Bach Richard Iluzje, czyli człowiek, który nie chciał być mesjaszem

background image

Richard Bach - Iluzje, czyli człowiek, który nie chciał być mesjaszem.

Iluzje,

czyli człowiek,

który nie chciał

być mesjaszem

(The adventures of a Reluctant Messiah)

Richard Bach

***

„Miłość nigdy nie staje na przeszkodzie temu,

kto pragnie żyć własną legendą. Jeśli tak się dzieje,
znaczy to, że nie była to miłość prawdziwa, miłość,
która przemawia językiem wszechświata”

P.Coelho

1

background image

Richard Bach - Iluzje, czyli człowiek, który nie chciał być mesjaszem.

Po ukazaniu się Mewy nieraz zadawano mi pytanie: „Co zamierzasz teraz napisać, Richardzie?

Po Mewie, co dalej?”

Odpowiadałem wtedy, że nie muszę już niczego pisać, ani słowa, i że wszystkie moje książki

razem wzięte powiedziały już wszystko, co chciałem powiedzieć. Ponieważ wcześniej
przymierałem trochę z głodu, a komornik zajął mi nawet samochód, cieszyłem się bardzo, że
nie muszę już teraz pracować po nocach.

A jednak latem każdego roku wzlatywałem staroświeckim dwupłatowcem nad zielone morza

traw Środkowego Zachodu Ameryki i za trzy dolary od osoby woziłem nim pasażerów, i znowu
odczuwałem dawny niepokój — było coś do powiedzenia, a ja tego nie powiedziałem.

Pisanie wcale nie sprawia mi przyjemności. Jeśli uda mi się zbagatelizować jakiś pomysł,

zapomnieć o nim, jeśli uda mi się; nie otworzyć mu drzwi, nie sięgam nawet po ołówek.

Jednak od czasu do czasu frontowa ściana mojego domu wylatuje w powietrze, eksploduje

deszczem szkła, cegieł, drzazg, a potem ktoś ostrożnie stąpa po rumowisku, podchodzi do mnie,
chwyta za gardło i cicho mówi: „Nie puszczę cię, jeśli nie ujmiesz mnie w słowa, tu, na
papierze”. W ten właśnie sposób spotkałem się z Iluzjami.

Nawet tam, na Środkowym Zachodzie, często kładłem się na plecach, ćwiczyłem w

sztuce rozpraszania chmur i bezskutecznie próbowałem zapomnieć o tej historii... a co by
było, gdyby ktoś nadszedł, ktoś naprawdę w tym dobry, kto by mnie nauczył, jakie zasady
rządzą tym światem i jak mogę nad nimi sprawować kontrolę? A gdybym spotkał kogoś na
najwyższym etapie duchowego rozwoju... gdyby jakiś Siddhartha lub Jezus zjawił się w
naszych czasach, ktoś, kto ma władzę nad iluzjami tego świata dlatego, że zna kryjącą się za
nimi prawdziwą rzeczywistość? A gdybym spotkał go osobiście, gdyby przyleciał na
dwupłatowcu i wylądował ze mną na tej samej łące? Co by powiedział, jak by wyglądał?

Być może nie przypominałby mesjasza z poplamionych smarem, zabrudzonych trawą kart

mojego dziennika, być może nie powiedziałby niczego, o czym opowiada ta książka.
Spójrzmy jednak na rzeczy, o których mówił mi ten właśnie mesjasz: na przykład, że niczym
magnes przyciągamy do naszego życia wszystko, co tkwi w naszych myślach — jeśli to
prawda, to nie bez przyczyny dotarłem do tej chwili, i ty, czytelniku, także. Być może nie
przypadkiem trzymasz w ręku właśnie tę książkę; być może trafiłeś tu, aby przypomnieć
sobie jakiś szczegół w opisanych w niej przygodach. W to chciałbym wierzyć. I chcę
wierzyć, że mój mesjasz tkwi gdzieś w innym wymiarze, który wcale nie jest fikcją, że
patrzy na nas i śmieje się, bo wszystko przebiega dokładnie tak, jak to sobie
zaplanowaliśmy.

2

background image

Richard Bach - Iluzje, czyli człowiek, który nie chciał być mesjaszem.

1

1. I zstąpił między nas mistrz zrodzony na świętej ziemi stanu Indiana, a wzrastał na

mistycznych wzgórzach na wschód od Fortu Wayne.

2. A mistrz ów uczył się o świecie w szkołach stanu Indiana, z czasem zaś także pracując w

swym zawodzie, a był mechanikiem samochodowym.

3. Posiadał wiedzę także z innych krain i z innych szkół, z innych żywotów, które przeżył.

Pamiętał je, a pamiętając, wzrastał w mądrości i sile, inni zaś widzieli jego moc i
przychodzili do niego po radę.

4. Mistrz wierzył, że ma moc, by pomóc sobie i całej ludzkości, a że tak wierzył, tak też się

działo, inni zaś widzieli tę moc i przychodzili do niego, aby wybawił ich z kłopotów i
wyleczył z chorób niezliczonych.

5. Mistrz wierzył, że każdy człowiek może myśleć o sobie jako o synu Boga, i jak wierzył, tak

też się działo, warsztaty zaś, w których pracował, wypełniać zaczęły tłumy tych, którzy
szukali jego wiedzy i czekali, by ich dotknął, a na ulicach gromadzili się ci, którzy pragnęli
jedynie, aby padł na nich jego cień i odmienił ich życie.

6. I zdarzyło się, że z powodu tych tłumów kilku majstrów poprosiło mistrza, by zostawił

narzędzia i poszedł swoją drogą, gdyż otaczała go ciżba tak wielka, iż ani on sam, ani inni
mechanicy nie mieli miejsca do pracy i nie mogli zajmować się naprawą samochodów.

7. I zdarzyło się, że poszedł mistrz za kraj miasta, a ludzie idący za nim okrzyknęli go

mesjaszem i cudotwórcą, i jak wierzyli, tak też było.

8. A jeśli w czasie jego kazań zrywała się burza, ani jedna kropla deszczu nie spadała na

głowy słuchaczy; ostatni z tłumu słyszał jego słowa tak wyraźnie, jakby stał w pierwszym
szeregu, choć na niebie szaleć mogły błyskawice i gromy. A mówił do nich językiem
przypowieści.

9. I powiedział im: - „W każdym z nas tkwi moc, dzięki której możemy przyjąć zdrowie i

chorobę, bogactwo i biedę, wolność i niewolę. To my, nikt inny, mamy nad nimi władzę”.

10. A pewien młynarz odezwał się tymi słowy: - „Łatwo ci mówić, mistrzu, gdyż wiesz, dokąd

zmierzasz, lecz my tego nie wiemy; ty nie musisz się trudzić, ale my musimy. Na tym
świecie człowiek musi pracować, by żyć”.

11. Mistrz odpowiedział tak: - „Kiedyś na samym dnie wielkiej kryształowej rzeki żyła

wspólnota stworzeń.

12. Nurt przepływał w ciszy nad nimi wszystkimi – nad młodymi i starymi, bogatymi i

biednymi, dobrymi i złymi; ten nurt, który płynął w sobie tylko znanym kierunku, znając
tylko swą własną kryształową jaźń.

3

background image

Richard Bach - Iluzje, czyli człowiek, który nie chciał być mesjaszem.

13. Każde stworzenie kurczowo trzymało się gałęzi i skał na dnie rzeki, a to kurczowe

trzymanie się było ich sposobem życia – tak właśnie chciały oprzeć się nurtowi; tego
uczyły się od dnia swoich urodzin.

14. Aż w końcu jedno z nich rzekło: >>Dość mam już trzymania się skał i gałęzi. Choć moje

oczy tego nie widzą, ufam, że nurt wie, dokąd podąża. Puszczę się gałęzi, pozwolę, aby nurt
zabrał mnie, dokąd zechce. Jeśli nadal będę się trzymać tych konarów i skał, skonam z
nudów.<<

15. Inne stworzenia śmiały się i mówiły: >>Głupcze! Jeśli się puścisz, nurt, któremu tak ufasz,

ciskać cię zacznie o skały, a wtedy zginiesz szybciej, niż gdybyś miał skonać z nudów.<<

16. Ale ono nie słuchało ich rad, zaczerpnęło powietrza i puściło się, a nurt natychmiast

porwał je i ciskał nim o skały.

17. Po jakimś czasie, kiedy nadal nie chciało niczego się chwycić, nurt uniósł je ponad dnem

rzeki, nie obijając go już i nie raniąc o skały.

18. A stworzenia na dnie. Które go nie znały, podniosły krzyk: >>Spójrzcie na cud! Oto istota

taka sama jak my, a jednak potrafi latać! Zobaczcie, to mesjasz przybył, aby nas
wszystkich wybawić!<<

19. A niesione przez nurt stworzenie odparło: >>Nie jestem bardziej mesjaszem aniżeli wy.

Rzeka z radością uniosłaby nas ku wolności, gdybyśmy tylko mieli dość odwagi, aby nie
trzymać się tak kurczowo gałęzi i skał. Naszym prawdziwym zadaniem jest ta podróż, ta
przygoda.<<

20. Lecz istoty z dna rzeki krzyczały tym bardziej: >>Zbawco!<<, nieprzerwanie trzymając się

skał, a gdy znowu podniosły głowy, już go nie było i zostały same, snując legendy o
zbawicielu.” Tak mówił mistrz.

21. A kiedy zobaczył, że ciżba wielka otacza go coraz bardziej każdego dnia, coraz większy

tłum, gęstszy i gwałtowniejszy niż dotychczas; kiedy zobaczył, że oczekują od niego, by ich
nieustannie uzdrawiał i karmił cudami, żeby się za nich uczył i żeby za nich żył, tego dnia
udał się samotnie na wzgórze i tam oddał się modlitwom.

22. A w sercu swoim tak mówił: „To-Co-Jest, nieskończone i jasne, jeśli taka twoja wola,

odsuń ode mnie ten kielich, pozwól mi nie wypełniać tego niemożliwego zadania. Nie mogę
żyć czyimś życiem, a jednak dziesięć tysięcy dusz domaga się ode mnie życia. Przykro mi,
że doprowadziłem do tego. Jeśli taka twoja wola, pozwól mi powrócić mi do moich
maszyn, do moich narzędzi, pozwól mi żyć jak inni.”

23. I przemówił do niego na wzgórzu głos, głos ani mężczyzny ani kobiety, ani potężny, ani

cichy, głos nieskończenie łaskawy. Głos ten rzekł doń: „Stanie się nie moja, ale twoja
wola, gdyż to, co jest twoją wolą, jest dla ciebie moją wolą. Idź swą drogą jak inni ludzie i
bądź szczęśliwy na ziemi.”

24. A słysząc to mistrz uradował się i dziękował szczerze, i zszedł ze wzgórza, mrucząc pod

nosem piosenkę mechanika samochodowego. A kiedy tłum znowu zaczął narzucać się mu
ze swoim troskami, błagając, aby ich uzdrawiał, aby za nich się uczył i by nieustannie
karmił ich swoją mądrością i bawił ich swoimi cudami, mistrz uśmiechnął się na ich widok
i powiedział do nich uprzejmie: „Odchodzę.”

4

background image

Richard Bach - Iluzje, czyli człowiek, który nie chciał być mesjaszem.

25. Przez chwilę tłum zaniemówił ze zdumienia.

26. A on rzekł do nich: „Gdyby człowiek powiedział Bogu, że chce pomóc cierpiącemu światu,

bez względu na cenę, jaką musiałby zapłacić, i gdyby Bóg pouczył go, jak ma to zrobić, czy
człowiek ten powinien zrobić jak mu kazano?”

27. „Oczywiście, mistrzu! – krzyknął tłum. – Gdyby Bóg go o to prosił, radością byłoby dlań

znosić nawet piekielne męki!”

28. „Bez względu na to, jakie to męki ani jak trudne byłoby to zadanie?”

29. „To honor zawisnąć, chwała do krzyża być przybitym, chwała spłonąć na stosie, jeśli tego

właśnie oczekiwałby Bóg” – powiedzieli.

30. „A co byście zrobili – zapytał ich mistrz – gdyby Bóg powiedział wam prosto w oczy:

>>NAKAZUJĘ WAM, BYŚCIE NA TYM ŚWIECIE DO KOŃCA DNI SWOICH BYLI
SZCZĘŚLIWI<< Co byście wtedy zrobili?”

31. A tłum pogrążył się w ciszy; na zboczach gór, w dolinach, gdzie zgromadzili się wszyscy,

nie było słychać ni głosu, ni dźwięku żadnego.

32. A mistrz przerwał ciszę tymi słowy: „Idąc drogą własnego szczęścia, znajdziemy wiedzę,

dla której wybraliśmy nasz żywot. Właśnie dziś dowiedziałem się tego i postanowiłem was
opuścić, aby pójść własną drogą, jeśli wolno.”

33. I poszedł własną drogą poprzez tłum, i zostawił ich, i powrócił do codziennego świata

ludzi i maszyn.

2

B

YŁ prawie środek lata, kiedy poznałem Donalda Shimodę. Latałem już od trzech lat,

lecz nigdy nie spotkałem pilota, który robiłby to samo co ja — chodzi mi o loty, gdzie wiatr
poniesie, od miasta do miasta, na pokładzie starego dwupłatowca, na który zabierałem pasażerów
płacących po trzy dolary za dziesięć minut lotu.

Pewnego dnia, lecąc na północ od Ferris w Illinois, spojrzałem w dół z kabiny mojego

Castora i zobaczyłem starą maszynę Travel Air 4000, w kolorach złota i bieli, która lądowała
tak pięknie, jak tylko można to sobie wyobrazić, na cytrynowo-szmaragdowym polu.

Jestem wolnym ptakiem, choć czasami doskwiera mi samotność. Kiedy zobaczyłem ten

dwupłatowiec, po krótkim namyśle doszedłem do wniosku, że nic złego się nie stanie, jeśli
złożę mu wizytę. Wyłączyłem ssanie, wychyliłem całkowicie ster, po czym Castor i ja
zaczęliśmy schodzić bokiem ku ziemi. W ścięgnach nośnych samolotu szumiał wiatr,
dochodził mnie cichy, miły dźwięk, stary silnik stukotał powoli, leniwie obracając śmigło.
Podniosłem okulary, aby mieć lepszą widoczność przy lądowaniu. Źdźbła kukurydzy tworzyły
zieloną dżunglę umykającą ze świstem pod kołami maszyny. Jakiś płot mignął mi przed
oczyma, a potem już tylko jak okiem sięgnąć rozciągała się świeżo ścięta trawa. Chwyciłem
drążek, wychyliłem ster, jeszcze jedna rundka ponad ziemią, trawa muskała opony, a potem dobrze

5

background image

Richard Bach - Iluzje, czyli człowiek, który nie chciał być mesjaszem.

mi znany, spokojny turkot kół toczących się po twardym gruncie, coraz, wolniej, wolniej i nagle
głośniejszy warkot silnika, gdy manewrowałem obok tamtego samolotu, aby zaparkować Castora.
Zgasiłem silnik, w niczym niezmąconej ciszy lipca słychać było tylko ciche mlaskanie
obracającego się coraz wolniej śmigła.

Pilot Travel Air siedział na trawie, opierając się plecami o lewe koło swego samolotu, i

obserwował mnie.

Przez pół minuty ja także mu się przyglądałem, próbując przeniknąć tajemnicę jego spokoju. Nie

potrafiłbym tak beznamiętnie siedzieć i patrzeć, jak inny samolot ląduje na polu
i parkuje dziesięć jardów ode mnie. Kiwnąłem mu głową, poczułem do niego sympatię, choć
nie wiedziałem dlaczego.

—Wydawało mi się, że brakuje ci towarzystwa — powiedziałem mimo dzielącej nas
przestrzeni.
—Mnie też.
—Nie chcę ci przeszkadzać. Jeśli się naprzykrzam, zaraz lecę dalej.
—Nie przeszkadzasz. Czekam tu na ciebie.
Uśmiechnąłem się, słysząc te słowa.
—Przepraszam, jeśli się spóźniłem.
—Nie ma sprawy.

Zdjąłem kask i okulary, wygramoliłem się z kabiny i zeskoczyłem na ziemię. Wspaniałe

uczucie, po kilku godzinach spędzonych w maszynie.

— Poczęstuj się kanapką z szynką i serem — powiedział. — Szynka, ser, a może trafi ci

się jakaś mrówka.

Nie podał mi dłoni, nie przedstawił się nawet.
Nie był wysokim człowiekiem. Włosy miał długie do ramion, ciemniejsze niż kolor opon,

o które się opierał. Oczy czarne jak oczy sokoła, lubię takie u przyjaciół, u innych wzbudzają
mój niepokój. Mógł być mistrzem karate udającym się na jakiś niezbyt brutalny pokaz.

Przyjąłem kanapkę i kubek wody nalanej z termosu.
—Kim jesteś? — spytałem. — Od lat organizuję loty dla chętnych, lecz nigdy nie
spotkałem na tych polach innego wędrownego pilota.
—Do innych rzeczy nie bardzo się nadaję — odparł, dziwnie uradowany. — Znam się
trochę na mechanice, spawaniu, trochę na wiertnictwie, umiem prowadzić ciągnik
gąsienicowy; jeśli zbyt długo zabawię w jednym miejscu, zawsze wpadam w tarapaty.
Zrobiłem więc ten samolot i latam od miasta do miasta, wożąc chętnych.
—O jakich ciągnikach mówisz? — Od dziecka miałem bzika na punkcie ciągników z
silnikiem diesla.
—Ósemki, dziewiątki. Nie trwało to długo. W Ohio.

— Dziewiątki! Przecież to olbrzymy! Podwójny układ kół zmianowych. Czy rzeczywiście można
nimi przesuwać góry?
—Istnieją lepsze sposoby na przesuwanie gór — powiedział z uśmiechem, który trwał nie
dłużej niż ułamek sekundy.

Pochyliłem się nad dolnym skrzydłem jego samolotu i przez chwilę patrzyłem na nieznajomego.

Złudzenie świetlne... trudno było mu się z bliska przyglądać. Jak gdyby głowę jego okalała jaśniejąca
otoczka, mglisty, srebrzysty blask zacierający tło.

—Coś nie tak? — zapytał.
—Jakie miałeś kłopoty?

— Szkoda słów. Lubię po prostu przenosić się z miejsca na miejsce. Tak jak ty.

Wziąłem kanapkę i obszedłem jego samolot. Był to model z 1928 lub 1929, nie było na nim

ani śladu zadrapań. Nawet prosto z fabryki nie wychodzą takie samoloty jak ta jego maszyna
bez skazy, zaparkowana na polu. Co najmniej dwadzieścia powłok gumowanego lakieru
lotniczego lśniącego jak zwierciadło naciągnięte mocno na drewniany szkielet maszyny. Don,
wypisane starą antykwą, złotymi literami pod krawędzią kabiny, a na mapniku można było
przeczytać: D.W. Shimoda. Wszystkie urządzenia były jak spod igły, oryginalne przyrządy

6

background image

Richard Bach - Iluzje, czyli człowiek, który nie chciał być mesjaszem.

lotnicze z 1928. Dźwignia sprzęgła z lakierowanego dębowego drewna, podobnie dźwignia
steru, po lewej pompa przyspieszająca gaźnika, regulator składu mieszanki, regulator
wyprzedzenia zapłonu. Dziś się już tego nie spotyka, nawet w najrzetelniej
odrestaurowanych starych modelach. Nigdzie śladu zadrapań, żadnej plamy na tapicerce, ani
śladu oleju na osłonie silnika. Ani jednego źdźbła trawy na podłodze kabiny, jakby samolot
nigdy nie latał, ale zmaterializował się tu w wyniku kompresji czasowej, która przeniosła go
przez owe pięćdziesiąt lat. Poczułem na karku dziwny, mroźny dreszcz.

—Jak długo wozisz pasażerów?! — krzyknąłem do niego ponad samolotem.

—Koło miesiąca, może pięć tygodni.

Kłamał. Jeśli ktoś od pięciu tygodni ląduje na polach, to, bez względu na to, kim jest,

ma na maszynie brud i plamy po oleju, a na podłodze w kokpicie siano, inaczej być nie
może. Ale ten samolot... na przedniej szybie ani śladu oleju, żadnego źdźbła na
krawędziach skrzydeł ani na ogonie, żadnej muszki rozkwaszonej na łopatach śmigła. To
niemożliwe w samolocie lecącym latem przez stan Illinois. Uważnie oglądałem Travel Air
jeszcze przez pięć minut, a potem odszedłem od maszyny i siadłem na sianie pod
skrzydłem, twarzą ku pilotowi. Nie bałem się, ten facet wciąż mi się podobał, ale coś tu
było nie tak,

—Dlaczego nie mówisz mi prawdy?
—Powiedziałem ci prawdę, Richardzie — odparł. Moje imię również wypisane jest na
samolocie.
—Nie sposób wozić pasażerów przez miesiąc na Travel Air, nie zabrudziwszy
olejem samolotu, przyjacielu. Żadnego śladu zanieczyszczeń? Żadnej plamki na
płótnie? Do licha, gdzie siano na podłodze?

— Są pewne rzeczy, o których jeszcze nic nie wiesz. — Uśmiechnął się do mnie

łagodnie.

W owej chwili wydał mi się przybyszem z innej planety. Wierzyłem w to, co powiedział,

ale nijak nie potrafiłem wyjaśnić zagadki jego lśniącego jak diament samolotu,
zaparkowanego na tym słonecznym polu.

— To prawda. Pewnego dnia jednak dowiem się wszystkiego, a wtedy będziesz mógł

przejąć mój samolot, Donaldzie, bo będę latał bez jego pomocy.

Spojrzał na mnie z zaciekawieniem i uniósł czarne brwi.

— Tak? Opowiedz mi o tym.

Byłem zachwycony. Oto wreszcie znalazł się ktoś, kto chce wysłuchać mojej teorii!

— Przez długi czas ludzie nie potrafili latać chyba dlatego, że wydawało im się to

niemożliwe; nie poznali więc nawet pierwszej podstawowej zasady aerodynamiki.
Chciałbym wierzyć, że istnieje jeszcze jakaś inna zasada: nie potrzeba nam samolotów,
żebyśmy latali, przechodzili przez mury lub docierali na inne planety. Możemy nauczyć
się robić to bez pomocy maszyn. Jeśli tylko zechcemy.

Uśmiechnął się pod nosem i kiwnął głową.

—I wydaje ci się, że nauczysz się tego wszystkiego, odbywając loty nad polami,
pobierając po trzy dolary od osoby?
—Jedyna naprawdę istotna wiedza to rzeczy, których się sam nauczyłem, robiąc to, na
co miałem ochotę. Gdyby istniał ktoś taki na Ziemi, choć takiej osoby nie ma, ktoś,
kto nauczyłby mnie więcej niż ten samolot i to niebo, już byłbym go szukał. Lub jej.

Jego ciemne oczy patrzyły na mnie w skupieniu.

— Czy nie sądzisz, że ktoś cię prowadzi, jeśli rzeczywiście chcesz się tego nauczyć?

— Tak, ktoś mnie prowadzi. Jak chyba wszystkich. Zawsze czułem, że coś mnie, nie wiem...
pilnuje.
—I sądzisz, że trafisz do nauczyciela, który ci pomoże?
—Jeśli tym nauczycielem nie jestem ja sam, to tak.
—Może tak właśnie jest — powiedział.

7

background image

Richard Bach - Iluzje, czyli człowiek, który nie chciał być mesjaszem.

***

Nowoczesna ciężarówka, która mknęła ku nam szosą, wzniecając brązowy tuman kurzu,

zatrzymała się na polu. Otworzyły się drzwiczki, z samochodu wysiedli starszy gość i dziewczynka,
chyba dziesięcioletnia. Kurz unosił się w nieruchomym, bezwietrznym powietrzu.

— Latasz pan za pieniądze, co? — spytał mężczyzna.
Pole to odkrył Donald Shimoda; nie odzywałem się więc.

—Tak, proszę pana — odparł pogodnie. — Chciałoby się trochę polatać, prawda?
—Jeśli polecę, czy wywiniesz pan tam ze mną parę numerów, jakiego kozła na niebie? —
Oczy człowieka zamigotały, patrzył, czy nabierzemy się na tę jego udawaną naiwność
wiejskiego prostaczka.

—Polecę, jeśli pan chce; jeśli nie, nie polecę.
—I pewnie życzysz pan sobie za to jakąś niezłą sumkę?

