Cartland Barbara Klarysa (Miłość silniejsza niż szatan)

background image

Cartland Barbara

KLARYSA

Od Autorki

W drugiej połowie dziewiętnastego stulecia we Francji

odnotowano nie spotykany dotąd wzrost zainteresowania publikacjami

o zjawiskach paranormalnych. Paryż w wyniku okultystycznej

gorączki, jaka opanowała całe miasto, zyskał sobie wówczas złowrogą

reputację centrum czarnej magii.

Władze kościelne były wielce zaniepokojone powszechną modą

na kontakty z ciemnymi mocami, która pojawiła się przecież w czasie,

gdy antyklerykalizm zataczał coraz szersze kręgi. W takiej atmosferze

rozkwitł przerażający ruch zwany satanizmem.

Wielu młodych pisarzy spekulowało na temat zjawisk

nadprzyrodzonych. Jedną z najbardziej znanych w świecie literackim

osobowości był markiz Stanislas de Guaita, poeta, który po lekturze

dzieł Eliphasa Leviego popadł w obsesję na punkcie czarnej magii,

reaktywował nawet kabalistyczne Bractwo Różokrzyżowców.

Człowiek ten całe noce spędzał na studiowaniu tajemniczych

manuskryptów oraz starych ksiąg pełnych magicznych zaklęć.

background image

Doprowadziło go to do utraty zdrowia i rozumu. Markiz de Guaita

zażywał narkotyki. Podobnie czynił poeta Dubus, który doznawał

halucynacji, i w końcu, na wpół szalony, zmarł po przedawkowaniu

morfiny w paryskim pisuarze.

Wrogie

nastawienie

Kościoła

katolickiego

do

ruchu

satanistycznego szło w parze z potępieniem masonerii. Papież Pius IX

w encyklice z roku 1873 zarzucił wolnomularstwu szeroko zakrojoną

działalność na rzecz szatana. Bez wątpienia la belle epoque, jak

nazwano ten okres dziejów ludzkości, znajdowała się pod silnym

wpływem złowieszczej czarnej magii.

Gdy w 1898 roku wybuchły spory wokół osoby Alfreda Dreyfusa,

powszechne były obawy, że jego złowrogie knowania miały na celu

obalenie porządku publicznego, a być może nawet zniszczenie całej

cywilizacji.

background image

ROZDZIAŁ 1

Rok 1893

Kapitan Waldemar Mawde uznał, że znalazł wreszcie

odpowiednie miejsce na nocleg. Westchnął z ulgą, zsunął się z siodła i

poprowadził konia pod drzewa. Gniadosz był tak wycieńczony, że nie

uszedłby już ani kroku. Mimo to Waldemar spętał mu kopyta, by się

nie mógł oddalić, gdy nabierze sił przed świtem.

Wędrowiec rozejrzał się dokoła, szukając kawałka nagiej ziemi

lub piasku. Nie miał ochoty spać na kamieniach, jak poprzedniej nocy,

bo cienki pled stanowił mizerną izolację. Oprócz pledu miał też

namiot — jeśli można było tak nazwać ten maluteńki płócienny

domek. A jednak tkanina pełniła rolę moskitiery i chroniła przed

robactwem, od którego roiło się w tej części Indii.

Waldemar był tak zmęczony, że najchętniej od razu poszedłby

spać, ale musiał jeszcze coś zjeść. Przygotował skromny posiłek z

żołnierskiej racji i napił się piwa. Pozostałe dwie butelki zaniósł do

płynącego między drzewami strumyka i wstawił je w wodę, by się

chłodziły do rana.

Zanim wrócił, słońce znikało już za horyzontem. Na ziemię

spływała noc niosąca ze sobą białe światło księżyca i migotanie

gwiazd. Rozbił namiot i rozpostarł w środku cienki pled, na którym

zamierzał się położyć. W tym klimacie nie potrzebował żadnego

przykrycia. Zdjął z siebie luźne jasne ubranie, jakie zazwyczaj

background image

zakładali na drogę Hindusi z niższej kasty. Kapitan Mawde

niezmiernie rzadko podróżował bez przebrania.

Nareszcie wracał do cywilizacji. Z boską pomocą wypełnił swoją

misję i uszedł z życiem.

Właśnie miał wpełznąć do namiotu, gdy jego uszu dobiegł tętent

kopyt. Ktoś się zbliżał. To mógł być nieprzyjaciel. Waldemar

natychmiast zapomniał o zmęczeniu i przygotował się do odparcia

ataku. Pełniąc swą służbę już nieraz toczył samotne potyczki z

wrogiem.

Po kilku chwilach jeździec na tyle się zbliżył, że Waldemar mógł

dojrzeć na nim mundurową kurtkę, taką samą jak ta, którą sam zwykle

nosił. Głośno krzyknął z radości. Z podniesioną w geście powitania

dłonią stał i czekał, aż młody oficer zbliży się do niego i zsiądzie z

konia.

— Waldemar! — krzyknął przybysz. — Nie wierzę własnym

oczom! Straciłem już nadzieję, że cię kiedyś znajdę.

— Prędzej bym się tu diabła spodziewał niż ciebie, Mikołaju! —

odparł kapitan Mawde prawdziwie uradowany.

— Czemu mnie szukałeś? Co się stało?

— Mam dla ciebie ważne wieści — oznajmił Mikołaj Giles — ale

najpierw powiedz, gdzie mogę zostawić konia.

— Zaprowadź go pod drzewa, tam stoi mój gniadosz.

Mikołaj poprowadził wierzchowca w stronę kępy drzew.

Waldemar patrzył za nim z zaintrygowanym wyrazem twarzy.

Przecież za niecały tydzień miał się zjawić w koszarach i Mikołaj

background image

mógł go wtedy o wszystkim powiadomić. Co się przydarzyło, że

przyjaciel z oficerskiej kompanii przybył za nim aż tutaj, na sam

koniec świata?

Bardzo to było dziwne, ale kapitan Mawde podróżował samotnie

już tak długo, że bez względu na przyczynę, jaka sprowadziła

Mikołaja, cieszył się niezmiernie widząc znajomą twarz.

Namiot stał rozbity pod osłoną kamiennych ruin, które niegdyś

były ścianami świątyni. Teraz mogły podróżnika za dnia chronić

przed palącymi promieniami słońca, a nocą zabezpieczały przed

zdradzieckim atakiem.

Waldemar siedział oparty o nie plecami. Miał ogorzałą od wiatru

twarz i skórę tak mocno spaloną przez słońce, że nawet najbliższym

krewnym trudno by było rozpoznać w nim Anglika o jasnej karnacji.

Nie minęło nawet pięć minut, a Mikołaj wyłonił się spomiędzy drzew.

Szedł energicznie, wojskowym krokiem. Po drodze ściągnął

mundurową kurtkę. Rzucił ją na ziemię obok przyjaciela i usiadł.

— Nie wyobrażasz sobie, jak się cieszę, że cię wreszcie

znalazłem. Dla mnie ten kraj jest stanowczo zbyt duży i o wiele za

gorący.

— Trudno z tobą polemizować — roześmiał się Waldemar — ale

ja nie chciałbym się znaleźć w żadnym innym zakątku świata.

— Obawiam się jednak, że będziesz musiał opuścić Indie.

Waldemar spojrzał na przyjaciela ze szczerym zdumieniem.

— Co chcesz przez to powiedzieć?

— Sam wicekról mnie do ciebie posłał.

background image

— Sam wicekról! — powtórzył Waldemar. — A czegóż on, u

licha, może ode mnie chcieć?

— Po pierwsze, przysyła ci to — rzekł Mikołaj podając

towarzyszowi gazetę.

Waldemar stwierdził, że jest otwarta na wiadomościach kroniki

towarzyskiej.

— Niestety, przynoszę niewesołe wieści — dodał Mikołaj cicho.

Kapitan Mawde przesunął wzrokiem po zadrukowanej stronie i

dostrzegł zakreślony artykuł.

ŚMIERĆ CZWARTEGO MARKIZA MAWDELYN

Z głębokim żalem donosimy o nagłym zgonie markiza Mawdelyn.

Zaledwie kilka tygodni temu markiz podupadł na zdrowiu i w miniony

czwartek niespodziewanie nas opuścił.

Był głową jednego z najstarszych i najbardziej poważanych

rodów Anglii. Zarówno dwór królewski, na którym zajmował

zaszczytną pozycję, jak i cały nasz kraj boleśnie odczują tę

niepowetowaną stratę...

Dalej następował szczegółowy opis funkcji sprawowanych przez

zmarłego markiza oraz długa lista zaszczytów i odznaczeń, jakimi

jeszcze za życia uhonorowano czcigodnego nieboszczyka.

Ostatni ustęp głosił:

Markiz nigdy się nie ożenił, wobec czego dziedzictwo pozostawił

kapitanowi Waldemarowi Mawde'owi, który wraz ze swoim

regimentem odbywa służbę poza granicami kraju. Kapitan Mawde jest

synem nieżyjącego już Ryszarda Mawde'a, młodszego brata markiza.

background image

Pogrzeb odbędzie się w sobotę w zamku Mawdelyn, w hrabstwie

Berkshire.

Waldemar przeczytał artykuł do końca i odłożył gazetę.

— Przyjmij moje kondolencje, przyjacielu — odezwał się

Mikołaj. — Jest mi podwójnie przykro, bo teraz, gdy wzywają cię

obowiązki, będziesz musiał opuścić regiment.

— Tak, czas mi wracać do Anglii.

— To samo powiedział wicekról. Mam ci też przekazać

polecenie, byś wyruszył w drogę bez zwłoki, nie wracając do koszar.

— Dlaczego? — zdziwił się Waldemar.

Mikołaj milczał przez chwilę.

— To właśnie druga wiadomość, którą mam ci przekazać. —

Zacisnął wargi. — Waldemarze, masz śmiertelnego wroga!

— To mi dopiero nowina!

— Nie chodzi o nieprzyjaciół, którym dotąd stawiałeś czoło. To

dla ciebie chleb powszedni.

— Więc co masz na myśli?

— Pamiętasz — zaczął Mikołaj — że wyjeżdżając w obecnej

misji, opuściłeś kwaterę w środku nocy? Hieronim Wood natychmiast

się o tym dowiedział od swojego ordynansa.

Hieronim Wood był oficerem z tego samego regimentu i nie

cieszył się wielką sympatią Waldemara. Major Wood czuł się

dotknięty, że to nie on, lecz właśnie kapitan Mawde, jako

zaangażowany w operację o kryptonimie „Wielka rozgrywka", ma

prawo korzystać ze specjalnych przywilejów.

background image

Waldemar często był na długi czas zwalniany z powinności, jakie

obowiązywały wszystkich innych żołnierzy w jednostce. Nikt nie

pytał kapitana Mawde'a, gdzie był ani co robił. Oczywiście nikt też

nie wiedział, kiedy dokładnie należy się spodziewać jego powrotu.

Działał jako posłaniec w tajnej misji organizowanej przez wicekróla i

najwyższe władze.

Major Hieronim Wood był zazdrosny o osobiste kontakty

Waldemara z dowództwem, choć większość kolegów z armii

traktowała taki stan rzeczy jako oczywisty. Drwiące uwagi majora na

temat faworyzowania irytowały nieco kapitana Mawde'a, ale

zazwyczaj nie przywiązywał wagi do tego, co nazywał dziecinną

zazdrością — u mężczyzny starszego od siebie o ładnych kilka lat.

— I cóż takiego zrobił nasz porywczy major?

— Gdy o północy opuszczałeś koszary, tylko ja jeden wiedziałem,

że odjeżdżasz.

— Tak, pamiętam. Wszystko było, jak zwykle, okryte wielką

tajemnicą.

— Hieronim się dowiedział — mówił dalej Mikołaj — że kwatera

jest pusta i jeszcze przed świtem zajął twoje miejsce. Zanim

ktokolwiek inny zdążył o tym, pomyśleć.

— Podobna taktyka pasuje do majora jak ulał! Mam nadzieję, że

dobrze mu się u mnie mieszka.

— Major Wood nie żyje — powiedział Mikołaj cicho. — Został

zamordowany tej samej nocy. Ordynans, który przyszedł rano go

obudzić, podniósł alarm.

background image

— Zamordowany?! — krzyknął Waldemar. — Nie do wiary!

— A jednak to prawda. Zabójca został schwytany.

— Któż to taki?

— Jakiś Hindus. Podczas przesłuchania — a muszę ci

powiedzieć, że widywałem już, jak przeprowadzano tę procedurę

znacznie delikatniej — zeznał, iż rozkazy otrzymywał z Anglii!

Kapitan Mawde patrzył na przyjaciela w milczeniu.

— To niemożliwe — wykrztusił wreszcie. — Nie mam w Anglii

żadnego wroga. Któż pragnąłby mojej śmierci?

— Morderca otrzymał zapłatę w gotówce, miał przy sobie

całkiem pokaźną sumę w funtach.

— Musiała zajść jakaś pomyłka. Na pewno były to porachunki

między tubylcami.

— Wicekról i nasz dowódca są najwyraźniej innego zdania —

oznajmił Mikołaj. — Przesyłają ci za moim pośrednictwem radę, byś

się bez zwłoki udał do domu, a także byś dokonał tego potajemnie, nie

myśląc nawet o powrocie do koszar. Jesteś teraz markizem

Mawdelyn.

— Ale przecież schwytaliście zabójcę Hieronima, trzymacie go

pod kluczem!

— Wicekról uważa, że nie on jedyny dostał polecenie, by zgładzić

cię z tego świata. Pamiętasz ten incydent na bazarze? Dwa miesiące

temu?

Waldemar zatopił się w ponurych wspomnieniach. Oczywiście,

pamiętał. Wracał wtedy przez bazar z potajemnego spotkania z

background image

człowiekiem, od którego uzyskał cenne informacje. Ponieważ nie

musiał tej misji spełniać w przebraniu, miał na sobie mundur.

Wyglądał jak każdy inny żołnierz, robiący zakupy w chwilach

wolnych od służby.

Spotkanie zajęło mu więcej czasu, niż przewidywał i kiedy wracał

do koszar, dzień przemieniał się już w noc. Kupcy zachwalali towary

rozłożone na straganach oświetlonych małymi lampkami oliwnymi i

świecami. Zaułki tonęły w mrocznych cieniach. Takich zaułków w

Indiach należy unikać.

Waldemar cierpliwie torował sobie drogę wśród ludzi, gęsi, osłów

i psów. Od czasu do czasu mijał przestraszoną krowę. Często spotykał

podobnie jak on umundurowanych żołnierzy. Jeden z nich przepchnął

się do niego przez ciżbę.

— Pan kapitan Mawde, jeśli się nie mylę? Chciałbym pana

prosić...

Waldemar, słuchając nieznajomego, zauważył, jak właściciel

jednego ze straganów gestem przyzywa go do siebie. Domyślił się, że

chce mu w ten sposób dać znać, iż przygotował już podarunek, który

kapitan Mawde zamówił dla jednego z przyjaciół.

— Jedną chwileczkę — zwrócił się do młodego oficera. — Muszę

zamienić kilka słów z tym kupcem.

Przez gromadkę dzieci przecisnął się do straganu. Okazało się, że

faktycznie upominek był gotów. Sprzedawca obiecał doręczyć

paczuszkę do koszar następnego ranka.

background image

— Dziękuję, Ali — powiedział Waldemar. — Jestem ci bardzo

zobowiązany. Zapłacę za przesyłkę rano, natychmiast po jej

otrzymaniu. — Odwrócił się i ku swemu zdumieniu spostrzegł, że

przez tę krótką chwilę, gdy rozmawiał z kupcem, za jego plecami

powstało zbiegowisko.

Młody oficer leżał na ziemi. Ktoś pchnął go w plecy sztyletem o

długim ostrzu i na nic zdałaby się jakakolwiek pomoc. Ten człowiek

był martwy. Nikt w jednostce nie potrafił znaleźć odpowiedzi na

pytanie, dlaczego ktoś zamordował młodzieńca, który dopiero co

przybył z Anglii.

Po tym wydarzeniu dowódca wezwał Waldemara na rozmowę w

cztery oczy.

— Byliście obaj w identycznych mundurach — powiedział. —

Zabójca zadał cios w plecy. Według mnie ten młody oficer został

zabity przez pomyłkę. Podejrzewam, kapitanie Mawde, że owo

śmiertelne pchnięcie było przeznaczone dla pana.

Waldemar skłonny był przyznać mu rację. Miał za sobą tyle

sekretnych misji, że kilku ludzi z pewnością domyślało się w jego

osobie tajnego agenta. Żaden z nich nigdy nie powiedział tego na głos,

ale musieli zdawać sobie sprawę, że nie mają do czynienia ze

zwykłym angielskim oficerem, za jakiego się podawał.

Ponieważ jednak podobne wypadki już się nie powtórzyły,

Waldemar nie myślał więcej o całym zajściu.

— Nie ma najmniejszych wątpliwości — odezwał się Mikołaj —

że Hieronim Wood został zabity, ponieważ leżał w twoim łóżku. Ty

background image

miałeś być ofiarą. I właśnie dlatego musisz jak najszybciej opuścić

Indie.

— To mi się nie mieści w głowie. Nie mam w Anglii wroga, który

by mnie nienawidził tak bardzo, że byłby w stanie popełnić

morderstwo!

— Dwa morderstwa — poprawił go Mikołaj cicho.

— To jakiś absurd! — żachnął się Waldemar. — Postąpię zgodnie

z rozkazami, oczywiście, mam jedynie nadzieję, że znajdzie się ktoś

na tyle uprzejmy, by zapakować moje rzeczy i wysłać mi je do domu.

— Z pewnością.

Bardzo

to

wszystko

dziwne.

Jesteśmy

wprawdzie

przyzwyczajeni do życia w ciągłej niepewności, ale sytuacja wygląda

zupełnie inaczej, kiedy niebezpieczeństwo zagraża ci ze strony

rodaka.

— Masz rację — zgodził się Mikołaj. — Spodziewam się, że

znajdziemy wyjaśnienie, kiedy zabójca Hieronima powie całą prawdę.

I tak nie uniknie stracenia. Sęk w tym, że ten szaleniec nie chce

składać zeznań.

— Może obawia się czegoś gorszego niż stryczek? — zastanowił

się Waldemar. Zauważył, że Mikołaj odstawił pustą butelkę po piwie.

— Napijesz się jeszcze? — zapytał.

— Pytanie! Cały dzień jechałem w tym piekielnym upale.

Wypiłbym Atlantyk, gdybym go miał pod ręką.

— Zostały mi dwie butelki. Jedną możesz osuszyć sam, drugą się

podzielimy.

background image

— W tej chwili przedkładam piwo nad wszystkie bajeczne

klejnoty Wschodu! — Mikołaj roześmiał się głośno.

— Zaraz przyniosę. Pewnie cię też ucieszy wiadomość, że mam

drugi pled. O namiot będziemy rzucać monetą. Jest za mały dla

dwóch.

Wstał i ruszył ku drzewom. Idąc do strumienia zobaczył, że

Mikołaj nie zdjął swojemu wierzchowcowi uprzęży i spętał go

odrobinę zbyt ciasno. Waldemar kochał zwierzęta i zawsze dbał o to,

by nie musiały znosić gorszych warunków niż on sam. Zdjął koniowi

uprząż i poluzował pęta, a potem jeszcze napoił oba wierzchowce.

Nim w końcu wziął butelki z piwem, odpiął dodatkowy pled i ruszył z

powrotem do namiotu, minęła dłuższa chwila.

Słońce schowało się za horyzontem i, jak to zwykle w tropikach,

dzień bez zmierzchu przeszedł od razu w czarną noc. Gwiazdy

roziskrzyły niebo, a okrągły księżyc zawisł nad górami widocznymi

już niedaleko na północy. Ziemię spowijały cienie, ale w powodzi

księżycowego blasku kapitan Mawde odnajdywał drogę równie łatwo

jak za dnia.

Zobaczył, że przyjaciel już ułożył się w namiocie. Tylko bose

stopy wystawały na zewnątrz, długie buty do konnej jazdy leżały obok

wejścia.

— Żołnierzu, wstawaj, czeka cię butelka piwa! — zawołał. — Nie

musisz się chować przed muchami, zaczną kąsać dopiero rano.

Odpowiedziała mu cisza.

background image

— No, wychodź! Przyniosłem pled, a o namiot będziemy rzucać

monetą, przecież taka była umowa. — Schylił się i zajrzał do wnętrza.

Przyjaciel leżał na wznak nieruchomo jak kłoda. Kapitan Mawde

odchylił połę namiotu, by wpuścić więcej księżycowej poświaty.

Srebrny promień zalśnił na gładkim ostrzu wystającym z piersi

oficera. Waldemar nie musiał dotykać ciała. I bez tego wiedział, że

Mikołaj jest martwy.

Klarysa, słysząc konie zajeżdżające przed frontowe drzwi,

pośpiesznie zbiegła ze schodów. Czekała na ojca już ponad godzinę.

Teraz w końcu wysiadał z otwartego powozu zaprzężonego w dwa

wspaniałe gniadosze.

— Jesteś wreszcie, tatku! — krzyknęła uradowana. —

Zachodziłam w głowę, dlaczego tak długo nie wracasz.

Pułkownik Leonard Templeton ucałował córkę i ruszając w górę

po schodach objął ją za ramiona.

— Wszystko trwało dłużej, niż się spodziewałem, z tego prostego

powodu, że nowy markiz nie odwiedzał zamku już od tak dawna.

— I w związku z tym musiałeś mu powiedzieć wszystko, czego

się chciał dowiedzieć — dokończyła Klarysa.

— Robiłem co w mojej mocy. Pozostaje mi tylko wierzyć, że

będzie równie dobrym gospodarzem jak jego wuj.

Klarysa, znając ojca, domyśliła się natychmiast, że tym razem

wątpił we własne słowa.

background image

— Mam nadzieję, tatku, że przynajmniej będzie łaskawy dla

starych służących, którzy wypracowali sobie emeryturę, i że zachowa

tradycję finansowania przytułków.

— Bez wątpienia tak postąpi — zgodził się pułkownik Templeton

— ale nie wydawał się tym szczególnie zainteresowany. Bardziej

obchodziła go wysokość czynszu, jaki otrzyma od dzierżawców i to,

czy farmerzy spodziewają się obfitych zbiorów.

Dotarli do gabinetu. Pułkownik Templeton skierował się ku tacy z

butelkami zawierającymi różne gatunki alkoholu i nalał sobie drinka.

Dziewczyna usiadła na sofie. Ze skąpych słów ojca odgadła, że coś go

niepokoi.

Kiedy podszedł do niej ze szklaneczką w ręku, zapytała

niecierpliwie:

— Tatku, proszę cię, powiedz, co się stało?

— Właściwie nic szczególnego. Kiedyś w końcu musiało się to

zdarzyć i nawet sobie tego życzyłem, tylko... może nie tak prędko.

— O czym mówisz, tatku? — spytała Klarysa ze zdziwieniem.

— Markiz dał mi do zrozumienia... przyznaję, wręcz nienagannie

i w zawoalowany sposób... że spodziewa się pojąć ciebie za żonę.

Klarysa patrzyła na ojca całkowicie zaskoczona.

— Powiedział ci to dzisiaj? W dniu swojego przyjazdu?

— Jak już wspomniałem, zrobił to bardzo kulturalnie —

zaznaczył pułkownik Templeton — ale ja także uważam, kochanie, że

nieco zbyt szybko chce zdobyć pierwszą linię okopów. W końcu

przecież nie widziałaś go co najmniej dziesięć lat!

background image

— Czternaście! — uściśliła Klarysa. — Właśnie dziś rano sama o

tym myślałam. Miałam cztery lata, kiedy na święta Bożego

Narodzenia ostatni raz zjechali się wszyscy członkowie rodu

Mawde'ów.

— Wtedy chyba się nie spodziewałaś, że właśnie on zostanie

twoim narzeczonym. — Pułkownik Templeton odstawił szklankę i

zaczął chodzić po pokoju sprężystym, żołnierskim krokiem. — Nie

będę przed tobą udawał, córeczko, że nigdy nie powstał mi w głowie

projekt, byś poślubiła pana na Mawdelyn. Szczególnie że to dziedzic

mojego serdecznego przyjaciela, zmarłego markiza.

— A ja odgadywałam sercem, że chciałbyś tego, tatku — wyznała

Klarysa. — Wiem, jak wiele znaczy dla ciebie zamek Mawdelyn i to

nie tylko dlatego, że markiz polegał na tobie we wszystkim. Zawsze

uważałam, że pełniłeś wręcz funkcję dobrowolnego zarządcy tego

majątku.

— Z całą pewnością dobrowolnego — zgodził się jej ojciec z

uśmiechem. — Tym bardziej jeśli się weźmie pod uwagę, że

wspomagałem markiza również finansowo, jako że nigdy nie miał

wystarczających dochodów.

— Czy jesteś pewien, tatku, że dzięki waszej przyjaźni markiz nie

czuł się skrępowany twoją wielkodusznością?

— Oczywiście, że jestem tego pewien! Ale w tej chwili sytuacja

wygląda zupełnie inaczej. Nie wyobrażam sobie, by młody człowiek,

którego ledwie pamiętam, mógł się odwoływać do mojej pomocy,

kiedy mu tylko na to przyjdzie ochota. A w dodatku ten żółtodziób ma

background image

czelność się asekurować, by moja wiedza i pieniądze były dla niego

zawsze osiągalne. W tym celu zamierza uczynić z ciebie swoją żonę!

— Jesteś pewien, że takie właśnie ma plany?

— Ująłem to może zbyt dosadnie — zreflektował się pułkownik

Templeton — ale sama wiesz, jak trafnie zazwyczaj osądzam ludzi. W

regimencie mawiano, że mam tajemniczy dar zaglądania w człowieczą

duszę.

— Z pewnością masz! — przytaknęła Klarysa. — Powiedzmy

więc nowemu markizowi, żeby pożyczał pieniądze raczej od swoich

francuskich przyjaciół i nie liczył w sprawach płatności na ciebie.

— Uczyniłbym tak, gdyby nie chodziło o Mawdelyn. Miałaś

rację, córeczko, mówiąc, że ten stary majątek wiele dla mnie znaczy.

— Roześmiał się i dodał: — Często wydaje mi się, że dawny klasztor

jest ważniejszy dla mnie niż dla wszystkich członków związanego z

nim rodu. Choć z drugiej strony, twoja matka nosiła przecież

nazwisko Mawde, a nigdy nie zapomnę, jak bardzo kochała zamek

Mawdelyn.

Pułkownik Templeton ożenił się z kuzynką markiza. Nie była to

bliska rodzina, niemniej panna nosiła nazwisko rodowe Mawde.

Ojciec pułkownika, kupując majątek graniczący z zamkiem

Mawdelyn, dawnym klasztorem, nie miał pojęcia, jak blisko

zaprzyjaźnią się obydwie rodziny.

Pułkownik Templeton, niegdyś dziarski młody oficer, spotkał

pannę Elizabeth Mawde w zamku na jednym z przyjęć. Od

pierwszego wejrzenia zakochał się w nieznajomej po uszy. Ona go

background image

także pokochała, a obu rodzinom spodobał się projekt bliskiego

związku z sąsiadami. Ponadto rodzice Elizabeth byli uradowani, że

córka poślubi majętnego człowieka.

Ojciec pułkownika pochodził ze starego rodu ziemiańskiego, ale

w młodości zajął się budowaniem statków w stoczniach w północnej

Anglii. Kiedy doszedł do znacznego majątku, przeprowadził się na

południe kraju, by — jak to sam określił — „wieść życie

prawdziwego dżentelmena".

Posiadłość, jakiej szukał, i dom odpowiadający wszystkim jego

wymaganiom znalazł w hrabstwie Berkshire. Dom ten, oczywiście, w

niczym nie przypominał klasztornego zamku. Wzniesiono go dużo

później, bo mniej więcej w połowie osiemnastego wieku. A jednak na

swój sposób był imponujący.

W krótkim czasie majątek dziadka Klarysy, prowadzony z

prawdziwym zamiłowaniem, stał się przykładem dla sąsiadów. Nic

więc dziwnego, że kiedy czwarty markiz Mawdelyn odziedziczył

zamek i należące do niego ziemie, zwrócił się do sąsiada, swojego

równolatka, o pomoc i radę. Wspólna praca przerodziła się w

przyjaźń.

Klarysa uwielbiała „wuja Jakuba", jak nazywała markiza.

Ponieważ jej ojciec bardzo często przebywał w dawnym klasztorze,

zamek stał się jej równie drogi jak rodzinny dom. Znała tam każdy

kąt, każdą mysią dziurę. Kochała urok starych komnat. Bawiła się

szukając sekretnych korytarzy, jakie wybudowali katoliccy mnisi

prześladowani za czasów królowej Elżbiety. W późniejszym czasie

background image

przejścia znacznie powiększono, by mogli się w nich przed wojskami

Cromwella ukrywać rojaliści.

Ojciec Klarysy marzył, iż pewnego dnia jego córka zamieszka w

zamku, a i w niej samej kiełkowało przeczucie nieuniknionego

przeznaczenia. Dziewczyna dorastała nie mając towarzystwa

rówieśników. Waldemar, jedyny bratanek i dziedzic markiza, był od

niej starszy o osiem lat. Klarysa uważała go za najmilszego spośród

mężczyzn rodu Mawde'ów, choć w jego oczach była zawsze tylko

małą dziewczynką.

Niestety, zaraz po ukończeniu Oksfordu wstąpił do armii i

wyjechał pełnić służbę poza granicami kraju. Mimo że często

przysyłał z Indii karty pocztowe z egzotycznymi widokami, Klarysa

dotkliwie odczuwała jego nieobecność. Inni męscy potomkowie rodu

Mawde'ów pojawiali się i znikali. Aktualnego markiza, Gwidona

Mawde'a, Klarysa z trudem sobie przypominała.

Wiadomość o śmierci Waldemara była dla wszystkich

prawdziwym wstrząsem.

— Los nie może być aż tak okrutny! — Pułkownik Templeton nie

chciał dać wiary żałobnym wieściom, które przybyły z Indii wkrótce

po pogrzebie starego markiza.

Niedługo potem ojciec Klarysy otrzymał list od Gwidona

Mawde'a. Nadawca zawiadamiał, że nie zdoła wziąć udziału w

pogrzebie wuja, ponieważ będzie w tym czasie bawił w Paryżu.

Jednocześnie informował, iż dotarła do niego wieść o śmierci kuzyna

Waldemara, dlatego też on, jako następny w linii potomek zmarłego

background image

markiza, przybędzie do Anglii możliwie jak najszybciej, aby objąć

należne mu dziedzictwo.

Pułkownik Templeton wciąż nie mógł uwierzyć w tragiczną

śmierć Waldemara. Dowódca regimentu, w którym służył kapitan

Mawde, powiadomił o smutnym wydarzeniu Ministerstwo Wojny,

zaznaczając, że ciało uznane za doczesne szczątki jego podwładnego

znajdowało się w stanie uniemożliwiającym identyfikację.

Pułkownik Templeton osobiście udał się do Londynu, wprost do

ministerstwa, gdzie przeprowadził szczegółowe rozpoznanie z wprawą

doświadczonego żołnierza. Okazało się, że Hindusi znaleźli namiot

Waldemara, a w nim ciało młodego mężczyzny ze sztyletem w piersi.

Niestety, Anglicy dowiedzieli się o tym makabrycznym odkryciu

dopiero po upływie tygodnia. Wskutek rozkładu w niewyobrażalnym

upale trudno było zidentyfikować ciało z całkowitą pewnością.

Pułkownik dowiedział się też o zaginięciu jednego z oficerów,

przyjaciela Waldemara. Poszukiwania wciąż trwały. Wszyscy żywili

nadzieję, że odnaleziony mógłby udzielić władzom dodatkowych

informacji.

Po upływie miesiąca Ministerstwo Wojny zmuszone było, w

następstwie nacisków Gwidona, oficjalnie potwierdzić śmierć

Waldemara Mawde'a. Tym samym Gwidon został szóstym markizem

Mawdelyn i dopiero po zatwierdzeniu tych wszystkich ustaleń pojawił

się w zamku. Od razu poprosił o spotkanie z pułkownikiem

Templetonem.

— Jaki on jest, tatku? — zapytała Klarysa.

background image

— Nie widziałem go tyle lat — odrzekł jej ojciec z namysłem —

zdaje się, że jak mówisz, minęło ich już czternaście.

— Czy widać po nim, że jest potomkiem rodu Mawde'ów?

— O tak, z całą pewnością — przyznał pułkownik Templeton —

lecz jest w nim też coś obcego. Być może te wszystkie lata spędzone

za granicą uczyniły go bardziej kosmopolitą niż Anglikiem? Choć

przecież cała jego rodzina przejawia zamiłowanie do podróży...

— Dlaczego mieszkał we Francji? Często się nad tym

zastanawiałam, ale wydawało się, że nikt nie zna prawdziwej

odpowiedzi.

— Jego matka była pół-Francuzką. We Francji pobierał nauki,

tam znalazł przyjaciół. Słyszałem, że kocha Paryż i życie w wielkim

mieście.

— Trudno sobie wyobrazić któregoś z Mawde'ów w innej roli niż

ziemianina lub żołnierza — zauważyła Klarysa.

— To prawda.

Przez dłuższą chwilę panowała cisza.

— Chyba rozumiem, dlaczego Gwidon w taki niezwykły sposób

realizuje swoje plany względem ciebie — rzekł wreszcie pułkownik

Templeton. — We Francji małżeństwa arystokratyczne są zazwyczaj

aranżowane. Zapewne dlatego od razu wspomniał mi o swoich

zamiarach, zamiast najpierw zorientować się w twoich chęciach i

zamysłach.

background image

— Powinniśmy mu chyba przypomnieć, tatku, że jesteśmy

Anglikami. Nie będziesz mnie przecież nakłaniał do poślubienia

człowieka, którego nie kocham.

