Łukasz Borsuk Zwykły dzień


Aukasz Borsuk
ZWYKAY DZIEC
Nie miałem farta tego dnia, oj nie miałem. Budzik zatrzy-
mał się szesnaście minut po północy, bo akurat wyczerpała
mu się bateria. Kolejny dowód na to, żeby nie ufać elektronice.
Miałem uczciwy ruski budzik na sprężynę, ale miał taki feler,
że po trzydziestu latach od zakupu spieszył się pół godziny na
dobę, więc go nie używałem. Kolejny dowód na to, żeby nie
ufać technice. W związku z tym, zamiast wstać o piątej, wsta-
łem o siódmej. A to dowód na to, żeby nie ufać biologii. Nie je-
stem paranoikiem, tak sobie tylko wymyślałem w duchu jadąc
autobusem pod pośredniak. Chłopaki też nie mieli farta. Kiedy
dotarłem na miejsce stali w komplecie, co oznaczało, że pew-
nie znów okazali się za drodzy albo za wybredni, w porówna-
niu z ruskimi, którzy brali każdą robotę za dolara na godzinę.
 Siemaneczko ogólne  powiedziałem podchodząc, a po-
tem wymieniłem uściski dłoni kolejno ze Zgredem, Aysym, Mi-
łym i Poetą.  Widzę, że fortuna znów odwróciła od nas swe
oczy...
 Nie pitol Magister. Byś był wcześniej to i robota by była 
rzucił Aysy. Spojrzałem pytająco.
 Facet chciał sześciu do gruzu. To mówimy, że nasz kum-
pel zaraz tu będzie, a w pięciu to zrobimy i zarobimy za sze-
ściu. Czekamy kwadrans, a facet niecierpliwy, to w końcu
wziął Zenka z brygadą i pojechali, a my tu stoimy jak te... mę-
skie narządy  Miły nie używał wyrazów uznanych powszech-
nie za obrazliwe.
 Ale warto było poczekać, prawda?  zadałem to retorycz-
ne pytanie wyciągając z kieszeni i prezentując dwudziestozło-
towy banknot.
 Panowie. Mamy w swym gronie bogacza  zaczął uroczy-
stym tonem Poeta, a potem dokończył swoim ulubionym czę-
stochowskim rymem  Co, jak wiadomo, oznacza, imprezkę w
parku i litry sikacza.
Fakt, zazwyczaj tak kończyły się nieliczne dni, kiedy któ-
ryś z nas dysponował gotówką.
 No to do parku  zadysponował Aysy.
Ruszyliśmy w stronę parku, zachodząc wcześniej do spo-
żywczego, w którym wymieniłem moje dwie dychy na trzy bu-
telki  wiśniówki , dziesięć kajzerek i pięć jednorazowych ku-
beczków. W końcu nie jesteśmy jakimiś żulami, żeby pić z
gwinta. Wychodząc ze sklepu, prawie zderzyliśmy się w
drzwiach z Rajdowcem. Jeszcze pół roku temu stał z nami pod
pośredniakiem, ale potem znalazł jakąś stałą robotę i od tej
pory się nie widzieliśmy.
 Siemasz Rajdowiec, a ty czemu nie w pracy?
 Cześć chłopaki  odparł zbolałym głosem  Już po pracy.
Od dwóch tygodni. Widziałem was pod pośredniakiem, ale nie
podszedłem, bo wiecie, wtedy...
 Wiemy, wiemy, wystawiłeś nas do wiatru na cacy. Ale my
nie tacy obrażalscy, żebyśmy się przeprosić nie dali. Nie chło-
paki?  Zgred, jak zwykle, liczył na wymierne korzyści swej ła-
skawości i tym razem nie przeliczył się. Rajdowiec dokupił
dwie wiśniówki, chleb i pęto kiełbasy. Tak wyposażeni udali-
śmy się do parku, gdzie rozpoczęliśmy konsumpcję.
Minęły dwie wiśniówki. Rozmowa z tematów ogólnych za-
częła zmierzać, jak zwykle, do tematu głównego czyli pracy, a
właściwie pieniędzy, jakie można mieć dzięki niej, gdy Aysy
wypalił:
 Ty, Rajdowiec, a dlaczego właściwie rzuciłeś robotę?
 To robota mnie rzuciła.
 Znaczy co, wywalili cię?
 Niezupełnie. Wiecie co? Niedługo, to my już w ogóle nie
będziemy potrzebni.
 Ty, nie opowiadaj zagadek, tylko mów jak do ludzi.
 I tak mi nie uwierzycie.