Czułem się jak widz, siedząc tak bezczynnie, obserwując, jak ten facet ubija interes. Podobało

mi się, co powiedział, wszystko było na luzie. Przywykłem do własnego sposobu urabiania klientów
(„Ludzie, w górze dziesięć stopni chłodniej, gwarancja! Wzbij się tam, gdzie bywają tylko ptaki i
anioły! A to wszystko za jedyne trzy dolary wyjęte z waszej portmonetki lub kieszeni...”).
Zapomniałem już, że można to robić inaczej.

Niełatwo jest latać i zarazem samemu dbać o własną reklamę. Przywykłem do tego, bo

wiedziałem: nie masz pasażerów, nie będziesz miał co jeść. Teraz, kiedy mogłem przyglądać się
temu z boku (bo to, czy będę jadł dziś obiad, nie zależało od dzisiejszych zarobków), odprężyłem się
wreszcie.

Dziewczynka trzymała się o krok i również patrzyła. Blondynka, o brązowych oczach i

poważnej twarzy, przyjechała tutaj, bo tak chciał jej dziadek. Ona nie miała ochoty latać.

Zazwyczaj jest odwrotnie, to dzieciaki są napalone, a dorośli podchodzą z rezerwą, ale człowiek

uczy się rozpoznawać klienta, kiedy od tego zależy jego utrzymanie. Wiedziałem, że ta
dziewczynka nie poleciałaby z nami, choćbyśmy czekali na nią całe lato.

— Który z panów...? — zapytał mężczyzna.
Shimoda nalał sobie kubek wody.
—Richardzie, polecisz? Ja mam przerwę śniadaniową. Chyba że chce pan poczekać.
—Nie, proszę pana, już jestem gotów. Moglibyśmy przelecieć nad moją farmą?
—Nie ma sprawy — powiedziałem. — Proszę mi tylko pokazać, gdzie chce pan lecieć.

Z przedniej kabiny mojego Castora wyrzuciłem wałek pod głowę, torbę z narzędziami i garnki,

pomogłem facetowi usadowić się na fotelu dla pasażerów i zapiąłem pas. Potem zsunąłem się w dół
do tylnej części kokpitu i zapiąłem swój pas bezpieczeństwa.

—Don, pomóż mi. Dobra?
—Okay. — Wziął z sobą kubek z wodą i stanął przy śmigle. — Co mam robić?
—Obracaj powoli, potem już się samo rozkręci.

Tak już jest, że ktokolwiek rozkręca śmigło Castora, robi to za szybko, i z jakichś

skomplikowanych powodów silnik nie zapala. Ale ten facet obracał śmigłem tak powoli, jakby to
robił od wieków. Zaskoczyła sprężyna, w cylindrach pojawiły się iskry i stary silnik zaczął
chodzić — takie to proste. Donald wrócił do swojego samolotu, usiadł i zaczął rozmawiać z
dziewczynką.

Przy wtórze warkoczącego silnika, wzbijając tumany siana, Castor oderwał się od ziemi,

wzleciał na wysokość stu stóp (jeśli teraz silnik by zgasł, wylądowalibyśmy w kukurydzy),
pięć tysięcy stóp (moglibyśmy zawrócić i wylądować w sianie... mijamy pastwisko dla krów
położone na zachodniej stronie), osiem tysięcy stóp i wyrównujemy lot, lecimy na
południowy zachód w kierunku wyznaczonym przez wskazujący palec mężczyzny.

8

background image

Richard Bach - Iluzje, czyli człowiek, który nie chciał być mesjaszem.

Trzy minuty w powietrzu, okrążamy gospodarstwo, stodoły w kolorze rozżarzonych

węglików, dom z kości słoniowej na oceanie mięty. W tyle ogródek z warzywami: sałata,
pomidory.

Mężczyzna z przedniej części kokpitu spojrzał w dół, kiedy okrążaliśmy jego

gospodarstwo, ujęte w ramy skrzydeł i sieć ścięgien nośnych samolotu.

Na ganku pod nami pojawiła się kobieta w białym fartuchu nałożonym na niebieską

sukienkę. Pomachała nam. Mężczyzna też jej pomachał. Później pewnie będą wspominać,
jak widzieli się nawzajem mimo tak dużej odległości.

Odwrócił się w końcu i spojrzał na mnie; skinął głową, mówiąc, że to wystarczy,

dzięki, możemy wracać.

Zrobiłem duże koło nad Ferris, żeby mieszkańcy wiedzieli, że odbywają się tu

pasażerskie loty, a potem spiralą przeleciałem ponad polami, pokazując im w ten sposób,
gdzie mogą mnie znaleźć. Kiedy schodziłem do lądowania, stromym lotem nad morzem
kukurydzy, Travel Air Donalda wzbijał się w powietrze, po czym skręcił w kierunku
gospodarstwa, nad którym właśnie przelecieliśmy.

Brałem kiedyś udział w lotniczym pokazie z pięcioma samolotami, teraz przez chwilę

miałem podobne uczucie szczególnie ożywionego ruchu... jedna maszyna zrywa się do
lotu, druga ląduje. Dotknęliśmy ziemi z cichym pomrukiem i potoczyliśmy się na sam
kraniec pola, niedaleko szosy.

Silnik zamilkł, mężczyzna odpiął pas bezpieczeństwa, a ja pomogłem mu wyjść.

Wyciągnął z kieszeni portfel i kręcąc głową, odliczył jednodolarowe banknoty.

—Wspaniały lot, synu.
—Mam nadzieję. Sprzedajemy towar pierwsza klasa.
—Ten twój kumpel, on to ma dar przekonywania!
—Tak?
—No tak. Twój przyjaciel mógłby sprzedać popiół diabłu, idę o zakład,
nieprawda?
—Czemu pan tak mówi?
— Chodzi mi o małą, oczywiście. Dziesięć minut w samolocie dla mojej wnuczki,
Sary! — mówiąc to, patrzył na Travel Air, który zmienił się teraz w daleki srebrny
pyłek w powietrzu. Mówił tonem człowieka, który zauważył, że na uschniętej gałęzi
na podwórzu pojawiły się kwiaty i dojrzałe jabłka. — Od urodzenia to dziecko
śmiertelnie boi się wysokości. Wrzeszczy. Jest przerażona. Sara prędzej wsadziłaby
gołą dłoń do gniazda szerszeni niż wspięłaby się na drzewo. Nie wejdzie po drabinie
na strych, nie weszłaby tam nawet, gdyby na podwórzu zaczęła wzbierać powódź.
Dziewczynka jest świetna przy maszynach, niezła w pracy ze zwierzętami, ale
wysokość to dla niej koszmar! I nagle, proszę, jest tam, w powietrzu!

Opowiadał dalej o różnych niecodziennych wydarzeniach; pamiętał, jak samotni

piloci przelatywali przez Galesburg kilka lat temu, i przez Monmouth, lecieli na dwu-
płatowcach takich samych jak nasze, ale wykonywali na nich różne zwariowane salta.

Widziałem, jak Travel Air powiększa się, leci spiralą nad polem, lotem bardziej stromym

niż mnie się kiedykolwiek udało, z dziewczynką na pokładzie, która ma lęk wysokości.

Widziałem, jak sunie ponad kukurydzą i płotem i wreszcie osiada na trawie. Donald

Shimoda musiał latać nie od wczoraj, aby tak zgrabnie wylądować.

Samolot. zatrzymał się koło nas, nie potrzebował żadnej pomocy, wirnik delikatnie

przestał się obracać. Przyjrzałem mu się uważnie. Na śmigle nie było żadnych owadów. Na-
wet jednej martwej muszki na ośmiostopowym ostrzu.

Zerwałem się, by im pomóc, odpiąłem pas dziewczynce, otworzyłem drzwiczki

przedniej kabiny i pokazałem jej, gdzie ma stanąć, aby płótno, którym jest pokryte skrzydło,
nie pękło pod jej ciężarem.

9

background image

Richard Bach - Iluzje, czyli człowiek, który nie chciał być mesjaszem.

— Podobało ci się? — spytałem.
Nie usłyszała, że się odezwałem.

— Dziadku, już się nie boję! Wcale się nie bałam, naprawdę! Nasz dom wyglądał jak

zabaweczka, a mamusia pomachała mi, i Don powiedział, że się bałam, bo kiedyś
spadłam i umarłam, i że już nie muszę się więcej bać! Zostanę, dziadku, pilotem. Będę
miała samolot i sama będę go naprawiać, i wszędzie będę latać i wozić pasażerów! Czy
mogę?

Shimoda uśmiechnął się do mężczyzny i wzruszył ramionami.

—To on ci powiedział, że zostaniesz pilotem, Saro?
—Nie, ale ja to wiem. Znam się przecież na maszynach. Wiesz przecież!
—No dobrze, porozmawiasz o tym z mamą. Na nas już czas, musimy wracać do
domu.

Oboje podziękowali nam, po czym jedno podreptało, a drugie pobiegło do

ciężarówki, oboje odmienieni przez to, co wydarzyło się tu na polu i tam na niebie.

W południe nadjechały dwa dalsze samochody, potem jeszcze jeden, zebrał się

tłumek chętnych pragnących obejrzeć Ferris z powietrza. Odbyliśmy, jak można było
najszybciej, dwanaście lub trzynaście lotów, a następnie pojechałem do miasta, żeby
kupić benzynę do mojego samolotu. Potem mieliśmy kilku pasażerów, i jeszcze kilku
innych, aż nastał wieczór, a my wzbijaliśmy się w powietrze bez przerwy, jeden za
drugim, do samego zmroku.

Na jakiejś tablicy w miasteczku przeczytałem: Ludność: 200; byłem przekonany, że

przewieźliśmy wszystkich, a do tego jeszcze paru zamiejscowych.

W pośpiechu zapomniałem zapytać o Sarę i o to, co powiedział jej Don, czy sam

wymyślił tę opowieść, czy wierzył w historię o jej śmierci. Od czasu do czasu, kiedy do
kabiny wchodzili nowi pasażerowie, przyglądałem się jego maszynie. Wciąż żadnego
zabrudzenia, żadnej plamy oleju, wydawało się, że latając, wymija owady, które ja
musiałem zmywać z mojej szyby co godzinę.

Kiedy kończyliśmy pracę, na niebie było jeszcze trochę światła. W moim blaszanym

piecyku ułożyłem suchą trawę, otoczyłem ją kawałkami koksu i podpaliłem; wokół było
ciemno, ogień rozpalał kolory zaparkowanych niedaleko samolotów i złocił źdźbła słomy
rozsypanej wokół nas.

Zajrzałem do pojemnika z jedzeniem.

—Zupa, gulasz lub spaghetti — zaproponowałem. — Albo gruszki lub brzoskwinie.
Chcesz brzoskwinię na gorąco?
—Wszystko jedno — powiedział bez entuzjazmu. — Daj coś lub nic.
—Człowieku, nie jesteś głodny? Odwaliliśmy kawał dobrej roboty!
—Nic z tego, co wyliczyłeś, nie pobudziło mojego apetytu, chyba że jest nadzieja na
rzeczywiście pyszny gulasz.
Moim szwajcarskim, lotniczym nożem, otworzyłem puszkę z gulaszem, to samo

zrobiłem z puszką spaghetti i wrzuciłem zawartość obu puszek do rondla.

Kieszenie nabrzmiały od gotówki... była to dla mnie jedna z najprzyjemniejszych

chwil tego dnia. Wyciągnąłem pomięte banknoty i zacząłem je liczyć, nie próbując nawet
ich rozprostować. Naliczyłem tego sto czterdzieści siedem dolarów, rachowałem w pamięci, co nie
było dla mnie rzeczą łatwą.

—To znaczy... to jest... zobaczmy... cztery i dwa w pamięci... czterdzieści dziewięć lotów!
Lepiej niż ostatnio, Don, kiedy to zarobiłem stówę; tylko ja na Castorze. Ty zarobiłeś
pewnie co najmniej ze dwie setki... Miałeś dwóch za każdym razem?
—Raczej tak — odparł. — A wracając do tego nauczyciela, którego szukasz...
—Nie szukam żadnego nauczyciela — odpowiedziałem. — Liczę pieniądze! Mogę z tego
żyć przez następne siedem dni, niech sobie teraz leje przez okrąglutki tydzień.
—Spojrzał na mnie i uśmiechnął się.

1

background image

Richard Bach - Iluzje, czyli człowiek, który nie chciał być mesjaszem.

—Kiedy już przestaniesz pławić się w tej forsie, to czy mógłbyś podać mi gulasz?

3

T

ŁUMY, masy, gromady ludzi, strumienie ludzkich istot nacierające na jednego,

stojącego pośród nich człowieka. Potem tłumy zamieniły się w ocean, który mógłby go zatopić,
ale człowiek, zamiast pójść na dno, gwiżdżąc przeszedł po falach i zniknął. Ocean wody
zamienił się w ocean trawy. Biało-złoty Travel Air 4000 wylądował na polu, pilot wyszedł z
kabiny i wystawił transparent z napisem: LOT — TYLKO $3.

Była trzecia nad ranem, kiedy się zbudziłem, pamiętałem cały mój sen, czułem się z tego

powodu szczęśliwy. Otworzyłem oczy i ujrzałem w świetle księżyca wielki korpus Travel Air
zaparkowanego obok mojego Castora. Shimoda siedział na kocu, opierając się o lewe koło swego
samolotu, jak wtedy, gdy ujrzałem go po raz pierwszy. Nie widziałem go dokładnie, czułem po
prostu, że tam jest.

Cześć, Richardzie — powiedział cicho w ciemnościach. — Czy dzięki niemu już wiesz, o co

chodzi?

Dzięki czemu mam coś wiedzieć? — zapytałem rozespany. Nadal rozpamiętywałem swój

sen, byłem nim zbyt pochłonięty, aby zdziwić się, że Don nie śpi.

—Chodzi mi o twój sen. Ten facet, tłumy i samolot — powiedział ze spokojem w głosie. —
Chciałeś się czegoś o mnie dowiedzieć, teraz już wiesz, prawda? Znasz tę historię z gazet: Donald
Shimoda, ten sam, którego zaczęto nazywać mechanikiem-mesjaszem, amerykańskim awatarem,
inkarnacją, zniknął na oczach dwudziestu pięciu tysięcy widzów?

Rzeczywiście, przypomniałem sobie tę historię, przeczytałem o tym w gazecie wyłożonej w

sklepiku w pewnym małym miasteczku w Ohio. Pisano o tym na pierwszej stronie.

—Donald Shimoda?
—Do usług — odpowiedział. — Teraz już wiesz, nie musisz więc się dłużej głowić. Idź
spać.
Długo nad tym myślałem, zanim ogarnął mnie sen.

***

— Czy ci wolno... nie sądziłem... jeśli dostajesz taką robotę, robotę mesjasza, to masz zbawić

świat, prawda? Nie wiedziałem, że mesjasz może tak po prostu otworzyć drzwi i sobie wyjść. —
Siedziałem na pokrywie silnika i myślałem o moim dziwnym przyjacielu. — Podrzuć mi, Don,
dziewiątkę, co?

Pogrzebał w torbie na narzędzia i rzucił mi klucz. Podobnie jak wtedy, gdy rzucał mi inne

narzędzia tego ranka, i ten klucz zwolnił swój lot, zatrzymał się kilka centymetrów przede mną i
zawisł w powietrzu, obracając się leniwie nad ziemią. Kiedy tylko go dotknąłem, stał się w
mojej dłoni znów ciężkim przedmiotem, zwyczajnym, chromowanym, lotniczym kluczem.
Chociaż nie, nie był całkiem zwyczajny. Od kiedy licha siódemka złamała mi się w dłoni,
kupowałem najlepsze narzędzia na świecie... ten klucz akurat to był Snap-On, a jak wie o tym
każdy mechanik, Snap-On nie jest zwyczajnym kluczem. Za taką cenę mógłby być ze złota,
ale trzymać takie cudo w ręku, to istna radość; poza tym możesz być pewien, że nigdy nie
pęknie, bez względu na to, co z nim będziesz robił.

1

background image

Richard Bach - Iluzje, czyli człowiek, który nie chciał być mesjaszem.

— Pewnie, że możesz odejść! Możesz rzucić wszystko, co tylko chcesz, jeśli tylko zmienisz

zdanie. Możesz przestać oddychać, jeśli zechcesz. — Dla zabawy zawiesił w powietrzu śrubokręt
Phillipsa. — Przestałem więc być mesjaszem, a jeśli mówię, jakbym się usprawiedliwiał, to może
dlatego, że wciąż mam trochę poczucia winy. Lepsze to niż trzymać się roboty, której zdrowo nie
cierpisz. Dobry mesjasz niczego nie może nienawidzić, jest wolny, może kroczyć jakąkolwiek chce
drogą. No dobrze, dotyczy to wszystkich, to oczywiste. Wszyscy jesteśmy synami Boga, dziećmi
Tego-Co-Jest, ideami Umysłu czy jakkolwiek chcesz to nazwać.

Dokręcałem nakrętki cylindra na silniku Kinnera. Ma dużą moc, ten B-5, ale nakrętki mają

tendencję do obluzowywania się mniej więcej co sto godzin lotu, warto więc dokręcić je na zapas.
Jak się spodziewałem, pierwsza nakrętka, za którą się zabrałem, obróciła się jeszcze o ćwierć
obrotu. Zadowolony byłem z tego, że postąpiłem rozsądnie, sprawdzając je wszystkie dziś rano,
zanim ruszyłem na kolejne loty z pasażerami.

— No tak, Don, ale chyba „mesjaszowanie” różni się od innych zawodów, co nie? Wyobraź

sobie Jezusa, który wraca do domu, żeby wbijać gwoździe i zarabiać w ten sposób na życie.
Przecież to byłoby śmieszne.

Zamyślił się nad tym, co powiedziałem; próbował zrozumieć mój punkt widzenia.

— Nie rozumiem cię. Dziwne jest raczej to, że Jezus nie rzucił tego wszystkiego, kiedy

tylko zaczęli mówić do niego „zbawicielu”. Zamiast już wtedy dać sobie spokój, próbował im
tłumaczyć: „OK, jestem synem Boga, ale wszyscy jesteśmy Jego synami; jestem zbawicielem, ale
wy też nimi jesteście! To, co ja robię, i wy możecie robić!” Przecież każdy o zdrowych zmysłach
to rozumie.

Na pokrywie silnika było gorąco, ale mimo zajęcia nie czułem, że pracuję. Im bardziej zależy mi

na zrobieniu czegoś, tym niechętniej nazywam to pracą. Odczuwałem zadowolenie, że dokręciwszy
przed chwilą nakrętki, nie pozwoliłem, aby powypadały z silnika podczas lotu.

—No, kiedy powiesz, że ci potrzebny inny klucz? — zapytał.
—Nie chcę innego klucza. Osiągnąłem dostateczny stopień duchowego rozwoju, żeby uznać
twoje sztuczki za grę pod publiczkę, Shimoda, godną jedynie umiarkowanie rozwiniętej duszy.
A może początkującego hipnotyzera.
—Hipnotyzera! Człowieku, jesteś coraz milszy! Ale masz rację, lepiej być hipnotyzerem niż
mesjaszem! Co za nudna robota! Dlaczego nie wiedziałem wcześniej, że będzie taka nudna?

— Wiedziałeś — powiedziałem, robiąc mądrą minę.
Zaśmiał się tylko.

— Czy kiedykolwiek przyszło ci na myśl, że może nie tak łatwo to wszystko rzucić? Że

może nie będziesz umiał wrócić do rytmu życia normalnego człowieka?

Na te słowa Shimoda już się nie zaśmiał.

—Masz oczywiście rację — powiedział, zaczesując palcami swoje krucze włosy. —
Wystarczyło, że posiedziałem zbyt długo w jednym miejscu, dłużej niż dzień lub dwa,
a ludzie zaczynali spostrzegać, że jestem jakiś dziwny. Jeśli otrzesz się o mój rękaw,
wyleczysz się nawet w ostatnim stadium raka. Nie mijał tydzień, a znów znajdowałem się
w samym środku tego tłumu. Latając na tym samolocie, jestem cały czas w ruchu, nikt
nie wie, skąd przybywam ani dokąd lecę, a to mi bardzo odpowiada.
—Czekają cię czasy cięższe niż się spodziewasz, Don.
—Czyżby?
—No tak, nasze czasy to ruch od pierwiastka materialnego ku duchowemu... jest to, być
może, powolny ruch, ale wielki. Nie wydaje mi się, by świat zostawił cię w spokoju.
—Oni nie potrzebują mnie, oni chcą cudów! A cudów mogę nauczyć każdego innego
człowieka; niech on będzie mesjaszem. Nie powiem mu, jaka to nudna robota. A poza tym
„nie ma tak wielkiego problemu, od którego nie można by uciec”.

Zsunąłem się z silnika, stanąłem na trawie i zacząłem dokręcać nakrętki na cylindrze trzecim i

czwartym. Nie wszystkie były luźne, ale kilka trzeba było docisnąć.

—Czyżbyś cytował Snoopy’ego?
—Będę cytował każdą prawdę, bez względu na to, gdzie ją odnajdę.

1

background image

Richard Bach - Iluzje, czyli człowiek, który nie chciał być mesjaszem.

—Nie możesz uciec, Don! A gdybym zaczął cię czcić od zaraz? A gdybym miał już dość tej
roboty przy silniku i zaczął cię prosić, żebyś go dla mnie wyleczył? Słuchaj,
oddam ci każdego dziesiątaka, jakiego zarobię od teraz do zmierzchu, jeśli nauczysz mnie
szybować w powietrzu! Jeśli tego nie zrobisz, będę wiedział, że powinienem zacząć się
do ciebie modlić, do „świętego, który zszedł tu, aby zdjąć ze mnie moje brzemię”.

Don tylko się uśmiechnął. Nadal nie uważam, by rozumiał, że nie może uciec. Skąd mogłem

wiedzieć, skoro on sam nie wiedział?

—Czy urządzałeś podobne widowiska, jakie czasami można oglądać na filmach o
Indiach? Tłumy na ulicach, miliardy rąk chcących cię dotknąć, kwiaty i kadzidła, złote
platformy ze srebrnymi kobiercami, żebyś mógł na nich stanąć, by głosić swoje nauki?
—Nie. Zanim poprosiłem o tę pracę, wiedziałem już, że nie wytrzymam czegoś takiego.
Wybrałem więc Stany Zjednoczone, a tu były tylko tłumy.

Wspomnienia najwyraźniej sprawiały mu ból. Przykro mi się zrobiło, że poruszyłem ten

temat.

Siedział na sianie i mówił, patrząc jakby przeze mnie.

—Chciałem im powiedzieć, na miłość boską, jeśli tak bardzo chcecie wolności i radości,
czy nie widzicie, że jest ona tylko w was samych? Powiedzcie sobie, że już ją macie, a
będziecie ją mieli! Róbcie wszystko tak, jakby już była wasza! Richardzie, co w tym trudnego?
Ale oni nawet nie chcieli słuchać, przynajmniej większość z nich. Cuda... tak jak chodzili na
wyścigi samochodowe, żeby oglądać same wypadki, tak przychodzili do mnie, żeby oglądać
cuda. Z początku cię to denerwuje, a potem, po prostu, zaczyna nudzić. Nie mam zielonego
pojęcia, jak dawali sobie z tym radę inni mesjasze.

— Opisałeś to w taki sposób, że cała sprawa straciła swój urok — odparłem. Dokręciłem

ostatnią nakrętkę i odłożyłem narzędzia. — Dokąd dziś lecimy?

Podszedł do mojej kabiny, przesunął nad nią swoją dłoń, a rozgniecione owady ożyły i

odleciały. Jego szyba oczywiście nie wymagała żadnego czyszczenia; od tej chwili wiedziałem też,
że jego silnik nie potrzebuje żadnych remontów.

—Nie wiem — powiedział. — Nie wiem, dokąd lecimy.
—O czym ty mówisz? Znasz przecież przeszłość i przyszłość wszystkiego. Doskonale wiesz,
dokąd polecimy!

— No tak — westchnął — ale staram się o tym nie myśleć.

Przez jakiś czas pracując przy cylindrach, myślałem sobie, no, no, wystarczy, że zostanę z tym

facetem, a znikną wszelkie problemy, nic złego się nie wydarzy, wszystko się dobrze skończy.
Ale kiedy powiedział: „Staram się o tym nie myśleć”, przypomniały mi się losy innych
mesjaszów wysłanych na ten świat. Zdrowy rozsądek nakazywał mi po starcie skierować się na
południe, żeby uciec jak najdalej od tego gościa. Ale, jak już mówiłem, człowiek czuje się
samotny, latając w pojedynkę, cieszyłem się więc z naszego spotkania: dobrze mieć kogoś, z kim
można pogadać, kogoś, kto odróżnia lotki od stabilizatora pionowego.