— Oczywiście, że nie — żachnął się jej ojciec. — Ale

jednocześnie, córeczko, chciałbym, żebyś odnowiła znajomość z

Gwidonem, podchodząc do niego bez żadnych uprzedzeń.

Namyślał się przez jakiś czas, po czym dodał jeszcze:

— Musimy liczyć się z faktem, że młody człowiek, który dorastał

pomiędzy Francuzami, nie będzie myślał i zachowywał się dokładnie

tak samo jak ktoś, kto skończył Eton, Oksford, a następnie zwykłą

koleją rzeczy wstąpił do rodzimego regimentu.

— Doskonale rozumiem, tatku — zgodziła się Klarysa. — Nie

chcę tylko tak poważnej decyzji, jaką jest zamążpójście, podejmować

w pośpiechu! Uwielbiam być z tobą i kocham nasz dom. Nie chcę

tego stracić.

— Kochasz także stary klasztor, zamek Mawdelyn — odparł

spokojnie ojciec.

— Jest piękny, przyznaję. Ale nie chodzi tylko o ściany i wnętrza.

— Klarysa umilkła na chwilę. — Ty kochałeś mamę i mama kochała

ciebie. Ja też chcę poślubić człowieka, z którym będę szczęśliwa nie

dlatego, że coś posiada, lecz dlatego, że jest taki, jaki jest.

Pułkownik Templeton chwilę przyglądał się córce. Potem objął ją

i ucałował.

— Niczego innego dla ciebie nie pragnę, kochanie — powiedział

z czułością. — Dziś wieczorem jemy kolację w zamku. Jak już

background image

mówiłem, nie chcę tylko, byśmy się tam zjawili uprzedzeni do

Gwidona.

ROZDZIAŁ 2

W drodze do zamku Klarysa rozmyślała o Waldemarze. Od chwili

gdy usłyszała o jego śmierci, gorzko żałowała, że nie on będzie

nowym markizem. Wtedy wszystko potoczyłoby się jak dawniej.

Uwielbiała Waldemara od dzieciństwa, chociaż gdy była małą

dziewczynką, często nią dyrygował. Kiedy przyjeżdżał do domu ze

szkół, to właśnie ona przynosiła mu piłkę do krykieta. Z radością

spełniała każde jego życzenie.

Równocześnie musiała przyznać, że zawsze był wobec niej miły i

opiekuńczy. Przypominała sobie, jak kiedyś, użądlona przez osę,

płakała na jego ramieniu, a on cierpliwie ją pocieszał. Innym razem,

gdy upadła i skaleczyła się w stopę, na rękach zaniósł ją do domu.

„Dlaczego musiał umrzeć?" — rozżalona, bezustannie zadawała sobie

to pytanie.

Nim powóz zbliżył się do starego klasztoru, od ponad dwustu lat

pełniącego funkcję siedziby głowy rodu Mawde'ów, Klarysa ze

zdumieniem stwierdziła, że jest zdenerwowana. Wydało się to

irracjonalne, bo w przeszłości przyjazd do tego zamku budził w niej

zawsze podobne uczucia jak powrót do rodzinnego domu. Często

uświadamiała sobie, że do tej pory więcej życia spędziła u wuja

Jakuba niż w domu ojca.

background image

Mogła korzystać ze wszystkich bogactw klasztornego majątku bez

żadnych ograniczeń. Jeździła konno, pływała łódką po jeziorze, miała

do dyspozycji ogrodowe szklarnie pełne owoców i kwiatów oraz,

oczywiście, każde pomieszczenie w samym domu. Grywała na

fortepianie w zamkowym pokoju muzycznym, bo komnata była

większa, a instrument lepszej marki niż w domu Templetonów. Wolno

jej było wziąć z biblioteki każdą książkę, jaką miała ochotę poczytać,

a służba rozpieszczała dziewczynę od najmłodszych lat.

— Gwidon był chyba zadowolony, że zastał w domu tak

wspaniałą służbę — odezwała się do ojca tuż przed skrętem na

podjazd.

— Szczerze mówiąc, napomknął coś o sprowadzeniu z Francji

kilku nowych, młodszych służących.

— Niemożliwe! Skąd mu to przyszło do głowy?! Większość

rodzin służy w klasztorze od pokoleń, a jeśli potrzebny jest ktoś nowy,

należy go nająć z miasteczka.

Pułkownik Templeton nic nie odpowiedział. Dziewczyna znała

jego myśli. Nie mieli, niestety, żadnego wpływu na decyzje nowego

markiza. Mogli jedynie zaznaczyć w rozmowie z nim to czy owo, w

dodatku bardzo delikatnie. To także ją irytowało. Kuzyn Gwidon miał

prawo zaprowadzić wszelkie zmiany, choć z pewnością nie przyniosą

one majątkowi nic dobrego.

Przeszli przez dębowe drzwi prowadzące do ogromnego hallu, w

którym niegdyś mnisi spożywali posiłki i przyjmowali gości. Zgodnie

z tradycją każdy głodny, zmarznięty lub potrzebujący duchowego

background image

wsparcia był w klasztorze zawsze serdecznie witany. Zdaniem

Klarysy duchy mnichów wciąż spozierały życzliwym okiem z kątów

dawnego refektarza. Za każdym razem, gdy przybywała do

klasztornego zamku, czuła, jak ją witają z radością.

Dziś witał ich jedynie majordomus, stary Dawkins, który służył w

zamku od czterdziestu lat.

— Dobry wieczór, panienko Klaryso — ukłonił się z szacunkiem.

— Dobry wieczór panu pułkownikowi.

— Znowu tu jestem, Dawkins! — obwieścił gromko pułkownik

Templeton. — Mam nadzieję, że wszystko idzie dobrze i po myśli

markiza.

— Trwamy jedynie w nadziei, że nie nastąpi zbyt wiele zmian —

odparł Dawkins.

Klarysa spojrzała wymownie na ojca, ale żadne z nich się nie

odezwało. Poszli za Dawkinsem do salonu. Była to jedna z

najpiękniejszych komnat zamku, urządzona swego czasu, na prośbę

starego markiza, przez matkę Klarysy.

Pani Templeton wspaniale wywiązała się z powierzonego jej

zadania. Kazała wstawić kilka mebelków w stylu Ludwika XIV, które

pojawiły się w tym domu za czasów Wielkiej Rewolucji Francuskiej.

Na ścianach wyłożonych białym marmurem zawieszono obrazy z tego

samego okresu, zebrane w galerii i innych częściach zamku. Z sufitu

zwieszały się oryginalne kryształowe kandelabry, ściany zdobiły

piękne lustra przywiezione aż z Włoch.

background image

W rodzie Mawde'ów było wielu podróżników i wielu

dyplomatów. Dzięki nim, dzięki bezcennym pamiątkom i trofeom

zdobywanym w zamorskich krainach, stary klasztor przekształcił się

w prawdziwy skarbiec.

Klarysa, będąc jeszcze dzieckiem, uwielbiała małe greckie

posążki, które jeden z Mawde'ów przywiózł jako pamiątkę z podróży.

Lubiła także chińskie psy z porcelany, strzegące domu przed złymi

duchami, choć trudno jej było uwierzyć, by w starym klasztorze

mogło się czaić jakiekolwiek zło. Jego atmosfera przesiąknięta była

świętością. Klarysa uważała, że świętą aurę tchnęli w to miejsce

mnisi, stawiający mury własnymi rękoma.

Budowlę wzniesiono ku chwale Boga i, gdy Klarysa była mała,

wielokrotnie słyszała od matki historię tego przedsięwzięcia. Kiedyś

dziewczyna wyobrażała sobie mnichów modlących się przy

murowaniu ceglanych ścian, śpiewających pobożne pieśni przy

ścinaniu drzew na belki i podłogowe deski. Najwcześniejsze

zdobnictwo budynku odzwierciedlało ogromny wysiłek mnichów,

dysponujących tylko prymitywnymi narzędziami, by wszystko

wyglądało jak najdoskonalej.

Klarysa widziała piękno mebli i drogocennych bibelotów i miała

pewność, że mnisi byliby teraz równie dumni ze swego klasztoru jak

wówczas, kiedy go wznosili.

W wielkiej sali jadalnej zapalono wszystkie żyrandole po raz

pierwszy od kilku lat, ponieważ od wyjazdu Waldemara do Indii

czwarty markiz nie przyjmował wielu gości. Teraz, dzięki blaskowi

background image

kandelabrów, sala nabrała odświętnego wyglądu. Klarysa odgadła, że

nowy markiz zaplanował zgromadzenie na kolacji całej wielkiej

rodziny.

Wszyscy obecni byli ze sobą spokrewnieni i, oczywiście, dobrze

znani Klarysie oraz jej ojcu. Zjawiły się dwie starsze damy, siostry

zmarłego markiza, bardzo rzadko opuszczające dom przyznany im

wraz z wdowim dożywociem. Można też było łatwo dostrzec sporą

grupkę krewnych mieszkających niedaleko klasztoru. Niektórzy

spośród nich żyli w ofiarowanych im domach na terenie majątku.

Młodsze pokolenie reprezentowało tylko dwóch mężczyzn w

wieku około dwudziestu pięciu lat. Klarysa wiedziała, że musieli

przebyć szmat drogi, by uczestniczyć w tym rodzinnym spotkaniu.

Rozejrzała się po obecnych i nagle z przeraźliwą jasnością zdała sobie

sprawę, że jest w tym gronie jeden człowiek zupełnie obcy.

Gwidon stał tyłem do drzwi. Na głos Dawkinsa anonsującego

przybyłych, odwrócił się do wchodzących. Klarysa od pierwszego

spojrzenia rozpoznała w nim cechy rodu Mawde'ów —

charakterystyczne wysokie czoło i te same ostre rysy twarzy, co u

wszystkich mężczyzn w tej rodzinie. Wpływ francuskich przodków

uwidocznił się w ciemniejszych włosach i oczach. Patrząc, jak

gospodarz idzie ich powitać, zorientowała się, iż nie jest wysoki oraz

że jest w nim coś, co go odróżnia od innych, a czego nie umiała

nazwać.

Gwidon zbliżył się najpierw do pułkownika Templetona.

Wyciągnął do niego rękę.

background image

— Jestem szczęśliwy, że znowu pana widzę. — Przeniósł wzrok

na Klarysę. — A oto i moja piękna kuzyneczka, o której tyle

słyszałem!

— Chyba powinnam powiedzieć „witamy w domu" —

uśmiechnęła się Klarysa. — Nie widzieliśmy się tyle lat!

— Zupełnie nie rozumiem, jak mogłem tak długo przebywać z

dala od kraju — dziwił się gospodarz. — Powinienem był się

domyślić, że śliczne dziecko rozkwitnie w piękną kobietę!

Klarysa potrafiła docenić gładki komplement, lecz ten brzmiał w

ustach Gwidona nieszczerze. Nie mogła się pozbyć wrażenia, że jej

kuzyn powtarzał tę kwestię już wiele razy. Zaraz jednak skarciła

siebie za sceptycyzm. Przecież ojciec prosił, by podeszła do Gwidona

bez żadnych uprzedzeń.

Przywitała się z krewnymi. Ucałowała serdecznie obie ciotki

mieszkające we wdowim domu.

— Pierwszy raz od lat widzę ciocie na proszonej kolacji, a

przecież tatko tak często słał zaproszenia.

— To prawda, drogie dziecko, nie bywałyśmy między ludźmi —

rzekła jedna ze starszych pań. — Jednak markizowi nie sposób było

odmówić. Nalegał tak usilnie...

Klarysa odniosła wrażenie, że Gwidon był zdecydowany za

wszelką cenę przypodobać się wszystkim członkom rodziny. Krążył

po sali mówiąc paniom komplementy, które niejedną przyprawiały o

płomienny rumieniec, a panów bawił wesołą towarzyską pogawędką.

background image

— Długo żyłem we Francji i teraz, po powrocie do kraju, muszę

się wiele nauczyć — wyznał z rozbrajającą szczerością. — Chciałbym

prosić, byście wszyscy mi mówili, jakie popełniam błędy, a ja

przyrzekam, że nie będę czul urazy, a jedynie głęboką wdzięczność.

— Zrobimy co w naszej mocy, by uczynić z ciebie, markizie,

prawdziwego dziedzica — odezwał się życzliwie jeden z krewnych.

— Przypuszczam, że lubisz jeździć konno? Świat nie widział jeszcze

Mawde'a, który na koniu nie czułby się jak w siodle urodzony.

— W Paryżu codziennie jeździłem po Lasku Bulońskim — odparł

Gwidon — ale nie musicie mnie przekonywać, że to nie to samo, co

prawdziwe polowanie.

Obecni się roześmieli, a Klarysa musiała przyznać, że Gwidon

bardzo rozsądnie dawał wszystkim do zrozumienia, jak bardzo ich

potrzebuje. Był również wystarczająco przewidujący, by zaraz w dniu

przyjazdu zabiegać o pomoc jej ojca.

Gospodarz zasiadł u szczytu stołu na krześle, które Klarysie

zawsze wydawało się podobne do tronu. Rzeźbione w herby rodu

wyglądało jak prawdziwe królewskie siedzisko. Jedzenie, jak zwykle

w czasie przyjęć w zamku, było wyborne. Podawali je lokaje

kierowani przez Dawkinsa. Poruszali się cicho i sprawnie, co zawsze

budziło podziw każdego przybysza goszczącego w tym domu. Do

picia podano szampana i wspaniałe białe wina.

Klarysa dostrzegła, jak ojciec spogląda na swój kieliszek ze

zdziwieniem. Odgadła, że musiały to być trunki przywiezione przez

nowego markiza prosto z Francji. Pod koniec kolacji zniknęło

background image

wszelkie skrępowanie. Obecni śmieli się i rozprawiali z ożywieniem,

co było trochę niecodzienne, szczególnie wśród starszych członków

rodu.

Po skończonym posiłku markiz zwrócił się do damy siedzącej z

jego prawej strony:

— Jak pani zapewne wie, w Paryżu panowie opuszczają salę

jadalną w towarzystwie pań, ale w Anglii chcę się zachowywać jak

rdzenny mieszkaniec tego kraju. Proszę mi teraz pomóc. Czy

zechciałaby pani poprowadzić damy do salonu? My tu w męskim

gronie opowiemy sobie kilka historyjek zbyt grubiańskich dla

waszych delikatnych uszek.

Kobieta wstała z uśmiechem na ustach i wraz z resztą pań

przeszła do salonu. Tam natychmiast zaczęły się zachwycać jedna

przez drugą:

— On jest czarujący, doprawdy czarujący!

— Och, co prawda chwilami zachowuje się nieco z francuska, ale

szybko nabierze prawdziwej ogłady.

— Muszę przyznać, że byłam zdenerwowana wybierając się tutaj,

a teraz jestem absolutnie zachwycona! Jaki szarmancki ten nasz

gospodarz!

I tak w kółko wszystkie powtarzały to samo. Klarysa poszła na

górę, do gotowalni, w której goście mogli w razie potrzeby na

osobności poprawić swój wygląd. Czekała tam na polecenia starsza

pokojówka.

background image

— Jakże się cieszę, że panienkę widzę, panienko Klaryso! —

wykrzyknęła na widok dziewczyny. — Miałam w Bogu nadzieję, że

panienkę tu spotkam!

— Dobry wieczór, pani Bush — przywitała ją Klarysa. — Czyżby

stało się coś złego?

— Jak na razie, to myślę, że chyba nie, panienko — odparła

służąca z wahaniem. — W Bogu nadzieja, że nie. Nie chwalmy jednak

dnia przed zachodem słońca!

— Markiz wydaje się bardzo ze wszystkiego zadowolony... —

Klarysa próbowała wybadać sytuację.

— Pan Dawkins mówił tak samo — przytaknęła pani Bush — ale

przeczucie mi mówi, że to się rychło zmieni!

— Dlaczego tak pani sądzi?

— Czuję w kościach, panienko. To tak pewne, jak to, że tu stoję!

No, w Bogu nadzieja, że jeśli się co zdarzy niedobrego, pułkownik

Templeton nam pomoże.

— Oczywiście! Ale chyba martwi się pani niepotrzebnie.

Klarysa,

widząc

zmartwioną

minę

pokojówki,

dodała

impulsywnie:

— Jeśli kiedykolwiek będzie potrzebna pomoc mojego ojca,

wystarczy wysłać do niego parobka z wiadomością. Może pani być

pewna, że tatko natychmiast przyjedzie i wszystko wyjaśni.

— W Bogu nadzieja, panienko, że nie będzie trzeba fatygować

pana pułkownika, w Bogu nadzieja. Ale coś mi mówi, że nie można

się spodziewać zbyt wiele.

background image

Klarysa usiadła przy toaletce i zaczęła poprawiać uczesanie, gdy

do pokoju weszła jedna ze starszych kuzynek Mawde. W jej

obecności dziewczyna nie mogła już swobodnie rozmawiać ze służbą.

Wracała do salonu dziwnie rozdrażniona. Wiedziała, że ani Dawkins,

ani pani Bush nie są kłopotliwi. Najwyraźniej bali się nowego

dziedzica, który mógł uznać ich za zbyt starych i niezdolnych do

pracy w zamku, choć żadne z nich nie chciało jeszcze przejść na

emeryturę.

„Co prawda kuzyn Gwidon wie, że może robić, co zechce —

pomyślała — ale nie będzie chyba na tyle nierozsądny, by ich

zwalniać ze służby". A jednak trawił ją niepokój. Gwidon mógł

przecież planować wprowadzenie francuskiej służby, choć byłby to

duży błąd. Praca w klasztornym zamku poczytywana była za wielki

honor. Pozbawienie ludzi tego przywileju spotka się z pewnością ze

zdecydowanym sprzeciwem.

Mieszkańcy miasteczka i służba w klasztorze patrzyliby na

przybyszy niechętnym okiem. „Szczególnie gdyby okazali się nimi

intruzi z obcego kraju — myślała Klarysa. — Na pewno tatko

wyjaśnił markizowi tę sprawę" — pocieszyła się i weszła do salonu.

Panie w dalszym ciągu rozmawiały o markizie.

— Zdumiewa mnie — mówiła któraś — że ciągle jeszcze jest

kawalerem. Skończył chyba trzydzieści lat. Przecież jego ojciec,

Szymon, ożenił się dużo wcześniej niż Ryszard, rodzic Waldemara,

tak więc Gwidon jest najstarszy w tym pokoleniu.

background image

— Tak bardzo lubiłam Waldemara... — odezwała się jedna z

kuzynek smutno.

— Ja także — przytaknęła jej druga. — Zawsze mówiłam, że on,

jako dziedzic Jakuba, nie powinien służyć w armii, gdzie ciągle

ryzykował życie.

— To karygodne — powiedziała inna — że jego ciało nie zostało

przywiezione do domu i złożone w rodzinnym grobowcu! Na pewno

ktoś poinformował dowódcę regimentu Waldemara, iż takiego właśnie

kroku wszyscy oczekujemy.

— Wydaje mi się, że tatko rzeczywiście wspominał o tym w

Ministerstwie Wojny — włączyła się do rozmowy Klarysa — ale, jak

wszyscy wiemy, istniały pewne trudności z orzeczeniem, czy

odnalezione szczątki rzeczywiście są ciałem kapitana Mawde'a.

— W końcu jednak musieli uznać, że to jego zwłoki, skoro

Gwidon przejął prawa do tytułu — rzekła oschle jedna ze starszych

ciotek. Po krótkim milczeniu zwróciła się do Klarysy: — Muszę

porozmawiać z twoim ojcem, moja droga. Zamierzam go nakłonić, by

się jeszcze raz udał do Ministerstwa Wojny i wymógł zezwolenie na

pochowanie Waldemara wraz z innymi zmarłymi Mawde'ami.

Klarysa opuściła grupkę pań. Denerwowała ją taka rozmowa o

Waldemarze. Miała wrażenie, że wystarczy wychylić się przez okno,

by zobaczyć go w ogrodzie. Uwielbiał ten imponujący, ozdobnie

przycięty żywopłot, a na tamtym ogromnym, starannie utrzymanym

trawniku ćwiczył strzelanie z łuku.

background image

Kiedyś, jeszcze jako mała dziewczynka, spytała go, po co się tego

uczy, jeśli może używać broni palnej.

— Chcę się biegle posługiwać każdym rodzajem broni! — odparł

wówczas. — Strzelanie z łuku jest o wiele trudniejsze niż z pistoletu.

Spróbuj sama, proszę!

Z początku nie potrafiła nawet naciągnąć cięciwy. Udało jej się to

tylko dzięki pomocy Waldemara. W miarę jak mijał czas, jak

wyrastała i dochodziła do coraz większej wprawy, często stawała do

współzawodnictwa

z

przyjacielem.

Waldemar

nieodmiennie

wygrywał, ale ona po prostu lubiła przebywać w jego towarzystwie.

Zabierał ją ze sobą na polowania i pozwalał nosić myśliwską torbę

pełną zdobyczy...

W salonie zjawili się panowie. Wówczas właśnie Klarysa

zrozumiała, dlaczego kuzyn Gwidon wydał jej się inny niż wszyscy

pozostali. Zachowywał się, jakby miał za ciasne ubranie. Choć może

raczej lepszym określeniem byłoby: zbyt sztywne. W jego stroju

rzeczywiście nie było nic swobodnego, nic co by pozwalało na

odrobinę wygody.

Dziewczyna obserwując Gwidona doszła do wniosku, że

gospodarz jest bardzo czujny. W każdej chwili miał na podorędziu

odpowiednie komplementy czy dowcipy, nieustannie wkradał się w

łaski, zabiegał o towarzystwo. „Jest zbyt ugrzeczniony" — pomyślała

i znów od razu zganiła siebie za tę krytyczną uwagę.

background image

Pod koniec wieczoru, gdy niektórzy spośród starszych krewnych

zaczęli już ordynować powozy, Gwidon zagadnął pułkownika

Templetona:

— Mam dla pana propozycję i ufam, że pan na nią przystanie.

— O co chodzi?

— Tak wiele powinniśmy omówić i tyle się muszę dowiedzieć, że

chciałbym prosić, by pan raczył razem z Klarysą być moim gościem

przez kilka dni. A nawet przez jakiś tydzień.

Pułkownik Templeton był zaskoczony.

— Rzeczywiście masz ochotę gościć nas tak długo?

— Pragnę tego bardziej, niż potrafię wyrazić — zapewnił

Gwidon. — Po pierwsze dlatego, że nie chcę być sam. Po drugie,

planuję was poznać z moimi przyjaciółmi, którzy niedługo przybędą z

Paryża. I w końcu powód trzeci, przyznaję dość egoistyczny:

potrzebuję pańskiej rady i pomocy.

Mówił tak szczerze, iż nie zostawił pułkownikowi innej

możliwości, jak wyrazić zgodę.

— Cóż, jeśli mogę naprawdę okazać się pomocny... nie

odmawiam.

— Trudno mi wyrazić, jak bardzo jestem wdzięczny. Kuzynka

Klarysa z pewnością zechce mi pokazać najpiękniejsze trasy konnych

wycieczek i zrobi to lepiej niż ktokolwiek inny.

Od śmierci czwartego markiza Mawdelyn Klarysa dwa lub trzy

razy w tygodniu zjawiała się w zamkowych stajniach, by pomóc w

objeżdżaniu koni.

background image

— Wiesz równie dobrze jak ja — mawiał pułkownik Templeton

— że służba się rozleniwia, jeśli nikt jej nie pilnuje! Podobnie w

oddziale rozprzęga się dyscyplina, kiedy dowódca nie musztruje

żołnierzy. Dlatego, córeczko, powinnaś ludziom wyjaśnić od razu, że

nie tylko będziesz objeżdżała konie, ale także rzucisz okiem na pracę

stajennych.

Dziewczyna rozumiała go doskonale. Masztalerz Abbey się

starzał i w dodatku cierpiał na reumatyzm. Nie zawsze był w pobliżu,

a wówczas służba stajenna miała okazję do lekceważenia

obowiązków. Klarysa nie potrafiła znieść myśli, że konie mogłyby

cierpieć z powodu czyjegoś niedbalstwa.

Choć starego markiza nużyły dalekie wycieczki w siodle, lubił

mieć świadomość, że Waldemar po powrocie z Indii zastanie

imponujące rumaki. Pułkownik Templeton zdobywał dla sąsiada

odpowiednie okazy. Klarysa słusznie podejrzewała, że często płacił z

własnej kieszeni. Mogli z nich korzystać wszyscy inni krewni

goszczący w klasztorze oraz pułkownik, który w przyklasztornych

boksach trzymał także swoje wierzchowce i konie cugowe.

Klarysa miałaby spore trudności z przypomnieniem sobie, które

należały do markiza, a które do jej ojca. Jeśli o nią chodziło, nie miało

to większego znaczenia. Wszystkie darzyła jednakim uczuciem. Teraz

uśmiechnęła się do kuzyna Gwidona w odpowiedzi:

— Zrobię to z przyjemnością. Są w lesie miejsca, które na pewno

ci się spodobają, kuzynie, jest też wiele otwartej przestrzeni, gdzie

można cudownie galopować.

background image

— Wybierzmy się tam jutro — zaproponował Gwidon. — Z

niecierpliwością będę oczekiwał waszego przybycia.

Kiedy nieco później życzyli sobie dobrej nocy, powtórzył

zaproszenie, by się upewnić, że nie zmienią zdania.

Klarysa wyciągnęła do niego rękę.

— Dobrej nocy, kuzynie. Dziękujemy za wyśmienitą kolację.

Gwidon ujął podaną mu dłoń i nieoczekiwanie podniósł ją do ust.

Dotknął wargami delikatnej skóry. Nie był to tylko oficjalny gest.

Klarysę ogarnęło nagle przedziwne uczucie, bardzo nie na miejscu.

Przez chwilę aż trudno jej było uwierzyć, że się nie myli. Skoro tylko

mogła uwolnić dłoń, pobiegła do czekającego powozu.

Była już pewna: kuzyn Gwidon wzbudzał w niej odrazę. „Ale

dlaczego? Dlaczego?" — pytała sama siebie i nie mogła znaleźć

żadnego wyjaśnienia.

Długo jechali w ciszy.

— No i cóż, córeczko — odezwał się wreszcie pułkownik

Templeton — teraz, kiedy już go zobaczyłaś, co o nim myślisz?

— Właśnie miałam zadać ci, tatku, to samo pytanie — odparła

Klarysa.

— Cóż, z całą pewnością potrafi przyjmować gości — przyznał

jej ojciec — i robi wszystko, żeby się z każdym zaprzyjaźnić.

— Ciągle nie powiedziałeś, co naprawdę o nim myślisz, tatku!

— Szczerze mówiąc, córeczko, sam nie wiem. Wydaje mi się

może nieco zbyt gładki, za bardzo się stara wszystkim przypodobać.

— Sądzisz, że spodziewał się krytycznych uwag?

background image

— Ależ oczywiście! Wrócił po długim pobycie we Francji. Jest

bez wątpienia inteligentny i doskonale zdaje sobie sprawę, że krewni

będą się do niego odnosili z rezerwą.

— To prawda, tatku. Masz zupełną rację.

— Tak, tak, w zaistniałych okolicznościach bardzo mądrze

prowadzi atak na pierwszą linię okopów — ocenił pułkownik

Templeton.

— Po obiedzie wszystkie panie rozmawiały tylko o tym, jaki jest

czarujący.

— Bez wątpienia o to mu chodziło. Z panami także świetnie sobie

radził.

— Więc chyba nie powinniśmy być tak krytycznie do niego

nastawieni — powiedziała Klarysa niepewnie.

Mówiąc to myślała o uczuciu, które nią wstrząsnęło, kiedy kuzyn

Gwidon pocałował ją w rękę. „To na pewno dlatego, że mnie

zaskoczył — myślała. — Anglicy nie całują po rękach ledwo

poznanych dam".

Mimo wszystko trudno jej było usunąć z pamięci to wydarzenie i

potraktować je jako nieważny incydent. Wspomnienie tamtej krótkiej

chwili przeszkadzało jak zadra. Nie chciała rozmawiać o tym zajściu z

ojcem, a jednocześnie wiedziała, że nie będzie mogła przestać o nim

myśleć.

Po przyjeździe do domu życzyła ojcu dobrej nocy i już miała

zamiar pójść do swojej sypialni, ale zatrzymała się w pół kroku.

background image

— Tatku, nie jedźmy do zamku z samego rana — poprosiła. —

Mam tyle jeszcze do zrobienia.

— Ja także nie mam ochoty zjawiać się tam przed południem —

zgodził się pułkownik Templeton. — Pojedziemy na podwieczorek.

Wcześniej być nie musimy.

Już w swoim pokoju Klarysa zastanowiła się, jakie to nowe i

dziwne dla niej uczucie — nie chcieć jechać do klasztornego zamku.

Dawniej zawsze była przejęta takimi odwiedzinami i wyczekiwała ich

niecierpliwie. Bywała tam często, bo stary markiz chętnie zapraszał

ich na dłużej w gości, tak że nierzadko zostawali na noc. Traktowała

te wyprawy zawsze jako cudowną przygodę i ogromną przyjemność.

A teraz, o dziwo, z niechęcią myślała o opuszczeniu rodzinnego

domu. Nawet myśl o konnej przejażdżce nie stanowiła wystarczającej

zachęty. Dziewczyna podeszła do okna i zapatrzyła się w ciemność.

„Dlaczego tak to odczuwam? — pytała siebie. — Dlaczego nie

potrafię zaakceptować kuzyna Gwidona i tak jak inni krewni uznać go

za miłego i czarującego?"

W końcu, kiedy się już przebrała do snu i ułożyła w pościeli,

doszła do wniosku, że zachowuje się bardzo nierozsądnie. Dawny

klasztor stanowił bardzo ważny element w jej życiu, a ród Mawde'ów,

z którym była spokrewniona przez matkę, zajmował poczesne miejsce

w jej sercu.

— Muszę polubić kuzyna Gwidona! — powiedziała na głos. —

Muszę!

background image

Ale w chwili, gdy wypowiadała te słowa, wzdrygnęła się na samą

myśl o nim, przeszedł ją nieprzyjemny dreszcz na wspomnienie

dotyku jego ust. „Nigdy więcej nie podam mu ręki" — postanowiła w

duchu.

Długo jeszcze nie mogła zasnąć. „To wszystko dlatego, że

wczoraj wieczorem wszyscy byliśmy podenerwowani" — powiedziała

sobie następnego ranka. Zwykłe zdarzenia poprzedniego dnia zdawały

się wyolbrzymione przez to, że w zamku pojawił się nowy markiz.

Odtwarzając w myśli historię klasztoru uświadomiła sobie, że nie

pierwszy raz tytuł przypadł w spadku dalszemu członkowi rodziny.

Tamci dziedzice zapewne, podobnie jak nowy markiz, także chcieli

wywrzeć jak najlepsze wrażenie. „Po prostu nieco przesadził —

zdecydowała w końcu — i to mnie do niego zraziło".

Kiedy zeszła na śniadanie, zastała ojca zatopionego w lekturze

listu, który mu właśnie doręczono.

— Dzień dobry, kochanie — przywitał córkę. — Szczerze

mówiąc, bardzo mi nie na rękę ten dzisiejszy wyjazd. Kilka osób chce

się ze mną pilnie widzieć. Właściwie powinienem im wyznaczyć

spotkania w zamku albo sam jeździć w tę i z powrotem.

— Najprościej będzie, jeśli wyślesz Gwidonowi wiadomość, że

jest ci niewymownie przykro, ale sprawy nie cierpiące zwłoki

zmuszają cię, byś odmówił jego zaproszeniu — zaproponowała

Klarysa.

background image

— Chętnie bym to zrobił — przyznał pułkownik Templeton —

ale przecież nie mogę. Sama wiesz, że markiz liczy zarówno na moją,

jak i na twoją pomoc.

— Nie mam ochoty mu w niczym pomagać — stwierdziła

Klarysa oschle.

Nałożyła sobie jedzenie ze srebrnych półmisków ustawionych na

bufecie i usiadła przy stole.

— Posłuchaj, tatku. Jeśli ten człowiek jeszcze raz wspomni ci

choć słowem o ożenku ze mną, wyjaśnij mu, proszę, bez żadnych

niedomówień, że nie ma na to nadziei przynajmniej przez kilka

miesięcy... o, a nawet pół roku.

Pułkownik Templeton spojrzał na córkę pytającym wzrokiem.

— Czy chcesz przez to powiedzieć, że nabrałaś do niego

niechęci?

— Może niezupełnie — odpowiedziała Klarysa wolno — ale on

jest jakiś dziwny... i zupełnie inny niż wuj Jakub, a co za tym idzie,

również inny niż Waldemar — przerwała na chwilę. — Myślę, że nie

bez racji byłoby poprosić go o nieco czasu do namysłu, „żeby poznać

prawdziwe zamiary nieprzyjaciela", jak sam byś powiedział.

Pułkownik Templeton roześmiał się głośno.

— Doskonale cię rozumiem, córeczko, i przyznaję ci absolutną

rację! Nie ma powodu do pośpiechu, a jeśli chodzi o kwestię tak

poważną jak małżeństwo, to sama dobrze wiesz, że na pierwszym

miejscu zawsze stawiam twoje szczęście. Prawdziwe szczęście w

życiu, w parze z godnym ciebie mężczyzną.

background image

— Dziękuję, tatku! Zawsze mnie rozumiałeś. Jestem pewna, że

mama też wolałaby, żebym przemyślała swoją decyzję, bez względu

na to, jaka ona będzie. Mimo że Gwidon jest z rodu Mawde'ów.

