i same kartki, które płowieją i rozpadają się w pył. Po nich

przybędą następne, by dokumentować pamięć o rabinie i jego wielkości,

jako pośredniku między nami a Bogiem. I choć taki kwitlech to rzecz

bardzo osobista, nie mogący osobiście złożyć prośby na grobie cadyka

przekazuje je za pośrednictwem pielgrzymów, którzy do tego grobu się

wybierają. Pełnią oni rolę dodatkowego pośrednika między cadykiem,

pośrednikiem najważniejszym. I ja znalazłem się w tym łańcuchu

pośredników, bo kiedy Dawid powierzonych mu karteczek nie zdołał

kiedyś dowieźć do Sącza i Gorlic, to mnie prosił, abym przy najbliższej

sposobności prośby mu przekazane dostarczył na groby adresatów. Co

uczyniłem najprędzej, jak tylko to było możliwe.

Nasze spotkania niekiedy obfitują w nieoczekiwane, dramatyczne

zdarzenia. Któregoś razu pożegnałem grupę Dawidowych pielgrzymów,

którzy zostawiwszy mnie po drodze w Tarnowie pośpieszyli do Krakowa

na wieczorne modły z okazji nowiu księżyca. Za parę godzin dzwoni do

mnie Dawid, wielce zatroskany i zbulwersowany. Synagoga Remuh jest

zamknięta. Prezes Gminy Jakubowicz wyjechał do Warszawy, zabierając

klucz z sobą.

— A my się musimy dziś pomodlić z Tory — rozpaczał przez

telefon.

— Cóż ja mogę uczynić? — pytam zgnębiony.

— Dzwoniłem do naszego rebego w Nowego Jorku z pytaniem, co

robić? On kazał, by o radę spytać tutejszego rabina. Czy znasz rabina

w Warszawie?

— Znam. Ale jest już północ! Nie mam do niego telefonu!

Po kwadransie Dawid oddzwania. Ma już numer telefonu do rabina

Joskowicza.

Zadzwoń. Spytaj, co mamy robić?

— Jest już przecież po północy! Dlaczego ty nie zadzwonisz?

— Bo on mnie nie zna — odpowiada strapiony Dawid.

I dalej nalega. I wtedy przychodzi mi do głowy zbawcza myśl.

— A o co chodzi? Co ci potrzeba? — pytam.

— Tora! Musi być Tora!

Właśnie w muzeum tarnowskim urządzona jest wystawa o Żydach

tarnowskich. Jest pięknie zaaranżowane wnętrze synagogi, z Arką, bimą

i Torą rozwiniętą na pulpicie. Opowiadam o tym Dawidowi. Słyszę przez

telefon rozmowę, naradzania się.

background image

209

Moje spotkania z chasydami

— Dobrze, jedziemy do Tarnowa — decyduje Dawid. — Ale czy ta

Tora jest koszerna?

Tego nie wiem. Padam zresztą ze zmęczenia. Dochodzi pierwsza

godzina. A było to jeszcze wtedy, kiedy nie nosiliśmy przy sobie mobile

phone. Dawid dzwonił z recepcji hotelu w Krakowie, ja zasypiałem

wisząc u słuchawki w domu w Tarnowie. Wreszcie Dawid decyduje, po

kolejnym telefonie do Ameryki:

— Będziemy u ciebie rano.

Spali wtedy chyba 2-3 godziny. Bo już o 6 rano otwierałem muzeum,

a gromada chasydów rozpełzała się po muzealnych salach. Salka, która

„jest bóżnicą”, robi wrażenie. Urządzona jest bowiem we wnętrzu

z resztkami XVIII-wiecznych malowideł ściennych, wygląda jak

prawdziwy galicyjski sztibl. Podejrzewam, że niektórzy z gości nawet nie

mają świadomości, że to tylko muzeum. Dawid z ojcem oglądają muzealny

zwój Tory, kiwają głowami, nie są przekonani co do jej koszerności, ale

w końcu odnajdują odpowiedni ustęp i zaczynają się głośne modlitwy.