Powinienem był skręcić na południe, ale po starcie postanowiłem mu towarzyszyć i razem

polecieliśmy na północny wschód, ku przyszłości, o której Don starał się nie myśleć.

4

G

DZIE się tego wszystkiego uczysz, Don? Tyle wiesz, a może mi się tylko tak wydaje.

Nie. Z pewnością wiesz sporo. Czy to kwestia długich ćwiczeń? Czy trzeba się uczyć, aby
zostać mistrzem?

1

background image

Richard Bach - Iluzje, czyli człowiek, który nie chciał być mesjaszem.

— Dostajesz książkę do przeczytania.

Na drutach rozwiesiłem jedwabny szalik, który dopiero co skończyłem prać, i spojrzałem

zdziwiony na Dona.

—Książkę?
Poradnik zbawiciela. To taka biblia dla duchowych mistrzów. Jeśli cię interesuje, gdzieś
tu powinien leżeć egzemplarz.
—Tak, tak! Mówisz, że jest taka zwyczajna książka, w której mogę przeczytać...?

Pogrzebał przez chwilę w bagażniku za oparciem fotela swojego Travel Air i wyciągnął mały

tom w zamszowej, jak mi się zdawało, okładce.

P

oradnik

M

esjasza

O

czym dojrzała dusza pamiętać powinna

—Dlaczego mówisz „poradnik zbawiciela”? Przecież tu jest napisane „poradnik mesjasza”.
—Coś w tym rodzaju. — Zaczął zbierać rzeczy rozrzucone wokół samolotu, jakby delikatnie
dawał mi do zrozumienia, że pora już ruszać.

Przekartkowałem książkę, był to zbiór sentencji i krótkich akapitów.

P

erspektywa Korzystaj z niej lub ja odrzuć.

Jeśli doszedłeś do tej strony, zapominasz, że to, co się dzieje

wokół ciebie, nie jest rzeczywistością.

P

omyśl o tym.

P

amiętaj, skąd przybyłeś, dokąd zmierzasz i dlaczego stworzyłeś

ten cały bałagan, w którym teraz tkwisz.

U

mrzesz przerażającą śmiercią, pamiętaj.

To wszystko to dobre ćwiczenie, spodoba ci się jeszcze bardziej,

jeśli będziesz miał te fakty na uwadze.

Wobec własnej śmierci zachowuj się jednak z powagą.

M

niej dojrzałe formy życia nie zrozumieją

twojego śmiechu w drodze na egzekucję, okrzykną cię szaleńcem.

—Czytałeś ten tekst o zagubieniu własnej perspektywy, Don?
—Nie.
—Piszą, że musimy umrzeć przerażającą śmiercią.

—Niekoniecznie. Zależy od okoliczności i od tego, jak sobie ułożysz pewne sprawy.
—Czy ty umrzesz przerażającą śmiercią?
—Nie wiem. Nie ma to większego znaczenia, nie sądzisz, teraz, gdy rzuciłem już tę robotę?
Ciche, małe wniebowstąpienie powinno wystarczyć. Ostateczną decyzję podejmę za kilka
tygodni, kiedy skończę swoją misję.

Uznałem, że żartuje, jak czasami to robił. Nie wiedziałem wtedy, że mówił poważnie o tych

kilku tygodniach.

Dalej przeglądałem książkę. Zgoda: była to wiedza, którą winien mieć mistrz.

1

background image

Richard Bach - Iluzje, czyli człowiek, który nie chciał być mesjaszem.

U

czyć się, to odkrywać rzeczy, o których już dawno wiesz.

D

ziałać, to udowadniać, że już wiesz.

N

auczać to przypominać innym, że podobnie jak ty już o tym wiedzą.

Wszyscy jesteście uczniami, działaczami, nauczycielami.

T

wój jedyny obowiązek w tym czy innym życiu to być wiernym sobie.

B

yć wiernym komuś innemu lub czemuś innemu jest nie tylko rzeczą

niemożliwą, ale również cechą fałszywego mesjasza.

Najprostsze pytania są pytaniami najistotniejszymi.

G

dzie się

urodziłeś? Gdzie jest twój dom? Dokąd zmierzasz?

C

o robisz?

P

omyśl czasami o tych sprawach,

patrz, jak twoje odpowiedzi zaczynają się zmieniać.

N

ajlepiej nauczysz innych tego,

czego sam najbardziej powinieneś się nauczyć.

—Strasznie cicho tam u ciebie, Richardzie, czemu? — zapytał Shimoda, jakby chciał ze
mną porozmawiać.
—Właśnie — powiedziałem i czytałem dalej. Jeśli była to książka tylko dla mistrzów, nie
chciałem wypuścić jej z ręki.

Ż

yj tak, żebyś nigdy nie musiał się wstydzić,

kiedy to, co robisz, lub to, co mówisz, opiszą gazety

na całym świecie — nawet gdyby słowa te nie były prawdą.

T

woi przyjaciele poznają cię lepiej podczas pierwszej minuty spotkania

niż twoi znajomi w ciągu tysięcy lat.

N

ajlepszym sposobem uniknięcia odpowiedzialności

jest twierdzić: „Mam obowiązki”.

W książce zauważyłem coś dziwnego.

1

background image

Richard Bach - Iluzje, czyli człowiek, który nie chciał być mesjaszem.

—Stronice nie są ponumerowane, Don.
—Nie są — odpowiedział. — Otwierasz ją, gdzie chcesz, i znajdujesz to, czego potrzebujesz
najbardziej.
—Magiczna książka!
—Nie. Można to robić z każdą książką. Można to robić ze starą gazetą, jeśli będziesz dość
uważnie czytał. Nie robiłeś tego nigdy? Zastanawiasz się nad jakąś rzeczą, potem
otwierasz pierwszą lepszą książkę, jaką masz pod ręką, i patrzysz, co tam napisane.
—Nigdy tego nie robiłem.
—No to spróbuj.
Spróbowałem. Zamknąłem oczy i myślałem, co może mi się przydarzyć, jeśli dłużej

zostanę z tym dziwnym człowiekiem. Przebywanie z nim sprawiało mi przyjemność, ale nie
mogłem pozbyć się wrażenia, że coś bardzo nieprzyjemnego wkrótce mu się przydarzy, a ja nie
miałem ochoty być wtedy w pobliżu. Myśląc o tym, zamknąłem oczy, otworzyłem książkę,
otworzyłem oczy i przeczytałem:

P

rzez całe życie prowadzi cię

wewnętrzne, ciągle uczące się stworzenie,
figlarna duchowa istota, która jest twoim prawdziwym „ja”.

N

ie odwracaj się od przyszłych możliwości,

dopóki nie jesteś pewien, że niczego się od nich nie nauczysz.

Z

awsze możesz zmienić zdanie, wybrać inną

przyszłość lub inną przeszłość.

Wybrać inną przeszłość? Dosłownie, w przenośni czy jeszcze inaczej...?
—To chyba nie na mój rozum, Don. Nie wiem zupełnie, jak można by się tego nauczyć.
—Trzeba ćwiczyć. Trochę teorii i wiele ćwiczeń — odparł. — Zabierze ci to półtora tygodnia.
—Półtora tygodnia?
—Tak. Uwierz, że znasz wszystkie odpowiedzi, a będziesz miał wszystkie odpowiedzi.
Uwierz, że jesteś mistrzem, a będziesz nim.
—Nigdy nie mówiłem, że chcę być mistrzem.
— To prawda — powiedział. — Nie mówiłeś.

Ale zatrzymałem książkę. Nigdy o nią nie poprosił.

5

F

ARMEROM na Środkowym Zachodzie potrzebna jest żyzna ziemia, aby ich praca

przynosiła efekty. Podobnie jest z wędrownymi pilotami. Muszą być blisko swych klientów.
Muszą znaleźć pola niedaleko miast, pola porosłe trawą lub ściętym na jej wysokość owsem albo
żytem; w pobliżu nie może być żadnych krów, gdyż mogłyby skubać płótno ich samolotów,
obok koniecznie droga dla samochodów i furtka w ogrodzeniu dla klientów. Pasy pól powinny
układać się w taki sposób, aby samolot nie musiał przelatywać zbyt nisko nad domami; ich

1

background image

Richard Bach - Iluzje, czyli człowiek, który nie chciał być mesjaszem.

powierzchnia winna być w miarę gładka, aby maszyny nie rozleciały się na kawałki, pędząc
po ziemi z prędkością pięćdziesięciu mil na godzinę. Pasy muszą być na tyle długie, aby można
było wylądować na nich i wystartować z nich bezpiecznie; potrzebne też jest pozwolenie
właściciela na całodzienne loty. O tym właśnie myślałem, kiedy lecieliśmy na północ w
sobotnie przedpołudnie, mesjasz i ja. Zieleń i złoto ziemi mijały nas w ciszy, tysiąc stóp pod nami.
Travel Air Donalda Shimody dryfował z hałasem po mojej prawej stronie, jego lustrzane części
odbijały słoneczne promienie we wszystkie strony. Piękny samolot, pomyślałem, ale za duży na
potrzeby krótkich lotów pasażerskich w ciężkich jak nasze czasach. To prawda, że maszyna ta może
zabrać dwóch pasażerów, ale waży dwa razy tyle co mój Castor, potrzebuje więc dwa razy więcej
przestrzeni do lądowania i startu. Miałem kiedyś Travel Air, ale w końcu go sprzedałem i kupiłem
Castora, który zmieści się na niewielkim terenie, takim na przykład jak pola, które najczęściej
przylegają do granic miasta. Mógłbym poradzić sobie z Castorem na poletku o powierzchni
pięciuset stóp, Travel Air zaś potrzebowałby tysiąca, tysiąca trzystu stóp. Pomyślałem sobie, że
jeśli zwiążę się z tym facetem, będę zależny od ograniczonych możliwości jego samolotu.

I oto ledwo przyszło mi to na myśl, moim oczom ukazało się małe pastwisko niedaleko miasta.

Było to zwyczajne pole przy gospodarstwie, około tysiąca trzystu stóp, podzielone na pół; jedną
połowę przejęło miasto i urządzono na niej boisko do baseballu.

Wiedziałem, że samolot Shimody nie będzie mógł tu wylądować, wzbiłem moją małą latającą

maszynę, unosząc jej lewe skrzydło, wzniosłem się pionowo w górę, silnik pracował na wolnych
obrotach, i jak kasa pancerna rzucona do wody poszedłem na dno — na teren boiska. Osiadłem na
trawie nie opodal płotu biegnącego wzdłuż pola po lewej i zaparkowałem samolot, zostawiając jeszcze
dużo wolnego miejsca. Chciałem tylko trochę się przed nim popisać, chciałem mu pokazać, na co
stać mojego Castora, jeśli prowadzi go zręczny pilot.

Wybuch w gaźniku zarzucił mnie, ale gdy zamierzałem wyjść z kabiny, ujrzałem, jak Travel

Air schodzi do lądowania. Ogon opuszczony, prawe skrzydło wzniesione, wyglądał jak wspaniały
dostojny kondor szykujący się do lądowania na wąskim źdźble trawy.

Był nisko, leciał bardzo powoli, po plecach przeszedł mi dreszcz. Za chwilę będę świadkiem

katastrofy. Lecąc na Travel Air, trzeba utrzymać prędkość przynajmniej sześćdziesięciu mil na
godzinę, aby bezpiecznie wylądować. Jeśli ktoś chciałby polecieć wolniej na takim samolocie, który
traci równowagę przy pięćdziesiątce, skończy niechybnie z hukiem. Jednak moim oczom ukazało
się coś zgoła innego: złoty, śnieżnobiały dwupłatowiec zatrzymał się w powietrzu. Tak dokładnie
mówiąc, nie zatrzymał się, ale leciał z prędkością nie większą niż trzydzieści mil na godzinę.
Samolot, który (pamiętajcie) normalnie traci równowagę przy pięćdziesiątce, zatrzymuje się w
powietrzu i opada leciutko trzema kołami na trawę. Potrzebował połowę, może trzy czwarte
przestrzeni, która była konieczna do wylądowania mojego Castora.

Siedziałem w kabinie, obserwowałem, jak kołuje przez chwilę i zatrzymuje maszynę. Kiedy

zgasiłem silnik, ciągle patrząc na niego w osłupieniu, Don zawołał:

— Znalazłeś wspaniałe pole! Miasto pod bokiem, prawda?

Pojawili się już pierwsi klienci — dwaj chłopcy na hondzie chcieli zobaczyć, co się dzieje.

—Dlaczego mówisz, że miasto pod bokiem?! — krzyknąłem, próbując przekrzyczeć warkot
silnika dudniący wciąż w moich uszach.
—Jest tam, za skrzyżowaniem!
—Nie, nie o to mi chodzi! CO TO ZA LĄDOWANIE! Na tym twoim Travel Air! Jak ci się
udało to zrobić?
—Czary! — Puścił do mnie oko.
— Nie, Don, daj spokój! Obserwowałem cię, jak lądujesz!

Widział, że jestem zaszokowany i, mówiąc szczerze, nieco wystraszony.

— Richardzie, czy chcesz poznać sekret unoszących się w powietrzu kluczy, tajemnicę

uzdrawiania chorych i zamieniania wody w wino, i spacerowania po falach, i lądowania moją
maszyną na stu stopach kwadratowych pola? Czy chcesz poznać tajemnicę tych wszystkich
cudów?

Miałem wrażenie, jakby skierował na mnie wiązkę laserową.

1

background image

Richard Bach - Iluzje, czyli człowiek, który nie chciał być mesjaszem.

—Chciałbym wiedzieć, jak ci się udało tu wylądować...
— Posłuchaj! — krzyknął ponad przestrzenią, która nas dzieliła. — Czym jest ten świat? I

wszystko, co w nim istnieje? To iluzje, Richardzie! Wszystko to są iluzje! Czy potrafisz to
zrozumieć?

Nie mrugnął do mnie, nie uśmiechnął się; jak gdyby nagle zezłościło go, że do tej pory o tym

nie wiedziałem.

Motocykl zatrzymał się tuż przy ogonie jego samolotu; widać było, że chłopcy mają wielką

ochotę trochę sobie polatać.

— Tak. — Inna odpowiedź nie przyszła mi do głowy. — Iluzje, przyjąłem, odbiór.
W jednej chwili chłopcy znaleźli się w samolocie i czekali na odlot; moim zadaniem było jak

najszybciej odnaleźć właściciela pola i uzyskać od niego zgodę na starty z jego terenu.

Tylko w jeden sposób mógłbym opisać starty i lądowania Travel Air tego dnia: wyglądały, jakby

to był fałszywy Travel Air. Jakby samolot ten był tak naprawdę helikopterem przebranym za Travel
Air. Nie wiem dlaczego, ale łatwiej było mi przyjąć istnienie nieważkich kluczy unoszących się w
powietrzu niż przyglądać się ze spokojem, jak wzbija się ten jego samolot z pasażerami na pokładzie
przy prędkości trzydziestu mil na godzinę. Czym innym jest uwierzyć w lewitację, kiedy się ją widzi,
czym innym zaś całkowicie uwierzyć w cuda.

Myślałem o tym, co Don w tak gwałtownych słowach niedawno powiedział. Iluzje. Ktoś już to

przed nim mówił... Kiedy byłem dzieckiem, uczyłem się magii... takie rzeczy mówią
iluzjoniści! Mówią do nas wolno i wyraźnie: „Popatrz uważnie, to, co zobaczysz, to nie cud. To
nie jest prawdziwa magia. To tylko złudzenie, iluzja magii”. A potem wydobywają z łupiny
orzecha kandelabry i zamieniają słonia w rakietę do tenisa.

W przypływie nagłego olśnienia wyciągnąłem z kieszeni Poradnik mesjasza i otworzyłem go

na chybił trafił. Na stronie znalazłem dwa samotne zdania.

K

ażdy problem przynosi ci coś w podarunku.

S

zukasz problemów, gdyż potrzebne ci są ich podarunki.

Nie bardzo wiedziałem dlaczego, ale po przeczytaniu tych zdań nie czułem się już taki

zagubiony. Przeczytałem je ponownie, a potem jeszcze raz, aż nauczyłem się ich na pamięć.

Miasto nazywało się Troy, a okoliczne pastwiska zapowiadały się równie obiecująco jak pola

pod Ferris. W Ferris jednak panował pewien spokój, tu zaś w powietrzu czułem napięcie, które mi
się nie podobało.

Lot, który dla naszych pasażerów był przygodą życia, dla mnie był rutynową czynnością, nad

którą rozpostarł się cień tego dziwnego niepokoju. Moją przygodą był ten człowiek, z którym
przyszło mi latać... ten niewiarygodny wprost sposób, w jaki wzbijał się w powietrze swoim
samolotem, i te dziwaczne rzeczy, o których mi opowiadał, próbując wyjaśnić swoją zagadkę...

Szok mieszkańców Troy wywołany cudownym lotem Travel Air był nie większy niż gdyby w

południe usłyszeli miejskie dzwony, które nie odzywały się od sześćdziesięciu lat... nie wiedzieli, że
to, co się działo, nie miało prawa — zgodnie z regułami prawdopodobieństwa — wcale się
wydarzyć.

— Dzięki za lot — mówili. — Czy z tego tylko żyjecie... nigdzie nie pracujecie? — A

potem: — Dlaczego wybraliście taką mieścinę jak Troy? — i — Jerry, twoje gospodarstwo jest
wielkości pudełka na buty.

Przez całe popołudnie mieliśmy pełne ręce roboty. Przyszło mnóstwo ludzi pragnących wzbić

się w powietrze; zanosiło się, że sporo zarobimy. Mimo to jakiś głos mówił mi: „Uciekaj stąd,
uciekaj, uciekaj z tego miejsca”. Wtedy nie zwracałem na to uwagi i potem tego żałowałem.

Około trzeciej zamknąłem samolot, żeby pojechać po paliwo, zrobiłem dwie rundy do stacji

benzynowej w Skelly, targając dwa pięciogalonowe kanistry, kiedy nagle uzmysłowiłem sobie,

1

background image

Richard Bach - Iluzje, czyli człowiek, który nie chciał być mesjaszem.

że nigdy, ani razu, nie widziałem, by Travel Air tankował. Shimoda nie uzupełniał paliwa w
swoim samolocie nawet w Ferris, a wiedziałem, że lata na tej maszynie już ponad siedem godzin,
nie dolewając nawet kropli benzyny czy oleju. I choć byłem pewien, że dobry z niego człowiek,
że nigdy by mnie nie skrzywdził, znowu ogarnął mnie lęk. Jeśli ktoś by się rzeczywiście uparł,
ograniczył do minimum obroty silnika i dał wyjątkowo ubogą mieszankę, to wtedy mógłby
wyciągnąć na Travel Air pięć godzin lotu non stop. Ale nie osiem godzin ciągłych startów i
lądowań! Latał wytrwale, bez przerwy, lot za lotem, a ja dolewałem benzynę do baku i olej do
silnika. Utworzyła się kolejka osób czekających na swój lot... wyglądało tak, jakby nie chciał
sprawić im zawodu.

Dopadłem go jednak, kiedy pomagał pewnemu mężczyźnie i jego żonie wejść do kabiny.

Próbowałem mówić możliwie najspokojniejszym i najzwyczajniejszym głosem.

— Don, jak stoisz z benzyną? Nie potrzebujesz paliwa? — Stałem obok jego skrzydła z

pustym pięciogalonowym kanistrem w dłoni.

Spojrzał mi prosto w oczy i zmarszczył brwi, zdziwiony, jakbym zapytał go, czy potrzebne

mu do oddychania powietrze.

— Nie — odparł, a ja poczułem się jak tępy pierwszoklasista z oślej ławki. — Nie,

Richardzie, nie potrzeba mi paliwa.

Rozgniewało mnie to. Znałem się co nieco na silnikach samolotowych.
—No, dobra. Może w takim razie trochę uranu? — palnąłem.
Roześmiał się i natychmiast złagodniał.
—Nie, dziękuję. Załadowałem go w zeszłym roku.

I wkrótce znowu siedział w swojej kabinie z pasażerami na pokładzie i w zwolnionym

tempie wzbijał się w niebo w ten swój wyjątkowy, nadprzyrodzony sposób.

Początkowo chciałem, żeby ci ludzie poszli sobie do domu, potem, żebyśmy się stąd jak

najszybciej wynieśli, bez względu na to, ilu zostało jeszcze klientów, a w końcu zapragnąłem sam
się stąd natychmiast ulotnić. O niczym innym nie myślałem, jak tylko, by wystartować, znaleźć
wielkie puste pole gdzieś daleko od miasta i po prostu posiedzieć tam, pomedytować i zapisać w
dzienniku to wszystko, co się wydarzyło, spróbować wszystko zrozumieć.

Siedziałem na zewnątrz, czekałem, aż Shimoda znowu wyląduje. Gdy podszedłem do jego

kabiny, owionął mnie potężny strumień powietrza ze śmigła jego wielkiego samolotu.

—Już się nalatałem, Don. Pora mi ruszać. Wyląduję gdzieś z dala od miasta i przez jakiś
czas odpocznę. Dobrze mi się z tobą latało. Pewnie się jeszcze zobaczymy, co?
—Jeszcze jeden kurs i lecę z tobą. — Nawet nie drgnęła mu powieka. — Ten facet czeka
już dość długo.
Ujrzałem mężczyznę w zniszczonym wózku inwalidzkim, który ktoś dopchał tu z szosy.

Siedział jakby wgnieciony czy upchany w tym swoim fotelu, jakby oddziaływała na niego jakaś
potężna siła ciążenia. Znalazł się tu, bo i on chciał polatać. Wokół było jeszcze parę osób,
niektórzy zostali w samochodach, inni czekali na zewnątrz, chcieli zobaczyć, jak Don poradzi
sobie z facetem na wózku.

Don nawet się nie zastanawiał.
— Chce pan polecieć?
Na twarzy inwalidy pojawił się zniekształcony uśmiech. Przekręcił w bok głowę na znak, że

chce.

— No to chodźmy — powiedział cicho Don, jakby mówił do kogoś, kto zwyczajnie czekał na

uboczu, aż przyjdzie jego kolej wzięcia udziału w zabawie.

Teraz, gdy przypominam sobie tę chwilę, myślę, że jeśli było w niej coś dziwnego, to z

pewnością wielka siła, z jaką Don wypowiedział te słowa. Mówił normalnie, ale był to jednak
rozkaz, który nakazywał mężczyźnie wstać i wejść do samolotu. To, co zdarzyło się później,
wyglądało jak gdyby mężczyzna udawał tylko i zagrał ostatnią scenę w swojej roli inwalidy.
Wydawało się, że wszystko było ukartowane. Siła ciążenia przestała go przygniatać, jakby w
ogóle nie istniała, facet wyskoczył z fotela i dziwiąc się samemu sobie, pobiegł do samolotu.

1

background image

Richard Bach - Iluzje, czyli człowiek, który nie chciał być mesjaszem.

Stałem niedaleko, słyszałem więc jego głos.
—Co zrobiłeś? Co ze mną zrobiłeś?
—Chcesz latać czy nie? — zapytał Don. — Cena trzy dolary. Opłata z góry.
—Lecę! — powiedział tamten.

Shimoda nie pomógł mu wejść do kabiny, choć zazwyczaj pomagał wszystkim swoim

pasażerom.

Ludzie siedzący w samochodach nagle z nich wyskoczyli — wśród widzów przebiegł szybki

szept, a potem zaległa pełna zadziwienia cisza. Ten człowiek nie chodził o własnych siłach od
jedenastu lat, kiedy to jego ciężarówka spadła z mostu.

Jak dziecko, które założyło sobie skrzydła z prześcieradła, mężczyzna wskoczył do kabiny i

wsunął się na siedzenie, żywo wymachując ramionami, jakby dopiero co dostał je do zabawy.

Zanim ktokolwiek zdążył się odezwać, Don otworzył przepustnicę silnika i Travel Air wzbił

się w powietrze, robiąc ostry zakręt przy drzewach i wzlatując szybko w niebo.

Czy to możliwe, aby ta sama chwila była jednocześnie chwilą szczęścia i strachu? Później

przeżyłem jeszcze wiele takich chwil. Zdziwienie z powodu czegoś, co można nazwać tylko
cudownym uzdrowieniem człowieka, który najprawdopodobniej na nie zasłużył, i jednocześnie
przeczucie, że kiedy ci dwaj wrócą na ziemię, coś złego się wydarzy. Ludzie czekali w napięciu
— tłum czekający w napięciu zamienia się w motłoch, a to może się źle skończyć. Mijały minuty,
wzrok zmęczył się wypatrywaniem małego dwupłatowca beztrosko szybującego pod słońce.
Jakieś tragiczne zdarzenie musiało wkrótce nastąpić.

