Imre Kertesz Trylogia ludzi bez losu Kadysz za nienarodzone dziecko

background image

Literacka Nagroda Nobla 2002

Imre Kertesz

KADYSZ

ZA

NIENARODZONE
DZIECKO

background image

W serii ukazały się:
Robert Coover Miasto widmo
Harry Mulisch Procedura
Imre Kertész Los utracony
Maj gul 1 Axelsson Kwietniowa czarownica
Wiktor Pielewin Generation ,P'
António Lobo Antunes Karawele wracają
Jéchym Topól Siostra
Michel Servin Deo gratias
Oksana Zabużko Badania terenowe nad ukraińskim
seksem
Jonathan Safran Foer Wszystko jest iluminacją
W przygotowaniu:
Zeruya Shalev Życie miłosne
Michel Houellebecq Cząstki elementarne
Samuel Beckett Sen o kobietach pięknych i takich sobie
Aharon Appel feld Badenheim 1939 Daniel Kehlmann
Beerholm przedstawia Majgull Axelsson Daleko od
Niflheimu

background image

Imre Kertśsz
KADYSZ
NIENARODZONE
DZIECKO
Przełożył a Elżbieta Sobolewska

W

background image

Tytuł oryginału węgierskiego: Kaddis a meg nem született
gyermekert
Copyright © 1990 by Imre Kertesz
Published by permission of Rowohlt Berlin Verlag GmbH, Berlin
Tytuł wydania niemieckiego: Kaddisch für ein nicht geborenes Kind
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo W.A.B., 2003
Copyright © for the Polish translation by Wydawnictwo WA.B., 2003
Wydanie I Warszawa 2003

background image

...streicht dunkler die Geigen dann steigt ihr als Rauch
in die Luft
dann habt ihr ein Grab in den Wolken da liegt man
nicht eng
Paul Celan,

Todesfuge

...ciemniej ciągnijcie po skrzypkach a z dymem
wzlecicie w powietrze Grób wtedy macie w chmurach tam się nie leży
ciasno
przełożył Stanisław Jerzy Lec

background image

background image

„Nie!" - odpowiedziałem bez namysłu, gwałtownie, szybko i
jakby instynktownie, jest przecież najzupełniej oczywiste, że nasz
instynkt potrafi działać wbrew samemu sobie, że tak się wyrażę,
nasz antyinstynkt funkcjonuje zamiast instynktu, czy nawet -
dowcipkowałem - na jego prawach, o ile w ogóle można to uznać
za dowcip, o ile naga, żałosna prawda może być dowcipna -
powiedziałem wyłaniającemu się z naprzeciwka filozofowi, gdy
tylko przystanęliśmy na chwilę w suchotniczym, rzadkim
bukowym lesie, buczynie czy jak tam: muszę się przyznać, że w
kwestii drzew jestem całkowitym ignorantem, potrafię rozpoznać
jedynie sosnę, a to za przyczyną igieł, no i jeszcze platany, bo
bardzo je lubię, do dziś mój antyinstynkt potrafi je rozpoznać,
choć nie jest to ten pełen natchnienia, powalający niczym cios w
głowę, ściskający w dołku, gotowy do skoku gwałtowny błysk
rozpoznania, z jakim

background image

poznaję to, czego nienawidzę. Nie wiem, z jakiego powodu u
mnie wszystko zawsze musi być inaczej, a nawet jeśli wiem,
prościej będzie, gdy będę żył w mniemaniu, że nie wiem. W ten
sposób uniknę tłumaczenia się. Okazuje się jednak, że
tłumaczenia niepodobna uniknąć, bezustannie coś tłumaczymy
albo się tłumaczymy, tego wymaga od nas to niewytłumaczalne
zjawisko i zespół uczuć, jakim jest życie, tłumaczenia żąda nasze
otoczenie, i wreszcie my sami pragniemy wytłumaczyć się przed
sobą, aż uda się nam wszystko wokół, włącznie z samym sobą,
wytłumaczyć aż do końca, czyli inaczej zniszczyć - tłumaczę więc
filozofowi, powodowany ohydnym, ale niemożliwym do
opanowania przymusem mówienia, który zawsze bierze mnie we
władanie, kiedy nie mam nic do powiedzenia, i który zawsze w
restauracjach czy taksówkach, kiedy daję sowity napiwek, albo w
sytuacjach, gdy muszę przekupić urzędowe czy półurzędowe
osoby, łączy się u mnie z samounicestwiającą uprzejmością, jak
gdybym nieprzerwanie błagał o życie, o to właśnie życie. Mój
Boże. Po prostu wyszedłem na spacer do lasu, do tej karłowatej
dębiny - na świeże powietrze - nawet jeśli jest ono cokolwiek
zepsute - przewietrzyć głowę, że tak to nazwę, a to brzmi dobrze,
o ile nie zgłębiamy znaczenia słów, kiedy bowiem zaczynamy go

background image

szukać, okazuje się, że słowa nie niosą w sobie żadnego znaczenia,
podobnie jak i moja głowa wcale nie potrzebuje, by ją wietrzyć,
wręcz przeciwnie, jestem wyjątkowo wrażliwy na przeciągi; tu
spędzam - spędzałem - czas, przejściowo (nie chcę się teraz
rozwodzić nad skojarzeniami wynikającymi z tego słowa), w
samym środku węgierskiego pogórza, w domu, który można
nazwać domem wypoczynkowym, choć dla mnie jest on miejscem
pracy (ja zawsze pracuję, a zmusza mnie do tego nie tylko
konieczność zarabiania na chleb, lecz fakt, że gdybym nie
pracował, tobym istniał, a gdybym istniał, zmusiłoby mnie to do
najrozmaitszych, lepiej, żebym nie wiedział jakich, rzeczy,
aczkolwiek moje tkanki, moje trzewia zapewne się domyślają, i
dlatego właśnie pracuję bez wytchnienia: dopóki pracuję, jestem,
gdybym zaś nie pracował, kto wie, czy w ogóle bym istniał, zatem
podchodzę do tego poważnie i muszę podchodzić poważnie,
ponieważ pomiędzy moją kondycją a moją pracą istnieje głęboki
związek, to chyba zupełnie oczywiste), a więc w domu, w którym
zyskałem prawo pobytu, wśród barwnego towarzystwa wiecznie
wchodzących mi w drogę, podobnych do siebie jak dwie krople
wody intelektualistów, cicho jak mysz pod miotłą siedzę w swoim
pokoju, co najwyżej stukotem maszyny do pisania

background image

zdradzając tajemną kryjówkę - na paluszkach przemykam
korytarzami, jeść jednak muszę, a wtedy oni osaczają mnie przy
stole swoją bezwzględną obecnością, na spacer też trzeba wyjść, a
wtedy z gruba i całkiem nie na miejscu, w samym środku lasu
wylania się z naprzeciwka ubrany w reglan i czapkę z płaskim
daszkiem w brązowo-beżową kratkę doktor Oblath, filozof
0 wypłowiałych, wąskich oczach i wielkiej, miękkiej jak
wyrobione, wyrośnięte ciasto twarzy. Filozofia to jego zwyczajny,
cywilny zawód, tak ma wpisane w odpowiedniej rubryce dowodu
osobistego, że mianowicie doktor Oblath jest filozofem, podobnie
jak Immanuel Kant czy Baruch Spinoza albo Heraklit z Efezu, tak
jak ja jestem pisarzem i tłumaczem, tyle że nie chcę jeszcze
bardziej się ośmieszać, wymieniając dla potwierdzenia mojego
fachu jego największych, którzy jeszcze byli prawdziwymi
pisarzami i - czasami - prawdziwymi tłumaczami, bo
1 bez tego jestem wystarczająco śmieszny z tym moim zawodem,
ale dla niektórych przekład literacki jest czymś obiektywnym,
choćby dla władz, i nawet dla mnie samego, aczkolwiek z
zupełnie innych powodów, profesja ta rzeczywiście ma pewne
cechy wymierności.
„Nie!" - zawołało, zawyło coś we mnie gwałtownie i bez namysłu,
kiedy moja żona (notabene

background image

już od dawna nie moja żona) po raz pierwszy coś na ten temat - na
twój temat - wspomniała, a mój skowyt powoli, właściwie dopiero
z upływem lat ucichł, zamieniając się we mnie w melancholijny
ból, niczym gniew szalejącego Wotana w głośnej scenie
pożegnania, aż wreszcie z mgły cichnących smyczków, powoli i
złośliwie, niczym utajona choroba ujawniło się we mnie coraz
wyraźniejsze pytanie, pytanie o ciebie, a właściwie o mnie
samego, z twojego powodu postawionego pod znakiem
zapytania, czy też wyrażając się jeszcze bardziej precyzyjnie (z
tym niemal zgadzał się nawet doktor Oblath): moje istnienie jako
możliwość twojego zaistnienia,
a zatem ja, jako morderca, o ile
zechcemy szukać precyzji do końca, do granic możliwości, przy
odrobinie masochizmu jest to dopuszczalne, bo przecież, chwała
Bogu, jest już za późno i już zawsze będzie za późno, ciebie nie
ma, a ja z całą pewnością istnieję, chociaż tym „nie" wszystko
zniszczyłem, starłem na proch, przede wszystkim moje nieudane,
krótkie małżeństwo - opowiadam -opowiadam - doktorowi
Oblathowi, doktorowi filozofii, tak dalece beznamiętnie, jak na
ogół nie potrafię, choć czynię to z wielką wprawą, kiedy jest
bezwzględnie konieczne. Tym razem zaś było konieczne, filozof
nadchodził rozmarzony, dostrzegłem to natychmiast po jego

background image

przekrzywionej na bok głowie, na której siedziała płaska,
urwisowska czapka z daszkiem, zbliżał się niczym rozbawiony
przechodzień, który wychylił przed chwilą kilka kieliszków i teraz
się zastanawia, czy na mnie napaść, czy też zadowolić się
niewielkim okupem, ale oczywiście powiedziałem coś w rodzaju:
niestety, Oblath jednak wcale się nad tym nie zastanawiał, filozof
nie rozmyśla o rozbojach, a jeśli już, to jawią mu się one jako
ważne kwestie filozoficzne, a brudna robota zostaje dla
fachowców, przecież mieliśmy już okazję czegoś podobnego
doświadczyć, choć to oczywiste nadużycie i nieomal oszczerstwo,
że coś takiego przychodzi mi do głowy właśnie w związku z
doktorem Oblathem, nie znam przecież jego przeszłości i, żywię
szczerą nadzieję, nie będzie mi o niej opowiadał. Nie, choć mnie
zaskoczył nie mniej niedyskretnym pytaniem, niczym
przechodzień, który interesuje się, ile mam w kieszeni pieniędzy,
mianowicie zaczął mnie wypytywać o sprawy rodzinne, fakt, że
zaczął od opowiedzenia mi o sobie, taka sobie zaliczka, jak gdyby
zakładał, że kiedy się dowiem o nim wszystkiego, choć wcale
mnie to nie interesuje, on zyska sobie prawo do mojego... ale nie
chcę się nad tym rozwodzić, czuję, że porywają mnie za sobą litery
i słowa, w dodatku porywają w zupełnie niewłaściwym kierunku,

background image

w kierunku moralizatorskiej paranoi, na której ostatnio coraz
częściej się przyłapuję i której przyczyny są dla mnie aż nazbyt
oczywiste (samotność, izolacja, dobrowolne wygnanie), by mogły
mnie martwić, przecież sam je wywołałem, przyczyny te jednak
mnie nie zasmucają, to ja sam jestem ich źródłem, to ja zrobiłem
pierwszy ruch łopatą, to ja kopię rów, który powoli, łopata po
łopacie, muszę dla siebie wykopać, by mnie pochłonął (choć
pewnie wykopię go nie w ziemi, lecz w powietrzu, bo tam jest
najwięcej miejsca) - a przecież doktor Oblath zadał mi jedno
jedyne niewinne pytanie, czy mam dzieci; zapytał z typową dla
filozofów brutalną szczerością, nietaktownie i w dodatku w
możliwie najgorszym momencie; no ale skąd miał wiedzieć, że
jego pytanie, nie da się ukryć, tak mnie poruszy. Odpowiedziałem
przemożnym przymusem mówienia, wynikającym z mojej
samounicestwiającej uprzejmości, brzydziłem się samego siebie,
ale odpowiadałem: „Nie!" - odpowiedziałem bez namysłu,
gwałtownie, szybko i jakby instynktownie, jest przecież
najzupełniej oczywiste, że nasz instynkt potrafi działać wbrew
samemu sobie, że się tak wyrażę, nasz antyinstynkt funkcjonuje
zamiast instynktu, czy nawet na jego prawach: ale ten potok
głupich słów, własne, dobrowolne i niczym niewytłumaczalne
(choć

background image

wytłumaczeń znalazłbym wiele, a kilka z nich już, o ile pamiętam,
wymieniłem) poniżenie musiałem sobie powetować na doktorze
Oblacie, na panu doktorze Oblacie, doktorze filozofii, i tak go
opisałem w samym środku karłowatego bukowego (czy niech
będzie lipowego) lasu, jak opisałem, i wcale się nie wycofuję ani z
płaskiej czapki z daszkiem, ani z szerokiego reglanu, ani z
wypłowiałych, wąziutkich oczu czy z wielkiej, miękkiej jak
wyrobione, wyrośnięte ciasto twarzy - gdyż opis ten całkowicie
odpowiada rzeczywistości. Chodzi jedynie o to, że wszystko
można było napisać zupełnie inaczej, spokojniej, bez takiego
okrucieństwa, powiem nawet, że może z czułością, ale obawiam się,
że ja już tylko tak potrafię pisać, z kroplą sarkazmu i drwiny,
może nawet zabawnie (nie moja to rzecz oceniać), ale jakoś
nieudolnie, jak gdyby ktoś bezustannie chwytał moje pióro, kiedy
chce ono napisać pewne słowa, i w końcu moja ręka pisze słowa
zupełnie inne, z których nigdy nie rodzi się opis pełen miłości,
może po prostu dlatego, że chyba w e m n i e nie ma miłości, ale -
mój Boże! -kogóż ja miałbym kochać i dlaczego. Choć doktor
Oblath mówił bardzo ciekawie, tak bardzo, że kilka jego
ważniejszych spostrzeżeń, które szczególnie zwróciły moją
uwagę, na zawsze (potem powiedziałem: na wieki) sobie
zanotowa

background image

łem. Ze nie ma dzieci, wyznał, że nie ma nikogo poza starzejącą
się i zmagającą z utrapieniami starości żoną, o ile dobrze go
zrozumiałem, bo filozof wyrażał się o wiele bardziej zawile, że tak
powiem, o wiele bardziej subtelnie, licząc na to, że sam domyślę
się tego, czego z jego słów chcę się domyślić, i choć wcale nie
chciałem, jednak zrozumiałem oczywiście, mimo wszystko. Że,
ciągnął dalej doktor Oblath, fakt, iż jest bezdzietny, dopiero od
niedawna go zajmuje, ostatnio jednak coraz częściej, teraz więc też
nad tym się zastanawia, tutaj, na leśnej dróżce, i nie może się
powstrzymać, by o tym nie mówić, z pewnością dlatego, że też się
starzeje, a w związku z tym pewne możliwości, jak choćby to, że
urodzi mu się dziecko, dla niego powoli już nie są możliwościami,
lecz czymś zupełnie niemożliwym, nad tym wszystkim jednak
dopiero teraz się częściej zastanawia, powiedział, i myśli o tym jak
o pewnym „zaniedbaniu". Tu doktor Oblath przystanął na ścieżce,
dotychczas bowiem sobie szliśmy, dwie społeczne istoty, dwaj
mężczyźni rozmawiający wśród jesiennych liści, dwie smutne
plamy na płótnie krajobrazu, dwie plamy burzące nigdy pewnie
nieistniejącą harmonię natury, nie pamiętam tylko, czy to ja
przyłączyłem się do doktora Oblatha, czy on do mnie, ale nie
będziemy już się o to spierać, tak, oczywiście, to ja

background image

przyłączyłem się do doktora Oblatha, pewnie dlatego, żeby się od
niego uwolnić, bo tylko w takiej sytuacji mogłem zawrócić w
dowolnym momencie; tu więc doktor Oblath przystanął, a jego
nalaną, gdzieniegdzie nawet rozlaną już twarz wykrzywił grymas
smutku, głowę przykrytą zawadiacką, urwisowską czapką
odchylił do tyłu, wzrok zawiesił na gałęzi rosnącego naprzeciw
drzewa, niczym marne, znoszone, ale jeszcze nadające się do
użytku ubranie, i kiedy tak staliśmy w milczeniu, ja blisko niego, a
on blisko drzewa, poczułem, że za chwilę stanę się świadkiem
najbardziej poufnych zwierzeń filozofa; tak też się stało, doktor
Oblath wreszcie przemówił i rzekł, że skoro twierdzi, iż to, co się
wydarzyło, czy raczej co się nie wydarzyło, uważa za zaniedbanie,
nie ma na myśli ciągłości ani abstrakcyjnego, choć przyznajmy, w
gruncie rzeczy niosącego ulgę spokoju, że wypełnił -a kłopot w
tym, że właśnie nie wypełnił - swoje ludzkie i ponadludzkie
posłannictwo na tej ziemi i zapewnił, poza samym faktem
przedłużenia gatunku, przedłużenie, przetrwanie i pomnożenie
własnej osoby w potomstwie, co (poza przedłużeniem gatunku)
jest transcendentalną, choć zarazem bardzo przyziemną
powinnością człowieka wobec danego mu życia, by nie czuł się
kaleki, niepotrzebny czy wreszcie naznaczony

background image

piętnem impotencji; i nie ma tu wcale na myśli groźby starości, w
której będzie pozbawiony oparcia, w istocie rzeczy obawia się
czegoś zupełnie innego: „emocjonalnej sklerozy', tak to wyraził
doktor Oblath, w tych właśnie słowach, kiedy znowu ruszył w
stronę, jak się pozornie wydawało, naszego celu, choć teraz już
wiem, że w stronę emocjonalnej sklerozy. I na tej drodze stałem się
jego wiernym towarzyszem, a jego przejmujące słowa nad wyraz
mocno mnie poruszyły, choć nie do końca podzielałem jego
strach, bo ten, sądziłem (a raczej miałem nadzieję, czy też
wiedziałem), jest chwilowy, i choć w tym sensie święty, jest wobec
wieczności jedynie mgnieniem strachu przed czymś, co kiedy już
nastąpi, wcale nie będzie takie straszne, i nawet nie będziemy
pamiętać, czego się właściwie tak bardzo baliśmy, strach bowiem
już nas opanował, nami owładnął, on należy do nas, a my
należymy do niego. Ze to też tylko gwóźdź do trumny, do naszej
trumny, który wbijam w powietrze (tam będzie wygodnie leżeć!) i
może dlatego, twierdzę, choć nie mówię tego filozofowi, lecz
jedynie sobie, nie trzeba się bać emocjonalnej sklerozy, należy ją
zaakceptować, może nawet powitać radośnie, niczym wyciągniętą
ku nam pomocną dłoń, która choć tylko pomaga się nam dostać
do trumny, mimo wszystko jest pomocna:

