Aukasz Borsuk ZWYKAY DZIEC Nie miałem farta tego dnia, oj nie miałem. Budzik zatrzy- mał się szesnaście minut po północy, bo akurat wyczerpała mu się bateria. Kolejny dowód na to, żeby nie ufać elektronice. Miałem uczciwy ruski budzik na sprężynę, ale miał taki feler, że po trzydziestu latach od zakupu spieszył się pół godziny na dobę, więc go nie używałem. Kolejny dowód na to, żeby nie ufać technice. W związku z tym, zamiast wstać o piątej, wsta- łem o siódmej. A to dowód na to, żeby nie ufać biologii. Nie je- stem paranoikiem, tak sobie tylko wymyślałem w duchu jadąc autobusem pod pośredniak. Chłopaki też nie mieli farta. Kiedy dotarłem na miejsce stali w komplecie, co oznaczało, że pew- nie znów okazali się za drodzy albo za wybredni, w porówna- niu z ruskimi, którzy brali każdą robotę za dolara na godzinę. Siemaneczko ogólne powiedziałem podchodząc, a po- tem wymieniłem uściski dłoni kolejno ze Zgredem, Aysym, Mi- łym i Poetą. Widzę, że fortuna znów odwróciła od nas swe oczy... Nie pitol Magister. Byś był wcześniej to i robota by była rzucił Aysy. Spojrzałem pytająco. Facet chciał sześciu do gruzu. To mówimy, że nasz kum- pel zaraz tu będzie, a w pięciu to zrobimy i zarobimy za sze- ściu. Czekamy kwadrans, a facet niecierpliwy, to w końcu wziął Zenka z brygadą i pojechali, a my tu stoimy jak te... mę- skie narządy Miły nie używał wyrazów uznanych powszech- nie za obrazliwe. Ale warto było poczekać, prawda? zadałem to retorycz- ne pytanie wyciągając z kieszeni i prezentując dwudziestozło- towy banknot. Panowie. Mamy w swym gronie bogacza zaczął uroczy- stym tonem Poeta, a potem dokończył swoim ulubionym czę- stochowskim rymem Co, jak wiadomo, oznacza, imprezkę w parku i litry sikacza. Fakt, zazwyczaj tak kończyły się nieliczne dni, kiedy któ- ryś z nas dysponował gotówką. No to do parku zadysponował Aysy. Ruszyliśmy w stronę parku, zachodząc wcześniej do spo- żywczego, w którym wymieniłem moje dwie dychy na trzy bu- telki wiśniówki , dziesięć kajzerek i pięć jednorazowych ku- beczków. W końcu nie jesteśmy jakimiś żulami, żeby pić z gwinta. Wychodząc ze sklepu, prawie zderzyliśmy się w drzwiach z Rajdowcem. Jeszcze pół roku temu stał z nami pod pośredniakiem, ale potem znalazł jakąś stałą robotę i od tej pory się nie widzieliśmy. Siemasz Rajdowiec, a ty czemu nie w pracy? Cześć chłopaki odparł zbolałym głosem Już po pracy. Od dwóch tygodni. Widziałem was pod pośredniakiem, ale nie podszedłem, bo wiecie, wtedy... Wiemy, wiemy, wystawiłeś nas do wiatru na cacy. Ale my nie tacy obrażalscy, żebyśmy się przeprosić nie dali. Nie chło- paki? Zgred, jak zwykle, liczył na wymierne korzyści swej ła- skawości i tym razem nie przeliczył się. Rajdowiec dokupił dwie wiśniówki, chleb i pęto kiełbasy. Tak wyposażeni udali- śmy się do parku, gdzie rozpoczęliśmy konsumpcję. Minęły dwie wiśniówki. Rozmowa z tematów ogólnych za- częła zmierzać, jak zwykle, do tematu głównego czyli pracy, a właściwie pieniędzy, jakie można mieć dzięki niej, gdy Aysy wypalił: Ty, Rajdowiec, a dlaczego właściwie rzuciłeś robotę? To robota mnie rzuciła. Znaczy co, wywalili cię? Niezupełnie. Wiecie co? Niedługo, to my już w ogóle nie będziemy potrzebni. Ty, nie opowiadaj zagadek, tylko mów jak do ludzi. I tak mi nie uwierzycie. Się okaże jak skończysz. Zgred uzupełnił poziom płynu w kubkach. Rajdowiec przepłukał gardło i zaczął: Gazetę z ogłoszeniem przyniósł mi szwagier. Treściwe było: Mężczyzn do akordu . I adres. Pojechałem od razu, chociaż to już po południu było. Okazało się, że