 Się okaże jak skończysz.  Zgred uzupełnił poziom płynu
w kubkach. Rajdowiec przepłukał gardło i zaczął:
 Gazetę z ogłoszeniem przyniósł mi szwagier. Treściwe
było:  Mężczyzn do akordu . I adres. Pojechałem od razu,
chociaż to już po południu było. Okazało się, że pracują na
dwie zmiany i najlepiej, żebym zaczął od razu, ale najpierw
muszą zrobić badania. Mieli nas zabrać na nie następnego
dnia rano, a potem od razu do roboty. Najpierw parę dni na
czarno, zanim załatwią formalności. Pojechałem na szóstą.
Okazało się, że pracuje tam sześciu ludzi, a oprócz mnie
przyjmą jeszcze dwóch.
 Ale co to za robota była?
 Czekaj, niech opowiada po kolei.
 Robota prosta. Masz płytkę laminatu, na niej metalowe
ścieżki, w nich dziurki. Do tego garść części elektronicznych.
Diody, rezystory, tranzystory, wiecie, nie? No a potem to już
tylko umieścić wszystko na swoim miejscu i przylutować. Go-
tową płytkę wkładasz do kartonu. Jak w kartonie masz sto,
niesiesz do szefa, a on zapisuje na twoje konto. Co ja sobie
paluchów naprzypalałem lutownicą...
 A jak płacili?
 ... ale po dwóch tygodniach zacząłem już wychodzić na
prostą. Robiłem ponad trzy czwarte tego, co starzy pracowni-
cy, czyli średnią krajową miałem już w kieszeni. Na zmianę tra-
fiłem z trzema  starymi i jednym z tych, co ich przyjęli razem
ze mną, Orłowskim, który oczywiście od razu dostał ksywę
Orzeł. Po robocie wpadaliśmy z chłopakami do baru na piwo.
Orła poznałem lepiej niż innych, bo wracaliśmy jednym auto-
busem, on się potem przesiadał, nieważne. Przez niego za-
cząłem popadać w pracoholizm. Już po trzech dniach lutował
tyle sztuk, co starzy, a po tygodniu ponad dwadzieścia procent
więcej, niż oni. Kiedy mieliśmy drugą zmianę, wpadł na po-
mysł, żeby przyjeżdżać wcześniej i przygotowywać sobie robo-
tę. Stanowisk do lutowania było pięć, ale te wszystkie elemen-
ty trzeba przyciąć, wygiąć im nóżki, powkładać w płytki, a to
można zrobić na zwykłym stole. I tak zarabialiśmy nienajgo-
rzej, zwłaszcza on, więc pytam, po co mu tyle forsy, że haruje
po dwanaście godzin. Mówi, że żona nie pracuje, dwoje dzieci
w domu, mieszkanie wynajmują, to kasy trzeba sporo. Ale jak
spytałem, jak wcześniej sobie radzili, albo gdzie wcześniej ro-
bił, to odpowiadał jakoś wymijająco. Tak w sumie to był w po-
rządku, piwa się napił, jak lutownicą trafił w palucha, to też
normalnie przeklął, ale coś mi w nim nie pasowało. Mijały ty-
godnie, robota była, wszystko się niezle układało. Zgrałem się
ze starymi, oni z nami też. Nabijali się trochę z Orła i jego pra-
cowitości, ale raczej po przyjacielsku, niż złośliwie. No i dwa
tygodnie temu...
 Mówiłeś, że cię wywalili dwa tygodnie temu...
 Ja mówiłem, że mnie wywalili?! Powiedziałem coś takie-
go?!
 Zgred, nie czepiaj się. Nie mówił. I daj mu dokończyć.
 Dwa tygodnie temu, we wtorek, miałem pierwszą zmianę.
Z samego rana Roman butelkę przyniósł, bo w nocy syn mu
się urodził i zastanawiał się, jak o tym żonie powiedzieć. W
każdym razie okazja była...
 To jego żona nie wiedziała, że mają dziecko?
 Poeta, głąbie, pomyśl chwilę sam i podaj butelkę.
 Aaa, bo on nie z żoną...
 Brawo, brawo. A teraz zamknij się.
 Przyniósł butelkę, colę i ciasto. To zasiedliśmy w jadalni,
znaczy się przy stole w kanciapie, żeby miło dzień zacząć.
Siedzimy, rozmawiamy, polaliśmy, wypiliśmy, a Orzeł po
pierwszej kolejce wstaje od stołu i na halę robić idzie. Krzy-
czymy, żeby dał se luz i przyszedł, w końcu nie co dzień dzieci
się rodzą i nie co dzień jest flaszka w pracy. A on, że nie i nie.
To nie. Wypiliśmy, co było i do roboty. A że mieliśmy niezły
humorek, to się trochę z pracusia nabijaliśmy. Że jakby żona
chciała z nim coś teges z rana, to nic z tego, bo Orzeł musi
być punktualnie w pracy. I takie tam. Aż w końcu Gruby mówi:
 Chłopaki, bo ja już wszystko wiem. Przecież normalny czło-
wiek, to by flaszki nie zostawił, żeby do roboty iść, nie? Wnio-
sek z tego taki, że Orzeł nie jest normalnym człowiekiem.
