Alistair MacLean Wyścig Ku Śmierci

background image

AlistairMaclean
Wy cig ku mierci.

Rozdział pierwszy

Harlow siedział na poboczu toru wy cigowego. Długie włosy powie-

waj

ce na lekkim wietrze o

ywiaj

cym ten upalny, bezchmurny dzie

prze mu twarz, a jego dłonie, ciskaj

ce złoty kask, jak gdyby

próbowały go zmia

d

y

, dr

ały nieopanowanie. Całym ciałem kierow-

cy wstrz

sały gwałtowne dreszcze.

Samochód, z którego Harlow cudem jakin wyleciał bez wi

kszych

obra

e

tu

przed wywrotk

, przedziwnym zrz

dzeniem losu wyl

do-

wał na dachu we własnym boksie Coronado. goła wozu obracały si

leniwie, a z silnika spowitego w pian

z ga nic wydobywały si

smugi dymu - wszystko wskazywało na to,

e niebezpiecze

stwo wy-

buchu zbiorników paliwa zostało za

egnane.

Alex Dunnet, który pierw dopadł Harlowa, stwierdził,

e kiero-

wca nie patrzy na swój bolid, lecz niczym w transie wpatruje si

w od-

dalony o jakie dwie cie metrów punkt na torze, gdzie I_ask Jethou
dopala_ si

w białych płomieniach stosu pogrzebowego, b

d

cego nie-

gdy jego samochodem wy cigowym Formuły I. Z płon

cego wraka

ulatywało dziwnie mało dymu, prawdopodobnie na skutek olbrzymich
ilo ci ciepła wydzielanego przez roz

arzone felgi ze stopu magnezu.

Od czasu do czasu, kiedy powiewy wiatru rozsuwały niebotyczn

o-

słon

płomieni, mo

na było dostrzec Jethou, siedz

cego _o w fotelu,

który na pierwszy rzut oka był jedyn

ocalał

cz

ci

pozostał

ze zmia-

d

onej, masy pogi

tej stali. A ci lej mówi

c, Dunnet

zdawał sobie spraw

,

e to Jethou, chocia

widział jedynie sczerniałe

zw

glone szcz

tki czego , co kiedy było człowiekiem.

Tysi

ce widzów siedz

cych na trybunach i po obu stronach toru za-

marły, z niedowierzaniem i przera

eniem wpatruj

c si

w płon

cy sa-

mochód. Dziewi

pojazdów zatrzymało si

ju

w pobli

u boksów

- niektórzy kierowcy wysiedli i stali obok swoich maszyn-

tałych zgasły, wtedy komisarze toru przerwali wy cig, rozpacz-

liwie wymachuj

c flagami.

Zamilkły megafony, ucichł te

zawodz

cy j

k syreny karetki pogo-

towia, która z piskiem opon wyhamowała w bezpiecznej odległo ci
od samochodu Jethou. Migaj

ce wiatła karetki zapadły si

w nico

na tle o lepiaj

cego blasku. Ratownicy w azbestowych kombinezonach

ochronnych, obsługuj

cy gigantyczne ga nice na kółkach lub uzbrojeni

w łomy i siekiery, z powodów wymykaj

cych si

wszelkiej logice de-

speracko usiłowali przedosta

si

do samochodu, by wydoby

zw

-

glone ciało, lecz niesłabn

ca intensywno

płomieni kpiła sobie z ich

desperacji. Wysiłki ratowników były równie bezowocne, co obecno

karetki zb

dna. Dla Jethou nie było ju

na tym wiecie pomocy ni

nadziei.

Dunnet odwrócił wzrok i spojrzał w dół, na siedz

c

obok posta

w kombinezonie. R

ce ciskaj

ce złoty kask nadal dr

ały, oczy za ,

wci

wpatrzone w słup płomieni całkowicie zasłaniaj

cych ju

samo-

chód Isaaka Jethou, przypominały oczy orła, który stracił wzrok. Dun-
net wyci

gn

ł r

k

i łagodnie potrz

sn

ł Harlowa za rami

, a kiedy ten

nie zareagował, Dunnet spytał go, czy nie jest ranny - twarz i roz-
trz

sione r

ce kierowcy były zalane krwi

: katapultuj

c w ostatniej

chwili, nim jego wóz stan

ł na dachu i zatrzymał si

we własnym boksie

Coronado, przekoziołkował przynajmniej z sze

razy. Harlow drgn

ł

i spojrzał na Dunneta, mrugaj

c niczym człowiek otrz

saj

cy si

z sen-

nych majaków, po czym potrz

sn

ł głow

.

Dwaj sanitariusze z noszami wyskoczyli z karetki i pu cili si

biegiem

w ich kierunku, lecz Harlow, je li nie liczy

Dunneta, który trzymał go

background image

pod rami

, wstał o własnych siłach i chwiej

c si

, odprawił ich ruchem

r

ki. Pomoc Dunneta przyj

ł bez protestów i obaj ruszyli powoli ku

boksom Coronado - wci

oszołomiony i ot

piały Harlow oraz Dunnet :

wysoki i szczupły, z ciemnymi włosami uczesanymi z przedziałkiem,
cienkim jak kreska czarnym w

sem i w okularach bez oprawek; wy-

gl

dał jak stereotyp ksi

gowego, cho

je li wierzy

jego dokumentom,

był dziennikarzem.

U wej cia do boksów powitał ich MacAlpine. Ubrany w poplamiony

garnitur z gabardyny, trzymał w r

ku ga nic

. James MacAlpine, wła -

ciciel i mened

er stajni wy cigowej Coronado, był tu

po pi

dziesi

t-

ce. Pot

nie zbudowany, o wydatnych szcz

kach, miał pooran

bo-

kimi zmarszczkami twarz pod imponuj

c

grzyw

szpakowatych wło-

sów. Za jego plecami Jacobson, główny mechanik, wraz z dwoma
pomocnikami - rudymi bli

niakami Rafferty, których wszyscy nie wia-

domo czemu nazywali zawsze Tweedledum i Tweedledee - nadal
krz

tali si

wokół dymi

cego coronado, a jeszcze dalej dwaj inni lu-

dzie, odziani w białe fartuchy sanitariuszy, zajmowali si

wa

niejszymi

sprawami: na ziemi, wci

ciskaj

c notes i ołówek do zapisywania

mi

dzyczasów, le

ała Mary MacAlpine - czarnowłosa, dwudziesto-

dwuletnia córka wła ciciela zespołu. Sanitariusze pochylali si

nad jej

lew

nog

i rozcinali nogawk

czerwonych jak wino spodni, które jesz-

cze przed chwil

były białe. MacAlpine uj

ł Harlowa pod rami

, spec-

jalnie zasłaniaj

c swoim ciałem córk

i poprowadził kierowc

do nie-

wielkiego pomieszczenia w gł

bi boksów. Jak przystało na milionera,

MacAlpine był nadzwyczaj zdolny, fachowy i twardy, a przy tym - co
wychodziło na jaw w takich wła nie sytuacjach - w gł

bi duszy wra

-

liwy i subtelny, cho

nikt by go o to nie podejrzewał.

W pomieszczeniu stała niedu

a drewniana skrzynia, słu

ca za prze-

no ny barek. Wi

ksz

jej cz

zajmowała lodówka, zawieraj

ca kilka

butelek piwa i mas

napojów orze

wiaj

cych, przeznaczonych głównie

dla mechaników, wiecznie spragnionych przy pracy pod pal

cym sło

-

cem. Mroziły si

w niej tak

e dwie butelki szampana, gdy

- na zdro-

wy rozum - nale

ało oczekiwa

,

e człowiek, który dokonał rzeczy

prawie niemo

liwej, zdobywaj

c pi

kolejnych Grand prix, wygra po

raz szósty. Harlow uniósł wieko skrzyni, zignorował lodówk

, wyci

g-

n

ł butelk

brandy i nalał sobie pół szklanki. Szyjka butelki uderzała

gwałtownie o szkło - wi

cej trunku wylało si

na ziemi

, ni

trafiło do

naczynia. Harlow potrzebował dwóch r

k, by podnie

szklank

do ust,

a jej brzeg, niczym kastaniety, wybijał o jego z

by jeszcze bardziej

nierówny rytm ni

butelka o szkło. Przełk

ł nieco alkoholu, jednak

wi

ksza cz

zawarto ci szklanki wyciekła mu k

cikami ust, spływała

po zakrwawionych policzkach i plamiła jego biały kombinezon nadaj

c

mu dokładnie ten sam kolor, co barwa spodni rannej dziewczyny. Har-
low spojrzał zamroczonym wzrokiem na pust

szklank

, opadł na ław

i znów si

gn

ł po butelk

.

MacAlpine z kamienn

twarz

zerkn

ł na Dunneta. W swojej karierze

Harlow miał trzy powa

ne wypadki, przy czym w ostatnim, przed dwo-

ma laty, omal nie zgin

ł. R jednak, pomimo nieopisanego bólu, u mie-

chał si

, gdy ładowano go na noszach do samolotu ratunkowego, któ-

rym miał wróci

do Londynu; jego lewa r

ka z zadartym w gór

kciu-

kiem - praw

miał złaman

w dwóch miejscach - była nieruchoma

niczym wyrze

biona z marmuru. ale znacznie wi

kszy niepokój budził

fakt,

e poza tradycyjnym łykiem szampana po zwyci

stwie Harlow nie

brał alkoholu do ust.

Oni wszyscy tak ko

cz

, twierdził zawsze MacAlpine, pr

dzej czy

niej tak ko

cz

wszyscy. Rozs

dek, odwaga czy talent nie odgrywaj

tu

adnej roli - tak ko

cz

wszyscy, a ich lodowaty spokój i opanowa-

nie s

tym bardziej kruche, im bardziej stalowe. MacAlpine nie stronił

od pozornie paradoksalnych stwierdze

, mimo i

garstka - lecz tylko

background image

garstka - wybitnych kierowców Grand prix wycofała si

u szczytu

psychicznej i fizycznej formy, co w zasadzie obalało jego tez

. Z drugiej

strony tajemnic

poliszynela było,

e niektórzy czołowi kierowcy, na

skutek wypadków lub kra

cowego wyczerpania nerwowego i psychi-

cznego, s

jak puste skorupy,

e po ród obecnych dwudziestu czterech

kierowców Formuły I jest czterech czy pi

ciu, którzy nigdy wi

cej nie

wygraj

adnego wy cigu, poniewa

nie maj

nawet zamiaru próbo-

wa

, a cigaj

si

wył

cznie po to, by podbudowa

fasad

swej pustej

ju

dumy. Pewnych rzeczy nie praktykuje si

jednak w wiatku For-

muły I, a zwłaszcza nie skre la si

człowieka z listy kierowców tylko

dlatego,

e wysiadły mu nerwy.

Tak czy inaczej widok roztrz

sionej, zgarbionej postaci na ławie był

smutnym wiadectwem tego,

e MacAlpine zazwyczaj miał racj

. Je

eli

ktokolwiek wspi

ł si

na sam szczyt kariery, osi

gn

ł i przekroczył

granice ludzkiej wytrzymało ci, nim stoczył si

w otchła

samozagłady

i przygn

biaj

cej wiadomo ci ostatecznej pora

ki, to wła nie Johnny

Harlow, złoty chłopak torów wy cigowych, jeszcze do tego popołudnia
bez w

tpienia najwybitniejszy kierowca swoich czasów i - jak coraz

cz

ciej sugerowano - wszechczasów. Wygl

dało jednak na to,

e

wola i nerwy Harlowa, cho

bez problemu zdobył mistrzostwo w ze-

szłym roku i miał na dobr

spraw

niemal zapewniony tytuł tegoroczny

- chocia

sezon wy cigowy był dopiero na półmetku - rozpadły si

na dobre. MacAlpine i Dunnet z

e mieli w

tpliwo ci,

e zw

glona po-

sta

, która niegdy była Isaa1dem Jethou, b

dzie go prze ladowa

po

kres jego dni.

Cho

z drugiej strony, ju

wcze niej zapowiadały ten kryzys pewne

o_t_, wyra

ne dla tych, którzy mieli oczy wystarczaj

co otwarte-

a wi

c dla wi

kszo ci kierowców i mechaników Formuły I. Pocz

wszy

od drugiego w tym sezonie wy cigu Grand prix, który Harlow wygrał
łatwo i przekonywaj

co, nie wiadom faktu,

e jego utalentowany młod-

szy brat wyleciał z toru i skrócił swój samochód do jednej trzeciej,
uderzaj

c w pie

sosny z pr

dko ci

około dwustu pi

dziesi

ciu kilo-

metrów na godzin

, trudno było nie zauwa

y

pewnych symptomów.

Harlow, z natury niezbyt towarzyski, stał si

teraz jeszcze bardziej za-

mkni

ty, jeszcze bardziej małomówny, a je li ju

si

u miechał, co zda-

rzało si

rzadko, był to pusty u miech człowieka, który nie widzi w

y-

ciu powodów do rado ci. On, który wykazywał najwi

ksz

rozwag

,

wr

cz przesadn

dbało

o bezpiecze

stwo zatracił nieskazitelny styl

jazdy, a wła ciwa mu obsesja na punkcie bezpiecze

stwa malała

w przera

aj

cym tempie, jednocze nie za , jakby na przekór wszy-

stkiemu, konsekwentnie zacz

ł bi

rekordy torów w całej Europie. Zdo-

bywał jedno Grand prix za drugim, tyle tylko,

e on i jego rywale

płacili za to coraz wy

sz

cen

. Zacz

ł je

dzi

brawurowo, niebezpiecz-

nie, a

w ko

cu wystraszył pozostałych kierowców - równie

twar-

dych i zahartowanych w bojach - do tego stopnia,

e zamiast walczy

z nim jak dot

d o ka

dy wira

, nabrali zwyczaju zje

d

ania na bok,

widz

c we wstecznym lusterku,

e dogania ich jasnozielone coronado.

_na sprawa,

e nie zdarzało si

to zbyt cz

sto, poniewa

Harlow miał

nadzwyczaj prost

formuł

na wygrywanie wy cigów: wyj

na czoło

i tak trzyma

.

Od pewnego czasu coraz cz

ciej słycha

było głosy,

e jego samo-

bójcze zachowanie na torach to nie walka z rywalami, lecz z samym
sob

. Coraz bardziej oczywisty, ostatnio wr

cz tragicznie oczywisty,

stawał si

fakt,

e tej wojny Harlow nie wygra,

e ta walka na mier

i

ycie z zawodz

cymi nerwami mo

e mie

tylko jeden koniec,

e pew-

nego dnia szcz

cie go opu ci. I opu ciło, tak jak opu ciło Isaaka Jet-

hou, a Johnny Harlow, na oczach całego wiata, przegrał sw

ostatni

bitw

na torach wy cigowych Europy i Ameryki. Nie mo

na było wy-

kluczy

,

e stanie jeszcze na torach,

e zacznie walczy

. On jednak

background image

najlepiej zdawał sobie spraw

,

e dni jego walki ju

min

ły.