pracują na dwie zmiany i najlepiej, żebym zaczął od razu, ale najpierw muszą zrobić badania. Mieli nas zabrać na nie następnego dnia rano, a potem od razu do roboty. Najpierw parę dni na czarno, zanim załatwią formalności. Pojechałem na szóstą. Okazało się, że pracuje tam sześciu ludzi, a oprócz mnie przyjmą jeszcze dwóch. Ale co to za robota była? Czekaj, niech opowiada po kolei. Robota prosta. Masz płytkę laminatu, na niej metalowe ścieżki, w nich dziurki. Do tego garść części elektronicznych. Diody, rezystory, tranzystory, wiecie, nie? No a potem to już tylko umieścić wszystko na swoim miejscu i przylutować. Go- tową płytkę wkładasz do kartonu. Jak w kartonie masz sto, niesiesz do szefa, a on zapisuje na twoje konto. Co ja sobie paluchów naprzypalałem lutownicą... A jak płacili? ... ale po dwóch tygodniach zacząłem już wychodzić na prostą. Robiłem ponad trzy czwarte tego, co starzy pracowni- cy, czyli średnią krajową miałem już w kieszeni. Na zmianę tra- fiłem z trzema starymi i jednym z tych, co ich przyjęli razem ze mną, Orłowskim, który oczywiście od razu dostał ksywę Orzeł. Po robocie wpadaliśmy z chłopakami do baru na piwo. Orła poznałem lepiej niż innych, bo wracaliśmy jednym auto- busem, on się potem przesiadał, nieważne. Przez niego za- cząłem popadać w pracoholizm. Już po trzech dniach lutował tyle sztuk, co starzy, a po tygodniu ponad dwadzieścia procent więcej, niż oni. Kiedy mieliśmy drugą zmianę, wpadł na po- mysł, żeby przyjeżdżać wcześniej i przygotowywać sobie robo- tę. Stanowisk do lutowania było pięć, ale te wszystkie elemen- ty trzeba przyciąć, wygiąć im nóżki, powkładać w płytki, a to można zrobić na zwykłym stole. I tak zarabialiśmy nienajgo- rzej, zwłaszcza on, więc pytam, po co mu tyle forsy, że haruje po dwanaście godzin. Mówi, że żona nie pracuje, dwoje dzieci w domu, mieszkanie wynajmują, to kasy trzeba sporo. Ale jak spytałem, jak wcześniej sobie radzili, albo gdzie wcześniej ro- bił, to odpowiadał jakoś wymijająco. Tak w sumie to był w po- rządku, piwa się napił, jak lutownicą trafił w palucha, to też normalnie przeklął, ale coś mi w nim nie pasowało. Mijały ty- godnie, robota była, wszystko się niezle układało. Zgrałem się ze starymi, oni z nami też. Nabijali się trochę z Orła i jego pra- cowitości, ale raczej po przyjacielsku, niż złośliwie. No i dwa tygodnie temu... Mówiłeś, że cię wywalili dwa tygodnie temu... Ja mówiłem, że mnie wywalili?! Powiedziałem coś takie- go?! Zgred, nie czepiaj się. Nie mówił. I daj mu dokończyć. Dwa tygodnie temu, we wtorek, miałem pierwszą zmianę. Z samego rana Roman butelkę przyniósł, bo w nocy syn mu się urodził i zastanawiał się, jak o tym żonie powiedzieć. W każdym razie okazja była... To jego żona nie wiedziała, że mają dziecko? Poeta, głąbie, pomyśl chwilę sam i podaj butelkę. Aaa, bo on nie z żoną... Brawo, brawo. A teraz zamknij się. Przyniósł butelkę, colę i ciasto. To zasiedliśmy w jadalni, znaczy się przy stole w kanciapie, żeby miło dzień zacząć. Siedzimy, rozmawiamy, polaliśmy, wypiliśmy, a Orzeł po pierwszej kolejce wstaje od stołu i na halę robić idzie. Krzy- czymy, żeby dał se luz i przyszedł, w końcu nie co dzień dzieci się rodzą i nie co dzień jest flaszka w pracy. A on, że nie i nie. To nie. Wypiliśmy, co było i do roboty. A że mieliśmy niezły humorek, to się trochę z pracusia nabijaliśmy. Że jakby żona chciała z nim coś teges z rana, to nic z tego, bo Orzeł musi być punktualnie w pracy. I takie tam. Aż w końcu Gruby mówi: Chłopaki, bo ja już wszystko wiem. Przecież