Orzeł jest cyborgiem! . Zaśmiewaliśmy się zdrowo i dopiero po
chwili zauważyliśmy, że Orzeł zastygł w bezruchu z lutownicą
w ręce. Gruby klepnął go przyjacielsko w plery, ale tak niefar-
townie, że trzymana w ręce lutownica wbiła się Orłowi w gło-
wę. W tym momencie wpadliśmy w panikę. Udało mi się wy-
kręcić numer pogotowia, ale nim zgłosiła się dyspozytorka, za-
częło śmierdzieć, ni to palonymi piórami, ni to topionym plasti-
kiem.  Wyłącz lutownicę! wrzasnął Roman, a Gruby zamiast
wyłączyć, wyjął ją z głowy Orła. Wreszcie ktoś żywy odezwał
się w słuchawce. Starałem się spokojnie opowiedzieć, że ko-
lega zasłabł w pracy, a upadając wbił sobie w głowę grot lu-
townicy, który inny kolega wyjął  w tym momencie któryś po-
ciągnął mnie za ramię, odwróciłem się, spojrzałem na Orła i
dopowiedziałem do słuchawki  a teraz w tej głowie coś iskrzy.
Usłyszałem tylko coś o pijakach, którzy nie mogą powstrzymać
się od chlania od rana, a potem dzwonią z głupimi dowcipami i
trzask odkładanej słuchawki. Staliśmy z głupimi minami, za-
stanawiając się, co robić. Była za dwadzieścia ósma, za kwa-
drans mógł zjawić się szef. Tymczasem na podwórko wjechała
furgonetka z napisem na drzwiach  Wyższa Szkoła Technik
Komputerowych i Robotyki . Wysiedli z niej czterej goście w
roboczych fartuchach i zupełnie nie przejmując się naszą
obecnością weszli do firmy, jak do siebie, kłócąc się zawzięcie:
 Mówiłem ci, że jak będzie za pracowity, to przegniemy ,  Nie
płacz, wymieni się dwa moduły i będzie jak nowy ,  Jak się
promotor dowie, to dyplom w tym roku diabli wzięli ,  Tak, czy
owak, poligon badawczy spalony . Wzięli Orła za ręce i nogi,
wrzucili na tył furgonetki, zabrali jego rzeczy z szafki, a kiedy
wychodzili, jeden z nich powiedział do nas:  Nas tu w ogóle nie
było, prawda? . I odjechali, zostawiając nas oniemiałych. Nie
czekając na przyjazd szefa, zwialiśmy czym prędzej do baru,
gdzie siedzieliśmy do południa, zastanawiając się nad tym, co
się właściwie stało. Nic mądrego nie wymyśliliśmy. Wychodzi
na to, że Orzeł był pracą dyplomową z robotyki, a gdy przy-
padkiem odkryliśmy, czym jest naprawdę, wyłączył się i nadał
sygnał do swoich twórców. Albo może monitorowali go na bie-
żąco i dlatego zjawili się tak szybko. Nieważne. Przez prawie
pół roku robiliśmy z nim i nic nie zauważyliśmy! Rozumiecie?!
Nic a nic!!!
 A co to ma wspólnego z robotą?  Zgred był pragmatycz-
ny.
 Następnego dnia jadę do pracy, a tam nikogo. Dzwonię
do szefa, do drugiego, do chłopaków. Nic. Normalnie, jakby się
pod ziemię zapadli. Przy okazji okazało się, że nas nie zareje-
strowali. Może dlatego nie mogą mnie teraz namierzyć...
 Kto? Faceci w czerni?  Poeta otrząsnął się z pierwszego
szoku i obudził się w nim sceptycyzm.
 I co to za pomysł, żeby cyborg miał się wyłączyć na hasło
 dołączył Zgred  Rajdowiec jesteś cyborgiem!
Rajdowiec momentalnie skamieniał.
Jak on nas wtedy przestraszył! Wytrzymał z pół minuty, a
my siedzieliśmy bez ruchu, nawet nie oddychając. Potem mru-
gnął. Napięcie puściło i wszyscy ryknęliśmy śmiechem.
Minął miesiąc. Jeśli ktoś szukał Rajdowca, nie znalazł go
do tej pory, chociaż wcale się nie ukrywa. Stoi z nami przed
pośredniakiem, jak kiedyś i każdemu, kto postawi piwo, opo-
wiada tę historię. Niby wszystko jest normalnie, tylko czasem
przychodzi mi do głowy taka myśl  a jeśli Rajdowiec jest po-
prawioną wersją pracy dyplomowej tych robotologów?


Wyszukiwarka