Si

gn

ł po brandy po raz trzeci, jeszcze bardziej roztrz

sionymi r

-

kami. Pełna przed chwil

butelka była ju

w jednej trzeciej pusta, lecz

tylko znikoma cz

jej zawarto ci trafiła do gardła Harlowa, tak nie-

zborne były jego ruchy. MacAlpine popatrzył z grobow

min

na Dun-

neta, wzruszył barczystymi ramionami ni to w ge cie rezygnacji, ni to
zrozumienia i wyjrzał z boksów. Wła nie podjechała karetka po jego
córk

. MacAlpine po pieszył na zewn

trz, Dunnet za wzi

ł g

bk

i ku-

bełek z wod

i zacz

ł obmywa

twarz Harlowa. Harlow sprawiał wra

e-

nie, jakby mu to było oboj

tne. Trudno powiedzie

, o czym my lał,

cho

w tych okoliczno ciach jedynie idiota mógłby mie

co do tego

w

tpliwo ci; cał

uwag

po wi

cił zawarto ci butelki marteßa: typowy

okaz m

czyzny, który na gwałt szuka natychmiastowego zapomnienia.

Na szcz

cie ani Harlow, ani MacAlpine nie zauwa

yli postaci stoj

cej

tu

za drzwiami, której wyraz twarzy wskazywał niedwuznacznie,

e

z niemał

przyjemno ci

pomogłaby Harlowowi przenie

si

w stan

wiecznego zapomnienia. Rory, syn MacAlpine'a, młodzieniec o ciem-
nych kr

conych włosach i miłym, pogodnym usposobieniu, spogl

dał

na kierowc

z min

niczym chmura gradowa. Jak na kogo , kto przez

lata, nawet jeszcze przed kilkoma minutami, uwa

ał Harlowa za swego

idola, była to reakcja przedziwna. Wszystko stało si

jednak jasne, gdy

Rory łypn

ł spode łba na karetk

pogotowia, w której le

ała jego nie-

przytomna, zakrwawiona siostra. Odwrócił si

i znów spojrzał na Har-

lowa, a wyraz jego oczu oddawał nienawi

w takim stopniu, jak jest to

mo

liwe tylko u szesnastolatka.

Komisja powołana do wyja nienia przyczyny wypadku, która wszcz

-

ła ledztwo niemal natychmiast, nie oskar

yła nikogo o spowodowanie

katastrofy. Mo

na si

było tego spodziewa

- w takich sytuacjach ofic-

jalne werdykty prawie zawsze brzmiały tak samo, nawet po osławio-
nym dochodzeniu w sprawie bezprecedensowej masakry w Le Mans,
kiedy to zgin

ło siedemdziesi

ciu trzech widzów, a nie znaleziono win-

nego, mimo i

powszechnie było wówczas wiadomo,

e to wył

cznie

jeden, jedyny człowiek - dzi ju

nie

yj

cy - ponosił cał

odpowie-

dzialno

.

W tym konkretnym wypadku tak

e nie oskar

ono nikogo, chocia

dwa lub trzy tysi

ce ludzi zgromadzonych na głównej trybunie bez

wahania obarczyłoby wył

czn

win

Johnny'ego Harlowa. jednak do-

wody o du

o wi

kszej wadze ujawniono w małej sali, w której do ledz-

twa wykorzystano zapis filmowy z utrwalonym momentem wypadku.
Ekran był mały i brudny, lecz obraz wystarczaj

co wyra

ny, a efekty

d

wi

kowe a

nazbyt realne i

ywe. Na powtórce filmu - trwał on

zaledwie dwadzie cia sekund, lecz wy wietlano go pi

razy - wida

było zbli

aj

ce si

do boksów trzy samochody, ledzone od tyłu przez

teleobiektyw. Harlow, w swoim coronado, doganiał prowadz

cy samo-

chód - prywatnie zgłoszone ferrari koloru czerwonego wina, prowa-
dz

ce tylko dlatego,

e straciło ju

jedno okr

enie. jeszcze szybciej od

Harlowa, trzymaj

c si

drugiej strony toru, p

dziło fabrycznie wysta-

wione, jaskrawoczerwone ferrari znakomitego kierowcy z Kalifornii,
Isaaka Jethou. Na prostej dwana cie cylindrów bolidu Jethou miało zna-
czn

przewag

nad o mioma w samochodzie Harlowa i Amerykanin

najwyra

niej zamierzał wyprzedza

. Wydawało si

,

e Harlow tak

e

zdawał sobie z tego spraw

, gdy

wiatła stopu jego wozu zapaliły si

,

jak gdyby miał zamiar lekko zwolni

i schowa

si

za wolniejszym sa-

mochodem, gdy Jethou b

dzie go wyprzedzał.

O dziwo, ni st

d, ni zow

d wiatła stopu zgasły, a coronado odbiło

gwałtownie w bok, jak gdyby Harlow uznał,

e zd

y wyprzedzi

jad

-

cy przed nim samochód, nim Jethou wyprzedzi ich obu. Je

eli faktycz-

nie powzi

ł tak zupełnie niepoj

ty zamiar, to popełnił najwi

kszy,

y-

ciowy bł

d, poniewa

wprowadził swój samochód dokładnie na tor

background image

jazdy Jethou, który na tej prostej rozwijał pr

dko

nie mniejsz

ni

trzysta kilometrów na godzin

i w tym ułamku sekundy nie miał nawet

cienia szansy na wyhamowanie czy skr

t.

W momencie kolizji przednie koło wozu Jethou uderzyło prostopadle

w bok przedniego koła bolidu Harlowa. Trzeba przyzna

,

e dla Har-

lowa skutki tego zderzenia były dosy

powa

ne - coronado wpadł

w niekontrolowany po lizg - ale dla Jethou były katastrofalne. Nawet
poprzez kakofoniczne wycie pracuj

cych na maksymalnych obrotach

silników i pisk zablokowanych kół wybuch przedniej opony wozu jet-
hou dał si

słysze

niczym wystrzał z karabinu i praktycznie ju

w tym

momencie Kalifornijczyk po

egnał si

z

yciem. Jego całkowicie po-

zbawione kontroli ferrari, niczym bezmy lne, mechaniczne monstrum
p

dz

ce do samozagłady, wyr

n

ło w bli

sz

band

ochronn

i miota-

j

c smugi czerwonych płomieni i czarnego, oleistego dymu, odbiło si

od niej i jak szalone przeleciało przez tor, uderzaj

c tyłem w band

po

drugiej stronie, wci

jeszcze z pr

dko ci

ponad stu sze

dziesi

ciu

kilometrów na godzin

. Wiruj

c w ciekle, ferrari przeleciało po torze

ze dwie cie metrów, przekoziołkowało dwukrotnie i zatrzymało si

na

wszystkich czterech kołach, a Jethou wci

siedział uwi

ziony w fotelu,

chocia

z cał

pewno ci

ju

nie

ył. W tej samej chwili czerwone pło-

mienie zmieniły si

w białe.

Bezpo rednia wina za mier

Jethou nie podlegała dyskusji, lecz Har-

low, który w ci

gu siedemnastu miesi

cy wygrał jedena cie wy cigów,

był - z definicji i wyników - najlepszym kierowc

na wiecie, a naj-

lepszych kierowców wiata nie oskar

a si

o bł

d w sztuce. Tego si

po

prostu nie robi. Całe to tragiczne wydarzenie przypisano wi

c działa-

niu siły wy

szej i dyskretnie opuszczono zasłon

, daj

c znak,

e seans

dobiegł ko

ca.

Rozdział drugi

Te uczucie nie le

y w charakterze Francuzów, z w

lach pełnego relaksu i odpr

enia, nic wi

c dziwnego,

e zwarty tłum

w Clermont-Ferrand - tego dnia wyj

tkowo spi

ty i nad wyraz pobudli-

wy - daleki był od łamania tej typowo roma

Skiej tradycji. giedy Har-

low nie tyle szedł, co wlókł si

ze spuszczon

głow

ku boksom Corona-

do, widzowie w całej pełni ujawnili swe zdolno ci wokalne. Ich gwizdy,
wycie, posykiwanie oraz zwykłe okrzyki gniewu, którym towarzyszyło
j g_ijs1tie wygra

anie pi

ciani, brzmiały równie złowieszczo, co

przera

aj

co. Była to nie tylko nieprzyjemna scena - wygl

dało na to,

e najmniejsza lderka mo

e wywoła

zamieszki i przekształci

m d-

woâE tłumu w prawdziwy atak na Johnny'ego Harlowa. Tego przede
wszystkim obawiali si

policjanci. Ale cho

przysun

li si

do Harlowa,

by w razie potrzeby zapewni

mu nale

yt

ochron

, wyraz ich twarzy

jasno dowodził,

e wypełniaj

obowi

zek bez przyjemno ci, sposób za ,

w jaki odwracali głowy od kierowcy,

e podzielaj

uczucia rodaków.

Kilka kroków za Harlowem, w towarzystwie Dunneta i MacAlpine'a,

szedł inny m

czyzna _, który najwyra

niej podzielaj

c z_e widzów i po-

licjantów. Gniewnie wywijał __ za _ek kas)_em. Miał na so-
bie identyczny kombinezon co Harlow - Nicolo Tracchia był bowiem
kierowc

numer dwa w zespole Coronado. Nieprzyzwoicie przystojny,

ciemne kr

cone włosy, l ni

ce doskonałe z

by, których

aden

fabrykant pasty do z

bów nie o mieliłby si

wykorzysta

do celów

reklamowych, oraz opalenizn

, na widok której meleniałby ka

dy ra-

townik. W tym momencie nie wygl

dał jednak zbyt rado nie, a to dla-

tego,

e krzywił si

nie miłosiernie - s_wetne miny Tracchü były zja-

wiskiem pozostawiaj

cym niezatarte wspomnienie, stosowanym nie-

ustannie i wzbudzaj

cym szacunek, _ obaw

lub zgoła

background image

strach, lecz nigdy nie ignorowanym. Tracchia miał nieszczególne zda-
nie o bli

nich i wi

kszo

ludzi, a zwłaszcza pozostałych kierowców

Formuły I, uwa

ał za opó

nione w rozwoju dzieci.

Zrozumiałe wi

c,

e obracał si

w w

skim kr

gu towarzyskim. Dos-

konale zdawał sobie spraw

,

e - pomimo wybitnego talentu do kie-

rownicy - jest jednak troch

gorszy od Harlowa, co nie polepszało

jego samopoczucia, a wiadomo

,

e nawet najwi

ksze. najbardziej

rozpaczliwe wysiłki z jego strony nigdy nie zmniejsz

tej

nicy, dolewało tylko oliwy do ognia. Zwracaj

c si

teraz do MacAl-

pine'a nie starał si

nawet ciszy

głosu, co w tych warunkach i tak nie

miało zreszt

znaczenia, jako

e Harlow nie mógł go usłysze

poprzez

wycie tłumu, ale Tracchia nie ciszyłby głosu bez wzgl

du na okolicz-

no ci.

- Siła wy

sza! - Zaprawione gorycz

niedowierzanie w jego głosie

było jak najbardziej autentyczne. - Jezu Chryste! Słyszeli cie, co orze-
kli ci kretyni? Siła _! Według mnie to zwyczajne morderstwo!

- O nie, chłopcze, nie. - MacAlpine poło

ył dło

na ramieniu Trac-

chü, który strz

sn

ł j

gniewnie. MacAlpine westchn

_. - W najgor-

szym razie to zabójstwo. A nawet i to nie. Sam wiesz, ilu kierowców
zgin

ło w ci

gu ostatnich czterech lat tylko z powodu defektów maszyn.

- Z powodu defektów! Te

co ! - Tracchia, któremu na chwil

za-

brakło słów, popatrzył w gór

z niemym wezwaniem. - Wielkie nieba,

Mac, wszyscy my to widzieli na ekranie. Widzieli my to pi

razy.

Zdj

ł nog

z hamulca i wyskoczył wprost przed Jethou. Siła _!

Jasne, jasne. Jasne,

e to siła wy

sza, bo wygrał jedena cie Grand prix

w ci

gu siedemnastu miesi

cy, bo zdobył mistrzostwo w zeszłym roku

i zanosi si

na to,

e w tym roku to powtórzy!

- Co chcesz przez to powiedzie

?

- Wiesz doskonale, co chc

przez to powiedzie

. Jak go zdejmiecie

z torów, to równie dobrze mo

ecie zdj

i nas wszystkich. To on jest

mistrzem, nie? Skoro on jest taki zły, to co tu gada

o innych? My wie-

my,

e tak nie jest, ale kibice? Co oni o tym wiedz

, do ci

kiej chole-

ry. Bóg wiadkiem,

e ju

i tak za du

o ludzi, i to cholernie wpływo-

wych, domaga si

zlikwidowania wy cigów Formuły I i za du

o krajów

czeka tylko na stosowny pretekst,

eby si

wycofa

. To by dopiero był

pretekst! Wreszcie by mieli swoj

yciow

szans

. Potrzebujemy takich

Harlowów, prawda, Mac? Nawet je

eli od czasu do czasu kogo zabij

.

- Zdawało mi si

,

e jeste cie przyjaciółmi, Nikki?

-Jasne, Mac. Jasne,

e jeste my przyjaciółmi. Ale Jethou te

był

moim przyjacielem.

MacAlpine nie znał na to odpowiedzi, tote

nic nie odrzekł. Wy-

gl

dało na to,

e Tracchia powiedział ju

, co miał do powiedzenia,

gdy

zamilkł i znów zacz

ł łypa

spode łba. W milczeniu, bezpiecznie

13

- policyjna eskorta powi

kszała si

z ka

d

chwil

- czterej m

czy-

ni dotarli do boksów Coronado. Nie zaszczycaj

c nikogo spojrzeniem,

ani słowem, Harlow ruszył do małego pomieszczenia na tyłach. Nikt
- a byli tam tak

e Jacobson i jego dwaj pomocnicy - nie spróbował

odezwa

si

do niego ani go zatrzyma

, nikt nawet nie bawił si

w rzu-

canie znacz

cych spojrze

- faktów oczywistych nie trzeba dodatkowo

podkre la

. Jacobson zignorował go całkowicie i podszedł do MacAl-

pine'a. Główny mechanik - uchodz

cy powszechnie za geniusza - był

smukłym, wysokim, silnie zbudowanym m

czyzn

. Miał ciemn

, po-

oran

bokimi zmarszczkami twarz, sprawiaj

c

wra

enie, jakby nie

u miechała si

ju

od dłu

szego czasu i jakby teraz te

nie zamierzała

zrobi

wyj

tku.

background image

- Harlow jest oczywi cie czysty - powiedział.
- Oczywi cie?! Nie rozumiem.
- Czy

bym musiał to panu tłumaczy

? Oskar

y

Harlowa to cofn

ten sport o dziesi

lat. Za du

o milionów w to wpakowano,

eby mo

na

było do tego dopu ci

. Nie mam racji, panie MacAlpine?

MacAlpine spojrzał na niego z namysłem, nie odpowiedział, zerkn

ł

szybko na wci

rozw cieczonego Tracchi

, odwrócił si

i podszedł do

zgruchotanego, osmalonego coronado Harlowa, które postawiono ju

z powrotem na kołach. Przypatrzył mu si

leniwie, niemal kontemp-

lacyjnie, nachylił nad fotelem, przekr

cił nie stawiaj

c

oporu kierow-

nic

i wyprostował si

.

- Hmm - mrukn

ł. - Tak si

zastanawiam. . .

Jacobson popatrzył na niego zimno. Jego gniewne oczy budziły nie

mniejsze onie mielenie i l

k ni

miny Tracchii.

- To ja przygotowałem ten wóz, panie MacAlpine - powiedział

z naciskiem.

Milioner wzruszył ramionami i zamilkł na dłu

sz

chwil

.

- Wiem, Jacobson, wiem. Wiem tak

e,

e jeste najlepszy w bran

y.

Ale wiem i to,

e siedzisz w tym fachu zbyt długo,

eby gada

bzdury.