— To prawda — zgodził się pułkownik Templeton. — Zdaj się na

mnie, córeczko. Jak już powiedziałem, ten człowiek zachowuje się

zgodnie z francuskimi obyczajami, zamiast — znacznie rozsądniej i

po angielsku — działać strategicznie.

— Działać strategicznie — powtórzyła dziewczyna. — Dokładnie

o to chodzi.

Po śniadaniu Klarysa pojechała z ojcem załatwić pilne sprawy na

jednej z farm, a gdy wrócili do domu w porze obiadu, na stoliku w

hallu czekał ją ogromny bukiet orchidei. Dziewczyna przyjrzała mu

się zdziwiona i obok kwiatów dostrzegła także list do ojca.

— Kwiaty i list przysłano przed półgodziną przez parobka z

klasztoru — wyjaśnił majordomus.

— Domyśliłam się, że orchidee są z tamtejszej cieplarni —

powiedziała Klarysa. — Proszę je wstawić do wody.

Klarysa już miała odejść, ale majordomus dodał jeszcze:

— Do kwiatów jest dołączony liścik, proszę panienki.

Dziewczyna wzięła w rękę kartonik i przeczytała:

Najpiękniejszej spośród moich kuzynek z wyrazami miłości

Gwidon, markiz Mawdelyn

Ze zdumieniem na twarzy podała liścik ojcu. Pułkownik

Templeton skończył najpierw czytać wiadomość adresowaną do

niego.

background image

— Gwidon ma nadzieję, że pamiętamy o jego zaproszeniu i

spodziewa się nas wkrótce po obiedzie — oznajmił, a potem spojrzał

na karteczkę, którą dostał od córki.

Przez jego twarz przemknął pogardliwy grymas.

— Bardzo francuskie — powiedział cicho, by nie być słyszanym

przez służbę. — Doprawdy szybko chce zdobyć pierwszą linię

okopów.

Klarysa roześmiała się wesoło, słysząc żołnierski ton tej

wypowiedzi. W drodze do pokoju postanowiła, że nie będzie

traktować kuzyna Gwidona zbyt poważnie. Dobrze odgrywał swoją

rolę i mądrze obmyślał każde wystąpienie, ale jednocześnie ani ona,

ani jej ojciec nie potrzebowali złudnej otoczki pustych gestów.

Kiedy już się znalazła w sypialni, pomyślała nagle, że gdyby jej

ojciec nie był tak bogaty, kuzyn Gwidon może nie zabiegałby o jego

przychylność. Ani o jej rękę. W Paryżu na pewno poznał wiele kobiet,

z którymi mógłby się ożenić, gdyby tylko zechciał.

„A może to one nie zechciały jego? — zastanowiła się

dziewczyna. — Przecież nie miał wtedy tak znacznej pozycji jak

teraz. Francuzki, jak się zdaje, są bardzo pod tym względem

praktyczne". Z drugiej strony, zapewne nie były posażnymi pannami

jak Klarysa, jedyne dziecko zamożnego ojca. „Kuzyn Gwidon może i

zdoła zamydlić oczy całej rodzinie, ale nie mnie!" — postanowiła.

Zdjęła amazonkę, założyła wdzięczną sukienkę i zeszła na dół,

gdzie czekał na nią ojciec.

background image

— Obiad już podany — rzekł — ale nie musimy się śpieszyć. Nie

zamierzam zjawić się w zamku wcześniej niż na podwieczorek.

— To cudownie. — Klarysa wzięła ojca pod ramię i razem poszli

do sali jadalnej. — Tak cię kocham, tatku, i tak się cieszę, że nie dałeś

się podbić temu niewychowanemu kuzynowi.

— Źle wychowanemu — poprawił ojciec z uśmiechem. — Albo

może:

inaczej

wychowanemu

lub

też

ujmując

sedno:

nieokiełznanemu.

— Niezbyt to delikatne z mojej strony, ale nie mogę się pozbyć

uczucia, że twoje pieniądze, tatku, mają z jego rewerencjami niemało

wspólnego.

Pułkownik Templeton kiwnął głową.

— Pojąłem to wczoraj, kiedy Gwidon dał mi do zrozumienia, że

jest w bardzo złej kondycji finansowej.

— Chcesz powiedzieć, tatku, że on w ogóle nie ma pieniędzy? —

Klarysa spojrzała na ojca ze zdumieniem.

— Bardzo niewiele. Matthews, kiedy z nim rozmawiałem zaraz

po śmierci Waldemara, uprzedził mnie, że ojciec zostawił Gwidona w

niewyobrażalnych długach.

Klarysa wiedziała, że Matthews to doradca prawny w majątku

Mawdelyn.

— Rzecz jasna, czwarty markiz spłacił wszystkie obciążenia —

ciągnął pułkownik Templeton — i ustalił Gwidonowi roczną rentę, tak

samo jak tylu innym członkom rodu Mawde'ów pozostającym w

background image

potrzebie. — Zamilkł, a Klarysa czekała, wiedząc, że ojciec rozważa,

czy może jej zdradzić coś więcej.

— Powiedz już wszystko, tatku — poprosiła wreszcie.

— Cóż... — pułkownik Templeton podjął wątek — Matthews

twierdzi, że Gwidon żył ponad stan i ciągle molestował markiza o

coraz to nowe sumy. Jakub napominał go kilkakrotnie, że nie jest

jedynym krewnym, który potrzebuje wsparcia, ale oczywiście, jak to

on, płacił wszystkie długi.

— Kuzyn Gwidon jest bez wątpienia uszczęśliwiony, że

odziedziczył tytuł oraz wszystkie bogactwa, które się z nim wiążą —

stwierdziła Klarysa. — Chyba nigdy w życiu nie miał tylu pieniędzy!

— Nie wystarczy mu tego na długo, jeśli będzie chciał utrzymać

dom i majątek na obecnym poziomie.

— Chyba że będziesz mu służył radą, tak samo jak jego wujowi.

— Pomagałem Jakubowi, bo łączyła nas przyjaźń. Jednak być na

usługi jakiegoś młodzieńca z opinią rozrzutnika, którego do wczoraj

prawie nie znałem, o, to już zupełnie inna sprawa!

— Zapewne dlatego doszedł do wniosku, że jedyna jego szansa to

wziąć mnie za żonę!

Pułkownik Templeton uderzył otwartą dłonią w stół.

— Nie będę wywierał na ciebie żadnego nacisku, zrobisz to, co

sama będziesz chciała.

— Dziękuję, tatku! A co ty zamierzasz zrobić wobec próśb

kuzyna Gwidona?

background image

— Będę mu pomagał w miarę, tak długo aż zyskam pewność, że

dobrze czynię, ale tak samo jak ty nie dam się do niczego zmusić!

Zadumali się oboje.

— Swoją drogą — powiedziała Klarysa — trochę mnie irytuje to

całe zamieszanie w zamku. Ale kuzyn Gwidon, zdaje się, jak

większość młodych ludzi jest zdecydowany na wszystko i nie będzie

przebierał w środkach, żeby osiągnąć cel.

— Może i tak być, córeczko. Na razie jesteśmy zgodni, że

przemyślisz dokładnie strategię i nie przedsięweźmiesz niczego w

pośpiechu.

— Jesteś taki mądry, tatku! Szczerze mówiąc, trudno mi będzie

podjąć właściwą decyzję w tamtym otoczeniu. Chciałabym, żebyśmy

nie gościli w zamku ani chwili dłużej, niż to będzie konieczne.

— Wrócimy natychmiast, kiedy o to poprosisz — obiecał

pułkownik Templeton — ale mam pewność, iż Gwidon jest zbyt

rozsądny, by ci się naprzykrzać. Poza tym będą tam jeszcze inni

goście i może się okazać, że doskonale się bawisz.

— Mam nadzieję, tatku — westchnęła Klarysa, lecz w jej głosie

słychać był jedynie zwątpienie.

ROZDZIAŁ 3

Powóz stanął przed bramą, a Klarysa ciągle jeszcze krzątała się

wokół spraw, które musiała załatwić przed wyjazdem. Wiedziała, że

ojciec nie lubi, gdy konie muszą czekać, więc pośpiesznie wetknęła

background image

pokojówce w ręce jakiś wazonik i kilka drobiazgów, które trzymała w

dłoniach.

— Poustawiaj to gdzieś, Marysiu — poprosiła — tylko nie

chowaj głęboko, żebym mogła łatwo znaleźć po powrocie.

Służąca pracowała w domu pułkownika Templetona już od kilku

lat.

— Nie trzeba się kłopotać, panienko — zapewniła pogodnie. — I

niech panienka tylko szybko wraca, wszyscy tęsknimy za panienką,

kiedy panienki tu nie ma z nami.

— Ja też za wami tęsknię.

Ponieważ pokojówki w zamku Mawdelyn znały Klarysę od

dziecka i traktowały ją jak córkę starego markiza, Templetonowie

nigdy nie zabierali swojej służby do dawnego klasztoru. Jedyny

wyjątek stanowił kamerdyner ojca. Pułkownik Templeton nigdzie się

bez niego nie ruszał. Wilkins z kuframi wyjechał jeszcze przed

obiadem, by zdążyć rozpakować bagaże, zanim Klarysa z ojcem dotrą

na miejsce.

Dziewczyna złapała kapelusz z szerokim rondem, pasujący

kolorem do sukni, i pobiegła na dół.

Ojciec stał w hallu.

— Prędzej, prędzej! — wołał rozkazującym tonem, „po

wojskowemu", jak mawiała Klarysa. — Konie przecież czekają!

Dziewczyna tylko się uśmiechnęła i zbiegła po schodach do

otwartego powozu. Odezwała się dopiero, kiedy ojciec zajął miejsce

obok niej i ruszyli w drogę.

background image

— Prawdziwe utrapienie z tym wyjazdem akurat teraz, gdy tyle

mamy do zrobienia w domu! Niestety, jestem pewna, że bez względu

na to, co kuzyn Gwidon czuje do mnie, nie da sobie rady bez ciebie.

— Masz rację, córeczko. Po namyśle doszedłem do wniosku, że

ten młodzieniec bardzo niewiele wie o angielskim sposobie życia i

niełatwo mu będzie w jego wieku nauczyć się dobrych manier.

— Na pewno szybko cię przekona, że coś z niego będzie. A w

każdym razie, iż ma duże chęci do nauki.

— Rzeczywiście, trzeba mu oddać sprawiedliwość, bardzo się

stara robić dobre wrażenie — przyznał ojciec z ociąganiem.

Jechali wąską drogą. Klarysa rozglądała się wokół i myślała o

tym, jak pięknie jest na wsi. Lubiła tę ziemię wiosną, kiedy zewsząd

wyłaniały się fiołki, pierwiosnki i bladożołte narcyzy. Kochała ją też

latem, gdy pszczoły brzęczały pracowicie wokół rozkwitłych róż, a

łany zboża złociły się na polach.

Zdawała sobie sprawę, że uprawy w majątku Mawdelyn jedynie

dzięki wysiłkom jej ojca wyglądały prawie tak wspaniałe jak w ich

własnym. „Kuzyn Gwidon powinien być tacie bardzo, ale to bardzo

wdzięczny" — pomyślała.

Mijali właśnie peryferia miasteczka, gdy w bramie plebanii ukazał

się pastor, wymachując gorączkowo ramionami. Woźnica, nie

czekając na rozkaz, zatrzymał konie. Duchowny, mężczyzna w

średnim wieku, z posrebrzonymi siwizną skroniami, zbliżył się do

powozu.

background image

— Właśnie zamierzałem się do pana wybrać, panie pułkowniku

— powiedział.

— Przykro mi, drogi pastorze, ale czekają na nas w zamku.

Pastor miał tak zatroskany wyraz twarzy, że pułkownik

Templeton natychmiast dodał pośpiesznie:

— W jakiej sprawie chciał się pan ze mną widzieć, pastorze? Czy

to coś ważnego?

— Wydaje mi się, że tak. Nie chciałbym was zatrzymywać, ale

jeżelibyście mogli zajrzeć na plebanię i poświęcić mi kilka krótkich

chwil...

— Ależ oczywiście — zgodził się pułkownik Templeton.

— Będę ogromnie zobowiązany — dziękował pastor drżącym ze

zdenerwowania głosem. — Nie chciałbym się naprzykrzać, lecz

bardzo potrzebuję pańskiej rady.

Woźnica i lokaj jadący z tyłu powozu słyszeli oczywiście każde

słowo. Kiedy pastor pośpieszył otworzyć bramę prowadzącą na

maleńki podjazd, konie zostały zawrócone, powóz minął wrota i

skierował się w stronę domu. Plebania była ślicznym budyneczkiem

wzniesionym jakieś pięćdziesiąt lat temu. Klarysa wiedziała, że

wyposażono go we wszelkie niezbędne wygody. Teraz, kiedy dzieci

pastora dorosły już i opuściły rodzinne gniazdo, stanowił też

przestronne mieszkanie dla dwojga ludzi. Dziewczyna zwróciła uwagę

na przepiękny ogród, prawdziwe oczko w głowie pani Taylor.

Kiedy weszli do sieni, otoczył ich zapach róż ułożonych w

wazonie na stoliku. W pokoju, do którego wprowadził ich gospodarz,

background image

także ustawiono wazony pełne kwiatów. Klarysa doskonale znała to

szczególne sanktuarium, gdzie duszpasterz przygotowywał swoje

słynne kazania. Ściany niknęły za książkami, z których jeszcze niecałe

dwa lata temu kaznodzieja uczył dziewczynę angielskiej literatury.

Pastor był człowiekiem o nieprzeciętnej inteligencji, więc lekcje z

nim sprawiały Klarysie niekłamaną przyjemność. Nigdy ich dysputy

nie kończyły się na literaturze. Rozmawiali na wszelkie możliwe

tematy. Dziewczyna już od dawna rozumiała, jak wielkie spotkało ją

szczęście, że w parafii mieszkał ktoś, kto potrafił jej odpowiedzieć na

każde pytanie. Pastor dysponował ogromnym zasobem wiedzy i to nie

tylko na temat czasów współczesnych, ale także rozwoju cywilizacji

od samych jej początków.

Klarysa spotkała już duchownego tego ranka w sklepie, w którym

sprzedawano wszystko, czego mógłby potrzebować ktokolwiek w

okolicy. Dlatego też gospodarz nie witał jej powtórnie. Dopiero gdy

usiadła wygodnie na krześle, zwrócił się bezpośrednio do niej:

— Wybacz mi, Klaryso, że zatrzymuję cię w drodze do zamku.

— Nieśpieszno mi tam — odparła dziewczyna. — Właściwie ani

tatko, ani ja nie mamy czasu na pobyt u markiza — mówiąc zdała

sobie sprawę, że pastor właściwie nie słucha. Patrzył na jej ojca. Był

wyraźnie wzburzony.

— Cóż się więc takiego wydarzyło, drogi pastorze? — zapytał

pułkownik Templeton.

background image

— Dziś rano zaszedłem do zamku — zaczął kaznodzieja — i po

dłuższym oczekiwaniu, ponieważ, jak zrozumiałem, markiz nie zszedł

jeszcze na śniadanie, udało mi się z nim widzieć.

Pułkownik Templeton słuchał z uwagą. Klarysa czuła, że ojciec

jednocześnie zachodzi w głowę, co takiego mogło się wydarzyć.

Dlaczego pastor jest taki niespokojny?

— Jak pan wie, panie pułkowniku — mówił duchowny — nigdy

nie spotkałem nowego dziedzica, bo przybyłem tutaj dopiero

dwanaście lat temu.

— Pamiętam, rzeczywiście, było to dwanaście lat temu. Od tego

czasu wszyscy jesteśmy szczęśliwi, że zechciał pan być z nami, drogi

pastorze.

— Jak panu zapewne wiadomo — ciągnął kaznodzieja — zmarły

markiz był dla mnie bardzo łaskaw, zaszczycił mnie nawet swą

przyjaźnią. Muszę wyznać, że żyłem tu bardzo szczęśliwie.

— Mamy nadzieję, że drogi pastor zostanie z nami na wiele

jeszcze szczęśliwych lat.

— Właśnie w tej sprawie chciałem z panem rozmawiać, panie

pułkowniku.

Leonard Templeton odchrząknął zaskoczony. Klarysa zauważyła,

że usiadł nieco sztywniej.

— Cóż się stało w zamku dziś rano? — spytał opanowanym

głosem.

background image

— Pozdrowiłem markiza, przedstawiłem się jako beneficjent

tutejszej parafii i wyraziłem nadzieję, że będę mógł mu oferować

swoje posługi tak samo jak jego wujowi.

W pokoju zapanowała cisza.

— Markiz najwidoczniej nie wiedział — podjął pastor — że moje

uposażenie zależy od niego. Kiedy mu wyjaśniłem, iż każdy kolejny

dziedzic na Mawdelyn ma prawo wyznaczać pasterza parafii i płacić

mu pensję, wydawał się zdziwiony. Powiedziałem: „Jestem nie tylko

kaznodzieją w miasteczku i w majątku, ale byłem także osobistym

duszpasterzem czwartego markiza Mawdelyn". Patrzył na mnie, ale

się nie odzywał, więc mówiłem dalej: „Pański wuj, markizie,

uczęszczał do kościoła parafialnego i czytał Ewangelię". „Czytał

Ewangelię?!" — wykrzyknął pan Gwidon. „Tak — odparłem. — To

tradycja sięgająca pokoleń".

— No, proszę — wtrącił pułkownik Templeton — nie

pomyślałem, że mógł o tym nie wiedzieć!

— Wyjaśniłem następnie markizowi — ciągnął pastor drżącym

głosem — że raz w miesiącu dodatkowo sprawiałem posługę w

klasztornej Wielkiej Kaplicy. Wiadomo, że służba nie zawsze zdąży

do kościoła parafialnego, szczególnie kiedy w zamku wydaje się

przyjęcia.

— Uważam to za bardzo rozsądne ustalenie — wtrąciła Klarysa.

— Niektórzy ze służby są o wiele za starzy, żeby śpieszyć do kościoła

i z powrotem, gdy jest tyle do zrobienia i wieczorem, i rano.

background image

— Właśnie miałem to objaśnić markizowi, kiedy oświadczył mi,

że sprowadza własnego duszpasterza z Francji!

Na chwilę zarówno pułkownik Templeton, jak i Klarysa osłupieli

ze zdumienia.

— Z Francji?! — wykrzyknął pułkownik. — Boże wielki...

czyżby to oznaczało, że mieszkając we Francji markiz przeszedł na

wiarę rzymskokatolicką? Nigdy mi to nie przyszło do głowy!

— Tego nie wiem. Pan Gwidon powiedział tylko, że moje posługi

nie będą już wymagane w klasztorze. — Pastor wyglądał na bardzo

zmartwionego. — Odniosłem także wrażenie, panie pułkowniku, że

może umieścić nowego kaznodzieję na mojej posadzie.

— Nie, oczywiście, że tego nie zrobi! — rzekł pułkownik

Templeton kategorycznie. — Żaden mieszkaniec miasteczka nie

wyobraża sobie życia bez drogiego pastora! Wszyscy parafianie są z

pana niezmiernie dumni.

— To prawda — potwierdziła Klarysa. — Myślę, że wybuchłaby

prawdziwa rewolucja, gdyby kuzyn Gwidon choć wspomniał o

relegowaniu drogiego pastora!

— Muszę podkreślić — zaznaczył szybko duchowny — że

markiz nie wyraził życzenia, bym odszedł. Odniosłem tylko wrażenie,

iż ma taki zamysł, kiedy mówił o swoim osobistym duchowym

przewodniku.

— Zdradził, czy ten człowiek jest Francuzem, czy Anglikiem? —

spytał pułkownik Templeton.

Pastor zaprzeczył ruchem głowy.

background image

Pułkownik zamyślił się głęboko.

— Drogi pastorze — powiedział w końcu — proszę zdać się na

mnie. Wytłumaczę Gwidonowi, jak bardzo jest tu pan niezbędny, i to

nie tylko dla ludzi żyjących w majątku, ale również dla wszystkich

mieszkańców miasteczka i okolicy. Wspomnę też, że pańska sława,

pastorze, rozciąga się na całe hrabstwo.

Umilkł zamyślony. Po chwili podjął wątek:

— Naczelnik policji, generał sir Maurycy Stanbrook, mówił mi

zaledwie kilka tygodni temu, że jeszcze nigdy w życiu nie słyszał

lepszego kazania niż to, które pan wygłosił na ostatnim zjeździe

rezerwistów kawalerii.

— Ogromnie to mnie raduje — podziękował pastor. — Pan wie,

panie pułkowniku, że zarówno moja żona, jak i ja bylibyśmy

niepocieszeni, musząc opuścić to miejsce.

Pułkownik Templeton wstał z krzesła.

— Zajmę się tym, drogi pastorze. Gwidon nie rozumie

angielskich obyczajów. Upewnię się, że nie zmieni tradycji

comiesięcznych mszy w Wielkiej Kaplicy. Wyjaśnię mu też, bez

owijania w bawełnę, jak bardzo wszyscy pana potrzebujemy.

— Byłem pewien, że mogę liczyć na pańską pomoc, panie

pułkowniku — powiedział duchowny z widoczną ulgą.

Mężczyźni uścisnęli sobie dłonie.

— Proszę się nie kłopotać, drogi pastorze — dodał jeszcze

pułkownik Templeton. — Wszyscy wiemy, że nowy gospodarz

wprowadza zawsze wielkie zmiany. Zdążyłem się już przekonać, że

background image

szósty markiz Mawdelyn działa o wiele za szybko nie tylko w tej

jednej dziedzinie!

Klarysa w myślach przyznała ojcu całkowitą rację. Wstała,

ucałowała duchownego w policzek i powiedziała:

— Drogi pastor jest niezbędny nam wszystkim. Wiem, że każdy

mieszkaniec tej części hrabstwa Berkshire powiedziałby to samo.

— Dziękuję ci, Klaryso.

Kiedy odjeżdżali, machał im na pożegnanie stojąc we frontowych

drzwiach plebanii. Klarysa mogłaby przysiąc, że był o wiele

spokojniejszy niż wówczas, kiedy zatrzymywał ich powóz. Odezwała

się do ojca dopiero, kiedy minęli bramę i wjechali na drogę do

miasteczka.

— Kuzyn Gwidon musi być chyba szalony. Inaczej z pewnością

nawet nie zaświtałaby mu w głowie myśl o zwolnieniu pastora. Gdzie

on znajdzie drugiego takiego mądrego, wybitnego człowieka?!

— Wydaje mi się, że Gwidon nie ma o tym najmniejszego

pojęcia. Trudno było przewidzieć, że należy mu uświadomić, jak

ważny jest pastor dla nas wszystkich.

— Musisz mu to powiedzieć teraz — zdecydowała Klarysa — i

spowodować, żeby nie sprowadzał do Anglii swojego duchownego.

Ponieważ ojciec milczał, dziewczyna dodała:

— Jakoś zupełnie sobie nie wyobrażam, by Gwidon był

szczególnie religijny.

background image

— Ja także — zgodził się pułkownik Templeton. — Ale nie

obawiaj się, córeczko, dotrę do sedna sprawy i uczynię co w mojej

mocy, żeby Gwidon przejrzał na oczy.

— Mam nadzieję, że nie czekają nas już żadne wstrząsy! —

westchnęła Klarysa. — Nie mówiłam ci jeszcze, tatku, że pani Bush

wspomniała mi wczoraj, iż mogą nastąpić zmiany w obsadzie służby.

— Wielkie nieba! Chyba Gwidon nie ma zamiaru wyrzucić jej ani

Dawkinsa. To byłby koniec świata!

— Tak, to niedopuszczalne. Och, tatku, rozmów się z Gwidonem

jak najszybciej i wytłumacz mu, że zniszczy zamek, jeśli będzie

próbował wprowadzać tyle zmian. Nikt nie chce nowomodnych

pomysłów ani obcych ludzi, kiedy wszystko jest doskonałe właśnie

takie, jakie jest!

— Zrobię co w mojej mocy — powtórzył jej ojciec. — Choć

sama wiesz, że markiz Mawdelyn może stanowić własne prawa.

— Nie wtedy, gdy krzywdzi ludzi — odparła Klarysa z mocą.

Pułkownik Templeton nie odpowiedział. Widząc jego zaciśnięte

wargi dziewczyna domyśliła się, że był strapiony. Jednocześnie

uniesiona pod wojowniczym kątem broda zdradzała wolę podjęcia

wyzwania. Doświadczony żołnierz gotował się do rozpoczęcia batalii.

Klarysa pomyślała, że człowiek, który kiedyś odważy się stawić czoło

jej ojcu, gdy ten będzie walczył za sprawę w jego mniemaniu słuszną,

okaże się niepowszednim śmiałkiem.

Wreszcie zjawili się w zamku. Kiedy wstępowali na schody,

markiz wyszedł im na spotkanie.

background image

— Czuję się niezmiernie zaszczycony waszym przybyciem —

powitał ich wylewnie. — Nie będziecie zmuszeni się nudzić w

towarzystwie mojej skromnej osoby, ponieważ właśnie dwoje

przyjaciół uradowało mnie swoim przyjazdem z Paryża! Nie mogą się

już doczekać spotkania z wami i jestem pewien, że wydacie się im

równie interesujący i uroczy jak mnie.

Zaprowadził Templetonów do salonu, gdzie Klarysa ujrzała dwoje

gości. Podchodząc do kobiety pomyślała, że nigdy jeszcze nie

widziała osoby tak szykownej i jednocześnie tak niezwykłej.

— Ariste, moja droga — zaczął prezentację markiz — poznaj,

proszę, moją śliczną kuzyneczkę Klarysę i jej ojca, pułkownika

Templetona, który wydatnie pomaga mi w pełnieniu nowych

obowiązków.

Francuzka wyciągnęła dłoń na powitanie, a markiz dokończył

prezentacji:

Madame Ariste Dubus, jedna z moich najdawniejszych i

najserdeczniejszych przyjaciółek.

— Cieszę się, że mogę cię poznać — odezwała się madame

Dubus do Klarysy. Następnie obrzuciła jej ojca spojrzeniem spod

długich ciemnych rzęs i powiedziała: — Drogi pułkowniku, Gwidon

wychwalał pańskie zalety pod niebiosa i, jak widzę, peany te były

niewątpliwie w pełni uzasadnione. — Choć po angielsku mówiła

doskonale, dało się wychwycić w jej głosie wyraźny obcy akcent.

Klarysa natychmiast zdała sobie sprawę, że przyjaciółka Gwidona

bezsprzecznie próbuje flirtować z jej ojcem. Ariste Dubus nie była

background image

piękna w dosłownym znaczeniu tego słowa, ale trudno było

zaprzeczyć, że roztaczała wokół siebie nieuchwytny czar.

Markiz poprowadził ich w kierunku młodego człowieka.

— A oto mój stary przyjaciel, który jest mi rówieśnikiem i niemal

bratem. Le comte Jean de Soisson. Razem z hrabią uczęszczałem do

szkół. Oczywiście razem je ukończyliśmy — celująco i ze śpiewem na

ustach.

Le comte wymienił z przybyłymi uścisk dłoni, a następnie,

ponieważ madame Dubus zajęła się pułkownikiem, spróbował

zabawić rozmową Klarysę.

— Pani jest naprawdę prześliczna! — wykrzyknął z entuzjazmem.

— Gdyby się pani pojawiła w Paryżu, rzuciłaby całe miasto na

kolana!

— Nie zamierzam opuszczać Anglii — stwierdziła Klarysa —

choć rozumiem, że panu życie w tym kraju może się wydawać dosyć

monotonne.

— Nie w pani towarzystwie — odparł le comte z galanterią.

Dziewczyna odniosła wrażenie, że patrzy na nią w sposób

cokolwiek zuchwały. Zostawiła hrabiego i ruszyła w stronę ojca, ale

ten całkowicie zawładnięty przez madame Dubus stał przy oknie na

drugim końcu salonu i wskazywał gościowi urocze zakątki ogrodu. W

tym czasie markiz, przy tacy z trunkami, nalewał do kieliszków

musujące wino.

Klarysa spodziewała się raczej herbaty, wydawało się jednak, że

to zbyt angielski obyczaj dla nowego dziedzica. Prawdopodobnie

background image

zapowiedział już Dawkinsowi, by nie przynoszono wspaniałej

srebrnej tacy, na której zawsze ustawiano prześliczny imbryczek z

epoki wczesnego baroku, filiżanki, dzbanek na mleko i cukiernicę. Co

oznaczało, że nie będzie również przepysznych słodkich bułeczek,

kanapek, lukrowanych ciasteczek ani piernika. Spodziewała się tych

wszystkich smakołyków, bo stanowiły one nieodłączny element

podwieczorku w zamku.

Gwidon przeszedł przez pokój, niosąc w rękach dwa kieliszki.

— Nie odmówisz chyba, Jean — odezwał się do hrabiego. — I ty

na pewno z przyjemnością wypijesz łyczek, kuzynko.

— Dziękuję, ale nie — odparła dziewczyna. — Jest jeszcze za

wcześnie na alkohol. Wolałabym szklaneczkę lemoniady.

— Myślę, że podejmuje pani niewłaściwą decyzję — powiedział

le comte. — To wyjątkowo szlachetne czerwone wino. Przywiozłem

je z Francji na specjalne życzenie mojego przyjaciela Gwidona.

Naprawdę warte jest tylu francs, ile trzeba było za nie zapłacić!

Klarysa stała w milczeniu. Myślała o tym, że przecież kuzyn

Gwidon miał kłopoty finansowe — nawet próbował już korzystać z

pomocy jej ojca! — a jednocześnie popełniał wielki błąd, wydając

ogromne sumy na wymyślne napoje. Takie postępowanie z pewnością

stanie się tematem plotek w miasteczku, a nawet w całym hrabstwie

Berkshire.

Madame Dubus nadal mamiła pułkownika Templeton wylewną

poufałością. Kiedy markiz przyniósł Klarysie szklaneczkę lemoniady,

background image

dziewczyna usiadła na sofie. Le comte zajął miejsce obok, zdaniem

Klarysy nieco bliżej, niż wypadało.

— Wiedziałem, że angielskie dziewczęta są piękne — oznajmił

— ale patrząc na panią jestem prawdziwie oczarowany, wręcz

olśniony urodą najcudowniejszej kobiety, jaką kiedykolwiek

widziałem!

— Chyba się pan nie spodziewa, że w to uwierzę — odparła

Klarysa. — Nam w Anglii ciągle się powtarza, że Francuzki są

najbardziej porywającymi kobietami świata i w dodatku prezentują

największy chic.

Chic to cecha nabyta, w przeciwieństwie do urody, którą

obdarza natura — odparował le comte zręcznie.

Gwidon, słuchający tej wymiany zdań, pokiwał głową z

uznaniem.

— Nieźle, Jean, zupełnie nieźle! Jeszcze nigdy nie słyszałem,

żeby ci zabrakło słów, a po angielsku radzisz sobie chyba nawet lepiej

niż w rodzimym języku!

— Och, po francusku mógłbym się wyrazić znacznie żarliwiej —

le comte nie dał się zbić z pantałyku — gdybym tylko miał pewność,

że zostanę zrozumiany.

— Jeśli chciał pan w ten sposób zapytać, czy znam język

francuski — wtrąciła chłodno Klarysa — to mogę pana zapewnić, że

posługuję się nim zupełnie swobodnie.

Matka nauczyła Klarysę nawet paryskiego akcentu.

background image

— A więc proszę, by zechciała mi pani udowodnić, iż jej głos

brzmi jeszcze piękniej artykułując słowa w języku moich rodzinnych

stron — odparł le comte, jakby rzucał wyzwanie.

— Mogę się posłużyć pańską rodzimą mową — odezwała się

Klarysa po francusku — ale jedynie po to, by unaocznić panu, że

umiejętność porozumiewania się w dwóch językach nie jest niczym

nadzwyczajnym.

Le comte de Soisson roześmiał się i klasnął w dłonie.

— Brawo! To było naprawdę cudowne! Teraz już wiem, że nie

jestem nikim szczególnym, a tylko skromnym suplikantem u pani

pięknych stopek!

Klarysa pomyślała, że hrabia jest nawet dość zabawny. Podobnie

jak Gwidon był nieco zbyt wyelegantowany i w jakiś sposób nazbyt

szykowny, szczególnie w tutejszym wiejskim otoczeniu. Miała

zupełną pewność, że członkowie rodu Mawde'ów odniosą się do jego

osoby z dezaprobatą i to nie tylko jako do niego samego, ale także

jako do przyjaciela głowy rodu.

Gwidon zaniósł wino madame Dubus i pułkownikowi

Templetonowi, a potem wszyscy razem wrócili od okna, by

dotrzymać towarzystwa siedzącym przy kominku.

— Widzę, kochanie — odezwał się pułkownik Templeton do

córki — że rozsądnie wybrałaś lemoniadę zamiast wina. Wstyd mi, że

złamałem swoją starą żołnierską zasadę, by nie pić przed zachodem

słońca.

Le comte wybuchnął śmiechem.

background image

— Wy, Anglicy, odmawiacie sobie przyjemności, zabaw i delicji

miłych podniebieniu, ponieważ zwyczajnie trwożą was uciechy

doczesnego życia. My we Francji czerpiemy z nich pełnymi

garściami.

— To zależy, co się uważa za uciechy doczesnego życia — odparł

pułkownik Templeton nieco urażony.

Le comte uniósł kieliszek.

— Ot, choćby wino i kobiety. Reszta przychodzi sama.

Pułkownik Templeton skwitował tę wypowiedź uśmiechem, ale

Klarysa wiedziała, że wśród tych Francuzów czuł się cokolwiek

nieswojo. Le comte robił wrażenie, jakby dawał popis przed licznie

zgromadzoną publicznością. Madame Ariste Dubus również

zachowywała się nienaturalnie. Położyła dłoń na ramieniu ojca

Klarysy.