Travel Air wykonał kilka ostrych ósemek, jedną trudną spiralę i po chwili szybował nad

płotem niczym powolny, hałaśliwy spodek latający, który podchodzi do lądowania. Gdyby Don
miał trochę oleju w głowie, pozwoliłby pasażerowi wysiąść na przeciwległym krańcu pola, po
czym wzbiłby się szybko w niebo i zniknął. Nadchodzili kolejni gapie, pojawił się kolejny
wózek inwalidzki pchany przez biegnącą kobietę.

Don kołował, zbliżając się do tłumu, okręcił samolot, aby odwrócić śmigło, zgasił silnik.

Ludzie podbiegli do maszyny i przez chwilę wydawało się, że podrą na strzępy płótno
kadłuba, próbując dostać się do obu mężczyzn.

Czy to było tchórzostwo? Nie wiem. Poszedłem do swojego samolotu, otworzyłem

przepustnicę, zassałem paliwo i pchnąłem śmigło, żeby uruchomić silnik. Potem wsiadłem do
kabiny, odwróciłem Castora w kierunku wiatru i wzbiłem się w powietrze. Po raz ostatni
zobaczyłem Donalda Shimodę, jak siedział na krawędzi kabiny w otoczeniu tłumu.

Skierowałem się na wschód, potem na południowy wschód, i wkrótce dostrzegłem dużą łąkę

z drzewami dającymi cień i ze strumieniem, z którego mógłbym się napić. Wylądowałem tam
na noc. Do najbliższego miasta było daleko.

6

D

O dziś nie mogę zrozumieć, co się wtedy ze mną stało. Po prostu jakieś poczucie

nieuniknionego losu wygnało mnie daleko od tego dziwnego człowieka, jakim był Donald
Shimoda. Jeśli widzę, że zmierzam ku zgubie, nawet sam mesjasz nie znajdzie w sobie dość siły,
żeby mnie przy sobie zatrzymać.

Na ziemi panowała cisza; olbrzymia, cicha łąka otwierała się ku niebu... jedynym odgłosem był

szum małego strumyka, choć i tak musiałem pilnie wytężać uwagę, żeby go usłyszeć. Znowu sam.
Człowiek przyzwyczaja się do samotności, ale wystarczy zrobić sobie dzień przerwy, żebyś musiał
przyzwyczajać się do niej ponownie, jeszcze raz od początku.

2

background image

Richard Bach - Iluzje, czyli człowiek, który nie chciał być mesjaszem.

— OK, fajnie było przez moment — powiedziałem głośno do łąki. — Fajnie było, może

wiele bym się od tego faceta nauczył. Ale dość mam tłumów, nawet gdy jest to tłum
szczęśliwych ludzi. Bo gdy się zaczynają bać, to pewnie kogoś ukrzyżują lub zaczną stawiać mu
ołtarze. Przepraszam, ale tego dla mnie za dużo.

Zaskoczyło mnie to, co powiedziałem. Słowa, które wyrzekłem, mogłyby pochodzić z ust

Shimody. Dlaczego tam został? Miałem na tyle zdrowego rozsądku, aby stamtąd czmychnąć. A
przecież wcale nie byłem mesjaszem.

Iluzje. Co miał na myśli, mówiąc „iluzje”? Słowa te były ważniejsze niż wszystko, co

wcześniej powiedział czy zrobił — w jego oczach dostrzegłem dziką zapalczywość, kiedy mówił:
„To wszystko iluzje!”, jak gdyby gwałtem chciał mi wbić tę myśl do głowy. Był to
rzeczywiście problem, w porządku, potrzebny był mi podarunek, jaki miał mi do zaoferowania,
ale nie wiedziałem, co oznacza.

Po chwili rozpaliłem ogień i ugotowałem gulasz z resztek mięsa w sosie sojowym, z suchych

klusek oraz dwóch hot dogów sprzed trzech dni. Pod pojemnikiem na jedzenie leżała torba z
narzędziami. Bez wyraźnego powodu wziąłem do ręki klucz dziewięć szesnastych, przyjrzałem
mu się, wytarłem go i zamieszałem nim gulasz.

Byłem sam, nikt mnie nie widział, dla zabawy więc spróbowałem zawiesić klucz w powietrzu,

tak jak on to robił. Kiedy podrzucałem go i przymykałem oczy w chwili, gdy przestawał lecieć
wzwyż i miał zacząć spadać, przez pół sekundy odnosiłem wrażenie, że unosi się w powietrzu.
Jednak wkrótce spadał na trawę lub na moje kolano i cały efekt diabli brali. Jak on to robił?

Jeśli to wszystko jest iluzją, panie Shimoda, czym w takim razie jest rzeczywistość? A jeśli

ten świat jest złudzeniem, dlaczego w ogóle żyjemy? Poddałem się w końcu, podrzuciłem klucz
jeszcze kilka razy i dałem spokój. Dając sobie spokój, poczułem się nagle szczęśliwy, przepojony
radością, że jestem, gdzie jestem, że wiem, co wiem, choć nie jest to odpowiedź na wszystkie
problemy życia ani nawet na kilka iluzji.

Kiedy jestem sam, lubię sobie śpiewać. Och, ja i ta stara FARBA!... Śpiewałem, poklepując z

miłością skrzydło Castora (pamiętajcie, że nikt mnie tam nie mógł słyszeć). Będziemy wędrować
po niebie... Będziemy skakać pośród stogów siana, aż jedno z nas się podda.
Sam na poczekaniu
komponowałem muzykę i układałem słowa. I to nie ja się

poddam, farbo... Chyba, że skręcisz kark, a wtedy po prostu zwiążę cię drutem... i polecimy...

POLECIMY...

Mogę tak ciągnąć w nieskończoność, kiedy czuję się szczęśliwy, rymy nie są przecież istotne.

Przestałem zastanawiać się nad problemem mesjasza; nie było sposobu, żebym mógł odgadnąć, kim
jest lub co miał na myśli, zaprzestałem więc starań i to właśnie wprowadziło mnie w błogi nastrój.

Około dziesiątej ogień wygasł, wygasła też moja pieśń.
— Gdziekolwiek jesteś, Donaldzie Shimoda — powiedziałem, rozkładając pod skrzydłem koc

— życzę ci szczęśliwych lotów i żeby nie prześladowały cię tłumy. Jeśli tego właśnie chcesz. Nie,
odwołuję. Życzę ci, mój drogi samotny mesjaszu, byś znalazł to, co chcesz odnaleźć.

Kiedy ściągałem koszulę, z kieszeni wypadła jego książka, przeczytałem stronę, na której się

otworzyła:

W

ięź, która zespala twoją prawdziwą rodzinę, nie jest więzią krwi,

ale szacunkiem i radością z istnienia drugiego człowieka.

R

zadko kiedy członkowie tej samej rodziny

wyrastają pod jednym dachem.

2

background image

Richard Bach - Iluzje, czyli człowiek, który nie chciał być mesjaszem.

Nie wiedziałem, jaki to miało związek ze mną, a poza tym nie mogłem pozwolić, aby książka

zastąpiła mi samodzielne myślenie. Wsunąłem się pod koc, poczułem się jak wygaszona
żarówka, ciepła, nie śniąca żadnych snów, pod niebem, pod kilkoma tysiącami gwiazd, które może
były tylko iluzjami, ale pięknymi z pewnością.

Kiedy przyszedłem do siebie, był już świt, różane światło i złote cienie. Obudziłem się nie z

powodu światła, ale dlatego, że coś bardzo delikatnie muskało mi głowę. Myślałem, że to źdźbła
trawy rosnącej wokół, następnie, że to jakiś owad... Klucz dziewięć szesnastych to niezły kawałek
żelaza, jeśli uderzy cię w pełnym pędzie, obudzisz się natychmiast. Klucz odbił się od zawiasów
lotki, pogrążył się na chwilę w trawie, po czym popłynął majestatycznie w górę i zawisł w
powietrzu. A kiedy mu się przyglądałem, budząc się na dobre, delikatnie opadł na ziemię. Gdy
zdecydowałem się go podnieść, był znów tym samym starym kluczem, który tak dobrze znałem i
lubiłem, tak samo ciężkim, równie chętnym, by wziąć się za te wszystkie cholerne nakrętki i
sworznie.

— Do diabła!
Nigdy nie mówię „do diabła” czy „cholera” — to mi pozostało z dzieciństwa. Byłem jednak

szczerze zdumiony, a nic innego nie przyszło mi do głowy. Co się działo z moim kluczem? Donald
Shimoda był co najmniej sześćdziesiąt mil stąd, poza horyzontem. Podniosłem narzędzie, uważnie
mu się przyjrzałem i zważyłem w dłoni. Czułem się jak prehistoryczna małpa, która nie rozumie,
że przed jej oczyma obraca się koło. Musiało być jakieś proste wytłumaczenie...

Zdenerwowany odłożyłem go w końcu, położyłem na torbie z narzędziami i rozpaliłem

ognisko, żeby usmażyć placki. Nie było powodu się spieszyć. Mogłem tu zostać cały dzień,
jeśli miałbym ochotę.

Placek rósł na patelni, należało go już przewrócić, kiedy usłyszałem na niebie, gdzieś na

zachodzie, hałas.

To niemożliwe, by to był samolot Shimody, nie było sposobu, aby ktokolwiek mógł mnie

wytropić na tej jednej z milionów łąk Środkowego Zachodu, ale wiedziałem, że to on i zacząłem
gwizdać... patrzyłem na placek i na niebo, zastanawiałem się, co mu powiedzieć, coś bardzo spokoj-
nego, kiedy już wyląduje.

To rzeczywiście był Travel Air, przeleciał nisko nad Castorem, wzbił się ostro w górę, robiąc

pokazowy skręt, zanurkował w powietrzu i wylądował z prędkością sześćdziesięciu mil na godzinę,
a była to prędkość, z jaką Travel Air powinien lądować. Shimoda ustawił swoją maszynę koło
Castora i wyłączył silnik. Nic nie powiedziałem. Pomachałem, ale nie powiedziałem ani słowa.
Przestałem gwizdać. Wydostał się z kabiny i podszedł do ogniska.

—Cześć, Richardzie.
—Spóźniłeś się — powiedziałem. — Omal nie spaliłem patelni.
—Przepraszam.
Podałem mu kubek wody ze strumienia, talerz z połówką placka i plaster margaryny.
—Jak poszło? — zapytałem.
—W porządku — odpowiedział z natychmiastowym półuśmiechem na twarzy. — Udało mi
się ujść z życiem.
— Bałem się, że ci się nie uda.

Przez chwilę jadł w ciszy.

—Słuchaj — powiedział wreszcie, przyglądając się swojemu posiłkowi. — To jest
naprawdę straszne.
—Nikt ci nie każe tego jeść — powiedziałem rozgniewany. — Dlaczego nikomu nie
smakuje mój placek? NIKOMU NIE SMAKUJE MÓJ PLACEK! Dlaczego tak się dzieje,
mój mistrzu?
—No, cóż — uśmiechnął się Don — będę mówił teraz jak Bóg. Otóż wydaje mi się, iż
wierzysz, że placek jest smaczny i dlatego tobie smakuje. Skosztuj go, przestając wierzyć tak

2

background image

Richard Bach - Iluzje, czyli człowiek, który nie chciał być mesjaszem.

głęboko w jego doskonałość, a... będzie to jak... pożar... po powodzi... w młynie, prawda? Tę
trawę z pewnością świadomie dodałeś, co?
—Wybacz. Spadła pewnie z rękawa, nie wiem jak. Naprawdę sądzisz, że sam placek... nie
chodzi mi o tę trawę ani o przypalony kawałek, o tu... ale sam placek, nie sądzisz...?
—Okropny — powiedział, oddając mi, jeśli nie liczyć małego kęsa, prawie wszystko, co mu
wręczyłem. — Wolałbym głodować. Masz jeszcze brzoskwinie?
—Są w pojemniku.
Jak on mnie tu znalazł? Skrzydeł o rozpiętości dwudziestu ośmiu stóp nie jest łatwo dostrzec na

dziesięciu tysiącach mil prerii, zwłaszcza jeśli trzeba patrzeć pod słońce. Obiecałem sobie jednak,
że o nic nie będę pytać. Powiedziałby mi, gdyby chciał.

— Jak mnie znalazłeś? — spytałem. — Przecież mogłem wylądować gdzie indziej.
Otworzył puszkę z brzoskwiniami, które następnie jadł nożem... dość trudna sztuczka.
—Swój ciągnie do swego — wymamrotał, gubiąc plasterek owocu.
—Ach, tak?
—Prawo kosmiczne.
—Aha.
Skończyłem jeść placek, po czym wyszorowałem patelnię piaskiem ze strumienia. Jestem

pewien, że to świetne placki.

—Czy mógłbyś mi to wyjaśnić? Czy to znaczy, że jestem podobny do twojego
szanownego „ja”? A może mówiąc „swój do swego”, miałeś na myśli podobieństwo na
szych samolotów?
—My, cudotwórcy, musimy się trzymać razem — odparł. Zdanie to wypowiedział głosem
jednocześnie serdecznym i groźnym.
—Ach, Don...? Pozwól, że nawiążę do tego, co powiedziałeś przed chwilą. Co miałeś na
myśli, mówiąc „my cudotwórcy”?
—Z punktu widzenia tego klucza, który leży tu na torbie, powiedziałbym, że dziś rano zabawiałeś
się sztuczką „niech sobie trochę polewituje”. Popraw mnie, jeśli nie mam racji.
—W nic się nie zabawiałem! Obudziłem się... to on sam mnie zbudził!
— Och! Sam — śmiał się.
—TAK, SAM.
—Na swoim cudotwórstwie, Richardzie, znasz się równie dobrze jak na smażeniu placków.
Nie odpowiedziałem, rozłożyłem się tylko wygodnie na kocu i czekałem w ciszy. Jeśli ma coś

do powiedzenia, zrobi to w najdogodniejszej dla siebie chwili.

—Niektórzy z nas uczą się tego podświadomie. Nasz trzeźwy umysł nie chce tego przyjąć,
czynimy więc nasze cuda we śnie. — Przyglądał się niebu i pierwszym obło
kom dnia. — Trochę cierpliwości, Richardzie. Wszyscy wkrótce nauczymy się nowych
rzeczy. Przyjdzie to ci teraz dużo łatwiej i zanim się zorientujesz, staniesz się mądrym
duchowym maestro.
—Co to znaczy, zanim się zorientuję? Nie chcę o tym wiedzieć! Nie chcę nic wiedzieć!
—Nie chcesz nic wiedzieć?
—No, chciałbym wiedzieć, dlaczego świat istnieje i czym jest, i dlaczego tu żyję, i dokąd idę...
TO rzeczywiście chcę wiedzieć. Jak latać bez samolotu, gdybym miał takie życzenie.
—Przykro mi.
—Przykro, że co?
—To nie działa w ten sposób. Jeśli dowiesz się, czym jest świat, jakie są jego prawa,
automatycznie zaczniesz obcować z cudami. Z tym, co nazwane będzie cudem. Ale
oczywiście nic nie jest cudem. Jeśli dowiesz się wszystkiego, co wie iluzjonista, magia
przestanie być dla ciebie magią. — Oderwał wzrok od nieba. — Jesteś taki jak wszyscy. Ty już
o tym wiesz, po prostu nie jesteś jeszcze tego świadomy.
— Nie przypominam sobie — powiedziałem. — Nie przypominam sobie, żebyś mnie

kiedykolwiek pytał, czy chcę się tego nauczyć, bez względu na to, co to takiego. Wiem tylko,

2

background image

Richard Bach - Iluzje, czyli człowiek, który nie chciał być mesjaszem.

że z tego powodu przez całe życie towarzyszyły ci tłumy i nieszczęścia. Jakoś wypadło mi z
pamięci... — Jak tylko wypowiedziałem te słowa, wiedziałem, że powie „później sobie
przypomnisz” i będzie miał rację.

Wyciągnął się na trawie, za poduszkę posłużył mu worek z resztką mąki.
—Słuchaj, nie zawracaj sobie głowy tłumami. Nie mogą cię dotknąć, chyba że sam tego
chcesz. Jesteś magią, pamiętaj, PUFF! Jesteś niewidzialny i przechodzisz przez zamknięte
drzwi.

—A nie dopadł cię ten tłum w Troy, co?

—Czy kiedykolwiek mówiłem, że tego nie chcę? Sam na to pozwoliłem. Podobało mi się. Jest
w nas coś z komediantów, inaczej nigdy nie zostalibyśmy duchowymi mistrzami.
—Myślałem, że dałeś sobie z tym spokój. Przecież czytałem...
—Zanosiło się na to, że zostanę jednym, jedynym, pełnoetatowym mesjaszem, i z tą właśnie
rolą dałem sobie spokój. Nie mogę jednak oduczyć się tego, na co poświęciłem
całe życie, jedno, drugie i następne, nie mam racji?
Zamknąłem oczy i zgniotłem źdźbło trawy.
— Słuchaj, Donaldzie, co ty mi tu wstawiasz? Dlaczego nie wyłożysz kart na stół i nie

powiesz, co się naprawdę dzieje?

Zapanowała cisza, a potem Don odezwał się:
— Może to ty mi powinieneś powiedzieć. Powiedz mi, co według ciebie próbuję ci

powiedzieć, a ja cię skoryguję, jeśli będziesz w błędzie.

Przez chwilę zastanawiałem się nad tym i postanowiłem go zaskoczyć.
— Dobra, powiem.
Po tych słowach przećwiczyłem pauzowanie, chciałem zobaczyć, jak długo gotów jest czekać,

jeśli się okaże, że nie mówię zbyt płynnie. Zrobiło się ciepło, słońce wisiało już dość wysoko na
niebie; gdzieś daleko jakiś farmer jechał na traktorze z silnikiem diesla, pracując w polu pomimo
niedzieli.

— Dobra, powiem ci. Przede wszystkim to nie był przypadek, że wtedy, po raz pierwszy,

wylądowałeś na polu pod Ferris, prawda?

Siedział cicho, jak rosnąca trawa.
— Po drugie, między nami jest pewne mistyczne porozumienie, o którym ja, jak się wydaje,

zapomniałem, a ty pamiętasz.

Wiał lekki wiatr, przynosząc i zabierając daleki warkot traktora. Pewna część mojej osoby

przysłuchiwała się temu w przekonaniu, że to, co mówię, nie jest zmyśleniem. Opowiadałem
prawdziwą historię.

— Chcę powiedzieć, że spotkaliśmy się trzy lub cztery tysiące lat temu, mogę się mylić o

dzień. Lubimy te same przygody, nienawidzimy prawdopodobnie tych samych wrogów, uczymy
się z taką samą radością, w takim samym tempie. Masz lepszą pamięć. Nasze ponowne
spotkanie określiłeś słowami „swój lgnie do swego”.

Zerwałem nowe źdźbło.
—Jak mi idzie?
—Przez chwilę wydawało mi się, że to będzie długa i żmudna robota — powiedział. — I
rzeczywiście, ale jest chyba pewna szansa, że tym razem ci się uda. Mów dalej.
—Ano właśnie, nie muszę mówić, bo ty wiesz, o czym ludzie wiedzą. Gdybym jednak nie
powiedział ci tego wszystkiego, nie wiedziałbyś, co mnie się wydaje, że wiem. A bez
tego nie nauczę się żadnej z tych rzeczy, których chcę się nauczyć. — Odłożyłem źdźbło. —
Jaki ty masz w tym interes, Don? Dlaczego zawracasz sobie głowę ludźmi takimi jak ja? Jeśli
ktoś jest na takim etapie duchowego rozwoju jak ty, wszystkie te cudotwórcze moce są dla
niego jedynie sprawą uboczną. Nie jestem ci potrzebny, ty przecież niczego z tego świata nie
potrzebujesz.
Odwróciłem głowę i spojrzałem na niego. Miał oczy zamknięte.
—Na przykład paliwa do Travel Air — powiedział.

2

background image

Richard Bach - Iluzje, czyli człowiek, który nie chciał być mesjaszem.

—Właśnie — odparłem. — Tu, na tym świecie, pozostaje tylko nuda... Nie czekają cię
żadne przygody, skoro nic w tej rzeczywistości ciebie nie tyczy. Jedynym twoim
problemem jest to, że nie masz problemów!
Była to, jak sądziłem, wspaniała mowa.
—Tu nie masz racji — przerwał. — Powiedz mi, czemu dałem sobie spokój z tą robotą...
wiesz, czemu przestałem pracować jako mesjasz?
—Mówiłeś, że to tłumy. Wszyscy chcieli, żebyś dla nich czynił swoje cuda.
—Właśnie. Ten drugi powód — tak, lecz nie pierwszy. Lęk przed tłumem to twój krzyż, nie
mój. To nie tłumy mnie męczą, lecz ludzie, którym nie zależy na tym, co mam im do
powiedzenia. Możesz przejść po powierzchni oceanu z Nowego Jorku do Londynu, możesz z
powietrza wydobywać złote monety, a im i tak będzie to wszystko obojętne, rozumiesz?
Kiedy to mówił, wydawało się, że jest przeraźliwie samotny. Nigdy w życiu nie widziałem,

żeby ktoś był tak samotny. Niepotrzebne mu były ani żywność, ani schronienie, ani pieniądze, ani
sława. Umierał z pragnienia, by podzielić się swoją wiedzą, a nikt nie chciał go słuchać.

Zmarszczyłem czoło, żeby się nie rozpłakać.
—No cóż, sam tego chciałeś. Jeśli twoje szczęście ma zależeć od tego, co robi ktoś inny,
to wydaje mi się, że rzeczywiście masz problem.
Uniósł nagle głowę i spojrzał na mnie lśniącymi oczyma, jakbym uderzył go kluczem. Od

razu wiedziałem, że nie mogę pozwolić, aby ten facet zdenerwował się na mnie. Uderzony
gromem człowiek piecze się szybko.

Wtem uśmiechnął się do mnie tym swoim trwającym pół sekundy uśmiechem.
— Wiesz co, Richardzie? — powiedział powoli. — Ty... masz... rację!
Znowu zamilkł, jakby moje słowa wprowadziły go w trans. Nie zwracając na to uwagi,

brnąłem dalej, mówiąc godzinami o tym, jak się spotkaliśmy i czego musimy się nauczyć, a
wszystkie myśli przelatywały przez mój umysł niczym poranne komety i opromienione
dziennym światłem meteory. Leżał nieruchomo na trawie, nie ruszał się, nic nie mówił. W
południe skończyłem przedstawiać mu swoją koncepcję wszechświata i wszystkich rzeczy na
niebie i ziemi.

— ...a mam wrażenie, jakbym dopiero zaczął. Don, tyle jest jeszcze do powiedzenia. Skąd

ja to wszystko wiem? Jak to się stało?

Nie odpowiedział.
— Jeśli oczekujesz, że sam odpowiem sobie na własne pytanie, muszę przyznać, że nie

wiem. Dlaczego potrafię teraz mówić o tym wszystkim, skoro dotychczas nigdy tego
nie próbowałem? Co się ze mną stało?

Bez odpowiedzi.
— Don? Teraz proszę, abyś ty zaczął mówić.
W dalszym ciągu nie powiedział ani słowa. Przedstawiłem mu panoramę życia, a mój

mesjasz — jakby w tym jednym przypadkowym słowie o swoim szczęściu usłyszał całą
potrzebną mu treść — zapadł w głęboki sen.

7

J

EST środa, szósta rano. Jeszcze śpię, a tu niespodziewanie BUCH! słyszę olbrzymi huk,

nagły i gwałtowny jak eksplodująca potężnym brzmieniem symfonia; niecierpliwe tysięczne
chóry, słowa śpiewane po łacinie, skrzypce, bębny, trąby, aż ziemia drgnęła, a Castor zakołysał się
na kołach. Wygrzebałem się spod jego skrzydeł jak naładowany czterystoma woltami kot, którego
naelektryzowane futerko zamieniło się w las wykrzykników.

2

background image

Richard Bach - Iluzje, czyli człowiek, który nie chciał być mesjaszem.

Na niebie rozpoczynał się zimno-ognisty wschód słońca, chmury ożyły w krzykliwych

barwach, ale wszystko rozmyło się w potężnym crescendo.

— CICHO! CICHO! SPOKÓJ Z TĄ MUZYKĄ!