Ka

dy samochód mo

e wysi

. ile ci to zajmie?

- Mam zacz

zaraz?

- Tak.
- Cztery godziny - rzucił Jacobson. Wzi

ł sobie ten afront do ser-

ca. - Co najwy

ej sze

.

MacAlpine skin

ł głow

, wzi

ł Dunneta pod r

k

i ruszył do wyj cia,

lecz nagle zatrzymał si

. Tracchia i Rory stali na uboczu, rozmawiaj

c

szeptem. MacAlpine nie słyszał, o czym mówi

, ale nie musiał - jawna

wrogo

, maluj

ca si

na ich twarzach, kiedy spogl

dali na Harlowa

trzymaj

cego butelk

brandy, była wystarczaj

co wymowna. Szef Coro-

nado, wci

trzymaj

c Dunneta pod r

k

, oddalił si

i znów westchn

ł.

- Johnny nie ma dzi jako wielu przyjaciół, zauwa

yłe ?

- Nie ma ich ju

od dawna. A oto, zdaje si

, nast

pny, z którym si

dzi nie zaprzyja

ni.

- Jezu kochany! - Wzdychanie najwyra

niej weszło MacAlpine'owi

w krew. - Wygl

da na to,

e Neubauer mocno si

czym gryzie.

Rzeczywi cie wszystko wskazywało na to,

e m

czyzna w bł

kitnym

kombinezonie, zmierzaj

cy ku boksom, mocno si

czym gryzie. Neu-

bauer był wysoki, o bardzo jasnych włosach i typowo nordyckiej apa-
rycji, chocia

faktycznie był Austriakiem. Jako kierowca numer jeden

w zespole Cagliari - nazw

miał wypisan

na kombinezonie - dosko-

nał

postaw

na torach zdobył sobie reputacj

ksi

cia wy cigów i nie-

uchronnego nast

pcy Harlowa. Tak jak Tracchia, był on chłodnym, nie-

przyst

pnym człowiekiem, nie toleruj

cym głupoty pod

adn

postaci

.

Tak jak Tracchia, obracał si

w bardzo w

skim kr

gu przyjaciół i blis-

kich znajomych; nie budził wi

c zdziwienia ani domysłów fakt,

e tych

dwóch m

czyzn - cho

na torach byli najbardziej za

artymi rywalami

- w

yciu prywatnym ł

czy bliska przyja

.

Neubauer, z zaci ni

tymi wargami i zimnym błyskiem jasnoniebies-

kich oczu, był najwyra

niej w ciekły, a jego humor nie poprawił si

,

gdy MacAlpine zagrodził mu drog

swym masywnym cielskiem. Nie

maj

c wyboru, Neubauer zatrzymał si

- był wprawdzie du

y, lecz

MacAlpine był wi

kszy.

- Zejd

mi z drogi! - sykn

ł Austriak przez zaci ni

te z

by.

MacAlpine popatrzył na niego z łagodnym zdumieniem.
- Co ty powiedział?
- Przepraszam, panie MacAlpine. Gdzie ten sukinsyn Harlow?
- Zostaw go. Nie czuje si

najlepiej.

background image

- Za to Jethou czuje si

doskonale, co? Nie wiem, kim i czym jest

Harlow, i mam to gdzie . Niby czemu ten maniak miałby wyj

z tego

bezkarnie? To jest maniak. Pan o tym wie, wszyscy o tym wiemy. Dzi-

siaj dwa razy zepchn

ł mnie z drogi, mało brakowało, a byłbym si

spalił tak jak Jethou. Ostrzegam pana, panie MacAlpine. Mam zamiar
zwoła

posiedzenie Stowarzyszenia Kierowców Grand prix, na którym

wywal

go z torów.

- Jeste ostatni

osob

, która mo

e sobie na to pozwoli

, Willi.-

MacAlpine poło

ył obie r

ce na ramionach Neubauera. - Jeste ostat-

ni

osob

, która mo

e tkn

Johnny'ego. Jak Harlowa zabraknie, to kto

zostanie mistrzem?

14 15

Neubauer gapił si

na milionera. Furia cz

ciowo znikn

ła z jego

twarzy. Oszołomiony, spogl

dał na MacAlpine'a z niedowierzaniem.

Gdy wreszcie odzyskał głos, zdobył si

ledwie na cichy, niepewny

szept.

- Pan uwa

a,

e ja bym to zrobił z takiego powodu, panie Mac-

alpine?

- Nie, Wißi. Po prostu zwracam ci uwag

,

e tak wła nie my lałaby

wi

kszo

ludzi.

Nast

piła dłu

sza cisza, w trakcie której resztki gniewu opu ciły Neu-

bauera.

- To zabójca - stwierdził Austriak spokojnie. - On znów kogo

zabije. - Delikatnie uwolnił si

od dłoni MacAlpine'a i wyszedł z bok-

sów. Zamy lony Dunnet obserwował go zatroskanym wzrokiem.

- On mo

e mie

racj

, James. Fakt,

e Harlow wygrał pod rz

d pi

ostatnich wy cigów, ale odk

d jego brat zgin

ł podczas Grand prix

Hiszpanii. . . no, sam wiesz.

- Ma pi

kolejnych Grand prix za sob

, a ty mi chcesz wmówi

,

e

go opu ciły nerwy?

- Nie wiem, co go opu ciło. Po prostu nie wiem. Wiem tylko tyle,

e

najbardziej ostro

ny z kierowców zacz

ł je

dzi

tak ryzykownie i nie-

bezpiecznie, czy - je li wolisz - z tak samobójcz

brawur

,

e inni

kierowcy zwyczajnie si

go boj

. Daj

mu woln

drog

, bo wol

y

ni

walczy

z nim o ka

dy metr. Tylko dlatego on wci

wygrywa.

MacAlpine spojrzał na Dunneta uwa

nie i niespokojnie potrz

sn

ł

głow

. To on, MacAlpine, był uznanym ekspertem, a nie Dunnet, ale

miał jak najlepsze mniemanie o swoim przyjacielu i jego opiniach. Dun-
net był niebywale bystrym, zdolnym i inteligentnym dziennikarzem,
naprawd

du

ej klasy, który z komentatora politycznego przerzucił si

na sport, a to z tej prostej przyczyny,

e polityka jest najnudniejsz

rzecz

pod sło

cem. Nikt nie podwa

ał słuszno ci jego rozumowania.

Przenikliwo

i godny podziwu dar spostrzegawczo ci i logicznego

analizowania, które wcze niej czyniły z niego tak gro

n

posta

na sce-

nie Westminsteru, Dunnet bez trudu i z du

ym sukcesem przeniósł na

tory wy cigowe. Jako stały korespondent brytyjskiego dziennika o za-
si

gu ogólnokrajowym i dwóch czasopism motoryzacyjnych, brytyjs-

kiego i ameryka

skiego (cho

jako wolny strzelec zadziwiaj

co du

o

dorabiał na boku), szybko zdobył sobie mark

jednego z nielicznych,

rzeczywi cie najwybitniejszych dziennikarzy zajmuj

cych si

sportem

samochodowym. Dokonanie tego w okresie nieco ponad dwóch lat by-
ło, czego by nie mówi

, wybitnym osi

gni

ciem. W rezultacie Dunnet

wzbudził swoim sukcesem zazdro

i niezadowolenie,

eby nie powie-

dzie

jawny gniew, sporej gromadki swych mniej uzdolnionych kole-

gów po piórze.

Ich niepochlebnego zdania o nim nie poprawiał fakt,

e - jak to

cierpko okre lali - niczym pijawka przyssał si

na stałe do zespołu

background image

Coronado. Wprawdzie

adne pisane czy niepisane prawa nie ograni-

czały mo

liwo ci takiej współpracy, jako

e dotychczas

aden nieza-

le

ny dziennikarz nic podobnego nie próbował, ale teraz, gdy stało

si

to faktem, koledzy Dunneta po piórze narzekali i twierdzili,

e tak

si

nie robi. Do jego obowi

zków, jak utrzymywali, nale

ało uczciwe

i bezstronne pisanie o wszystkich firmach i wszystkich kierowcach Fo-
rmuły I, a ich oburzenie bynajmniej nie malało, kiedy wykazywał im,
rzeczowo i z niedo cignion

celno ci

,

e wła nie to robi. W rzeczy-

wisto ci za bolało ich to,

e Dunnet miał prywatne doj cie do zespołu

Coronado - wówczas najszybciej rozkwitaj

cej i okrytej najwi

ksz

chwał

firmy zwi

zanej z Formuł

I. Nie da si

jednak ukry

,

e ar-

tykuły, które napisał cz

ciowo o zespole, lecz przede wszystkim o Ha-

rlowie, zło

yłyby si

na całkiem opasłe tomisko. W dodatku sprawy

komplikowało wydanie ksi

ki, przy pisaniu której Dunnet współpra-

cował z Harlowem.

-Obawiam si

,

e masz racj

, Alexis - przyznał MacAlpine.

- Wła ciwie to wiem,

e masz racj

, ale nawet przed samym sob

nie

chc

si

do tego przyzna

. Wszyscy si

go boj

: Nawet ja. A teraz

jeszcze to.

Popatrzyli na drug

stron

boksów, gdzie Harlow siedział na ławie.

Nie zwa

aj

c na to, czy go kto obserwuje czy nie, Harlow nalał sobie

pół szklanki brandy z butelki, która w zawrotnym tempie szybko traciła
sw

zawarto

. Nawet z zamkni

tymi oczami mo

na było stwierdzi

,

e

jego r

ce wci

dr

- wprawdzie zgiełk protestów publiczno ci stop-

niowo malał, lecz nadal jeszcze utrudniał normaln

rozmow

, a mimo to

wyra

nie było słycha

przypominaj

cy kastaniety d

wi

k szkła uderza-

j

cego o szkło. Harlow szybko poci

gn

ł ze szklanki, oparł łokcie na

kolanach i bez zmru

enia oka wpatrywał si

pustym wzrokiem w szcz

-

tki swojego samochodu.

- A zaledwie dwa miesi

ce temu nie wiedział jeszcze, co to alkohol

- powiedział Dunnet. - Co masz zamiar zrobi

, James?

- Teraz? - MacAlpine u miechn

ł si

lekko. - Chc

odwiedzi

Mary. Mam nadziej

,

e ju

mnie do niej wpuszcz

. - Z kamienn

twarz

obrzucił wzrokiem boksy, Harlowa podnosz

cego szklank

do

ust, rudych bli

niaków Rafferty, na oko równie markotnych co Dunnet,

16 2 - Wy cig ku mie=ci 17

oraz jacobsona, Tracchi

i Rory'ego, zerkaj

cych z podobnym wyra-

zem oczu w tym samym kierunku, po czym westchn

ł po raz ostatni

i odszedł ci

kim krokiem.

Mary MacAlpine miała dwadzie cia dwa lata, jasn

cer

pomimo cz

-

stego przebywania na sło

cu, wielkie br

zowe oczy, błyszcz

ce, za-

czesane do tyłu włosy, ciemne jak noc, oraz najbardziej czaruj

cy

u miech, jaki kiedykolwiek zaszczycał tory wy cigowe. Mary nie stara-
ła si

,

eby jej u miech był czaruj

cy - po prostu nie miała na to

wpływu. Wszyscy w zespole, nawet małomówny, choleryczny Jacob-
son, kochali si

w niej w ten czy inny sposób, nie licz

c grona wiel-

bicieli spoza zespołu. Mary dostrzegała to i przyjmowała z godn

uwagi

pewno ci

siebie, lecz bez rozbawienia czy protekcjonalno ci - prote-

kcjonalno

była całkowicie obca jej naturze. W ka

dym razie uwa

ała

okazywane jej wzgl

dy za naturalne odwzajemnianie wzgl

dów, jakie

okazywała innym. Pomimo swego młodego wieku Mary MacAlpine
miała niezwykle trze

wy i bystry umysł.

Le

c na łó

ku szpitalnym w nieskazitelnie czystym, bezdusznie anty-

septycznym pokoju, Mary MacAlpine wygl

dała tego dnia jeszcze mło-

dziej ni

zwykle. Robiła wra

enie powa

nie chorej - i bezsprzecznie

była chora. Nienaturalna biel powlekała i tak blad

cer

, a wielkie

br

zowe oczy, które otwierała tylko na krótko, a i to niech

tnie, były

background image

zamglone z bólu. Ten sam ból odbijał si

w oczach MacAlpine'a, gdy

spogl

dał na córk

, na jej unieruchomion

łubkami i grubo zabanda

o-

wan

lew

nog

, spoczywaj

c

na prze cieradle. MacAlpine nachylił

si

i pocałował córk

w czoło.

pij dobrze, kochanie - powiedział. - Dobranoc.
Spróbowała si

u miechn

.

- Po tych wszystkich pigułkach, które połkn

łam? Zasn

na pewno.

Aha, tato. . .

- Tak, kochanie?
- To nie była wina Johnny'ego. Ja wiem,

e nie. To samochód, wiem

o tym na pewno.

- Wła nie to sprawdzamy. Jacobson rozbiera wóz.
- Przekonacie si

. Poprosisz Johnny'ego,

eby do mnie zajrzał?

- Nie dzi , skarbie. Obawiam si

,

e nie jest z nim najlepiej.

- On... on nie...
- Nie, nie. Szok. - MacAlpine u miechn

ł si

. - Dostał te same

Pigułki co ty.

- johnny Harlow? W szoku? Nie wierz

. Miał trzy wypadki, w któ-

rych omal nie zgin

ł, i ani razu. . .

- To na twój widok. - cisn

ł jej dło

. - Wpadn

tu jeszcze wie-

czorem.

MacAlpine wyszedł z pokoju i ruszył do izby przyj

. Jaki lekarz

rozmawiał tam z siedz

c

przy biurku piel

gniark

. Miał szpakowate

włosy, zm

czone oczy i twarz arystokraty.

- Czy to pan opiekuje si

moj

córk

? - zapytał szef Coronado.

- Pan MacAlpine? Tak, ja. Jestem doktor Chollet.
- Wygl

da na to,

e jest powa

nie chora.

- Nie, panie MacAlpine, niech pan si

nie obawia. To wpływ rod-

ków znieczulaj

cych. Wie pan, na ból.

- Rozumiem. Jak długo pozostanie. . .
- Dwa tygodnie. Mo

e trzy. Nie wi

cej.

- Jedno pytanie, doktorze Chollet. Dlaczego nie trzyma nogi na wy-

ci

gu?

-Odnosz

wra

enie, panie MacAlpine,

e pan nie obawia si

prawdy

- Dlaczego nie trzyma nogi na wyci

gu?

- Wyci

g stosuje si

przy złamaniach ko ci, panie MacAlpine. Nie-

stety, kostka lewej nogi pa

skiej córki nie jest po prostu złamana, jest. . .

jak wy to mówicie po angielsku?. . . zdruzgotana, tak, to chyba wła ciwe
słowo, zdruzgotana bez szans na wyleczenie. To, co zostało z ko ci,
trzeba b

dzie zlepi

.

- Czyli

e nigdy wi

cej nie zegnie nogi w kostce? - powiedział

milioner. Chollet pochylił głow

. - Trwałe kalectwo? Na całe

ycie?

- Mo

e pan zasi

gn

dodatkowej porady, panie MacAlpine. U naj-

lepszego specjalisty ortopedy w Pary

u. Ma pan prawo...

- Nie. To niepotrzebne. Prawda jest oczywista, doktorze Chollet.

Trzeba si

godzi

z faktami.

- Jest mi naprawd

przykro, panie MacAlpine. To urocze dziecko.