— Mój drogi angielski pułkowniku, musi pan jak najszybciej

przyjechać do Paryża. Chętnie udzielę gościny walecznemu oficerowi

— uśmiechnęła się uwodzicielsko. — Dostarczę panu tak

ekscytujących uciech i intrygujących rozrywek, o jakich pan nigdy nie

śnił. — Mówiąc to trzepotała długimi rzęsami i wydymała usta nie

pozostawiając wątpliwości, że ma nadzieję na flirt.

Rozmowy toczyły się w podobnym tonie, aż do momentu kiedy

Klarysa powiedziała:

— Chyba pójdę na górę i odpocznę trochę przed kolacją.

W domu nigdy tego nie robiła, lecz tutaj źle się czuła nieustannie

śledzona zuchwałym spojrzeniem hrabiego. Przy tym była

background image

zdegustowana zbyt poufałym stosunkiem madame Dubus do ojca.

Wiedziała, że matka uznałaby takie zachowanie za wysoce gorszące.

Widziała też, że ojciec był dziwnie skrępowany.

„Nie lubię tych ludzi — pomyślała. — Mam nadzieję, że później

przyjęcie będzie przebiegało zupełnie inaczej". Zdawała sobie sprawę,

iż przybysze pod żadnym względem nie pasują do członków rodu

Mawde. Właściwie była pewna, iż rodzina zostanie narażona na

prawdziwy wstrząs.

Madame Dubus zaczęła przekonywać Klarysę, by nie pozbawiała

ich obecności swej uroczej osóbki, ale markiz wpadł jej w słowo:

— Kolacja będzie o wpół do dziewiątej, więc nie ma powodu do

pośpiechu. To i tak znacznie wcześniej, niż jadamy w Paryżu.

Klarysa znała francuską tradycję spożywania ostatniego posiłku

bardzo późno w nocy. Uważała, że kolacja o wpół do dziewiątej to o

wiele za późno jak na angielskie zwyczaje, lecz jednocześnie była

zbyt dobrze wychowana, żeby wyrazić głośno swoje zdanie na ten

temat. Po prostu podeszła do drzwi. Hrabiemu nie pozostało nic

innego, jak je przed nią otworzyć.

Poszła prosto na górę. Nikt nie musiał jej mówić, że przeznaczono

dla niej sypialnię, którą niezmiennie zajmowała podczas gościny w

zamku. Darzyła ten pokój szczególnym uczuciem, ponieważ został

urządzony przez jej matkę. Pani Templeton sama wybrała

odpowiednie meble i zasłony.

Kiedyś Klarysa uprosiła starego markiza, żeby pozwolił zawiesić

tam obraz, który prawdziwie kochała. Nawet będąc jeszcze małą

background image

dziewczynką, stawała oszołomiona przed płótnem Lucasa Cranacha.

Jej zdaniem „Odpoczynek podczas ucieczki do Egiptu" był

najpiękniejszym, najwspanialszym malarskim dziełem na świecie.

Ukazywał on Dziecię w ramionach Marii i stojącego za nimi Józefa.

Dokoła tych trzech postaci, na ziemi i na niebie, widniały aniołki z

rozpostartymi skrzydełkami.

Scena ta zawsze pobudzała wyobraźnię Klarysy. Od kiedy markiz

pozwolił jej zatrzymać obraz w sypialni, często rano, tuż po

przebudzeniu przyglądała mu się, jeszcze leżąc w łóżku. Do niego też

zanosiła wieczorne modlitwy.

Sam pokój znajdował się w najstarszej części dawnego klasztoru.

Ściany pokryto drewnianymi płytami malowanymi na biało, a całe

wnętrze sypialni utrzymane było w barwach obrazu Cranacha.

Zasłony miały kolor głębokiego lazuru, jak suknia Madonny, a

wykwintny

dywan

tkany

z

różu

przeplatanego

błękitem

odzwierciedlał wieczorne niebo w tle za Świętą Rodziną. Draperie

przesłaniające łoże spływały ze złotego kwiatowego kielicha

ozdobionego figurkami aniołków.

Klarysa po wejściu do pokoju spostrzegła z radością, że ogrodnicy

przynieśli tutaj jej ulubione kwiaty. Po obu stronach kominka stały

wazony z dopiero co rozkwitłymi liliami, a na komódce ustawiono

białe róże. Wszystko wyglądało jak zawsze, kiedy gościła w zamku. A

jednak była jakaś różnica. Na toaletce stał wazon pełen orchidei,

takich samych jak te, które markiz posłał jej do domu. Spojrzawszy na

background image

nie uprzytomniła sobie, że nawet mu nie podziękowała. Trzeba będzie

go za to przeprosić po zejściu na kolację.

Najwyraźniej przyszła na górę wcześniej, niż się spodziewano, bo

starsza służąca, Elżbieta, która zazwyczaj usługiwała dziewczynie,

krzątała się jeszcze po pokoju.

— Ja tak sobie myślałam, że panienka posiedzi jeszcze trochę na

dole, panienko Klaryso — mówiła ścierając ostatni pyłek kurzu — ale

bardzo się cieszę, że panienka już przyszła do swojego pokoju. Bardzo

się z tego cieszę.

— Ja też się cieszę, że cię widzę, Elżbieto — powiedziała

Klarysa. — Jak sobie radzisz?

— Lecę z nóg, panienko, taka to jest prawda! Nie wiem, w co ręce

włożyć! Istne urwanie głowy, żeby wszystko pozapinać na ostatni

guzik po tym całym galimatiasie. Wszystko poprzewracane do góry

nogami. Co to się tutaj działo!

— O czym mówisz, Elżbieto? — spytała Klarysa, podczas gdy

służąca pomagała jej rozpiąć suknię.

— Śniadanie dopiero o jedenastej, więc nie mogliśmy wziąć się

za sypialnie o tej porze co zawsze. Obiad prawie wieczorem, a teraz

kolacja szykuje się o północy!

Elżbieta wyrzekała w tak zabawny sposób, że Klarysa musiała się

roześmiać.

— Francuzi żyją inaczej niż my.

background image

— A te francuskie nawyki! — ciągnęła służąca. — Szkoda, że

panienka nie widziała tych wszystkich kufrów, co to ta pani za sobą

przywlekła. Myślałby kto, że będzie tu siedzieć może i pięć lat!

— Rzeczywiście, jest nieco zbyt wyelegantowana — zgodziła się

Klarysa.

Musiała przyznać sama przed sobą, że we własnym głosie

usłyszała chłodne nuty nagany. Miała absolutną pewność, iż nie lubi

madame Dubus. Nie darzyła sympatią także hrabiego de Soisson.

Zaraz przyszło jej do głowy, że zachowuje się bardzo wyspiarsko.

Trudno było wymagać, by przybysze z innego kraju doskonale znali

angielskie obyczaje. Nie wolno od razu ich dyskredytować jedynie z

powodu odmienności zachowania.

— Powiedziałam im wszystkim — odezwała się do Elżbiety — że

chcę odpocząć przed kolacją, ale naprawdę chciałam po prostu być

tutaj, może poczytać jakąś książkę... i koniecznie popatrzyć na mój

ukochany obraz.

— Tak myślałam, że panienka nie będzie mogła się doczekać,

żeby na niego zerknąć. My w służbówkach mówimy: „obraz panienki

Klarysy" i bardzo on się nam też wszystkim podoba, razem z tymi

aniołkami fruwającymi naokoło.

— Zawsze kochałam to płótno — westchnęła Klarysa — a kiedy

jestem tutaj, mam nieustannie ochotę oglądać też inne obrazy w

galerii i ciągle patrzę na nie, jakbym je widziała po raz pierwszy w

życiu.

background image

— Lepiej niech panienka szybko idzie się napatrzeć —

powiedziała Elżbieta — bo kiedy panienka będzie chciała pójść

popatrzeć za następnym razem, może ich już tam nie być.

Klarysa osłupiała.

— Jak to?

— Słyszałam, jak jaśnie pan pytał pana Sheldona — Elżbieta

zniżyła głos do szeptu — które obrazy można by sprzedać.

Klarysa patrzyła na służącą oniemiała ze zdumienia.

— Sprzedać!? — wykrzyknęła po chwili. — Ależ... przecież on

musi wiedzieć, że wszystkie płótna stanowią część majoratu! I obrazy,

i każdy najmniejszy drobiazg w tym domu!

— Jaśnie pan powiedział, zdaje się: „Musi tu być coś, co nie jest

objęte tym cholernym spisem!" — Elżbieta zasłoniła sobie usta dłonią.

— Upraszam o wybaczenie panienki, ale jaśnie pan tak właśnie

powiedział.

Sheldon był odpowiedzialny za prowadzenie zarówno domu, jak i

majątku. Klarysa miała całkowitą pewność, że jeśli kuzyn Gwidon

przeprowadzał z nim jakąś rozmowę, robił to na osobności,

niewątpliwie w cztery oczy. Tak więc wszystko, czego się teraz

dowiedziała, musiało zostać podsłuchane, najpewniej przez dziurkę od

klucza.

Wcale jej to nie zdziwiło. Wiedziała, że służba jest niezmiernie

ciekawa każdego słowa i gestu nowego markiza. Jednocześnie

przerażało ją, że kuzyn Gwidon tak krótko po przyjeździe mógł

myśleć, a co gorsza mówić o wyprzedawaniu skarbów tego domu.

background image

Przyszło jej do głowy, że powinna o tym natychmiast powiadomić

ojca. Jeśli wchodziła w grę sprzedaż obrazów, należało właśnie jemu

najpierw je zaoferować. Po chwili zastanowiła się, na co markizowi

dodatkowe pieniądze. Prawdopodobnie zostawił za sobą we Francji

jakieś zobowiązania finansowe. A może to tylko ekstrawagancja?

Kiedy Elżbieta zostawiła ją samą, zamiast położyć się do łóżka,

stanęła w oknie i wyjrzała na ogród. Nie miała najmniejszych złudzeń,

dlaczego kuzyn Gwidon chciał się z nią ożenić. Nie miała też

wątpliwości, że żywił nadzieję, iż jej ojciec będzie wspomagał

klasztorny majątek swoją fortuną, tak jak to czynił w przeszłości.

Tyle że za czasów starego markiza nigdy nie było mowy o

sprzedaży obrazów czy jakichkolwiek cennych przedmiotów z zamku.

Żaden z poprzednich markizów Mawdelyn, którzy dziedziczyli tytuł i

majątek, nie pomyślałby nawet o trwonieniu dorobku poprzednich

pokoleń i nigdy by do tego nie dopuścił. Sam zamek i wszystko, co się

w nim znajdowało, było prawdziwą świętością. Skarby przechodziły z

pokolenia na pokolenie przez wiele długich dziesiątków lat.

Niekiedy ten czy ów dziedzic zmuszony był pozbyć się części

majątku — czasem koni, czasem domu w Londynie — albo

zrezygnować z kosztownych rozrywek, ale nigdy, ani przez chwilę,

żaden z nich nawet nie pomyślał o sprzedawaniu swojego

dziedzictwa. Klarysa była tego najzupełniej pewna. Musiało ono trafić

w ręce kolejnego spadkobiercy w stanie takiej samej świetności, w

jakiej otrzymał je ostatni markiz.

background image

„Tatko musi go powstrzymać!" — pomyślała Klarysa. Zaraz

jednak nabrała wątpliwości, czy to w ogóle będzie możliwe. Odsunęła

się od okna i spojrzała na swój ukochany obraz. Tak jak dawniej,

kiedy była jeszcze dzieckiem, wyobraziła sobie, że jest jednym z

aniołków otaczających Dzieciątko Jezus. Malutkie skrzydlate

duszyczki czciły Go i wielbiły, a jednocześnie chroniły Bożego Syna

przed złem.

— Teraz Ty, Panie, musisz ochronić klasztor i wszystkie jego

skarby — powiedziała głośno.

Poczuła nagłe pragnienie modlitwy i chciała wierzyć, że jej

prośby zostaną wysłuchane. Przyszło jej do głowy, że osłonięta

ślicznym peniuarem pasującym do nocnej koszulki może się

szybciutko przemknąć do Małej Kaplicy. Droga nie zajmie jej więcej

niż dwie minuty. Chciała się tam pomodlić, jak zwykle kiedy

przebywała w zamku.

W klasztorze Mawdelyn znajdowały się aż dwie kaplice. Jedna z

nich, Wielka Kaplica, zbudowana na potrzeby mnichów, mogła z

łatwością pomieścić nawet setkę wiernych. Druga, Mała Kaplica,

została wzniesiona na grobie pierwszego opata Mawdelyn. Była

rzeczywiście niewielka, mogło się tu zgromadzić równocześnie

najwyżej dziesięć osób. Ponieważ nieczęsto z niej korzystano,

Klarysa, przebywając w zamku, prawie zawsze tu się modliła. Czuła,

że mnisi, którzy wciąż mieli baczenie na wszystko, byli uradowani, iż

nie zapomniano o Małej Kaplicy.

background image

Teraz dziewczyna z łatwością przemknęła nie zauważona

szerokim korytarzem, przy którym była usytuowana jej sypialnia.

Następnie zeszła po wąskich schodkach na końcu budynku. Na dole

jedyne przejście wiodło już prosto do kaplicy. Klarysa otworzyła

drzwi. Zachodzące słońce zaglądało przez ozdobione pięknymi

witrażami okno, ale większa część pomieszczenia tonęła w mrocznym

cieniu. Nie było tu kwiatów, jakimi zawsze ozdabiano Wielką

Kaplicę.

Klarysa ruszyła ku ołtarzowi, a słońce objęło jej twarz ciepłą

pieszczotą. Czuła, że złote światło spływa prosto z nieba, witając ją

serdecznie. Doszła do stopni ołtarza, uklękła i podniosła wzrok.

Spodziewała się zobaczyć piękny stary krzyż ze złota, wysadzany

drogimi kamieniami, który zgodnie z legendą należał do pierwszego

opata Mawdelyn. Nie dostrzegła jednak krzyża.

Myśląc, że to przez słońce, świecące jej prosto w oczy,

przesłoniła twarz dłonią. Teraz widziała wyraźniej.

Nagle zrozumiała, że krzyż zniknął!

Nie było także sześciu złotych świeczników, które zazwyczaj

stały na ołtarzu. One również zniknęły.

ROZDZIAŁ 4

— Sprzedał krzyż i świeczniki! — szepnęła Klarysa przerażona i

jeszcze raz spojrzała na ołtarz, nie wierząc własnym oczom.

Jak to możliwe, by kuzyn Gwidon zamienił na pieniądze coś tak

cennego, tak niepowtarzalnego i tak bardzo przynależącego do

background image

klasztoru? Znawcy, przybywający często do zamku, żeby podziwiać

zachwycające obrazy, rzeźby i inne nieprzebrane skarby zgromadzone

w jego murach, oceniali, że krzyż oraz świeczniki zostały przekazane

w podarunku pierwszemu opatowi Mawdelyn. W piętnastym stuleciu

przyjął on chrzest z rąk świętego, który jeszcze za życia dokonywał

cudów. Klarysa zawsze uważała, że opat sam był świętym.

Dokładną datę wykonania cennych przedmiotów sakralnych

trudno było określić, ale pochodziły na pewno z tamtego właśnie

okresu. W całej Anglii nie było kościoła czy kaplicy, który by mógł

się poszczycić piękniejszą ozdobą ołtarza.

Klarysa jako dziecko lubiła się przyglądać promieniom słońca

migoczącym w szlachetnych kamieniach, ozdabiających czterystuletni

krzyż. Wierzyła, iż w ten sposób niebo daje znak, że jej dziecinne

modlitwy zostały wysłuchane. Teraz, patrząc na pusty ołtarz, nie

mogła dojść do siebie. Łzy napłynęły jej do oczu. Nie potrafiła się

pogodzić z myślą, że przepadło dla świata coś tak cudownego.

Klęczała zatopiona w modlitwie i zastanawiała się gorączkowo,

co może uczynić. Wiadomość o takim postępku na pewno

rozgniewałaby ojca. Klarysa zdawała sobie sprawę, że pułkownik

Templeton nie miał na markiza wystarczającego wpływu, by w

jakikolwiek sposób przeciwdziałać takim nieodpowiedzialnym

poczynaniom.

Nie

był

członkiem

zarządu

powierniczego

sprawującego opiekę nad majątkiem.

Oczywiście, wszystkich opiekunów majoratu znał dobrze i mógł

któregoś z nich powiadomić. Tyle że, niestety, byli oni już bardzo

background image

wiekowi. Nie mogli bez ustanku sprawować pieczy nad

nieprzebranymi skarbami klasztoru. To było zadanie markiza

Mawdelyn!

— Och, tak bym chciała wiedzieć, co robić — powiedziała na

głos i jednocześnie zdała sobie sprawę, że była to podświadoma

modlitwa.

Klęczała skąpana w słonecznych promieniach i nagle odniosła

wrażenie, że jej prośba została wysłuchana. Że w pobliżu obecny jest

ktoś, kto chce jej pomóc... I w dodatku wiedziała, że był to opat, ten

święty człowiek sprzed wieków. Nie potrafiłaby wytłumaczyć

dokładnie, co czuła, ale wyraźnie była świadoma jego duchowej

obecności.

Dziwne, lecz miała pewność, że opat ostrzega ją przed

niebezpieczeństwem. Nie rozumiała tego, ale ostrzeżenie było bardzo

silne. Odbierała je tak samo wyraźnie, jak przenikliwy dreszcz odrazy

wówczas, gdy kuzyn Gwidon pocałował ją w rękę.

— Co mam zrobić? — spytała. — Powiedz mi, co powinnam

uczynić? — Próbowała odebrać jego słowa duszą.

„Kiedy przemawia Bóg — uczyła pani Templeton córkę — nie

usłyszymy go tak, jak zwykłe ludzkie głosy. Znajdziemy Jego słowa

w głębi samych siebie. To prawdziwy głos duszy".

Klarysa wróciła do modlitwy:

— Pomóż mi, proszę, pomóż!

Ku swemu zdumieniu usłyszała, że opat jej nakazuje, by na razie

nic nie przedsiębrała. „Tatko z pewnością mógłby przekonać kuzyna

background image

Gwidona, żeby nie sprzedawał tych bezcennych skarbów" —

dowodziła w myślach. Znów nadpłynęło ostrzeżenie. Gdzieś czaiło się

niebezpieczeństwo i ona nie mogła mu zaradzić. Mogła tylko czekać i

umacniać się w modlitwie.

Nie potrafiła tego zrozumieć. Ukryła twarz w dłoniach, jakby

chciała uciec przed promieniami słońca. Modliła się żarliwie, całym

swoim jestestwem, by klasztor nie ucierpiał, by pozostał tak cudowny

i święty, jak był zawsze.

Skończyła się modlić. Zrozumiała, że duch opata, który był przy

niej, już odszedł. Tylko ciepłe słońce otulało ją łagodnie i, co dziwne,

poczuła się szczęśliwa. „Może rzeczywiście tak będzie najlepiej" —

przekonywała siebie z powątpiewaniem. Wolno podniosła się z kolan

i ruszyła wąskim przejściem między wiekowymi ławami.

Doszedłszy do drzwi, odwróciła się i spojrzała za siebie. Ołtarz

spowity był złotym blaskiem. Pomyślała, że to Bóg zesłał słoneczne

promienie, by zajęły miejsce krzyża i świeczników. Jakby chciał ją

upewnić, że otacza klasztor swoją wszechmocną opieką. Długo stała

patrząc na ołtarz.

Potem wolno weszła po schodach. Wróciła do swej sypialni.

Dopiero kiedy znów położyła się w łóżku, zdała sobie sprawę, że

właśnie doświadczyła prawdziwego cudu. Była pewna, iż to

niezapomniane uczucie zostanie w niej na zawsze. Chciałaby o

wszystkim opowiedzieć ojcu, ale wiedziała już, że nie wolno jej tego

uczynić. Pułkownik Templeton byłby wstrząśnięty zniknięciem

krzyża i świeczników.

background image

W dodatku czuła, że opat chciał, by zachowała całe zdarzenie w

sekrecie. „Wszystko to bardzo dziwne" — pomyślała. Jednocześnie

czuła się w jakiś sposób pobłogosławiona. Jednego była zupełnie

pewna. Święty opat i jego mnisi nadal opiekowali się klasztorem.

Następnego dnia od rana ostro prażyło słońce. Klarysa wiedziała,

że to zwiastun upału. Pamiętna prośby kuzyna Gwidona, by się z nim

wybrała na konną przejażdżkę, zeszła na posiłek ubrana w lekką

amazonkę. Nie była specjalnie zdziwiona, kiedy po wejściu do małej

jadalni zastała tam jedynie ojca.

— Dzień dobry, córeczko! — przywitał ją. — Chyba będziemy

jeść sami. Dawkins powiedział mi, że madame spożyje śniadanie w

sypialni, a nasz gospodarz jeszcze nie został obudzony.

— Trudno sobie wyobrazić, by ktokolwiek w Anglii wstawał tak

późno, ale zdaje się, że nowy dziedzic jest przyzwyczajony do uciech

Paryża, które, jak rozumiem, trwają do bladego świtu. — Klarysa

spostrzegła potępiającą minę ojca i szybko zmieniła temat: — Kuzyn

Gwidon powiedział, że chce ze mną jechać na krótką przejażdżkę.

Tatku, którego konia poleciłbyś naszemu gospodarzowi? No i, co

ważniejsze, którego wybrałbyś dla mnie?

Pułkownik Templeton z ochotą pogrążył się w szczegółowym

roztrząsaniu najważniejszych, jego zdaniem, cech wierzchowców,

które kupił dla starego markiza tuż przed jego śmiercią. Konie

przywieziono dopiero tydzień temu.

background image

— Ach, gdyby żył Waldemar! — zakrzyknął nagle. — Był

wspaniałym jeźdźcem. Jednym z najlepszych, jakich znalem.

Klarysa tylko westchnęła.

— Zawsze marzyłem — ciągnął ojciec — że pewnego dnia, kiedy

skończy służbę w armii i zajmie należne mu miejsce w tym domu,

razem zbudujemy tor wyścigowy. — Zamilkł na chwilę. — Bardzo

brakuje tego rodzaju obiektu w naszej części hrabstwa, a ja z

przyjemnością wszystkim bym się zajął.

— Ależ tatku! To wspaniały pomysł! Może spodoba się również

nowemu markizowi?

— Bardzo w to wątpię. Gwidon sprawia na mnie wrażenie

amatora w tej dziedzinie i z pewnością nie jest doświadczonym

skoczkiem. W dodatku mam przeczucie, choć oczywiście mogę się

mylić, że w ogóle nie przepada za końmi.

Klarysa spojrzała na ojca zdumiona.

— Mam nadzieję, że jest inaczej, tatku! Klasztor zmieniłby się nie

do poznania bez stajni i wspaniałych koni. — Mówiąc to zastanowiła

się, czy kuzyn Gwidon potrafiłby sprzedać konie, gdyby potrzebował

pieniędzy. Myśl ta nie dawała jej spokoju. — Tatku, czy naprawdę

zamierzasz pomóc kuzynowi Gwidonowi finansowo? Wydaje się, że

bez tego trudno mu będzie dać sobie radę.

Pułkownik Templeton przez dłuższą chwilę zastanawiał się nad

odpowiedzią.

— Trudno mi się zorientować, na co Gwidon będzie przeznaczał

pieniądze. A po tym, czego się dowiedziałem od Matthewsa, nie mam,

background image

szczerze

mówiąc,

zamiaru

obdarzać

tego

młodzieńca

nieograniczonym zaufaniem.

— Rozumiem, co chcesz powiedzieć, tatku — rzekła Klarysa

cicho — i jestem pewna twojej racji.

Przerwała, bo otworzyły się drzwi i stanął w nich le comte.

— Dzień dobry! — powitał obecnych. — Wiem, że jestem

spóźniony, ale proszę się na mnie nie boczyć. Słońce świeci,

mademoiselle wygląda jeszcze piękniej niż wczoraj...

— Kwestia spóźnienia jest problematyczna — oznajmiła Klarysa.

— Miałam się wybrać na konną przejażdżkę z kuzynem Gwidonem,

ale słyszałam, że jeszcze go nie budzono.

— Chyba będzie spał do samego południa — powiedział le comte

— więc musisz, o pani, pozwolić mi zająć jego miejsce u swego boku.

Nie mogę się wprost doczekać, kiedy dosiądę wierzchowca. — Rzucił

przelotne spojrzenie na pułkownika. — Mówiono mi, że pani ojciec

niemało się przyczynił do świetności stajni, a także wielu innych

godnych uwagi przedsięwzięć w majątku, który ten szczęściarz

Gwidon odziedziczył.

— Kto panu to powiedział? — spytał ostro pułkownik Templeton.

— Gwidon oczywiście, któż by inny? — odparł le comte.

Wiem, że jest panu niezmiernie wdzięczny za uprzejmą pomoc

wujowi.

Le comte wyciągnął przed siebie obie ręce w typowo francuskim,

teatralnym geście i dodał:

background image

— Możecie sobie państwo wyobrazić jego uczucia, kiedy się

dowiedział, że odziedziczył ten wspaniały dom razem ze wszystkimi

jego skarbami i rozległym majątkiem.

— Z pewnością był zachwycony! — odezwała się Klarysa

chłodno.

— Zachwycony to mało. Przecież on się znajdował na skraju

prawdziwej głodowej nędzy. Gdy dotarła do niego wiadomość o

śmierci czwartego markiza Mawdelyn, skakał z radości tak wysoko,

że mógłby przeskoczyć księżyc!

Klarysa pomyślała, że wypadałoby raczej, by kuzyn Gwidon

okazał choć odrobinę smutku na wieść o zgonie wuja. W końcu

markiz był dla niego zawsze bardzo dobry. I na dodatek bez ustanku

spłacał jego długi.

— Gwidon ma szczęście! — ciągnął le comte z nutką zazdrości w

głosie. — Dogodny to dla niego zbieg okoliczności, że zabito w

Indiach piątego markiza Mawdelyn akurat wtedy, gdy nasz przyjaciel

był bez grosza przy duszy.

— Bardzo lubiłam Waldemara — powiedziała Klarysa cicho —

tak jak i każdy w tym domu i w tym miasteczku. Wszyscy gorzko

płakali, kiedy dotarły do nas wieści o jego śmierci.

— Wy, Anglicy, macie zdaje się takie powiedzenie: „fortuna

kołem się toczy". Prawdziwy szczęściarz z tego Gwidona! — Trudno

było nie usłyszeć w głosie hrabiego wyraźnej zawiści.

Klarysa, mimo że nie skończyła śniadania, podniosła się od stołu.

background image

— Czy możemy już iść do koni, tatku? Wiem, że masz mi o nich

wiele do opowiedzenia.

— Nie zechcesz na mnie zaczekać, o piękna pani? — spytał le

comte błagalnym tonem. — Chciałbym cię ujrzeć dosiadającą rumaka

jak Amazonka lub może raczej jak prawdziwa bogini.

— Chyba zaczekamy z przejażdżką na gospodarza — odparła

Klarysa. — Na razie tatko i ja nie będziemy jeździć, tylko obejrzymy

konie. — Mówiąc to podeszła do wyjścia.

Ojciec ruszył w jej ślady i gdy już zamknął drzwi od zewnątrz,

odezwał się cicho:

— A to smarkacz! Pasożyt! Nie ma prawa się do ciebie tak

poufale odzywać!

— Masz całkowitą rację, tatku — przyznała Klarysa — i myślę,

że wykazał zupełny brak dobrych manier, gdy będąc gościem kuzyna

Gwidona, mówił o nim w ten sposób.

— Dlaczego na każdym kroku musimy znosić obecność tych

obcych ludzi w klasztorze? — mruknął pułkownik Templeton

gniewnie.

Klarysa milczała. Wiedziała, że ojciec, podobnie jak ona, nie

może przeboleć śmierci Waldemara. Pamiętała, jakim wspaniałym

Waldemar był jeźdźcem. I jak zawsze się nią opiekował, kiedy razem

wyruszyli na przejażdżkę. Nie pozwalał jej skakać przez przeszkody

zbyt wysokie dla jej konia, czekał na nią, jeśli jego wierzchowiec był

szybszy...

background image

Miała pewność, że ojciec się nie mylił: zarówno kuzyn Gwidon,

jak i le comte nie pasjonowali się jeździectwem. Co oznaczało, jak

sobie z przykrością uświadomiła, że nie potrafią należycie docenić

wspaniałych koni, wśród których większość stanowiły najpiękniejsze

angloaraby.

Zastanowiła się chwilę, czy zasugerować ojcu, że kuzyn Gwidon

może zechcieć wystawić konie na sprzedaż. Wówczas ojciec mógłby

wystąpić z propozycją kupna. Zakrawało to trochę na ironię losu, bo

nabywał je przecież specjalnie dla markiza Mawdelyn.

Klarysa nie mogła znieść myśli, że z takim trudem dobierane

stado uległoby rozproszeniu. Dzielne wierzchowce mogły trafić do

nieodpowiednich właścicieli, którzy by może nie potrafili rozpoznać

ich zalet. Nie mówiąc już o tym, że przecież pewni ludzie bywają

okrutni wobec zwierząt...

Jej ojciec nigdy nie sprzedałby konia nie znając nabywcy i nie

mając pewności, że nowy właściciel będzie się ze zwierzęciem

obchodził równie troskliwie jak on sam. I znów poczuła obok siebie

obecność świętego opata Mawdelyn. Wyraźnie jej nakazywał

zachować milczenie.

Masztalerz prowadził Klarysę i pułkownika Templetona od boksu

do boksu. Rozprawiali o koniach i o ich zaletach, tak jak to czynili

tyle razy wcześniej. Minęło półtorej godziny, zanim w stajniach

pojawili się Gwidon i le comte. Obaj ubrani byli bardzo elegancko,

zbyt szykownie jak na zwykłą wiejską przejażdżkę, podczas której

background image

nikt im się nie miał specjalnie przyglądać. Z nikim przecież nie byli

umówieni.

Przyprowadzono im do inspekcji najlepsze wierzchowce.

Nareszcie wyruszyli. Przed klasztorem puścili się cwałem. Klarysa

musiała przyznać, że kuzyn Gwidon bardzo dobrze wygląda na koniu.

To samo trzeba było powiedzieć o hrabim. Obaj jednak odmówili

skoków przez krzewy na następnym polu.

Kiedy pułkownik Templeton i Klarysa pochłonięci byli tym

zajęciem, oni bezustannie się usprawiedliwiali. Gwidon chciał

„poznać się z koniem", zanim wraz z nim dokona czegoś

szczególnego, le comte natomiast stwierdził, że nie ma nastroju do

energicznych wyczynów. W końcu, po obejrzeniu farmy, której nowy

markiz Mawdelyn do tej pory nie widział, wrócili wszyscy do zamku.

Klarysa upewniła się już, że w jednym miała rację — kuzyn

Gwidon jeździł na koniu tylko wówczas, gdy był do tego zmuszony.

Podobał mu się podziw, jakim go otaczano, jeżeli miał publiczność.

W żadnym innym wypadku jeździectwo go nie obchodziło.

Właściwie najwięcej zainteresowania w czasie tej wycieczki

okazał zwiedzanej farmie. Chciał wiedzieć, jakie przynosi dochody i

czy zasiano odpowiednią część gruntu, by na jesieni otrzymać dobre

zbiory. Pułkownik Templeton odpowiadał na pytania markiza, a

Klarysa widziała, że jej ojciec jest coraz bardziej posępny.

Po powrocie do zamku zastali na dole madame Ariste Dubus.

Wyglądała jeszcze bardziej elegancko i była bardziej wymuskana niż

poprzedniego dnia. Tyle że jej czerwone usta i uczernione rzęsy

background image

zdawały się w klasztorze dziwnie nie na miejscu. Wyszła im na

spotkanie do hallu. Najpierw czule ucałowała Gwidona i hrabiego,

potem zbliżyła się do pułkownika Templetona.

— Przez zwykłe lenistwo nie zobaczyłam pana na koniu, drogi

pułkowniku, ale nie zaniedbam tego uczynić przy najbliższej okazji.

Już mnie powiadomiono, jaki to wspaniały widok. — Znowu

flirtowała.

Zanim

pułkownik

Templeton

zdążył

cokolwiek

powiedzieć, zwróciła się do Gwidona: — Mam dla ciebie wieści, mon

brave. Nasi przyjaciele przyjeżdżają dzisiaj. Wiem, że bardzo cię ta

wiadomość ucieszy.

— Wszyscy? — zapytał Gwidon.

— Wszyscy! — potwierdziła madame Dubus wymawiając to

słowo ze znaczącym akcentem.

Klarysa odniosła wrażenie, że dla kuzyna Gwidona miało ono

jakieś szczególne znaczenie. Pomyślała także, że jego ciemne oczy

rozjarzyły się naraz dziwnym podnieceniem.

— Powitam ich z ogromną radością — oznajmił gospodarz.

— Byłam pewna, że to od ciebie usłyszę — madame Dubus

zaśmiała się perliście.

Weszli wszyscy do salonu sąsiadującego z jadalnią. W wiaderku

na stoliku chłodziła się butelka szampana. Klarysa nie była już tym

zdziwiona, choć jednocześnie wydawało jej się niezrozumiałe, że ktoś

może mieć ochotę na alkohol o tak wczesnej porze dnia, przebywając

na wsi.

background image

Jej ojciec przyjął poczęstunek, jakby się obawiał, że niegrzecznie

będzie odmówić. Jednak pociągnął tylko mały łyczek, a potem

dyskretnie odstawił kieliszek na boczny stolik, gdzie mógł pozostać

przez nikogo nie zauważony. Madame Dubus nie odstępowała

pułkownika na krok. Bez chwili przerwy snuła wokół niego sieć

zażyłej poufałości.