Pierwsi pracownicy muzeum przychodzący rano do pracy przepychają

się między owiniętymi tałesami chasydami, którzy przechadzają się

mrucząc modlitwy, jak po swoim. I wtedy zauważam, że wszyscy modlący

się są odwróceni twarzą do szafy zasłoniętej pięknym parochetem, tyle

że ów aron ha-kodesz (prawdziwy, zabrany do muzeum z ostatniego

tarnowskiego sztiblu istniejącego przy ul. Goldhammera do 1993 roku)

stoi skierowany na południe, a nie na wschód, jak nakazuje Prawo. Takie

mamy bowiem usytuowanie sali, zwanej przez nas polichromowaną. Sala

jest bez okien, nie widać więc stąd kierunków świata, nikt się zresztą nad

tym nie zastanawia, sceneria jest tak sugestywna, że wschód wydaje się

być tam, gdzie na to wskazuje rozmieszczenie elementów wyposażenia

bóżniczki. Praw dziwa chasydzka synagoga! Odtąd już każdemu mówię,

że nasza muzealna Tora jest koszer.

*

Bobowscy chasydzi przetrwali szczęśliwie Zagładę. To znaczy

Zagładę przeżyli nie wszyscy, ale ocalał cadyk. Dokładniej zaś syn cadyka

Ben Ziona — Szlomo. Reb Szlomo, bobower rebe przeprowadził resztki

ocalałych za Ocean. Przewiózł całą Bobowę na Boro Park na Brooklynie.

I był im ojcem przez wiele lat. Pomarli wszyscy cadycy, którzy jeszcze

w Galicji byli porodzeni, a on trwał. Otoczony ogromnym szacunkiem

i uwielbieniem. Ale zanim zamknął oczy, już jego chasydzi patrzyli

z obawą na sukcesję. Stary rabin miał syna Naftalego Zwi, urodzonego

jeszcze w Bobowej, a także drugiego — Ben Ziona, urodzonego

w Ameryce z drugiej żony (pierwszą — matkę Naftalego — zabili

Niemcy we Lwowie).

background image

210

Adam Bartosz

Naftali Zwi nie wyróżniał się niczym specjalnym, co zwłaszcza na tle

sławnego ojca byłoby niełatwe. Ubolewali nad tym chasydzi, a Dawid

powiadał:

— Jakie czasy, tacy chasydzi, taki też cadyk.

Ponieważ na dodatek Naftali miał tylko córki, więc ciągłość sukcesji

tym bardziej zapowiadała się niepewnie.

Trzeci bobower rebe, reb Szlojme, zmarł w wieku 92 lat piątego

dnia miesiąca Av 5760 roku, czyli 2 sierpnia 2000 roku. Jego następca,

syn Naftali, żył tylko niecałe pięć lat dłużej. Zmarł w środę 23 marca,

w wigilię Święta Purim, o godzinie 6 wieczór czasu nowojorskiego,

w roku 2005 (5765). Miał 74 lata. Zanim zmarł, a chorował cały ten czas,

od śmierci ojca, chasydzi typowali już jego następcę. Jedni upatrywali

kontynuatora bobowskiego łańcucha cadyków w żeńskiej linii, widząc

w roli następcy Naftalego, reb Joszuę Rubina, jego zięcia, męża starszej

córki Racheli. Obecny na poświeceniu synagogi bobowskiej w lecie 2003

roku reb Rubin występował publicznie robiąc wrażenie, jakby już był

cadykiem. A Dawid potwierdzał, że większość chasydów w nim widzi

następcę Naftalego.

Ale rzeczywistość okazała się o wiele bardziej skomplikowana.

Zaledwie Naftali Zwi zamknął oczy, rozpoczęły się swary o schedę,

a tuż po jego pogrzebie, który nastąpił nazajutrz po śmierci, rozgorzała

gorsząca walka. Tym bardziej przykra, że rozgrywająca się w czasie

radosnego święta Purim. Tym bardziej gorsząca, że z udziałem mediów,

opisujących na bieżąco sytuację. „The New York Times” pisał o tym, jak

to pięknie wyglądał pogrzeb reb Naftalego, wspominając go jako the

grand rabbi, syn niedawno zmarłego, jeszcze większego rabina Salomona

z miasteczka Bobowa w Polsce południowo-wschodniej.