background image

bo przecież, panie Kappus, ten świat nie jest nam przeciwny, i nawet
jeśli pełen jest niebezpieczeństw, musimy spróbować je polubić;
aczkol-
wiek, wtrąciłem, choć nie mówiłem tego ani do filozofa, ani do
pana Kappusa, szczęściarza, który dostał tyle listów od Rainera
Marii Rilkego, lecz do siebie samego, że ja właściwie lubię tylko te
niebezpieczeństwa, aczkolwiek uważam, że nie jest to do końca
normalne, słyszę w tym jakiś fałsz, podobnie jak dyrygent
natychmiast wychwytuje, kiedy w wyniku błędu w nutach rożek
angielski zabrzmi nagle o pół tonu wyżej. Ten fałszywy ton słyszę
nie tylko w sobie, ale także wokół siebie, w bliższym i dalszym
kosmicznym otoczeniu, także na łonie zawistnej natury, gdy
ponad chorymi dębami (albo bukami), cuchnącym potokiem i
suchotniczym listowiem wstaje brudny świt, drogi panie Kappus,
w żaden sposób nie dociera do mnie przesłanie, aby „być twórcą,
płodzić i stwarzać", która to myśl niewiele byłaby warta, gdyby nie
urzeczywistniała się w bezustannie potwierdzającym ją świecie, a bez
zgodnego brzmienia tysiąca głosów zwierząt i rzeczy obróciłaby się w
nicość...
Tak, cóż z tego, że psują nam humor (że powiem tylko
tyle), skoro, gdy potajemnie, w milczeniu, przyjrzymy się
dokładnie krążeniu naszej krwi i naszym sennym koszmarom,
okazuje się, że tak samo

background image

potajemnie - i właśnie w tym czuję harmonię tysiąca głosów
brzmiących we wszystkim i we wszystkich - niezłomnie nadal
pragniemy żyć, słabi, smutni i chorzy, tak, tak też, wtedy też,
kiedy tak bardzo nie umiemy i tak bardzo nie potrafimy żyć... I
właśnie dlatego, ale również z tego powodu, by nie utknąć w
sentymentalnym nastroju, w którym, tak zresztą jak we
wszystkim, czy przynajmniej we wszystkim, w czym sam
uczestniczę, zawsze wyraźnie słyszę fałszywy dźwięk rożka
angielskiego, zadałem nawiązujące do jego profesji, filozoficzne,
choć niezbyt mądre pytanie, właściwie dlaczego tak jest? dlaczego
wszystko musi się chylić ku upadkowi? i gdzie właściwie i kiedy
„utraciliśmy swoje prawa"? dkczego tak bezwzględnie i tak
ostatecznie musimy wiedzieć to wszystko, co wiemy? i tak dalej,
jak gdybym nie wiedział tego wszystkiego, co wiem, ale znowu,
niczym strach i horror, zawładnął mną niemożliwy do
przezwyciężenia przymus mówienia (ów horror vacui): twarz
doktora Oblatha przybrała tymczasem wyraz twarzy
zawodowego filozofa, zawodowego inteligenta z klasy średniej i
średniego pogórza, żyjącego na średnim poziomie, wyznającego
średnie poglądy, obdarzonego średnim wzrostem i średnimi
perspektywami, jego wąziutkie oczy zginęły wśród zmarszczek
cynicznego, szczęśliwego

background image

uśmiechu. Jego glos, ten naoliwiony, przywykły do mówienia
ogródkami, pewny siebie głos, który przed chwilą zająknął się na
moment pod ciężarem groźby zbliżających się pytań o życie, nagle
odzyskał rzeczowość, a nawet obiektywizm; szliśmy sobie
spacerem do domu, dwaj dobrze ubrani, w dobrej kondycji,
dobrze odżywieni inteligenci ze średniej klasy, w średnim wieku,
o średnich poglądach, dwaj pozostali przy życiu (każdy na swój
sposób), dwaj ciągle jeszcze żywi, choć dwaj na pół umarli, i
rozmawialiśmy o tym, o czym całkowicie niepotrzebnie
rozmawiać może dwóch inteligentów. Omówiliśmy sobie,
spokojni i znudzeni, dlaczego nie można istnieć; że samo trwanie
życia jest w zasadzie wyrazem nieokrzesania, bo przecież w
wyższym rozumieniu, patrząc z wyższej perspektywy, nie
powinno być wolno istnieć,
dlatego po prostu, że zdarzenia ciągle
zdarzają się na nowo, i pozostańmy przy tym, za przyczynę
doprawdy to wystarczy; nie mówiąc już o tym, że bardziej
wykształcone umysły dawno już zabroniły istnieć bytowi.
Wszystkiego nie pamiętam, wszystkiego już nie pamiętam, bo
setki podobnych rozmów dźwięczało czy raczej dudniło w tej
chaotycznej rozmowie, podobnie jak twórczą myśl budzi do życia i
napełnia nową treścią wspomnienie miłosnej nocy -
w każdym razie
wszystkiego

background image

już nie pamiętam, ale wydaje mi się, że pojawiła się jeszcze jedna
kwestia, czy jest to możliwe, aby nieświadomy wysiłek, jaki
podejmuje istnienie, by nadal trwać, nie jest bynajmniej oznaką
ślepej naiwności, ale to byłaby przecież przesada i rzecz
niemożliwa, jest więc chyba wręcz przeciwnie, wysiłek ten jest
oznaką, że istnienie, skoro już musi, może trwać tylko
nieświadomie. I o ile nie uda się podtrzymać życia, co oczywiście
może się udać jedynie na pewnym wyższym poziomie (doktor
Oblath), na to zaś nie wskazują (nasz duet) najmniejsze nawet
oznaki, czy raczej istnieją dowody czegoś wręcz przeciwnego, a
mianowicie zapadania się w nieświadomość... Następnie, że
świadoma nieświadomość jest oczywistym syndromem
schizofrenii... I dalej, skoro tak, to jedynym celem świata (to ja),
którego zadaniem jest przetrwać (doktor Oblath), wobec braku
wiary i kultury może być tylko katastrofa... I tak dalej dęliśmy,
dęliśmy te fałszywe nuty, na wierzchołkach nieruchomych,
strzelistych drzew osiadała cienka, niebieska mgła zmierzchu, a w
niej, niczym zwarte jądro, kryła się masywna bryła domu
wypoczynkowego, tam już czekał nakryty stół, kolacja, brzęk
sztućców, stukot szklanek i zapowiedź rozpoczynających się
rozmów, ale w tym też ze smutkiem dosłyszałem fałszywy rożek
angielski; podobnie jak nie potrafiłem

background image

ukryć, że nie mogę przecież zawrócić, by uwolnić się od obecności
doktora Oblatha: urzeczony i dręczony wyrzutami sumienia
(odrazą) z powodu wewnętrznej pustki, nie wiem dlaczego, ale
właśnie pustki, skrywanej przez przymus mówienia, zostałem z
nim do końca, by nie słyszeć, nie widzieć i nie musieć mówić o
tym, o czym przecież należało mówić, a nawet pisać. Tak, i wresz-
cie za to wszystko ukarała mnie noc - czy może nagrodziła? -
przynosząc przełom, nagle zerwała się wichura, z trzaskającymi
grzmotami i groźnie jaśniejącymi błyskawicami, rysującymi na
całym niebie suche, krótkie, czyste, dla mnie przynajmniej
wyraźnie czytelne zygzakowate hieroglify, znajdujące kres gdzieś
na horyzoncie
„Nie!" - to było wszystko, co powiedziałem, i było najzupełniej
oczywiste, że mój instynkt działa przeciw sobie, że mój
antyinstynkt funkcjonuje zamiast instynktu, a nawet na jego
prawach.
„Nie!" - zaskowyczało we mnie, zawołało to coś gwałtownie i
szybko, a mój skowyt cichł powoli, z upływem lat zamieniając się
w paranoiczny ból, aż wreszcie powoli i złośliwie, niczym utajona
choroba, ujawniło się we mnie coraz wyraźniejsze pytanie - czy
byłabyś ciemnooką dziewczynką? z bladymi plamkami piegów
wokół noska? czy upartym chłopczykiem? z wesołymi, świdrują-
cymi oczkami jak szaroniebieskie kamyczki?

background image

moje życie postrzegane jako możliwość twojego istnienia. Wtedy
przez całą noc zastanawiałem się nad tym jednym jedynym
pytaniem, przy oślepiającym świetle błyskawic, w kapryśnych
przerwach wiszącego w powietrzu szaleństwa, ze zmrużonymi
oczyma, widzącymi na ścianach skaczące pytanie, tak więc słowa,
które teraz przelewam na papier, traktuję jako zdania napisane
tamtej nocy, choć podczas tamtej nocy raczej żyłem, niż pisałem,
żyłem, czyli odczuwałem ból, ból wspomnień (miałem do tego pół
butelki koniaku), może tylko w notesie, w zeszycie czy w
brulionie, które zawsze przy sobie noszę, zapisałem kilka
chaotycznych słów, ale potem nie potrafiłem ich odtworzyć, a jeśli
nawet mi się to udawało, niczego z nich nie rozumiałem, aż
wreszcie zapomniałem, i musiało upłynąć wiele lat, by ożyła we
mnie tamta noc, a potem znów minęły lata, gdy wreszcie mogłem
spróbować zapisać to, co chciałem napisać tamtej nocy, gdybym
się wtedy zdecydował i gdyby noc nie była taka krótka, zbyt
krótka, by opisać to, co pragnąłem opisać. Ale jak miałem pisać,
skoro tamta noc była dopiero początkiem, może nie pierwszym,
ale jednym z pierwszych kroków do prawdziwego zrozumienia
długiej, długiej i kto wie gdzie się kończącej świadomej drogi
unicestwienia samego siebie, pierwszym gwoź

background image

dziem do trumny, którą - teraz wiem już na pewno -
przygotowałem sobie w chmurach. I kwestia - mojego życia
postrzeganego jako możliwość twojego zaistnienia - okazała się
dobrym przewodnikiem, tak jak gdybyś mnie prowadziła,
trzymając maleńką, drobną rączką, ciągnęła za sobą na tej drodze,
która w rezultacie nie prowadzi do niczego innego, jak do całko-
wicie zbytecznego i całkowicie nieodwracalnego poznania
samego siebie, i którą przemierzyć można - co to znaczy „można",
tu „trzeba" nie jest wystarczająco mocnym słowem - jedynie za
cenę pokonania i odrzucenia piętrzących się na niej przeszkód i
trudności; po pierwsze, odrzucić musiałem moją inteligencką
egzystencję, a raczej, że się tak wyrażę, musiałem się z niej
wyrwać z korzeniami, nawet jeżeli taka postawa była dla mnie
niczym prezerwatywa, jak gdybym był ostrożnym, ale
niewybrednym kochankiem wśród chorych na AIDS, czy jak
gdybym się nim stał, bo przecież już od dawna nie jestem
należącym do średniej klasy inteligentem czy w ogóle
inteligentem, nie jestem nikim, urodziłem się jako prywatny
człowiek,
powiedział kiedyś J.W.G., i pozostałem prywatnie
pozostałym przy życiu, mawiam sobie, jestem co najwyżej tłuma-
czem, skoro już jestem i być muszę. Kiedy więc mimo
niesprzyjających okoliczności udało mi się

background image

ostatecznie usunąć z mojej drogi żałosną egzystencję odnoszącego
sukcesy węgierskiego pisarza, choć, jak mówiła moja żona (już
dawno czyjaś inna żona), miałem do tego wszelkie predyspozycje
(wtedy trochę mnie to przerażało), nie chciała wprawdzie, żebym
porzucił swoje artystyczne czy jakiekolwiek inne zasady, mówiła
jedynie, twierdziła moja żona, żebym w siebie uwierzył, że im
bardziej, czy im mniej porzucę moje artystyczne czy jakiekolwiek
inne zasady, tym bardziej będę się musiał starać o zrealizowanie
tych zasad, czyli o zrealizowanie samego siebie, o sukces,
powiedziała moja żona, przecież do tego dążą wszyscy, także
najwięksi pisarze świata, więc nie oszukuj się, powiedziała moja
żona, jeżeli nie pragniesz sukcesu, po co w ogóle piszesz?,
zapytała, pytanie niewątpliwie było podchwytliwe, ale jeszcze nie
czas, bym się nad nim zastanawiał; najsmutniejsze w tym
wszystkim było to, że przejrzała mnie na wylot i prawdopodobnie
się nie myliła, prawdopodobnie istotnie mam - miałem - wszelkie
predyspozycje, by wieść żałosną egzystencję odnoszącego sukcesy
węgierskiego pisarza, której pułapki były mi dobrze znane i do
której, tak, mam - miałem - pewne skłonności, a gdybym nawet
ich nie miał, mógłbym je posiąść - czy mogłem je posiąść
-gdybyn^Jjfk^ całą swoją niepewność i strach

background image

przed życiem obrócił w ślepe, pozbawione zahamowań,
przemożne, intrygujące, choć niebudzące zachwytu, ale
efektowne samouwielbienie, gdybym zamienił je w paranoję
moralizatorstwa i niekończących się oskarżeń; a nawet, i tu nie-
bezpieczeństwo jest jeszcze większe, jeszcze większe skłonności
miałem, by wieść egzystencję węgierskiego pisarza
nieodnoszącego sukcesów, a nawet nieudacznika, i tu znowu
przypomina mi się moja żona, która i w tym miała rację, że kiedy
człowiek stanie na drodze do sukcesu, to albo go odnosi, albo nie,
trzeciej drogi nie ma, i rzeczywiście, jedno i drugie, jeśli nawet w
innym sensie, jest żałosne, z tej oto przyczyny, podobnie jak
ucieka się w alkoholizm, ja schroniłem się w obiektywne upojenie
artystycznym przekładem... I kiedy przypominam sobie słowa
mojej żony, której już od dawien dawna nie wspominam, a jeśli
już, to tylko wtedy, gdy bardzo rzadko, przez przypadek czy bez
przypadku gdzieś się spotkamy, raczej jednak bez przypadku i z
reguły z jej inicjatywy, ona bowiem, sądzę, czuje wobec mnie jakąś
nostalgię pomieszaną z zupełnie pozbawionym podstaw
poczuciem winy, tak mi się przynajmniej wydaje, tak jakoś mi się
wydaje, i wtedy sobie myślę, że jej nostalgia wynika ze
wspomnień własnej młodości i tych kilku krótkich, straconych ze
mną lat, a całko

background image

wicie bezzasadne, choć w jej odczuciu najprawdziwsze poczucie
winy spowodowane zostało brakiem oporu z mojej strony, czyli
tym, że ja nigdy o nic jej nie oskarżałem; ale - mój Boże! -o co
miałem ją oskarżać, chyba nie o to, że pragnęła żyć? Tak więc,
kiedy przypominam sobie jej słowa, przypomina mi się ona sama i
moje całkowicie nieudane, krótkie małżeństwo, przypomina mi
się i staje mi przed oczyma jak żywa. I kiedy delikatnie, z miłością,
a jednocześnie chłodno i rzeczowo, jak mam zwyczaj na wszystko
patrzeć, przyglądam się wystygłym zwłokom mojego
małżeństwa, muszę się powstrzymywać, by słów byłej żony,
których jako małżonek, cóż, słuchałem ze złością, nie przekuć w
tanie, plugawe zwycięstwo; ale tamtej nocy, której wszystko stało
się dla mnie jasne, nocy, kiedy z dystansem spojrzałem na własne
małżeństwo, nie wiedziałem jeszcze, iż fakt, że nie rozumiem,
najlepiej wskazuje, że tamtej właśnie nocy stało się dla mnie jasne,
że w tych słowach przemawiał przez moją żonę instynkt życia, że
to jej instynkt życia potrzebował mojego sukcesu, by dzięki niemu
mogła zapomnieć o wielkim pechu, jaki ją spotkał w dniu
własnych narodzin; znienawidzony, niezrozumiały, niesamowity
pech, który ja postrzegałem nie jako pech, ale wręcz przeciwnie,
jako zwycięstwo, nie, to może

background image

przesada, ale powiedzmy, jako delikatną perłową muszlę,
bezwiednie i natychmiast, od pierwszej chwili naszej znajomości,
kiedy gdzieś tam, w jakimś mieszkaniu, w tak zwanym
towarzystwie nagle wyłoniła się spośród innych rozmawiających,
niczym z ohydnej, nieforemnej, a jednak bliskiej, dyszącej niczym
żywe mięso materii, falującej, rozkurczającej się i drgającej, jak
gdyby wydawała z siebie życie; kiedy więc wyrwała się z niej i
szła po zielononiebieskim dywanie, jak gdyby kroczyła po morzu,
pozostawiwszy za sobą rozpłatanego delfina, kroczyła zwycięsko
i trwoż-nie w moim kierunku, natychmiast, bez zastanowienia
pomyślałem: „Ale ładna Żydówka!..." I teraz też mi się zdarza,
kiedy bardzo rzadko i wyłącznie z inicjatywy mojej (byłej) żony
gdzieś się z nią spotkam i spojrzę na jej pochyloną do przodu
głowę, opadające na twarz gęste włosy, jak przy kawiarnianym
stoliku wypisuje mi recepty na środki uspokajające, nasenne,
odurzające i ogłupiające, bym wytrzymał jakoś do końca, skoro
już muszę wytrzymać, żebym odrętwiały patrzył, słuchał i czuł,
skoro już muszę patrzeć, słyszeć i czuć, jednak nie mówię, ale po
co mam mówić, sam przecież wiem, dlaczego to robię, stwarzam
pozory, że te notatki dotyczą kogoś, także innych osób, skoro jest
oczywiste, że dotyczą, piszę, bo muszę pisać, a kiedy piszemy,