Ale ja jestem tylko chirurgiem. Cuda? Nie, nie ma cudów.

- Dzi

kuj

, doktorze. Jest pan bardzo uprzejmy. Wróc

za jakie . . .

powiedzmy dwie godziny?

- Lepiej nie. B

dzie spała co najmniej przez dwana cie godzin, mo-

e nawet szesna cie.

MacAlpine skin

ł głow

i wyszedł.

Dunnet odsun

ł talerz z nietkni

tym jedzeniem, spojrzał na równie

nietkni

ty talerz MacAlpine'a, a potem na samego MacAlpine'a, pogr

-

onego w zadumie.

background image

19

- Nie wydaje mi si

,

eby my byli tacy twardzi, jak nam si

zdawa-

ło, James - zagaił.

- Staro

, Alexis. To zaskakuje ka

dego.

- Tak. I to, jak wida

, znienacka. - Dunnet przysun

ł sobie talerz,

przyjrzał mu si

z

alem i znów go odstawił. - Có

, s

dz

,

e w ka

-

dym razie lepsze to ni

amputacja.

-Wła nie. O to chodzi. - MacAlpine odsun

ł swoje krzesło.

- Chyba si

przejd

, Alexis.

- Na apetyt? Nie poskutkuje. Przynajmniej w moim wypadku.
- W moim te

nie. Ale pomy lałem,

e warto sprawdzi

, czy Jacob-

son znalazł co ciekawego.

Gara

był niezwykle długi, niski, silnie o wietlony zwisaj

cymi z su-

fitu reflektorami i - jak na gara

- nadzwyczaj czysty i schludny. Dach

przebijały liczne wietliki. Kiedy drzwi gara

u otworzyły si

ze zgrzy-

tem, Jacobson stał w drugim ko

cu pomieszczenia, pochylony nad zruj-

nowanym coronado Harlowa. Wyprostował si

, skwitował obecno

MacAlpine'a i Dunneta niedbałym machni

ciem r

ki i wrócił do ogl

-

dzin samochodu.

Dunnet zamkn

ł drzwi.

- Gdzie reszta mechaników? - zapytał spokojnie.
- Powiniene ju

wiedzie

,

e Jacobson zawsze pracuje sam nad

wozami po wypadkach - powiedział MacAlpine. - Nasz Jacobson ma
wyj

tkowo kiepskie zdanie o innych mechanikach. Twierdzi,

e albo

przegapiaj

dowody, albo je zacieraj

przez nieudolno

.

Dwaj m

czy

ni podeszli bli

ej i w milczeniu przygl

dali si

, jak

Jacobson zaciska zł

cze przewodu hamulców hydraulicznych. Ale nie

byli jedynymi widzami. Dokładnie nad nimi, w otwartym wietliku, silne
lampy gara

u odbijały si

w czym metalicznym. Była to o miomilimet-

rowa kamera, trzymana w nadzwyczaj pewnych r

kach. W r

kach John-

ny'ego Harlowa. Twarz kierowcy była równie kamienna jak jego r

ce,

zawzi

ta i zastygła, lecz zarazem czujna. Harlow był zupełnie trze

wy.

- I jak? - zapytał MacAlpine.
Jacobson wyprostował si

i delikatnie pomasował obolałe plecy.

-Nic. Kompletnie nic. Zawieszenie, hamulce, silnik, przekładnia,

opony, układ kierowniczy. . . wszystko gra.

- Ale układ kierowniczy. . .
-

ci

ty. W wyniku zderzenia, nic innego nie wchodzi w rachub

.

Kiedy Harlow zajechał drog

Jethou, układ kierowniczy wci

jeszcze

był sprawny. Nie powie mi pan chyba, panie MacAlpine,

e wysiadł

akurat w tej sekundzie. Przypadki przypadkami, ale to ju

by była

przesada.

- A wi

c wci

dzimy po omacku? - spytał Dunnet.

- Ja nie. Dla mnie wszystko jest jasne jak sło

ce. Najstarsza przy-

czyna w tym fachu. Bł

d kierowcy.

- Bł

d kierowcy! - Dunnet potrz

sn

ł głow

. - Johnny Harlow ni-

gdy w

yciu nie popełnił bł

du za kierownic

.

Jacobson u miechn

ł si

z jadem w oczach.

- Chciałbym usłysze

, co duch Jethou ma na ten temat do powie-

dzenia.

- Tracimy tylko czas - przerwał im MacAlpine. - Chod

, Jacob-

son, wracamy do hotelu. Nawet jeszcze nie jadłe . - Spojrzał na Dun-
neta. - Szklaneczka na sen w barze, a potem zajrzymy do Johnny'ego.

- Szkoda zachodu - wtr

cił Jacobson. - B

dzie sztywny.

MacAlpine popatrzył na Jacobsona w zamy leniu i po dłu

szej chwili

stwierdził powoli:

- On wci

jest mistrzem wiata. W Coronado wci

jest kierowc

background image

numer jeden.

- Wi

c tak si

rzeczy maj

?

- A chciałby ,

eby było inaczej?

Jacobson podszedł do zlewu i zacz

ł my

r

ce. Nie odwracaj

c si

,

rzucił:

- To pan jest szefem, panie MacAlpine.
MacAlpine nie odpowiedział. Jacobson wytarł r

ce i trzej m

czy

ni

w milczeniu wyszli z gara

u, zamykaj

c za sob

ci

kie metalowe drzwi.

Tylko czubek głowy Harlowa i grzbiet jego dłoni wystawały znad

szczytowej belki spadzistego dachu, kiedy obserwował trzech m

-

czyzn, wychodz

cych na jasno o wietlon

ulic

. Gdy tylko skr

cili za

róg i znikn

li z widoku, zsun

ł si

ostro

nie w dół, opu cił przez wiet-

lik do rodka gara

u i wisiał przez chwil

na r

kach, a

namacał stopa-

mi metalow

poziom

belk

. Rozlu

nił uchwyt na obramowaniu wiet-

lika, ryzykownie zabalansował na belce, z zewn

trznej kieszeni wyci

g-

n

ł mał

latark

- Jacobson zgasił wiatła przed wyj ciem

- i skierował j

w dół. Betonowa podłoga była trzy metry ni

ej.

Harlow pochylił si

, obj

ł belk

r

kami, opu cił si

na wyci

gni

tych

ramionach i rozlu

nił uchwyt. Wyl

dował lekko i swobodnie, ruszył do

drzwi, zapalił wszystkie wiatła i podszedł wprost do coronado. Na
ramieniu miał zawieszone dwa aparaty: o miomilimetrow

kamer

i mi-

niaturowy aparat fotograficzny z wbudowanym fleszem.

20 21

Znalazł brudn

szmat

i wytarł ni

cz

prawego zawieszenia, prze-

wód paliwa, dr

ki kierownicze i jeden z ga

ników w komorze silnika.

Korzystaj

c z lampy błyskowej, ka

d

z tych cz

ci sfotografował kilka-

krotnie. Znowu wzi

ł szmat

, umazał j

w mieszaninie oleju i kurzu

z podłogi, szybko zasmarował sfotografowane cz

ci i wrzucił szmat

do metalowej puszki, przeznaczonej do tego celu.

Podszedł do drzwi i szarpn

ł za klamk

. Bezskutecznie. Drzwi były

zamkni

te od zewn

trz, a masywna konstrukcja wykluczała mo

liwo

sforsowania ich na sił

- tym bardziej

e pozostawienie ladów swojej

wizyty było ostatni

rzecz

, o jakiej Harlow marzył. Rozejrzał si

szybko

po gara

u.

Z lewej strony zobaczył lekk

drewnian

drabin

, zawieszon

na

dwóch wystaj

cych ze ciany podpórkach - niew

tpliwie u

ywano jej

do czyszczenia licznych szyb w wietlikach. Nie opodal, w k

cie gara-

u, le

ał brudny zwój liny holowniczej.

Harlow zdj

ł drabin

ze ciany, przywi

zał lin

do jej górnego szcze-

bla i oparł drabin

o metalow

belk

. Wrócił do drzwi i zgasił wiatło,

po czym z zapalon

latark

w r

ku wszedł na drabin

i usiadł okrakiem

na belce. Trzymaj

c oba ko

ca liny, manewrował nimi z mozołem, a

wreszcie - nie bez trudno ci - udało mu si

zawiesi

drabin

na

cianie. Nast

pnie odczepił lin

, zwin

ł i rzucił w k

t, tam gdzie przed-

tem le

ała. Chwiej

c si

niebezpiecznie, stan

ł wyprostowany na belce,

wysun

ł głow

i ramiona przez wietlik, podci

gn

ł si

i znikn

ł w cie-

mno ciach nocy.

MacAlpine i Dunnet siedzieli samotnie przy stoliku w opustoszałym

barze. Milczeli, kiedy barman stawiał przed nimi dwie szkockie. Po odej-

ciu barmana MacAlpine uniósł szklank

i u miechn

ł si

niewesoło.

-1 tak oto dobiega ko

ca udany dzie

. Bo

e, jaki jestem zmor-

dowany.

- A wi

c podj

łe decyzj

, James. Harlow dalej startuje.

- Dzi

ki Jacobsonowi. Nie zostawił mi raczej wyboru, przyznasz?

background image

Harlow biegł jasno o wietlon

ulic

, lecz nagle zatrzymał si

gwał-

townie. Ulica była całkiem wyludniona, je li nie liczy

dwóch wysokich

m

czyzn, zmierzaj

cych w jego stron

.

Zawahał si

, rozejrzał szybko i wcisn

ł w gł

boko cofni

t

bram

sklepu. Stał tam bez ruchu, kiedy obaj m

czy

ni go mijali. Byli to Ni-

colo Tracchia - jego kolega z zespołu - oraz Willi Neubauer, po-
gr

eni w cichej, lecz burzliwej rozmowie.

aden z nich nie dostrzegł

Harlowa. Poszli dalej. Harlow wynurzył si

z wn

ki, ostro

nie rozejrzał

dookoła, poczekał, a

oddalaj

ce si

plecy Tracchii i Neubauera znikn

za rogiem, i znowu pu cił si

biegiem.

MacAlpine i Dunnet opró

nili szklanki. Szef Coronado zerkn

ł na

Dunneta pytaj

co.

- Trudno - powiedział dziennikarz. - Kiedy chyba musimy stawi

mu czoła.

- Pewnie tak - przyznał MacAlpine. Obaj m

czy

ni wstali, skin

li

głow

barmanowi i wyszli.

Harlow szybkim krokiem przeszedł na drug

stron

jezdni i ruszył

w kierunku jasnego neonu nad wej ciem do hotelu. Zamiast skorzysta

z głównego wej cia, wszedł w boczn

alejk

, skr

cił na prawo i zacz

ł

si

wspina

po drabince przeciwpo

arowej. Wdrapywał si

pewnie jak

górska kozica, po dwa stopnie naraz, ani na moment nie trac

c równo-

wagi. Jego beznami

tna twarz nie wyra

ała

adnych uczu

i tylko trze

-

we, spokojne oczy zdradzały,

e my li intensywnie. Była to twarz zde-

terminowanego człowieka, który doskonale wie; co robi.

MacAlpine i Dunnet stali przed drzwiami pokoju numer czterysta

dwana cie. Na twarzy MacAlpine'a malowała si

przedziwna mieszani-

na gniewu i zatroskania, za to jego towarzysz wydawał si

cudownie

beztroski. Mo

liwe zreszt

,

e była to pozorna beztroska, jako

e Dun-

net swoje prawdziwe uczucia zwykle skrywał pod płaszczykiem pozo-
rów. MacAlpine b

bnił gło no w drzwi. Bez skutku. Szef Coronado

spojrzał z furi

na posiniaczone kostki, zerkn

ł na Dunneta i ponowił

atak na drzwi. Dziennikarz stał z kamienn

twarz

, powstrzymuj

c si

od komentarza.

Harlow dotarł tymczasem do platformy drabinki przeciwpo

arowej

na czwartym pi

trze. Pokonał barierk

, skoczył w stron

najbli

szego

otwartego okna, zdrów i cały przedostał si

na parapet i wszedł do

rodka.

Znalazł si

w małym pokoju. Na podłodze le

ała walizka, a jej zawar-

to

walała si

bezładnie dookoła. Lampa na nocnym stoliku o wietlała

22 23

swym mizernym wiatłem pomieszczenie i do połowy opró

nion

bu-

telk

whisky. Harlow zamkn

ł okno przy akompaniamencie gwałtow-

nego b

bnienia i łomotania w drzwi. Gniewny głos MacAlpine'a docie-

rał gło no i wyra

nie.

- Otwieraj! Johnny! Otwieraj, bo wywal

te cholerne drzwi!

Harlow schował aparat fotograficzny i kamer

pod łó

ko, ci

gn

ł

czarn

skórzan

kurtk

i czarny golf i wrzucił je w lad za kamer

.

Wypił szybko łyk whisky, skropił ni

dłonie i przetarł twarz.

Drzwi otworzyły si

z trzaskiem, ukazuj

c wyci

gni

t

nog

MacAl-

pine'a, którego pi

ta najwyra

niej weszła w kontakt z zamkiem. MacAl-

pine i Dunnet wpadli do rodka i stan

li jak wryci. Harlow, w koszuli,

spodniach i butach, le

ał rozwalony na łó

ku, niczym pogr

ony w pi

-

czce. Jego prawa r

ka, zaci ni

ta na szyjce butelki whisky, zwisała

bezwładnie. Z niedowierzaniem na pochmurnej twarzy MacAlpine zbli-

background image

ył si

do łó

ka, pochylił nad Harlowem, z odraz

poci

gn

ł nosem

i wyj

ł butelk

z bezwładnej dłoni. Zerkn

ł na Dunneta, który odwzaje-

mnił jego beznami

_e spojrzenie.

- Najwi

kszy kierowca wiata - powiedział MacAlpine.

- Widzisz, James, sam to mówiłe . Oni wszyscy tak ko

cz

. Pan

-

tasz? Pr

dzej czy pó

niej tak ko

cz

wszyscy.

- Ale Johnny Harlow?
- Nawet Johnny Harlow.
MacAlpine pokiwał głow

. Obaj m

czy

ni odwrócili si

i wyszli

z pokoju, zamykaj

c za sob

wyłamane drzwi. Harlow otworzył oczy,

w zamy leniu potarł brod

i pow

chał grzbiet dłoni. Z niesmakiem

zmarszczył nos.

Rozdział trzeci

Mimo upływu pracowitych tygodni po wy cigu w Clermont-Ferrand

Johnny Harlow na pozór niewiele si

zmienił. Zawsze skryty, zamkni

ty

w sobie i samotny, dalej był skryty i zamkni

ty, tyle

e jeszcze bardziej

samotny. W swoich najlepszych dniach, u szczytu pot

gi i sławy, był

człowiekiem opanowanym do granic absurdu, o

elaznej samokontroli.

Teraz te

sprawiał takie wra

enie - jak zawsze pełen rezerwy, oboj

t-

ny i odosobniony. Jego nadzwyczajne oczy (nadzwyczajne z powodu
fenomenalnego wzroku, a nie urody) były jak zawsze spokojne i niepo-
ruszone, a orla twarz - jak zawsze beznami

tna.