Dziewczyna poczuła, że ma tego wszystkiego dosyć i poszła do

sypialni się przebrać. Klarysa spodziewała się, że po południu pojadą

na zaplanowaną przejażdżkę, ale Gwidon oznajmił, że jest zbyt

gorąco. Wówczas dziewczyna opuściła towarzystwo i poszła na

piętro, do galerii obrazów.

Idąc tam obawiała się, że może zastać na ścianach ślady po

zdjętych do sprzedaży płótnach. Ku jej ogromnej uldze wszystkie były

na miejscach. Zakiełkowała w niej nawet nadzieja, że kuzyn Gwidon

nie ośmieli się sprzedać skarbów przypisanych do majoratu.

Wiedziała, iż ojciec miał kopię inwentarza wszystkich klasztornych

bogactw.

Nigdy się nie pofatygowała, by ją dokładnie przeczytać. Zawsze

uważała, że wszystko, co znajduje się w zamku, stanowi jego

nieodłączną część i nigdy nikomu nie postanie w myśli, żeby

cokolwiek stąd zabrać lub co gorsza sprzedać.

Zachwycała się akurat szczególnie wspaniałym portretem

drugiego markiza Mawdelyn, namalowanym przez van Dycka, kiedy

usłyszała, jak ktoś zbliża się do galerii. Spojrzała przez ramię mając

nadzieję, że idzie do niej ojciec, ale to był kuzyn Gwidon.

background image

Kiedy podszedł, odezwała się, nie patrząc na niego:

— Podziwiałam właśnie ten cudowny obraz. Van Dyck

sportretował tutaj drugiego markiza. Tego samego, który swego czasu

przywiózł prosto z Wersalu meble w stylu Ludwika XVI.

— A ja się zastanawiałem, dlaczego tak wiele przedmiotów tutaj

wydaje mi się znajomych! — wykrzyknął Gwidon.

Klarysa spojrzała na niego zdumiona.

— Z pewnością czytałeś dzieje Mawde'ów. Kilkakrotnie

spisywano historię tego rodu, ale chyba najlepsze dzieło powstało

piętnaście lat temu.

— Mam wrażenie, że istotnie kiedyś to przeglądałem — odparł

niedbale Gwidon.

— Teraz powinieneś przeczytać dokładnie. I to jak najszybciej.

Możesz być bardzo dumny ze swoich antenatów. Prawie każdy

przedmiot w tym domu jest ściśle związany z historią twego rodu.

— Myślę, że twoim obowiązkiem jest powiedzieć mi o

wszystkim, co powinienem wiedzieć — odparł Gwidon. — Klaryso,

kiedy za mnie wyjdziesz?

Dziewczyna zbyt późno przypomniała sobie własne rozsądne

postanowienia. Miała przecież być ostrożna i nigdy nie dopuścić do

spotkania sam na sam z tym obcym kuzynem. No i właśnie stało się

to, czego tak bardzo chciała uniknąć. Teraz na ucieczkę było już za

późno.

— Czuję się zaszczycona twoją propozycją, kuzynie — zdołała

odpowiedzieć. — Jednak... dopiero się spotkaliśmy, a ja nie

background image

chciałabym myśleć o małżeństwie z kimkolwiek, kogo dobrze nie

poznam.

— Znasz moje pochodzenie, a ja jestem świadom, jak wiele ono

znaczy dla ciebie. No i wiem oczywiście, jak bardzo kochasz klasztor.

Na co więc tu czekać?

— Trudno mi to wyrazić... ale... chyba... powinnam cię najpierw

pokochać.

— O, jestem pewien, że będziesz mnie kochała. To jasne jak

słońce. A przy tym, pomyśl tylko, jak wielką przyjemność ci sprawi

prowadzenie tego domu. Możesz spożytkować fortunę ojca na

uczynienie zamku jeszcze wspanialszym, niż jest teraz.

Klarysa milczała.

Raptem Gwidon przyciągnął ją do siebie i objął.

— Pokochasz mnie — rzekł półgłosem — i będziemy szczęśliwi.

W chwili gdy wziął ją w ramiona, poczuła odrazę tak jak

wówczas, kiedy na pożegnanie pocałował ją w rękę. Całym ciałem

dziewczyny wstrząsnął dreszcz obrzydzenia. Odwróciła twarz, lecz

zanim zdołała się wyzwolić z uścisku, poczuła na policzku suche

wargi Gwidona.

Teraz już nie dreszcz ją przeszedł, ale palący ogień, jakby ktoś jej

zadał głęboką, śmiertelną ranę. Było to tak ostre, bolesne odczucie, że

krzyknęła z przerażenia. Wyrwała się Gwidonowi gwałtownie, a on

zaskoczony nie zdołał jej powstrzymać. Wyzwoliła się i rzuciła do

ucieczki, jakby ją gonił sam diabeł.

— Klaryso! Klaryso! — wołał za nią.

background image

Jednak dziewczyna biegła już korytarzem wiodącym ku schodom.

Wspięła się po nich tak szybko, że zniknęła w oddali, zanim Gwidon

wyszedł z galerii obrazów. Wpadła do sypialni i zamknęła drzwi na

klucz. Wówczas dopiero zdała sobie sprawę, że brakuje jej tchu i drży

na całym ciele. Usiadła na łóżku, przycisnęła ręce do piersi.

Próbowała uspokoić zatrwożone serce.

— Dlaczego ja tak się go boję? — wyszeptała.

Niczym nie potrafiła wytłumaczyć tego ogromnego przerażenia,

jakie w niej wzbudzał sam dotyk Gwidona.

W Londynie trzy razy proszono ją o rękę. Odmówiła wszystkim

starającym, lecz równocześnie czuła żal, że sprawia im przykrość. Nie

miała złudzeń — przynajmniej w wypadku jednych oświadczyn

najbardziej liczył się jej majątek, ale nawet wtedy w głosie mężczyzny

brzmiała szczera nuta, gdy mówił o miłości. Wiedziała, że on nie

myśli tylko o pieniądzach, lecz jest także w niej zakochany.

Pozostali dwaj z pewnością żywili dla niej gorące uczucie. Starała

się być wobec nich jak najdelikatniejsza. Podziękowała, że obdarzyli

ją przyjaźnią i wyraziła nadzieję, iż nigdy nie utraci ich sympatii. Ona

sama jeszcze nikogo nie pokochała, a nie wyobrażała sobie

małżeństwa bez miłości.

Jeśli chodziło o Gwidona, była absolutnie pewna, że go

nienawidzi. Wstręt, którego doznała w jego objęciach, był tak silny, że

nawet teraz aż się wzdrygała. „W tym człowieku jest coś bardzo

złego" — pomyślała.

background image

Ponieważ było jej trochę wstyd, że zachowała się histerycznie,

poprawiła uczesanie i zmusiła się, żeby zejść na dół i odszukać ojca.

Tak jak przewidywała, odnalazła go pod wyłącznym władaniem

madame Dubus. Nie mając innego zajęcia, zaprosiła hrabiego do

partyjki tryktraka. Nie musiała mu tego dwa razy powtarzać. Był

propozycją szczerze zachwycony.

Kiedy po jakimś czasie Gwidon wrócił do salonu, miał w oczach

spojrzenie, którego Klarysa nie potrafiła zrozumieć. Inni mężczyźni,

których odprawiła, patrzyli na nią błagalnie. Z pewnością wciąż

jeszcze żywili nadzieję. Teraz natomiast dziewczyna miała

nieprzyjemne wrażenie, iż we wzroku Gwidona widzi coś hardego.

Markiz był zdecydowany postawić na swoim.

Klarysa czuła, że będzie musiała stoczyć trudną walkę z kuzynem.

„Im szybciej opuścimy zamek, tym lepiej dla nas!" — pomyślała.

Zdecydowała się porozmawiać z ojcem. Niestety, nie miała

możliwości urzeczywistnić tego postanowienia.

Właśnie zamierzała pójść na górę, by przebrać się do kolacji,

kiedy dowiedziała się, że na wieczór zaproszono wielu gości. Nie

oczekiwano wizyty nikogo specjalnego, mieli być jedynie członkowie

rodziny Mawde'ów, wokół których Gwidon wciąż czynił wiele

zamieszania. Mamił ich i komplementował, aż w końcu obdarzali go

swoim zaufaniem. Prosił ich o pomoc i na wszelkie sposoby próbował

upewniać, że nigdy głową rodu nie był nikt milszy i bardziej

czarujący.

background image

Po posiłku panie zostawiły panów i przeszły do salonu na kawę.

Jedna z ciotek zwróciła się do Klarysy:

— Jestem prawdziwie poruszona, moje kochane dziecko, że nasz

drogi Gwidon jest taki niezamożny.

— On to cioci powiedział? — zdziwiła się Klarysa.

— Tak, kochanie. Jeśli nie będzie mógł mnie wesprzeć rentą, jaką

otrzymywałam dotychczas, nie wiem doprawdy, jak sobie dam radę.

Klarysa doskonale znała tę tradycję, panującą w wielu starych

rodach, w myśl której dziedzic zarządzał niemal całością majątku.

Wypłacał renty większości swoich krewnych, a już szczególnie

pannom i wdowom. Wiedziała, że była to jedna z przyczyn, dla

których stary markiz Mawdelyn tak bardzo potrzebował pomocy jej

ojca.

Klarysę dręczyło przeczucie, że będzie to kolejny ważki argument

Gwidona, by nakłonić ją do małżeństwa. Nie potrafiła spokojnie

znieść widoku wzburzonej ciotki. Położyła ręce na jej dłoniach i

rzekła:

— Niech się ciocia nie martwi. Pomówię o tym z tatusiem i może

on zdoła lepiej uświadomić kuzynowi Gwidonowi jego rolę.

Gniewała ją świadomość, że Gwidon wydaje tak ogromne sumy

na wina i szampany. Bez wątpienia zapłacił też za przyjazd swych

przyjaciół z Paryża. Podejmował gości po królewsku, a jednocześnie

zabierał niewielkie renty własnym krewnym będącym w potrzebie.

Kiedy ich policzyła, zdała sobie sprawę, że wszystkich było

zaledwie dwadzieścioro. Będą dotkliwie cierpieli, jeśli Gwidon

background image

oznajmi, że nie mogą już dłużej spodziewać się rent, które dotąd co

roku otrzymywali od jego wuja. „Muszę o tym porozmawiać z tatą"

— postanowiła. Niestety nie mogła zastać go na osobności.

Kiedy wieczorne przyjęcie dobiegło końca i goście zaczęli się

rozjeżdżać, poszła do sypialni. Chciała spokojnie pomyśleć, jak

powinna z ojcem porozmawiać. A równocześnie miała przedziwne

uczucie, że święty opat Mawdelyn ciągle nakazuje jej zachować

milczenie. Tylko dlaczego? Tego nie wiedziała.

Zanim się położyła, rozsunęła zasłony, żeby popatrzeć na

rozgwieżdżone niebo.

— Pomóż mi! — szepnęła patrząc w górę. — Pomóż!

Nie była do końca pewna, czy modli się do świętego opata, czy do

swojej zmarłej matki. Zostawiła okno odsłonięte. Światło księżyca

rozjaśniało sypialnię spokojnym chłodnym blaskiem.

Klarysa leżąc w łóżku patrzyła na gwiazdy tak, jak pastuszkowie

wpatrywali się w Gwiazdę Betlejemską. Modliła się o koniec

kłopotów, które zdawały się jeden po drugim osaczać ją ze wszystkich

stron. Zasnęła już i we śnie dobiegł ją czyjś głos:

— Klaryso!

Sen trwał.

— Klaryso! Zbudź się!

Otworzyła oczy i na tle księżycowej poświaty ujrzała ciemną

sylwetkę mężczyzny. Leniwie pomyślała, że musi to być ojciec.

Wówczas usłyszała:

— Klaryso, nie bój się, to ja, Waldemar!

background image

— Waldemar... — odezwała się ciągle wpółuśpiona. —

Waldemar nie żyje.

Mężczyzna siedzący na brzegu łóżka odezwał się ponownie:

— To nieprawda, Klaryso. Ja żyję!

Przez chwilę nie mogła z siebie wydobyć słowa, nie mogła się

nawet poruszyć.

— Waldemar! — krzyknęła wreszcie. — To... to ty?! Naprawdę

ty?!

— Tak, ja. Jak widzisz, jestem żywy!

Klarysa zarzuciła mu ręce na szyję i uścisnęła z całych sił, jak

wówczas, gdy byli jeszcze dziećmi.

— Waldemar! Waldemar! Czy ja śnię?

Objął ją i przycisnął do siebie.

— Nie śnisz — zapewnił. — Potrzebuję twojej pomocy.

Potrzebuję jej rozpaczliwie.

Klarysa przytuliła twarz do jego policzka.

— Dowiedzieliśmy się, że nie żyjesz... Och, Waldemarze! Jak to

się stało, że uznano cię za... zmarłego?

— Wszystko ci wyjaśnię — obiecał.

Odsunął dziewczynę od siebie i zobaczył łzy spływające jej po

policzkach. Były to łzy szczęścia. Płakała z radości, że był żywy i

siedział tuż przy niej. Waldemar wydobył z kieszeni chusteczkę i

delikatnie otarł Klarysie oczy.

— Kiedy się przekonałem, że mieszkasz w tym pokoju, poczułem

ogromną ulgę! Nie wiedziałem tylko, jak się z tobą spotkać.

background image

— A jak... jak się tu dostałeś? — spytała Klarysa. Jednak nim

zdążył się odezwać, wykrzyknęła szybko: — Przeszedłeś tajemnymi

korytarzami!

— Tak, oczywiście, że tak.

Dziewczyna otarła dłońmi ostatnie łzy.

— Opowiedz mi o wszystkim — poprosiła, lecz zaraz znowu

wykrzyknęła: — Och, Waldemarze, więc jesteś... prawowitym

dziedzicem tytułu, zamku i majątku! A kuzyn Gwidon tak się tu

panoszy!

— Spodziewałem się tego po nim — stwierdził Waldemar

ponuro. — Opowiem ci całą historię, Klaryso. A naprawdę mam dla

ciebie wiele różnych wieści. Tylko... czy mogłabyś mi przedtem

przynieść coś do jedzenia?

Klarysa przyjrzała mu się z uwagą.

— Jesteś głodny?

— Zabrakło mi pieniędzy, nie jadłem od wczoraj.

Dziewczyna stłumiła okrzyk przerażenia.

— Zaraz ci coś przyniosę — powiedziała. — A na razie...

Sięgnęła

na

stolik przy

łóżku.

W

klasztorze,

wedle

wprowadzonego przez panią Bush zwyczaju, każdy gość miał w

sypialni karafkę z wodą do picia, a w razie gdyby poczuł głód, mógł

się też posilić biszkoptami. Klarysa podała Waldemarowi puszkę z

ciastkami.

On bez słowa przyjął poczęstunek i zaczął jeść, ale nie łapczywie,

lecz smakując każdy kęs z osobna.

background image

— Pójdę teraz i przyniosę ci coś więcej — powiedziała.

— Tylko, w imię Boga, nie zdradź nikomu mojej obecności!

— Dlaczego?

— Wszystko ci wyjaśnię, jak wrócisz.

Klarysa wstała z łóżka i podeszła do krzesła, na którym leżał

peniuar. Przez jedną krótką chwilę jej kształty w mgiełce nocnej

koszulki zarysowały się na tle księżycowej poświaty. Waldemar zdał

sobie sprawę, że ciągle myślał o Klarysie jak o dziecku, a ona

tymczasem wyrosła na piękną kobietę.

— Powinnam niedługo wrócić — powiedziała dziewczyna

zapinając guziczki. — Tutaj nikt nie przyjdzie, ale dla pewności

zamknij drzwi na klucz.

— Jeśli pojawi się ktoś inny niż ty, ukryję się w tajemnym

korytarzu.

Klarysa spojrzała na niego raz jeszcze i wyszła z pokoju. W

głowie czuła zamęt. Waldemar żył! Jak to się stało, że wszyscy uznali

go za zmarłego? Dlaczego się ukrywał? Przemogła się, by nie wrócić

natychmiast do sypialni i zasypać przyjaciela gradem pytań.

Jedno krótkie spojrzenie, nawet w świetle księżyca, wyjawiło jej,

że Waldemar wyglądał zupełnie inaczej niż człowiek, który został z

dawna w jej pamięci. Był bez marynarki, w rozchełstanej koszuli... Na

pierwszy rzut oka dziewczyna rozpoznała, że okrywały go łachmany.

Przez dziurę w nogawce spodni widziała chyba nawet wystające

kolano.

background image

„Co się stało? Dlaczego jest w takim strasznym stanie?" — te

pytania nie dawały jej spokoju. Wiedziała jednak, że teraz musi się

postarać znaleźć mu coś do jedzenia. Jak duch przemknęła boso po

miękkim chodniku na drugi koniec długiego korytarza. Potem zeszła

wąskimi schodami wiodącymi do kuchni. Ogromny zamek trwał w

ciszy.

Klarysę czekał jeden trudny moment: musiała przejść przez

kredens. Wiedziała, że sypia tam jeden z lokai pilnujący złożonych w

komodzie sreber stołowych. Kiedy zbliżyła się do tego pomieszczenia,

zwolniła i szła ostrożnie, na wypadek gdyby ktoś miał się pojawić w

pobliżu. Nagle usłyszała chrapanie służącego. Z nową odwagą

podążyła kamiennym przejściem prowadzącym do kuchni.

Klasztorne kuchnie, obszerne i stare, zbudowano z myślą o tym,

by móc kilka razy dziennie przygotowywać posiłki dla przynajmniej

pięćdziesięciu mnichów. Teraz było tu pusto i cicho. Kamienna

posadzka, wygładzona przez częste mycie, ziębiła Klarysę w stopy.

Dziewczyna szła przed siebie, minęła kuchnie i dotarła do spiżarni.

Znajdowały się one poniżej poziomu ziemi, więc niezależnie od

pory roku zawsze panował tu chłód. Jedzenie magazynowano na

marmurowych płytach ułożonych w tym miejscu przed setkami lat.

Pod ścianą widać było wielkie bańki z mlekiem nastawionym na

śmietanę. Okna pozbawione zasłon przepuszczały tyle księżycowego

światła, że Klarysa bez kłopotu odszukała wszystko, czego

potrzebowała.

background image

Najpierw poszła po kuchenny półmisek. Był na półce przy

drzwiach. Znalazła tam także widelce i ostre kuchenne noże. Potem

podeszła do marmurowej płyty, gdzie dostrzegła łososia, pozostałość z

kolacji. Uznała, że błędem byłoby wziąć dużą porcję z jednego

półmiska. Pani Jones, pracująca jako klasztorna kucharka od kiedy

Klarysa sięgała pamięcią, miała bystry wzrok. Mogłaby obwinić

kogoś ze służby o kradzież jedzenia.

Klarysa ukroiła słuszną porcję ryby. Dodała dwa kawałki

wołowego ozora w galarecie, który, jak sobie przypominała, stał na

bufecie w czasie śniadania. Ukroiła dwa grube plastry gotowanej

szynki i nieco ze sztuki mięsa, stanowiącej — jak podejrzewała —

kolację dla służby. Miała pewność, że nikt nie zauważy tak

niewielkich ubytków. Na jednej z marmurowych półek stała misa z

sałatką i resztki przeznaczonego do niej sosu. Półmisek z jedzeniem

dla Waldemara był już prawie pełen.

Klarysa skierowała się do drzwi. Przystanęła jeszcze tylko, by

wziąć pół bochenka świeżutkiego chleba, upieczonego rankiem, i

dodała do niego sporą gomółkę masła. Masło także zrobione było w

klasztorze. Na wierzchu wyciśnięto rodowy herb markiza Mawdelyn.

Ostrożnie otworzyła drzwi spiżarni. Wszędzie panował spokój i cisza,

więc ruszyła z powrotem po zimnych kamiennych płytach. Już prawie

dotarła do sali jadalnej. Słyszała lokaja chrapiącego w kredensie.

Wtedy właśnie przyszło jej do głowy, iż być może zostało coś z

win serwowanych do kolacji. A może szampan, którego pili w

salonie? Pamiętała, że widziała wytworne i bardzo kosztowne białe

background image

wina oraz wyjątkowo dobry rocznik czerwonego trunku z Bordeaux.

Wiedziała, że podczas choroby starego markiza i nieco wcześniej,

kiedy już zaczął podupadać na zdrowiu, zapasy w piwnicach nie były

odnawiane. Miała więc pewność, że tak wielki wybór win był czystą

ekstrawagancją ze strony kuzyna Gwidona.

Zajrzała do sali jadalnej. Tak jak się spodziewała, znalazła

niemały wybór napoczętych butelek stojących na bufecie. Były tam

również czyste noże i widelce. Wzięła sztućce i ledwie napoczętą

butelkę bordeaux. Więcej nie dałaby rady unieść.

Powoli, bo zarówno półmisek, jak i butelka ważyły niemało,

wspięła się po schodach. Musiała bardzo uważać, by przypadkiem nie

nadepnąć na rąbek peniuaru. To byłaby katastrofa! Mniejsza już o

hałas, który niechybnie obudziłby śpiących, ale głodny Waldemar

czekał na jedzenie! Teraz znów mogła o nim myśleć. Z trudnością

przychodziło jej wierzyć, że był tu naprawdę cały i zdrowy!

Na korytarzu niecierpliwie przyśpieszyła kroku. Dotarła do drzwi

sypialni i miała właśnie postawić butelkę, żeby je otworzyć, kiedy

ktoś niespodziewanie nacisnął klamkę od wewnątrz. To był

Waldemar. Nie odezwał się słowem, dopóki nie zamknął drzwi za

Klarysą.

— Tak długo cię nie było, że zaczynałem się już martwić. Widział

cię ktoś po drodze?

— Nie, nikt. Przyniosłam ci tyle jedzenia, że nie powinieneś czuć

głodu przynajmniej do jutra.

Waldemar wziął od niej półmisek.

background image

— Jesteś dzielną dziewczynką — pochwalił Klarysę. — Powiem

ci jak bardzo dzielną, kiedy zjem wszystko, co mi tu przyniosłaś.

Postawił półmisek na stoliku przy oknie. Klarysa zauważyła, że

już wcześniej przesunął na bok wazon z białymi różami. Usiadł i

zaczął jeść, a dziewczyna w tym czasie poszła po szklaneczkę do

stolika przy łóżku. Tam spostrzegła, że puszka po biszkoptach jest

pusta. Postawiła szklankę obok Waldemara i nalała wina.

— Nie będę ci teraz dziękował — rzekł między kęsami. —

Najpierw zjem, a potem opowiem ci wszystko, co będziesz chciała

wiedzieć.

— Jestem gotowa poczekać — odparła Klarysa z uśmiechem.

Mówiąc to podeszła do drzwi i przekręciła klucz. Jednocześnie

uświadomiła sobie, jaka to dziwna czynność w klasztorze.

Dziwniejsza niż gdziekolwiek indziej. Niespodziewanie przypomniało

się jej, jak będąc w Małej Kaplicy odniosła wrażenie, że w pobliżu

czai się niebezpieczeństwo. Teraz zdała sobie sprawę, iż nie dotyczyło

ono jej samej, ale Waldemara.

Choć nie rozumiała przed czym, wiedziała teraz, dlaczego opat ją

ostrzegał. Jakieś wielkie niebezpieczeństwo groziło Waldemarowi.

Waldemarowi, który uważany był za zmarłego, ale cały i zdrowy

wrócił do swego domu.

background image

ROZDZIAŁ 5

Waldemar odłożył sztućce.

— Chyba jeszcze nigdy żaden posiłek tak bardzo mi nie

smakował — westchnął.

Klarysa, wsparta na poduszkach, roześmiała się, a potem

powiedziała już poważnym tonem:

— Mam nadzieję, że nie będziemy więcej musieli się głowić nad

tym, jak dostarczyć ci coś do jedzenia.

Waldemar wstał od stołu, podszedł do łóżka i usiadł na brzegu,

jak przedtem.

— Teraz opowiem ci o wszystkim. Chciałbym tylko, żebyś się nie

bała.

— Nie bała? — powtórzyła Klarysa. Wydawało jej się, że takie

stwierdzenie wymaga wyjaśnienia.

Zamiast tego Waldemar, uważnie dobierając słowa, zaczął

opowiadać jej o tym, co się wydarzyło w Indiach. Najpierw o zabiciu

podstępnym ciosem w plecy młodego oficera na indyjskim bazarze.

Dalej, jak znacznie później domyślił się, że owo pchnięcie miało

dosięgnąć jego. Nie wspomniał ani słowem, co robił w przebraniu tak

daleko od swego pułku, Klarysa dowiedziała się tylko, że w drodze

powrotnej spotkał Mikołaja.

Siedziała ze złożonymi dłońmi i słuchała uważnie. Spojrzenie

ogromnych oczu utkwiła w twarzy Waldemara, wyraźnie widocznej w

jasnym świetle księżyca. Uświadomiła sobie, że jej przyjaciel bardzo

background image

zmizerniał. Na jego obliczu pojawiły się zmarszczki, których nie miał,

gdy opuszczał Anglię.

Waldemar powtórzył dziewczynie opowieść Mikołaja o oficerze

zamordowanym w koszarach. Klarysa aż krzyknęła z przestrachu.

Potem opowiedział, jak poszedł do strumyka po piwo i jak wróciwszy

do namiotu, znalazł Mikołaja martwego.

Klarysa, jakby chcąc ochronić przyjaciela, wyciągnęła do niego

dłoń. Waldemar ujął ją i uścisnął lekko.

— Nie chciałbym cię kłopotać, narażać na niebezpieczeństwo, ale

potrzebuję twojej pomocy i nie mam nikogo innego, komu mógłbym

zaufać.

— Wiesz dobrze... Nigdy niczego ci nie odmówię — zapewniła

Klarysa. — Kto mógł chcieć... ciebie zabić?

Waldemar milczał.

Nagle Klarysa zrozumiała.

— Gwidon! Ależ oczywiście, to przecież kuzyn Gwidon!

— Dlaczego tak sądzisz? — spytał Waldemar cicho.

— Jego przyjaciel, le comte Jean de Soisson, który przyjechał tu

wczoraj, powiedział mi, że kuzyn Gwidon skakał z radości, kiedy się

dowiedział o śmierci wuja Jakuba.

Zamilkła na chwilę, przywołując w pamięci tamtą rozmowę.

Według

słów

hrabiego,

kuzyn

Gwidon

był

tak

podekscytowany, że niewiele brakowało, a z radości przeskoczyłby

księżyc!

background image

Waldemar patrzył na nią ciągle w milczeniu, a dziewczyna

mówiła coraz szybciej, słowa same cisnęły się jej na usta:

— Nie rozumiesz? Przed chwilą sam powiedziałeś, że Mikołaj

wraz z wieścią o morderstwie w koszarach przywiózł ci gazetę, w

której zawiadamiano o śmierci czwartego markiza Mawdelyn. A

kuzyn Gwidon dowiedziawszy się o odejściu wuja Jakuba, cieszył się,

że po nim dziedziczy! Mógł tak sądzić tylko wówczas, jeśli był

pewien, że... pozbył się... ciebie!

Waldemar zacisnął palce na jej dłoniach.

— Mądra z ciebie dziewczynka. Zawsze taka byłaś. Kiedy

Mikołaj powiedział mi o zabójstwie oficera, który zajął moje miejsce

w kwaterze, wiedziałem, że to Gwidon próbuje mnie zabić. Dlatego

natychmiast wyruszyłem do domu. Potajemnie i incognito.

— Jak ci się to udało? — Klarysa patrząc na łachmany, które miał

na sobie, domyślała się, że nie była to komfortowa podróż.

— Zaciągnąłem się na statek towarowy — wyjaśnił Waldemar. —

Pracą zarabiałem na podróż do Anglii.

— To musiało być straszne! Powiedz mi, Waldemarze, jak to się

stało, że szczątki Mikołaja uznano za twoje?

— Sam o to zadbałem, kiedy zrozumiałem, że Mikołaj nie żyje.

Pojąłem, iż najlepiej będzie, jeśli zniknę.

— Dlaczego wszyscy mieli taką pewność, że to twoje ciało?

— Było bardzo gorąco — wyjaśnił Waldemar. — Mikołaj zdjął

kurtkę od munduru, został tylko w spodniach. Zabrałem wszystko, co

do niego należało, nawet jego buty, i spaliłem na popiół pod osłoną

background image

drzew. — W jego głosie brzmiały bolesne nuty. — Potem puściłem

luzem swojego wierzchowca. Byłem pewien, że ktoś go znajdzie i

otoczy opieką, zanim armia się o niego upomni.

— I odjechałeś na koniu przyjaciela — dokończyła Klarysa,

próbując ułożyć fragmenty łamigłówki.

— Tak właśnie zrobiłem. Oczywiście pojechałem w odwrotnym

kierunku, niż się spodziewano. Nie zostało nic, co mogłoby pomóc w

rozpoznaniu biednego Mikołaja.

Zamilkł.

— Zdawałem sobie sprawę — podjął po chwili — że nim go

odnajdą, słońce i upał uniemożliwią identyfikację. Wiedziano tylko,

że to ja miałem wracać przez tę okolicę.

— Postąpiłeś bardzo mądrze — orzekła Klarysa. — Było

dokładnie tak, jak przewidziałeś. Kiedy tatko się udał do Ministerstwa

Wojny, powiedziano mu, że zaginął jeszcze jeden oficer, który, jak

mają nadzieję, mógłby im przekazać nieco informacji o tobie.

— Do tego czasu byłem już w drodze na wybrzeże. Szczęśliwym

trafem szybko znalazłem statek wypływający do Anglii. Muszę tylko

uczciwie przyznać, że jedzenie załogi było po prostu fatalne, a

pozostałe warunki na pokładzie jeszcze gorsze!

— Biedny Waldemarze! To musiało być straszne!

— Pieniądze z mizernej zapłaty, jaką otrzymałem za ten znój na

morzu, skończyły się, gdy byłem pięćdziesiąt kilometrów od domu.

Dalej musiałem iść pieszo.

— I nie miałeś za co kupić jedzenia — domyśliła się Klarysa.

background image

— Jadłem to, co znalazłem na polach i w lesie. Kiedy zobaczyłem

klasztor na horyzoncie, byłem już naprawdę bardzo głodny.

— Aż wreszcie dotarłeś tutaj — odezwała się Klarysa cichutko.

— Wślizgnąłem się bocznymi drzwiami i zakradłem do

tajemnych korytarzy.

— Zachowałeś się bardzo rozsądnie — szepnęła Klarysa.

— Byłaś jedyną osobą, którą mogłem prosić o pomoc, więc kiedy

zajrzałem do tego pokoju i przekonałem się, że jesteś tu, w zamku,

pojąłem, iż Bóg wysłuchał mojej modlitwy.

— A ja zamierzałam wyjechać stąd jak najszybciej... Och,

Waldemarze, tak się cieszę, że jestem tutaj!

— Ja także, ale obawiam się, że mogę ściągnąć na ciebie

śmiertelne niebezpieczeństwo.

— Nie musisz się o mnie obawiać. Kuzyn Gwidon mnie nie

zabije.

— Jak możesz być tego pewna? — spytał Waldemar szybko.

— On chce się ze mną ożenić.

Waldemar patrzył na nią osłupiały.

— Mam rozumieć, że już ci się oświadczył? Przecież dopiero co

ściągnął do zamku.

— Zdążył być jeszcze w Londynie — uściśliła Klarysa — ale od

razu po przyjeździe do klasztoru rozmawiał z moim ojcem i dał mu do

zrozumienia, że powinnam szybko poślubić nowego markiza.

— Nigdy się nie spotkałem z taką impertynencją! Co mu na to

powiedział pułkownik Templeton?

background image

Klarysa milczała.

— Dobry Boże! — W kapitanie Mawde zagrała żołnierska krew.

— Chyba nie masz zamiaru poślubić tego człowieka!

— Nie, oczywiście, że nie. Zorientowałam się, że jest zły i

niegodziwy od pierwszego momentu, kiedy mnie dotknął...

— Dotknął?!

— Pocałował mnie w rękę, to było straszne... och, wręcz

obrzydliwe! Od razu wiedziałam, że jest w nim coś złego.

— Słuszne odczucie. Wszak jest mordercą! Klaryso, zrozum

jednak — każdy kto mi pomaga, znajduje się w niebezpieczeństwie.

Dlatego między innymi nie poszedłem od razu do pułkownika

Templetona.

— Myślisz, że kuzyn Gwidon mógłby... zabić mojego ojca? —

spytała Klarysa cicho.

— Myślę, że mógłby zabić każdego, kto by stanął pomiędzy nim

a tytułem i majątkiem. Trzech ludzi zginęło, bo wzięto ich za mnie,

ale dopóki żyję, można udowodnić, że to on ich zabił.

— Musimy tego dowieść — postanowiła Klarysa.

— Nie udowodnisz Gwidonowi morderstwa, chyba że legnę

martwy u jego stóp — oznajmił Waldemar ponuro.

Klarysa krzyknęła przestraszona i przylgnęła do ramienia

przyjaciela.

— Tak być nie może! Nie możemy cię stracić, Waldemarze. I

musimy się jakoś uwolnić od kuzyna Gwidona.

background image

— Wiem o tym, ale to łatwiej powiedzieć, niż zrobić. Musimy na

razie poczekać i zobaczyć, co się będzie działo.

— A ty przez ten czas będziesz się ukrywał w tajemnych

korytarzach?