background image

prowadzimy dialog, jak gdzieś przeczytałem, dopóki istniał Bóg,
prawdopodobnie prowadziliśmy dialog z Bogiem, a teraz, kiedy Bóg
już nie istnieje, człowiek może prowadzić dialog z innymi ludźmi
czy w najlepszym razie z samym sobą, mówić do siebie czy gderać
pod nosem, wszystko jedno, słowem, nie powiedziałem jeszcze, że
moja żona (już dawno czyjaś inna żona) jest lekarzem, no, nie aż
tak bardzo lekarzem, bo tego nawet przez krótki czas bym nie
wytrzymał, jest tylko dermatologiem, ale swój zawód traktuje
bardzo poważnie, tak jak zresztą wszystko; także kiedy wypisuje
recepty (gdyż ja tak paskudnie, tak podstępnie wykorzystuję we
własnym interesie nasze przypadkowe i całkiem niewinne
randki), czasem też sobie myślę: „Ale ładna Żydówka!" Teraz
myślę tak znużony, pełen żalu nad sobą i nad nią, nad wszystkimi
i nad wszystkim, żałośnie, już nie tak jak wtedy: „Ale ładna
Żydówka!": właśnie tak jak myślałem wtedy, naturalnie i
haniebnie, aż do bólu mojej męskości, tak jak pomyślałby sobie
każdy podły samiec, taki właśnie macho, który zalicza wszystkie,
jak każdy inny podły facet, który myśli sobie: Ale ładna Żydówka,
Ale ładna Cyganka, Ale dobra Murzynka, Francuzki, Okularnice,
stary, Kobieta z dużym biustem, Kobieta z dużym tyłkiem, Z
małym biustem, Ale z dużym tyłkiem,

background image

i tak dalej, i tak dalej. A nawet gdybym sam się nie domyślił, inni
mnie nauczyli, że wcale nie tylko podłe samce tak myślą,
przenigdy, ale również podłe samice myślą dokładnie to samo czy
dokładnie tak samo, choć na odwrót, co w ostatecznym rezultacie
oznacza przecież to samo,
0 czym się niedawno przekonałem w kawiarence oświetlonej
niczym akwarium, gdzie właśnie czekałem na moją - byłą - żonę, a
przy sąsiednim stoliku rozmawiały dwie młode, ładne kobiety,
1 nagle mój świat stanął na głowie, dosłownie, poczułem nagły
ucisk w żołądku, jak gdybym spadał w przepaść mojego
dzieciństwa i prześladujących mnie natręctw, a ich korzenie
sięgały pewnego szokującego widoku, który pozostawił we mnie
na całe życie ślad, zaskakującego widoku, z którym później, kto
wie dlaczego, kto bowiem zna tajemnice ludzkiej duszy, ten
później chciałby się od nich uwolnić, gdyż są nie tylko odrażające,
ale i nudne, widoku, z którym się później utożsamiałem tak
bardzo, że aż nierealnie, niech się posłużę tym nic nieznaczącym
słowem, a jednak nieomal czułem, że sam staję się tym widokiem,
że on jest mną, tak jak roztoczył się przede mną w pewnej brudnej,
zatęchłej wsi na nizinie Ałfóld, dokąd wysłano mnie na wakacje.
Tak, początkowo mieszkałem tam u Żydów, mam na myśli
prawdziwych Żydów, a nie takich,

background image

jakimi my byliśmy, miejscy, budapeszteńscy, nijacy Żydzi, ale ma
się rozumieć, również nie chrześcijanie, tacy sobie Żydzi
nie-Zydzi, którzy przestrzegają wprawdzie postu w Jom Kippur,
przynajmniej do południa, nie, ciotki i wujowie (nie pamiętam już
dokładnie pokrewieństwa, po co miałbym zresztą pamiętać, już
dawno temu znaleźli grób w powietrzu, dokąd puszczono ich z
dymem) byli prawdziwymi Żydami, rano modlitwa, wieczorem
modlitwa, przed jedzeniem modlitwa, przy winie modlitwa, poza
tym byli porządnymi ludźmi, oczywiście dla chłopca z
Budapesztu potwornie nudnymi, ciężkie, tłuste jedzenie, gęś,
czulent i kugel, chyba wybuchła już wojna, a u nas ciągle jeszcze
była cisza i spokój, najwyżej zaciemniali domy, Węgry były wyspą
pokoju w płonącej Europie, tu nie może zdarzyć się to, co, dajmy na
to, w Niemczech czy w Polsce, czy w Protektoracie Czech, czy we
Francji, Chorwacji, czy Słowacji, słowem, co działo się wszędzie
wokół, nie, tutaj nie, skądże znowu; tak, i rano nieostrożnie
zajrzałem do sypialni, po czym bezszelestnie, skowycząc w
środku, wyszedłem, bo ujrzałem coś tak potwornego, coś, co
wydało mi się tak obsceniczne, że choćby z racji wieku nie czułem
się na to przygotowany: przed lustrem siedziała łysa kobieta w
czerwonym szlafroku.
Musiało upłynąć trochę czasu, aż przerażony

background image

i zmieszany rozpoznałem w tej kobiecie ciotkę, którą za chwilę,
tak jak co dzień, zobaczyłem z dziwnie rzadkimi i sztywnymi, ale
zwykłymi rudobrązowymi włosami; nie śmiałem jednak pisnąć
ani, rzecz jasna, zapytać, z całej siły starałem się mieć nadzieję, że
nie zobaczyła, że ją widziałem, żyłem w ciężkiej atmosferze
skandalu i strasznej tajemnicy, ciotka rozebrana, z błyszczącą
głową, przypominająca wystawowy manekin raz budziła w mojej
wyobraźni skojarzenia z trupem, a raz z kimś nad wyraz
nieprzyzwoitym, w kogo przemienia się każdej nocy; dopiero
0 wiele później odważyłem się w domu zapytać, czy dobrze
widziałem, bo sam zaczynałem już mieć wątpliwości; i wcale nie
uspokoiła mnie roześmiana twarz ojca, nie wiem dlaczego, ale
jego śmiech wydał mi się frywolny, frywolny
1 niszczycielski, czy może tylko autodestrukcyjny, choć takie
słowa - byłem przecież dzieckiem -jeszcze były mi obce, jego
śmiech wydał mi się po prostu głupi, nie rozumiał mojego
przerażenia, mojej odrazy, pierwszej w moim życiu spekta-
kularnej metamorfozy: że zamiast znanej ciotki siedzi przed lustrem
łysa kobieta w czerwonym szlafroku,
nie, w ogóle nie pojmował mojej
grozy, jeszcze ją powiększał i z nadzwyczajnym humorem
wszystko mi tłumaczył, a ja z tych jego tłumaczeń nic a nic nie
rozumiałem, widziałem jedynie

background image

nieczystą zgrozę faktów, tajemniczą i niezbadaną rzeczywistość,
tłumaczył mi, że ciotki są poli-szami, kobietami wywodzącymi się z
poliszów, którym religia nakazuje golić włosy i nosić peruki, czyli
szejtl; później, kiedy fakt, że jestem Żydem, zaczął mieć dla mnie
coraz większe znaczenie, kiedy powoli wychodziło na jaw, że
oznacza to wyrok śmierci, ujrzałem ten niepojęty, dziwaczny fakt,
że jestem Żydem, z innej, bliższej perspektywy, i nagle dotarło do
mnie, że wreszcie rozumiem, kim jestem: siedzącą przed lustrem łysą
kobietą w czerwonym szlafroku.
Było to dla mnie jasne, choć może nie
najprzyjemniejsze, a przede wszystkim nie do końca zrozumiałe,
nie da się jednak ukryć, doskonale określało moją niemiłą i nie do
końca zrozumiałą sytuację, żeby nie powiedzieć, moją
przynależność. Aż wreszcie się wszystko poukładało, określenia
przestały mi być potrzebne, wreszcie pogodziłem się z myślą, że
jestem Żydem, podobnie jak mam zwyczaj powoli się godzić z
innymi niemiłymi i nie bardzo zrozumiałymi myślami, choć to
oczywiście taka zgoda pod przymusem, wypływająca ze świado-
mości, że wszystkie te niemiłe, a przede wszystkim nie do końca
zrozumiałe myśli przestaną istnieć, kiedy sam przestanę istnieć, a
do tego czasu myśli te mogą być bardzo użyteczne, na przykład
myśl o moim żydostwie jako fakcie

background image

niezbyt przyjemnym, a zwłaszcza niezupełnie zrozumiałym,
który w dodatku czasami może się okazać niebezpieczny dla
życia, ale dla mnie (i mam nadzieję, a nawet wierzę, że co do tego
wcale nie wszyscy muszą się ze mną zgodzić, wierzę, że są tacy,
którzy uczynią z tego zarzut, a nawet sądzę, że mnie znienawidzą,
Żydzi i nie-Zydzi, filo- i antysemici), powtarzam, dla mnie kryła
się w tym użyteczność tej myśli, tylko tak potrafiłem ją traktować,
tak i nie inaczej: nie jako niemiłą, a zwłaszcza niezrozumiałą, w
dodatku czasami niebezpieczną rzeczywistość, którą musimy
polubić
właśnie z powodu jej zagrożeń, choć jeśli idzie o mnie, nie
widzę po temu żadnych powodów, być może dlatego, że już od
dawna nie czynię najmniejszych starań, by, że się tak wyrażę, żyć
w harmonii z ludźmi, z naturą, czy nawet z samym sobą, co
więcej, dostrzegam w tym jakąś moralną nędzę, jakąś obrzydliwą
perwersję, niczym w kompleksie Edypa czy ohydnym
kazirodczym związku pomiędzy rodzeństwem. Tak, siedziałem
sobie i czekałem na moją - byłą - żonę, w kawiarence oświetlonej
jak akwarium, czekając na mnóstwo nowych recept, nie myśląc
nawet o mojej niemiłej i nie do końca zrozumiałej, od czasu do
czasu zagrożonej egzystencji, a przy sąsiednim stoliku
rozmawiały dwie kobiety, ja tymczasem zacząłem niechcący

background image

podsłuchiwać, były ładne, jedna była raczej blondynką, druga
raczej brunetką, i choć co chwilę psuły mi humor (że tyle o tym
powiem), w skry-tości jednak, gdy dobrze się przypatrzę krążeniu
własnej krwi i swoim sennym koszmarom, w skry-tości ciągle
jeszcze lubię ładne kobiety, czuję do nich wieczny,
niepohamowany, że tak powiem, naturalny pociąg, który choć
pozornie wydaje się banalny i oczywisty, w istocie rzeczy jest
tajemniczy, bo ode mnie niezależny i dlatego właśnie irytujący i
trudny do opanowania z taką łatwością, jak, powiedzmy, miłość
do platanów, które po prostu uwielbiam za rozłożyste, łaciate
pnie, fantastycznie bujne gałęzie i wielkie, pożyłko-wane, w
odpowiednich porach roku opadające niczym zwisająca dłoń
liście. I kiedy jako bierny słuchacz włączyłem się w ich rozmowę,
której poufny, ściszony do szeptu ton wskazywał na doniosłość
poruszanego tematu, natychmiast usłyszałem: „...Nie wiem, ale ja
nie mogłabym z obcym... Z Murzynem, z Cyganem czy z Ara-
bem..." Tu umilkła, ale czułem, że jedynie się zastanawia, poczucie
rytmu mówiło mi, że to jeszcze nie koniec, że coś jeszcze usłyszę, i
już chciałem wygodnie rozsiąść się na krześle, bo oczywiście
dobrze wiedziałem, co zaraz usłyszę, pomyślałem sobie, że skoro
tak bardzo musi się nad tym głowić, zaraz jej podpowiem, i wtedy

background image

z goryczą dodała: „...czy z Żydem", i wtedy, zupełnie
niespodziewanie, bo przecież na to czekałem, nadsłuchiwałem,
wręcz sam się dopra-szałem, nagle mój świat stanął na głowie,
poczułem ściskanie w dołku, jak gdybym spadał, i pomyślałem, że
jeżeli ta kobieta teraz na mnie spojrzy, zamienię się w siedzącą
przed lustrem łysą kobietę w czerwonym szlafroku,
od tego prze-
kleństwa nie ma ucieczki, pomyślałem, nie ma, nie ma ucieczki,
nie ma, pomyślałem, jest jedna jedyna droga, myślałem, muszę
natychmiast wstać i dać tej kobiecie w pysk albo ją przerżnąć. Nie
muszę chyba mówić, że nie zrobiłem ani jednego, ani drugiego,
tak jak nie zrobiłem wielu innych rzeczy, o których wielekroć i nie
bez przyczyny myślałem, że powinienem je zrobić, tyle że nie były
to sprawy podlegające kategorycznemu imperatywowi, których
zaniedbanie mogłoby mnie słusznie zastanowić; mój gniew
jeszcze nie zapłonął, a już zdążył wystygnąć, ale niczym cień
podążały za mną paskudne, choć dobrze znane myśli - po co mam
przekonywać te kobiety, czy nawet samego siebie, przecież ja już
od dawna jestem o wszystkim przekonany, robię to, co muszę
robić, choć nie wiem po co, a jednak to robię, w nadziei czy ze
świadomością, że kiedyś nie będę musiał, i będę mógł się
wyciągnąć spokojnie na wygodnym legowisku,

background image

jak ktoś, kto sobie na to porządnie zapracował, krzyczeli, żebym
kopał sobie grób, a ja, choć tyle lat już upłynęło - mój Boże - ciągle
jeszcze kopię- Wreszcie nadeszła moja żona, a ja, poruszony do
żywego, od razu bezwiednie pomyślałem: „Ale ładna Żydówka!",
szła po zielono-niebieskim dywanie, jak gdyby kroczyła po mo-
rzu, zwycięsko i trwożnie, w moim kierunku, chciała przecież ze
mną porozmawiać, właśnie się dowiedziała, że ja to jestem ja, B.,
pisarz i tłumacz, czytała „jakiś mój tekst" i musi koniecznie o nim ze
mną porozmawiać, powiedziała (wówczas przyszła, a dzisiaj
była) żona, wtedy jeszcze była młoda, piętnaście lat młodsza ode
mnie, choć wtedy ja też nie byłem jeszcze taki stary, choć
właściwie już i wtedy byłem stary, tak jak zawsze. Tak, tak ją
właśnie teraz widzę, wśród mojej nocy, mojej wielkiej, pełnej
błyskawic nocy, w czasie której wszystko stało się dla mnie jasne, i
ciemnej nocy, która przyszła później, o wiele później: I wonder why
I spend my lonely nights dreaming of the song... and I am again with you,
pogwizdywałem zdumiony, że gwiżdżę, w dodatku gwiżdżę
Stardust Melody, którą zawsze gwizdaliśmy razem, choć ja sam
miałem zwyczaj gwizdać wyłącznie Gustawa Mahlera, tylko i
wyłącznie Dziewiątą Symfonię Gustawa Mahlera. Ale to chyba bez
znaczenia. Gdyby ktoś przy

background image

padkiem nie znał Dziewiątej Symfonii Gustawa Mahlera, której
nastrój pozwoliłby mu z całą pewnością odgadnąć, jakie mam
usposobienie, gdyby go to tylko interesowało, gdyby był ciekaw i
nie chciał się ograniczać do otrzymanych jedynie ode mnie
informacji, z których oczywiście też mógłby wyciągnąć potrzebne
wnioski. When our love was new and each kiss a revelation...
„Nie!" - zaskowyczało coś we mnie, zawołało, że nie chcę już
pamiętać, nie chcę na tym pustkowiu maczać w ekspresowej
herbacie kocich języczków zamiast magdalenek, nieznanych, pra-
wie niedostępnych, choć oczywiście chcę pamiętać, chcę, nie chcę,
nie mogę zrobić nic innego, jeśli piszę, pamiętam, muszę
pamiętać, choć nie wiem, dlaczego muszę pamiętać, zapewne,
żeby wiedzieć, pamięć jest wiedzą, po to żyjemy, abyśmy
pamiętali o tym, co wiemy, gdyż tego, co wiemy, niepodobna
zapomnieć, nie bójcie się, dzieci, nie powoduje mną „moralny
obowiązek", nie, uwierzcie mi, proszę, po prostu nie potrafimy, nie
umiemy zapominać, tak już zostaliśmy stworzeni, po to żyjemy,
abyśmy wiedzieli i pamiętali, i być może, prawdopodobnie, a
nawet z pewnością, dlatego posiadamy wiedzę i posiadamy
pamięć, aby ktoś mógł się za nas wstydzić, kiedy już przyjdzie na
ten świat, tak, to dla niego posiadamy pamięć, dla tego, który jest
albo któ

background image

rego nie ma, przecież to zupełnie wszystko jedno, jest albo go nie
ma: w końcu to obojętne, najważniejsze, abyśmy pamiętali,
wiedzieli i pamiętali, że ktoś - ktokolwiek by to był - kiedyś będzie
się za nas albo (być może) z naszego powodu wstydził, jeśli zaś
idzie o mnie, gdybym na czarnej niszy ludzkości uderzył w ten
mój wyjątkowy, odświętny, że tak powiem, uświęcony ton, a
nawet, skoro już uciekamy się do wielkich słów: gdyby z moich
najświętszych wspomnień ulotnił się gaz i chrapliwym
gardłowym głosem zabrzmiało Der springt noch auf, ostatnie Sz'ma
Izrael
Ocalałych z Warszawy, a po nim rozległ się huk końca
świata... A potem każdego dnia odradzało się we mnie zatajane
dotychczas zaskoczenie, oto proszę, a jednak, a jednak, jednak
urwałem się im, ich sprang doch auf, w dodatku ciągle jeszcze tu
jestem, choć nie wiem dlaczego, przez przypadek, tak jak przez
przypadek się urodziłem, jestem wspólnikiem występku, jakim
były moje narodziny, i wspólnikiem występku, jakim był fakt
przeżycia, dobrze, mogę się zgodzić, że moje przetrwanie jest
jeszcze bardziej haniebne, zwłaszcza kiedy robimy wszystko, aby
przetrwać: no ale to wszystko, nic ponadto, że nie miałem ochoty
jak głupiec nabrać się na tę sentymentalną gadaninę o
przetrwaniu i bicie się w piersi, mój Boże!, człowiek nigdy nie jest bez
winy,
i to

background image

wszystko, przeżyłem, więc jestem, myślałem, nie, właściwie nic
nie myślałem, byłem, całkiem zwyczajnie, jak ten Ocalały z
Warszawy, albo buda-peszteńczyk, który przetrwał i nie czyni z
tego problemu, nie czuje potrzeby, by szukać potwierdzenia, fakt,
że przetrwał, pozbawiony jest w jego świadomości celu, nie chce
swego przetrwania obracać w zwycięstwo, nawet ciche, dyskretne
i poufne, choć jedyne w swoim rodzaju prawdziwe, jedyne możliwe
zwycięstwo, jakim byłoby przetrwanie w potomstwie - w
potomku -w tobie - przedłużone i zwielokrotnione przeżycie -
byłby to - dalszy ciąg życia, nie, nie myślałem
0 tym, nie sądziłem, że powinienem o tym myśleć, aż wreszcie
przyszła tamta noc, której wszystko stało się dla mnie jasne i
jednocześnie pogrążone w całkowitym mroku, a przede mną
stanęło pytanie (czy mówiąc ściśle, za mną, za moim dawno
przeżytym życiem, dzięki Bogu, że tak późno,
1 teraz już zawsze będzie za późno), pytanie, czy byłabyś
ciemnooką dziewczynką? z bladymi plamkami piegów wokół
noska? czy upartym chłopczykiem? z wesołymi, świdrującymi
oczkami jak szaroniebieskie kamyczki? - tak, moje życie
postrzegane jako możliwość twojego istnienia, w ogóle
postrzegane z surowością i smutkiem, bez gniewu i nadziei, tak
jak postrzegamy przedmioty. Mówię, o niczym nie myślałem,
choć,