Dłonie ju

mu teraz nie dr

ały, były to dłonie człowieka, który osi

g-

n

ł wewn

trzny spokój. Najprawdopodobniej jednak kłamały i nie

wiadczyły o niczym, wygl

dało bowiem na to,

e Harlow spokoju we-

wn

trznego nie osi

gn

ł i nigdy ju

nie osi

gnie. Twierdz

c,

e od

dnia, w którym zabił Jethou i okaleczył Mary, szcz

cie zacz

ło stop-

niowo opuszcza

Johnny'ego Harlowa, popełniliby my fatalny bł

d j

-

zykowy. Nie opu ciło go. . . raczej legło w gruzach i Johnny - a tym
bardziej liczne grono jego znajomych, przyjaciół i wielbicieli - musiał
zdawa

sobie spraw

,

e jest to ostatecznie, absolutnie nieodwracalne.

Dwa tygodnie po mierci Jethou - i to przed własn

, brytyjsk

pub-

liczno ci

, która stawiła si

niemal w komplecie, by osłodzi

mu gorycz

niewybrednych obelg i oskar

e

, jakich nie szcz

dziła mu francuska

prasa, oraz by na własnym terenie zagrzewa

swego idola do zwyci

s-

twa - Johnny Harlow poznał smak zniewagi, czy wr

cz poni

enia, wy-

padaj

c z toru ju

na pierwszym okr

eniu. Nie wyrz

dził krzywdy ani

sobie, ani nikomu z widzów, ale jego coronado trzeba było bez reszty
spisa

na straty. Wybuchły obie przednie opony, tote

przyj

to,

e

przynajmniej jedna z nich poszła, zanim samochód wyleciał z toru; zgo-
dnie uznano,

e nie ma innego wytłumaczenia jego niespodziewanej

wycieczki w plener. Nie wszyscy jednak zgadzali si

z tak

opini

- jak mo

na si

było spodziewa

, Jacobson prywatnie wyraził swoje

25

zdanie, twierdz

c,

e przyj

te wyja nienie było nad wyraz miłosierne.

Głównemu mechanikowi coraz bardziej podobał si

zwrot:, ,bł

d kiero-

wcy".

Dwa tygodnie pó

niej, podczas wy cigu o Grand prix Niemiec

- rozgrywanego na prawdopodobnie najtrudniejszym torze w Euro-
pie, którego jednak Harlow był uznanym mistrzem - atmosfera zw

t-

pienia i przygn

bienia, wisz

ca nad boksami Coronado niczym chmura

gradowa, była tak widoczna, tak namacalna,

e zdawało si

, i

mo

na j

dotkn

i odsun

. . . i pewnie mo

na by, gdyby nie fakt,

e ta akurat

chmura nie zamierzała da

si

odsun

. Wy cig dobiegł ko

ca i ostat-

nie samochody znikn

ły z widoku, wykonuj

c po

egnalne okr

enie

background image

przed powrotem do boksów.

Przybity i rozgoryczony MacAlpine zerkn

ł na Dunneta, który spu cił

oczy, zagryzł doln

warg

i potrz

sn

ł głow

. MacAlpine odwrócił

wzrok i zatopił si

we własnych my lach. Tu

za nim, na płóciennym

krzesełku z dwiema kulami pod r

k

i lew

nog

wci

unieruchomio-

n

w grubym gipsie, siedziała Mary. W jednej dłoni trzymała notes do

zapisywania mi

dzyczasów, w drugiej za stoper i ołówek, który gryzła

nerwowo. Wyraz jej bladej twarzy wskazywał niedwuznacznie,

e jest

bliska łez. Za ni

stał Jacobson, jego dwaj mechanicy i Rory. Twarz

Jacobsona, pomijaj

c zwykłe zas

pienie, była bez wyrazu. Twarze jego

mechaników, rudych bli

niaków Rafferty, jak zwykle wyra

ały to samo,

w tym wypadku mieszanin

rezygnacji i rozpaczy. Na twarzy Rory'ego

malowała si

wył

cznie zimna pogarda.

- Jedenasty z dwunastu, którzy dojechali do mety! - parskn

ł Rory.

- To ci dopiero kierowca! Nasz mistrz wiata wykonuje teraz rund

honorow

.

Jacobson przyjrzał mu si

z namysłem.

- Zaledwie miesi

c temu był twoim idolem, Rory.

Chłopiec zerkn

ł na siostr

. Siedziała skulona, wci

ogryzaj

c ołó-

wek. W jej oczach pojawiły si

łzy. Rory spojrzał na Jacobsona i od-

rzekł:

- To było miesi

c temu.

Jasnozielone coronado w lizn

ło si

do boksów, wyhamowało i sta-

n

ło. Nicolo Tracchia zdj

ł hełm, wyci

gn

ł wielk

jedwabn

chustk

,

przetarł przystojn

twarz i zacz

ł ci

ga

r

kawice. Sprawiał wra

enie

nadzwyczaj zadowolonego z siebie, ale te

niał do tego pełne prawo

- na mecie zameldował si

drugi, i to tylko o długo

wozu za zwyci

z-

c

. MacAlpine podszedł do samochodu i poklepał siedz

cego Tracchi

po plecach.

- Jechałe wspaniale, Nikki. Jak nigdy dot

d. . . i to na tak fatalnym

torze. Po raz trzeci w ostatnich pi

ciu wy cigach zaj

łe drugie miejs-

ce. - U miechn

ł si

. - Wiesz, zaczynam my le

,

e b

dzie jeszcze

z ciebie kierowca.

Tracchia u miechn

ł si

szeroko i wyskoczył z samochodu.

- Zobaczy pan nast

pnym razem. Do tej pory Nicolo Tracchia nie

stawał do prawdziwej walki, próbował tylko wycisn

co z tych ma-

szyn, które nasz główny mechanik demoluje w przerwach mi

dzy star-

tami. - U miechn

ł si

do Jacobsona, który zrewan

ował si

tym sa-

mym. Pomimo wyra

nej ró

nicy charakterów i zainteresowa

, ci dwaj

pasowali do siebie jak ulał. - Ale za dwa tygodnie na Grand prix
Austrii. . . hm, sta

pana chyba na par

butelek szampana?

MacAlpine znów si

u miechn

ł, a cho

nie przyszło mu to łatwo,

wida

było,

e to nie wina Tracchü. W przeci

gu zaledwie jednego

miesi

ca MacAlpine - cho

trudno by go było jeszcze nazwa

chu-

dzielcem - wyra

nie zeszczuplał, tak na ciele, jak i na twarzy, a jego

liczne zmarszczki jakby si

pogł

biły. Nie trzeba te

było specjalnie

bujnej wyobra

ni, by dostrzec nowe srebrne nitki w jego wspaniałych

włosach. I cho

trudno przypuszcza

,

eby te drastyczne zmiany

mogła spowodowa

niełaska, która tak piorunuj

co spadła na jego

supergwiazd

, to jednak równie ci

ko było sobie wyobrazi

inny

powód.

- Nie zapominasz czasem,

e na Grand prix Austrii b

dzie te

rodo-

wity Austriak? - przypomniał MacAlpine. - Niejaki Willi Neubauer.
Mo

e ci si

obiło o uszy jego nazwisko?

Tracchia nie przej

ł si

.

- Nasz Willi mo

e i jest Austriakiem, ale Grand prix Austrii mu nie

le

y. W najlepszym razie bywał czwarty. Za to ja przez ostatnie dwa lata

byłem tam drugi. - Obejrzał si

, gdy drugie coronado wjechało do

boksów, i znów zwrócił si

do MacAlpine'a: - A wie pan, kto wygrał

background image

oba te wy cigi.

- Tak, wiem. - MacAlpine odwrócił si

ci

ko i podszedł do dru-

giego samochodu. Harlow tymczasem wysiadł, zdj

ł kask, spojrzał na

swój wóz i potrz

sn

ł głow

.

- No, Johnny, nie mo

na stale wygrywa

. - Ani w głosie, ani na

twarzy MacAlpine'a nie było ladu goryczy, gniewu czy wyrzutu, jedy-
nie zwykła rezygnacja i rozpacz.

- Na tym wozie na pewno nie - zgodził si

Harlow.

- To znaczy. . .?
- Traci moc na wysokich obrotach.

26 2?

Podszedł do nich Jacobson. Jego twarz nie zmieniła wyrazu, gdy

usłyszał wyja nienie Harlowa.

- Od startu? - zapytał.
- Nie. To nie twoja wina, Jake. Cholerny wiat, dziwna sprawa. Ci

-

gn

ł raz tak, raz siak. Przynajmniej z dziesi

razy wracała pełna moc.

Ale nie na długo. - Harlow odwrócił si

i w zamy leniu ogl

dał swój

samochód. Jacobson zerkn

ł na MacAlpine'a, który ledwie dostrzegal-

nie skin

ł głow

.

Tego dnia o zmierzchu tor był ju

pusty - ostatni widzowie i per-

sonel znikn

li. Zamy lony MacAlpine stał samotnie u wej cia do bok-

sów Coronado, z r

kami wetkni

tymi gł

boko w kieszenie szarego ga-

bardynowego garnituru. A jednak nie był tak samotny, jak mógł s

dzi

.

W ciemno ciach s

siednich boksów Cagliari ukryła si

posta

odziana

w czarny golf i czarn

skórzan

kurtk

. Johnny Harlow opanował do

perfekcji sztuk

trwania w absolutnym bezruchu i w tym momencie

korzystał z niej w całej pełni. Wygl

dało jednak na to,

e poza tymi

dwiema postaciami na torze nie ma

ywego ducha.

Były za to d

wi

ki. Do boksów doleciał narastaj

cy ryk silnika i w od-

dali ukazało si

coronado z zapalonymi wiatłami. Kierowca zreduko-

wał biegi, zwolnił mijaj

c boksy Cagliari i zatrzymał si

u wej cia do

boksów Coronado. Jacobson wysiadł z wozu i zdj

ł kask.

- I jak? - rzucił MacAlpine.
- Z tym defektem to jedna wielka lipa. - Głos mechanika był natu-

ralny, lecz jego oczy zimne. - Leciał jak ptak. Nasz Johnny niew

tp-

liwie ma bujn

wyobra

ni

. To ju

co wi

cej ni

tylko bł

d kierowcy,

panie Macalpine.

MacAlpine zawahał si

. To,

e Jacobson w doskonałym czasie zrobił

jedno okr

enie, niczego jeszcze nie dowodziło. Sił

rzeczy nie był

w stanie prowadzi

coronado z pr

dko ci

cho

by zbli

on

do szybko-

ci osi

ganych przez Harlowa. Poza tym defekt mógł si

ujawni

dopie-

ro wtedy, gdy silnik rozgrzał si

do maksimum, a było wysoce nie-

prawdopodobne,

eby Jacobson mógł go tak rozgrza

na jednym okr

-

eniu. I wreszcie, te mocno podrasowane silniki wy cigowe, których

cena dochodziła do o miu tysi

cy funtów, były tworami nadzwyczaj

kapry nymi i znakomicie potrafiły ujawnia

czy maskowa

swoje wady

bez najmniejszej ingerencji człowieka.

jacobson naturalnie wzi

ł milczenie MacAlpine'a za przejaw zw

t-

pienia lub nawet wyra

nej zgody.

- Mo

e jednak zaczyna si

pan wreszcie ze mn

zgadza

, panie

MacAlpine? - powiedział.

Milioner ani nie potwierdził, ani nie zaprzeczył.
- Zostaw samochód tutaj - polecił. - Przy lemy Henry'ego z chło-

pakami, to go zabior

transporterem. Chod

, wracamy na kolacj

. Za-

słu

yli my na to. I na co mocniejszego. Na to te

zasłu

yli my. Na

background image

dobr

spraw

, przez całe

ycie nie zasłu

yłem sobie na par

bszych

tak, jak w ci

gu ostatnich czterech tygodni.

- Trudno mi si

z panem nie zgodzi

, panie MacAlpine.

Niebieski aston martin MacAlpine'a stał zaparkowany na tyłach bok-

sów. Obaj m

czy

ni wsiedli do niego i odjechali. Harlow spogl

dał za

oddalaj

cym si

samochodem. je

eli nawet przej

ł si

wnioskami, do

jakich doszedł Jacobson, lub tym,

e Macalpine na pozór zgadzał si

z mechanikiem, to nie było tego wida

po jego spokojnej twarzy. Po-

czekał, a

samochód zniknie w narastaj

cych ciemno ciach, rozejrzał

si

uwa

nie, sprawdzaj

c, czy nikt go nie obserwuje, i wszedł w gł

b

boksów Cagliari. Otworzył płócienn

torb

, któr

miał ze sob

, wyci

g-

n

ł wielk

latark

o płaskiej podstawie, młotek, dłuto oraz rubokr

t

i poło

ył je na najbli

szej skrzyni. Nacisn

ł wył

cznik na obudowie

reflektora i silne białe wiatło zalało wn

trze boksów. Przesun

ł d

wig-

ni

u podstawy latarki i natychmiast miejsce białego blasku zaj

ło przy-

tłumione, czerwone wiatełko. Harlow chwycił młotek i dłuto i ener-
gicznie zabrał si

do pracy.

Do wi

kszo ci skrzy

i pudeł nie musiał si

nawet włamywa

, jako

e

egzotyczna kolekcja znajduj

cych si

w nich cz

ci zamiennych do sil-

nika i podwozia przypuszczalnie nie zainteresowałaby przypadkowego
złodzieja: zapewne nie wiedziałby, czego szuka

, a gdyby nawet - co

było wysoce nieprawdopodobne - to na pewno nie udałoby mu si

upłynni

tych cz

ci. Harlow musiał otworzy

na sił

jedynie kilka

skrzy

, lecz wykonał to ostro

nie, delikatnie, staraj

c si

robi

jak naj-

mniej hałasu.

Skracał poszukiwania do niezb

dnego minimum, pewnie dlatego,

e

niepotrzebna zwłoka zwi

ksza tylko ryzyko wpadki. Sprawiał wra

enie

człowieka, który doskonale wie, czego szuka. Zawarto

kilku pudeł

obrzucił jedynie pobie

nym spojrzeniem, ale zbadanie najwi

kszej

skrzyni zaj

ło mu wi

cej ni

minut

. Niecałe pół godziny od rozpo-

cz

cia operacji zabrał si

za zamykanie skrzy

. Te, których wieka mu-

siał przedtem wyłama

, zamkn

ł za pomoc

młotka owini

tego materia-

łem, by do minimum zmniejszy

hałas i zostawi

jak najmniej ladów

swojej wizyty. Gdy sko

czył, schował narz

dzia i latark

do płóciennej

29

torby, wyszedł z boksów i znikn

ł w ciemno ciach. Je

eli czuł si

roz-

czarowany wynikami inspekcji, to nie było tego po nim wida

- ale

Harlow rzadko kiedy okazywał wzruszenie.

Czterna cie dni pó

niej Nicolo Tracchia spełnił obietnic

zło

on

MacAlpine'owi, a zarazem swoje

yciowe marzenia - wygrał Grand

prix Austrü. Harlow, jak mo

na si

było spodziewa

, nic nie zwojował.

Co gorsza, nie do

,

e nie uko

czył wy cigu, to na dobr

spraw

prawie go nie zacz

ł - przejechał zaledwie o cztery okr

enia wi

cej

ni

w Anglii. . . a miał kraks

ju

na pierwszym.