— Tylko tam jestem bezpieczny. A może przez jakiś szczęśliwy

przypadek natrafię na dowód, który będę mógł przedstawić policji? —

Waldemar zaczerpnął głęboko powietrza i dokończył bardzo cicho: —

Jeśli Gwidon dowie się, że żyję, zabije mnie z przyjemnością. I tym

razem zyska pewność, iż mu się to udało.

— Ale on nie może... nie wolno mu... Och, Waldemarze! Tak się

o ciebie boję!

— Nie bój się. Odwagi! Pomóż mi nie umrzeć z głodu, jedynie o

to cię proszę. Ja już się postaram znaleźć dowód, że Gwidon to

morderca i szalbierz.

— Wiesz przecież, że zrobię dla ciebie wszystko — powtórzyła

Klarysa. — Tak samo jak wtedy, kiedy byliśmy dziećmi.

— Zawsze mnie wspierałaś i pomagałaś we wszystkim... jak

siostra.

— I teraz też tak będzie — przyrzekła dziewczyna. — Tylko,

Waldemarze, mój drogi Waldemarze, musimy być bardzo, ale to

bardzo ostrożni.

— Wierz mi, naprawdę nie zamierzam szarżować. W Kapłańskiej

Niszy będę zupełnie bezpieczny.

Kapłańska Nisza znajdowała się w centrum sekretnych przejść.

Pełniła rolę kaplicy, kiedy trzeba było odprawiać msze w ukryciu.

background image

Bywało, że się tam chronili prześladowani duchowni. Teraz miał w

niej znaleźć azyl piąty markiz Mawdelyn. O wejściu do sekretnych

korytarzy nie wiedział nikt poza najbliższą rodziną. Waldemar

pokazał je Klarysie, kiedy była dziesięcioletnią dziewczynką. Od tej

pory przez następne pięć lat często tam myszkowali, dopóki kapitan

Mawde nie wyjechał za granicę.

— Jeśli zamierzasz spać w Kapłańskiej Niszy — zastanawiała się

dziewczyna — będą ci potrzebne koce i poduszki...

Przerwała i zaraz wykrzyknęła:

— Co ja mówię! Przecież możesz spać w swoim własnym

pokoju!

Waldemar spojrzał na nią ze zdziwieniem.

— Jak to?

— Rozmawiając z Elżbietą wspomniałam, jak bardzo się cieszę,

że mogę mieszkać w tej samej sypialni i patrzeć na obraz, który tak

bardzo lubię, a ona powiedziała: „Pani Bush nigdy by nie umieściła

panienki gdzie indziej, oprócz miejsca, które się panience należy,

panienko Klaryso. A pan Dawkins zamknął na klucz pokój panicza

Waldemara i nie pozwolił nic palcem tknąć, no, znaczy się oprócz

sprzątania. Wszystko tam jest tak, jak on zostawił. I tak już będzie

zawsze".

Twarz Waldemara rozjaśnił uśmiech.

— Skoro Dawkins ma klucz, nikt tam nie wejdzie znienacka. A

przy tym, jak sama wiesz, do mojego pokoju także prowadzi sekretny

korytarz.

background image

— Będziesz spał we własnym łóżku — powiedziała Klarysa

uszczęśliwiona. — Ale bądź ostrożny — przestrzegła od razu — i

zostaw je rano równo pościelone. Będziesz mógł się przebrać... Twoje

ubrania na pewno są w szafach, dokładnie tam, gdzie je zostawiłeś.

— To dla mnie bardzo miłe wieści. Po długiej podróży potrzebuję

przynajmniej nowej pary butów.

— Kilka innych drobiazgów pewnie też ci się przyda.

— To prawda! Choć z ubóstwa korzyść taka, że przynajmniej nikt

nie próbował mnie okraść!

Mówił lekkim tonem, ale Klarysa odezwała się zupełnie

poważnie:

— Poza kuzynem Gwidonem, który zajął należne ci miejsce!

— Na pewno znowu nie miał grosza przy duszy — rzekł

Waldemar gniewnie. — Wuj Jakub był przerażony jego rozrzutnością.

— Kuzyn Gwidon tylko jednym sposobem mógł odziedziczyć

klasztor. Musiał zgładzić ciebie! Och, Waldemarze on ciągle

wyszukuje różne przedmioty na sprzedaż.

— Na sprzedaż?!

— Służba podsłuchała, jak pytał pana Sheldona, które z obrazów

nie są ujęte w spisie majoratu. Myślę, że zdążył już sprzedać złoty

krzyż i świeczniki z ołtarza w Małej Kaplicy.

— Przekleństwo! — wykrzyknął Waldemar. — Jak on śmie

rabować klasztor!

Zerwał się na równe nogi i zbliżył do okna. Stał tam patrząc w

ciemność, z pozoru niewzruszony, lecz Klarysa wiedziała, że w

background image

rzeczywistości próbuje opanować gniew, jaki nim zawładnął na wieść

o grabieży.

Dziewczyna czekała w milczeniu i po kilku chwilach Waldemar

wrócił do niej.

— Musisz teraz odpocząć. — Uśmiechnął się ciepło. — I ja

dzięki tobie mogę spać we własnym pokoju. Będę czujny, na wszelki

wypadek, żeby nikt mnie nie zaskoczył.

— Nie sądzę, żeby ktoś tam się zjawił — powiedziała Klarysa —

lecz rzeczywiście musisz bardzo uważać.

— Będę ostrożny — przyrzekł jej Waldemar. — A ty mi musisz

obiecać to samo. Nie mamy do czynienia z normalnym człowiekiem,

lecz ze zdecydowanym na wszystko rozpustnikiem, który do ostatka

będzie walczył o to, co nie należy do niego.

— Wiem o tym. Będę się modliła o twoje bezpieczeństwo. —

Klarysa przerwała na chwilę, po czym dokończyła nieśmiało: —

Wszyscy cię tak kochamy i tak cierpieliśmy na wieść o twojej śmierci,

że pewnie Bóg cię przywiódł bezpiecznie do domu.

— Chyba masz rację — przyznał Waldemar cicho. — I jestem

ogromnym szczęściarzem, że ty mi pomagasz.

Pochylił się ku niej, a ona jak przed laty objęła go za szyję.

Przytuliła się z ufnością i rzekła:

— Na pewno będziesz bezpieczny, bo w twoim własnym domu

będą się tobą opiekowali nie tylko dawni mnisi, ale także sam święty

opat Mawdelyn.

Waldemar ucałował ją w policzek.

background image

— A także i ty, moja mała siostrzyczko — powiedział. — Ale

pamiętaj, ani słowa nikomu!

— Oczywiście — przytaknęła Klarysa. — Chociaż tak bym

chciała powiedzieć tatusiowi... Wiem, że on by nam pomógł

zdemaskować kuzyna Gwidona.

— Nie wolno nam ryzykować niczyjego życia! Nawet przez jeden

moment.

Znów pocałował ją w policzek, wstał i zamierzał odejść. Klarysa

krzyknęła z cicha.

— Zapomniałeś o śniadaniu! Przyniosę ci coś do jedzenia, ale jak

dam ci znać, że już jestem?

Waldemar namyślał się przez chwilę.

— O której mają cię budzić?

— O ósmej. Będę w małej jadalni o wpół do dziewiątej.

Zazwyczaj nie ma tam nikogo poza mną i tatą.

— A więc, kiedy przyjdziesz tutaj po śniadaniu, będę czekał z

drugiej strony sekretnego wejścia. Nie zapomnij, że wokół będą się

kręcić pokojówki, więc odsunę płytę boazerii tylko tak szeroko, byś

mogła wsunąć jedzenie, jeśli coś przyniesiesz. I pamiętaj, żebyś się

nie odzywała słowem.

— Ale przecież będę musiała z tobą porozmawiać... Być może

dowiem się czegoś ważnego...

— Zostaw za boazerią kawałek papieru, chusteczkę albo

cokolwiek, co należy do ciebie — odparł Waldemar. — Będę tutaj

background image

przychodził kilka razy dziennie, jeśli chcesz, to nawet co pełne dwie

godziny, na wypadek gdybyś mnie potrzebowała.

Klarysa spojrzała z wdzięcznością.

— Tak, tak... Zrób tak, proszę. A ja jakoś zdobędę dla ciebie

jedzenie.

— Nie podziękowałem ci jeszcze za to, które przyniosłaś mi

dzisiaj. Ach, chyba nigdy w życiu nie byłem aż tak głodny, nawet

pełniąc służbę w Indiach.

— Zrobię wszystko, żebyś nie był głody już nigdy — przyrzekła

Klarysa solennie.

Waldemar uśmiechnął się do niej. Potem, zniknął w ciemnym

kącie pokoju, dziewczyna usłyszała cichy szmer przesuwanej płyty

boazerii. Prześlizgnął się przez wyjście i moment później Klarysa

została sama.

Przez chwilę trudno jej było uwierzyć, że wszystko to działo się

naprawdę, że Waldemar wrócił do domu i ukryty w sekretnych

przejściach, by Gwidon nie dowiedział się o jego obecności, szukał

dowodu zbrodni. Wiedziała już też, dlaczego bliska obecność kuzyna

Gwidona napełniała ją prawdziwym przerażeniem, dlaczego

nienawidziła go nie tylko za to, co mówił i robił, ale także za to, jaki

był.

Wierzyła, że z pomocą Boga Waldemar odzyska należne mu

prawa. A kuzyn Gwidon zostanie wysłany z powrotem do Paryża.

Jednocześnie

zdawała

sobie

sprawę

z

wciąż

grożącego

niebezpieczeństwa. Mimo że Gwidonowi nie udało się zamordować

background image

piątego markiza Mawdelyn w Indiach, może mu się to udać tutaj, na

ojczystej ziemi.

Zaczęła się gorąco i żarliwie modlić, by kuzyn Gwidon, który trzy

razy próbował zabić Waldemara, nie miał okazji spróbować po raz

czwarty.

Klarysa zaraz po obudzeniu zaczęła przemyśliwać, jak mogłaby w

tajemnicy dostarczyć Waldemarowi jedzenie. Nie było to łatwe

zadanie. Musiała wytężyć cały swój spryt i inteligencję, żeby nie

wzbudzić podejrzeń. Przy trybie życia kuzyna Gwidona najłatwiej

było zdobyć żywność rano, podczas wczesnego śniadania.

Schodząc do jadalni wzięła ze sobą wiklinowy koszyk, do którego

często zbierała kwiaty w ogrodzie. Tak jak się spodziewała, jedyną

osobą obecną na śniadaniu był ojciec. Ucałował ją na dzień dobry.

— Wygląda na to, że znowu jesteśmy sami, córeczko. Może

byśmy się wobec tego wybrali na krótką przejażdżkę? Później w ciągu

dnia mam umówione spotkanie, zyskałem więc doskonałą wymówkę,

by nie czekać na Gwidona ani jego przyjaciół.

— Wspaniale, tatku, jedźmy zaraz po śniadaniu! — zgodziła się

Klarysa entuzjastycznie.

Pułkownik Templeton wrócił do jedzenia i pogrążył się w lekturze

„Timesa". Gazeta rozpostarta była przed nim na srebrnym stojaku.

Klarysa wiedząc, że ojciec nie będzie się interesował jej

poczynaniami, podeszła do bufetu. Znalazła na nim szynkę, z której

ukroiła kilka porcji zeszłej nocy. Była tam też peklowana

background image

wieprzowina — specjalność pani Jones. Nie podzielono jej jeszcze na

kawałki, więc dziewczyna odkroiła kilka grubych plastrów.

Zerknęła na ojca, sprawdzając, czy jest ciągle zajęty lekturą.

Przerzucał strony gazety, zza której nie mogła nawet dostrzec jego

twarzy. Ostrożnie przełożyła plastry wieprzowiny do koszyka.

Zakryła je kawałkiem papieru, który leżał na dnie. Dodała trochę

szynki i dwa rumiane tosty. Pomiędzy nimi umieściła sporą gomółkę

masła. Do tego czasu ojciec na powrót umieścił gazetę na stojaku.

Klarysa postawiła koszyk pod stołem, koło miejsca, gdzie zamierzała

usiąść. Następnie nałożyła sobie z półmisków stojących na bufecie.

Prawie skończyła jeść, kiedy, tak samo jak poprzedniego dnia, w

pokoju zjawił się le comte. Zanim zdążył powiedzieć dzień dobry,

Klarysa pośpiesznie zerwała się na równe nogi. Chwyciła koszyk i

założyła pałąk na ramię.

— Spóźniłem się — przyznał le comte ze skruchą — ale nie mogę

uwierzyć, że piękna kobieta może mieć tak kamienne serce, by

wychodzić właśnie w chwili, kiedy ja przyszedłem!

— Muszę się przygotować do skoków przez przeszkody —

powiedziała Klarysa. — Rzuciłam tatkowi wyzwanie.

Mówiąc to umknęła z pokoju. Miała nadzieję, że le comte, który

wczorajszego dnia z niechęcią przyglądał się torowi przeszkód, nie

zechce wybrać się z nimi.

Wbiegła po schodach i wpadła do sypialni. Trochę się obawiała,

że może tam jeszcze sprzątać pokojówka, ale na szczęście łóżko było

już zaścielone i pokój zastała pusty. Nacisnęła ukryty zatrzask,

background image

odsunęła płytę boazerii, wstawiła koszyk do korytarza i zamknęła

przejście. Wzięła kapelusz oraz rękawiczki do konnej jazdy. Zeszła na

dół akurat, gdy ojciec wychodził z jadalni.

— Czy le comte pojedzie z nami? — spytała konspiracyjnym

szeptem.

— Jeśli się pośpieszymy, nie zdąży ruszyć z podwodami —

odparł cicho pułkownik Templeton.

Oczy mu błyszczały i dziewczyna wiedziała, że bawiła go ta

niewinna ucieczka przed człowiekiem, którego zdecydowanie nie

lubił. Szybkim krokiem zmierzali ku stajniom.

Przez cały ranek Klarysa z największym trudem powstrzymywała

się od opowiedzenia ojcu wypadków minionej nocy. Wiedziała

jednak, że Waldemar miał rację — lepiej, by nikt nie wiedział o jego

obecności w zamku. W dodatku nie miał przecież dowodu, iż Gwidon

próbował go zabić. Przeciw kuzynowi świadczył tylko fakt, że nikt

poza nim nie odnosił korzyści ze śmierci Waldemara.

Klarysa nie mogła myśleć o niczym innym, a im dłużej się

zastanawiała, tym trudniejsze wydawało się jej zdobycie niezbitego

dowodu przeciw Gwidonowi. Dowodu, który można by było

przedstawić przed sądem. Pozostawało jej tylko, tak jak powiedziała

Waldemarowi, modlić się, by jakimś cudem znaleźli to, czego szukali.

Kiedy razem z ojcem wróciła z przejażdżki, le comte oraz Gwidon

powitali ich wyrzutami.

— Wiedziałaś, kuzynko, że chciałem się wybrać z wami —

zwrócił się markiz do Klarysy.

background image

— Będziesz musiał nabrać wiejskich obyczajów — odparła

dziewczyna swobodnie. — Tatko i ja zawsze wybieramy się na

przejażdżkę z samego rana, a poza tym właśnie dzisiaj ojciec ma

niedługo wyznaczone spotkanie.

Gwidon spojrzał pytająco na pułkownika Templetona.

— Mam nadzieję, że nie weźmiesz mi tego za złe — powiedział

pułkownik — ale poprosiłem trenera moich koni wyścigowych, by

przyszedł tutaj omówić ze mną nie cierpiące zwłoki sprawy. Inaczej

musiałbym wrócić do domu.

— Za nic w świecie bym nie chciał, by wrócił pan do domu —

zapewnił Gwidon. — Bardzo będę się cieszył, jeśli zechce pan

umawiać w klasztorze wszelkie spotkania, które w innym wypadku

zmusiłyby pana do pozbawienia nas pańskiego towarzystwa.

— Dziękuję — odrzekł pułkownik Templeton krótko.

— Dużo pan ma koni wyścigowych? — zapytał Gwidon. — Czy

odnoszą sukcesy? — W jego głosie zabrzmiała jedna fałszywa nuta,

która zdradziła Klarysie, że w rzeczywistości pytał, czy konie

przynoszą dochody.

Odwróciła się szybko. Jak straszna musiała być chciwość tego

człowieka, skoro doprowadziła go aż do morderstwa!

Nieco później do salonu weszła madame Dubus. Wówczas

właśnie Klarysa się zorientowała, że oczekiwane jest przybycie grupy

przyjaciół z Paryża. Mieli się zjawić w porze obiadu.

— Zorganizowałem im nocleg w Londynie — słyszała, jak kuzyn

Gwidon tłumaczy jej ojcu — bo było już za późno, żeby mogli

background image

przyjechać aż tutaj. Zatrzymali się w hotelu „Claridge", ponieważ

miałem pewność, że będzie im tam zupełnie wygodnie.

— Tak, zapewne — przytaknął pułkownik Templeton.

— Wysłałem po nich powozy na stację — ciągnął Gwidon. —

Pan Sheldon zapewnia, że goście zjawią się tutaj około wpół do

pierwszej.

— Będziesz się dobrze czuł w otoczeniu przyjaciół — rzekł

pułkownik Templeton — i chyba lepiej się stanie, jeśli Klarysa i ja

wrócimy już do domu.

Dziewczyna z największym wysiłkiem powstrzymała okrzyk

protestu. Zupełnie zapomniała, że prosiła ojca, by jak najszybciej stąd

wyjechali. Ale przecież od wczoraj był tu Waldemar! Tylko ona

mogła mu pomóc! Nie wolno jej było teraz stąd wyjechać.

Zanim zdążyła się odezwać, Gwidon wykrzyknął:

— Och, nie możecie mi sprawić takiej przykrości! Gorąco pragnę,

byście zostali, panie pułkowniku. Nie mogę się doczekać, kiedy

Klarysa pozna moich starych przyjaciół. Proszę, niech pan porzuci

wszelką myśl o wyjeździe!

— Ja także nie pozwolę panu odjechać — wtrąciła madame

Dubus pieszczotliwym głosem. Obdarzyła pułkownika Templetona

powłóczystym spojrzeniem spod rzęs i wzięła go pod ramię. —

Przecież pan wie, mon brave, mój dzielny żołnierzu, że wszyscy

bardzo pana lubimy i nawet trudno wyrazić słowami, jak ogromnie się

cieszymy, że jest pan tu z nami.

background image

— Dokładnie to samo chciałem i ja powiedzieć! — wykrzyknął

Gwidon.

Pułkownikowi nie zostało nic innego, jak tylko zapewnić, że jest

wzruszony ich niebywałą uprzejmością. Dodał także, iż oczywiście z

przyjemnością pozna przyjaciół Gwidona przybywających z Paryża.

Goście pojawili się punktualnie o wpół do pierwszej. Klarysa od

razu oceniła, że byli dokładnie tacy, jak się spodziewała. Najpierw z

powozu wyszły panie — równie wymuskane i wystrojone jak madame

Dubus. Jednocześnie było w nich coś, co się Klarysie bardzo nie

podobało. Podejrzewała, że to dlatego, iż były znajomymi kuzyna

Gwidona. Była pewna, że jej matka także by ich nie zaaprobowała.

Potem ukazali się panowie, bardzo podobni do hrabiego de

Soisson. Każdy nazbyt wyelegantowany i nazbyt uprzejmy.

Komplementami usiłowali wkradać się w cudze łaski i wszyscy mieli

zuchwałe spojrzenia, które Klarysę wprawiały w ogromne

zakłopotanie.

Widząc czwartego mężczyznę, Klarysa domyśliła się natychmiast,

że patrzy na osobistego duszpasterza kuzyna Gwidona. Ubrany był w

sutannę. Kiedy zdjął plaski kapelusz, okazało się, że ma zupełnie łysy

czubek głowy, okolony cienkim pasmem sterczących siwych włosów.

Kiedy Gwidon ich sobie przedstawił, doszła do wniosku, że w

tym kapłanie nie ma nic uduchowionego. Przyjrzała się jego topornym

rysom twarzy, sinym cieniom pod oczami i głębokim bruzdom po obu

stronach ust. Dziwne, ale ten człowiek robił raczej wrażenie hulaki. I

background image

oczywiście z chęcią przystał na szampana. Zanim poproszono na

obiad, trzy razy napełniano mu od nowa kieliszek.

Konwersacja przy stole była, jak się Klarysie zdawało, dowcipna,

jednak przybyli gęsto sypali aluzjami do im tylko znanych faktów i

dziewczyna z trudnością śledziła wątek rozmowy. Nietrudno było

zauważyć, że Gwidon cieszył się wśród przyjaciół dużym

poważaniem. Z szacunkiem go słuchali i zawsze zgadzali się na jego

propozycje.

Kobiety, wzorem madame Dubus, flirtowały z panami, wliczając

w to pułkownika Templetona. Panowie ostentacyjnie prawili Klarysie

wyszukane komplementy. Dziewczyna cały czas była świadoma

jakiegoś dziwnego, złego błysku w oczach francuskich gości. Trudno

jej było odgadnąć, co on może oznaczać, ale czuła, że się wzdryga od

tych świdrujących spojrzeń.

Posiłek był, jak zwykle, doskonały. Klarysa przez cały czas

szukała sposobu, by zdobyć jedzenie dla Waldemara. Oczywiście nie

mogła nic zabrać prosto z Sali jadalnej.

Przeszli do salonu. Tam wreszcie Klarysa spostrzegła ogromny

talerz z praktycznie nie tkniętymi kanapkami tortowymi, podanymi

wcześniej, jeszcze do szampana. Patrzyła nań zastanawiając się, w

jaki sposób mogłaby go zabrać i zanieść Waldemarowi, gdy nagle

zaświtał jej w głowie doskonały pomysł. Wzięła talerz w obie ręce i

podeszła do przeszklonego wyjścia na taras.

— Opuszcza nas pani, mademoiselle! — zapytał jeden z

Francuzów, kiedy przechodziła koło niego.

background image

— Idę nakarmić ptaki — skłamała Klarysa. — Za chwileczkę

wrócę.

Zanim gość podniósł się z krzesła, żeby jej towarzyszyć,

wyślizgnęła się na taras. Szybko poszła wzdłuż domu i wróciła do

wnętrza drzwiami prowadzącymi z ogrodu. Biegnąc na górę po

schodach miała pewność, że o tej porze służące skończyły już

sprzątanie piętra, więc nie zastanie w pokoju żywej duszy. Dotarła do

swojej sypialni, zamknęła drzwi na klucz i otworzyła sekretne

przejście.

W korytarzu nie było nikogo. Koszyk, w którym zostawiła

Waldemarowi śniadanie, czekał na nią pusty. Podniosła go i właśnie

miała do niego przełożyć kanapki, gdy nagle zjawił się Waldemar.

Sprawiał zupełnie inne wrażenie niż poprzedniej nocy. Ogolony,

uczesany i w świeżym ubraniu prezentował się wręcz elegancko.

— Witaj mi, mój Aniele Stróżu! — zawołał wesoło. — Dziękuję

za śniadanie.

— Obawiam się, że na obiad będą musiały ci wystarczyć kanapki

— powiedziała Klarysa. — I w dodatku nie mogę zostawić talerza.

— Jesteś wspaniała! A ja jestem ci niezmiernie wdzięczny.

Przełożył kanapki do koszyka.

— Nie podobają mi się ci ludzie, którzy przyjechali dzisiaj z

Paryża — rzekł cicho.

— Widziałeś ich?

— Zerknąłem tylko, kiedy wchodzili do hallu. Nie przyglądałem

im się zbyt długo.

background image

— Dlaczego?

— Bałem się, że mogliby to instynktownie wyczuć.

— Tak, rzeczywiście, masz zupełną rację! — zgodziła się

Klarysa. — Ale chciałabym, żebyś zwrócił uwagę na tego okropnego

człowieka, którego kuzyn Gwidon nazywa swoim duszpasterzem!

Waldemar spojrzał na nią z uwagą.

— Tak wam go przedstawił? — zapytał.

— Nie miałam czasu ci powiedzieć, ale pastor, którego wszyscy

tak kochamy... jestem pewna, że musisz go pamiętać...

— Oczywiście! — przerwał jej Waldemar niecierpliwie.

— Był prawdziwie wstrząśnięty — ciągnęła Klarysa. — Kuzyn

Gwidon uprzedził go, że posłał po swojego osobistego duszpasterza i

pastor nie będzie już odprawiał comiesięcznej mszy w kaplicy.

— Trudno w to uwierzyć... Powinienem się przyjrzeć temu

człowiekowi.

Waldemar zamyślił się widocznie, więc Klarysa pośpiesznie

szepnęła:

— Muszę zabrać talerz i wracać. Powiedziałam jednemu z

francuskich gości — nie pamiętam jego imienia — że biorę kanapki,

by nakarmić ptactwo.

— Nieważne, jak mnie nazwiesz. — Waldemar uśmiechnął się z

wdzięcznością. — Dziękuję ci, Klaryso.

Dziewczyna zamknęła tajemne przejście i pośpieszyła na parter, a

potem do ogrodu. Wolnym krokiem weszła do salonu. Zwróciła

uwagę, że całe towarzystwo mówi po francusku i śmieje się hałaśliwie

background image

z jakiegoś dowcipu. Z wyrazu twarzy ojca domyśliła się natychmiast,

że dowcip był nieco zbyt śmiały, cokolwiek risque.

Kiedy postawiła talerz na stole, Gwidon podniósł się z miejsca.

Podszedł do niej i objął ramieniem w talii.

— Chciałbym, żebyście spojrzeli na moją śliczną kuzyneczkę —

odezwał się do przyjaciół.

Pod jego dotykiem Klarysa poczuła, jak narasta w niej gwałtowne

wzburzenie. Tym razem, wiedząc, że ma do czynienia z mordercą,

czuła jeszcze większy wstręt. Chciała się dyskretnie uwolnić z

uścisku, ale Gwidon tylko objął ją mocniej.

— Czy widzieliście kiedykolwiek dziewczę tak piękne, tak

niewinne, tak czyste?

Mówił po francusku, więc jego słowa nie brzmiały aż tak

obcesowo, mimo to Klarysa czuła się zmieszana.

— Czy jest ktoś, kto by nie chciał czcić takiej urody? — ciągnął

markiz. — Wiem, że uważacie mnie za najszczęśliwszego człowieka

na ziemi, ponieważ mam taką miłą i uroczą... krewną. — Przed

ostatnim słowem zrobił lekką pauzę.

Klarysa wiedziała, że miał zamiar powiedzieć fiancee. Stanowczo

odsunęła się od niego i podeszła do ojca. Nie była pewna, czy słyszał

słowa Gwidona, bo madame Dubus szeptała mu coś do ucha. Klarysa

stanęła przed nimi i wyciągnęła rękę.

— Chciałabym z tobą omówić, tatku, bardzo ważną sprawę —

oznajmiła z mocą. — Proszę, pozwól ze mną.

background image

Pułkownik Templeton wyglądał na nieco zdziwionego, ale

posłusznie wstał z krzesła. Córka wzięła go pod ramię i poprowadziła

do drzwi. Odezwała się dopiero, kiedy wyszli na zewnątrz.

— Przepraszam, tatku, że cię tak porwałam, ale kuzyn Gwidon

mówił o mnie do swoich przyjaciół bardzo nieuprzejmie. Poczułam

się skrępowana i musiałam wyjść.

— Rozumiem. Zdaje się, że Gwidon za dużo wypił do obiadu.

Najlepiej nie zwracać na niego uwagi.

— Chciałam się tak zachować.

— Postąpilibyśmy rozsądnie wracając teraz do domu — zauważył

pułkownik Templeton.

Klarysa stała w milczeniu. Zastanawiała się, czy potrafiłaby

przekonać Waldemara, by pojechał z nimi. Szybko jednak pojęła, że

to niemożliwe. Jedyną szansę znalezienia dowodu przeciw

Gwidonowi miał wtedy, gdy trzymał rękę na pulsie i przebywał w

swoim domu, na dodatek tak, by nikt o tym nie wiedział.

Zdołała się odezwać zupełnie innym tonem:

— Nie, tatku, naprawdę nie ma takiej potrzeby. Szczerze mówiąc,

chyba zachowałam się trochę dziecinnie. Te ich przesadne

komplementy cokolwiek mnie peszą.

— To zrozumiałe — przyznał pułkownik Templeton.

Objął córkę i przyciągnął do siebie.

— Zostaniemy tu jeszcze jedną dobę — zdecydował — a potem,

bez względu na to, co powie nasz gospodarz, wracamy do domu.

background image

Klarysa milczała. W duchu modliła się tylko, żeby dwadzieścia

cztery godziny wystarczyły Waldemarowi na znalezienie dowodu,

którego tak bardzo potrzebował. A wtedy nie oni, lecz kuzyn Gwidon

będzie musiał opuścić stary klasztor.

ROZDZIAŁ 6

Nazajutrz Klarysa wstała wcześniej niż zwykle. Kiedy zeszła do

małej sali jadalnej, nie było tam jeszcze nikogo. Służba nigdy nie

usługiwała do porannego posiłku. Dziewczyna wiedziała, że będzie tu

sama, dopóki nie zjawi się ojciec.

Szybko napełniła koszyk jeszcze większą ilością jedzenia niż

poprzedniego dnia. Dołożyła parę dojrzałych brzoskwiń i właśnie

schowała koszyk pod stół, gdy w drzwiach ukazał się pułkownik

Templeton.

— Dzień dobry, kochanie! — przywitał córkę. — Jak zwykle

jesteśmy pierwsi. Może byśmy pojechali się troszkę przewietrzyć,

zanim wstanie reszta towarzystwa?

Klarysa zorientowała się, że ojciec nie darzył sympatią

francuskich gości kuzyna Gwidona. Poprzedniego dnia przy obiedzie

miała wrażenie, iż patrzył na nich z dezaprobatą. Pomimo umizgów i

starań madame Dubus nie czuł się dobrze w tym towarzystwie.

Dziewczyna miała podstawy do obaw, że ojciec będzie nalegał na

wyjazd do domu. Ale co wówczas pocznie Waldemar?

„Chyba zdążył się już dowiedzieć czegoś przydatnego!" —

pomyślała. Pośpiesznie skończyła śniadanie i poszła na górę, rzekomo

background image

po kapelusz i rękawiczki. Otworzyła sekretne przejście w sypialni i

postawiła koszyk za progiem. Miała nadzieję, że Waldemar będzie na

nią czekał, lecz niestety, nie było po nim śladu. Klarysie nie pozostało

nic innego, jak zejść na dół do ojca.

Miło spędzili ranek na wycieczce. Kasztanek, którego dosiadała

Klarysa, wyjątkowo gładko pokonywał przeszkody. Jako że

pułkownik Templeton nie był na dzisiaj z nikim umówiony, wrócili do

zamku dopiero późnym przedpołudniem.

— Chyba wszyscy już wstali — zastanowiła się Klarysa,

podjeżdżając do frontowych drzwi.

— Mam nadzieję — stwierdził pułkownik Templeton cokolwiek

oschłym tonem. — To śmieszne, by młodzi ludzie tak późno wstawali

z łóżek, szczególnie będąc na wsi!

Znów mówił „po wojskowemu". Klarysa w odpowiedzi tylko się

roześmiała i poszła na górę, zmienić amazonkę na lekką suknię.

— Będzie dzisiaj okrutny gorąc — powiedziała Elżbieta

pomagając jej się przebrać.

— Lubię taką pogodę. Ale wezmę parasolkę, jeśli będę

wychodziła do ogrodu.

— I dobrze panienka zrobi. To byłaby zbrodnia, niszczyć taką

śliczną cerę.

Klarysa uśmiechnęła się do pokojówki i zeszła na dół. Gdyby się

okazało, że nikogo jeszcze nie ma, mogłaby sprawdzić, czy zaniesiono

już do salonu kanapki. Była pewna, że przewidziano dla gości

szampana przed południowym posiłkiem, nie wiedziała natomiast, czy

background image

da radę zdobyć dla Waldemara coś do jedzenia na obiad. Zdecydowała

więc, że weźmie teraz trochę kanapek, a potem w ciągu dnia spróbuje

znaleźć mu coś na kolację.

Dotarła do drzwi pomieszczenia, które znane było jako „pokój

Reynoldsa". Znajdowało się w nim kilka portretów namalowanych

przez sławnego mistrza. Właśnie miała otworzyć drzwi, kiedy

przyszło jej do głowy, że mogłaby przypadkiem zastać tam Gwidona.

Ostrożnie przekręciła gałkę. Gdyby ktoś był w pokoju, zdążyłaby

bezszelestnie umknąć.

Z wnętrza usłyszała głos kuzyna.

— Dziś w nocy mamy mszę, a potem już Klarysa będzie musiała

wyjść za mnie, czy zechce, czy nie!

Dziewczyna zamarła w bezruchu.

— O tak! — odpowiedział głos madame Dubus. — Nikt inny już

nigdy jej się nie oświadczy!

Oboje wybuchnęli śmiechem.

Klarysa bardzo ostrożnie i cicho zamknęła drzwi. Potem, gnana

przerażeniem, wbiegła na schody. Co Gwidon miał na myśli mówiąc,

że będzie musiała go poślubić? Dlaczego nikt inny nie zechce prosić

jej o rękę? Nie potrafiła dociec, o czym kuzyn rozmawiał z madame

Dubus, ale czuła, jak zimny strach wkrada się jej do serca.

Dobiegła do sypialni, wpadła do pokoju, zatrzasnęła za sobą

drzwi i przekręciła klucz. Potem otworzyła ukryte w boazerii

przejście. Gdyby Waldemara tam nie było, musiałaby go poszukać,

jednak stał zaraz za progiem. W ręku trzymał koszyk.

background image

— Och, Waldemarze! — krzyknęła. — Boję się! Waldemarze!