background image

powiadam, należało. Dlaczego odbywała się tu w tajemnicy jakaś
krecia robota, intrygi i knowania, o których powinienem był
wiedzieć, i naturalnie wiedziałem, sądziłem tylko, że to coś
innego, niż okazało się w rzeczywistości, ale co? Nie wiem,
podejrzewam jedynie, że coś bardzo obiecującego, jestem niby ten
ślepy starzec, który słysząc dźwięczne odgłosy kopaczy, myśli, że
ci odkrywcy kopią jakiś podziemny korytarz, podczas gdy oni
kopią grób, w dodatku grób dla niego samego. Słowem,
przyłapałem się na tym, że piszę, muszę pisać, choć nie wiem
dlaczego, fakt, spostrzegłem się, że pracuję bezustannie, jak
szalony, zawsze pracuję, a zmusza mnie do tego nie tylko
konieczność zarobienia na chleb, lecz fakt, że gdybym nie
pracował, tobym istniał, a gdybym istniał, zmusiłoby mnie to do
najrozmaitszych, lepiej nawet, żebym nie wiedział jakich rzeczy,
aczkolwiek moje tkanki, moje trzewia zapewne się domyślają, i
dlatego właśnie pracuję bez wytchnienia: dopóki pracuję, jestem,
gdybym zaś nie pracował, kto wie, czy w ogóle bym istniał, zatem
podchodzę do pracy i muszę podchodzić poważnie, bo pomiędzy
moją kondycją a moją pracą istnieje głęboki związek, to chyba
zupełnie oczywiste i całkowicie nienormalne, bo co będzie, jeśli
znajdą się inni, w dodatku niejeden, którzy podobnie jak ja piszą,
bo wydaje się im, że muszą

background image

pisać, a przecież nie każdy z nich naprawdę musi pisać; ja, nie ma
wątpliwości, musiałem, nie wiem dlaczego, ale wydawało mi się
to jedyne wyjście, nawet jeżeli wcale nie było to wyjście, z drugiej
zaś strony była to taka sytuacja bez wyjścia, która nawet, gdyby
owo wyjście istniało, budziłaby we mnie niedosyt i
niezadowolenie. Patrząc wstecz: chyba w pisaniu szukałem
ucieczki (i nie bez przyczyny, sądziłem bowiem, że uciekam w
inną stronę, kierując się ku innemu celowi, aniżeli naprawdę
uciekałem i nadal uciekam), ucieczki i ratunku dla samego siebie,
a poprzez to (mojego) świata materialnego czy, używając wielkich
słów, (mojego) świata duchowego i szansy zachowania go dla
niego czy dla kogokolwiek innego - kto w przyszłości będzie się
za nas czy (ewentualnie) z naszego powodu wstydził; i wreszcie
musiała nadejść ta noc, że wśród ciemności ujrzałem i pojąłem
naturę mojej pracy, która w istocie rzeczy nie jest niczym innym
jak dalszym kopaniem tego samego grobu, który inni zaczęli
kopać dla mnie w powietrzu, ale nie wystarczyło im czasu, by
skończyć, w pośpiechu, nawet bez żadnej szatańskiej drwiny,
skądże, tylko tak, byle jak, nie rozglądając się wokół, wcisnęli mi
do ręki narzędzie i zostawili samego, bym dokończył, tak jak
potrafię, zaczętą przez nich pracę. Tak więc wszelka moja wiedza
była wiedzą prowadzącą do tamtej

background image

wiedzy, cokolwiek robiłem, wszystko przemieniało się we mnie w
tę wiedzę, która prowadziła do tej wiedzy, podobnie moje
małżeństwo, jak i to, że
„Nie!" - powiedziałem bez namysłu, gwałtownie, szybko i jakby
instynktownie, owszem, instynktownie, jeszcze wtedy
instynktownie, choć także głosem mojego sprzeciwiającego się
naturalnemu instynktowi antyinstynktu, który stawał się powoli -
czy stał - moim naturalnym instynktem, a nawet moją naturą; owo
„nie" nie było zatem decyzją, którą bym sam podejmował - podjął
-gdybym wybierał pomiędzy „tak" a „nie", otóż nie, owo „nie"
było wyrazem wiedzy, było decyzją, ale nie decyzją podjętą czy
możliwą do podjęcia przeze mnie samego, było decyzją o mnie, a
nawet nie tyle decyzją, co uznaniem wyroku, o tyle
równoznacznym z decyzją, że nie próbowałem mu się sprzeciwić,
a to, nie ulega najmniejszej wątpliwości, było błędnym wyborem,
jak bowiem może człowiek podejmować decyzję, która stoi w
sprzeczności z jego losem, że się tak górnolotnie wyrażę, przez
który - przez los -najczęściej rozumiemy coś, czego właściwie nie
rozumiemy, czyli samych siebie, to podstępne, niepoznane,
bezustannie obracające się przeciw nam coś, obce i wyalienowane,
obrzydliwie płaszczące się przed władzą, jaką nad nami sprawuje,

background image

to coś, co dla ułatwienia nazywamy po prostu losem. Skoro jednak
nie chciałem postrzegać własnego życia jako pasma kolejnych
przypadków poprzedzonych podobnie przypadkowymi
narodzinami, gdyż byłoby to chyba dość niegodziwe traktowanie
życia, a ja traktuję je raczej jako drogę poznania, która zaspokaja
moją próżność, w obecności doktora Oblatha, że tak powiem, w
asyście doktora Oblatha musiałem poruszyć kwestię: moje życie
postrzegane jako możliwość twojego zaistnienia,
która w świetle
ciągłego poznawania i w cieniu mijającego czasu przybrała
wreszcie ostateczną postać: twoje nieistnienie postrzegane jako
konieczne i ostateczne zniszczenie mojego istnienia.
Gdyż tylko tak zys-
kuje sens to wszystko, co się wydarzyło, co zrobiłem, co ze mną
zrobiono, tylko tak może mieć sens moje bezsensowne życie i
dalsza praca nad tym wszystkim, co kiedyś rozpocząłem, nad
życiem i pisaniem, obojętne nad czym, nad jednym i nad drugim,
bo przecież pióro jest moją łopatą, kiedy patrzę przed siebie,
widzę tylko to, co jest za mną, kiedy spoglądam na papier, spo-
glądam wyłącznie w przeszłość: i szła po ziełono-niebieskim dywanie,
jak gdyby kroczyła po morzu,
chciała ze mną porozmawiać, właśnie
się dowiedziała, że ja to jestem ja, B., pisarz i tłumacz, czytała „mój
tekst" i musi koniecznie o nim

background image

z

e mną porozmawiać, powiedziała, i rozmawialiśmy, aż trafiliśmy

do łóżka - mój Boże! -i później też rozmawialiśmy, w trakcie, bez
przerwy. Tak, pamiętam, zaczęła od tego, czy poważnie myślę,
tak jak mówiłem podczas tamtej gorącej dyskusji, nie wiem, jak
mówiłem, odpowiedziałem, rzeczywiście nie pamiętałem, tyle
różnych rzeczy mówiłem, szykując się do wyjścia „po angielsku",
denerwowała mnie i nudziła dyskusja, podczas której mówiłem
powodowany wiecznym, znienawidzonym przymusem mówie-
nia, przymusem mówienia, który zazwyczaj mnie opanowuje,
kiedy chcę milczeć, który nie jest niczym innym, jak głośnym
milczeniem, wyartykułowanym milczeniem, jeśli wolno mi się
uciec do tego paradoksu: poprosiłem więc, żeby zwracała mi
uwagę, zdławionym, schrypniętym głosem wyznaczyła kilka
punktów, była surowa i napastliwa, emanowała jakimś
mrocznym, trwożliwym podnieceniem, seksualnym ładunkiem
przeniesionym do sfery umysłu czy po prostu ukrytym pod
płaszczykiem intelektu, pomyślałem szybko, uważając, że w tych
sprawach jestem nieomylny, a przecież w taki sposób najczęściej
się mylimy, oślepieni pewnością siebie, tak jak w chwili nigdy nie
rozpoznajemy, że jest ona dalszym ciągiem, tak w przypadku nie
widzimy logiki, w spotkaniu konfrontacji, z której przynaj

background image

mniej jedno wyjdzie poszkodowane, seksualny ładunek,
pomyślałem równie naturalnie, jak podle, podobnie jak sami
przenosimy własny ładunek seksualny, sublimujemy go albo po
prostu ukrywamy. Tak, zwłaszcza teraz, tej głębokiej, mrocznej
nocy, widziałem, bardziej nawet, niż słyszałem, tamtą rozmowę,
zobaczyłem wokół siebie smutne twarze, ale były to twarze
teatralnych masek, grających najrozmaitsze role, śmiejących się i
płaczących, wilków i baranków, małp, niedźwiedzi, krokodyli,
całe to stadko cicho szemrało, niczym wielkie, złowieszcze bagno,
gdzie wszyscy, niczym w Ezopowych bajkach, wyciągali dla
siebie morał, aż wreszcie ktoś wpadł na żałosny pomysł, żeby
każdy z obecnych powiedział, gdzie był, i niby z odpływającej już
bez życia chmury zaczęły ospale padać - stukać nazwy:
Mauthausen, front wschodni, Recsk, Syberia, obóz zbiorczy,
Ravensbrück, ulica Fo, aleja Andrässyego 60, wsie wysiedleńców,
więzienia po 1956 roku, Buchenwald, Kistarcsa, i już wstawałem,
już miała przyjść kolej na mnie, ale na szczęście ktoś przede mną
powiedział: „Auschwitz", skromnym, ale pewnym siebie głosem
zwycięzcy, i towarzystwo zgodnie przytaknęło: „Nie do
przeskoczenia", a gospodarz, z miną oznaczającą trochę zazdrość,
trochę dezaprobatę, w końcu, śmiejąc się, skwitował wszystko z
uzna

background image

niem. Ktoś wspomniał jeszcze o modnej wówczas Jcsiążce czy
pamiętnym zdaniu, które ktoś zacytował, odchrząknąwszy
wcześniej jak należy, choć całkiem niepotrzebnie, głosem
ochrypłym ze wzruszenia: „Dla Auschwitz nie ma wytłuma-
czenia" - krótko, z przejęciem, cichutko się zająknąwszy,
pamiętam jeszcze swoje zdziwienie, jak ci niegłupi przecież ludzie
przyjęli to naiwne zdanie, wyglądając chytrze zza swoich masek,
analizowali je, dyskutowali, mrugali niepewnie, nie do końca
rozumiejąc jego sens, jak gdyby to twierdzące, ale pozbawione
całkowicie sensu zdanie cokolwiek znaczyło, a przecież nie trzeba
być koniecznie Wittgensteinem, by zauważyć: to zdanie już pod
względem logiki języka jest błędne, nie ma w nim nic poza
pragnieniami, kłamliwą, dziecinnie szczerą moralnością i naj-
rozmaitszymi stłumionymi kompleksami, a jego przekaz jest
całkowicie pozbawiony wartości. Chyba to właśnie
powiedziałem, a potem już tylko mówiłem, mówiłem, bez
przerwy, ogarnięty logoreą, co jakiś czas spoglądałem na przy-
patrującą mi się kobietę, która szukała we mnie źródła, musiałem
mówić, moje słowa były byle jakie, pełne błędów, pragnień i
najrozmaitszych stłumionych kompleksów, mówiłem, co ślina na
język przyniosła: to była ona, moja późniejsza żona, wcześniej
kochanka, którą poznałem po

background image

tamtej rozmowie, zmęczony, zawstydzony, chciałem o wszystkim
zapomnieć i niepostrzeżenie (jak to się mówi, „po angielsku") się
wymknąć i wtedy ona przeszła po zielononiebieskim dywanie, jak
gdyby kroczyła po morzu. Już nie pamiętam, co wówczas
powiedziałem, z pewnością dałem wyraz swojej niezmienionej do
dzisiaj opinii, bo w to, że moje opinie kiedykolwiek się zmieniają,
ani trochę nie wierzę, tyle że dzisiaj niezbyt się nimi chwalę i stąd
moje wątpliwości; ale dlaczego i z czyjego powodu miałem
wyrażać opinię, a zwłaszcza tam, nie jestem przecież stałym
bywalcem domów wypoczynkowych na jakichś tam pogórzach,
by w towarzystwie doktora Oblatha i podobnych mu
intelektualistów zabijać zbyt wolno płynący czas wyrażaniem
własnych opinii, cały czas czy prawie cały czas siedzę w dwóch
klitkach na czternastym piętrze w bloku z wielkiej płyty, w moim,
niech będzie, mieszkaniu, że nie daj Boże, raz pali słońce, raz wieje
wiatr (a czasami jedno i drugie), spoglądam na jaśniejące niebo
albo na chmury, w których kopię wiecznym piórem swój grób,
pracowicie, jak przymusowy robotnik, na którego wrzeszczą co
dzień, żeby głębiej rył łopatą i mocniejszym, słodszym głosem
wyśpiewywał nuty swojej śmierci; mógłbym moje opinie głosić co
najwyżej szumiącym rurom i trzeszczącym kaloryferom,

background image

albo wyjącym sąsiadom, tu w samym sercu József-varos, gdzie
tam w sercu, w znajdującym się w odbycie miasta bloku,
wyrastającym dziwnie ponad dzielnicę rozpostartą nad samą
ziemią niczym nadmiernych rozmiarów sztuczna kończyna: ale z
mojego okna widzę - cóż za niespodzianka - ciągle jeszcze stojący
stary parkan, a za nim marną tajemnicę nędznego ogrodu, który
zawsze mnie w dzieciństwie ciekawił, teraz już nie ciekawi mnie
ani trochę, wręcz nudzi, podobnie jak myśl, że na skutek pewnych
okoliczności (rozwód, moja skłonność do najgorszych, choć wcale
nie najprostszych rozwiązań, no i brak pieniędzy), na skutek
pewnych okoliczności wróciłem tu, gdzie spędziłem w
dzieciństwie kilka smutnych letnich wakacji i zimowych ferii,
gdzie posiadłem ileś tam smutnych dziecięcych doświadczeń,
myśl, że znowu tu mieszkam i będę mieszkał tak długo, jak długo
będę musiał jeszcze żyć, czternaście kondygnacji nad moim
dzieciństwem, i tak już musi zostać, i już zawsze będę się z tego
powodu złościł, czasami powracają niepotrzebne wspomnienia z
dzieciństwa, wspomnienia, które przecież zrobiły już swoje:
wykonały podstępną krecią robotę, wszystko nadgryzły, i niech
już zostawią mnie w spokoju. Ale wracając, do czego? do moich
poglądów - mój Boże! -zapewne powiedziałem, że błędna jest już
sama

background image

budowa tego zdania: „Dla Auschwitz nie ma wytłumaczenia",
przecież jeśli coś jest, to zawsze znajdzie się na to jakieś
wytłumaczenie, nawet jeśli będzie ono narzucone, błędne, takie
czy owakie, ale każdy fakt, każdy fakt żyje podwójnym życiem,
jedno z nich jest rzeczywiste, a drugie jest jego życiem duchowym,
duchowym bytem, a to nic innego jak właśnie wytłumaczenie,
wytłumaczenia czy całe mnóstwo wytłumaczeń, które
zaciemniają, usuwają, tuszują fakty, i to nieszczęsne zdanie - „Dla
Auschwitz nie ma wytłumaczenia" - też jest wytłumaczeniem,
otóż autor tłumaczy, że o Auschwitz trzeba milczeć, że Auschwitz
nie ma i nigdy nie było, bo tylko tego, czego nie ma albo czego nie
było, nie sposób wytłumaczyć. A przecież, powiedziałem chyba,
Auschwitz było, czyli jest, zatem istnieje także wytłumaczenie,
niepodobna wytłumaczyć co najwyżej tego, że Auschwitz nie
było, nie sposób wytłumaczyć, że nie doszło do Auschwitz, że w
rzeczywistości nazywanej „Auschwitz" nie zrealizował się
ówczesny świat (tu z całym szacunkiem muszę wspomnieć o
doktorze Oblacie), tak, wytłumaczyć nie można byłoby właśnie
nie-zaistnienia obozu w Auschwitz, zatem Auschwitz już od
dawien dawna, kto wie, od ilu stuleci, wisi w powietrzu, niczym
ciemny owoc dojrzewający w roziskrzonych promieniach hańby,
czeka

background image

jąc, by wreszcie spaść na ludzi, to, co jest, istnieje, a skoro istnieje,
znaczy, że jest nieuniknione: Historia powszechna to obraz i
dzieło rozumu (cytat zaczerpnięty z H.), postrzegać bowiem świat
jako cykl przypadków byłoby niegodziwą wizją świata (cytat ze
mnie), nie zapominajmy więc: Kto patrzy na świat racjonalnie, na
tego świat też patrzy racjonalnie: istnieje tu sprzężenie zwrotne -
powiedział H., nie H., wódz i kanclerz, ale H., wielki prorok
wszelkiego rodzaju wodzów, kanclerzy i innych utytułowanych
uzurpatorów, filozof, nadworny błazen i oberszef, wybierający
najwykwintniejsze trunki, który, odnoszę wrażenie, miał
absolutną rację, a my jedynie musimy głębiej się zastanowić nad
szczegółową kwestią, cóż to za rozum, dla którego historia
powszechna jest wyobrażeniem i dziełem, i czyje racjonalne
spojrzenie świat odwzajemnia racjonalnym spojrzeniem, by
później mogły się one wzajemnie warunkować - bo tak się właśnie
dzieje - powiedziałem chyba, Auschwitz, powiedziałem, o ile
dobrze pamiętam, tak bowiem uważam i tak zawsze uważałem,
wytłumaczyć można jedynie przez pryzmat indywidualnych
losów, wyłącznie indywidualnych i żadnych innych. Auschwitz
jest w moim przekonaniu wyobrażeniem i dziełem ludzi
postrzeganych jako pewna organizacja. Kiedy cała ludzkość
zacznie śnić, z tych snów