normalny czło- wiek, to by flaszki nie zostawił, żeby do roboty iść, nie? Wnio- sek z tego taki, że Orzeł nie jest normalnym człowiekiem. Orzeł jest cyborgiem! . Zaśmiewaliśmy się zdrowo i dopiero po chwili zauważyliśmy, że Orzeł zastygł w bezruchu z lutownicą w ręce. Gruby klepnął go przyjacielsko w plery, ale tak niefar- townie, że trzymana w ręce lutownica wbiła się Orłowi w gło- wę. W tym momencie wpadliśmy w panikę. Udało mi się wy- kręcić numer pogotowia, ale nim zgłosiła się dyspozytorka, za- częło śmierdzieć, ni to palonymi piórami, ni to topionym plasti- kiem. Wyłącz lutownicę! wrzasnął Roman, a Gruby zamiast wyłączyć, wyjął ją z głowy Orła. Wreszcie ktoś żywy odezwał się w słuchawce. Starałem się spokojnie opowiedzieć, że ko- lega zasłabł w pracy, a upadając wbił sobie w głowę grot lu- townicy, który inny kolega wyjął w tym momencie któryś po- ciągnął mnie za ramię, odwróciłem się, spojrzałem na Orła i dopowiedziałem do słuchawki a teraz w tej głowie coś iskrzy. Usłyszałem tylko coś o pijakach, którzy nie mogą powstrzymać się od chlania od rana, a potem dzwonią z głupimi dowcipami i trzask odkładanej słuchawki. Staliśmy z głupimi minami, za- stanawiając się, co robić. Była za dwadzieścia ósma, za kwa- drans mógł zjawić się szef. Tymczasem na podwórko wjechała furgonetka z napisem na drzwiach Wyższa Szkoła Technik Komputerowych i Robotyki . Wysiedli z niej czterej goście w roboczych fartuchach i zupełnie nie przejmując się naszą obecnością weszli do firmy, jak do siebie, kłócąc się zawzięcie: Mówiłem ci, że jak będzie za pracowity, to przegniemy , Nie płacz, wymieni się dwa moduły i będzie jak nowy , Jak się promotor dowie, to dyplom w tym roku diabli wzięli , Tak, czy owak, poligon badawczy spalony . Wzięli Orła za ręce i nogi, wrzucili na tył furgonetki, zabrali jego rzeczy z szafki, a kiedy wychodzili, jeden z nich powiedział do nas: Nas tu w ogóle nie było, prawda? . I odjechali, zostawiając nas oniemiałych. Nie czekając na przyjazd szefa, zwialiśmy czym prędzej do baru, gdzie siedzieliśmy do południa, zastanawiając się nad tym, co się właściwie stało. Nic mądrego nie wymyśliliśmy. Wychodzi na to, że Orzeł był pracą dyplomową z robotyki, a gdy przy- padkiem odkryliśmy, czym jest naprawdę, wyłączył się i nadał sygnał do swoich twórców. Albo może monitorowali go na bie- żąco i dlatego zjawili się tak szybko. Nieważne. Przez prawie pół roku robiliśmy z nim i nic nie zauważyliśmy! Rozumiecie?! Nic a nic!!! A co to ma wspólnego z robotą? Zgred był pragmatycz- ny. Następnego dnia jadę do pracy, a tam nikogo. Dzwonię do szefa, do drugiego, do chłopaków. Nic. Normalnie, jakby się pod ziemię zapadli. Przy okazji okazało się, że nas nie zareje- strowali. Może dlatego nie mogą mnie teraz namierzyć... Kto? Faceci w czerni? Poeta otrząsnął się z pierwszego szoku i obudził się w nim sceptycyzm. I co to za pomysł, żeby cyborg miał się wyłączyć na hasło dołączył Zgred Rajdowiec jesteś cyborgiem! Rajdowiec momentalnie skamieniał. Jak on nas wtedy przestraszył! Wytrzymał z pół minuty, a my siedzieliśmy bez ruchu, nawet nie oddychając. Potem mru- gnął. Napięcie puściło i wszyscy ryknęliśmy śmiechem. Minął miesiąc. Jeśli ktoś szukał Rajdowca, nie znalazł go do tej pory, chociaż wcale się nie ukrywa. Stoi z nami przed pośredniakiem, jak kiedyś i każdemu, kto postawi piwo, opo- wiada tę historię. Niby wszystko jest normalnie, tylko czasem przychodzi mi do głowy taka myśl a jeśli Rajdowiec jest po- prawioną wersją pracy dyplomowej tych robotologów?