Shimoda wrzasnął z taką siłą i wściekłością, że pomimo hałasu usłyszałem jego głos, a
muzyka zamilkła natychmiast, jedynie jej echo potoczyło się coraz dalej i dalej. A potem
słychać było tylko cichą, świętą pieśń, spokojną jak powiew wiosennego wiatru, jak
Beethoven we śnie. Nie zrobiło to na nim żadnego wrażenia.

—SŁUCHAJ, POWIEDZIAŁEM SPOKÓJ!
Muzyka zanikła.
—No.
Spojrzałem na niego.
—Na wszystko jest właściwy czas i właściwe miejsce, prawda? — powiedział.
—No tak, czas i miejsce, tak...
—Trochę niebiańskiej muzyki to miła rzecz, jeśli słuchasz jej w intymnej atmosferze
własnych myśli i może w specjalnych okolicznościach, ale nie tak wcześnie i nie na cały
regulator. Co ty tu robisz?
—Co ja robię? Don, spałem w najlepsze... jak to, co ja robię?
Potrząsnął głową, bezradnie wzruszył ramionami, sapnął i wrócił do śpiwora pod skrzydłem.
Poradnik leżał odwrócony w trawie, w miejscu, gdzie upadł. Ostrożnie otworzyłem go i

przeczytałem:

J

eśli wmówisz sobie, że jesteś niedoskonały,

to rzeczywiście taki się staniesz.

Jeszcze wielu rzeczy o mesjaszach nie potrafiłem zrozumieć.

8

N

ASZ dzień pracy w Hammond, w stanie Wisconsin, zakończyliśmy kilkoma lotami z

niewielką grupą poniedziałkowych pasażerów. Obiad zjedliśmy w mieście, po czym ruszyliśmy w
drogę powrotną.

— Don, mówię ci z całym przekonaniem, że to życie może być ciekawe, nudne lub takie,

jakie chcemy, żeby było. Ale nawet podczas najwspanialszych chwil, nigdy nie udało mi się
zrozumieć, dlaczego tu jesteśmy. Powiedz mi coś na ten temat.

Minęliśmy właśnie sklep z artykułami żelaznymi (zamknięty) i kino (grali właśnie film Butch

Cassidy i Sundance Kid). Don, zamiast odpowiedzieć na moje pytanie, zatrzymał się na chodniku i
odwrócił do mnie.

—Masz jakieś pieniądze, co?
—Od czorta. A o co chodzi?
—Chodźmy do kina — powiedział. — Postawisz?
—Nie wiem, Don. Ty idź. Ja wracam do samolotów. Nie można ich zostawiać tam tak
długo.
Dlaczego nagle zainteresował się jakimś filmem?
—Samoloty są w porządku. Chodźmy do kina.
—Już się zaczęło.
—No to się spóźnimy.

2

background image

Richard Bach - Iluzje, czyli człowiek, który nie chciał być mesjaszem.

Stał już przy kasie i kupował bilety. Poszedłem za nim do ciemnej sali i zajęliśmy miejsca w

tylnym rzędzie. W mroku siedziało około pięćdziesięciu widzów.

Po chwili zapomniałem, dlaczego tutaj przyszliśmy, film mnie pochłonął, zawsze uważałem, że

jest to jeden z klasycznych tytułów. Oglądałem go wtedy chyba po raz trzeci. Czas spędzony w
kinie wirował i rozciągał się jak w dobrym filmie, patrzyłem przez chwilę zainteresowany jego
technicznymi szczegółami... jak każda scena pasuje do następnej, dlaczego pojawia się teraz, a nie
później. Próbowałem tak właśnie oglądać Butcha, ale wciągnęła mnie akcja filmu i wkrótce
zapomniałem o technicznych niuansach.

Kiedy Butch i Sundance zostali otoczeni przez boliwijską armię, prawie pod koniec filmu,

Shimoda dotknął mojego ramienia. Nachyliłem się ku niemu, nie przerywając oglądania, byłem
zły, że nie poczekał z tym, co miał mi do powiedzenia, do zakończenia filmu.

—Richardzie?
—Tak?
—Dlaczego tu jesteś?
—To dobry film, Don. Ććśśś.
Butch i Sundance, cali we krwi, zastanawiali się właśnie, czy jechać do Australii.
—Czemu uważasz, że dobry?
—Dobrze się bawię. Śśśś. Potem ci powiem.
—Wyrwij się z tego. Obudź się. To wszystko iluzja.
—Donaldzie — byłem zirytowany — jeszcze kilka minut, potem pogadamy, o czym tylko
zechcesz. Pozwól mi obejrzeć do końca, dobra?
—Richardzie — wyszeptał głębokim, dramatycznym głosem — dlaczego tu jesteś?
—Posłuchaj, jestem tu, bo to ty chciałeś, żebym tu wszedł. — Odwróciłem się od
niego, chcąc obejrzeć zakończenie filmu.
—Nie musiałeś przychodzić, mogłeś powiedzieć: nie, dziękuję.
—PODOBA MI SIĘ TEN FILM... — Człowiek siedzący przede mną odwrócił się na
moment. — Podoba mi się ten film, Don. Czy coś w tym złego?
—Ależ skąd — odpowiedział i do końca filmu nie usłyszałem już żadnego więcej słowa.
Znowu szliśmy razem, mijając plac z używanymi traktorami, kierując się w mroku ku

naszemu polu i samolotom. Zanosiło się na deszcz.

Zastanawiałem się nad jego dziwacznym zachowaniem w kinie.
—Czy ty wszystko robisz z jakiegoś powodu, Don?
—Czasami.
—Dlaczego akurat film? Dlaczego nagle ni stąd, ni zowąd chciałeś obejrzeć Butcha?
—Zadałeś mi pytanie.
—Tak. A znasz odpowiedź?
—To była moja odpowiedź. Poszliśmy do kina, bo zadałeś mi pytanie. Ten film był
odpowiedzią na twoje pytanie.
Kpił sobie ze mnie, czułem to.
— Jakie było moje pytanie?

Długa, bolesna cisza.

— Powiedziałeś, Richardzie, że nawet w najwspanialszych chwilach nigdy nie potrafiłeś

zrozumieć, dlaczego tu jesteśmy.

Przypomniałem sobie.
—Film był twoją odpowiedzią?
—Tak.
—Och.
—Wciąż nie rozumiesz.
—Nie.
—To był dobry film — odpowiedział. — Ale nawet najlepszy film świata jest tylko
złudzeniem, prawda? Obrazy nie są ruchome, tylko nam się wydaje, że się poruszają.

2

background image

Richard Bach - Iluzje, czyli człowiek, który nie chciał być mesjaszem.

Zmieniające się światło, które pozornie porusza się na płaskim ekranie ustawionym w
ciemności.
— No tak — zaczynałem rozumieć.
— A inni ludzie, jacykolwiek ludzie, gdziekolwiek, którzy chodzą do kina, dlaczego tam siedzą,

skoro to tylko iluzja?

— Bo to rozrywka.
— Racja. To po pierwsze.
—Czegoś się też można nauczyć.
—Dobrze. Zawsze. Nauka. To po drugie.
—Fantazja, ucieczka.
—To też rozrywka. Punkt pierwszy.
—Techniczne aspekty. Chcą dowiedzieć się, jak film jest zrobiony.
—Nauka. Punkt drugi.
—Ucieczka przed nudą.
—Ucieczka, już mówiłeś.
—Okazja towarzyska. Żeby pobyć z przyjaciółmi.
—To powód, dla którego można pójść do kina, ale przecież nie dlatego oglądasz film. A poza
tym, to też rozrywka. Punkt pierwszy.
Cokolwiek bym powiedział, potwierdzałoby to jedynie jego dwie tezy. Ludzie oglądają filmy

dla rozrywki lub dla nauki albo dla jednego i drugiego.

—A film jest jak życie człowieka, Don, racja?
—Tak.
—Dlaczego więc niektórzy wybierają koszmarne życie, jakiś film grozy?
—Ludzie przychodzą na horror nie tylko po to, żeby obejrzeć go dla zabawy. Kiedy
wchodzą do kina, dobrze wiedzą, że to film grozy — powiedział.
—Ale dlaczego...?
—Lubisz horrory?
—Nie.
—Czy je oglądasz?
—Nie.
—A znasz ludzi, którzy wydaliby wiele pieniędzy i poświęcili wiele czasu, żeby zobaczyć film
grozy lub też jakiś tani melodramat z problemami, które innym wydają się nudne i głupie? —
Czekał, aż odpowiem na to pytanie.
—Tak.
—Nie musisz oglądać ich filmów, a oni nie muszą oglądać twoich. To nazywamy „wolnością”.
—Ale komu zależy na tym, by się bać? Lub nudzić? Może wydaje im się, iż na to
zasłużyli, gdyż byli koszmarem dla innych, a może lubią dreszczyk emocji, a może
sądzą, że filmy powinny być nudne. Wiele osób uważa, że w swoich filmach są bezradni;
pewnie nie uwierzysz, ale odpowiada im taka wiara, z powodów, które im wydają się
sensowne. Nie wierzysz?
—Nie — powiedziałem.
—Dopóki tego nie zrozumiesz, będziesz się dziwił, dlaczego ludzie są nieszczęśliwi. Są
nieszczęśliwi dlatego, że tak wybrali. Sami chcą być nieszczęśliwi. I to jest, Richardzie, w
porządku.
—Hm.
—Jesteśmy istotami lubiącymi gry i zabawy, jesteśmy wydrami wszechświata. Nie możemy
umrzeć, nie możemy zranić się bardziej niż można zranić iluzję na ekranie. Ale potrafimy
wierzyć, że nas boli, możemy wyobrażać to sobie w najdrobniejszych, najboleśniejszych
szczegółach. Potrafimy wierzyć, że jesteśmy ofiarami, zabijanymi i zabijającymi,
zabawkami w rękach dobrego i złego losu.
—W wielu wcieleniach?

2

background image

Richard Bach - Iluzje, czyli człowiek, który nie chciał być mesjaszem.

—Ile filmów widziałeś?
—Mnóstwo.
Są filmy o życiu na tej planecie, o życiu na innych planetach; wszystko, co ma miejsce i

czas, jest tylko filmem i tylko iluzją. A tymczasem możemy nauczyć się wiele i dobrze zabawić się
naszymi iluzjami, prawda?

—Ta metafora o filmie, Don, jak wiele ona tłumaczy?
—A jak byś chciał? Obejrzałeś dzisiaj film częściowo dlatego, że ja chciałem go zobaczyć.
Wielu ludzi wybiera sobie wspólne życie, ponieważ lubią razem coś robić. Aktorzy z
dzisiejszego filmu grali już w innych filmach, przedtem i potem, zależy, który film
widziałeś najpierw, możesz je zobaczyć w tym samym czasie na różnych ekranach. Kupujemy
bilety na te filmy, płacimy za wstęp, godzimy się przyjąć, że przestrzeń i czas istnieją
naprawdę. Ani jedno, ani drugie nie jest prawdziwe. A jednak nikt, kto nie chciałby
zapłacić tej ceny, nie ma prawa pojawić się na tej planecie ani w żadnym systemie czaso-
przestrzennym.
—Czy to znaczy, że są tacy, którzy nie żyją w czasoprzestrzeni?
—A czy są tacy, którzy nigdy nie chodzą na filmy?
—Rozumiem. Uczą się w inny sposób?
—Właśnie — powiedział, wyraźnie ze mnie zadowolony. — Czasoprzestrzeń to dość
prymitywna szkółka. Jednak wiele osób tkwi w tej iluzji. Nawet jeśli jest nudna, nie chcą,
aby w kinie wcześniej zapalono światła.
—Kto pisze te filmy, Don?
—Czy to nie dziwne, jak dużo wiemy, jeśli tylko zamiast pytać innych, sami sobie zadajemy
pytania? Kto pisze te filmy, Richardzie?
—My — odpowiedziałem.
—Kto w nich gra?
—My.
—Kto jest operatorem, kto obsługuje projektor, kto zarządza kinem, kto jest bileterem, kto
dystrybutorem i kto na to wszystko patrzy? Kto może wyjść w samym środku seansu,
kiedykolwiek zechce, kto może zmienić akcję, kiedy mu się tylko spodoba, kto może
oglądać ten sam film raz po raz?
—Spróbuję zgadnąć — powiedziałem. — Każdy, kto ma na to ochotę?
—Jak sądzisz, czy to duża wolność?
—Czy właśnie z tego powodu filmy są tak popularne? Ponieważ instynktownie wiemy, że
przypominają nasze własne życie?
—Może tak... może nie. To nie ma większego znaczenia, prawda? Czym jest projektor?
—Umysłem. Nie. Wyobraźnią. To nasza wyobraźnia, bez względu na to, co ty o tym
myślisz.
—Czym jest film?
—Tu mnie masz.
—Wszystkim tym, co za naszą zgodą dostaje się do naszej wyobraźni?
—Może i tak, Don.
—Możesz wziąć do ręki szpulę z filmem, pełnym, ukończonym dziełem... początek,
środek, koniec, wszystko tu jest w tej samej chwili, w tej samej milionowej części sekundy.
Film istnieje poza czasem, którego jest zapisem, a jeśli znasz już ten film, wiesz też w
ogólnym zarysie, co się wydarzy, jeszcze zanim wejdziesz do kina: będą bitwy i dużo
emocji, zwycięzcy i przegrani, wielka miłość, katastrofa; wiesz, że to wszystko pojawi się w
tym filmie. Ale po to, żeby dać się zaczarować, żeby bawić się na filmie jeszcze bardziej,
musisz założyć film na projektor i pozwolić mu przejść przez soczewki minuta po minucie...
każda iluzja może być przedmiotem naszego doświadczenia tylko wtedy, gdy zaistnieje w czasie
i przestrzeni. Płacisz więc, ile trzeba, dostajesz bilet i siadasz na sali, zapominasz, co się
dzieje na zewnątrz, wtedy zaczyna się dla ciebie film.

2

background image

Richard Bach - Iluzje, czyli człowiek, który nie chciał być mesjaszem.

—I nikt naprawdę nie cierpi? To tylko krew z sosu pomidorowego?
—Nie, to prawdziwa krew. Ale biorąc pod uwagę znaczenie, jakie ma w naszym
prawdziwym życiu, mogłaby być równie dobrze sosem pomidorowym...
—A rzeczywistość?
—Rzeczywistość jest bosko obojętna, Richardzie. Matkę mało obchodzi, jaką rolę jej
dziecko gra w dziecięcych zabawach; pewnego dnia jest czarnym charakterem, innego
pozytywną postacią. To-Co-Jest nie wie nawet o twoich złudzeniach i zabawach. Zna
tylko siebie i nas stworzonych na jego podobieństwo, doskonałych i ukończonych.
—Nie jestem przekonany, czy chciałbym być doskonały i ukończony... Pomyśl o nudzie...
—Spójrz na niebo — powiedział, była to taka nagła zmiana tematu, że spojrzałem w
górę. Gdzieś wysoko zawisła pierzasta chmura, pierwsze sygnały księżycowego
światła osrebrzyły jej brzegi.
—Piękne niebo — odrzekłem.
—Czy to jest doskonałe niebo?
—No wiesz, niebo jest zawsze doskonałe, Don.
—Czy chcesz mi powiedzieć, że mimo ciągłych zmian, zachodzących w każdej
sekundzie, niebo jest zawsze doskonałym niebem?
—Hej, jaki jestem bystry! Tak!
—A morze jest zawsze doskonałym morzem, choć nieustannie się zmienia —
powiedział. — Jeśli doskonałość jest stagnacją, wtedy niebo jest bagnem! A To-Co-
Jest nie jest żadnym bagnistym stworem.
—Bagiennym stworem — poprawiłem go bezwiednie. — Jest doskonałe, z każdą chwilą
się zmienia. No tak. Kupuję to.
— Kupiłeś już dawno, jeśli już mowa o czasie.

Odwróciłem się do niego.

— Czy nie nudzi cię, Don, że żyjesz tylko w tym jednym wymiarze?
—Och, czy ja żyję tylko w jednym wymiarze? A ty?
—Dlaczego we wszystkim, co powiem, nie mam racji?
—Czy we wszystkim nie masz racji?
—Chyba powinienem zmienić zawód.
—Może więc sprzedaż nieruchomości?
—Sprzedaż nieruchomości lub ubezpieczeń.
—Zostań przy nieruchomościach, tam jest przyszłość. Jeśli ci na niej zależy.
—OK, przepraszam — powiedziałem. — Nie chcę przyszłości. Ani przeszłości.
Wolałbym zostać sympatycznym starym mistrzem iluzji. Może za tydzień?
—Wiesz, Richardzie, jestem przekonany, że to nie potrwa tak długo!
Spojrzałem na niego uważnie, ale nie uśmiechał się.

9

D

NI były do siebie podobne. Lataliśmy jak zwykle, ale przestałem określać dni nazwami

miast lub zarobionymi pieniędzmi. Zacząłem określać je rzeczami, których się nauczyłem,
rozmowami, które toczyliśmy po zakończonych lotach, i cudami, które zdarzały się od czasu do
czasu zupełnie przypadkiem. Wkrótce zrozumiałem, że nie były to cuda.

3

background image

Richard Bach - Iluzje, czyli człowiek, który nie chciał być mesjaszem.

W

yobraź sobie wszechświat piękny i prawy, i doskonały,

tak powiedział mi kiedyś poradnik.

A

bądź pewien jednej rzeczy:

T

o-Co-Jest wyobraziło sobie wszystko dużo lepiej niż ty.

10

B

YŁO ciche popołudnie... czasem tylko zjawiał się jakiś samotny pasażer. W przerwach

ćwiczyłem się w rozpraszaniu chmur.

Byłem kiedyś instruktorem lotów, wiem, że uczniowie mają skłonność do komplikowania

rzeczy prostych; dziś jestem mądrzejszy, a jednak ponownie występuję w roli ucznia, patrzę
krzywo i gniewnie na mój cel — chmury. Z pewnością to mnie powinien ktoś uczyć.
Shimoda leżał wyciągnięty pod skrzydłem Castora, udawał, że śpi. Szturchnąłem go delikatnie w
ramię, otworzył oczy.

—Nie mogę — powiedziałem.
—Możesz — odpowiedział i na powrót zamknął oczy.
—Don, przecież próbuję! Kiedy tylko czuję, że mi się uda, chmura kontratakuje i nadyma
się jeszcze bardziej.
—Wybierz dla mnie jakąś chmurę — westchnął i usiadł. — Jakąś łatwą.
Wybrałem największą, najpodlejszą chmurę na niebie, trzy tysiące stóp nad ziemią, chmurę, z

której buchał piekielny biały dym.

—Ta nad silosem, o tam — powiedziałem. — Ta, która teraz ciemnieje.
—Dlaczego mnie tak nienawidzisz? — zapytał i popatrzył na mnie.
—Bo cię lubię, Don, dlatego o to proszę. — Uśmiechnąłem się. — Tobie trzeba rzucić
prawdziwe wyzwanie. Jeśli wolisz, żebym wybrał ci coś mniejszego...
Westchnął ponownie, podnosząc głowę ku niebu.
— Spróbuję. No to która?
Spojrzałem w górę, a chmura, potwór wypełniony milionem ton deszczu, zniknęła; w

miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą wisiała na niebie, była teraz nieruchoma, błękitna pustka.

—Rety — powiedziałem cicho.
—Kawał dobrej roboty... — zacytował. — Nie, nie, choć miło mi przyjąć wyrazy uznania,
którymi mnie zasypujesz, muszę szczerze powiedzieć, że to było proste zadanie. — Wskazał
palcem niewielką chmurkę nad nami. — Tam. Teraz twoja kolej. Gotowy? Do roboty!
Spojrzałem na ten drobiazg, a drobiazg spojrzał na mnie. Przystąpiłem do pracy: kazałem

chmurze zniknąć, wyobrażałem sobie pustkę w miejscu, gdzie teraz wisi, oczyma wyobraźni
kąpałem ją w gorących promieniach słońca, prosiłem ją w myślach, żeby pojawiła się gdzie
indziej, i powoli, powoli, w ciągu minuty, pięciu, siedmiu, chmura odpłynęła. Inne chmury
powiększyły się, moja sobie poszła.

—Nie należysz do szybkich, co? — zapytał.
—To był mój pierwszy raz! Dopiero zaczynam! Starłem się z tym, co niemożliwe... no dobra,
nieprawdopodobne, a ty masz mi do powiedzenia tylko tyle, że nie jestem szybki.
Wykonałem wspaniałą robotę i ty o tym wiesz!

3

background image

Richard Bach - Iluzje, czyli człowiek, który nie chciał być mesjaszem.

—Zadziwiające. Tak byłeś do niej przywiązany, a jednak chmura zniknęła dla ciebie.
—Przywiązany! Grzmociłem w tę chmurę wszystkim, co popadło! Wymyślałem kule ogniste,
wiązki laserowe, odkurzacze wielkości wieżowca...
— Mówię o negatywnym przywiązaniu, Richardzie. Jeśli rzeczywiście chcesz usunąć chmurę

ze swojego życia, nie sil się na żadne spektakularne widowiska, po prostu zrelaksuj się i przestań
o niej myśleć. Tylko tyle.

C

hmura nie wie, dlaczego się porusza

w tym właśnie kierunku i z tą właśnie prędkością,

tyle miała do powiedzenia książka.

Gna ją impuls... oto

miejsce, gdzie powinna poszybować.

A

le niebo wie, jakie prawa i siły

kryją się za chmurami, ty też je poznasz, kiedy wzniesiesz się dość

wysoko, aby spojrzeć poza horyzont.

11

K

ażde pragnienie jest ci dane

wraz z mocą potrzebną do jego spełnienia.

C

zasami jednak będziesz musiał

na nią zapracować.

W

YLĄDOWALIŚMY na wielkim pastwisku niedaleko trzyakrowego gospodarskiego

stawu, z dala od jakiegokolwiek miasta, na trasie między Illinois a Indianą. Ponieważ nie
pojawili się żadni pasażerowie, sądziłem, że trafił nam się wolny dzień.

— Posłuchaj — powiedział Don. — Nie, nie słuchaj. Stój spokojnie i patrz. To, co

zobaczysz, nie jest cudem. Przeczytaj książkę o fizyce atomowej... dziecko potrafi chodzić
po wodzie.

Powiedział to i jakby zapomniawszy, że w stawie jest woda, odwrócił się i odszedł kilka

jardów od brzegu, stąpając po powierzchni jeziora. Wydawało mi się, że staw jest jedynie
mirażem, który pojawił się w rozgrzanym letnim powietrzu nad kamiennym jeziorem. Don
stał pewnie na lustrze wody, żadna fala nie muskała jego butów.

— No, dalej — powiedział. — Zrób to samo.
Widziałem to na własne oczy. To było możliwe, oczywiście, bo on tam stał, poszedłem

więc i ja. Miałem wrażenie, jakbym szedł po czystym, błękitnym linoleum. Zaśmiałem się.

—Donaldzie, co ty ze mną robisz?
—Pokazuję ci po prostu rzecz, której każdy prędzej czy później się nauczy —
powiedział. — Teraz akurat ty jesteś pod ręką.
—Ale ja...

3

background image

Richard Bach - Iluzje, czyli człowiek, który nie chciał być mesjaszem.

—Popatrz. Woda może być ciałem stałym — tupnął nogą i usłyszałem odgłos jakby
skórzanego przedmiotu uderzającego w skałę — lub nie — znów tupnął, a woda
ochlapała nas obu. — Czujesz to? Spróbuj.
Jak szybko przyzwyczajamy się do cudów! Nie minęła minuta, a byłem przekonany, że

chodzenie po wodzie jest możliwe, jest czymś naturalnym, jest... no dobra, i co z tego?

—Ale jeśli woda jest teraz ciałem stałym, jak możemy ją pić?
—W ten sam sposób, w jaki po niej chodzimy, Richardzie. Ona nie jest ciałem stałym,
nie jest też cieczą. To ty i ja decydujemy, czym ma dla nas być. Pomyśl, że jest
cieczą i postępuj tak, jakby była cieczą, wypij ją. Jeśli chcesz, by była powietrzem,
postępuj tak, jakby rzeczywiście była powietrzem, oddychaj nią. Spróbuj.
Pomyślałem, że może to wszystko ma jakiś związek z obecnością dojrzałej duszy.

Może te rzeczy dzieją się tylko w określonym promieniu, w promieniu pięćdziesięciu stóp
wokół niej...