background image

z całą pewnością narodzi się Moosbrugger, sympatyczny
morderca seksualny z Człowieka bez właściwości Musiia,
powiedziałem, o ile dobrze pamiętam. Tak, całość, na którą składa
się życie jednostek, no i precyzja, z jaką to wszystko zostało
przeprowadzone: oto całe wytłumaczenie, ni mniej, ni więcej,
wszystko, co jest możliwe, kiedyś się zdarzy, a możliwe jest tylko to, co
się zdarza, powiedział K., wielki smutny mędrzec, który
dokładnie wiedział, co może powstać z życia pojedynczych ludzi,
kiedy zbrodniczy szaleńcy racjonalnie spojrzą na świat, a świat
racjonalnie spojrzy na nich, czyli im ulegnie. I nie mówcie,
powiedziałem, o ile dobrze pamiętam, że to wytłumaczenie jest
tautologicznym tłumaczeniem faktów za pomocą faktów, a
wytłumaczenie, nawet jeżeli trudno się wam z tym pogodzić, jest
takie, że mają nad nami władzę pospolici złoczyńcy, trudno jest
się wam pogodzić z tym, nawet jeśli nazywacie ich pospolitymi
złoczyńcami, a jednak, kiedy zbrodniczy szaleniec zamiast w
domu wariatów albo w więzieniu znajdzie się na kanclerskim
urzędzie czy zostanie przywódcą, natychmiast widzicie w tym coś
interesującego, oryginalnego, nadzwyczajnego i nie macie odwagi
nawet w duchu się przyznać, ze szukacie w nich wielkości, aby nie
czuć się małymi, historia ludzkości wydaje się wam czymś
niemożliwym,

background image

powiedziałem, o ile dobrze pamiętam, że można nadal racjonalnie
patrzeć na świat i że ten świat może podobnie racjonalnie patrzeć
na was. Taka postawa jest całkowicie zrozumiała, co więcej,
zasługuje nawet na uznanie, tylko że wasze postępowanie nie jest,
jak się wam wydaje, ani „naukowe", ani „obiektywne": jest
poetyckie i moralizatorskie, jego celem jest bowiem przywrócenie
racjonalności, czyli sprawnego porządku świata, by wypędzeni z
tego świata powrócili do niego, drzwiami i oknami, kto tylko chce
i kto wierzy, że tym razem świat stanie się przychylny człowie-
kowi, no ale to inne zagadnienie, powiedziałem, o ile dobrze
pamiętam, problem zaś jest w tym, że w ten sposób, na skutek
takich właśnie „obiektywnych" utworów poetyckich, takich
„naukowych" powieści grozy powstają legendy, wiemy przecież,
że wielki człowiek posiadał wyjątkowe umiejętności taktyczne,
takie same, jakimi obdarzeni są paranoicy i maniacy,
wyjątkowymi umiejętnościami taktycznymi omamiający i do-
prowadzający do rozpaczy otoczenie i lekarzy, sytuacja społeczna
była zaś, jaka była, polityka międzynarodowa była, jaka była,
filozofia, muzyka i inne artystyczne sztuczki popsuły ludzkie
umysły, a wielki człowiek, nie da się ukryć, był wielkim
człowiekiem,
było w nim coś ujmującego, czarującego, krótko
mówiąc, coś demo

background image

nicznego, tak jest, demonicznego, czemu nie można się było
przeciwstawić, zwłaszcza kiedy ktoś przeciwstawiać się nie
zamierzał, bo przecież wszyscy szukamy demonów, dla naszych
nieczystych spraw i ohydnych pragnień już od dawna
potrzebujemy demona, takiego jednak, którego można przekonać,
że jest demonem, i który weźmie na siebie wszystkie siedzące w
nas samych demony, niczym Antychryst żelazny krzyż, i nie
wymknie się nam z rąk, by skończyć ze sobą przed czasem,
niczym Stawrogin. Tak, uważacie ich za zbrodniczych szaleńców,
a jednak od chwili, kiedy któryś z nich dostanie do ręki berło i
jabłko, zaczynacie darzyć go uwielbieniem, ubóstwiać, nawet gdy
go lżycie, mówicie o okolicznościach, twierdzicie, że obiektywnie
miał rację, a tylko subiektywnie się mylił, a co znaczy obiektywnie i
co znaczy subiektywnie, jakie intrygi rozegrały się za kulisami, jakie
interesy się ze sobą zderzały, i bez końca będziecie się tłumaczyć,
byle tylko uratować własne dusze, uratować, co się tylko da, ale w
operowym świetle historii świata ujrzycie zwyczajne
złodziejstwo, mord i kupczenie ludzkimi duszami, w którym tak
czy owak mamy i mieliśmy swój udział, powiedziałem, o ile
dobrze pamiętam, wszyscy, jak tu siedzicie, wszyscy usiłujecie
wyłowić część prawdy z rozbitego statku, na którym nie pozostało
już nic całego,
i nie

background image

widzicie rozwierającej się przed wami, za wami i pod wami
przepaści, nicości, pustki, czyli naszego rzeczywistego położenia,
a więc tego, czemu służycie, wiecznej natury każdej władzy, która
ani nie jest konieczna, ani zbyteczna, jest jedynie kwestią decyzji,
podjętej bądź niepodjętej przez konkretnego człowieka, nie jest
ani szatańska, ani mroczna i zniewalająco przebiegła, ani porywa-
jąca, nie, jest pospolita, nikczemna, mordercza, głupia i
zarozumiała, a w chwilach największych sukcesów najwyżej
dobrze zorganizowana, powiedziałem, o ile dobrze pamiętam,
tak, a przede wszystkim niepoważna, odkąd bowiem powstały
wokół nas fabryki śmierci, nadszedł kres wszelkiej powagi, w
każdym razie powagi jakiejkolwiek władzy. I dajcie wreszcie z
tym spokój, powiedziałem, o ile dobrze pamiętam, że dla
Auschwitz nie ma wytłumaczenia, że Auschwitz to coś
irracjonalnego, że jest to twór myśli, której ludzki rozum nie jest w
stanie pojąć, bo dla złego zawsze istnieje jakieś wytłumaczenie,
być może Szatan albo Jago są rzeczywiście irracjonalni, ale ich
twory są istotami racjonalnymi, a każdy nasz czyn można
podobnie jak równanie matematyczne z czegoś wyprowadzić;
wyprowadzić z czyjegoś interesu, żądzy zysku, zaspokojenia
takich czy innych instynktów, a jeśli nie, to z szaleństwa, paranoi,
depresji, piromanii, sadyzmu, zboczeń

background image

i morderstw, megalomanii, demiurgicznej nekrofilii czy
jakiejkolwiek innej perwersji albo ze wszystkich naraz, ale,
powiedziałem, o ile dobrze pamiętam, teraz słuchajcie uważnie,
bo to, co jest rzeczywiście irracjonalne, co rzeczywiście nie ma
wytłumaczenia, to nie zło, ale wręcz przeciwnie: dobro. Dlatego
mnie już od dawna nie interesują ani przywódcy, ani kanclerze,
ani inni utytułowani uzurpatorzy, cokolwiek ciekawego mogli-
byście powiedzieć o świecie ich ducha, nie, mnie od bardzo
dawna interesuje nie życie dyktatorów, ale życie świętych, ono
wydaje mi się ciekawe i niepojęte, ich życia nie potrafię sobie
racjonalnie wytłumaczyć; a Auschwitz, choć brzmi to jak zły żart,
Auschwitz w tym sensie okazało się po prostu dobrze
prosperującym przedsiębiorstwem, i mimo że niewiele was to
obchodzi, opowiem wam pewną historię, a wy wytłumaczycie mi
ją, o ile będziecie umieli. Postaram się streszczać, siedzą tu
przecież przede mną sami starzy wyjadacze, powiem tyle, że był
obóz, zima, transport chorych, bydlęce wagony, jedna racja
żywnościowa na drogę, o której nikt nie wiedział, ile potrwa dni,
dziesiąta część potrzebnej człowiekowi ilości pożywienia, leżałem
na skleconych z drewna noszach i nie zdejmowałem wzroku z -
nie wiem, dlaczego tak go nazywano - „pana nauczyciela", czy
raczej szkieletu, do którego

background image

trafiła moja racja, załadowali nas do wagonów, oczywiście stan
ciągle się nie zgadzał, wrzask, szamotanina i kopniak, poczułem,
że złapali moje nosze i postawili przed następnym wagonem, i nie
widziałem już ani „pana nauczyciela", ani mojej racji: to
wystarczy, żebyście mogli sobie wyobrazić tamtą sytuację. I to, co
wtedy czułem: po pierwsze, nie mogłem nakarmić mojego wiecz-
nego dręczyciela, głodu, tej obcej, od dawna wściekle domagającej
się swego bestii, a teraz pojawiła się kolejna bestia, nadzieja, która
na razie cicho, zdławionym głosem, ale ciągle jednak powtarzała,
że wbrew wszystkiemu istnieje jakaś szansa na przetrwanie.
Tylko że brak mojej racji jednoznacznie stawiał ją pod znakiem
zapytania, z drugiej zaś strony, tłumaczyłem sobie chłodno, moja
racja podwaja szansę przeżycia „pana nauczyciela" - tyle zostało z
mojej racji, myślałem sobie, może nie z radością, ale rzeczowo. I co
zobaczyłem kilka minut później? Nawołując i niespokojnie
szukając mnie wzrokiem, zbliża się „pan nauczyciel", w ręku
trzyma moją rację, dostrzega mnie leżącego na noszach i kładzie
mi rację na brzuchu; chcę coś powiedzieć, najwyraźniej widać po
mnie zdziwienie, a on, biegnąc już z powrotem - gdyby zobaczyli,
że oddalił się ze swojego miejsca, natychmiast by go zatłukli - on,
z wyrazem oburzenia na drobnej, gotowej

background image

na śmierć twarzy, mówi: „Jak ci coś takiego mogło przyjść do
głowy?!..." Oto cała historia, i jeżeli nawet nie chcę postrzegać
własnego życia jako pasma przypadków, od przypadkowych
narodzin przez kolejne przypadki, gdyż to byłoby przecież
niegodziwe traktowanie życia, tym bardziej nie chcę postrzegać
wszystkiego tak, jak gdyby wszystko wydarzało się wyłącznie po
to, abym to ja pozostał przy życiu, gdyż takie rozumowanie
świadczyłoby o jeszcze bardziej niegodziwym traktowaniu życia,
choć nie da się ukryć, że „pan nauczyciel" dlatego uczynił to, co
uczynił, żebym ja przeżył, ale tak jest wyłącznie, gdy się patrzy na
to wydarzenie z mojego punktu widzenia, gdyż nim z całą
pewnością powodowało coś zupełnie innego, to, co zrobił dla
mnie, przede wszystkim uczynił dla siebie. I to jest pytanie, dajcie
mi jakieś wytłumaczenie, jeśli potraficie, dlaczego to zrobił. I nie
próbujcie uciekać w słowa, bo przecież doskonale wiecie, że w
pewnych okolicznościach, mówiąc obrazowo, w pewnej
temperaturze, słowa tracą swoją postać, treść, znaczenie, po
prostu ulatują, i jedynie czyny, jedynie same czyny okazują się
czymś stałym, czymś, co można wziąć do ręki i zbadać, niczym
kawałek minerału, niczym kryształ. Jeżeli więc przyjmiemy takie
założenie, a przecież jest oczywiste, że innego założenia przyjąć
nie możemy, że w sytuacji

background image

ekstremalnej, jaką jest obóz koncentracyjny, w obliczu
całkowitego cielesnego i psychicznego spustoszenia, w wyniku
którego umiejętność oceny sytuacji staje się ograniczona,
właściwie każdym powoduje pragnienie pozostania przy życiu,
kiedy jednak zastanowimy się, że „panu nauczycielowi" dana
została podwójna szansa przeżycia, a on tę podwójną szansę, czyli
wyrażając się jeszcze ściślej, jeszcze jedną szansę ponad tę, którą
sam miał, która właściwie była szansą innej osoby, odrzucił,
wskazuje to, że właśnie skorzystanie z tej drugiej szansy
zniszczyłoby jego jedyną własną szansę, która pozwoli mu żyć i
pozostać przy życiu; a zatem istnieje coś, i proszę, nie próbujcie
tego nazywać, istnieje coś nieskażone niczym obcym, naszym
ciałem, naszym duchem ani jakimkolwiek zwierzęcym
instynktem, istnieje idea, która w umysłach nas wszystkich jest
takim samym wyobrażeniem, tak, idea, jak to powiedzieć, której
nienaruszalność i ochrona, czy jak tam chcecie, jest jedyną praw-
dziwą szansą
„pana nauczyciela", że bez niej nie istnieje dla „pana
nauczyciela" szansa przeżycia, że bez tego wyobrażenia, bez
jasnego, niezakłóconego ocalenia i utrzymywania w stanie
nienaruszonym tego pojęcia, nie zechce i nie będzie umiał żyć. Tak,
w moim mniemaniu na to nie ma wytłumaczenia, to nie jest
racjonalne, racjonalna

background image

i namacalna może być racja żywnościowa, która w skrajnych
okolicznościach obozowych pozwala uniknąć śmierci, o ile tylko
pozwala, o ile nie napotka miażdżącego oporu abstrakcyjnego
pojęcia, które jest dla mnie nadzwyczaj ważnym dowodem w tym
wielkim metabolizmie losu, jakim jest życie, znacznie, znacznie
ważniejszym niż banały i straszliwe zbrodnie wszelkich wodzów,
kanclerzy i innych utytułowanych uzurpatorów, powiedziałem, o
ile pamiętam... Ale nudzą już mnie te moje opowieści, przyznaję
jednak, nie mogę nie przyznać, że moją rzeczą jest je opowiadać,
choć nie wiem, dlaczego miałaby to być moja rzecz czy dlaczego
tak mi się wydaje, bo przecież już nie mam na tym świecie
żadnego zadania, wszystkie moje sprawy na tej ziemi już się
zakończyły, i mam tylko jedną jedyną sprawę, wiemy wszyscy
jaką, i nic już ode mnie nie zależy, nic, doprawdy nic; i teraz, kiedy
z perspektywy lat spoglądam na moje opowieści, z daleka,
zamyślony, patrząc na nie niczym na dym z papierosa, widzę
obserwującą mnie kobietę, która szuka we mnie źródła, a ja,
przypatrując się jej jasnemu spojrzeniu, nagle zaczynam rozumieć
i widzieć, jak łączą się ze sobą splątane nici moich opowieści, jak
ich kolorowe nici układają się w miękkie oczka, które zaplatam
wokół leżącej obok mnie (wtedy jeszcze przyszłej, dzisiaj byłej)

background image

żony, a wcześniej kochanki, tulącej jedwabistą głowę do mojego
ramienia, zaplatam je wokół jej szyi, piersi i talii, oplatam ją,
przywiązuję do siebie, i wirujemy, obracamy się, dwoje barwnych,
zwinnych cyrkowców, bladych z przerażenia, z pustymi rękoma
kłaniających się nieżyczliwej publiczności, własnej porażce. Należy
przynajmniej starać się ponieść porażkę,
jak powiedział naukowiec z
powieści Bernharda, bo porażka, jedynie porażka może się ziścić,
powiadam ja, i staram się, skoro muszę się starać, a muszę, bo żyję
i piszę, a jedno i drugie jest staraniem się, życie ślepym, pisanie
obdarzonym wzrokiem staraniem, oczywiście staraniem innego
rodzaju niż samo życie, staraniem, żeby dostrzec, do czego
zmierza życie, i dlatego nie mogąc uczynić nic innego, pisząc,
powielam życie, powtarzam życie, jak gdyby pisanie także było
życiem, a przecież wcale nim nie jest, nie może się z nim nawet
mierzyć, nie można go nawet do życia porównywać, i takim
sposobem, w momencie kiedy zaczynamy pisać, zaczynamy pisać
o życiu i skazujemy się na porażkę. I teraz, gdy w tę głęboką,
pełną świateł, głosów i bólu noc szukam odpowiedzi na
ostateczne, wielkie pytania, mam już świadomość, że wszystko
jest ostateczne, a na wielkie pytanie istnieje tylko jedna wielka,
ostateczna odpowiedź: rozwiązująca wszystko,

background image

nakazująca milczeć wszystkim, którzy chcą pytać, że istnieje tylko
jedno rozwiązanie, jeden cel naszych wszelkich starań, nawet
jeżeli o nim zapominamy i zazwyczaj staramy się o coś zupełnie
innego, gdyż w przeciwnym wypadku w ogóle byśmy się nie
starali, choć jeśli o mnie chodzi, nie rozumiem, po co to owijanie w
bawełnę: a kiedy powtarzam tu swoje własne życie - mój Boże! -
takie życie, sam zadaję sobie pytanie, dlaczego, właściwie
dlaczego, czyż nie wystarczy, że muszę pracować jak maniak,
wytrwale i bezustannie, gdyż pomiędzy moją pracą a moją
kondycją istnieje głęboki, zupełnie oczywisty związek: a jednak,
kiedy piszę, powtarzam własne życie: prawdopodobnie powoduje
mną skryte pragnienie, żebym kiedyś i ja się dowiedział, co to
znaczy mieć nadzieję, i dlatego będę pisał, jak maniak, wytrwale i
bezustannie, aż wreszcie się dowiem, a potem nie będę miał już po
co pisać. I kiedy później we dwoje przemierzaliśmy mroczne i
mniej mroczne uliczki, moja żona (przyszła i była) zapytała, jak
nazwałbym to czyste coś, nieskażone niczym obcym, o czym
wspomniałem podczas rozważań związanych z „panem nauczy-
cielem", zresztą, jak powiedziała, „postacią bardzo inspirującą", i
ma nadzieję, dodała, że jeszcze go spotka w którymś z „moich
tekstów", ja udałem jednak, że tej uwagi, niczym małego uchy

background image

bienia, niepsującego zresztą czaru chwili, przynajmniej tak długo,
jak długo był w niej czar, nie dosłyszałem i bez wahania
odparłem, że to coś to wolność, z tego powodu przede wszystkim
wolność, że „pan nauczyciel" nie to uczynił, co musiał uczynić, co
winien był uczynić w obliczu szaleństwa, głodu, nakazów
instynktu samozachowawczego i władzy pozostającej w kazi-
rodczym związku z szaleństwem, instynktem
samozachowawczym i głodem, ale przecząc im wszystkim,
postąpił inaczej, tak jak nie musiał, i zrobił coś, czego nikt kierujący
się zdrowym rozsądkiem nie mógł od niego oczekiwać. Moja żona
(wtedy jeszcze nie żona) na chwilę umilkła, po czym nagle -
pamiętam jej głos drżący ze wzruszenia i podniecenia, że się
odważyła, pamiętam jej uniesioną w górę twarz, miękko, ale
zdecydowanie pojawiającą się i niknącą wśród mknących świateł
nocy, niczym pierwszy plan filmu z lat trzydziestych,
przynajmniej wtedy tak mi się wydawało, i może nawet tak było,
choć właściwie dlaczego miało tak być, przecież nic nigdy nie jest
takie, jakie się nam wydaje albo jakie chcemy, żeby było, świat nie
jest naszym wyobrażeniem, lecz naszym koszmarem, pełnym
niewyobrażalnych niespodzianek - nagle stwierdziła, że muszę
być bardzo samotny i smutny, i choć mam wiele doświadczeń,
bardzo niedo