Rozpocz

ł wy cig wcale nie

le. Wystartował znakomicie, nawet jak

na swoje mo

liwo ci, i z powodzeniem prowadził przez pi

okr

e

ze

znaczn

przewag

nad rywalami. Na szóstym zjechał jednak do bok-

sów. Wysiadaj

c z samochodu wygl

dał całkiem normalnie - nie było

po nim wida

ladów strachu czy cho

by zimnego potu. A jednak zaci -

ni

te w pi

ci dłonie wepchn

ł gł

boko w kieszenie kurtki - w ten

sposób nie mo

na pozna

, czy komu trz

s

si

dłonie, czy nie. Na

chwil

wyci

gn

ł z kieszeni jedn

r

k

, by odprawi

ludzi z ekipy,

którzy - z wyj

tkiem wci

przykutej do krzesła Mary - rzucili si

w jego stron

.

- Spokojnie. - Potrz

sn

ł głow

. - Nie spieszy si

. Czwarty bieg

nawalił. - Ponuro spogl

dał na tor. MacAlpine przyjrzał mu si

uwa

-

background image

nie i zerkn

ł na Dunneta, który skin

ł głow

, cho

na pozór nie zauwa-

ył nawet spojrzenia milionera. Dziennikarz wpatrywał si

w zaci ni

te

pi

ci Harlowa.

- Zdejmiemy Nikkiego. Mo

esz wzi

jego wóz - powiedział Mac-

Alpine.

Harlow nie odpowiedział od razu. Skin

ł głow

w kierunku toru, sły-

sz

c narastaj

cy ryk silnika. Inni poszli za jego wzrokiem. Przed bok-

sami mign

ło jasnozielone coronado, lecz Harlow dalej patrzał na tor.

Min

ło co najmniej pi

tna cie sekund, zanim pojawił si

nast

pny sa-

mochód - granatowe cagliari Neubauera. Harlow odwrócił si

i spoj-

rzał na MacAlpine'a. Na jego zazwyczaj kamiennej twarzy malowało si

teraz jawne niedowierzanie.

- Zdj

go? Na miło

bosk

, Mac, czy ty zwariował? Teraz, kiedy

ja ju

odpadłem, Nikki ma pi

tna cie sekund do przodu. Nie ma siły,

eby przegrał. Nasz signor Tracchia nigdy by mi - a raczej tobie

- nie wybaczył, gdyby go teraz zdj

ł. To b

dzie jego pierwsze Grand

prix. . . w dodatku to, które najbardziej chciał zdoby

.

Odwrócił si

i odszedł, jak gdyby sprawa została zamkni

ta. Mary

i Rory spogl

dali za nim - ona z niemym

alem w oczach, on z miesza-

nin

triumfu i pogardy, której nawet nie próbował ukry

. MacAlpine

zawahał si

, jakby chciał co powiedzie

, lecz w ko

cu tak

e odwrócił

si

i odszedł, tyle

e w przeciwn

stron

. Dunnet ruszył za nim. Obaj

przystan

li w k

cie boksów.

- I co? - rzucił MacAlpine.
- Co "co"? - spytał Dunnet.
- Daj spokój, prosz

.

- Chodzi ci o to, czy widziałem to samo, co ty? Jego r

ce?

- Znów mu si

trz

s

. - MacAlpine zamilkł na chwil

, a potem wes-

tchn

ł i potrz

sn

ł głow

. - Stale to powtarzam. Tak ko

cz

wszyscy.

Niewa

ne, jak zimni, odwa

ni czy utalentowani. . . A u ludzi o tak lodo-

watym spokoju i

elaznej dyscyplinie jak Harlow. . . có

, jak ju

nad-

chodzi załamanie, to na całej linii.

- A kiedy to załamanie nast

pi?

-My l

,

e raczej szybko. Dam mu jeszcze jedno Grand prix.

Wiesz, co on teraz zrobi? A raczej pó

niej, wieczorem. . . nie

le si

w tym wycwanił.

- Wolałbym nie widzie

.

- Strzeli sobie kielicha.
- On ju

sobie strzelił - odezwał si

za nimi czyj głos o silnym

szkockim akcencie.

MacAlpine i Dunnet odwrócili si

powoli. Z mroku pomieszczenia za

ich plecami wychyn

ł mały człowieczek o niewiarygodnie pomarszczo-

nej twarzy, którego rzadkie białe w

sy dziwne kontrastowały z mnisi

łysin

. Jeszcze dziwniejsze było długie, cienkie, niebywale pogniecio-

ne czarne cygaro, zwisaj

ce z k

cika jego kompletnie bezz

bnych ust.

Człowieczek ten nazywał si

Henry i był kierowc

transportera - cho

wiek emerytalny miał ju

dawno za sob

- a cygaro było jego znakiem

firmowym. Mówiono o nim,

e zdarzało mu si

je

z cygarem w ustach.

- Podsłuchiwałe , co? - powiedział sucho Macalpine.
- Podsłuchiwałem! - Trudno orzec, czy ton i wyraz twarzy Hen-

ry'ego wyra

ały oburzenie czy niedowierzanie, w ka

dym b

d

razie

uczucia prezentował na skal

olimpijsk

. - Wie pan doskonale, panie

MacAlpine,

e ja nigdy nie podsłuchuj

. Tak sobie tylko słuchałem. To

chyba ró

nica, prawda?

- Co ty przed chwil

powiedział?

- Dobrze wiem,

e pan słyszał, co powiedziałem. - Henry nadal był

wspaniale niewzruszony. - Wie pan,

e on je

dzi jak wariat i

e inni

31

background image

kierowcy mog

si

go ba

. Na dobr

spraw

, ju

si

go boj

. Nie

mo

na go wi

cej wypu ci

na tor. Facet jest postrzelony, chyba pan

widzi. A w Glasgow, jak mówimy,

e kto jest postrzelony, to. . .

- Wiemy, co chcesz powiedzie

- przerwał mu Dunnet. - My -

lałem, Henry,

e jeste jego przyjacielem?

- A tak, jestem, jak najbardziej. Najwspanialszy d

entelmen, jakiego

znam, z przeproszeniem panów. Wła nie dlatego,

e jestem jego przy-

jacielem, nie chc

,

eby si

zabił. . . albo

eby go posadzili za zabójstwo.

- Pilnuj swego nosa, Henry, i prowad

transporter - powiedział

MacAlpine bez cienia niech

ci w głosie. - A prowadzenie zespołu

Coronado zostaw mnie.

Henry skin

ł głow

i odszedł z powag

na twarzy. Szedł sztywno, jak

gdyby chciał pokaza

,

e spełnił swój obowi

zek, przekazał czarno-

ksi

skie proroctwo, a je

eli jego ostrze

enie zostanie zbagatelizowane,

to nie on, Henry, b

dzie ponosił konsekwencje. MacAlpine, z równie

powa

n

twarz

, potarł w zamy leniu policzek i stwierdził:

- A jednak Henry mo

e mie

racj

. Na dobr

spraw

, mam wszel-

kie powody,

eby uwa

a

,

e Harlow jest. . .

- Jaki?
- Jest na równi pochyłej. Na mieli

nie. Postrzelony, jak by powie-

dział Henry.

- Postrzelony przez kogo? Przez co?
- Przez niejakiego Bachusa, Alexis. To taki jeden, który woli strze-

la

trunkiem ni

kulami.

- Masz na to dowody?
- Nie tyle mam dowody na to,

e pije, co brak dowodów,

e nie

pije. Na jedno wychodzi.

- Przepraszam, James, ale nie całkiem kojarz

. Czy

by co przede

mn

ukrywał?

MacAlpine skin

ł głow

i opowiedział mu pokrótce o swoich dwu-

licowych poczynaniach. Od dnia, w którym zgin

ł Jethou, a Harlow

dowiódł braku do wiadczenia tak w nalewaniu brandy, jak w jej piciu,
MacAlpine zacz

ł podejrzewa

,

e Harlow wyrzekł si

hołdowanej

przez całe

ycie abstynencji. Oczywi cie,

adne spektakularne libacje

nie miały miejsca, to bowiem automatycznie spowodowałoby natych-
miastowe wyrzucenie go z torów - jako geniusz w unikaniu towarzyst-
wa, Harlow zabrał si

do tego spokojnie, sumiennie, wytrwale i ponad

wszystko dyskretnie, zawsze pij

c samotnie, zazwyczaj w ustronnych

i odległych miejscach, co zmniejszało lub wr

cz przekre lało szanse

złapania go na gor

cym uczynku. MacAlpine wiedział o tym, poniewa

wynaj

ł detektywa, którego zadaniem było ledzenie Harlowa prakty-

cznie przez okr

dob

, jednak Harlow albo miał wyj

tkowe szcz

-

cie, albo te

wiedz

c, co si

dzieje - nie zbywało mu na inteligencji,

musiał wi

c podejrzewa

,

e jest ledzony - ujawnił sw

wyj

tkow

przebiegło

i wpraw

w wymykaniu si

spod obserwacji. W rezultacie

zaledwie trzy razy udało si

dotrze

za nim do

ródła jego dostaw:

małych Weinstuben, zagubionych w lasach otaczaj

cych tory w Hocken-

heim i Nurburgring. Ale nawet w tych przypadkach zaobserwowano
jedynie,

e niespiesznie i z godnym podziwu umiarem s

czył mał

lam-

pk

wina re

skiego, która nie mogła zawa

y

nawet na kra

cowo wy-

ostrzonych zdolno ciach i reakcjach kierowcy Formuły I; wszystko to
razem wzi

te było tym dziwniejsze,

e Harlow wyje

d

ał zawsze swoim

jaskrawoczerwonym ferrari - najbardziej wpadaj

cym w oko samo-

chodem na drogach Europy. W tych okoliczno ciach MacAlpine uznał,

e te nadzwyczajne - bardzo skuteczne - wyniki kierowcy w gubieniu

"cieni" s

dowodem na to,

e jego cz

ste, tajemnicze i nie wyja nione

wypady maj

zwi

zek z równie cz

stymi, samotnymi bibkami. MacAlpi-

ne zako

czył relacj

stwierdzeniem,

e do tego wszystkiego doszedł

background image

ostatnio jeszcze bardziej złowieszczy fakt - od jakiego czasu dzie

w dzie

ma niezbity dowód wyra

nej skłonno ci Harlowa do whisky.

Dunnet milczał, dopóki si

nie zorientował,

e MacAlpine najwyra

-

niej nic wi

cej nie zamierza powiedzie

.

- Dowód? - zapytał. - jaki dowód?
- Zapach.
Dunnet zamilkł na moment.
- ja nigdy nic nie poczułem - stwierdził po chwili.
- Tylko dlatego, Alexis,

e ty kompletnie nie masz w

chu - powie-

dział MacAlpine łagodnie. - Nie czujesz nawet sw

du płon

cych opon.

Jak wobec tego chcesz poczu

zapach whisky?

Dunnet przyznał mu racj

skinieniem głowy.

- A ty co poczułe ? - zapytał.
MacAlpine zaprzeczył.
- A wi

c?

- On mnie ostatnio unika jak zarazy, a wiesz, jak blisko si

zawsze

trzymali my - wyja nił MacAlpine. - Teraz, je li ju

si

do mnie zbli-

a, to pachnie silnie mi

tówkami. Nic ci to nie mówi?

- Daj spokój, james. To nie jest

aden dowód.

- By

mo

e. ale Tracchia, Jacobson i Rory zaklinaj

si

,

e tak jest.

- Och, stary, i to maj

by

bezstronni wiadkowie? je

eli Johnny

b

dzie zmuszony odej

, to kto zostanie w Coronado kierowc

numer

32 33

jeden z powa

nymi widokami na zdobycie mistrzostwa wiata? Kto, je li

nie nasz Nikki? Jacobson i Johnny nigdy nie

yli na dobrej stopie, a teraz

ich stosunki s

jeszcze gorsze. . . . Jacobson nie lubi, jak mu si

rozbija

samochody, a jeszcze mniej podoba mu si

to,

e Harlow nie poczuwa

si

do winy, co stawia pod znakiem zapytania kwalifikacje jacobsona.

Natomiast co do Rory'ego. . . có

, szczerze mówi

c, nienawidzi John-

ny'ego do szpiku ko ci, cz

ciowo za to, co zrobił Mary, a cz

ciowo

dlatego,

e ten wypadek w najmniejszym stopniu nie zmienił jej stosun-

ku do niego. Obawiam si

, James,

e twoja córka jest ostatni

osob

w ekipie, która nadal jest całkowicie oddana Johnny'emu Harlowowi.

- Tak, wiem. - MacAlpine zamilkł na moment, po czym wyznał

drewnianym głosem: - Mary pierwsza mi to powiedziała.

- O Jezu! - Dunnet z przygn

bieniem wyjrzał na tor i nie patrz

c na

MacAlpine'a stwierdził: - Nie masz teraz wyboru. Musisz go wyla

.

Najlepiej jeszcze dzi .

- Zapominasz, Alexis,

e ty dopiero co si

o tym dowiedziałe , pod-

czas gdy ja wiem o tym ju

od dawna. Podj

łem decyzj

. jeszcze jedno

Grand prix.

W zapadaj

cym zmroku parking wygl

dał jak miejsce ostatniego

spoczynku monstrualnych stworów z minionej ery. Olbrzymie transpor-
tery, którymi przewo

ono samochody wy cigowe, cz

ci zamienne

i przeno ne warsztaty majaczyły gro

nie w półmroku, zaparkowane bez

składu i ładu. Ze zgaszonymi wiatłami były kompletnie pozbawione
wszelkich oznak

ycia, podobnie jak i całe otoczenie. . . je

eli nie liczy

postaci, która wynurzyła si

z mroku i weszła przez bram

na parking.

Johnny Harlow najwyra

niej nie zamierzał ukrywa

si

przed wzro-

kiem przypadkowego obserwatora, gdyby si

tam taki znalazł. Wyma-

chuj

c płócienn

torb

, przeszedł przez parking i zatrzymał si

przy

jednym z olbrzymich pojazdów. Na bokach i z tyłu ci

arówki widniał

wielki napis: FERRARI. Nie trac

c czasu na si

ganie do klamki, Harlow

wyci

gn

ł wielki p

k dziwacznych wytrychów i otworzył drzwi trans-

portera w kilka sekund. Wszedł do rodka, przekr

caj

c za sob

klucz.

background image

Przez dobre pi

minut spacerował od olma do olma po obu stronach

wozu, cierpliwie sprawdzaj

c, czy kto nie zwrócił uwagi na jego bez-

prawne wtargni

cie do ci

arówki. Wygl

dało na to,

e nikt go nie

zauwa

ył. Usatysfakcjonowany wyci

gn

ł z torby latark

, zapalił czer-

wone wiatełko, pochylił si

nad najbli

szym samochodem ferrari i za-

cz

ł drobiazgowe ogl

dziny.

Wieczorem w hallu hotelowym zebrało si

ze trzydzie ci osób,

_w ród nich Mary MacAlpine z bratem, Henry oraz dwaj rudzi bli

niacy

g_erty. Nat

enie rozmów było wyra

nie odczuwalne - w hotelu za-

trzymało si

na weekend kilka ekip wy cigowych, a bra

samochodzia-

_Ca nie słynie z pow ci

gliwo ci i umiaru. Całe towarzystwo - składa-

j

ce si

głównie z kierowców oraz kilku mechaników - przebrało si

: roboczych kombinezonów w ubrania stosowne do kolacji, do której
brakowało jeszcze godziny. Szczególnie rzucał si

w oczy Henry, w sza-

rym garniturze w pr

ki i z czerwon

w butonierce. Wydawało si

nawet,

e doprowadził do ładu w

sy. Obok niego siedziała Mary, a nie-

co dalej Rory, który czytał jakie czasopismo, a przynajmniej sprawiał
takie wra

enie. Mary siedziała w milczeniu, z pochmurn

twarz

, nie-

ustannie ciskaj

c i kr

c

c jedn

z kul, do których była teraz przypisa-

na. Nagle zwróciła si

do Henry'ego:

- Dok

d Johnny wychodzi co wieczór? Ostatnio po obiedzie prawie

go nie widujemy.