Klęknąłem na powierzchni i zanurzyłem dłoń w stawie. Ciecz. Potem położyłem się,

przytknąłem twarz do jej błękitu i oddychałem ufnie. Czułem ciepły płynny tlen, nie dusiłem
się, swobodnie łykałem powietrze. Usiadłem i spojrzałem na Dona pytającym wzrokiem, oczekując,
że zgadnie, co mam na myśli.

— No, mów — rzekł.
—Czy muszę mówić?
—Biorąc pod uwagę to, co masz do powiedzenia, lepiej będzie, jeśli wyrazisz to słowami,
uzyskasz większą precyzję. Śmiało.
—Jeśli potrafimy spacerować po wodzie, oddychać nią, pić ją, dlaczego nie możemy robić
tego samego z ziemią?
—Dobrze. Zobacz...
Podszedł powoli do brzegu, jak gdyby spacerował po namalowanym jeziorze. A kiedy jego

stopy dotknęły ziemi, piachu i trawy na skraju stawu, zaczął powoli tonąć, wówczas zrobił kilka
ostrożnych kroków i zanurzył się po ramiona w ziemi i trawie. Wydawało się, że staw stał się
nagle wyspą, a otaczające go pastwisko zamieniło się w morze. Don płynął po ziemi, rozpryskując
wokół siebie ciemne, gliniane krople. Unosił się przez chwilę na powierzchni, potem wstał i stąpał
po niej. Widok człowieka chodzącego po ziemi wydał mi się nagle cudem!

Stałem na powierzchni stawu i oklaskiwałem go. Ukłonił się i też zaczął bić brawo.
Podszedłem do brzegu, myślą zamieniłem ziemię w ciecz i dotknąłem jej palcem u nogi. Fale

rozbiegły się kręgami po trawie. Jak głęboka jest ziemia? Prawie zapytałem na głos. Ziemia
będzie tak głęboka, jak ja to sobie wyobrażę. Głęboka na dwie stopy, pomyślałem, niech będzie
głęboka na dwie stopy, a ja sobie w niej pobrodzę.

Śmiało stanąłem na brzegu i natychmiast zanurzyłem się aż po głowę: nagły spad. Pod ziemią

panował mrok, było strasznie, próbowałem wydostać się na powierzchnię, wstrzymując oddech,
wymachując rękoma w poszukiwaniu jakiejś twardej, stałej wody, starając się dostać do brzegu
stawu, aby się go chwycić.

Don usiadł na trawie i śmiał się.
—Jesteś niesamowitym uczniem, wiesz o tym?
—Wcale nie jestem uczniem! Wydostań mnie stąd!
—Sam się wydostań.
Przestałem walczyć. Spojrzałem na ziemię jak na ciało stałe, z którego potrafię się

wygrzebać. Spojrzałem na nią inaczej... i wygramoliłem się, pokryty czarną ziemistą mazią.

— Człowieku, nieźle się ubabrałeś przy tej robocie!

Jego niebieska koszula i dżinsy były nieskazitelnie czyste.

—Aaaa! — Próbowałem wytrząsnąć ziemię z włosów, wytrzepać ją z uszu. W końcu
położyłem portfel na trawie, wszedłem do płynnej wody i oczyściłem się tradycyjnym
sposobem na mokro.
—Wiem, że można to lepiej zrobić.

3

background image

Richard Bach - Iluzje, czyli człowiek, który nie chciał być mesjaszem.

—Tak, jest szybszy sposób.
—Nie mów nic. Siedź tam sobie, śmiej się i pozwól, że sam na to wpadnę.
—OK.
W końcu wskoczyłem do Castora, przebrałem się, a mokre rzeczy rozwiesiłem na drutach, by

wyschły.

—Richardzie, nie zapominaj, co dzisiaj zrobiłeś. Łatwo zapomnieć te chwile, kiedy
pobieraliśmy nauki, łatwo powiedzieć sobie, że był to tylko sen, jakiś miraż. Nic, co
dobre, nie jest cudem, nic, co piękne, nie jest snem.
—Świat jest snem, powiadasz, i jest wspaniały. Czasami. Zachód słońca. Chmury. Niebo.
—Nie. To obraz jest snem. Piękno jest prawdziwe. Nie dostrzegasz różnicy?
Kiwnąłem głową, prawie rozumiejąc. Później zerknąłem do poradnika.

Ś

wiat jest twoim zeszytem, stronami, na których ćwiczysz dodawanie.

Nie jest rzeczywistością, choć możesz w nim przedstawić

rzeczywistość, jeśli tego chcesz.

M

ożesz też pisać rzeczy pozbawione sensu

albo kłamstwa, możesz podrzeć kartki.

12

G

rzech pierworodny to narzucanie granic

Temu-Co-Jest.

N

ie rób tego.

L

ENIWE, ciepłe popołudnie, przerwa między jednym a drugim deszczem. Mokrymi

chodnikami wracamy z miasta.

—Potrafisz przechodzić przez ściany, prawda, Don?
—Nie.
—Kiedy mówisz nie, choć wiem, że odpowiedź brzmi tak, rozumiem, że nie podoba ci się
sposób, w jaki sformułowałem pytanie.
—Jacy jesteśmy spostrzegawczy, co?
—W czym problem, chodzi o ścianę czy o przechodzenie?
—O jedno i drugie, a co gorsza twoje pytanie zakłada, że istnieję w jednej ograniczonej
czasoprzestrzeni i że przechodzę do innej, równie ograniczonej. Nie jestem dziś w
nastroju, żeby wysłuchiwać takich założeń dotyczących mojej osoby.
Zmarszczyłem brwi. Wiedział, o co pytam. Dlaczego mi po prostu nie odpowiedział,

dlaczego nie chciał, żebym zrozumiał, jak on to wszystko robi?

—W ten skromny sposób pomagam ci osiągnąć większą precyzję w myśleniu —
powiedział łagodnie.
—OK. Jeśli chcesz, potrafisz sprawić wrażenie, że umiesz przechodzić przez mury.
Czy tak lepiej?
—Tak. Lepiej. Ale jeśli masz zamiar wyrażać się precyzyjnie...

3

background image

Richard Bach - Iluzje, czyli człowiek, który nie chciał być mesjaszem.

—Nic nie mów. Wiem, jak mam powiedzieć to, o czym myślę. Oto moje pytanie. Jak to
się dzieje, że potrafisz przenieść iluzję ograniczonej tożsamości, która zgodnie z wiarą
w czasoprzestrzenne kontinuum nazywa się twoim „ciałem”, przez iluzję materialnego
ograniczenia, które się nazywa „ścianą”?
—Doskonale! — wykrzyknął. — Kiedy pytanie jest poprawnie zbudowane, samo
sobie odpowiada, prawda?
—Nie, to pytanie nie odpowiedziało sobie. Jak przechodzisz przez mur?
—RICHARDZIE! Już prawie ci się udało, a teraz wszystko psujesz! Nie potrafię
przechodzić przez mury... Kiedy tak mówisz, przyjmujesz założenia, na które ja się
nie godzę, lecz jeśli nalegasz, moja odpowiedź brzmi: „Nie, nie potrafię”.
—Trudno jest wszystko wypowiedzieć tak precyzyjnie, Don. Nie wiesz, o co mi
chodzi?
—Czy dlatego, że coś jest trudne, przestajesz próbować? Chodzenie też było z
początku ciężkim zadaniem, ale uczyłeś się go i teraz wydaje ci się rzeczą łatwą.
—Tak — westchnąłem. — OK. Zapomnij o moim pytaniu.
—Już zapomniałem. Natomiast moje pytanie brzmi: „Czy ty potrafisz?” — Spojrzał
na mnie takim wzrokiem, jakby nic innego na świecie go nie obchodziło.
—Twierdzisz więc, że ciało jest złudzeniem i że ściana jest złudzeniem, ale tożsamość
jest prawdziwa, i że iluzje nie mogą jej ograniczyć.
—Tego nie powiedziałem. Ty to mówisz.
—Ale taka jest prawda.
—Oczywiście — odpowiedział.
—Jak ty to robisz?
—Richardzie, niczego się nie robi. Po prostu widzisz, że coś jest zrobione i tak
rzeczywiście jest.
—Ha, to proste!
—Jak chodzenie. Dziwisz się, że kiedyś trudno ci było się tego nauczyć.
—Don, przechodzenie przez mur nie jest dla mnie trudne. Jest niemożliwe.
—Czy ci się wydaje, że jak będziesz powtarzał „niemożliwe” tysiąc razy, to ni stąd,
ni zowąd trudne rzeczy staną się proste?
—Przepraszam. To jest możliwe, zrobię to, kiedy tylko nadejdzie odpowiednia pora.
—Ludzie kochani! Facet chodzi po wodzie, a zniechęca się, bo nie potrafi przejść przez
mur.
—Tamto była łatwizna, mur zaś...
—Powtarzaj, żeś niedoskonały, a taki się staniesz — zaśpiewał. — Czy nie pływałeś
po ziemi w zeszłym tygodniu?
—Pływałem.
—A czyż ściana nie jest pionowa ziemią? Czy to ma jakieś znaczenie, jaki kierunek
obrały złudzenia? Złudzenia poziome możną przezwyciężyć, a pionowych już nie?
—Wydaje mi się, że zaczynani rozumieć, Don. mnie i uśmiechnął się.
—Chwila, w której zrozumiesz, co do ciebie mówię, będzie chwilą, kiedy będę musiał
zostawić cię na jakiś czas.
Ostatnim budynkiem w mieście był spichlerz, duży gmach z pomarańczowej cegły. Wydawało

się, jakby Don chciał poprowadzić mnie inną drogą, na skróty, wprost do samolotów, skręcając w
jakąś uliczkę. Skrót ten przebiegał przez ceglany mur. Don skręcił nagle w prawo, prosto w
mur, i już go nie było. Teraz wydaje mi się, że gdybym wtedy poszedł razem z nim, też bym
przeszedł przez tę ścianę. Ja jednak zatrzymałem się i patrzyłem w miejsce, gdzie przed chwilą stał
Don. Wyciągnąłem dłoń, dotknąłem cegieł, poczułem twardość muru.

— Pewnego dnia, Donaldzie — powiedziałem. — Pewnego dnia...
Do samolotów doszedłem samotnie.

3

background image

Richard Bach - Iluzje, czyli człowiek, który nie chciał być mesjaszem.

— Donaldzie — przemówiłem, kiedy znalazłem się już na polu. — Doszedłem do

wniosku, że ty po prostu nie żyjesz w tym świecie.

Spojrzał na mnie zaskoczony. Siedział na skrzydle swojego samolotu i uczył się tankować

paliwo.

—Oczywiście, że nie. Pokaż mi kogoś, kto żyje tylko w tym świecie.
—Co masz na myśli, mówiąc „pokaż mi kogoś”. A JA? Ja żyję w tym świecie!
—Wspaniale — pochwalił mnie, jak gdybym w wyniku samodzielnych badań odkrył jakąś
strzeżoną tajemnicę. — Przypomnij mi, żebym ci dziś postawił lunch. Podziwiam cię, bo
cały czas się uczysz.
Zastanowiłem się nad tym. Nie był ani zgryźliwy, ani ironiczny.
—Co to znaczy? Oczywiście, że żyję w tym świecie. Ja i mniej więcej cztery miliardy
innych ludzi. To ty...
—O Boże, Richardzie! Ty mówisz poważnie! Odwołuję lunch. Zapomnij o hamburgerach,
zapomnij o piwie, w ogóle o wszystkim! Pomyślałem, że osiągnąłeś już tę
najwyższą wiedzę... — przerwał i spojrzał na mnie z gniewną litością. — Jesteś tego pewien?
Żyjesz w tym samym świecie, prawda, co... co, powiedzmy, makler giełdowy?
Rozumiem, że twoje życie runęło i odmieniło się wskutek nowej polityki Komisji
Bezpieczeństwa i Wymiany Giełdowej, czyli obowiązkowe kontrole portfeli akcji, jeśli straty
udziałowców wyniosą więcej niż pięćdziesiąt procent? Żyjesz w tym samym świecie co
zawodowy szachista, tak? A nowojorski finał zaczyna się w tym tygodniu, Petrosian, Fischer
i Browne na Manhattanie za pół miliona dolarów, a ty, co ty robisz na polu w Maitland w
Ohio? Ze swoim dwupłatowcem z 1929 stojącym na polu? W twoim życiu najważniejszą
rolę grają zezwolenie farmera, ludzie, którzy chcą przez dziesięć minut polatać samolotem,
konserwacja silnika lotniczego i śmiertelny strach przed gradem... jak myślisz, ile osób żyje
w twoim świecie? Mówisz, że cztery miliardy? Czy rzeczywiście twardo stoisz na ziemi,
tam na dole, i mówisz mi, że te cztery miliardy ludzi to nie są cztery miliardy
odrębnych światów? Czy to masz mi właśnie do zakomunikowania? — Don zaczął
dyszeć od szybkiego: mówienia.
—Niemal czuję tego hamburgera, z roztopionym serem... — powiedziałem.
—Przykro mi. Z wielką radością bym ci go postawił, ale, ech, skończone, najlepiej
zapomnieć.
Choć wtedy po raz ostatni zarzuciłem mu, że nie żyje w tym świecie, upłynęło wiele czasu,

zanim zrozumiałem słowa, na których otworzył się mój podręcznik:

J

eśli przez jakiś czas będziesz istotą fikcyjną,

zrozumiesz, że fikcyjne postacie są czasami

bardziej rzeczywiste niż cieleśni ludzie i ich bijące serca.

13

T

woje sumienie to miara uczciwości twojego egoizmu.

P

osłuchaj go uważnie.

K

AŻDY z nas może robić to, co chce — powiedział tego wieczora. — Czy to nie proste,

czyste, jasne? Czy to nie wspaniały sposób na kierowanie wszechświatem?

—Prawie. Zapomniałeś jednak o całkiem istotnej sprawie — odparłem.

3

background image

Richard Bach - Iluzje, czyli człowiek, który nie chciał być mesjaszem.

—Czyżby?
—Każdy z nas może robić to, co chce, dopóty, dopóki nikogo nie krzywdzi. Wiem, że to
miałeś na myśli, ale powinieneś powiedzieć o tym wyraźnie.
W ciemności rozległ się nagły szmer, spojrzałem szybko na Dona:
— Słyszałeś?
—Wygląda na to, że ktoś tam jest... — Wstał, odszedł w ciemność. Nagle roześmiał się i
wypowiedział imię, którego nie dosłyszałem.
—W porządku — rzucił. — Nie, miło nam będzie, jeśli zostanie pan z nami... nie musi pan
trzymać się tak na uboczu... no, proszę się do nas przyłączyć...
W głosie przybysza wyraźnie dał się słyszeć obcy akcent, jakby rosyjski lub czeski, a raczej

transylwański.

— Dziękuję. Nie chciałbym się wam narzucać...

Mężczyzna, którego Don doprowadził do ogniska, był, no cóż, kimś niezwykłym, kogo trudno by
się spodziewać o tej porze dnia na Środkowym Zachodzie. Drobny, szczupły, przypominający wilka
człowiek, o budzącym lęk wyglądzie, ubrany w strój wieczorowy i czarną pelerynę podbitą czerwoną
satyną. W świetle najwyraźniej czuł się nieswojo.

—Przechodziłem tędy — powiedział. — Przez to pole mogę dojść na skróty do domu...
—Naprawdę? — Shimoda zdawał się nie wierzyć mężczyźnie. Wiedział, że kłamie, a
jednocześnie robił, co mógł, aby powstrzymać się od głośnego śmiechu. Miałem nadzieję, że
niedługo wszystko zrozumiem.
—Proszę się czuć jak u siebie — powiedziałem. — Może ma pan na coś ochotę?
Tak naprawdę nie sądziłem, by moje słowa na wiele się zdały, ale nieznajomy był tak spięty, że

chciałem, żeby się choć trochę, na ile to możliwe, rozluźnił.

Spojrzał na mnie, a jego bolesny uśmiech zmroził mnie do szpiku kości.
— Tak, mam na coś ochotę. Potrzebne mi coś, o co chcę pana prosić. Czy mogę napić się

pańskiej krwi? Choćby trochę? To moje pożywienie, łaknę ludzkiej krwi...

Nie wiem, być może nie to chciał powiedzieć, a może nie zrozumiałem jego słów, grunt, że

zerwałem się na równe nogi jak nigdy w życiu. Mój gwałtowny ruch wzniecił źdźbła siana,
które powoli wlatywały do ogniska.

Przybysz cofnął się o krok. Nie jestem osobą niebezpieczną, ale nie należę do niskich

mężczyzn i być może to mój wygląd go przestraszył. Odwrócił głowę.

—Proszę pana, przepraszam! Bardzo mi przykro! Proszę, niech pan zapomni, że powiedziałem
cokolwiek o krwi! Ale rozumie pan...
—O czym pan mówi? — Byłem coraz bardziej wzburzony, gdyż bałem się. — Co, do diabła,
pan mówi? Nie wiem, kim pan jest, jakimś może WAM...?
Shimoda przerwał mi, zanim zdążyłem dokończyć.
—Richardzie, nasz gość coś mówił, a ty mu przerwałeś. Niech pan kontynuuje, mój przyjaciel jest
nazbyt porywczy.
—Donaldzie — powiedziałem. — Ten facet...
—Bądź cicho!
Zaskoczyło mnie to tak bardzo, że ucichłem, wzrokiem zadającym przeraźliwe pytanie spojrzałem

na człowieka, którego wyrwano z ojczystej ciemności i wprowadzono w światło naszego ogniska.

— Niech mnie pan, proszę, zrozumie. Nie chciałem urodzić się wampirem. To wielkie

nieszczęście. Nie mam wielu przyjaciół. Każdej nocy muszę wypić trochę świeżej krwi,
bo inaczej zginę w męczarniach. Jeśli przez dłuższy czas jestem jej pozbawiony, umieram.
Błagam, czekają mnie wielkie cierpienia, umrę, jeśli nie zgodzi się pan... tylko trochę, nie
trzeba mi więcej niż pół litra.

Zrobił krok w moim kierunku, oblizując wargi. Pewnie myślał, że Shimoda sprawuje nade mną

jakąś władzę, która zmusi mnie do poddania się jego woli.

— Jeszcze jeden krok i poleje się krew. Jeśli tylko mnie pan tknie, zabiję pana... — Nie

zabiłbym, ale chciałem go przynajmniej związać, zanim zaczniemy dalej rozmawiać.

3

background image

Richard Bach - Iluzje, czyli człowiek, który nie chciał być mesjaszem.

Chyba mi uwierzył, bo zatrzymał się i westchnął. Odwrócił się do Shimody.
—Czy pokazałeś już, o co ci chodzi? — zapytał.
—Chyba tak. Dziękuję.
Wampir spojrzał na mnie i uśmiechnął się, całkowicie na luzie, bawiąc się pysznie, jak

aktor na scenie po skończonym spektaklu.

— Nie mam ochoty pić twojej krwi, Richardzie — powiedział doskonałą, przyjazną

angielszczyzną, bez śladu obcego akcentu.

Patrzyłem na niego, a on niknął, jak gdyby powoli gasił swoje światła... po pięciu

sekundach już go nie było. Shimoda znowu usiadł przy ogniu.

—Jakże się cieszę, że nie wszystko, co mówisz, mówisz serio!
Wciąż drżałem od nadmiaru adrenaliny, gotowy do walki z potworem.
—Don, nie jestem pewien, czy się do tego nadaję. Może lepiej powiedz, co się dzieje. Na
przykład, co... co to było?
—To byl wompir z Tronsylwonii — powiedział Don, kalecząc słowa jeszcze bardziej
niż rzekomy wampir. — A żeby być dokładniejszym, to było wyobrażenie wampira z
Tronsylwonii. Jeśli kiedyś będziesz chciał coś zademonstrować, a będzie ci się
zdawało, że ludzie cię nie słuchają, przywołaj jakąś niewinną zjawę i pokaż im, o co ci
chodzi.
Nie sądzisz, że trochę przedobrzyłem z tą peleryną, kłami i takim akcentem? Może
był zbyt przerażający?
—Peleryna pierwsza klasa, Don. Ale reszta to sama sztampa, takie dziwaczne... choć
wcale się nie bałem.
—No, dobra — westchnął. — W końcu zrozumiałeś, o co mi chodzi, a to
najważniejsze.
—A o co ci chodzi?
—Richardzie, byłeś bezwzględny wobec mojego wampira, zrobiłeś, co chciałeś, choć
wiedziałeś, że swoim zachowaniem możesz go skrzywdzić. Powiedział ci nawet sam,
że będzie cierpiał, jeśli...
—Miał zamiar wyssać moją krew!
—Ale to samo robimy naszym bliźnim, kiedy mówimy im, że jeśli nie będą żyli zgodnie
z naszymi przekonaniami, przysporzą nam cierpień.
Przez chwilę nie odzywałem się, zastanawiałem się nad jego słowami. Zawsze sądziłem,

że możemy robić, co nam się żywnie podoba, o ile tylko nie sprawiamy bólu innym, lecz
coś się tu nie zgadzało. Czegoś brakowało.

—Wiem, z czym sobie nie możesz dać rady — powiedział. — Z tym utartym

wyrażeniem, które jest po prostu błędne: „Sprawić komuś ból”. Sami decydujemy, czy
chcemy cierpieć czy nie. To tylko od nas zależy. Od nikogo innego. Mój wampir
powiedział ci, że sprawisz mu ból, jeśli nie pozwolisz mu nasycić się twoją krwią. To
była jego decyzja, jego wybór. A to, co ty z tym zrobisz, to twoja decyzja; twój
wybór. Możesz dać mu krew, zlekceważyć go, związać, możesz przebić mu serce kołkiem z
osiki. Jeśli nie chce kołka, ma święte prawo się bronić wszelkimi możliwymi sposobami. I
tak już dalej, ciągle musimy wybierać.

— Kiedy patrzysz na to w ten sposób...
—Słuchaj — powiedział. — To ważne. My wszyscy. Możemy. Robić. Co tylko.

Chcemy.

14

3

background image

Richard Bach - Iluzje, czyli człowiek, który nie chciał być mesjaszem.

K

ażda postać, wszystkie wydarzenia twojego życia

istnieją, gdyż ty je narysowałeś.

C

o postanowisz z nimi zrobić, zależy od ciebie.

C

ZY nie doskwiera ci samotność, Don? — Siedzieliśmy w niewielkiej kawiarni w

Ryerson, w Ohio, kiedy postanowiłem zadać mu to pytanie.

—Dziwię się, że ty...
Ćśśś — powiedziałem — jeszcze nie dokończyłem. Czy nigdy nie czujesz się choć
trochę samotny?
—Co ci się wydaje...
—Czekaj. Spójrz na tych ludzi, widzimy ich zaledwie przez parę minut. Od czasu do czasu w
tłumie pojawia się twarz, jakaś niebiańsko piękna kobieta, dla niej chciałbym tu
zostać, powiedzieć do niej cześć, zostań, nie ruszaj się, porozmawiaj chwilę. Ale ona szybuje
ze mną przez dziesięć minut albo i nie, a potem znika, a następnego dnia ja lecę do Shelbyville
i nigdy już jej nie spotkam. To właśnie samotność. Wydaje mi się, że nie potrafię znaleźć
stałych przyjaciół, gdyż sam należę do osób niestałych. Nie odzywał się.
—A może jednak potrafię?
—Czy już mogę mówić?
—Oczywiście, tak.
Hamburgery w tym lokalu były zawinięte do połowy w cienki, impregnowany papier, po

odwinięciu wysypywały się na wszystkie strony ziarnka sezamu — niepotrzebne nikomu
drobiazgi. Mimo to hamburgery były smaczne. Don jadł prze chwilę w ciszy, ja też,
zastanawiając się, co ma mi do powiedzenia.

— No, więc tak, Richardzie, jesteśmy jak magnesy, czyż nie tak? Nie, nie magnesy. Jesteśmy

sztabkami żelaza, owiniętymi miedzianym drutem, i kiedy tylko chcemy się na
magnesować, możemy zrobić to sami. Możemy przelać naszą wewnętrzną energię na te druty,
możemy przyciągnąć do siebie, co tylko chcemy. Magnes wcale nie musi wiedzieć,
na jakiej zasadzie działa. Jest sobą i zgodnie ze swoją naturą przyciąga jedne przedmioty, inne
zostawia nie tknięte.