— Boisz się? Czego? Co się stało, Klaryso?

— Zeszłam na dół, bo chciałam wziąć dla ciebie trochę kanapek i

w „pokoju Reynoldsa"...

Mówiła z takim przejęciem, że Waldemar wyszedł z korytarza i

odstawił koszyk.

— Co się tam stało?

— Usłyszałam głosy kuzyna Gwidona i madame Dubus.

— O czym mówili?

Klarysa powtórzyła rozmowę. Ponieważ teraz zasłyszane słowa

przestraszyły ją jeszcze bardziej, wyciągnęła ręce do przyjaciela.

Waldemar ujął jej dłonie, a gdy skończyła opowiadać, spytał głosem

pełnym wzburzenia:

— Powtórz, proszę, jak się nazywa ta kobieta, która rozmawiała z

Gwidonem?

Madame Dubus. Ariste Dubus. Przyjechała tutaj razem z

kuzynem Gwidonem... Chyba ją widziałeś?

— Widziałem, ale nie miałem pojęcia, jak się nazywa.

Mówił tak dziwnym tonem, że Klarysa spojrzała na niego

pytająco.

— O co chodzi? Powiedz mi, co oni planują?... Dlaczego kuzyn

Gwidon powiedział, że po mszy... będę musiała wyjść za niego?

Waldemar milczał przez chwilę, aż wreszcie zapytał:

— Gdzie mogę teraz znaleźć pułkownika Templetona?

background image

— Razem poszliśmy na górę, żeby się przebrać — odparła

Klarysa zdumiona. — Powinien być w swoim pokoju.

— Przyprowadź go tutaj — nakazał jej Waldemar. —

Przyprowadź jak najszybciej!

— Ale... sam przecież mówiłeś, że mam nikomu... — zaczęła

Klarysa.

— Zrób, o co cię proszę — powiedział Waldemar tonem nie

dopuszczającym sprzeciwu. — Przyprowadź go jak najszybciej.

Klarysa chciała prosić, żeby jej wyjaśnił, dlaczego tak nagle

zmienił zdanie, jednak pomyślała, że jeśli nie spełni szybko jego

prośby, ojciec może zejść na dół.

Pokój pułkownika Templetona znajdował się niedaleko. Kiedy

tam dotarła, stwierdziła z ulgą, że ojciec jeszcze się przebiera.

Pomagał mu kamerdyner.

— Chciałabym z tobą porozmawiać, tatku — poprosiła stając w

drzwiach. — To... to bardzo ważne.

Wilkins usunął się taktownie. Gdy tylko zostali sami, Klarysa

natychmiast znalazła się przy ojcu i wzięła go pod ramię.

— Tatku, musisz... iść ze mną. I spróbuj nie dziwić się bardzo...

temu, co zobaczysz.

— O czym ty mówisz, dziecko? — zdumiał się pułkownik

Templeton. — Czy ten bezczelny typ znów cię niepokoił?

— Nie, nie. Nie chodzi o niego. Proszę cię, tatku, chodź do

mojego pokoju.

background image

Pułkownik Templeton podniósł z toaletki swój złoty zegarek,

włożył go do kieszonki kamizelki i rzekł:

— Zachowujesz się bardzo tajemniczo, córeczko, ale oczywiście

zrobię wszystko, co zechcesz.

Klarysa wzięła go za rękę i pociągnęła przez korytarz do swojej

sypialni. Otworzyła drzwi i ojciec wszedł za nią do środka. Nie

zdziwiła się, że nie zastała tu Waldemara. Wiedziała, iż musiał się

schować, by go nie zobaczyła któraś z pokojówek. Kiedy tylko

zamknęła drzwi, ojciec zaczął mówić:

— A teraz, proszę, wyjaśnij mi...

Ktoś przesunął jedną z drewnianych płyt boazerii i z mroku

wyłonił się Waldemar. Pułkownik Templeton patrzył na niego w

osłupieniu.

— Waldemar! — krzyknął w końcu. — Drogi chłopcze!!! Ty

żyjesz?! Jak to?! Nic z tego nie pojmuję!

— Mam wiele do opowiadania, panie pułkowniku — rzekł cicho

Waldemar. — Nikt oprócz Klarysy nie wie, że jestem tutaj.

— Nic nie rozumiem. Przekazano nam wiadomość o twojej

tragicznej śmierci!

— Wiem o tym. — Waldemar uśmiechnął się ponuro. — Tylko

cudem, a raczej dzięki trzem cudom jestem jeszcze żywy i mogę panu

opowiedzieć, panie pułkowniku, co się wydarzyło.

Pułkownik Templeton miał się odezwać, kiedy Waldemar zwrócił

się do Klarysy:

background image

— Chciałbym, żebyś zeszła na dół i zachowywała się tak, jakby

się nic nie stało. Proszę, bądź dla nich miła. Szczególnie dla Gwidona.

Klarysa lekko ściągnęła brwi.

— Rozumiem cię, Klaryso — ciągnął Waldemar — ale musisz

nam ufać. Twój ojciec i ja zajmiemy się wszystkim i później ci

powiemy, co uradziliśmy.

Klarysa chciała błagać, by pozwolił jej zostać. Zaraz jednak

pomyślała, że powinna raczej zrobić, o co ją prosi i wobec kuzyna

Gwidona zachowywać się jak gdyby nigdy nic.

— Pójdę do nich — zgodziła się niechętnie — ale musisz mi

przyrzec, że dowiem się, co z tatą postanowicie.

— Jeśli wcześniej nie będzie okazji, to około piątej przyjdź tu do

sypialni. Wytłumacz się migreną i poproś, by ci nie przeszkadzano.

Klarysa czule ścisnęła ojca za ramię i ruszyła do drzwi.

— Jak to cudownie, że Waldemar znowu jest z nami, prawda,

tatku? — powiedziała cicho i wyszła.

Usłyszała jeszcze, jak drzwi zostają za nią zamknięte od

wewnątrz. Chętnie by została i posłuchała, o czym będą mówić.

Rozpaczliwie trudno jej było zejść na dół do francuskich gości, kiedy

wiedziała, że w końcu zdarzyło się coś ważnego.

Nie rozumiała, co kuzyn Gwidon chciał powiedzieć przez to, że

po dzisiejszej mszy będzie musiała koniecznie go poślubić. Wydawało

jej się też dziwne odprawianie mszy w nocy z piątku na sobotę. Może

kuzyn Gwidon zamierzał w ten sposób uczcić przyjazd swojego

duszpasterza z Paryża?

background image

„Dobrze byłoby móc się schować w przejściu za boazerią —

pomyślała Klarysa — i posłuchać, o czym rozmawia Waldemar z

tatusiem". Wiedziała jednak, że powinna czynić zgodnie z życzeniami

Waldemara, więc zdecydowanym krokiem weszła do „pokoju

Reynoldsa".

Goście, jak zwykle, pili. Kieliszki napełniano im natychmiast,

kiedy tylko spod trunku wyjrzało szklane dno. Zbliżała się pora

obiadu. Klarysa właśnie oczekiwała zaproszenia do stołu, gdy w

pokoju zjawił się jej ojciec. Rozmyślnie nie zwracał na nią uwagi.

Podszedł do Gwidona siedzącego z kieliszkiem w ręku.

— Mam nadzieję, Gwidonie, że nie będziesz miał mi za złe, jeśli

wezmę powóz i natychmiast pojadę do domu.

— Cóż się takiego stało, panie pułkowniku? — zapytał

gospodarz.

— Właśnie poinformowano mnie o wypadku, w którym została

ranna jedna z moich służących. Muszę dopilnować wezwania doktora

i dowiedzieć się, czy rana jest bardzo groźna.

— Ach, rozumiem. Naturalnie obiad zje pan jeszcze z nami?

— Czuję się zaszczycony twoją uprzejmością, ale dziękuję, zjem

cokolwiek w domu.

— Cóż, mam nadzieję, że pańska służąca zbytnio nie ucierpiała. Z

niecierpliwością będziemy wyczekiwać pańskiego powrotu. W tym

czasie zaopiekujemy się troskliwie Klarysą.

— Jestem tego pewien. — Pułkownik Templeton podszedł do

córki. — Nie przejmuj się tak, moja droga. To nasza stara Eliza. Ona

background image

nieodmiennie wpada w jakieś kłopoty. — Mówiąc to, znacząco

ścisnął palce Klarysy.

— Och, tak jej współczuję! — wykrzyknęła dziewczyna. —

Jestem pewna, że doktor White zajmie się nią należycie.

— Z całą pewnością. Wrócę, jak tylko będę mógł.

Pocałował córkę w policzek. Po uścisku jego dłoni Klarysa

poznała, że pochwalał jej postawę. A jednak gdy tylko opuścił pokój,

zapragnęła iść razem z nim. Doskonale wiedziała, dlaczego miał

jechać powozem. Gdyby wracał do domu sam, wziąłby konia

wierzchowego. Fakt, że wybrał powóz, świadczył, iż zabierał ze sobą

Waldemara. Ale dokąd jechali? I co uradzili?

Ponieważ cały czas myślała tylko o nich, trudno jej było się

skupić na słuchaniu komplementów, jakimi bez ustanku ją

obsypywano, czy później, przy obiedzie, na dowcipnych uwagach

Francuzów siedzących po obu jej stronach. Była tak niespokojna, że

nawet nie wiedziała, co je ani pije.

Przyłapała się na ciągłym zerkaniu na duszpasterza. Odniosła

wrażenie, że duchowny pije ponad miarę. I wyglądał przy tym —

zdaniem Klarysy — bardzo nieprzyjemnie. Zdawało się jej

przedziwne, że kuzyn Gwidon zaufał człowiekowi o wyglądzie nie

budzącym szacunku.

Po obiedzie gospodarz zaproponował towarzystwu wycieczkę po

majątku. Ponieważ wszyscy niemało już wypili, odnieśli się do jego

propozycji bez specjalnego zapału. W końcu Francuzki i duchowny

background image

zdecydowali się odpocząć w domu, a pozostali wsiedli do trzech

bryczek. Jeden z gości chciał się z Gwidonem ścigać, ale ten odmówił.

— Pragnę, byście po prostu podziwiali tę piękną ziemię — rzekł.

— I proszę, obchodźcie się ostrożnie z moimi końmi.

— Ależ go radują maniery bogacza — powiedział le comte cicho

do innego Francuza.

Klarysa modliła się, by radość kuzyna Gwidona trwała jak

najkrócej. Oczywiście, w powozie musiała towarzyszyć kuzynowi. Na

szczęście, ponieważ bryczka była dość szeroka, znalazło się też

miejsce jeszcze dla hrabiego, co miało jednak tę niedogodność, że

dziewczyna jechała ściśnięta między nimi. Ponieważ w towarzystwie

tych dwu mężczyzn bardzo źle się czuła, przeważnie milczała.

Cały czas myślała tylko o Waldemarze i o swoim ojcu. Nie miała

pojęcia, co poczną, ale była pewna, że razem znaleźli już jakiś sposób,

by Gwidona postawić przed sądem. „Gdyby Waldemar zajął należne

mu miejsce jako markiz Mawdelyn, wszystko wyglądałoby zupełnie

inaczej — myślała. — Wówczas cieszyłaby mnie każda chwila takiej

wycieczki".

Gwidona interesowały wyłącznie pieniądze. Dziewczyna była

pewna, że nie przeznaczy ani grosza na zamek i z pewnością nic a nic

nie zrobi dla zatrudnionej w nim służby. Mijał ludzi pracujących na

polach, jakby nie istnieli — zamiast ich uprzejmie powitać

uchyleniem kapelusza, jak to zawsze czynił Waldemar.

Kiedy zatrzymali się na jednej z farm, Klarysa odniosła wrażenie,

że kuzyn Gwidon rozmawia z dzierżawcą wręcz niegrzecznie.

background image

Zignorował zupełnie żonę farmera, mimo że ukłoniła mu się z

szacunkiem. „Nienawidzę go, nienawidzę!" — powtarzała ciągle w

myślach dziewczyna w drodze powrotnej do domu.

— Jesteś bardzo milcząca, kuzynko — odezwał się

niespodziewanie Gwidon.

— Czuję się trochę zmęczona — odparła nawet szczerze. —

Chyba po powrocie pójdę na górę odpocząć przed kolacją.

— Doskonały pomysł! Chcę, byś dziś wieczorem wyglądała

jeszcze piękniej niż zazwyczaj.

— Dlaczego akurat dzisiaj? — spytała Klarysa.

— Wszystko powiem ci później — obiecał Gwidon.

— Pani zawsze wygląda pięknie! — rzekł przymilnie le comte.

Jeśli będzie pani wieczorem jeszcze piękniejsza niż w tej chwili, z

trudnością uwierzę, że jest pani istotą ludzką.

— Och, w tej chwili czuję się jak najbardziej człowiekiem —

powiedziała Klarysa. — Myślę, że to przez dzisiejsze ostre słońce

męczy mnie nieznośny ból głowy...

— Więc zaraz po przyjeździe połóż się i odpocznij — poradził jej

Gwidon. — A tuż przed kolacją przyślę ci na górę specjalny napój,

który sprawi, że poczujesz się, jakbyś tańczyła wśród gwiazd!

Klarysa nie zdążyła odpowiedzieć, uprzedził ją śmiech hrabiego.

— Stajesz się poetą, Gwidonie!

— Mam po temu okazję — odparł gospodarz — i z

niecierpliwością oczekuję wieczoru.

background image

— Ja także — zgodził się le comte. — Nawet trudno mi wyrazić

słowami jak bardzo.

— Cóż takiego ma przynieść dzisiejszy wieczór? — spytała

Klarysa.

— Niezwykle ważne wydarzenie — odparł Gwidon. — I dlatego

musisz szczególnie pięknie wyglądać.

Rozmawiając tak wrócili do zamku. Gwidon ściągnął lejce.

Klarysa wysiadając zauważyła, że wymienił z hrabią ukradkowe

spojrzenia. Obaj byli rozbawieni, jakby się dzielili tajemnym żartem.

Zaniepokojona ich słowami pobiegła na górę, do swojej sypialni.

Wyczuwała, że w pobliżu czai się zło.

W pokoju zastała Elżbietę.

— Strasznie mnie boli głowa — poskarżyła się służącej. —

Muszę się trochę położyć, odpocząć przed kolacją.

— No, nareszcie panienka mówi coś rozsądnego! A ja

przepowiadałam, że dzisiaj za mocne słońce dla panienki.

Pomogła Klarysie rozpiąć suknię na plecach i założyć obszytą

koronką nocną koszulę. Klarysa się położyła, a Elżbieta opuściła

nieco story.

— Przypilnuję, żeby panience nikt tu nie przeszkadzał, panienko

Klaryso. Będzie się panienka mogła trochę zdrzemnąć. Dobrze to

panience zrobi — stwierdziła i wyszła.

Dziewczyna wyskoczyła z łóżka i zamknęła drzwi na klucz.

Następnie otworzyła ukryte w boazerii przejście, mając nadzieję, że

znajdzie tam Waldemara. Niestety, nie było po nim śladu.

background image

Rozczarowana wróciła do łóżka. Boleśnie odczuwała swą samotność i

z lękiem myślała o dzisiejszym wieczorze.

Niecałą godzinę później ktoś przesunął drewnianą płytę boazerii i

w pokoju pojawił się Waldemar.

— Jesteś! — krzyknęła Klarysa uradowana, siadając na łóżku. —

Myślałam, że już zupełnie o mnie zapomniałeś!

Podszedł do niej i usiadł, jak przedtem, na brzegu pościeli. Ujął

dziewczynę za rękę.

— Myślałem o tobie w każdej minucie — powiedział.

— I ja... także o tobie myślałam.

Zdała sobie sprawę, że przyjaciel zaciska palce na jej dłoniach.

Spojrzała na niego i nagle olśniła ją świadomość, że przecież go

kocha! Zawsze go kochała, nawet jako dziecko, tylko nie wiedziała o

tym aż dotąd, do tej chwili. Czuła, jakby Bóg zesłał na nią objawienie.

Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu.

— Byłaś bardzo dzielna, moja śliczna dziewczynko — odezwał

się Waldemar. — A ja chcę cię teraz prosić, żebyś wykazała jeszcze

więcej odwagi.

— Co się stało? Powiedz mi, co zaplanowaliście z tatusiem?

— Wiesz, że od chwili mego powrotu próbowałem znaleźć jakiś

sposób, by odzyskać należną mi pozycję głowy rodu, a jednocześnie

ustrzec się od śmierci z ręki Gwidona.

— Tak, wiem... i tak się bałam, tak strasznie się bałam, co on

mógłby zrobić, gdyby powziął podejrzenie, że się tutaj ukrywasz.

background image

— Dzisiaj ty sama natchnęłaś mnie myślą, co powinniśmy

uczynić — ciągnął Waldemar — ale nie będzie to łatwe.

— Powiedz mi wszystko! Mów, proszę! — błagała Klarysa.

— Słyszałaś, jak Gwidon wspominał, że dziś w nocy będzie

odprawiana msza. Ten obrządek, Klaryso, to będzie czarna msza!

Dziewczyna przyglądała mu się zdumiona. Przez dłuższą chwilę

nie potrafiła sobie nawet przypomnieć, co to takiego jest „czarna

msza". Aż nagle krzyknęła przerażona.

— Chcesz powiedzieć?... Niemożliwe!

— Tak, Gwidon jest satanistą! Obwiniam samego siebie, że nie

pamiętałem, jak jeden z przyjaciół dawno temu wspominał mi o tym

po powrocie z Paryża.

— Satanista! — wykrzyknęła Klarysa bez tchu.

— Podsunęłaś mi rozwiązanie, kiedy powiedziałaś, że kobieta,

którą tu ze sobą przywiózł, nazywa się Ariste Dubus. Jej brat jest

jednym z nąjżarliwszych wyznawców szatana w Paryżu. Ten człowiek

zażywa narkotyki wywołujące halucynacje.

— I sądzisz, że ona też... — szepnęła Klarysa.

— Wydaje mi się, że wszyscy ci ludzie, którzy przybyli do tego

domu jako goście Gwidona, są czcicielami szatana. Gwidon

oczywiście również. Dlatego właśnie mają zamiar dziś odprawić

mszę.

Klarysa jęknęła z przerażenia.

— Czy zdajesz sobie sprawę — zapytał Waldemar łagodnie — że

jesteś im potrzebna do tego obrządku?

background image

— Nie, niemożliwe... — Utkwiła w nim spojrzenie szeroko

rozwartych oczu. I ledwie te słowa opadły z jej warg, jęknęła: —

Pomóż mi! Nie mogą mnie tak skrzywdzić... Moja dusza będzie

potępiona na wieki! Obroń mnie, proszę!

Stopniowo w podświadomości, w głębinach pamięci, kształtował

jej się obraz czarnej mszy odprawianej na nagim ciele dziewicy.

Słyszała też, że po samym obrzędzie miały miejsce prawdziwie dzikie

orgie. Teraz wszystko zrozumiała. „To dlatego kuzyn Gwidon

twierdził, że będę musiała go wkrótce poślubić — myślała

gorączkowo — a madame Dubus dodała, iż nikt inny nie zechce

ubiegać się o moją rękę".

Ogarnęła ją panika. Uchwyciła się ramion przyjaciela.

— Ocal mnie! — błagała. — Nie pozwól mnie skrzywdzić!

— Nigdy bym na to nie pozwolił — uspokajał ją Waldemar. —

Twój ojciec i ja pojechaliśmy do miasta, gdzie przyjął nas naczelnik

policji, generał sir Maurycy Stanbrook.

— A więc... aresztujcie Gwidona! — krzyknęła zrozpaczona.

Tuliła się do Waldemara w obawie, że mógłby odejść i zostawić

ją samą na pastwę losu. Waldemar oparł się obok niej o poduszki.

Objął dziewczynę czule i przygarnął do siebie. Klarysa skłoniła głowę

na ramię przyjaciela.

— Wysłuchaj mnie, najdroższa — zaczął Waldemar tkliwie.

Była tak zdumiona czułą serdecznością w jego głosie, że na

chwilę zapomniała o strachu. Podniosła oczy na Waldemara, a on

background image

wyczytał w jej spojrzeniu nieme pytanie. Uśmiechnął się w

odpowiedzi.

— Kocham cię, Klaryso! Wiedziałem o tym od chwili powrotu do

domu. Byłaś taka dzielna...

Przytulił ją jeszcze mocniej.

— Choć wiesz, to chyba nieprawda. Kochałem cię znacznie

wcześniej, zanim opuściłem rodzinny dom, ale byłaś wówczas

dzieckiem i myślałem o tobie jak o słodkiej młodszej siostrzyczce.

Kiedy zobaczyłem cię znowu, zrozumiałem, iż jesteś jedyną osobą,

która w moim życiu się liczy.

— Och, Waldemarze... czy mogę w to uwierzyć?

— Kiedyś ci to udowodnię, moja najukochańsza. Teraz jednak

musimy szykować się do walki, by pokonać zło, które ci zagraża.

— Zagraża także tobie.

— Z Bożą pomocą oboje zwyciężymy. Obawiam się tylko, moje

najdroższe kochanie, że czekają cię bardzo przykre przejścia, zanim

będzie można aresztować tego mordercę i oszusta.

Klarysa, słysząc tak poważny ton, zadrżała.

— Jeśli to ma ocalić ciebie... — zdecydowała wreszcie — zrobię

wszystko. Co tylko zechcesz.

— Wiedziałem, że to powiesz. Czy jest na świecie ktoś

wspanialszy niż moja mała przyjaciółka?

Poczuła dotyk jego ust na czole. Waldemar zmusił się do

mówienia dalej:

— Pojechałem z twoim ojcem do naczelnika policji...

background image

— Jak ci się udało odjechać razem z tatą? — przerwała Klarysa.

— Wyślizgnąłem się przez drzwi ogrodowe i ukryty wśród

krzewów dotarłem do skraju parku. Nikt mnie nie widział, kiedy

wsiadałem do powozu. Buda była podniesiona, więc pozostawałem w

ukryciu. Twój ojciec powoził sam...

— Tatko zawsze wie, co robić! — wykrzyknęła Klarysa.

— W drodze do naczelnika policji nie spotkaliśmy nikogo, kto

mógłby mnie rozpoznać. Jak się z pewnością domyślasz, generał był

bardzo moim widokiem zdziwiony.

— I uradowany z pewnością. Zawsze lubił i ciebie, i wuja Jakuba.

— Rzeczywiście, był uradowany, szczególnie że sporo wiedział

na temat wybryków Gwidona w Paryżu.

— Chodzi ci... to znaczy... on wiedział... że Gwidon jest

satanistą?

— Słyszał pogłoski o tym, jak to Gwidon próbował parać się

czarną magią, która teraz cieszy się we Francji ogromną

popularnością. Generał jest pewien, że człowiek, którego Gwidon

przedstawia jako swojego duszpasterza, to ksiądz ukarany suspensą!

Klarysie usta zadrżały, ale nie przerywała.

— Naczelnik policji zgodził się z twoim ojcem — ciągnął

Waldemar — że wszyscy ci ludzie muszą być wydaleni z naszego

kraju, a Gwidon aresztowany pod zarzutem uprawiania praktyk

czarnoksięskich.

Klarysa już miała odetchnąć z ulgą, kiedy Waldemar dodał:

background image

— Oczywiście, jeśli policja będzie dysponowała odpowiednim

dowodem!

Zapadło milczenie. Po chwili dziewczyna odezwała się tak cicho,

że Waldemar ledwie ją słyszał.

— Chcesz, żebym... była... na czarnej mszy?

— Twój ojciec, pułkownik Templeton, i generał sir Maurycy

Stanbrook mają nadzieję, że zgodzisz się na to i, moja najdroższa, ja

także cię proszę.

— Ale... jak...?

Waldemar znów przytulił ją mocno.

— Przysięgam ci, Klaryso, że nikt cię nie dotknie, poza tą chwilą,

kiedy będziesz niesiona do Małej Kaplicy. Naczelnik policji, twój

ojciec i ja zaplanowaliśmy, że przerwiemy mszę, zanim na dobre się

zacznie. Gwidon i wszyscy jego goście zostaną aresztowani. Wiem,

proszę cię o bardzo wiele — mówił czułym tonem — ale musisz

wierzyć, że Bóg będzie cię chronił, a i ja oka z ciebie nie spuszczę.

W głosie Waldemara zabrzmiały twarde nuty.

— Prędzej własnoręcznie zabiję Gwidona, niż pozwolę, żeby cię

dotknął. Ale, kochana, nie możemy nic zrobić, dopóki nie mamy

przeciwko niemu dowodu.

— Jak rozumiem, nie mogą odprawić czarnej mszy beze mnie?

— To prawda — przyznał Waldemar. — Mogłoby długo potrwać,

nim znajdą inną ofiarę do tego obrzędu. W tym czasie Gwidon nie

będzie przebierał w środkach, żeby się z tobą ożenić.

Po chwili ciszy odezwała się Klarysa.

background image

— Powiedz mi... co trzeba zrobić.

— Są dwie możliwości — objaśnił Waldemar. — Sataniści,

zanim przystąpią do odprawiania czarnej mszy, organizują wystawną

kolację. Obżerają się wtedy i bardzo dużo piją. Wszystko oczywiście

po to, by udowodnić sobie, że są zupełnie inni aniżeli chrześcijanie,

którzy poszczą przed przyjęciem Sakramentu.

— Czy ja też... muszę brać udział w tym strasznym posiłku?

— Nie, jeśli pozwolisz im się zamroczyć, zanim uczta się zacznie.

— A... więc to tak... — szepnęła dziewczyna. — Waldemarze...

Kiedy dziś... wracaliśmy do klasztoru... kuzyn Gwidon mówił coś o

przysłaniu mi do sypialni jakiegoś... specjalnego napoju. Mam się po

nim czuć, jakbym tańczyła wśród gwiazd... bo... wszystkich czeka

bardzo ważne wydarzenie.

— Jeśli wypijesz ten trunek, nie będziesz sobie zdawała sprawy z

tego, co się później stanie — tłumaczył Waldemar. — Właściwie jest

to akt litości ze strony satanistów. Ich ofiary cierpiałyby znacznie

bardziej, gdyby w pełni świadome poddawane były przerażającym

praktykom, jakie mają miejsce na koniec czarnej mszy.

— A czy mogłabym nie wypić tego napoju? — zapytała Klarysa.

— Tak, tylko wtedy powinnaś udawać, że jesteś nieprzytomna. I

także nie będziesz musiała jeść z nimi kolacji.

Zamilkł na chwilę.

— Potem zaniosą cię do kaplicy i położą na ołtarzu, myśląc, że

nie masz pojęcia, co się z tobą dzieje.

Klarysa słuchała w milczeniu.

background image

— Wszystko zależy tylko od ciebie, ukochana — powiedział

Waldemar bardzo cicho. — Musisz sama zdecydować.

— Przecież... staniesz w mojej obronie, uratujesz mnie... więc...

wolę wiedzieć, co się wokół mnie dzieje.

— Jesteś zupełnie pewna?

— Bardziej się boję być nieprzytomna... i nie mieć pewności,

kiedy się obudzę.

— Cóż... Musisz być na tyle przebiegła, by ich zwieść całkowicie.

Trzeba ich przekonać, że wypiłaś przyprawione wino.

— Potrafię to zrobić... jestem pewna — powiedziała Klarysa —

ale... czy możesz mi przysiąc, że przez cały czas będziesz w pobliżu?

— Zostanę tuż po drugiej stronie boazerii, na wszelki wypadek,

gdyby cokolwiek źle poszło, zanim zostawią cię samą i pójdą

ucztować. Nie spuszczę z ciebie oka, najdroższa. Masz na to moje

żołnierskie słowo honoru.

Uśmiechnął się do dziewczyny uspokajająco.

— Potem, kiedy zaniosą cię już do kaplicy — ciągnął —

pamiętaj, kochana, że tylko minuty pozostaną do chwili, gdy twój

ojciec i ja z pomocą policji wydrzemy cię z rąk oprawców.

ROZDZIAŁ 7

Waldemar długo siedział w sypialni z Klarysą. Pocieszał ją,

całował i dodawał otuchy. W końcu spojrzał na zegar stojący przy

łóżku.

background image

— Chyba muszę już iść, ukochana. Trzeba też otworzyć drzwi z

klucza, bo inaczej ludziom wyda się dziwne, żeś się tak

zabarykadowała.

— Tak... masz rację — wyszeptała dziewczyna drżącymi ustami.

— Wiem, że się boisz, ale przysięgam ci: kiedy zło zostanie

pokonane, zrobię wszystko, byś zapomniała straszne chwile.

Uczynimy z tego zamku najszczęśliwsze miejsce na ziemi, gdzie

królować będzie miłość, twoja i moja władczyni.

Swą przysięgę zakończył gorącym pocałunkiem i Klarysa

wiedziała, że uczucie, które jej ofiarowuje, jest święte. Była to miłość

doskonała, w jaką zawsze wierzyła. Miłość zesłana od Boga. Nic

złego ani okrutnego nie mogło jej zniszczyć.

A jednak, kiedy Waldemar wstał i skierował się do sekretnego

przejścia, zadrżała.

— Będziesz... w pobliżu? — spytała.

Przypadł do jej rąk.

— Cały czas tuż koło ciebie, najdroższa. Otoczę cię myślami,

będę się modlił za ciebie i ochraniał miłością.

Mówił z takim uniesieniem, że dziewczynie łzy napłynęły do

oczu. Złożył na jej ustach jeszcze jeden pocałunek i wstał. Przekręcił

klucz w zamku, żeby nie musiała podnosić się z łóżka. Spojrzeniem

dodał jej odwagi i zniknął w tajemnym przejściu.

Klarysa zamknęła oczy i modliła się o powodzenie

niebezpiecznego przedsięwzięcia. Prosiła Boga, by Gwidon i jego

okrutni przyjaciele zostali pokonani. Kiedy nareszcie wszyscy już

background image

wrócą do Francji, będzie mogła o nich zapomnieć na zawsze. Była

pewna, że pastor pobłogosławi kaplicę i przegna wszelkie zło, które ze

sobą przywiedli.

Rozumiała już teraz, dlaczego kuzyn Gwidon usunął z ołtarza

krzyż i wiekowe świeczniki. Zastanawiała się, czym też zamierzał je

zastąpić, aż przypomniała sobie, jak kiedyś czytała, że do czarnej

mszy umieszcza się na ołtarzu ustawiony odwrotnie krucyfiks.

Dziewczynę na tę myśl przeszedł dreszcz zgrozy. W pierwszej

chwili miała ochotę podbiec do sekretnego przejścia i powiedzieć

Waldemarowi, że nie podoła trudnemu zadaniu. A potem

przypomniała sobie, że tylko w ten sposób może go uratować, tylko tą

drogą Waldemar odzyska należną mu pozycję markiza Mawdelyn.

— Zrobię wszystko... wszystko, co będzie trzeba, żeby go ocalić

— powiedziała cicho do siebie.

Niedługo potem zjawiła się Elżbieta.

— Zaraz będzie kąpiel, panienko — oznajmiła. — A potem

przyniosę panience suknię.

Nie skończyła jeszcze mówić, kiedy weszły dwie inne pokojówki

z wanną, którą ustawiły na środku pokoju. Następnie wniosły dwa

duże mosiężne kociołki, jeden z zimną, a drugi z gorącą wodą.

Klarysa wiedziała, że to lokaje przynieśli je na górę, bo naczynia były

za ciężkie dla kobiet.

Elżbieta wlała do kąpieli fiołkowy olejek. Kwiaty destylowano w

klasztorze co roku, odkąd Klarysa sięgała pamięcią. Poprzednio

używano do tego celu heliotropów, dopiero pani Templeton poprosiła

background image

o ekstrakt z fiołków. Delikatna, słodka woń zawsze przywodziła

Klarysie na myśl matkę. Tak stało się i teraz. W kąpieli dziewczyna

modliła się, by matka była przy niej podczas nadchodzącej mrocznej

próby.

Właśnie skończyła się wycierać, gdy usłyszała pukanie. Elżbieta

podeszła do drzwi zobaczyć, kto przyszedł, i zaraz odskoczyła, robiąc

przejście dla madame Dubus.

— Zajrzałam, żeby zobaczyć, jak się czujesz, ma petite

oznajmiła Francuzka na swój zwykły, poufały sposób. — Twój kuzyn

Gwidon, który myśli cały czas tylko o tobie, prosił, żebym wzięła dla

ciebie ten wyborny napój. Na pewno pomoże ci on odpędzić ból

głowy i pozwoli radować się dzisiejszym bardzo specjalnym

wieczorem.

Klarysa, owinięta dużym ręcznikiem kąpielowym, spytała:

— Proszę mi powiedzieć, cóż to za... święto mamy obchodzić?

— Za chwileczkę wszystko ci wyjaśnię — zapewniła madame

Dubus. — Niech tylko pokojówki sprzątną po kąpieli.

Mówiąc to spojrzała na Elżbietę, która spiesznie przywołała dwie

służące. Kobiety wyniosły z sypialni wannę i kociołki. Klarysie w tym

czasie przyszedł do głowy pewien pomysł. Podeszła do komody i

otworzyła szufladę, w której trzymała przywiezioną z domu szkatułkę

z biżuterią.

Było to spore puzderko obite skórą, niegdyś należące do matki

dziewczyny. Zawierało część kosztowności, jakie pani Templeton

przekazała córce w spadku. Co prawda nie było w nim pięknego

background image

diademu ani drogocennego naszyjnika, zakładanych jedynie na

specjalne okazje. Brakło też pierścionków, którymi pułkownik

Templeton obdarowywał żonę na każdą rocznicę urodzin i ślubu.