- Johnny? - Henry poprawił kwiat w butonierce. - Nie mam poj

-

_a, panienko. Mo

e woli własne towarzystwo. A mo

e woli jada

gdzie

indziej. Ró

nie mo

e by

.

Rory wci

siedział z czasopismem przed sob

; najwyra

niej jednak

_e czytał, gdy

jego oczy nie przesuwały si

ani o jot

. Wida

było,

e

cały zamienił si

w słuch.

- A mo

e to nie tylko jedzenie bardziej mu odpowiada gdzie in-

dziej? - podsun

ła Mary.

- Dziewczyny, panienko? Johnny Harlow nie interesuje si

dziew-

_anti. - Henry łypn

ł na ni

, co w jego przekonaniu miało pewnie

wypa

łobuzersko w zestawieniu ze wiatowym przepychem wieczo-

rowego garnituru. - Z wyj

tkiem. . . sama pani wie której.

- Nie udawaj głupiego! - Mary MacAlpine nie zawsze była potulna

jak owieczka. - Wiesz, o co mi chodzi.

- A o co panience chodzi?
- Nie zgrywaj przede mn

cwaniaka, Henry!

Henry przybrał zasmucony wyraz twarzy człowieka, którego wszy-

scy mylnie os

dzaj

.

- Nie jestem a

taki cwany,

eby zgrywa

cwaniaka przed innymi.

Mary popatrzyła na niego zimnym, badawczym wzrokiem i odwróci-

ła si

gwałtownie. Równie szybko odwrócił si

Rory. Sprawiał wra

enie

boko zamy lonego, a emocje przebijaj

ce przez jego zadum

trud-

no byłoby okre li

jako przyjemne.

34 35

Harlow, korzystaj

c tylko z przytłumionego czerwonego wiatełka,

zajrzał w czelu

skrzyni z cz

ciami zapasowymi. Nagle wyprostował

si

, przekr

cił głow

, jakby czego nasłuchiwał, zgasił latark

, pod-

szedł do bocznego okna i wyjrzał. Wieczorny mrok g

stniał, była ju

wła ciwie czarna noc, lecz

ółtawy rogal ksi

yca, przesuwaj

cy si

za

postrz

pionymi chmurami, rzucał co nieco wiatła. Dwaj ludzie szli

przez parking transporterów, kieruj

c si

wprost do cz

ci zaj

tej

przez ci

arówki Coronado, oddalonej nie wi

cej ni

siedem metrów

od miejsca, w którym stał Harlow. Johnny bez trudu rozpoznał MacAl-
pine'a i Jacobsona. Podszedł do drzwi transportera Ferrari i ostro

nie

background image

uchylił je na tyle, by mie

widok na drzwi transportera Coronado. Mac-

Alpine wkładał wła nie klucz do zamka.

- R wi

c nie ma w

tpliwo ci - mówił. - Harlow nie zmy lał. Czwa-

rty bieg nawalił.

- Kompletnie.
- Wi

c mo

e on jest jednak czysty? - W głosie MacAlpine'a za-

brzmiała niemal błagalna nuta.

- Ró

nie to mogło by

z tymi biegami. - W tonie Jacobsona trudno

byłoby si

doszuka

potwierdzenia.

- No wła nie, ano wła nie. No ju

, rzu

my okiem na t

przekl

t

skrzyni

.

Obaj m

czy

ni weszli do rodka i zapalili wiatło. Harlow, o dziwo,

niemal u miechni

ty, pokiwał powoli głow

, delikatnie zamkn

ł drzwi

na klucz i wrócił do inspekcji transportera. Działał równie przezornie,
jak w boksach Cagliari, w razie konieczno ci wywa

aj

c wieka skrzy

i pudeł na sił

, ale na tyle delikatnie, by móc je potem zamkn

bez

pozostawienia ladów. Pracował szybko, w skupieniu, przerywaj

c tyl-

ko raz, gdy usłyszał dochodz

ce z zewn

trz d

wi

ki. Sprawdził

ródło

hałasu i ujrzał MacAlpine'a i Jacobsona, schodz

cych po stopniach

transportera Coronado i oddalaj

cych si

przez opustoszały plac. Po

chwili wrócił do pracy.

Rozdział czwarty

Kiedy Harlow dotarł w ko

cu do hotelu, w hallu, spełniaj

cym tak

e

funkcj

baru, nie było ju

ani jednego wolnego miejsca, a przy ladzie

tłoczyło si

kilkunastu m

czyzn. MacAlpine i Jacobson siedzieli przy

jednym stole z Dunnetem. Mary, Henry i Rory nadal tkwili w fotelach.
W chwili, gdy Harlow zamykał za sob

drzwi wej ciowe, rozległ si

gong wzywaj

cy na kolacj

- był to jeden z tych małych wiejskich

hotelików, celowo zreszt

tak pomy lany, w którym wszyscy jedli albo

o tej samej porze, albo wcale. Ułatwiało to

ycie kierownictwu i pra-

cownikom hotelu, tyle

e kosztem go ci.

Go cie akurat wstawali z miejsc, gdy Harlow zmierzał przez hall do

schodów. Nikt nie pomachał mu na powitanie, mało kto nawet na niego
spojrzał. MacAlpine, Dunnet i Jacobson zignorowali go całkowicie. Ro-
ry łypał spode łba z jawn

pogard

. Mary zerkn

ła na niego, zagryzła

warg

i odwróciła si

szybko. Dwa miesi

ce temu Johnny Harlow stra-

ciłby pi

minut, zanim udałoby mu si

dotrze

do schodów, tym razem

jednak zabrało mu to niecałe dziesi

sekund. Je

eli nawet czuł si

rozczarowany doznanym przyj

ciem, to skutecznie ukrył konsternacj

.

Jego twarz była nieprzenikniona, niczym twarz drewnianej figurki In-
dianina.

W pokoju umył si

pobie

nie, przeczesał włosy, podszedł do szafy

i z najwy

szej półki zdj

ł butelk

whisky. Wszedł do łazienki, łykn

ł

nieco alkoholu i przepłukał nim usta. Skrzywił si

i splun

ł z niesma-

kiem. Szklank

z prawie nietkni

t

zawarto ci

zostawił na brzegu umy-

walki, schował butelk

do szafy i zszedł do jadalni.

Dotarł tam ostatni. Kto całkiem obcy zwróciłby na siebie wi

ksz

uwag

ni

on. Harlow przestał by

kim , z kim nale

ało si

pokazywa

.

Prawie cała jadalnia była zaj

ta. Przewa

ały w niej stoły czteroosobo-

we, cho

stało tam te

kilka dwuosobowych. Tylko przy trzech z cztero-

osobowych stołów były wolne miejsca. Przy dwuosobowych jedynie
Henry siedział sam. Usta Harlowa drgn

ły, by

mo

e mimowolnie,

37

w ka

dym razie tak szybko,

e raczej mo

na sobie to było wyobrazi

background image

ni

zobaczy

. Johnny bez wahania przeszedł przez jadalni

i usiadł przy

stoliku Henry'ego.

- Mo

na, Henry? - zapytał.

- Naturalnie, panie Harlow - odparł Henry niczym chodz

ca serde-

czno

i równie serdeczny pozostał przez cały posiłek, bez przerwy

gadaj

c i co chwila przeskakuj

c z tematu na temat. Harlow stwierdził,

e

pomimo usilnych stara

nie potrafi zainteresowa

si

wywodami ograni-

czonego staruszka i

e z najwi

kszym trudem udaje mu si

dorzuci

co

od siebie do steku jego komunałów. Co gorsza, zmuszony był wysłuchi-
wa

spostrze

e

Henry'ego z odległo ci mniej wi

cej pi

tnastu centyme-

trów, co było w

tpliwym prze

yciem estetycznym, jako

e nawet z odle-

gło ci kilku metrów, mimo najlepszych ch

ci, nie sposób było uzna

Henry'ego za osob

fotogeniczn

. Henry uznał jednak pewnie tak bliski

kontakt za konieczno

, a zwa

ywszy na okoliczno ci Harlowowi nie po-

zostawało nic innego, jak si

z tym pogodzi

. Panuj

ce w jadalni milcze-

nie przypominało nabo

n

, ko cieln

cisz

, której nie usprawiedliwiały

bynajmniej rozkosze podniebienia, jako

kolacji wyrobiłaby bowiem

Austriakom w ród mistrzów sztuki kulinarnej jak najgorsz

opini

. Dla

Harlowa, jak zreszt

dla wszystkich na sali, było oczywiste,

e to jego

obecno

stanowi czynnik niemal zupełnie hamuj

cy normalne rozmowy.

Henry uznał zatem, i

roztropnie b

dzie ciszy

głos do grobowego sze-

ptu, nie wykraczaj

cego poza granice ich stołu, co z kolei wymagało tak

bliskiego kontaktu. Kiedy kolacja dobiegała ko

ca, Johnny poczuł niewy-

powiedzian

ulg

- Henry miał w dodatku nieprzyjemny oddech.

Harlow wstał jako jeden z ostatnich. Przez chwil

kr

ył bez celu po

znów zatłoczonym hallu. Nikt nie zwracał na niego uwagi. Przystan

ł,

wyra

nie niezdecydowany, rozgl

daj

c si

dookoła. W pobli

u do-

strzegł Mary i Rory'ego, a po drugiej stronie sali MacAlpine'a, pogr

-

onego w na pozór przypadkowej rozmowie z Henrym.

- I jak? - spytał MacAlpine.
Henry przybrał obłudny wyraz twarzy.
-

mierdział jak gorzelnia.

MacAlpine u miechn

ł si

lekko.

-Jeste z Glasgow, wi

c powiniene co o tym wiedzie

. Dobra -

robota, Henry.

Henry pochylił głow

.

- Przyj

te, panie MacAlpine.

Harlow odwrócił wzrok od tej scenki. Nie słyszał ani słowa z roz-

mowy, ale nie musiał. Ni st

d, ni zow

d, jak człowiek, który podj

ł

nagł

decyzj

, skierował si

do wyj cia. Mary zobaczyła, jak wychodzi,

rozejrzała si

sprawdzaj

c, czy nikt jej nie obserwuje, najwidoczniej

doszła do wniosku,

e nie, i wspieraj

c si

na kulach, poku tykała za

Harlowem. Z kolei Rory odczekał z dziesi

sekund po wyj ciu siostry

i pozornie bez celu ruszył do drzwi.

Pi

minut pó

niej Harlow wszedł do kawiarni i usiadł przy wolnym

stoliku, sk

d miał widok na drzwi. Podeszła do niego młoda, ładna

kelnerka, otworzyła szeroko oczy i u miechn

ła si

uroczo. W Europie

niewielu młodych ludzi obojga płci nie potrafiłoby rozpozna

tego m

-

czyzny na pierwszy rzut oka.

Harlow te

si

u miechn

ł.

- Prosz

tonik z wod

.

Otworzyła oczy jeszcze szerzej.
- Słucham. . .?
- Tonik z wod

.

Kelnerka, która w mgnieniu oka zrewidowała swoj

opini

o mist-

rzach wiata kierownicy, przyniosła napój. Harlow popijał z przerwami,

spogl

daj

c na drzwi wej ciowe. Zmarszczył brwi, gdy do kawiarni

weszła wyra

nie przestraszona Mary. Natychmiast dostrzegła Harlowa,

poku tykała ku niemu i usiadła przy jego stoliku.

background image

- Witaj, Johnny - powiedziała głosem kogo , kto nie jest pewny,
jakiego dozna przyj

cia.

- Szczerze mówi

c, spodziewałem si

kogo innego.

- Co?
- Spodziewałem si

kogo innego.

- Nie rozumiem. . . Kogo. . .

- Niewa

ne - burkn

ł. Jego ton był równie szorstki, jak słowa.

- Kto ci

tu wysłał na przeszpiegi?

szpiegowa

ci

Patrzyła na niego

- Na przeszpiegi ? , ale na jej

twarzy malowało si

niedowierzanie; najwyra

niej nic z tego nie

rozumiała. - O co ci chodzi.
Harlow był nieprzejednany.

- Wiesz chyba, co znaczy słowo "szpiegowa

"?

- Och, Johnny! - W jej wielkich br

zowych oczach odbijała si

ta

sama uraza, co w głosie. - Wiesz,

e nigdy bym ci

nie szpiegowała.

Jestem ci winien przeprosiny. - Wi

c sk

d si

tu wzi

ła ?

zapytał Harlow nieco łagodniejszym tonem.

- Nie cieszysz si

,

e przyszłam?

- To nie ma nic do rzeczy. Co tu robisz?

- Ja. . . ja tylko przechodziłam i. . .

39

-I zobaczyła mnie, i weszła . - Gwałtownie odsun

ł krzesło

i wstał. - Zaczekaj tu.

Podszedł do drzwi wej ciowych, zerkn

ł na nie i wyszedł na ze-

wn

trz. Odwrócił głow

i przez kilka sekund spogl

dał w kierunku,

z którego przyszedł, a potem w przeciwn

stron

. Jednak prawdziwym

obiektem jego zainteresowania były drzwi dokładnie po przeciwnej
stronie ulicy. Stała w nich jaka posta

, gł

boko wsuni

ta we wn

k

. Na

pozór jej nie dostrzegaj

c, Harlow wrócił do kawiarni, zamkn

ł za sob

drzwi i usiadł przy stoliku.

- Niezła rzecz, taki rentgen w oczach - powiedział. - Całe okna

zaparowane, a ty mnie zobaczyła siedz

cego w rodku.

- No dobrze, Johnny. - W jej głosie zabrzmiało znu

enie. - Szłam

za tob

. Martwi

si

, strasznie si

martwi

.

- Kto si

nie martwi? Powinna mnie czasem zobaczy

na torze.-

Zamilkł na chwil

, po czym spytał na pozór bez zwi

zku: - Czy kiedy

wychodziła , Rory był w hotelu?

Zamrugała ze zdziwieniem.
- Tak, był tam. Widziałam go tu

przed wyj ciem.

A on ciebie widział?

-

mieszne pytanie.

- Bo jestem mieszny facet. Spytaj pierwszego lepszego na torach.

Widział ci

?

- No. . . tak. Chyba tak. Dlaczego. . . dlaczego interesujesz si

Ro-

rym?

- Nie chciałbym,

eby mały za granic

sam wychodził po nocy i si

przezi

bił. . . albo dostał po głowie. - Harlow przerwał, zastanawiaj

c

si

nad tym, co powiedział. - Chocia

to wcale niezły pomysł.

- Och, przesta

, Johnny! Przesta

! Wiem, wiem,

e on ci

nie znosi,

nie odzywa si

do ciebie, odk

d. . . odk

d. . .

- Odk

d ci

okaleczyłem.

- O Bo

e jedyny! - Jej zrozpaczona twarz nie kłamała. - Rory jest

moim bratem, johnny, ale on to nie ja. Co ja mog

na to poradzi

,

skoro... słuchaj, on czuje do ciebie uraz

, ale czy nie mo

esz mu tego

zapomnie

? jeste najbardziej uprzejmym człowiekiem pod sło

cem,

Johnny. . .

- Uprzejmo

nie popłaca, Mary.

background image

- Ale i tak jeste taki. Wiem o tym. Nie mo

esz mu tego zapomnie

?

Nie mo

esz mu wybaczy

? Jeste na to do

wielki, wi

cej ni

wielki.