Zjadłem frytkę i marszcząc brwi, spojrzałem na Dona.
—Zapomniałeś o czymś. Jak mam to zrobić?
—Niczego nie rób. Prawo kosmiczne, pamiętasz? Swój lgnie do swego. Po prostu bądź, kim
jesteś, spokojny, pogodny, pewien swego. Dzieje się to automatycznie, kiedy nasza
osobowość promieniuje, a my zadajemy sobie co chwila pytanie, czy naprawdę coś
chcemy zrobić, i robimy to tylko wtedy, gdy możemy odpowiedzieć tak, taka postawa
zniechęca automatycznie wszystkich tych, których nasze „ja” niczego nie nauczy, przyciąga
zaś tych, którzy się czegoś od nas nauczą, a także tych, od których my możemy się czegoś
nauczyć.
—Ale do tego potrzebna jest wielka wiara, tymczasem człowiek żyje w samotności.
Spojrzał na mnie dziwnie.
— Bzdura, nie wiara. Potrzeba zero wiary. Potrzeba wyobraźni.
Ze stołu, który nas dzielił, Don zgarnął wszystkie okruchy, przesunął solniczkę i frytki na

bok, odstawił ketchup, widelce i noże; zastanawiałem się, co się teraz wydarzy, co
zmaterializuje się przed moimi oczyma.

— Jeśli masz choć tyle wyobraźni, ile zmieściłoby się w ziarnku sezamu —

powiedział, rzucając ziarno na środek stolika — wszystko staje się możliwe.

Spojrzałem najpierw na ziarno, następnie na niego.

3

background image

Richard Bach - Iluzje, czyli człowiek, który nie chciał być mesjaszem.

—Chciałbym, żebyście wy, mesjasze, spotkali się i wreszcie coś wspólnie uzgodnili.
Wydawało mi się, że kiedy świat obraca się przeciwko mnie, najważniejsza jest wiara.
—Nie. Chciałem skorygować ten błąd, kiedy pracowałem jako mesjasz, ale była to
długa, żmudna walka. Dwa tysiące lat temu, pięć tysięcy, mesjasze nie mieli jeszcze
słowa oznaczającego wyobraźnię, a gromadzie ich uczniów, tych ponuraków, najlepszym
pomysłem wydawała się wtedy wiara. A poza tym, nie było wówczas ziaren
sezamowych.
Akurat wiedziałem, że znano już wtedy sezam, ale pominąłem milczeniem to kłamstwo.
— Czy mam sobie wyobrazić ten proces magnetyzowania? Wyobrażam więc sobie

jakąś piękną, mądrą, mistyczną damę, która pojawia się w tłumie zebranym na polu w
Tarragon, w Illinois. To mogę zrobić, ale nic więcej, to nadal będzie tylko moja
wyobraźnia.

Spojrzał rozpaczliwie w niebo, którego rolę przez moment grał pokryty blachą cynową

sufit z przygaszonymi światłami kawiarni „Em and Edna”.

—Tylko twoja wyobraźnia? Oczywiście, że to twoja wyobraźnia! Ten świat jest

twoją wyobraźnią, czyżbyś już zapomniał? Tam, gdzie jest twoja myśl, tam jest też twoje
doświadczenie; Człowiek jest tym, kim myśli, że jest; To czego się obawiałem, jest już ze
mną; Myśl i bogać się; Twórcza wizualizacja
rozrywka i zysk; Jak znaleźć przyjaciół,
będąc sobą.
Twoja wyobraźnia nie zmienia ani o jotę Tego-Co-Jest, wcale nie wpływa na
rzeczywistość. Rozmawiamy o świecie wytwórni Warner Brothers, o żywotach MGM,
każda ich chwila to iluzja i wyobrażenie. Wszystko to sny wypełnione symbolami, które
my, żyjący na jawie marzyciele, wyczarowujemy dla nas samych.

Don ułożył w jednej linii widelec i nóż, jak gdyby budował most od siebie do mnie.
—Zastanawiasz się, co mówią twoje sny? Podobnie przyglądaj się rzeczom twojego
codziennego życia, życia na jawie, pytaj, co one znaczą. Ty, dla którego życiem są
samoloty, rozejrzyj się wokół.
—No tak, Don. — Chciałem, żeby mówił trochę wolniej, żeby nie zarzucał mnie tym
wszystkim naraz; jedna mila na minutę to zbyt szybkie tempo, jeśli w grę wchodzą nowe
myśli.
Jak wytłumaczyłbyś sobie sen o samolotach?
—No, wiesz... wolność. Sny o samolotach to ucieczka. I lot. I nagła swoboda.
—Jak mam ci tłumaczyć? Sen na jawie jest taki sam: chcesz się uwolnić od
wszystkiego, co cię więzi, od rutyny, władzy, nudy, prawa ciążenia. Z jednej rzeczy nie
zdajesz sobie jednak sprawy: ty już jesteś wolny, zawsze byłeś wolny. Gdybyś miał
choć połowę tych sezamków... jesteś najwyższym panem swojego magicznego życia.
Tylko wyobraźnia! Co ty na to?
Zdziwiona kelnerka co chwila spoglądała na Dona, wycierając naczynia, przysłuchując

się nam, zastanawiając się, kim jest ten człowiek.

— Więc nigdy nie czujesz się samotny, Don? — zapytałem.
— Nie, chyba że mam na to ochotę. Mam przyjaciół w innych wymiarach, którzy

towarzyszą mi od czasu do czasu. Tak samo jak ty.

Nie. Chodzi mi o ten wymiar, o świat wyobrażony. Pokaż mi, co masz na myśli, pokaż

mi ten maleńki cud magnesu... Chciałbym się go nauczyć.

—Ty mi pokaż — powiedział. — Żeby sprowadzić cokolwiek na ten świat,
wystarczy wyobrazić sobie, że rzecz już w nim jest.
—Na przykład co? Moja piękna dama?
—Cokolwiek, ale nie dama. Zacznij od czegoś małego.
—Czy mam spróbować teraz?
—Tak.
—OK... niebieskie piórko.
—Richardzie. — Spojrzał na mnie ze zdziwieniem.— Niebieskie piórko?

4

background image

Richard Bach - Iluzje, czyli człowiek, który nie chciał być mesjaszem.

—Powiedziałeś, cokolwiek, tylko nie dama, coś małego.
—No, dobra. — Wzruszył ramionami. — Niech będzie niebieskie piórko. Wyobraź
sobie piórko. Zobacz je oczyma wyobraźni, zobacz każdy promyk, każdą krawędź,
czubek, klinowe nacięcia w miejscach, gdzie jest postrzępione, wyobraź sobie puszek
przy dutce. Przez jedną minutę. Potem wyłącz się.
Zamknąłem oczy, ujrzałem długi na pięć cali, opalizujący błękit przechodzący w srebro

na krawędziach. Jasne, wyraźne piórko szybujące w ciemności.

—Otocz je złotą, świetlistą poświatą, jeśli masz ochotę. Działa jak lekarstwo, pomaga
przy materializacji, skuteczne jest też przy magnetyzowaniu.
—OK. — Otoczyłem piórko złotą poświatą.
—W porządku. Możesz teraz otworzyć oczy.
—Gdzie jest moje piórko? — Otworzyłem oczy.
—Jeśli widziałeś je oczyma wyobraźni, to w tej chwili z pewnością pędzi w twoim
kierunku jak olbrzymia ciężarówka.
—Moje piórko jak ciężarówka?
—W przenośni, Richardzie.
Przez całe popołudnie czekałem, aż pojawi się piórko, lecz na próżno. Zapadł

wieczór, przyszedł czas kolacji, czas na kanapkę z indykiem na ciepło, dopiero wtedy je
zobaczyłem. Obrazek i niewielki napis na kartonie mleka: Rozlano dla Mleczarni Scotta
na Farmie Błękitne Piórko, Bryan, Ohio.

—Don! Moje piórko!
Spojrzał, wzruszając ramionami.
—Myślałem, że spodziewasz się prawdziwego piórka.
—Wiesz, dla początkujących każde piórko dobre, nie sądzisz?
—Czy ty tylko widziałeś to piórko, czy też trzymałeś je w dłoni?
—Widziałem.
—To wszystko wyjaśnia. Jeśli chcesz być razem z osobą czy rzeczą, którą
magnetyzujesz, nie możesz zapomnieć o sobie. Powinienem był ci o tym powiedzieć.
Dziwne, wzbudzające strach uczucie. Udało się! Świadomie zamagnetyzowałem moją

pierwszą rzecz!

—Dzisiaj piórko — powiedziałem — jutro cały świat!
—Uważaj, Richardzie — przestrzegł mnie Don — bo będziesz żałował...

15

P

rawda, którą głosisz,

nie ma przeszłości ani przyszłości.

O

na jest, i to jej wystarcza.

LEŻAŁEM na plecach pod Castorem, wycierając olej z dolnej części kadłubu. Nie

wiem dlaczego, ale samolot tracił teraz mniej oleju niż dawniej. Shimoda odbył lot z
jednym pasażerem, po czym podszedł do mnie i usiadł obok na trawie, czekając, aż
skończę.

— Richardzie, w jaki sposób chcesz zadziwić świat, kiedy wszyscy pracują na życie, a ty

nieodpowiedzialnie latasz sobie w kółko dzień w dzień na tym swoim zwariowanym

4

background image

Richard Bach - Iluzje, czyli człowiek, który nie chciał być mesjaszem.

dwupłatowcu, wożąc pasażerów? — Znowu mnie sprawdzał. — Oto pytanie, które nieraz
jeszcze usłyszysz.

—Cóż, Donaldzie, punkt pierwszy: nie istnieję po to, aby zadziwiać świat. Istnieję po
to, by żyć po swojemu, tak, żeby być szczęśliwym.
—Dobra. Punkt drugi?
—Punkt drugi: każdy może zarabiać na życie, jak chce. Punkt trzeci: być
odpowiedzialnym, znaczy umieć reagować, umieć bronić wybranego przez siebie stylu
życia. Za to życie możemy odpowiadać oczywiście tylko przed jedną osobą, to
znaczy...?
—...przed sobą samym — dokończył Don w imieniu wyimaginowanego tłumu wiernych,
którzy rozsiedli się wokół nas.
—Nie musisz nawet odpowiadać przed samym sobą, jeśli nie masz ochoty... nie ma
w tym nic złego, że ktoś jest nieodpowiedzialny. Ale większość z nas chciałaby wie-
dzieć, dlaczego robimy to, co robimy, dlaczego podejmujemy takie, a nie inne
decyzje. Dlaczego postanawiamy przyglądać się ptakom, rozgniatamy stopą mrówkę
czy też zarabiamy pieniądze, wykonując robotę, której nie mamy ochoty wykonywać.
— W tym momencie drgnęła mi powieka. — Czy to za długa odpowiedź?
—Dużo za długa. — Pokiwał głową.
—OK... Jak chcesz zadziwić świat... — Wygramoliłem się spod samolotu i położyłem
na chwilę w cieniu skrzydeł jego maszyny. — A co powiesz na to, że ja pozwalam
światu żyć, jak mu wygodnie, i że sam sobie wybieram swój sposób życia.
Przesłał w moim kierunku radosny, dumny uśmiech.
—Powiedziałeś to, jakbyś był prawdziwym mesjaszem! Prosto, bezpośrednio, krótko.
Nie dałeś też łatwej odpowiedzi tym, którzy nie chcą poświęcić paru chwil, aby
zastanowić się nad tym.
—Daj mi jeszcze jedno zadanie. — Czułem radość, mogąc obserwować pracę swojego
umysłu, kiedy zabawialiśmy się w ten sposób.
—„Mistrzu — powiedział — chcę być kochany, jestem dobry, nie robię bliźnim tego, co mnie
niemiłe, a mimo to nadal nie mam żadnych przyjaciół i jestem sam”. Jak zareagujesz na taki
problem?
—Poddaję się — odparłem. — Nie mam zielonego pojęcia, co ci powiedzieć.
—CO TAKIEGO?
—Nie tak serio, Don, spróbuj ożywić nieco ten wieczór. Trochę niewadzącej nikomu zmiany
tempa?
—Człowieku, lepiej uważaj z tym ożywianiem wieczorów. Problemy to nie dowcipy ani
towarzyskie zabawy z ludźmi, którzy do ciebie przychodzą, chyba że są bardzo
dojrzali duchowo, a tacy wiedzą dobrze, że sami są dla siebie mesjaszami. Otrzymałeś
odpowiedzi, więc je teraz ogłaszaj. Jeśli wyskoczysz z tym swoim „poddaję się”, zobaczysz,
jak szybko tłum gotów będzie spalić cię na stosie.
Wyprostowałem się z dumą.
— Tobie, który przyszedłeś do mnie, aby usłyszeć odpowiedź, tobie odpowiadam: tu nie

działa złota zasada wzajemności. Czy chciałbyś spotkać masochistę, który będzie
robił drugiemu to, co jemu miłe? Lub czciciela Krokodylowego Boga, który pragnąłby zostać
jego ofiarą wrzuconą żywcem w odmęty? Nawet Samarytanin, od którego to
wszystko się zaczęło... jakie miał prawo sądzić, że ten człowiek, którego znalazł na poboczu drogi,
chce, żeby mu ktoś opatrzył rany? A może ten człowiek korzystał z kilku chwil
spokoju i leczył swoją duszę, zadowolony z wyzwania losu?

—Wydawało mi się, że mówię w sposób przekonujący.
—Nawet gdyby zasadę zmieniono na: „Czyń bliźnim tylko to, co chcieliby, żebyś im czynił”,
wiemy tylko to, co my sami chcemy, żeby inni czynili. Ta zasada tak naprawdę
znaczy co innego i w tym sensie powinniśmy ją stosować. „Czyń innym to, co naprawdę

4

background image

Richard Bach - Iluzje, czyli człowiek, który nie chciał być mesjaszem.

chciałbyś im czynić”. Jeśli spotkasz masochistę wyznającego tę regułę, nie musisz go
chłostać batem dlatego tylko, że tego od ciebie oczekuje. Nie musisz też rzucać wiernego na

pożarcie krokodylom. — Spojrzałem na Dona. — Za dużo słów?

— Jak zwykle, Richardzie, stracisz dziewięćdziesiąt procent słuchaczy, jeśli się nie będziesz

streszczał!

—I co z tego? — odpaliłem. — Czy byłoby źle, gdybym stracił WSZYSTKICH słuchaczy?
Wiem, co wiem, mówię, co mówię! I jeśli to źle, no to wielka szkoda. Loty
samolotem są po trzy dolary, płatne gotówką, czy nie?
—Wiesz co? — Shimoda wstał, strzepując z dżinsów źdźbła siana.
—Co? — zapytałem rozdrażniony.
—Właśnie uzyskałeś dyplom. Jak to jest, kiedy człowiek staje się mistrzem?
—Cholerna nerwówka.
Spojrzał na mnie z ledwo widocznym uśmiechem.
— Przyzwyczaisz się.

O

to sposób, by sprawdzić,

czy twoja misja na ziemi dobiegła końca:

J

eśli żyjesz, wciąż trwa.

16

S

KLEPY z artykułami żelaznymi to niezmiernie długie pomieszczenia z półkami biegnącymi

ku nieskończoności. W sklepie żelaznym Haywarda buszowałem wśród półek w półmroku,
poszukując nakrętek na trzy ósme cala, sworzni i podkładek do płozy ogonowej mojego Castora.
Shimoda cierpliwie mi towarzyszył, kiedy szukałem potrzebnych części. On oczywiście niczego
nie potrzebował. Pomyślałem sobie, że całej gospodarce groziłaby ruina, gdyby wszyscy byli tacy
jak on, gdyby wytwarzali potrzebne im przedmioty z myśli i powietrza, gdyby naprawiali rzeczy
bez części zamiennych, bez żadnego nakładu pracy.

Wreszcie znalazłem pół tuzina potrzebnych mi sworzni i powędrowałem z nimi do lady,

gdzie właściciel sklepu słuchał jakiejś łagodnej muzyki. Greensleeves; była to melodia, pod
której przemożnym urokiem pozostawałem od najmłodszych lat. Teraz ktoś grał ją na lutni,
dźwięk dobiegał z ukrytego systemu nagłaśniającego... dziwna rzecz jak na miasto, w
którym żyje zaledwie czterysta dusz.

Okazało się, że muzyka wzbudziła zdziwienie również samego Haywarda, gdyż nie

wydobywała się wcale z głośników. Właściciel siedział oparty na drewnianym krześle przy
ladzie i słuchał, jak mesjasz gra melodię na taniej sześciostrunowej gitarze zdjętej z górnej półki.
W sklepie rozbrzmiewał cudowny dźwięk, a ja stałem oczarowany, płacąc swoje siedemdziesiąt
trzy centy i dając się melodii ponownie zauroczyć. Choć ten lichy instrument miał nazbyt
blaszane brzmienie, w melodii słychać było echa mglistej, dawnej Anglii.

—Donaldzie, pięknie! Nie wiedziałem, że potrafisz grać na gitarze!
—Nie wiedziałeś? Wydawało ci się, że gdyby ktoś podszedł do Jezusa Chrystusa i
wręczył mu gitarę, Jezus powiedziałby: „Niestety, nie potrafię na tym grać?” Czy tak
by powiedział?
Shimoda odłożył gitarę na miejsce i wyszedł ze mną na słoneczną ulicę.

4

background image

Richard Bach - Iluzje, czyli człowiek, który nie chciał być mesjaszem.

—A gdyby tak zjawił się ktoś mówiący po rosyjsku lub po persku, czy sądzisz, że
mistrz zasługujący na to miano nie zrozumiałby tej osoby? A gdyby tak chciał popro-
wadzić ciągnik lub wzbić się w niebo samolotem, to nie umiałby tego zrobić?
—A więc ty naprawdę wszystko umiesz, tak?
—Ty oczywiście też. Ja po prostu wiem, że wszystko potrafię.
—Czy ja też potrafiłbym w ten sposób zagrać na gitarze?
—Nie, ty miałbyś swój własny styl, różny od mojego.
—Jak mam to zrobić? — Nie miałem zamiaru kupować tej gitary. Byłem zwyczajnie
ciekaw.
—Odrzuć wszelkie zahamowania, przestań myśleć, że nie potrafisz grać. Dotknij
instrumentu, jakby był częścią twojego życia, bo nią jest, w jakimś innym wymiarze.
Musisz wiedzieć, że zagrasz dobrze, pozwól nieświadomemu „ja” zająć się twoimi
palcami i zacznij grać.
Coś na ten temat czytałem, o nauce za pomocą hipnozy, uczniom mówi się, że są

mistrzami w danej dziedzinie, a oni grają, malują lub piszą jak prawdziwi, wielcy artyści.

—Nie tak łatwo zapomnieć, Don, że nie potrafię grać na gitarze.
—No, to rzeczywiście trudno ci będzie zagrać. Będziesz musiał wiele lat ćwiczyć,
zanim pozwolisz sobie na mistrzowską grę, zanim twój samoświadomy umysł powie
ci, że już dość się nacierpiałeś i masz prawo dobrze zagrać.
—Dlaczego nie potrzebowałem aż tyle czasu, aby nauczyć się latać? Podobno nie jest to
łatwa umiejętność, a jednak nauczyłem się jej dość szybko.
—Czy bardzo chciałeś latać?
—To była dla mnie najważniejsza rzecz! Ważniejsza niż wszystko! Patrzyłem z góry
na obłoki i na dym z kominów unoszący się dostojnie i widziałem... Och, rozu-
miem, o co ci chodzi. Chciałeś powiedzieć: „Nigdy w ten sposób nie traktowałeś gry
na gitarze”?
—Nigdy nie traktowałeś w ten sposób gry na gitarze, prawda?
—A to niewyraźne uczucie, którego teraz doświadczam, mówi mi, że ty właśnie w ten
sposób nauczyłeś się latać.
Po prostu wsiadłeś pewnego dnia do Travel Air i poleciałeś.
Choć nigdy wcześniej nie byłeś w powietrzu.
—Nieźle, masz intuicję.
—Nie zdawałeś egzaminu, żeby uzyskać zezwolenie na loty? Nie, czekaj. Przecież ty
nawet nie masz patentu, prawda? Normalnego zezwolenia na loty.

Spojrzał na mnie dziwnie, i był to raczej szept niż uśmiech, jakbym wezwał go do

pokazania mi patentu, a on dobrze wiedział, że w każdej chwili może to zrobić.

—Chodzi ci o kawałek papieru, Richardzie? O taki patent ci chodzi?
—Tak, o kawałek papieru.

Nie sięgnął do kieszeni ani nie wyciągnął portfela. Otworzył po prostu prawą dłoń, na

której leżał patent, jakby nosił go z sobą wszędzie, czekając, aż o niego poproszę.

Dokument nie był ani wyblakły, ani pognieciony, miałem wrażenie, że dziesięć sekund

temu jeszcze wcale nie istniał. Ale wziąłem go i obejrzałem. Był to urzędowy patent pilota,
z pieczęcią Wydziału Transportu, Donald William Shimoda, z adresem w Indianie,
wykwalifikowany pilot z uprawnieniami do latania na szybowcach oraz na jedno-i
wielosilnikowych samolotach pasażerskich startujących z ziemi.

—Nie masz zezwolenia na prowadzenie hydroplanu czy helikoptera?
—Będę je miał, jeśli zajdzie taka potrzeba — powiedział tak tajemniczo, że
wybuchnąłem śmiechem, zanim on zrobił to samo.

Mężczyzna zamiatający chodnik przed wejściem do sklepu spojrzał na nas i też się

uśmiechnął.

—A ja? — zapytałem. — Chciałbym zezwolenie na prowadzenie samolotów

4

background image

Richard Bach - Iluzje, czyli człowiek, który nie chciał być mesjaszem.

transportowych.
—Swoje patenty musisz sam fabrykować — powiedział.

17

D

ONALD Shimoda, biorący udział w programie radiowym Jeffa Sykesa, był człowiekiem,

jakiego do tej pory nie znałem. Program zaczął się o dziewiątej wieczór i trwał do północy.
Nadawany był z pomieszczenia, które opasane rzędami zegarów, pokręteł i taśm z reklamami nie
było większe od warsztatu zegarmistrza.

Sykes zaczął swoją audycję od pytania, czy loty po całym kraju z pasażerami na

pokładzie na takim starym samolocie są zgodne z prawem. Odpowiedź powinna brzmieć:
tak, nie ma w tym nic nielegalnego, samoloty te podlegają kontroli tak samo dokładnej jak
każdy odrzutowiec. Są bezpieczniejsze i mocniejsze niż większość współczesnych samolo-
tów pokrytych aluminiową blachą, potrzeba tylko patentu i zgody farmera. Jednak
Shimoda tego nie powiedział.

— Jeff, nikt nas nie może zmusić, abyśmy przestali robić to, na co mamy ochotę —

powiedział.

Dobrze, święta prawda, ale zabrakło tu taktu, który wskazany jest w rozmowach z

publicznością radiową: ludzie ci przecież chcieliby wiedzieć, co, u licha, się dzieje, co z tymi
samolotami, które latają na okrągło? W chwilę po jego wypowiedzi lampka telefonu na
biurku Sykesa zaczęła migotać.

—Mamy rozmówcę na linii — powiedział Sykes. — Witamy panią.
—Czy już mogę mówić?
—Tak, proszę pani, słyszymy panią, naszym gościem jest pan Donald Shimoda, pilot.
Proszę mówić, jesteśmy gotowi.
—No więc tak, chciałabym powiedzieć temu panu, że nie każdy może robić to, na co
ma ochotę, i że niektórzy muszą pracować, aby żyć, bo mają nieco poważniejsze obo-
wiązki niż latanie gdzie popadnie z jakąś szopką.
—Ludzie, którzy pracują, żeby zarobić na życie, robią to, na co mają ochotę —
odpowiedział Shimoda. — Tak samo jak ci, dla których życie jest zabawą...
—Pismo mówi, że w pocie czoła pracował będziesz na chleb twój codzienny i że w
smutku go będziesz spożywał.
—To też możemy robić, jeśli mamy taką ochotę.
—„Róbmy swoje!” Mam już dość ludzi takich jak pan, którzy mówią: róbmy swoje,
róbmy swoje! Jeśli pozwolimy, aby każdy robił swoje, ludzie zniszczą ten świat. Już
go niszczą. Niech pan spojrzy na to, co się dzieje z przyrodą, z rzekami i oceanami!
Podsunęła mu pięćdziesiąt różnych kwestii, od których mógłby zacząć swoją odpowiedź,

lecz on zlekceważył je wszystkie.

— Nie ma w tym nic złego, że świat jest niszczony — powiedział. — Istnieje tysiąc

milionów innych światów, które możemy stworzyć, i wśród których możemy wybierać.
Dopóki ludzie będą pragnęli planet, dopóty będziemy mogli mieszkać na planetach.