background image

świadczony, skoro aż tak bardzo nie dowierzam ludziom, że
muszę na silę tworzyć reguły, żeby wytłumaczyć naturalny (tak
właśnie powiedziała: naturalny), naturalny i przyzwoity ludzki
gest; pamiętam, jak mocno poruszyły mnie jej słowa, w istocie
rzeczy dyletanckie i wzruszające w swojej nieprawdziwości
słowa, pamiętam, podobnie jak pamiętam jej uśmiech, najpierw
nieśmiały, potem pytający i za chwilę pełen zaufania, grę jej
mimiki, którą później wielokrotnie próbowałem sobie
przypominać, bo w pewnym sensie ciągle mnie jeszcze
zachwycała, a później, kiedy już nie potrafiłem sobie nic
przypomnieć, sprawiała ból - początkowo realne istnienie, potem
jej brak, wreszcie tylko wspomnienie - tak jak zazwyczaj bywa i
jak pewnie być musi i nigdy nie bywa inaczej, pamiętam
wszystkie moje uczucia, nagle zagęszczające się, nieprzyjemnie
obecne i niejasne, a jeszcze lepiej pamiętam jej pytanie, gdy chciała
się dowiedzieć, czy może mnie wziąć pod rękę. Oczywiście,
odpowiedziałem. W tym miejscu, żeby zrozumieć i zobaczyć to,
co chcę zobaczyć i zrozumieć, powinienem opowiedzieć, jak
wówczas żyłem: czym różniła się ta chwila od innych podobnych
chwil, w których, podobnie jak w tej chwili, rozstrzygnęło się, że
pójdę do łóżka z kobietą. Dlatego mówię: „rozstrzygnęło się", bo
choć jest prawdą, najzupełniej zresztą

background image

oczywistą, że w tych rozstrzygnięciach zazwyczaj ja też mam swój
udział, a nawet przypada mi rola inicjatora, czy przynajmniej tak
to pozornie wygląda, nigdy nie jest to postanowienie, ale wręcz
przeciwnie, przygoda, która sama przez się wyklucza możliwość
postanowienia czegokolwiek, wir otwiera się tuż pod moimi
nogami, krew zaczyna szumieć, zagłuszając niczym woda wszelki
głos rozwagi, przygoda, o której zawsze, z góry, doskonale wiem,
jak się za każdym razem potoczy, a zatem, gdybym miał
cokolwiek postanawiać, gdybym miał tylko wybór, nie posta-
nowiłbym nic takiego, co by mnie ku takiej przygodzie popchnęło.
I może to właśnie mnie pociąga, ta sprzeczność, ten wir. Nie
wiem, nie wiem. Już nieraz mi się to zdarzało, za każdym razem
to samo, z czego mogłem przecież wywnioskować, co potajemnie
mną kieruje: przemykająca kobieta z nieśmiałym uśmiechem,
zawsze z rozpuszczonymi włosami, niczym starodawna postać
bosej służącej, cicho i skromnie prosi, żeby ją wpuścić, jak mam to
wyrazić, by nie popaść w banał, który mimo wszystko muszę
powiedzieć, cóż bowiem innego mogę powiedzieć, skoro od
niepamiętnych czasów tak to określamy: prosi, żebym ją wpuścił
do mojego ultimum moriens, czyli do mojego serca, i zaciekawiona
rozgląda się tam z miłym uśmiechem, dotykając wszystkiego

background image

delikatną rączką, ściera wokoło kurz, wietrzy duszne kąty,
wyrzuca kilka rzeczy, na ich miejscu układa swoje drobiazgi,
grzecznie, i zadomawia się, aż wreszcie ja się przyłapuję na tym,
że mnie stamtąd całkowicie wypędziła, jak wystraszony,
przepędzany intruz kręcę się wokół własnego serca, którego
zamknięte bramy jaśnieją w oddali niczym jakieś ciepłe domostwa
przed bezdomnym; i często tylko wtedy mogę się tam z powrotem
wprowadzić, jeśli pojawię się z inną kobietą i każę jej tam
zamieszkać. Rozmyślam o tym wszystkim z dokładnością i
plastycznością godną profesji pisarza i tłumacza, w chwilę po
zakończeniu swojego długiego, boleśnie trwałego związku, który
wtedy, tak mi się przynajmniej wydawało, bardzo mnie męczył,
czułem, że zagraża mojej wolności, koniecznej, wręcz nieodzownej,
abym mógł pracować, ale który później skłonił mnie, by z
rozwagą przemyśleć wiele spraw. Zwłaszcza iż nie mogłem nie
zauważyć, że odzyskanie upragnionej, wytęsknionej wolności
wcale nie przełożyło się na oczekiwany zapał do pracy, a nawet z
zaskoczeniem muszę stwierdzić, że w czasie, kiedy walczyłem o
swą wolność, niezdecydowany, z coraz większą siłą i z coraz
większą złością zrywałem i wracałem, pracowałem o wiele
wydajniej niż teraz, kiedy wprawdzie znowu jestem wolny, ale
znudzony

background image

i wewnętrznie pusty; dopiero o wiele później pewien zupełnie
inny stan, mianowicie szczęście, które przepełniało mnie w
początkach naszego związku i później, w naszym małżeństwie,
nauczył mnie, że szczęście jako stan ducha, takie szczęście też
może mieć zły wpływ na pracę. Przeanalizowałem dokładnie, na
czym to polega i dlaczego praca stawia mi takie przytłaczające,
męczące, częstokroć niemożliwe do spełnienia, zabójcze
wymagania, i choć wtedy daleki byłem jeszcze - mój Boże! - jakże
daleki od zobaczenia prawdy, od poznania prawdziwej natury
mojej pracy, która nie jest niczym innym, jak kopaniem, kon-
sekwentnym kopaniem grobu, który inni zaczęli kopać dla mnie
w powietrzu, zrozumiałem jednak, że gdybym nie pracował, kto
wie, czybym istniał, czy umiałbym istnieć, pojąłem, że pomiędzy
moją kondycją a moją pracą istnieje głęboki związek, a jego
zasadniczym warunkiem jest, wygląda na to, tak mi się wydaje,
gdyż jakkolwiek to smutne, nie mogę sądzić inaczej, bycie
nieszczęśliwym, nie idzie tu oczywiście o nieszczęście, które
uniemożliwiałoby mi pracę, takie jak choroba, bezdomność,
nędza, nie mówiąc już o więzieniu i tym podobnych, ale raczej o
taki rodzaj nieszczęścia, który spowodować potrafi jedynie
kobieta. Zwłaszcza że czytałem wtedy Schopenhauera o celowości
indywidualnych

background image

losów, jedną z prac ze zbioru Parerga i parali-pomena, który
zdobyłem w jednym z antykwariatów w czasach, kiedy po
exodusie, jaki nastąpił po wieikim narodowym zrywie, ludzie
likwidowali biblioteki i wyprzedawali książki za tak niską cenę,
że mogłem sobie pozwolić na cztery grube tomy, którym udało się
przeżyć cenzurę, palenie książek, przemiał i podobne rodzaje
zagłady: nie mogłem więc, powiadam, wykluczyć możliwości, że
używając przestarzałego terminu jeszcze bardziej przestarzałej
psychoanalizy, cierpię na kompleks Edypa, co, biorąc pod uwagę
niezupełnie uporządkowane dzieciństwo, nie byłoby wcale
niczym zaskakującym. Pozostawało jedynie pytanie, pytałem
samego siebie, czy ważniejsza jest dla mnie rola syna ojca, czy
syna matki (nawet jeżeli była to wykluczająca się determinanta,
sama możliwość autoanalizy napawała mnie nadzieją), i
odpowiedziałem sobie, że w moim zachowaniu od czasu do czasu
pojawia się jednak kompleks syna odrzuconego przez matkę.
Posunąłem się tak daleko, że zbudowałem sobie teorię, której
najlepszym dowodem są moje ówczesne notatki. Zgodnie z nią
kompleks syna odrzuconego przez ojca przybliża do
transcendencji, kompleks syna odrzuconego przez matkę, a za
takiego siebie uważałem, sprawia, że nasza osobowość jest pełna
zmysłowości, plastyczna, elastyczna i łatwa do

background image

formowania. Elementy pierwszego możemy znaleźć u Kafki,
drugiego u Prousta czy Josepha Rotha. Moja teoria nie miała
chyba jednak zbyt mocnych podstaw i dzisiaj nie odważyłbym się
jej ani opisywać, ani nawet poruszać w leniwych rozmowach,
toczonych gdzieś około północy, zwłaszcza że już przestała mnie
interesować, odszedłem od niej bardzo daleko, i jeżeli jeszcze ją
pamiętam, to tylko jako mały, nieważny, niepewny krok ku
prawdziwemu zrozumieniu, na długiej, bezkresnej drodze do
świadomego samounicestwienia; pozostaje jednak faktem, że w
wyniku tego kompleksu zyskiwała moja praca, a traciłem ja sam,
może nie odmieniło się całe moje życie, ale po moim zachowaniu z
łatwością można się było domyślić, że w głębi duszy odgrywam
rolę syna odtrąconego przez matkę, i choć wstyd mi się do tego
przyznać, pragnę zmagać się z tym cudownym bólem, którego
najwyraźniej potrzebuję, by móc pracować (oczywiście oprócz
wolności potrzebnej mi ponad wszystko). Tak, wydaje się bowiem,
że to ból daje mi twórczą siłę, bez względu na to, jaką muszę
zapłacić cenę, i bez względu na fakt, że owa twórcza siła jest
formą kompensacji, istota jest w formie, w tym, że ból pozwala mi
żyć w stanie podniecenia, a nawet jeśli tak nie jest, i tak jest mi to
chyba zupełnie obojętne: uczucie bólu

background image

bezustannie i nierozerwalnie łączy się dla mnie z obrazem życia, z
najprawdziwszym - tego jestem pewien - najprawdziwszym
obrazem życia. W ten sposób jednak zyskałem wytłumaczenie
fenomenu, o którym przed chwilą mówiłem, że zyskawszy
całkowitą wolność, nie walczę już o nią z taką siłą, a wśród
duchowych męczarni pracuję w znacznie większym tempie:
nerwica spowodowana kompleksem (czy też powodująca kom-
pleks) sprawia, że kiedy jej siła słabnie, maleje moja chęć do pracy,
kiedy zaś spotyka mnie kolejne traumatyczne przeżycie,
podnoszące poziom dręczącej mnie nerwicy, chęć do pracy płonie
we mnie z nową siłą. To przecież jasne i proste, pomyśli każdy,
należy się tylko zatroszczyć, by zawsze istniały przyczyny
podżegające we mnie zapał do pracy - i dlatego formułuję to z
taką ostrością, by z miejsca się przekonać, jak dalece jest to
niemożliwe. Kiedy bowiem zakończyłem autoanalizę i
rozprawiłem się z moim kompleksem, a nawet nabrałem do niego
naturalnego obrzydzenia, nie tyle do samego kompleksu, co do
samego siebie, w skrytości, jak aktor hodujący w sobie infantylny,
niedorzeczny kompleks, zdradzający, jak bardzo łatwo jest mnie
zranić i jak bardzo brak mi duchowej dojrzałości, choć przecież do
niczego nie czuję większej odrazy niż właśnie do infantylizmu.
Tak, przynaj

background image

mniej wyleczyłem się z kompleksu, czy raczej uznałem się za
wyleczonego, bardziej po to, by odzyskać poczucie własnej
wartości niż zdrowie, i kiedy niedługo potem związałem się z
kolejną kobietą, postawiłem jej być może okrutny, ale bardzo
praktyczny warunek, że pomiędzy nami nigdy nie może paść
słowo „miłość" czy jakikolwiek z jego synonimów, że nasza miłość
może trwać tylko dopóty, dopóki się w sobie nie zakochamy, z
wzajemnością czy bez wzajemności, obojętne, a w momencie,
kiedy podobne nieszczęście dotknie jedno czy nawet obydwoje,
musimy natychmiast położyć kres naszemu związkowi; i moja
partnerka, która, jak to powiedzieć, wtedy właśnie, podobnie jak
ja, leczyła się z poważnej miłosnej katastrofy, bez zastrzeżeń
przyjęła postawiony przeze mnie warunek (przynajmniej
pozornie), choć i tak bezkonfliktowość naszego związku, co do
tego nie mam najmniejszych wątpliwości, z całą pewnością w
szybkim tempie by go nadszarpnęła i zniszczyła, gdybym w tym
samym czasie nie poznał mojej byłej czy wówczas jeszcze
przyszłej żony, co okazało się (przynajmniej dla mnie)
rozwiązaniem radykalnym. W tamtym czasie, jak zresztą zawsze,
mieszkałem w sublokatorskim pokoju, co, nie da się ukryć,
uchodziło za coś niesłychanego w drugiej dekadzie tak zwanej

background image

konsolidacji, kiedy prawie wszyscy moi przyjaciele, znajomi,
wprawdzie za cenę zawału serca, cukrzycy, wrzodów żołądka,
załamań nerwowych, duchowej i materialnej korupcji czy w naj-
lepszym razie za cenę rozpadu rodzinnego życia, zdobywali
wreszcie własny dach nad głową; jeśli
0 mnie idzie, wcale nie myślałem o mieszkaniu, a jeśli nawet
myślałem, to w tym sensie, że o nim nie myślę, gdyż wówczas
musiałbym zacząć żyć zupełnie inaczej, pod ciągłą presją
pieniędzy, przede wszystkim zdobywania pieniędzy, a to
wiązałoby się z kompromisami, błędnymi wyborami, ugodami i
niewygodami, nawet gdybym próbował się oszukiwać, że to
wszystko jest jedynie przejściowe i skończy się w chwili, gdy
osiągnę cel, nie można bowiem, nawet przez jakiś czas, żyć
inaczej, niż żyje się zawsze czy zazwyczaj, by przykre
konsekwencje nie odbiły się na naszym normalnym, bardziej czy
mniej przez nas samych kierowanym życiu, w którym to my
jesteśmy panami i prawodawcami, tak więc nie mogłem
1 nie chciałem godzić się na to wszystko, na te wszystkie,
związane z uzyskaniem na Węgrzech mieszkania, niewygody,
które zagrażałyby mojej wolności, duchowej niezależności od
zewnętrznych warunków, zagrażałyby w sensie totalnym, a
zatem ja równie totalnie, całym swoim życiem musiałem się
przeciwstawić czyhającemu niebez

background image

pieczeństwu. I właściwie musiałem przyznać rację mojej żonie,
która ze znanym mi już wyrazem twarzy, jawiącym mi się niczym
niespodziewany, cudowny wschód słońca, wzruszająco zacięta i
nieustępliwa, wypytawszy mnie o moje ówczesne życie,
stwierdziła: a więc w imię wolności zamykam się w więzieniu.
Tak, bez wątpienia było w tym trochę racji. Ściśle mówiąc, miała
rację. Tyle że spośród dwóch węgierskich więzień, więzienia
wiążącego się ze zdobyciem mieszkania i więzienia wiążącego się
z jego nieposiadaniem, to drugie bardziej mi odpowiadało, w nim
bowiem - w węgierskim więzieniu bezdomności - mogłem żyć, jak
chciałem, mogłem żyć dla siebie, w ukryciu, chroniony przed
zepsuciem, choć to więzienie, skoro już obstajemy przy tym
określeniu, bo było ono raczej puszką po konserwach, nagle, za
czarodziejskim dotknięciem mojej żony, otwarło się, a moje
sublokatorskie życie stało się bezbronne, zdemaskowane, przed
niczym już niechroniące, takiego życia nie mogłem dłużej znieść,
podobnie jak później, ani nawet teraz znieść go nie potrafię,
podobnie jak nieznośne wydaje się każde życie, o ile postrzegamy
je poprzez pryzmat poznania, gdyż to właśnie nieznośność życia
prowadzi nas do wiedzy, w której świetle spostrzegamy, że nasze
życie jest nie do zniesienia - i rzeczywiście, jest nie

background image

do zniesienia, skoro mogą je nam odebrać. Istotnie, tak żyłem w
tym sublokatorskim pokoju, jak gdybym nie żył w pełni, moje
życie było zredukowane, tymczasowe, chaotyczne (poważnie
traktowałem jedynie moją pracę), żyłem z niejasnym i z całą
pewnością niewymagają-cym wyjaśnienia uczuciem, iż muszę
czymś wypełnić (najlepiej pracą) ten nie wiadomo jak długi czas
pomiędzy dwoma rzeczywistymi zdarzeniami mojego życia:
moim przyjściem na świat i odejściem z tego świata; choć przecież
jedynie ten czas jest moim czasem, tylko z tego czasu muszę się
rozliczać, ale nie wiem dlaczego i przed kim, w szczególności
przed samym sobą, abym zrozumiał to, co muszę zrozumieć, i
zrobił to, co mogę zrobić, i dopiero potem rozliczył się przed
wszystkimi, czyli przed nikim, albo przed kimkolwiek, kto
później będzie się za mnie albo (ewentualnie) z mojego powodu
wstydził, gdyż nie mogę się rozliczać ani z czasu przed moim
przyjściem na świat, ani z czasu, który nastąpi potem, gdy go już
opuszczę, nawet jeżeli każdy z nich może mieć cokolwiek
wspólnego z moim jedynym czasem, w co, znaczy w to, że mogą
mieć ze sobą coś wspólnego, nie bardzo wierzę. I kiedy teraz, w
świetle ogarniającej mnie nocy, chłodno i rzeczowo, choć nie bez
pewnego wzruszenia, z długim namysłem przyglądam się
mojemu sub

background image

lokatorskiemu życiu, zaczynam w nim rozpoznawać archetyp,
pochodzący z nie tak dawnego przecież, choć dla mnie odległego
o całą wieczność obozowego życia, a ściśle, tego okresu obo-
zowego życia, kiedy nie było ono już prawdziwym obozowym
życiem, a zamiast niosących zniewolenie żołnierzy pojawili się
żołnierze wyzwoliciele, choć jednak była to obozowa egzystencja,
skoro ciągle jeszcze żyłem w obozie. Zmiana -kiedy zamiast
niosących zniewolenie żołnierzy pojawili się żołnierze
wyzwoliciele - miała miejsce następnego dnia po tym, jak
opuściłem szpitalny barak, „Saal", czyli izbę, w której leżałem,
mówiąc delikatnie, byłem chory, co oczywiście samo przez się nie
było jeszcze wystarczającym powodem do leżenia w szpitalnym
baraku, jednak w wyniku pewnych okoliczności, które wobec
mojego wiecznego pecha okazały się niemal zaskakującym
szczęściem, jednak znalazłem się w szpitalu; i kiedy następnego
dnia rano dowlokłem się do tak zwanej łazienki, skąd natychmiast
chciałem pójść dalej, do umywalki czy do pisuaru, nagle, nie
potrafię znaleźć na to lepszego wyrażenia, dosłownie bowiem tak
się stało, nagle nogi wrosły mi w ziemię na widok niemieckiego
żołnierza stojącego przy umywałce i powoli odwracającego się ku mnie;
jednak nim zemdlałem ze strachu, narobiłem w majtki, czy