Na drugi dzień pisano już o awanturach jakie się w Boro Park

rozgrywały. Okazało się otóż, że jest dwóch pretendentów do funkcji

cadyka, popieranych przez różne grupy chasydów bobowskich. Jedni

opowiedzieli się za młodszym synem Salomona Ben Zionem, przyrodnim

bratem świeżo zmarłego Naftalego, o którym wcześniej nie wspomniał

Dawid, inni poparli zięcia Naftalego, tyle że nie Rubina, ale Mordechaja

Dawida Ungera, męża młodszej córki Naftalego. Typowany wcześniej

Joszua Rubin okazał się ostatecznie postacią nie liczącą się w tej grze.

Zwolennicy Ben Ziona zamknęli się w synagodze głosząc, że to oni

— będąc wewnątrz — dają świadectwo prawdzie i dowodzą słuszności

wyboru. Postali na zewnątrz dowodzili pytającym dziennikarzom:

— To reb Unger jest prawowitym cadykiem, a tamten — to zwykły

rabin.

background image

211

Moje spotkania z chasydami

Kiedy Ben Zion prowadził modły purimowe w czwartek, zdawało się,

że to on właśnie daje dowód swego przywództwa. Później jednak to reb

Mordechaj Unger częstował wiernych ciastkami purimowymi, która to

czynność przynależy do cadyka właśnie. Raz po raz wybuchała wrzawa,

bo to jedni, to drudzy wznosili okrzyki na cześć swych wybrańców.

Wśród bobowskich chasydów zapanowało przygnębienie i rozłam.

Kilka miesięcy później spotkałem się z reb Aronem Halbersztamem,

synem cadyka z Grybowa. Opowiadał on z bólem o konflikcie w bo-

bowskiej wspólnocie. Podzielili się ludzie, podzieliły się rodziny. Zięcio-

wie Dawida podzielili się także, sam Dawid jest w kłopocie. Opowiedział

się za Ben Zionem, ale cierpi z powodu rozłamu w rodzinie. Pisał do

mnie: „Około 200 młodzieńców w wieku 17-20 lat oraz sporo młodych,

żonatych wieku 20-25 lat opuściło naszą Bobowę i udali się za reb

Ungerem”.

Dziś z Bobowej nad Białą do Bobowej na Brooklynie nie jest daleko.

Internet i telefon pozwalają na bieżąco informować się nawzajem o tym

wszystkim, o czym wiedzieć się chce. Ale ostatnie doniesienia z Boro Park

są skąpe. Dawid wstrzemięźliwie opisuje to co się dzieje wśród pobożnych

chasydów bobowskich. Jego serce przepełnione jest smutkiem, który

nie przystoi chasydowi. Czekamy, co uczyni Bóg. Czy wskaże, który

z nich, Ben Zion czy Mordechaj Dawid, to prawdziwy cadyk? A może to

początek rozłamu i powstaną dwie nowe linie cadyków? To by nie było

czymś nowym. Wszak ruch chasydzki istnieje zaledwie niewiele ponad

dwa wieki, a rozpadał się na wiele jakże odmiennych gałęzi, których

zwolennicy na różny sposób wyrażają swą miłość do Boga, modląc się

wszakże tymi samymi słowami zapisanymi przed tysiącami lat w Torze.

(lipiec 2006)

background image

212

Adam Bartosz


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
KAPITAŁ SPOL R1 AB, Adam Bartoszek
Droga chasydów na ziemiach polskich
CHASYDYZM
CHASYDZI NAD NARWIĄ (2)
KABAŁA Mistyka Żydowska, Chasydzi, Cadycy i Sefiroty
Chasydyzm, Religioznawstwo, judaizm
Obyczaje i ich znaczenie w życiu bohaterów - praca + konspekt, Prezentacje multimedialne, Polski pre
Scenariusz spotkania z rodzicami z okazji ich święta, teksty piosenek
Scenariusz spotkania z rodzicami z okazji ich święta
Chasydyzm, religioznawstwo, judaizm
dedal 09 55 chasydzi w fotografii
Obrzędy i obyczaje ludowe w literaturze omów sposoby ich przedstawiania i funkcje w wybranychx
Scenariusz spotkania z rodzicami z okazji ich święta(1), Dzień Mamy i Taty
Droga chasydów na ziemiach polskich

więcej podobnych podstron