Nie można powiedzieć, by wypowiedź ta uspokoiła rozmówczynię, spojrzałem na

Shimodę zdziwiony. Mówił z punktu widzenia osoby, która żyła już niejeden raz, i na
podstawie doświadczeń, które pamiętać może tylko mistrz. Rozmówczyni naturalnie
zakładała, że rozmowa dotyczy rzeczywistości tego jednego świata, gdzie narodziny są po-
czątkiem, a śmierć końcem. Wiedział o tym... dlaczego nie wziął tego pod uwagę?

—Wszystko jest w porządku, prawda? — zapytała ironicznie kobieta. — Na świecie nie

4

background image

Richard Bach - Iluzje, czyli człowiek, który nie chciał być mesjaszem.

ma zła, nie ma wokoło nas ani śladu występku? To pana wcale nie obchodzi, co?
—Nie ma się czym przejmować, droga pani. Widzimy jedynie drobinę tej całości, która nazywa
się życiem. A i ta jedna drobina nie jest prawdziwa. Wszystko się równoważy, nikt nie cierpi,
nikt nie umiera wbrew swojej woli. Nikt nie robi tego, czego nie chce robić. Nie ma ani
dobra, ani zła, poza tym co nas uszczęśliwia i tym, co nas unieszczęśliwia.
Nic z tego, co mówił, nie uspokoiło kobiety. Nagle jednak zapytała wprost:
—Skąd pan wie o tym wszystkim? Skąd pan wie, że to, co pan mówi, jest prawdą?
—Nie wiem, czy to prawda — odpowiedział. —— Wierzę w to, bo to mi sprawia radość.
Zmrużyłem oczy. Mógłby powiedzieć, że poddał swoje poglądy sprawdzianom i że okazały się

słuszne... mógł wspomnieć o uzdrowieniach, cudach, praktycznej działalności, które udowodniały,
że myśli z sensem. Jednak on tego nie powiedział. Czemu?

Musiał być jakiś powód. Oczy miałem niemal zamknięte, prawie całe pomieszczenie tonęło w

półmroku, widziałem jedynie rozmyty, niewyraźny obraz Shimody pochylonego nad mikrofonem.
Mówił o tych sprawach bez namysłu, nie pozostawiał żadnych innych możliwości, nie próbował po-
móc słuchaczom w zrozumieniu tego, co mówi.

— Wszyscy ludzie, którzy mieli jakiekolwiek znaczenie, wszyscy, którzy byli kiedyś

szczęśliwi, wszyscy, którzy dali cokolwiek światu, wszyscy byli w boski sposób egoistami
dbającymi w życiu tylko o swoje interesy. Bez wyjątków.

Wieczorne spotkanie trwało nadal, następnym rozmówcą był mężczyzna.
— Egoiści! Czy pan wie, kto to jest antychryst?

Przez chwilę Shimoda uśmiechał się, siedząc wygodnie w fotelu. Wyglądało to tak, jakby znał
rozmówcę osobiście.

— Może pan mi powie — odparł.
—Chrystus powiedział, że musimy żyć dla naszych bliźnich. Antychryst mówi, bądźcie
egoistami, żyjcie tylko dla siebie, a inni niech idą do diabła.
—Lub do nieba albo gdziekolwiek mają ochotę.
—Jest pan niebezpieczny, czy pan o tym wie? A gdyby tak wszyscy pana posłuchali i
rzeczywiście robili to, na co mają ochotę? Jak panu się wydaje, jakie byłyby kon-
sekwencje?
—Wydaje mi się, że byłaby to prawdopodobnie najszczęśliwsza planeta w tej części naszej
Galaktyki — odpowiedział.
—Szanowny panie, nie życzyłbym sobie, aby moje dzieci słuchały tego, co pan tu
wygaduje.
—A co pana dzieci chciałyby usłyszeć?
—Skoro wszyscy możemy robić, co nam się żywnie podoba, znaczy to, że ja mogę pójść na to
pole z rewolwerem i wystrzelić w twój głupi łeb.
—Oczywiście, może pan to zrobić.
W słuchawce dał się słyszeć głośny stuk. Gdzieś w mieście był przynajmniej jeden gniewny

człowiek. Do studia dzwonili tymczasem inni mężczyźni, a także rozgniewane kobiety; wszystkie
lampki na konsolecie świeciły się i migotały.

Rozmowa nie musiała potoczyć się w tym kierunku; Shimoda mógł powiedzieć to samo w inny

sposób, nie musiał nikogo irytować.

Powoli zaczęło ogarniać mnie to samo uczucie, którego doświadczyłem w Troy, kiedy tłum

okrążył Shimodę. Najwyższy czas, już czas, byśmy ruszali stąd dalej.

Tam, w studiu, poradnik w niczym mi nie pomógł.

Ż

eby cieszyć się wolnością i szczęściem,

musisz zrezygnować z nudy.

N

ie zawsze jest to łatwe.

4

background image

Richard Bach - Iluzje, czyli człowiek, który nie chciał być mesjaszem.

Jeff Sykes wyjaśnił słuchaczom, kim jesteśmy, poinformował, że nasze samoloty stoją na polu

Johna Thomasa przy autostradzie 41, i że nocą śpimy pod ich skrzydłami.

Czułem wzbierającą falę gniewu ludzi zaniepokojonych o zdrowie moralne swoich dzieci, o

przyszłość Ameryki i amerykańskiego stylu życia, wszystko to nie napawało
mnie optymizmem. Do końca programu zostało jeszcze pół godziny, a z każdą chwilą było coraz
gorzej.

—Wiesz pan, myślę, że jesteś oszustem — powiedział kolejny rozmówca.
—Oczywiście, że jestem oszustem! Wszyscy jesteśmy oszustami. Wszyscy udajemy, że
jesteśmy kimś, kim naprawdę nie jesteśmy. Nikt z nas nie jest chodzącym po ziemi
ciałem, nie jesteśmy atomami i cząsteczkami, jesteśmy nieśmiertelnymi, niezniszczalnymi
ideami Tego-Co-Jest, choć byśmy byli przekonani o czymś wręcz przeciwnym...
Don pierwszy by mi przypomniał, że mogę wyjść, jeśli nie podobają mi się jego słowa,

śmiałby się z moich obaw, że przy samolotach czekać może na nas motłoch z pochodniami
gotowy do linczu.

18

N

iech nie przerażają cię pożegnania.

Są one konieczne, abyście znów mogli się spotkać.

A

ponowne spotkanie po kilku chwilach,

po jednym, drugim życiu, nastąpi na pewno,
dla tych, którzy są przyjaciółmi.

N

ASTĘPNEGO dnia w południe, zanim zaczęli się schodzić ludzie, Don zatrzymał się przy

skrzydle mojego samolotu.

—Zwierzyłem ci się kiedyś, że nikt mnie nie chciał słuchać, choć uczyniłem wiele cudów.
Pamiętasz, co wtedy mi powiedziałeś?
—Nie.
—A pamiętasz tę chwilę, Richardzie?
—Tak, pamiętam. Wydawało mi się wtedy, że jesteś bardzo samotny. Nie pamiętam jednak,
co ci powiedziałem.
—Powiedziałeś, że jeśli zależy mi na tym, by ludzie słuchali moich słów, to uzależniam
swoje szczęście od innych. Tego właśnie się tu nauczyłem: nie ma znaczenia, czy ktoś mnie
rozumie czy nie. Wybrałem swój obecny żywot po to, żeby podzielić się z innymi moimi
uwagami na temat tego świata. Równie dobrze mógłbym milczeć. To-Co-Jest nie potrzebuje
mnie, nie dba o to, czy komukolwiek o nim mówię.
—To oczywiste. Don. Sam mógłbym ci to powiedzieć.
—Dzięki serdeczne. Odkrywam prawdę, tę jedną, jedyną prawdę, dla której żyłem w tym
wcieleniu, kończę pracę całego mojego życia, a on mi mówi: „To oczywiste,
Don”.
Śmiał się, ale był też smutny, a ja nie wiedziałem wtedy dlaczego.

4

background image

Richard Bach - Iluzje, czyli człowiek, który nie chciał być mesjaszem.

19

M

iarą twojej niewiedzy jest siła twojego przekonania

o niesprawiedliwości i tragedii życia.

T

o, co gąsienica nazywa końcem świata,

mistrz nazwie motylem.

S

ŁOWA, które znalazłem wczoraj w poradniku, były jedynym ostrzeżeniem. Zwyczajny,

niewielki tłum klientów czekał na loty, samolot Dona manewrował, zatrzymał się koło nich w
porywach wzbudzanego śmigłem wiatru — normalna, wydawało się, scena, którą obserwowałem,
siedząc na skrzydle Castora i napełniając bak paliwem. Po chwili rozległ się huk, jakby
eksplodowała opona, tłum też eksplodował i rozbiegł się we wszystkie strony. Opona Travel Air
była nietknięta, silnik stukotał na wolnym biegu jak przed chwilą, ale w płótnie pod kabiną pilota
dostrzegłem szeroki na jedną stopę otwór. Shimoda leżał wgnieciony w przeciwległą ścianę,
głowa zwisała bezwładnie, ciało nieruchome jakby dopadła go nagła śmierć.

Minęło kilka tysięcznych sekundy, zanim zorientowałem się, że ktoś zastrzelił Shimodę,

kilka następnych chwil potrzebnych mi było do tego, żeby odrzucić kanister z paliwem i
zeskoczyć z górnego skrzydła. Jak w filmowym scenariuszu, w sztuce granej przez
amatorów, jakiś mężczyzna ze strzelbą uciekał wraz z innymi tak blisko mnie, że mógłbym
go skosić szablą. Pamiętam, że nie obchodził mnie wtedy. Nie byłem ani wściekły, ani
zaszokowany, ani przerażony. Liczyło się tylko jedno: dobiec jak najszybciej do kabiny
Travel Air i porozmawiać z przyjacielem.

Wydawało się, jakby rozerwał go wybuch bomby; lewa część jego ciała była lepką,

szkarłatną masą poszarpanej skóry, koszuli, mięsa i krwi. Głowa zwisała przy gałce
wtryskiwacza paliwa, przy prawym dolnym rogu tablicy rozdzielczej. Pomyślałem sobie, że
gdyby założył pasy, nie rzuciłoby go w ten sposób.

— Don, nic ci nie jest? — Kretyńskie słowa.

Otworzył oczy i uśmiechnął się. Twarz miał spryskaną krwią.

— Richardzie, jak to wygląda?
Odetchnąłem z ulgą, kiedy usłyszałem jego głos. Jeśli mówi, jeśli myśli, wyjdzie z

tego.

— Wiesz co, chłopie, gdybym nie wiedział, co to znaczy, powiedziałbym, że masz

malutki problem.

Nie ruszył się, jedynie jego głowa drgnęła, i nagle znów ogarnął mnie lęk wywołany

bardziej jego bezruchem niż widokiem krwi i poszarpanego ciała.

—Nie sądziłem, że masz wrogów.
—Nie mam. To był... przyjaciel. Lepiej nie sprowadzać kłopotów na jakiegoś...
oszołoma, tylko dlatego, że... mnie zabił.
Fotel i boczne ściany kabiny ociekały krwią. Niełatwo będzie wyczyścić Travel Air,

choć sam samolot nie był poważnie uszkodzony.

—Czy to musiało się zdarzyć, Don?
—Nie — powiedział ledwo słyszalnym głosem, oddychając z trudem. — Chyba...
podoba mi się ten dramatyzm...
—Dobra, bierzmy się do roboty! Musisz się teraz uzdrowić! Niedługo przyjdą tu
tłumy, czekają nas loty!

4

background image

Richard Bach - Iluzje, czyli człowiek, który nie chciał być mesjaszem.

Kiedy tak sobie z niego żartowałem, wbrew całej jego wiedzy, wbrew swojemu

rozumieniu rzeczywistości, mój przyjaciel, Donald Shimoda, opadł bezwładnie na przycisk
wtryskiwacza i zmarł.

Głowę wypełnił mi wrzask, cały świat przechylił się nagle, a ja osunąłem się wzdłuż

porwanego płótna na wilgotną, czerwoną trawę. Wydawało mi się, że to ciężar poradnika,
który miałem w kurtce, przechyla mnie na bok, a kiedy uderzyłem o ziemię, książka
wypadła z kieszeni, wiatr powoli przewracał jej kartki.

Podniosłem ją nerwowo. Czy tak się to kończy, pomyślałem, czy wszystko, co mówił

mistrz, to jedynie piękne słówka, które nie potrafiły uchronić go przed atakiem jakiegoś
szaleńca na farmerskim polu?

Musiałem przeczytać trzy razy, zanim uwierzyłem, że na ostatniej stronie znajdują się

te właśnie słowa:

W

szystko

w tej książce

może być

nieprawdą.

koniec

Epilog

K

IEDY nadeszła jesień, poleciałem z prądem ciepłego powietrza na południe.

Niewiele znalazłem odpowiednich pól, ale za każdym razem gromadziły się większe
tłumy. Ludzie zawsze lubili latać na dwupłatowcu, a obecnie wielu z nich zostawało po
locie, żeby porozmawiać ze mną i zjeść pieczone na ognisku jabłka.

Od czasu do czasu ktoś, kto tak naprawdę nie był poważnie chory, mówił mi, że dzięki

tym rozmowom czuje się znacznie lepiej, a na drugi dzień ludzie patrzyli na mnie dość
dziwnym wzrokiem, zaciekawieni podsuwali się bliżej. Nieraz odlatywałem wcześniej.

Nie było żadnych cudów, chociaż Castor latał lepiej niż kiedykolwiek i zużywał mniej

benzyny. Przestał tracić paliwo, na śmigle i na szybie nie gromadziły się martwe owady. Z
pewnością to skutek chłodniejszego powietrza, a może to robactwo zmądrzało na tyle, że wie
już, jak uniknąć zderzenia z samolotem.

Tymczasem dla mnie rzeka czasu przestała płynąć w to letnie południe, kiedy

zastrzelono Shimodę. Było to zakończenie, w które nie potrafiłem uwierzyć, którego nie
potrafiłem zrozumieć. Utknęło w mojej pamięci, przeżywałem je tysiące razy, żywiąc
cichą nadzieję, że coś się zmieni. Jednak nic się nie zmieniło. Czego miałem się owego dnia
nauczyć?

Pewnego wieczoru w październiku, kiedy przestraszyłem się i uciekłem przed tłumem w

Missisipi, wylądowałem na niewielkiej polanie.

4

background image

Richard Bach - Iluzje, czyli człowiek, który nie chciał być mesjaszem.

I zanim zasnąłem, wróciłem myślą do tamtej chwili — dlaczego umarł? Nie było

żadnego powodu. Jeśli to, co powiedział, było prawdą...

Nie było z kim porozmawiać, tak jak rozmawialiśmy kiedyś, nikt mnie niczego nie

uczył, nikt mnie nie podchodził i nie atakował, używając moich własnych słów, nie było
nikogo, przy kim mój umysł mógłby się ćwiczyć. Mogłem to wszystko robić z sobą
samym? Tak, ale nie byłem takim świetnym kompanem, jakim był Shimoda, który uczył,
wytrącając mnie zawsze z równowagi swoim duchowym karate.

Myśląc o tym, zasnąłem, a śpiąc, śniłem.

Klęczał w trawie na polanie, tyłem do mnie, łatając dziurę w bocznej, zniszczonej przez

wystrzał ścianie Travel Air. Obok jego kolana leżał wałek lotniczego płótna oraz puszka z
pastą do uszczelniania powierzchni samolotu.

Wiedziałem, że śnię; wiedziałem też, że to dzieje się naprawdę.
— DON?
Powoli podniósł się z kolan i odwrócił twarzą do mnie, uśmiechnął się, widząc w moich

oczach smutek i radość.

— Serwus — powiedział.
Nic nie widziałem z powodu łez. Nie ma śmierci, nie ma żadnej śmierci, a ten

człowiek jest moim przyjacielem.

— Donaldzie!... Ty żyjesz! Co ty wyprawiasz?
Podbiegłem i zarzuciłem mu ręce na szyję, był tu naprawdę. Czułem skórę jego lotniczej

kurtki, ścisnąłem jego ramiona.

—Cześć — powiedział. — Pozwolisz? Próbuję załatać tę dziurę.
Byłem bardzo szczęśliwy, że znowu go widzę: nie ma rzeczy niemożliwych.
—Pastą i płótnem? — zapytałem. — Pastą i płótnem próbujesz naprawić...? W ten

sposób się tego nie robi, widzisz, że jest w porządku, i dziura już załatana...

Kiedy wypowiedziałem te słowa, przesunąłem ręką jak po ekranie przed otworem, a

kiedy cofnąłem dłoń, nie było już po nim śladu. Lśniła tylko czysta, świecąca jak lustro
powierzchnia samolotu.

—A więc to tak się robi! — powiedział, a w jego czarnych oczach widać było dumę z

niezbyt lotnego ucznia, który w końcu sprawdził się jako mechanik duszy.

Nie zdziwiło mnie to; w moim śnie tak się powinno wykonywać tę pracę.
Przy jednym ze skrzydeł płonęło poranne ognisko, nad ogniem zawieszona była

patelnia.

—Ty coś pichcisz, Don! Wiesz, że nigdy nie widziałem, jak gotujesz! Co robisz?
—Placki z mąki kukurydzianej — powiedział od niechcenia. — Chciałbym ci
pokazać, jak się je robi, to ostatnia rzecz, jakiej chciałbym cię nauczyć w twoim
życiu.
Ukroił scyzorykiem dwa kawałki i podał mi jeden. Teraz, kiedy to piszę, nadal czuję ten

smak, smak trocin i starego kleju podsmażonych na smalcu.

—No i co powiesz? — zapytał.
—Don...
—Zemsta upiora. — Uśmiechnął się do mnie. — Zrobiłem je z gipsu. — Odłożył
swój kawałek na patelnię. — Chciałbym ci przypomnieć o jednym. Jeśli kiedykolwiek
będziesz chciał skłonić kogoś do nauki, uczyń to za pomocą swojej wiedzy, a nie
placków. OK?
—NIE! Kochaj mnie, kochaj moje placki! To przecież tworzywo życia, Don!
—Świetnie, ale gwarantuję, pierwsza kolacja, którą zjesz z kimkolwiek, będzie też twoją
ostatnią, jeśli nakarmisz gości takim przysmakiem.
Zaśmialiśmy się, potem zaległa cisza, w milczeniu patrzyłem na niego.

5

background image

Richard Bach - Iluzje, czyli człowiek, który nie chciał być mesjaszem.

—Don, nic ci nie jest, co?
—Myślisz, że nie żyję? Daj sobie spokój, Richardzie.
—I to nie jest sen? Nie zapomnę, że cię widzę?
—Nie. To jest sen. Jesteśmy w innej czasoprzestrzeni, a inna czasoprzestrzeń to tylko
sen dla zdrowego Ziemianina, którym będziesz jeszcze przez jakiś czas. Jednak nie
zapomnisz tego spotkania, zmieni ono twój sposób myślenia. I twoje życie.
—Czy zobaczę cię jeszcze? Wrócisz?
—Nie sądzę. Chcę wydostać się z granic czasu i przestrzeni... Prawdę mówiąc, już mi
się to udało. Ale jest nadal między nami ta więź, między mną, tobą a innymi członkami
naszej rodziny. Jeśli coś cię zaniepokoi, zatrzymaj ten problem w myślach, pójdź z nim
spać, a spotkamy się tu obok samolotu i porozmawiamy o nim, jeśli będziesz miał na
to ochotę.
—Don...
—Co?
— Dlaczego strzelba? Dlaczego to się stało? Jeśli ci ktoś strzałem ze strzelby rozwala

serce, nie widzę w tym nic wspaniałego ani chwalebnego.

Usiadł na trawie przy jednym ze skrzydeł.
— Ponieważ nie byłem mesjaszem z pierwszych stron gazet, Richardzie, nie musiałem

niczego nikomu udowadniać. A ponieważ ty musisz jeszcze poćwiczyć, zanim będziesz
umiał na widok zjawy nie tracić głowy, nie popadać z ich powodu w smutek — dodał, ciężko
wzdychając — mógłbyś wykorzystać w ramach tego treningu jakieś ociekające krwią duchy.
Miałem też przy tym dużo zabawy. Umrzeć, to dać nurka do głębokiego jeziora w skwarny
dzień. Odczuwasz szok tej nagłej chłodnej odmiany, chwilowy ból, a potem akceptacja staje się
pływaniem w rzeczywistości. A jednak po tylu powtórzeniach, szok jest coraz słabszy. — Po
długiej przerwie Don podniósł się. — Tylko niewielu ciekawi to, co masz do powiedzenia, ale
to nic złego. Nie oceniasz mistrza podług rozmiaru tłumu, jaki się wokół niego gromadzi,
pamiętaj.

—Don, spróbuję, obiecuję ci to, lecz ucieknę na zawsze, jak tylko praca ta przestanie

mnie bawić.

Nikt nie dotknął Travel Air, ale jego śmigło obróciło się, z silnika wypłynął granatowy

dym, a polanę wypełnił głęboki warkot maszyny.

—Przyjmuję twoją obietnicę, ale... — Spojrzał na mnie i uśmiechnął się, jakby
mnie nie rozumiał.
—Przyjmujesz, lecz co? Powiedz mi. Słowa. Mów. Coś nie tak?
—Nie lubisz tłumów — powiedział.
—Nie lubię, jak cisną się na mnie. Lubię mówić, lubię wymianę myśli, ale ten cały kult,
ta zależność... mam nadzieję, że nie prosisz, bym... Już uciekłem...
—Może jestem po prostu głupi, Richardzie, a może nie dostrzegam tego, co dla ciebie
jest całkiem oczywiste; jeśli sam tego nie widzę, ty mi powiedz, co to takiego. A czemu
by nie zapisać tego na papierze? Czy istnieje jakaś reguła zakazująca mesjaszowi
zapisywania tego, co uważa za prawdę, co sprawiało mu radość, co mu pomogło? Wtedy
może, jeśli ludziom nie spodobają się jego słowa, zamiast do niego strzelać, mogliby po
prostu książkę spalić, rozgrzebać popioły kijem? A jeśli im się spodoba, mogliby
przeczytać jego słowa raz jeszcze i zapisać je na drzwiczkach lodówek, zabawić się
pomysłami, które do nich przemawiają? Czy jest coś złego w pisaniu? Może mówię jak
głupiec.
—Chodzi ci o książkę?
—Właśnie.
—Czy wiesz, jaka to robota...? Obiecałem sobie, że już nigdy w życiu nie napiszę słowa!
—Och, wybacz — powiedział. — W tym więc rzecz. Nie wiedziałem.
Wdrapał się na górne skrzydło samolotu i wszedł do kabiny.

5

background image

Richard Bach - Iluzje, czyli człowiek, który nie chciał być mesjaszem.

— No, dobra. Do zobaczenia. Trzymaj się, i tak dalej. Nie pozwól żeby cię dopadł

tłum. Jesteś pewien, że nie chciałbyś tego zapisać?

—Nigdy — powiedziałem. — Ani słowa.

Wzruszył ramionami, włożył rękawice i włączył ssanie.

Rozległ się nagły warkot silnika, który zaczął mnie otaczać, aż zbudziłem się pod

skrzydłem mojego Castora, w uszach wciąż brzmiało echo snu.

Byłem sam, na polu panowała tak wielka cisza, jakby cały świat pokryty był tego ranka

puszystym śniegiem późnej jesieni.

A potem, dla zabawy, zanim się do reszty przebudziłem, sięgnąłem po mój dziennik i

zacząłem pisać; ja, mesjasz w świecie innych mesjaszów, pisałem o przyjacielu:

1. I zstąpił między nas mistrz zrodzony na świętej ziemi stanu Indiana,

5


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Bach Richard Iluzje czyli człowiek, który nie chciał być mesjaszem bez2
JEZUS CZLOWIEK,KTORY NIE ISTNI Nieznany
JEZUS CZLOWIEK, KTORY NIE ISTNIAL
Jezus Człowiek, który nie istniał (2007) [PL] opis
Robert A Haasler Jezus człowiek, który nie istniał
Haasler Robert A Jezus człowiek, który nie istniał
Haasler Robert A Jezus człowiek, który nie istniał
Robert A Haasler Jezus Człowiek który nie istniał
Mateusz Biszop Żołnierz, który nie chciał się poddać
Stephen King Człowiek, który nie podawał ręki
§ Haasler Robert A Jezus człowiek, który nie istniał
R A Haasler Jezus czlowiek który nie istniał
Kto by nie chciał być panem własnego losu-na gazetke, scenariusze, tematy dla rodziców
Człowiek który nigdy nie spał

więcej podobnych podstron