background image

kto wie, co jeszcze zrobiłem, przerażony ujrzałem jak przez
szaroniebieską mgłę pewien ruch, ruch ręki żołnierza,
zapraszający mnie do umywalki, i szmatę, którą żołnierz trzymał
w dłoni, którą przed chwilą na mnie skinął, i uśmiech, uśmiech
niemieckiego żołnierza, wtedy powoli zrozumiałem, że niemiecki
żołnierz szoruje umywalkę,
a jego uśmiech wyraża uprzejmość,
mówi, że tę umywalkę szoruje dla mnie, a zatem mówi, że zmienił
się porządek świata, a raczej, że porządek świata nic a nic się nie
zmienił albo zmienił się tylko o tyle, mimo wszystko zasadniczo
się zmienił, gdyż wczoraj to ja byłem jeńcem, a dzisiaj on nim jest,
a ja tak tylko mogłem zapomnieć o nagłym przerażeniu, że
miejsce strachu zajęła we mnie wieczna podejrzliwość i stała się,
niech tak to nazwę, moim światopoglądem, który w moim
późniejszym obozowym życiu, długi czas bowiem mieszkałem w
obozie jako wolny człowiek, określał charakterystyczny smak i
zapach mojego wolnego obozowego życia, pamiętnie słodkie,
ostrożne doznanie, jakim stało się dla mnie odzyskane życie,
żyłem przecież, ale żyłem tak, jak gdyby w każdej chwili mogli
wrócić Niemcy,
a więc nie żyłem w pełni. Tak, muszę wierzyć, że
wtedy prawdopodobnie nie byłem tego świadom, później swoje
zrobiły okoliczności: zmuszony byłem żyć, nie mając mieszkania,

background image

ale w sumie tamto przeżycie, pamiętne przeżycie słodkich,
ostrożnych chwil wolnego obozowego życia przedłużyłem sobie,
żyjąc jako sublokator, pielęgnowałem w sobie to uczucie,
nieskażone poznaniem, wolne od ciężaru życia, świadomość, że
wprawdzie żyję, ale żyję tak, jak gdyby w każdej chwili mogli
wrócić Niemcy; kiedy w takim sposobie, w takiej metodzie życia
szukałem pewnego symbolicznego znaczenia, okazało się, że
wcale nie jest to aż tak niemożliwe, nie da się ukryć, w
symbolicznym rozumieniu tak przecież właśnie jest, Niemcy
mogą wrócić w każdej chwili, der Tod ist ein Meister aus
Deutschland, sein Auge ist blau,
Śmierć, niebieskooki niemiecki
mistrz i nauczyciel, może przyjść zawsze i wszędzie cię znajdzie,
wyceluje i się nie pomyli, er trifft dich genau. Żyłem więc sobie w
moim sublokatorskim pokoju, tak że nie żyłem w pełni, i nie da się
ukryć, właściwie nie było to życie, ale wegetacja, tak, mówiąc
ściśle, wegetacja, żeby przeżyć. Nic też dziwnego, że odcisnęło to
na mnie swoje piętno. Jak również jestem świadom, że z niej się
właśnie biorą moje oczywiste dziwactwa. Na przykład mój
stosunek do utrzymującej wszystkich przy życiu, motywującej i
doprowadzającej wszystkich do szaleństwa własności, mój
właściwie nieistniejący czy całkowicie negatywny stosunek do
własności. Nie

background image

wiem i właściwie nie potrafię określić, czy ta negacja to moja cecha
wrodzona, jakaś ułomność, czym bowiem wytłumaczyć wielkie
przywiązanie do posiadanych przeze mnie drobniejszych ru-
chomości (książek) czy też mojej największej własności: samego
siebie, i to, że moją najcenniejszą własność - samego siebie -
zawsze chroniłem przed wszelkimi szkodliwymi wpływami,
niezgodnymi z moją wolną wolą, jak też przed pokusami
najrozmaitszych przyziemnych, niegodziwych myśli, które
mógłbym też określić mianem materialnej zagłady; broniłem i
bronię nadal, nawet z jeszcze większą zaciekłością, nawet jeżeli
czynię to w imię jakiejś innej zagłady; nie, nie mam wątpliwości,
że mój negatywny stosunek do własności ukształtował się w
wyniku tego, że jakoś udało mi się przeżyć, a także specyficznego,
aczkolwiek niezupełnie bezpłodnego, choć oczywiście
nieznośnego trybu życia, który spowodował, że sublokatorski
pokój wydawał mi się czymś najzupełniej normalnym. W tamtym
sublokatorskim pokoju, do którego wprowadziłem się w
najczarniejszych latach mojego życia, gdy wedle nienawistnych
praw piekieł musieliśmy wszyscy donośnym głosem opiewać je
jako świetlane, i w którym przywitano mnie niczym wybawcę,
gdyż moja obecność zdawała się chronić przed zajęciem,
zarekwirowaniem, odebraniem, dokwa

background image

ferowaniem, i tak dalej, i tak dalej, jedno jedyne nadające się do
tego celu pomieszczenie tamtego przyjemnego mieszkania,
położonego w bocznej budańskiej uliczce, płaciłem jedynie
symboliczny czynsz, który w kolejnych latach równie sym-
bolicznie wzrastał, w tamtym sublokatorskim pokoju nie
myślałem o własności, ani wówczas, powiadam, kiedy nie
mogłem o niej myśleć, ani później, kiedy już mogłem, a może
nawet powinienem, ale też o niej nie myślałem, powiadam, tam
nie groziły mi niebezpieczeństwa idące w parze z własnością,
pełne udręki, beznadziejne kłopoty z pękającymi rurami i
pękającym sufitem, decyzje, których podjęcia wymaga posiadanie
czegoś na własność, czy posiadane dobra są już wystarczające, czy
może należałoby dołożyć starań i zdobyć większe, lub choćby
lepiej zaspokajające nasze pragnienia dobra, wykorzystując
oczywiście w tym celu te już posiadane, ale dla nas
niewystarczające, czyli je sprzedając, nie, nawet nie przeszło mi
przez myśl, że muszę w tej materii coś zmienić, obca mi była
chorobliwa żądza, która ciągle kazałaby mi stawać wobec wyima-
ginowanych wyborów, dręczyła i mamiła bez przerwy, żebym
moje miejsce tutaj zamienił na moje miejsce gdzieś indziej, żebym
moje mieszkanie w bloku, oczywiście nie szczędząc koniecznych
zabiegów, pieniędzy, za cenę załatwiania

background image

w urzędach i tym podobnych nieprzewidzianych komplikacji,
zamienił na bardziej odpowiednie, skoro nawet nie wiem, co jest
dla mnie wystarczająco odpowiednie, tak jak wystarczająco nie
znam własnych pragnień, a przecież jeszcze nie wspomniałem o
trudnych do rozwikłania kłopotach z urządzaniem mieszkania, w
których wyniku moje mieszkanie w bloku jeszcze dzisiaj, po tylu
latach, nadal nie jest do końca urządzone, ja po prostu nie wiem,
jak powinienem urządzić swoje mieszkanie, nie mam pojęcia, jak
ono powinno wyglądać, nie mam pojęcia, jakie mieszkanie
chciałbym mieć i jakie chciałbym mieć sprzęty. W moim
sublokatorskim pokoju wszystkie rzeczy należały do właścicieli,
czekali na mnie z urządzonym pokojem, ja miałem się tylko do
nich wprowadzić, i przez wiele, wiele lat, jakie pośród nich
spędziłem, nie przyszło mi nawet do głowy zmienić miejsce
jakiejkolwiek z tych rzeczy, nie mówiąc już, żeby zamieniać je na
inne czy zapełnić pokój nowymi rzeczami, zwyczajnie dlatego, że
zanim zobaczyłem jakiś przedmiot, zapragnąłem go i kupiłem (nie
mówiąc o książkach, o moich książkach, które najpierw usta-
wiałem w szafie, później, kiedy się już zapełniła, na stole, a kiedy i
tam nie było już miejsca, na podłodze, aż wreszcie gospodarze
wstawili do mojego pokoju dodatkowo bibliotekę): nie, po

background image

wiadam, niczego nie pragnąłem ani nie kupowałem,
prawdopodobnie w ogóle nie dostrzegałem przedmiotów, nic nie
doprowadza mnie do większej rozpaczy niż pełna przedmiotów
wystawa, takie wystawy dosłownie psują mi humor, wprawiają w
zły nastrój, a nawet demoralizują, a więc, jak już mówiłem, staram
się ich nie widzieć, co najpewniej dowodzi, że właściwie nie mam
podobnych potrzeb, i w tej sferze - w sferze przedmiotów - jak to
się mówi, zadowalam się tym, co najpotrzebniejsze, i zapewne
wówczas jestem naprawdę wdzięczny, kiedy wszystko wokół
mnie jest już gotowe, a ja muszę jedynie zgodzić się na istniejący
stan, rozeznać się w nim i do niego przywyknąć. Czuję, że od
urodzenia mam naturę gościa hotelowego, ale zmieniły się czasy i
mogłem tylko zostać mieszkańcem obozów i sublokatorskich
pokoi - zapisałem w moim notesie, z którego teraz, po
kilkudziesięciu latach, przepisuję zdania do kolejnego notesu i z
zaskoczeniem spostrzegam, że już wtedy coś takiego sobie zano-
towałem, czyli już wtedy widziałem wyraźnie swoją sytuację,
swoje nieznośne położenie i nieznośne życie. Wtedy, pamiętam,
wiele cierpiałem z powodu poczucia, które właściwie mógłbym
nazwać krzywdą i które na własny użytek określiłem mianem
„poczucia obcości". Poczucia tego doświadczyłem już we
wczesnym dzieciństwie,

background image

towarzyszyło mi ono właściwie przez całe życie, ale wtedy nie
odstępowało mnie ani na chwilę, w dzień nie pozwalając
pracować, w nocy spać, czułem się do niemożliwości spięty i
bezwładnie bezradny. Nie było ono tworem mojej wyobraźni, lecz
miało podłoże w mającej przyczyny nerwicy i, sądzę, brało się z
mojej rzeczywistej sytuacji, mojego położenia jako człowieka.
Czasami zaczynało się od zdziwienia, czasami od gwałtownego
doznania, że moje życie wisi na włosku, nie o to chodziło, czy
będę żył, czy umrę, mowy nie było tu o śmierci, mowa była
wyłącznie o życiu, tylko że życie nagle przybierało we mnie
postać i formę całkowitej niepewności, a właściwie braku formy,
nie byłem pewien realności, tak, całkowicie straciłem zaufanie do
własnych zmysłów, do nader wątpliwych doświadczeń, jakich za
ich pośrednictwem doznawałem, do realnego istnienia samego
siebie i własnego otoczenia, które to istnienie, jak już
powiedziałem, w chwilach takich przeżyć - czy raczej ataków,
napadów przeżyć -z sobą samym i z otoczeniem łączyła mnie
jedynie cieniutka nić, a tą nicią był mój umysł. Ten zaś nie tylko z
łatwością popełnia błędy i, mówiąc oględnie, jest narzędziem,
urządzeniem, czy jak mam go określić, niedoskonałym, a w
dodatku działa powoli, zacinając się, porusza się niczym we mgle,
a czasami wręcz ledwie funkcjonuje.

background image

Podąża za moimi czynnościami niczym leżący w łóżku
zakatarzony chory za tym drugim, przy nim się krzątającym,
wszystko dostrzega z opóźnieniem i słabiutkim głosem próbuje
pokierować krokami owego obcego, ale tamten nie słucha albo
nawet nie słyszy, i wtedy zrezygnowany porzuca dalsze trudy.
Tak, to było właśnie „poczucie obcości", stan całkowitego
wyobcowania, który daleki był od abstrakcji, jaka może być
zaskakującym tworem naszej wyobraźni czy fantazji, a dręczył
nudą codzienności i rutyny, tak, niczym całkowita bezdomność,
niewiedząca niczego o jakimkolwiek opuszczonym, czekającym
na mnie domu, często, będąc w takim stanie, zadawałem sobie
pytanie, czy takim domem nie byłaby dla mnie na przykład
śmierć. Tylko że, odpowiadałem sobie po wielekroć, wówczas
musiałbym wierzyć w życie pozagrobowe, a kłopot w tym, że nie
potrafię uwierzyć nawet w życie na tej ziemi, zwłaszcza kiedy
jestem w takim właśnie stanie, w którym muszę zadawać sobie
podobne pytania, i kiedy istnienie tamtego świata wydaje mi się
tak samo absurdalne, jak istnienie tego świata, czyli wcale nie
uważam ani za niemożliwe, ani za możliwe do wyobrażenia, że
tamten świat istnieje, ale jeśli nawet istnieje, istnieje on nie dla
mnie, bo ja jestem tutaj. Tutaj zresztą też żyję tylko w pewnym
sensie, co przejmuje mnie jakimś

background image

trudnym do określenia poczuciem winy. Często więc w takich
chwilach - próbowałem - próbuję otrzeźwieć, ale nie udaje mi się,
wygląda bowiem na to, że nawiązać kontakt z życiem potrafię
jedynie za pośrednictwem jakiejś logicznej gry, choćby szachów,
czy obliczając coś na kartce papieru, kiedy z abstrakcyjnego
wyniku w niezbadany sposób powstaje realna rzeczywistość:
podobnie jak, to był wówczas mój ulubiony przykład, który
zapisałem w swoim notesie, z którego teraz przepisuję, jak
człowiek łączy dwa druty, mocuje śrubką, drugi koniec wsuwa do
otworu w ścianie, przyciska guzik i lampa się zapala; mamy tu do
czynienia z uświadomionym rachunkiem prawdopodobieństwa,
napisałem, wynik jest spodziewany, a jednak zaskakujący i niemal
niezrozumiały. Wszystko, wszystko jest tylko wyciąganiem
wniosków, warunkiem i prawdopodobieństwem, w niczym nie
ma pewności, nigdy nic nie jest oczywiste, napisałem. Czym jest
moje istnienie, dlaczego jestem, co jest moją istotą: na to wszystko,
napisałem, zapewne na próżno szukam odpowiedzi, czy raczej nie
odpowiedzi, lecz wiarygodnych znaków; obce jest mi nawet moje
ciało, które teraz utrzymuje mnie przy życiu, by kiedyś zabić,
napisałem. „Gdyby w moim życiu zdarzyła się jedna jedyna
chwila, w której żyłbym w tym samym rytmie, co moja

background image

oczyszczająca organizm wątroba i nerki, jak wdech i wydech
moich płuc, jak perystal tyka mojego żołądka i moich jelit czy
praca mojego serca, czy jak procesy zachodzące w moim mózgu
pod wpływem świata zewnętrznego, jak powstawanie
abstrakcyjnych myśli w moim umyśle, jak czysta świadomość
mojej świadomości czy przymusowa, a jednak pełna łaski
obecność mojej transcendentnej duszy: gdybym przez jedną jedy-
ną chwilę widział, wiedział, posiadał samego siebie, choć oczywiście
nie idzie tu ani o posiadanie, ani o posiadającego, wreszcie
doznałbym poczucia zgody z samym sobą, którego nigdy, ale to
nigdy nie doznam; gdyby zatem jeden jedyny raz ziściła się taka
nierealna chwila, może wtedy uwolniłbym się od «poczucia
obcości*, może nauczyłbym się wiedzieć, poznał, co to znaczy być".
Ale ponieważ jest to niemożliwe, gdyż nie wiemy i nigdy się nie
dowiemy, co jest źródłem przyczyny naszego istnienia, nigdy nie
poznamy celu naszej tu obecności i nie dowiemy się, dlaczego
mamy stąd zniknąć, skoro się kiedyś pojawiliśmy, napisałem. Nie
wiem, napisałem, dlaczego zamiast życia, które być może gdzieś
istnieje, muszę żyć tylko jakąś jego cząstką, która została mi dana:
dlaczego muszę żyć jako ta płeć, to ciało, ta świadomość, ten los, w
tym geograficznym położeniu, w tym języku, w tej historii,

background image

w tym sublokatorskim pokoju, napisałem. I teraz, kiedy piszę to,
co kiedyś już napisałem, nagle ożywa we mnie pewna noc, pewien
sen czy, ściśle, jawa, a może sen na jawie czy jawa we śnie, nie
wiem, ale pamiętam dokładnie, tak jak gdyby zdarzyło się to
wczoraj. Przebudziło mnie wtedy gwałtowne, nieznane przedtem
„poczucie obcości", a może wtedy właśnie zasnąłem, nie wiem, i
właściwie nie ma to już znaczenia. Była świetlista noc, tak jak i ta
dzisiaj, aksamitnie czarna i pełna blasku, przeniknięta
nieruchomą, milczącą, niewzruszoną świadomością, i nagle
zrozumiałem, że to niemożliwe, by ta przejmująca, cierpiąca
świadomość nagle przestała istnieć i znikła z tego świata. Tak, a
poza tym ta świadomość nie była przecież moją świadomością,
była raczej świadomością o mnie, ja zaś jedynie miałem na jej temat
wiedzę, ale nie mogłem nią dysponować, jak gdyby była to
świadomość nienależąca wyłącznie do mnie, tylko ciągle gdzieś
się pojawiająca i niepozwalająca uwolnić się od siebie, niepo-
trzebnie i na próżno zadręczająca mnie na śmierć. Z drugiej strony
czułem wyraźnie, że owa pełna cierpienia świadomość wcale nie
jest świadomością nieszczęśliwą, i jeśli ja, będący jej ucie-
leśnieniem, jestem w tej chwili nieszczęśliwy, wynika to jedynie z
mojej własnej bezradności wobec tej bezlitosnej, wiecznej,
dręczącej, choć

background image

powtarzam, wcale nie nieszczęśliwej świadomości. Przebudziłem
się czy pogrążyłem we śnie, powtarzam, obojętne, gdyż nie
mogłem nie myśleć o tym wszystkim jak o jakimś misterium,
zastanawiało mnie, czy owa świadomość jest częścią czegoś, czym
jestem ja sam, ja, ale nie moje ciało ani nie mój umysł, choć za jego
pośrednictwem się objawia, nie należąc jednak wyłącznie do
mnie, zastanawiało mnie, czy owa świadomość jest kwintesencją
mojej istoty, czy to ona ukształtowała mnie, wcześniej powołując
do życia. Nie mogłem się nie zastanawiać nad tym, czy owa
świadomość ma do wykonania jakieś zadanie, i jeśli nawet jest to
zadanie jedynie hipotetyczne, nie wolno sprzeciwić się jego
nakazowi czy, mówiąc ściśle, sprzeciwić się można, ale jedynie z
poczuciem złamania nakazu, a więc z poczuciem winy; zarazem
najdziwniejsze wydawało mi się, że nie jest to, że tak się wyrażę,
jedynie nakaz moralny, nie, że jest w nim jakiś moment, wymóg,
wręcz żądanie odwołujące się do pracy ludzkich rąk, że świat
„trzeba zbudować", „skopiować", „nauczyć się go", by w
odpowiednim czasie pokazać, obojętne dlaczego, obojętne komu,
komukolwiek, kto kiedyś będzie się za nas czy (ewentualnie) z
naszego powodu wstydził, a zatem zrozumienie świata jest
zadaniem religijnym, niezależnym od niszczycielskich kościołów
niszczy