A on to przecie

jeszcze chłopiec. Ty jeste m

czyzn

. W czym on ci

mo

e zagra

a

? Jak

krzywd

mo

e ci wyrz

dzi

?

40

- Szkoda,

e nie widziała , jak

krzywd

mo

e wyrz

dzi

dziesi

-

ciolatek w Wietnamie, je li dostanie do r

k karabin.

Odsun

ła krzesło. Łzy w jej oczach kontrastowały z bezbarwnym

głosem.

- Wybacz mi, prosz

- powiedziała. - Nie powinnam ci była prze-

szkadza

. Dobranoc, Johnny.

Delikatnie poło

ył dło

na jej nadgarstku. Nie starała si

oswobodzi

r

ki, siedziała jedynie ze zmartwiał

, zrozpaczon

twarz

.

- Nie odchod

- powiedział. - Chciałem si

tylko upewni

.

-

e co?

- Teraz to ju

bez znaczenia. Zapomnijmy o Rorym. Pomówmy le-

piej o tobie. - Przywołał kelnerk

. - jeszcze raz to samo.

Mary spojrzała na wie

o napełnion

szklank

.

- Co to jest? D

in? Wódka?

- Tonik z wod

.

- Och, Johnny!
- Mo

e łaskawie sko

czysz z tym "och, Johrmy. - Trudno po

wiedzie

, czy irytacja w jego głosie była prawdziwa, czy nie. - No

wi

c tak. Twierdzisz,

e si

martwisz. . . jak gdyby musiała o tym

komukolwiek mówi

, a tym bardziej mnie. Pozwól,

e odgadn

twoje

troski, Mary. Powiedziałbym,

e jest ich pi

: Rory, ty, twój tata,

twoja mama i ja. - Chciała si

odezwa

, lecz uciszył j

. - Mo

esz

zapomnie

o Rorym i jego niech

ci do mnie. Za miesi

c b

dzie to

uwa

ał za koszmarny sen. Teraz ty. . . i nie zaprzeczaj,

e nie martwisz

si

o nasze, nazwijmy to, stosunki. One te

si

poprawi

, ale to wy-

maga czasu. Zostaje jeszcze twój tata, twoja mama, no i znów ja.

Mam racj

?

- Ju

od dawna nie rozmawiałe ze mn

w ten sposób.

- Czyli

e mam racj

?

Potakn

ła głow

w milczeniu.

- A wi

c twój tata. Wiem,

e wygl

da nie najlepiej,

e stracił na

wadze. Przypuszczam,

e martwi si

o twoj

matk

i o mnie, w takiej

wła nie kolejno ci.
-Moja matka... - wyszeptała. - Sk

d si

o niej dowiedziałe ?

Oprócz mnie i taty nikt o tym nie wie.
- Podejrzewam,

e Alexis Dunnet mo

e co wiedzie

, oni s

bardzo

zaprzyja

nieni, ale nie jestem tego pewien. Natomiast mnie twój tata

powiedział o tym dwa miesi

ce temu. Wiem,

e mi ufał, wtedy gdy

jeszcze byli my na stopie przyjacielskiej.
- Prosz

ci

, Johnny. . .

41

- No, to ju

chyba lepiej ni

"och, Johrmy". Pomimo tego, co si

ostatnio wydarzyło, wierz

,

e twój ojciec wci

mi ufa. Obiecaj,

e mu

nic nie powiesz, poniewa

dałem słowo,

e nikomu tego nie zdradz

.

Obiecujesz?

- Obiecuj

.

- Przez ostatnie dwa miesi

ce twój ojciec był niezbyt komunika-

tywny. To zrozumiałe. Nie wydaje mi si

zreszt

,

ebym w mojej sy-

tuacji miał prawo go pyta

. Brak post

pów, brak ladów, brak wia-

background image

domo ci, odk

d trzy miesi

ce temu wyszła z waszego domu w Mar-

sylii?

- Nic. Zupełnie nic. - Nie wyłamywała palców, ale to tylko dlatego,

e nie miała tego nawyku. - A zwykle dzwoniła do nas codziennie,

kiedy nie byli my razem, pisała co tydzie

, a teraz my. . .

- A twój ojciec wyczerpał ju

wszystkie mo

liwo ci?

- Tata jest milionerem. Nie s

dzisz chyba,

e mógłby nie zrobi

wszystkiego, co tylko mo

liwe?

- Tak wła nie my lałem. No wi

c jeste zmartwiona. A co ja mog

zrobi

?

Mary szybko zab

bniła palcami po blacie stołu i spojrzała na niego.

Oczy miała pełne łez.

- Mógłby mu zdj

z głowy drugi powa

ny problem.

- Mówisz o mnie?
Mary skin

ła głow

.

Dokładnie w tej samej chwili MacAlpine nader aktywnie zajmował

si

swoim drugim powa

nym problemem. W towarzystwie Dunneta stał

przed drzwiami pokoju hotelowego, wkładaj

c klucz do zamka. Dunnet

rozejrzał si

z obaw

.

- Nie s

dz

,

eby recepcjonista uwierzył cho

by w jedno słowo

z tego, co mu powiedziałe - mrukn

ł.

- No to co? - MacAlpine przekr

cił klucz w zamku. - Zdobyłem

klucz Johnny'ego, tak?

- A jakby ci si

nie udało?

- Wykopałbym te cholerne drzwi. Raz ju

to zrobiłem, pami

tasz?

Obaj m

czy

ni weszli zamykaj

c za sob

drzwi na klucz. Bez słowa,

metodycznie, zacz

li przeszukiwa

pokój Harlowa, zagl

daj

c zarówno

we wszystkie oczywiste, jak i w najbardziej nieprawdopodobne miejs-
ca - a liczba kryjówek w pokojach hotelowych jest wyra

nie ograni-

czona. Zako

czyli poszukiwania po trzech minutach, poszukiwania tyle

owocne, co niepokoj

ce. Przez chwil

w niemal hipnotycznym milcze-

niu obaj gapili si

w dół, na le

c

na łó

ku Harlowa zdobycz - cztery

pełne butelki whisky i jedn

napocz

t

. Spojrzeli po sobie, a Dunnet

podsumował ich uczucia w maksymalnie zwi

zły sposób:

- Jezu!
MacAlpine pokiwał głow

. Rzecz niezwykła, wydawało si

,

e zabra-

kło mu słów. Nie musiał zreszt

nic mówi

, Dunnet i bez tego rozumiał

i podzielał jego uczucia zwi

zane z wyj

tkowo nieprzyjemnym dylema-

tem, przed którym stan

ł MacRlpine. Postanowił da

Johnny'emu ostat-

ni

szans

, a oto miał przed sob

a

nadto wystarczaj

cy powód, by go

natychmiast zwolni

.

- I co z tym zrobimy? - spytał Dunnet.
- Zabierzemy st

d t

cholern

trucizn

, oto co zrobimy! - MacAl-

pine miał wzrok przygaszony, a niski głos ochrypły z napi

cia.

- Ale

on na pewno to zauwa

y. I to natychmiast. S

dz

c z tego, co

ju

o nim wiemy, zaraz po powrocie si

gnie po najbli

sz

butelk

.

- A kogo to obchodzi, co on zauwa

y, co zrobi? Co na to poradzi?

Poleci do recepcji i krzyknie: "Jestem Johnny Harlow. Kto mi wła nie
r

bn

ł z pokoju pi

butelek whisky!" Nic nie b

dzie mógł powiedzie

ani zrobi

.

- Oczywi cie,

e nie. Ale zauwa

y,

e butelki znikn

ły. Co sobie

o nas pomy li?

- A kogo to obchodzi, co ten młody opój sobie pomy li? Zreszt

,

dlaczego akurat o nas? Je

eli to my by my zabrali butelki, to spodzie-

wałby si

,

e ledwie wróci, zwalimy mu na łeb wszystkich wi

tych.

Ale on tak nie pomy li. My nic nie powiemy... na razie. Mogła to by

robota złodzieja, który podszył si

pod kogo z personelu. A tak w ogó-

le, nie byłby to pierwszy wypadek, kiedy faktycznie kto z personelu

background image

bawi si

w drobne kradzie

e.

- Wi

c nasz ptaszek nie b

dzie piewał?

- Nasz ptaszek nie mo

e. Niech go cholera, cholera, cholera!

- Za pó

no, Mary - powiedział Harlow. - Nie mog

ju

je

dzi

.

Johnny Harlow si

stoczył. Spytaj, kogo chcesz.

- Nie to miałam na my li, i wiesz o tym. Mówi

o twoim piciu.

- Ja? Pij

? - Twarz Harlowa była jak zawsze kamienna. - Kto

tak mówi?

- Wszyscy.
- Wszyscy kłami

.

42 43

To stwierdzenie gwarantowało zako

czenie dyskusji. łzy spłyn

ły

z twarzy Mary na jej zegarek, ale Harlow powstrzymał si

od komen-

tarza, nawet je li to zauwa

ył. Po jakim czasie Mary westchn

ła i po-

wiedziała:

-Poddaj

si

. Byłam głupia,

e w ogóle próbowałam. Johnny,

idziesz dzi na przyj

cie do burmistrza?

- Nie.
- My lałam,

e chciałby mnie tam zabra

. Prosz

ci

. . .

- I zrobi

z ciebie cierpi

tnic

? Nie.

- Dlaczego akurat ty nie idziesz? Wszyscy inni kierowcy tam b

d

.

- Ja to nie inni kierowcy. Ja jestem Johnny Harlow, parias i wyrzu-

tek. Jestem z natury delikatny i wra

liwy i nie lubi

, jak nikt si

do mnie

nie odzywa.

Mary przykryła jego dłonie swoimi.
- Ja si

do ciebie odzywam, Johnny, i wiesz,

e zawsze tak b

dzie.

- Wiem. - W głosie Harlowa nie było goryczy ani ironii. - Zrobiłem

z ciebie kalek

na całe

ycie, a ty zawsze b

dziesz si

do mnie odzywa

.

Trzymaj si

ode mnie z daleka, mała Mary. jestem jak trucizna.

- Niektóre trucizny mogłabym polubi

, i to nawet bardzo.

Harlow u cisn

ł jej dło

i wstał.

- Chod

my, musisz si

przebra

na ten bal. Odprowadz

ci

do

hotelu.

Wyszli z kawiarni. Mary jedn

r

k

ciskała kul

, drug

za trzymała

Harlowa pod rami

. Harlow, nios

c drug

kul

, dostosował si

do ku -

tykania Mary i zwolnił kroku. Kiedy szli powoli w gór

ulicy, Rory

MacAlpine wynurzył si

z cienia bramy naprzeciw kawiarni. Dygotał

z zimna, lecz chyba nie zdawał sobie z tego sprawy. S

dz

c z wyrazu

szczerej satysfakcji na jego twarzy, my lał o innych, przyjemniejszych
sprawach. Przeszedł na drug

stron

jezdni i trzymaj

c si

w bezpiecz-

nej odległo ci, ledził Harlowa i Mary a

do pierwszego skrzy

owania.

Tam skr

cił na prawo i pu cił si

biegiem.

Gdy dotarł do hotelu, ju

nie dr

ał, lecz pocił si

obficie, jako

e

p

dził przez cał

drog

. Zwolnił dopiero w hallu, wbiegł po schodach

na gór

i wpadł do pokoju. Umył si

i uczesał, poprawił krawat, sp

dził

kilka minut przed lustrem

wicz

c zasmucony, lecz sumienny wyraz

twarzy, dopóki nie uznał,

e wychodzi mu to wcale nie

le, a nast

pnie

ruszył do pokoju ojca. Zapukał, usłyszał mrukliwe zaproszenie i wszedł
do rodka.

Apartament Jamesa MacAlpine'a bez w

tpienia był najbardziej kom-

fortowy w całym hotelu. jako milioner, Macalpine mógł sobie doga-
dza

; jako milioner i jako m

czyzna nie widział powodu, by z tego

zrezygnowa

. W tym momencie jednak Macalpine ani sobie nie doga-

dzał, ani te

- zagł

biony w przepastnym fotelu - nie sprawiał wra

e-

nia człowieka napawaj

cego si

otaczaj

cym go komfortem. Był nato-

miast pogr

ony w gł

bokich rozmy laniach, z których otrz

sn

ł si

na

background image

tyle, by apatycznie spojrze

na syna, zamykaj

cego za sob

drzwi.

- No, synku, o co chodzi? Nie mo

na z tym poczeka

do rana?

- Nie, tato, nie mo

na.

- No to wal. Widzisz,

e jestem zaj

ty.

- Tak, tato, wiem. - Zasmucony, lecz sumienny wyraz twarzy Ro-

ry'ego trwał na posterunku. - Ale musz

ci co powiedzie

. - Zawa-

hał si

, jak gdyby kr

powało go to, co miał do powiedzenia. - Chodzi

o Johnny'ego Harlowa, tato.

- Cokolwiek powiesz na jego temat, potraktuj

z daleko id

c

reze-

rw

. - Wbrew zapowiedzi, na wychudzonej twarzy MacRlpine'a poja-

wił si

cie

zainteresowania. - Wszyscy wiemy, co o nim my lisz.

- Tak, tato. My lałem nad tym, zanim przyszedłem do ciebie. - Ro-

ry znów si

zawahał. - Słyszałe te historie o Johnnym Harlowie? Jak

mówi

,

e on za du

o pije?

- I co? - spytał MacAlpine dyplomatycznie.

Rory z najwy

szym trudem zachowywał nabo

ny wyraz twarzy; zapo-

wiadało si

na trudniejsz

przepraw

, ni

si

spodziewał.

- To prawda. Znaczy si

,

e pije. Widziałem go dzi w knajpie.

- Dzi

kuj

, Rory, mo

esz odej

. - Zamilkł na chwil

. - Ty te

byłe w tej knajpie?

-Ja? Daj spokój, tato. Stałem na zewn

trz. ale widziałem, co si

dzieje w rodku.

- Szpiegowałe , co?
- Tylko tamt

dy przechodziłem - o wiadczył chłopak ura

onym

tonem.

MacAlpine odprawił go machni

ciem r

ki. Rory ruszył do drzwi, ale

prawie natychmiast z powrotem zwrócił si

do ojca.

- Mo

liwe,

e nie lubi

Johnny'ego Harlowa. ale lubi

Mary. Lubi

j

bardziej ni

kogokolwiek na tym wiecie. - MacAlpine kiwn

ł głow

potakuj

co; wiedział,

e to prawda. - Nie chc

,

eby jej si

stała krzy-

wda. To dlatego do ciebie przyszedłem. Ona była w tej knajpie z Har-
lowem.

- Co?! - Twarz MacAlpine'a momentalnie spurpurowiała z gniewu.
- Bij zabij, ale to prawda.
- Jeste pewny?

44 45


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Alistair Maclean Wyscig ku smierci v 1 1
Alistair Maclean Wyścig Ku Śmierci
Alistair Maclean Wyścig Ku Śmierci
Alistair Maclean Wyscig ku smierci
Alistair Maclean Wyscig ku smierci
Alistair MacLean Jedynym wyjściem jest śmierć (Wyścig ku śmierci)
MacLean Alistair Wyścig ku śmierci
MacLean Alistair Wyścig ku Śmierci 2
MacLean Alistair Jedynym wyjsciem jest smierc (Wyscig ku smierci)
MacLean Alistair Wyścig ku śmierci
Alistair MacLean UNACO Pociąg śmierci
!Alistair MacLean Jedynym wyjściem jest śmierć

więcej podobnych podstron