Znajdował się tam natomiast skromny sznureczek pereł i broszki,

niezbyt duże i bardzo delikatne — w sam raz dla młodej dziewczyny.

A oprócz tego kolekcja uroczych bransoletek, wisiorków i

wysadzanych szlachetnymi kamieniami spinek do włosów.

Gdy tylko Elżbieta opuściła sypialnię, madame Dubus uniosła

kieliszek postawiony wcześniej na małym stoliku. Podała go Klarysie,

która z rozmysłem usiadła na krawędzi łóżka. Dziewczyna chciała

trzymać się jak najdalej od Francuzki.

— Teraz wypij, proszę — zachęcała madame Dubus. — Na

pewno ci posmakuje i potem będziesz się czuła, jakbyś wzlatywała do

nieba.

Klarysa znów przypomniała sobie słowa kuzyna Gwidona o

„tańcu wśród gwiazd". Domyśliła się, że napój musi zawierać jakiś

silny narkotyk.

Ujęła w dłoń kieliszek.

— Jak to miło ze strony kuzyna Gwidona, że o mnie pamiętał. Z

przyjemnością uraczę się tym szlachetnym napojem. Czy mogłaby

pani w tym czasie pomóc mi wybrać biżuterię, jaką powinnam dziś

założyć? Wszystko jest w szufladzie. — Mówiąc to wskazała komodę.

Wiedziała, że madame Dubus oglądając klejnoty będzie do niej

zwrócona plecami.

background image

— Z przyjemnością — zgodziła się Francuzka. — Dziś wieczór

musisz wyglądać jak księżniczka z bajki.

— Trudno mi zdecydować... Może powinnam była wziąć z domu

wszystkie diamenty mojej matki?

Madame Dubus nie mogła się oprzeć pokusie zajrzenia do

szkatułki. Podeszła do komody. W tej samej chwili Klarysa wylała

zawartość kieliszka na dywan między łóżkiem a nocnym stolikiem.

Wiedziała, że nikt nie zauważy mokrej plamy aż do czasu sprzątania

pokoju. Trzymając pusty kieliszek w zwiotczałej nagle dłoni,

odezwała się słabnącym głosem:

— Dziwnie... się czuję... Chyba... chyba...

Umilkła i osunęła się bezwładnie na pościel.

Tiens! — krzyknęła cicho madame Dubus.

Szybko podbiegła do łóżka.

Klarysa miała zamknięte oczy, ale mogłaby przysiąc, że widzi, jak

kobieta przygląda się jej usatysfakcjonowana. Francuzka uniosła nogi

dziewczyny na łóżko. Potem zsunęła z jej ciała prześcieradło

kąpielowe i przykryła ją atłasową narzutą obszytą koronką. Przez

chwilę stała, patrząc na Klarysę, następnie podniosła kieliszek, który

potoczył się po podłodze. Otworzyła drzwi i widocznie tuż za nimi

zastała Elżbietę.

— Twoja pani nie czuje się dobrze. — Klarysa słyszała każde

słowo madame. — Położyła się z powrotem do łóżka i już zasnęła.

Nie wolno jej niepokoić. Zrozumiałaś? Masz jej nie budzić. Ani ty,

ani nikt inny!

background image

— Czy to znaczy, że panienka Klarysa nie zejdzie na kolację? —

spytała Elżbieta zdziwiona.

— Właśnie tak — odparła madame. — Jeśli ktokolwiek ją obudzi,

jaśnie pan będzie naprawdę rozgniewany!

— Nikt nie obudzi panienki, psze pani — obiecała Elżbieta — ale

to wszystko dla mnie jest dziwne!

— Jesteś tu po to, żeby słuchać rozkazów! A jeśli ich nie

wykonasz, zostaniesz oddalona i to bez referencji!

Klarysa z łatwością mogła sobie wyobrazić zmieszanie Elżbiety,

słuchającej poleceń wypowiadanych takim tonem. Następnie

Francuzka, najwyraźniej sądząc, że nie może zaufać służącej, dodała:

— Zamknę drzwi na klucz, aby mieć pewność, że nie będziesz się

wtrącać.

Klarysa, sama w pokoju, usiadła na łóżku i nagle uświadomiła

sobie, że przecież jest naga. Podciągnęła narzutę pod brodę. W tej

samej chwili Waldemar otworzył sekretne przejście.

Klarysa miała ochotę na jego widok krzyczeć z radości, ale on

położył palec na wargach. Cicho przemknął przez pokój i dopiero

kiedy usiadł tuż przy niej, odezwał się szeptem:

— Najdroższa, byłaś wspaniała!

— Słyszałeś wszystko?

— Tak, wszystko. Zupełnie nie mogę pojąć, jakim sposobem i za

co spotkało mnie takie szczęście. Nigdy nie śmiałbym marzyć o

kobiecie tak pięknej, a jednocześnie tak odważnej i mądrej jak ty.

background image

Objął ją i wyczuł pod palcami nagą skórę jej pleców. Pocałował

dziewczynę czule i oparł delikatnie o poduszki.

— Muszę cię teraz zostawić, kochana — powiedział. — Być

może twój ojciec zechce zamienić ze mną jeszcze słowo, zanim

weźmie udział w tym odrażającym posiłku.

— Czy tatko musi być z nimi?

— Nie jest tego pewien. Może podadzą mu ten sam napój co

tobie. Właściwie byłbym zdziwiony, gdyby postąpili inaczej.

— Ale... on tego... nie wypije?

— Oczywiście, że nie — uspokoił ją Waldemar.

Pocałował dziewczynę delikatnie.

— Zdaj się na mnie, ukochana — rzekł cicho — i tylko pamiętaj,

że po dzisiejszym wieczorze będziemy naprawdę wolni. Weźmiemy

ślub jak najszybciej i nic już nigdy nie zmąci naszego szczęścia.

Klarysie rozbłysły oczy.

— Naprawdę chcesz... Rzeczywiście chcesz... wziąć mnie za

żonę?

— Udowodnię ci, jak bardzo ciebie pragnę i kocham, kiedy tylko

ten koszmar się skończy.

Mówiąc to odsunął się od niej. Klarysa nie miała pojęcia, jak

bardzo chciał zostać ani jak silnie, nawet w tym niebezpiecznym

momencie, pociągała go swoją kobiecością. Waldemar nie wyobrażał

sobie, by ktokolwiek mógł wyglądać tak ślicznie jak ona. Jej jasne

włosy opadały na krągłe ramiona, dłońmi o wysmukłych palcach

przytrzymywała narzutę na piersiach.

background image

Podszedł do ściany, ale jeszcze przystanął i długo patrzył na

dziewczynę. Klarysa widziała jego oczy płonące żarliwą miłością. W

tej chwili zapomniała o całym świecie, wiedziała tylko, że Waldemar

kocha ją tak samo mocno, jak i ona jego. Głęboka wiara we wspólną

przyszłość, kiedy już nic ich nie rozdzieli ani nie zrani, była rozkoszna

niemal do bólu.

Przelękła się nagle. Czy nie żąda od losu zbyt wiele? Zaczęła się

gorąco modlić, by Bóg pozwolił spełnić ich wspólne marzenie.

— Proszę Cię, Boże, proszę! — powtarzała błagalnie, wznosząc

oczy ku niebu.

Waldemar, idąc tajemnym przejściem, zajrzał do pokoju, w

którym ojciec Klarysy zmieniał strój do kolacji. Nie zdziwił się

zobaczywszy go pozornie nieprzytomnego, w wieczorowym ubraniu

leżącego na łóżku. Kamerdynera nie było nigdzie widać. Pułkownik

Templeton z pewnością odprawił Wilkinsa, na wypadek gdyby musiał

udawać, że wypił przyprawione narkotykiem wino. „Gwidon świetnie

przygotował scenerię dla swojej ohydnej zbrodni!" — przyznał w

myślach Waldemar.

Poszedł dalej i zajrzał do kaplicy opata Mawdelyn. Tak jak

przewidywał, Gwidon i jego przyjaciele zajęci byli przygotowaniami

do czarnej mszy. Na ołtarzu umieścili odwrotnie ustawiony ogromny

krucyfiks, który pewnie przywiózł z Paryża fałszywy duchowny. Po

bokach stało sześć długich czarnych świec, osadzonych w malutkich

czaszkach. Waldemar wolał nie myśleć o tym, że były to czaszki

zamordowanych dzieci.

background image

Ołtarz przykryto obrusem haftowanym w okultystyczne znaki.

Najwyraźniej tam właśnie uczestnicy satanistycznego obrządku

zamierzali złożyć Klarysę. Na małym stoliku obok ołtarza znajdował

się bochenek chleba, nóż, kielich i dzban z winem. Waldemar

wiedział, że było ono zaprawione narkotykami, które miały otumanić

każdego, kto się napije. Zanim jeszcze rozpocznie się msza, czciciele

szatana będą już — jak się spodziewał — pod wpływem silnych

środków odurzających.

Całe to rozpoznanie przeprowadził patrząc tylko kilka sekund

przez zamaskowany otwór. Choć wszystko się w nim buntowało na

myśl o tym, co tu się miało wydarzyć, mógł tylko cierpliwie czekać na

pułkownika Templetona.

Klarysie wydawało się, że minęła niemal wieczność, zanim

zazgrzytał klucz. Zamknęła oczy i opuściła ręce bezwładnie na

narzutę. Słyszała, że do pokoju weszło kilka osób. Madame Dubus

odezwała się cicho po francusku, niewyraźnie wymawiając słowa:

— Nieście ją ostrożnie, mes braves! Nie chcemy przecież żadnych

wypadków po drodze.

Odpowiedział jej chyba le comte:

— Tak, tak, oczywiście. Będziemy się bardzo uważnie obchodzić

z naszym cennym skarbem. — On także mówił jak pijany.

Klarysa, poczuwszy jego ręce na nagich ramionach, miała ochotę

głośno krzyczeć ze strachu i obrzydzenia. Inny mężczyzna podniósł

background image

jej nogi razem z narzutą i ruszyli w stronę drzwi. Przy wtórze

instrukcji madame Dubus posuwali się główną klatką schodową.

Klarysa zachodziła w głowę, gdzie zniknęli lokaje, którzy

zazwyczaj kręcili się po domu, czekając na polecenia. Ponieważ nie

było ich słychać, doszła do wniosku, że kuzyn Gwidon rozkazał, by

zostali w służbówkach. Zresztą, była już późna noc, bo kolacja zajęła

złoczyńcom nadspodziewanie dużo czasu.

Nagle dziewczyna usłyszała monotonny śpiew. Poznała, że

dźwięki dochodzą z kaplicy opata. Nie rozumiała słów, ale sama

melodia przyprawiała ją o pełne trwogi drżenie. Klarysa się bała.

Głosy były coraz bliżej. Niewielki orszak wkroczył do wnętrza

kaplicy. Dziewczynę otoczyło powietrze ciężkie od dymu kadzideł.

Kiedy melodia zabrzmiała nieco głośniej, Klarysa pojęła, że śpiew jest

rodzajem modlitwy. Nie była to jednak pieśń angielska ani francuska.

Uczestnicy mszy śpiewali po łacinie.

Klarysa wyławiała pojedyncze słowa, rozpoznała kilka imion.

Uczestnicy obrzędu wzywali Nesorch, bóstwo nienawiści, Molocha,

bestię pożerającą dzieci, i Adramelekha, boga mordu. Dziewczyna

wiele lat wcześniej zetknęła się z tymi imionami, czytając księgę o

praktykach czarnoksięskich, a teraz sama miała zostać złożona w

ofierze przy odprawianiu czarnej mszy!

Niesiono ją wzdłuż krótkiej nawy. Goście Gwidona krzyczeli po

francusku:

— Belzebubie, Adramelekhu, Asmodeuszu, przyjdźcie do nas!

Władco ciemności, wielbimy ciebie! Szatanie, pragniemy ci służyć!

background image

Wysłuchaj naszych próśb! Przybądź! Przybądź do nas! Zaszczyć nas

swoją obecnością!

Klarysa uświadomiła sobie, że leży już na ołtarzu. Dusiły ją opary

kadzideł. Potem męski głos — odgadła, że należał do kapłana —

zaczął łacińską modlitwę. Słowa były niezrozumiałe, bo wymawiano

je od końca.

„Na szczęście jestem przykryta narzutą" — pomyślała Klarysa.

Drżała na całym ciele, więc sataniści poznaliby od razu, że w

rzeczywistości wcale nie jest oszołomiona narkotykami.

Po pierwszej modlitwie nastąpiła druga. Teraz wierni — jeśli

można było tym mianem określić obecnych — modlili się razem z

kapłanem. Raz jeszcze błagali szatana, by zstąpił pośród nich i obudził

zło.

— O, Belialu, przedwieczny buntowniku, Asztarothu, Nahemahu,

o, Isztar, bogini rozpusty!

Właśnie wtedy Klarysa poczuła przerażenie. Panicznie się bała, że

emanujące zewsząd zło może wyrządzić jej krzywdę. Uciekła w

modlitwę. Same nasunęły się jej słowa wieczornej kolekty, którą znała

jeszcze jako dziecko.

— Panie, prosimy Cię, rozprosz złowrogie ciemności i Twoja

wielką mocą strzeż nas od gróźb i niebezpieczeństw nocy. Przez

miłość Twojego Jedynego Syna, Zbawcy naszego, Jezusa Chrystusa.

Zmówiła modlitwę raz, a potem, ponieważ ogarniał ją

paraliżujący strach, zaczęła ponownie...

— Panie, prosimy Cię...

background image

Wówczas z ciemności zagrzmiał męski głos:

— Przerwać te bluźnierstwa!

To był głos jej ojca! Mocny, dźwięczny, rozkazujący — taki ton

przybiera żołnierz w obliczu śmiertelnego wroga. Nagle zapadła cisza

i zaraz dał się słyszeć miarowy rytm kroków. Klarysa wiedziała, że

ojciec i Waldemar maszerują nawą ramię przy ramieniu.

Kapłan krzyknął przerażony. Ktoś odepchnął go na bok. Klarysa

nie mogła się dłużej powstrzymać — otworzyła oczy. Nad nią stał

Gwidon. Miał na sobie przedziwny strój haftowany w tajemne znaki.

Pod krwawym ornatem, spiętym tylko pod szyją, był nagi. W dłoni

trzymał ostry sztylet. Zdarł z dziewczyny atłasową narzutę i krzyknął:

— Jeszcze jeden krok i ta kobieta zginie! Wbiję jej nóż prosto w

serce!

Mówił zmienionym, obcym głosem, pobladłą twarz wykrzywiał w

straszliwym grymasie. Charczał jak osaczone zwierzę.

— Jest przeznaczona szatanowi! Należy do niego! Nie ważcie się

mi przeszkodzić, albo ją zabiję!

Uniósł ramię, by za chwilę zadać śmiertelny cios. Klarysa jęknęła

przerażona i w tym samym momencie policjant, który ukazał się w

bocznych drzwiach przy ołtarzu, postrzelił Gwidona w rękę. Inny,

nadchodzący z drugiej strony kaplicy, trafił go kulą w pierś.

Gwidon zawył z bólu i runął na wznak. Sztylet wysunął mu się ze

słabnącej dłoni i z brzękiem upadł na posadzkę. W kaplicy nastała

absolutna cisza, a po chwili z ławek dobiegły krzyki przerażenia.

background image

Podczas gdy sataniści wrzeszczeli histerycznie, Waldemar rzucił

się naprzód. Porwał Klarysę w ramiona, otulił ją narzutą i pośpiesznie

wyniósł przez boczne drzwi. Wszystko działo się błyskawicznie.

Zanim Klarysa zdążyła oprzytomnieć, Waldemar już niósł ją

korytarzem, a potem w górę schodów.

Wrzaski satanistów stopniowo cichły w oddali. Dopiero kiedy

znaleźli się w sypialni, dziewczyna wybuchnęła płaczem.

— Już wszystko dobrze, najdroższa — uspokajał ją Waldemar. —

Już wszystko skończone.

Klarysa zanosiła się szlochem i nawet go nie słyszała. Położył ją

na łóżku i przykrył kocami. Potem pochylił się nad nią, wargami

zbierał łzy z policzków i uspokajał drżące usta. Dreszcz podniecenia

przeszył go jak promień jaskrawego światła.

Podniósł głowę i rzekł czule:

— Już wszystko skończone, kochana. Tylko dzięki tobie,

najsłodsza, jestem wolnym człowiekiem. Kiedy możemy się pobrać?

— Och, Waldemarze... tak cię kocham! — szepnęła Klarysa

wśród łkań. — Ale co będzie... jeżeli oni...

— Zostaw wszystko ojcu i generałowi. Jesteśmy im winni

ogromną wdzięczność. Są świetnymi strategami. Nikt nie zauważył,

jak policjanci wślizgnęli się do domu i okrążyli kaplicę.

— I... już jesteś całkiem... zupełnie bezpieczny? — upewniała się

Klarysa.

Pocałował ją znowu.

background image

— Ocaliłaś mnie, moja najsłodsza, i teraz będziesz się mną

opiekować. Mamy razem wiele do zrobienia, więc po prostu zapomnij

o wszystkim, co się wydarzyło, i myśl tylko o tym, jak bardzo

będziemy zajęci.

Klarysa mimo łez uśmiechnęła się dzielnie.

— Aż trudno uwierzyć... że ktoś musiał pokonać... tyle

trudności... by zdobyć własny tytuł i majątek!

— Jedno tylko chcę zdobyć. Twoją rękę, Klaryso! Gdyby ciebie

tutaj nie było, wydarzenia mogłyby się potoczyć zupełnie inaczej.

Jestem pewien, że nie wyszedłbym z tego żywy.

— Ale żyjesz! — krzyknęła Klarysa. — Kochany, to cud, że

zamek będzie znowu święty jak dawniej.

— Czy mogło być inaczej? Podejrzewam, że gdybyśmy znali całą

prawdę o dziejach tego klasztoru, okazałoby się, iż przetrwał już

gorsze rzeczy niż najazd francuskich satanistów!

Klarysa podniosła oczy na Waldemara. W jej źrenicach ciągle

czaił się lęk.

— Jesteś zupełnie pewien... że nie przywołali zła, które... zostanie

w klasztorze i... będzie nas dręczyć?

— Jeśli zostało tu jakieś zło — powiedział Waldemar z mocą —

to jestem zupełnie pewien, że duchy mnichów i duch świętego opata

Mawdelyn szybko się z nim rozprawią!

— Oto właściwa odpowiedź — uspokoiła się Klarysa. — Jak

mogłam być tak głupia i zapomnieć, że oni nie pozwolą, by szatan...

background image

jeśli w ogóle istnieje... miał jakiekolwiek wpływy tu, w świętym

klasztorze.

— Jeśli o nas chodzi, to mamy Boga, o którym wiemy, że istnieje

na pewno.

Jeszcze raz bardzo delikatnie ją ucałował.

— A teraz, kochana — rzekł — zejdę na dół i sprawdzę, co się

dzieje. Gwidon jest z pewnością ciężko ranny. Mimo to musi opuścić

zamek. Policja powinna tego dopilnować.

— Ale... niedługo wrócisz? — upewniła się dziewczyna.

— Oczywiście, najdroższa. Chcesz, żeby Elżbieta z tobą

posiedziała?

— Nie. — Klarysa pokręciła głową. — Chcę tylko ciebie.

Pocałował ją znów. Potem niechętnie i z ociąganiem, ale ze

świadomością, że musi dopełnić obowiązków, odszedł sekretnym

przejściem. Klarysa patrząc za nim pomyślała, że Waldemar jest jak

gdyby wyższy. Jej umiłowany zrzucił z ramion gnębiący go ciężar.

Wyglądał dokładnie tak, jak powinien wyglądać markiz Mawdelyn.

Po jego wyjściu nie mogła powstrzymać się od płaczu. Jednak

tym .razem nie były to łzy przerażenia, ale bezgranicznego szczęścia.

Bóg wysłuchał jej modlitw.

Tydzień później Klarysa w sypialni ojcowskiego domu szykowała

się do ślubu. Tyle ważkich wydarzeń zaszło w ciągu krótkiego czasu!

Aż trudno było uwierzyć, że to rzeczywiście już dzień jej wesela.

background image

Nie wolno życzyć śmierci nikomu, lecz dziewczyna odczuła

ogromną ulgę na wieść, że Gwidon zmarł w drodze do lekarza. Jego

przyjaciele zostali odeskortowani do Francji i jednocześnie otrzymali

surowe ostrzeżenie, że jeśli kiedykolwiek pojawią się w Anglii,

zostaną natychmiast uwięzieni.

Kapłan okazał się przestępcą poszukiwanym przez francuską

policję za zabójstwa, w tym także za rytualne morderstwa dzieci,

dokonywane w trakcie satanistycznych obrzędów. Na madame Dubus

czekała w Paryżu wiadomość o śmierci brata. Wstrzyknął sobie zbyt

dużą dawkę morfiny. Znaleziono go martwego w publicznym

pisuarze.

Waldemar, markiz Mawdelyn, ku radości wszystkich, którzy

służyli u jego wuja, należycie zajął się majątkiem i ludźmi. „Kochany

pan Waldemar" — jak nazywała go służba między sobą — zawracał

wszystko na właściwe tory. Dawkins i pani Bush wyglądali, zdaniem

Klarysy, o dziesięć lat młodziej.

Pułkownik

Templeton

zawsze

i

we

wszystkim

służył

Waldemarowi pomocą. Klarysa zdawała sobie sprawę, że zaraz po

ślubie cała jej ogromna fortuna stanie do dyspozycji męża. Zatrudnią

wówczas w majątku więcej ludzi i prowadzenie domu osiągnie

perfekcję, jaką pamiętała z czasów, gdy była małą dziewczynką.

Najważniejsze było jednak dla Klarysy to, że z każdym mijającym

dniem Waldemar kochał ją coraz mocniej. Nie miała wątpliwości:

chciał się ożenić z nią, a nie z jej pieniędzmi. Kochał ją jako kobietę

oraz dlatego, że — jak sam powiedział — stanowiła nieodłączną część

background image

klasztornego zamku. Nie potrafił sobie wyobrazić swojego domu bez

niej.

Spojrzała w lustro na piękną białą suknię przywiezioną z

Londynu. Pokojówka upinała koronkowy welon pod brylantowym

diademem. Klarysa pomyślała, że teraz właśnie spełniają się

wszystkie jej marzenia. „Zostanę żoną Waldemara — powiedziała do

siebie — i będziemy szczęśliwi w tym świętym zamku już do końca

życia".

Nie zamierzała opuszczać majątku. Londyn nie miał dla niej

żadnego uroku, jeśli mogła tutaj jeździć konno czy przechadzać się po

wielkich, wspaniałych komnatach. Wiedziała, że każda z nich

uświęcona została przez mnichów, którzy ponownie zmierzyli się ze

złem i raz jeszcze wygrali.

Gwidon, ku jej uldze, nie sprzedał drogocennego krzyża ani

świeczników z kaplicy pierwszego opata Mawdelyn. Z powrotem

zajęły należne im miejsce. Pastor odprawił wzruszającą ceremonię

egzorcyzmów, by przepędzić ostatnie pozostałości zła, które mogłyby

czaić się w ukryciu. Pomagali mu tylko we troje: Waldemar, Klarysa i

jej ojciec. Wspólnie odpowiadali na święte modlitwy. Potem, kiedy

pastor ich błogosławił przed drogocennym krzyżem, słyszała, jak

mnisi w peanach chwalą jedynego Pana.

Klarysa wiedziała, że w czasie ślubnej mszy w klasztornej

Wielkiej Kaplicy będzie obecna cała służba z jej domu, a także z

zamku. Pastor, aby jej sprawić przyjemność, przeniósł na tę ceremonię

złoty krzyż opata.

background image

— Nawet go nie zobaczysz zza kwiatów, kochana — opowiadał

Waldemar ze śmiechem. — Ogrodnicy układali bukiety bez

wytchnienia, żeby kaplica stanowiła odpowiednie tło dla twojej urody.

— Wystarczy mi, jeśli ty będziesz... uważał mnie za piękną.

— Nie mógłbym myśleć inaczej. Ale wiedz, że kocham nie tylko

twoją śliczną twarzyczkę, ale też twoje mężne serce i czystą duszę.

Pocałował ją w czoło.

— Jak gwiazda prowadziłaś mnie i wspierałaś odwagą, od kiedy

zakradłem się do domu pełen obaw, że Gwidon w każdej chwili może

wbić mi nóż w plecy.

Klarysa objęła go za szyję.

— Nie przerażaj mnie, kochany — prosiła. — Boję się myśleć o

tym, że jest może jeszcze inny niegodziwy kuzyn, który będzie

próbował przejąć twój tytuł i majątek!

— Jest tylko jeden sposób, byś się mogła upewnić, iż był to

definitywnie ostatni uzurpator — odparł Waldemar.

— Jak mam to zrobić?

— Dając mi syna.

— Ależ oczywiście! — ucieszyła się Klarysa. — Jak mogłam o

tym nie pomyśleć? — I dokończyła cichutko: — Będziemy mieli dużo

dzieci. Zamek jest dla nich wymarzonym miejscem. Pamiętasz, jak

nam tu było dobrze, kiedy byliśmy mali?

Waldemar nie odpowiedział, tylko pocałował ją namiętnie, z

pasją. Teraz Klarysa, widząc swoje odbicie w lustrze, miała nadzieję,

że Waldemar zawsze będzie uważał ją za śliczną. I że nigdy jej nie

background image

zostawi dla innej kobiety. Słyszała o takich wypadkach w Londynie,

kiedy małżonkowie nie dochowywali sobie wierności. Była

wstrząśnięta. Jej ojciec nigdy by tak nie postąpił. Przerażało ją, że

mężczyzna, którego chciałaby poślubić, mógłby się kiedyś nią znudzić

i znaleźć sobie kochankę.

Na szczęście miała pewność, że Waldemar, prawy żołnierz, nigdy

nie złamie przysięgi. I czuła, że kocha ją tak jak ona jego — nie tylko

jej ciało, ale i duszę.

Od drzwi odezwał się głos:

— Panienko Klaryso, czy panienka gotowa? Powóz stoi przed

bramą, a pan pułkownik czeka na dole.

— Już idę!

Rzuciła ostatnie spojrzenie na swe odbicie w lustrze.

— Boże, proszę Cię — szepnęła — spraw, by Waldemar zawsze

uważał, że wyglądam tak cudnie jak dzisiaj.

Odwróciła się od zwierciadła i zeszła po schodach do hallu, gdzie

czekał na nią ojciec. Powóz zaprzęgnięty był w czwórkę idealnie

dobranych

siwków,

które

pułkownik

Templeton

ofiarował

Waldemarowi w prezencie ślubnym.

— Zobaczyłem je na torze Tattersalla. Nie mogłem się oprzeć, by

ich nie kupić — wyjaśnił. — Chciałem je zatrzymać dla siebie, ale

pomyślałem, że trudno o piękniejszy zaprzęg do ślubnego powozu mej

jedynej córki i w ten sposób, chłopcze, są twoje!

background image

— Nie wiem, jak panu dziękować, panie pułkowniku — rzekł

Waldemar — choć naprawdę liczy się dla mnie tylko to, że oddaje mi

pan Klarysę.

— Prawdę mówiąc, nie przypominam sobie, żebyś mnie o nią w

ogóle poprosił! — Pułkownik Templeton roześmiał się gromko. —

Ale wystarczy powiedzieć, że spośród wszystkich mężczyzn na

świecie na swojego zięcia wybieram właśnie ciebie!

Klarysa, usadowiwszy się w powozie, wsunęła ojcu rękę pod

ramię.

— Tak się cieszę, tatku, że ty i Waldemar zamierzacie zbudować

tor wyścigowy — powiedziała. — To oznacza, że będę mogła się z

tobą codziennie widywać i że cię nie stracę, mój tatku kochany!

— I ja nie zamierzam cię utracić — odparł pułkownik wesoło. —

Mam wiele planów związanych z obydwoma majątkami i

zastanawiałem się, czyby ich nie połączyć.

— Och, tatku, to cudowny pomysł! — wykrzyknęła Klarysa. —

Wiem, że Waldemar będzie tą myślą naprawdę poruszony.

— Dopilnuję wszystkich gospodarczych spraw w czasie waszego

miodowego miesiąca. Podejrzewam, że twój mąż będzie miał głowę

zaprzątniętą wyłącznie twoją osobą, a i ty o niczym poza nim nie

pomyślisz.

— Masz rację, tatku, ale jeśli kupisz nam jeszcze jakieś konie,

będziemy zmuszeni rozbudować stajnie!

— Myślałem już o tym — zauważył pułkownik Templeton.

Oboje się roześmieli.

background image

Kiedy ich oczom ukazał się klasztor, Klarysa poczuła mocniejsze

bicie serca. Dawkins czekał na szczycie schodów. Lokaje stojący w

hallu szpalerem nigdy jeszcze nie wyglądali tak uroczyście. Wielką

Kaplicę wypełniał tłum służby z obu domów. Byli także mieszkańcy

miasteczka i farmerzy z całymi rodzinami.

Klarysa, idąc główną nawą, czuła, że wszyscy stanowią jedną

ogromną rodzinę. Powstała ona w chwili, gdy mnisi rozpoczęli

budowę klasztoru. Pierwszy opat przywiózł tu błogosławieństwo

świętego, od którego przyjął chrzest. Jego dobre słowo przetrwało na

wieki. Narzeczeni uklękli na stopniach ołtarza. Klarysa pomyślała, że

nikt na całym świecie nie może być bardziej błogosławiony niż oni i

nikt nie może być bardziej szczęśliwy.

Po ceremonii zaślubin czekała sama w sypialni pana domu.

Ponieważ korzystał z niej przedtem Gwidon, tu także odprawiono

egzorcyzmy. Teraz w powietrzu unosił się zapach lilii i innego

kwiecia przyniesionego przez ogrodników. Wypełniono kwiatami

nawet kominek, a ogromne wazony z różami stały po obu stronach

łoża.

Waldemar wszedł do komnaty i przez dłuższą chwilę stał patrząc

na Klarysę. Myślał o tym, że nie ma na świecie piękniejszego widoku.

Jego żona wśród tej feerii barw i zapachów sama wyglądała jak

najpiękniejszy kwiat.

Wyciągnęła do męża ramiona, ale on stał wciąż nieporuszony.

— Czy naprawdę do mnie należy to przepyszne bogactwo, ta

wspaniała uroda?

background image

— Jestem twoja, ukochany... Cała jestem twoja...

Wolno zbliżył się do niej. Usiadł na brzegu łóżka, tak samo jak

wtedy, gdy przychodził sekretnym wejściem ukrytym za boazerią.

— Zdaje mi się, że śnię — rzekł cicho. — Boję się obudzić.

— Nie śnisz, kochany — szepnęła Klarysa czule. — Jestem

tutaj... z tobą.

— Moja gwiazdeczko, prowadziłaś mnie do zwycięstwa! Tyle

chciałbym ci powiedzieć, a tak bardzo brakuje mi słów.

— Nie potrzeba nam słów. Pragnę ciebie tak bardzo i... kocham

cię, Waldemarze!

Znalazł się u jej boku i wziął ją w ramiona.

— Kocham cię, uwielbiam, ubóstwiam! — szeptał żarliwie. —

Ale żadne słowa nie wyrażą dokładnie tego, co do ciebie czuję w tej

chwili.

Całował ją namiętnie, gorąco i z pasją, niemal jak oszalały, jak

gdyby się obawiał, że jeszcze i teraz mógłby ją utracić. Świat wokół

nich zawirował. Klarysa także śniła. Śniła sen o miłości tak cudownie

doskonały, że aż nierealny. Nie byli już ludźmi. Klarysa stała się

gwiazdą, za którą uważał ją Waldemar, a on błyszczał wraz z nią na

niebieskim firmamencie. Jasność emanująca z obojga łączyła ich z

wiecznością.

— Kocham cię... Kocham!

Ich ciała, serca i dusze wymawiały te słowa. Przepełnieni

miłością, nie potrafili już myśleć, mogli jedynie kochać. Klarysa i

background image

Waldemar stawili czoło lękowi i ciemności, walczyli z szatanem, aby

się odnaleźć.

Pokonali zło. Wiedzieli, że świętość klasztoru zawsze zwycięży

wszystko, co by mogło ich zranić.

— Kocham cię... Kocham! — Słowa jak pienia anielskie, jak

święta niebiańska muzyka wibrowały w powietrzu, Klarysa czuła je w

rytmie dwóch serc, w ekstazie, jaką pocałunki Waldemara wyzwoliły

w nich dwojgu.

Już na zawsze byli jednym ciałem i jedną duszą. Łaska Boga stała

się ich udziałem. Miała spłynąć na ich dzieci i wnuki, i wszystkie

następne pokolenia.

Była to łaska prawdziwej wiecznej miłości.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Miłość silniejsza niż śmierć Słownik motywów
Miłość silniejsza niż śmierć - Słownik motywów, Matura, Język polski, Motywy literackie
Danielle Steel Miłość silniejsza niż śmierć
107 Cartland Barbara Wyjątkowa miłość
Cartland Barbara Znak miłości
Cartland Barbara Maska miłości
Cartland Barbara Najpiękniejsze miłości 66 Powrót syna marnotrawnego
Cartland Barbara Chwile miłości
141 Cartland Barbara Tylko miłość
90 Cartland Barbara Pokusa miłości
121 Cartland Barbara Idealna miłość
Cartland Barbara Prawa miłości(1)
37 Cartland Barbara Gołębie miłości
Cartland Barbara Najpiękniejsze miłości 84 Święte szafiry
Cartland Barbara Najpiękniejsze miłości 02 Niewolnicy miłości
Cartland Barbara Siostrzana miłość
Cartland Barbara Dynastia miłości 2

więcej podobnych podstron