background image

cielskich wyznań, tak że jedynie w zrozumieniu świata i mojego
miejsca w tym świecie mam szansę, co mam znowu powiedzieć,
żeby nie powiedzieć tego, co muszę powiedzieć: doznać
zbawienia, tak, czego bowiem mam szukać, skoro już szukam, jak
nie zbawienia. Z drugiej zaś strony pomyślałem, że wszystko są to
myśli, które muszą człowieka zastanawiać; podobne myśli
zastanawiają człowieka jedynie w sytuacji, w jakiej się znajduje, bo
sytuacja zmusza go, żeby się nad tym zastanawiał, a ponieważ
sytuacja, w jakiej się człowiek znajduje, w pewnym sensie
przynajmniej jest sytuacją zastaną i z góry określoną, człowiek
może mieć tylko z góry określone myśli, a w każdym razie może
się zastanawiać i rozmyślać nad z góry ustalonymi i określonymi
sprawami. A więc, pomyślałem sobie, muszę mieć takie myśli,
nad którymi nie powinienem się zastanawiać, aczkolwiek dziś już
nie pamiętam, czy tak było i czy w ogóle myślałem, czego nie
powinienem robić, zostałem pisarzem i tłumaczem, choć nie
powinienem był nim zostać, a zostałem wbrew wszelkim
okolicznościom, oszukując je, naigrawając się z nich, wiecznie
ukrywając się w labiryncie okoliczności, uciekając przed
pędzącym potworem z głową byka, którego kopyta w biegu mnie
tratowały, wbrew tym wszystkim potwornym, siejącym
zniszczenie

background image

okolicznościom, nietolerującym żadnej formy ludzkiej myśli,
chyba że formę myśli zniewolonej, okolicznościom
nagradzającym jedynie pracę niewolniczą, wywyższającym ją i
uświęcającym, wśród których żyć czy w ogóle istnieć mogłem
jedynie w tajemnicy, tak, głośno przecząc własnemu istnieniu,
milcząc, przestraszony ukrywałem w sobie tę aksamitną czarną
noc i swoje beznadziejne nadzieje, i dopiero wiele, wiele lat
później po raz pierwszy wyrwało mi się z ust tamtego wieczora,
kiedy spoglądając co chwilę na przypatrującą mi się kobietę, która
szukała we mnie źródła, mówiłem o „panu nauczycielu": że
istnieje myśl nieskażona żadną obcą materią, naszym ciałem,
naszym duchem ani jakimkolwiek zwierzęcym instynktem, że
istnieje idea, która w umysłach nas wszystkich jest takim samym
wyobrażeniem, tak, idea, do której, ale tego już nie powiedziałem,
tylko pomyślałem sobie w duchu, do której ja być może kiedyś się
zbliżę, może nawet kiedyś uda mi się ją opisać, myśl, której,
wydaje mi się, nie muszę formułować, która powstanie w mojej
świadomości niezależnie ode mnie, i nawet jeżeli będzie to myśl
skierowana przeciw mnie samemu, nawet jeżeli mnie zniszczy,
będzie to myśl prawdziwa, i chyba po tym ją rozpoznam, to
będzie bowiem jej miara... Tak, tak właśnie wtedy żyłem. Dopiero

background image

teraz, kiedy o tym wszystkim opowiadam, wreszcie już rozumiem
i pojmuję to wszystko, co powinienem zrozumieć i pojąć. A na
pytanie, czy tamta chwila różniła się czymś od innych podobnych
czy zupełnie niepodobnych chwil, w których rozpoczynałem
nowy związek, muszę odpowiedzieć, że różniła się od nich
zasadniczo. Podobnie jak ja bardzo różniłem się wtedy od tego,
kim byłem wcześniej. Podsumowując zatem, całe moje życie w
sublokatorskim pokoju, wszystkie moje ówczesne myśli,
skłonności, pobudki, fakt, że przeżyłem i zamieszkałem jako
sublokator, muszę przyznać, wszystko wskazywało na to, że już
wówczas byłem ukształtowanym człowiekiem, dojrzałym do
zmian. Z pewnością nie mylę się, sądząc, że właśnie wtedy
zrozumiałem, że moje sądy o życiu są błędne, niemożliwe i nie
mają prawa bytu. Ze nie wolno mi uważać mojego życia za ciąg
kolejnych przypadków, poprzedzonych moimi podobnie
przypadkowymi narodzinami, gdyż jest to nie tylko niegodziwe,
błędne, niemożliwe i niemające prawa bytu traktowanie życia: ale
jest to przede wszystkim bezpłodne, przynajmniej dla mnie,
nieznośnie i zawstydzająco bezpłodne rozumienie istnienia, które
chcę widzieć raczej jako ciąg zdarzeń pozwalających mi zaspokoić
własną dumę, przynajmniej własną dumę. Tak więc chwila, w
której rozstrzygnęło

background image

się, że wkrótce pójdę do łóżka z kobietą, czyli z nią, z tą, która
później została moją żoną, a potem moją byłą żoną: ta chwila także
nie mogła być przypadkowa. Bo jest zupełnie oczywiste, że to
wszystko, o czym tutaj piszę, i wszystko, o czym teraz mówię,
właśnie wtedy dojrzało we mnie do życiowych zmian, zbiegło się
właśnie w tamtym momencie, choć wtedy z natury rzeczy nie
byłem tego świadom, tak, nie pamiętałem nawet patrzącej na mnie
w świetle nocy jej twarzy, miękko, ale zdecydowanie pojawiającej
się i niknącej, niczym pierwszy plan filmu z lat trzydziestych. Nie
przyszło mi nawet do głowy, do czego kusi mnie ta obiecująco
jaśniejąca twarz. I muszę dodać, jak później się okazało, że moja
przyszła (czy była) żona także była już gotowa, ona także już
dojrzała do życiowych zmian, mogłem więc uznać, że nasze
spotkanie nie tylko nie było przypadkowe, ale było wręcz
zapisane przez los. Tak, nie upłynęło wiele czasu, a już
rozmawialiśmy o wspólnym życiu: w rzeczywistości jednak prag-
nęliśmy odmienić los, każde swój własny los, który zawsze jest
jedyny i do niczyjego niepodobny, zatem niemożliwy do dzielenia
z kimkolwiek. Tak więc wszystkie nasze rozmowy były ucieczką
od tego najważniejszego, sprowadzały się do zastępczych pytań i
wykrętnych odpowiedzi, choć nie mam co do tego najmniejszych
wątpliwości,

background image

że nie robiliśmy tego świadomie, ani też nie leżało w naszych
zamiarach wzajemnie się okłamywać. Skąd bowiem mogłem
wiedzieć, choć dziś mam co do tego całkowitą pewność, że
wszystko, co robię, wszystko, co się ze mną dzieje, jak żyję i jak się
to w czasie zmienia, w ogóle całe moje życie - mój Boże! - służy mi
do tego, abym się czegoś dowiedział - moje małżeństwo na przy-
kład służyło mi do tego, abym się dowiedział, że nie potrafię żyć
w małżeństwie. I choć wśród wielu rzeczy, których się
dowiedziałem, ta miała decydujące, a dla mojego małżeństwa
tragiczne znaczenie, bez niej, bez małżeńskiej próby, nie
dowiedziałbym się tego nigdy, co najwyżej mógłbym wysnuć
jakieś zupełnie teoretyczne wnioski. Nie potrafię więc odrzucić
żadnego z oskarżeń, a jedyne usprawiedliwienie, jakie znajduję,
jest jednocześnie oskarżeniem: nie ulega wątpliwości, że swoje
małżeństwo zawarłem po to, by dokonać aktu samozniszczenia,
choć kiedy je zawierałem, wydawało mi się, że czynię to w imię
szczęśliwej przyszłości, w imię szczęścia, o którym z takim
przestrachem, choć ciepło i zdecydowanie rozmawiałem z moją
żoną, jak gdybym rozmawiał z nią
0 jakimś tylko nas dotyczącym, tajemniczym
1 ciężkim obowiązku. Tak, tak właśnie było, a dziś już całe nasze
życie, wszystkie dźwięki, wydarzenia i uczucia jawią mi się jako
niewyraźna,

background image

zagmatwana całość czy, choć brzmi to dziwnie, raczej to słyszę,
niczym muzyczny motyw, podczas którego dźwięki dojrzewają i
zagęszczają się, by wreszcie rozbrzmiał ponad nimi główny, jedy-
ny, zagłuszający wszystkie pozostałe nuty motyw: moje życie
postrzegane jako możliwość twojego zaistnienia albo twoje nieistnienie
postrzegane jako konieczne i ostateczne zniszczenie mojego istnienia.
Wtedy wieczorem, kiedy mówiąc o „panu nauczycielu" i
wyciągając wnioski z przypadku „pana nauczyciela" czy, mówiąc
ściśle, z jego czynu, wyjawiłem i wyjaśniłem mojej żonie, która
wtedy jeszcze nie była moją żoną, a dziś już nią nie jest,
możliwości, jakie otwierają się przed człowiekiem, czy raczej nie
otwierają się w takich sytuacjach, w sytuacjach, jakie niesie ze sobą
totalitaryzm. Powiedziałem, że totalitaryzm jest sytuacją
bezsensowną, i wszystkie sytuacje, jakie powstają w
totalitaryzmie, są bezsensowne, choć powiedziałem, i to jest
właśnie najbardziej bez sensu, że poprzez istotę naszego życia,
poprzez sam fakt utrzymania się przy życiu przyczyniamy się do
trwania totalitaryzmu, o tyle oczywiście, o ile staramy się przy
życiu utrzymać; a to jedynie sprawa organizacji, jej, że tak
powiem, naturalny, prymitywny podstęp. Hipotezy totalitaryzmu
w naturalny sposób oparte są na Nicości. Selekcja, zepchnięcie na
margines i wszystkie po

background image

chodne pojęcia są pojęciami pozbawionymi treści, a opisywana
przez nie rzeczywistość to jedynie skrajny naturalizm, jak choćby
zapędzanie ludzi do komór gazowych, powiedziałem. Boję się, że
to wszystko wcale nie jest zabawne, i kiedy teraz się zastanawiam,
czy kiedy mówiłem te słowa, kierował mną jakiś zamiar, wydaje
mi się, że nie; przypominam sobie, że powodował mną jedynie
niepokój i przymus mówienia, podobnie jak kilka godzin
wcześniej w tym samym towarzystwie wydawało mi się,
jakkolwiek brzmi to dziwacznie czy dziwnie, że tę idącą obok
mnie, stukającą wysokimi obcasami kobietę, którą w świetle nocy
widziałem z profilu, choć nie starałem się wcale jej widzieć, bo we
mnie był jeszcze ten obraz, jak idzie ku mnie przez
zielononiebieski dywan, jak gdyby kroczyła po morzu, że tę idącą
u mojego boku kobietę interesuje to, co mówię. Kat i ofiara,
powiedziałem, w totalitaryzmie, tak jak w tamtej kwestii, w
kwestii Nicoś- ci, służyli tej samej sprawie, choć oczywiście,
powiedziałem, służyli niejednakowo. I choć czyn „pana
nauczyciela" był czynem dokonanym w rzeczywistości
totalitarnej, wymuszonym przez rzeczywistość totalitarną, był
czynem wynikającym z totalitaryzmu, a więc z bezsensu, sam
czyn był aktem totalnego zwycięstwa odniesionego nad totalnym
bezsensem, to właśnie tutaj, w świecie totalnego zniszczenia

background image

i zagłady, mogła się ziścić idea „pana nauczyciela", a nawet stać
się niezniszczalna. Wtedy zapytała, czy poza tym, co musiałem
przejść, cierpiałem w przeszłości albo teraz jeszcze cierpię z
powodu mojego żydostwa. Odpowiedziałem, że muszę się
zastanowić. Fakt, że od dawna, od samego początku, od chwili,
kiedy zacząłem myśleć, czułem, że ciągnie się za mną jakaś
tajemnicza hańba i że tę hańbę skądś przyniosłem, skądś, gdzie
nigdy sam nie byłem, i że ta hańba to kara za moje grzechy, za
grzech, który, choć nigdy go nie popełniłem, prześladuje mnie
przez całe życie, a to życie, choć to ja nim żyję, ja przez nie cierpię i
ja w końcu umrę, wcale nie należy do mnie: wszystko to jednak,
powiedziałem, niekoniecznie musi mieć związek z moim
żydostwem, być może ma związek jedynie ze mną, z moją istotą i
moją osobą, z moją transcendencją, że tak powiem, z tym, jak ja się
zachowuję i jak traktuję ludzi, czy z tym, jak ludzie się zachowują i
jak mnie traktują, a więc z panującymi stosunkami społecznymi i
relacją, w jakiej z nimi pozostaję, powiedziałem, powiedziałem
też, że wyrok nie zapada od razu, a sam fakt, że zapadnie, staje się powoli
wyrokiem,
tak jak ktoś kiedyś napisał, powiedziałem. Wspomniała
też o „moim tekście", tym, który czytała i o którym powiedziała,
że musimy koniecznie o nim porozmawiać. A więc muszę mówić o
tym

background image

tekście, muszę jakoś go opisać. Było to właściwie dłuższe
opowiadanie, takie, które niektórzy określają mianem
„mikropowieści", ukazało się wówczas pośród wielu innych
opasłych tomów opowiadań i zbiorów „mikropowieści", wśród
skandali, drwin i mieszania z błotem, czego wcale nie chcę tu
opisywać, bo jest obrzydliwe i nudne, a opowiadanie stanowiło
jedynie skromny, że tak powiem, mało istotny przyczynek do
węgierskiej rzeczywistości literackiej, rzeczywistości pełnej błota i
drwiny, podziałów i przywilejów, sentymentów i resentymentów,
poufnie oficjalnych i poufnie komercjalnych listów, podejrzliwych
wobec jakości i z namaszczeniem traktujących bezczelnych
dyletantów niczym geniuszy, rzeczywistości wstydliwej i
zawstydzającej, wobec której byłem zawsze i jestem raz obojętny,
raz skonsternowany, ale zawsze jestem tylko postronnym
obserwatorem, o ile w ogóle jestem, i muszę być, och, cóż ja mam
wspólnego z literaturą, z tobą, złotowłosa Małgorzato, przecież
moje pióro to moja łopata, grobowiec twoich spopiełałych wło-
sów, Sulamit; tak, to opowiadanie czy, niech będzie,
mikropowieść była monologiem mężczyzny, młodego
mężczyzny. Ten mężczyzna wychowywany przez rodziców w
duchu surowej chrześcijańskiej pobożności, a nawet w duchu
bigoterii, teraz, w dniach Apokalipsy, dowiedział się, że

background image

jego też naznaczyła otwarta pieczęć: w duchu wprowadzonych w
życie ustaw uznany zostaje za Żyda. I nim zabiorą go do getta, do
bydlęcego wagonu czy kto wie - on najmniej - dokąd, nim skażą
go na śmierć, pisze swoją historię, „historię dziesiątków lat
tchórzostwa i wypierania się własnego «ja»", jak pisze, czy raczej
jak ja piszę w jego imieniu. W tym wszystkim najbardziej godne
jest uwagi, że ta nowa żydowska tożsamość przynosi mu
wyzwolenie od kompleksu żydowskiego pochodzenia, w ogóle
przynosi mu wyzwolenie. Musi bowiem zrozumieć, że wyklucze-
nie z jednej wspólnoty wcale nie oznacza automatycznego
przyjęcia do drugiej. Co on ma wspólnego, pyta, czyli ja pytam, z
Żydami? Skoro teraz i on jest Żydem, nic, spostrzega, to znaczy, ja
każę mu spostrzec. Dopóki bowiem korzystał z przywilejów, jakie
dawało niebycie Żydem, cierpiał z powodu Żydów, żydowskiego
życia czy, ściśle, całego tego, zgniłego, dławiącego, morderczego i
prowadzącego do mordów samobójczego systemu. Cierpiał z
powodu przyjaciół, kolegów z pracy, z powodu całego otoczenia,
które miał za swoją ojczyznę; cierpiał z powodu ich nienawiści,
ograniczenia, fanatyzmu. A największą odrazę czuł do dyskusji o
antysemityzmie, do dręczącej daremności tych wszystkich
dyskusji, gdyż antysemityzm nie był w jego odczuciu, to

background image

znaczy w moim odczuciu, poglądem, ale kwestią postawy i
charakteru, był „etyką rozpaczy, szaleństwem tych, którzy
nienawidzą samych siebie, był siłą ginących", mówił, to znaczy ja
mówiłem w jego imieniu. Z drugiej zaś strony wobec Żydów
odczuwał zawsze jakieś skrępowanie, próbował ich kochać, ale
nigdy nie był pewien, czy to mu się udaje. Miewał żydowskich
znajomych, a nawet przyjaciół, jednych z nich lubił, drugich nie.
Ale to zupełnie inna sprawa, lubił ich bowiem albo nie lubił z
jakichś konkretnych powodów. Jak zaś można żywić prawdziwą
miłość do tak abstrakcyjnego pojęcia, jakim jest na przykład
żydostwo? Czy do nieznanego tłumu, który się kryje pod
pojęciem żydostwa? I nawet jeśli ich pokochał, to jedynie tak, jak
człowiek kocha zwierzę wyrzucone na ulicę, karmi je, ale nie zna
jego snów, nie wie, czego się może po nim spodziewać. A teraz
wyzwolił się wreszcie od swojej udręki, od swojej domniemanej
odpowiedzialności. Teraz już może z czystym sumieniem gardzić
tymi, którymi pogardza, nie musi kochać tych, których nie kocha.
Stał się wolny, bo nie ma już więcej ojczyzny. Musi jedynie
postanowić, jako kto umrze. Jako Zyd czy jako chrześcijanin, jako
bohater czy jako ofiara, czy może jako poszkodowany przez tę
metafizyczną abstrakcję i demiurgiczny chaos? Ponieważ jednak
pojęcia

background image

te nic dla niego nie znaczyły, postanowił, że przynajmniej samego
faktu swojej śmierci nie zbruka kłamstwem. Wydawało mu się, że
wszystko rozumie, zyskał sobie prawo, by wszystko zrozumieć:
„Nie szukajmy sensu tam, gdzie go nie ma: nasz wiek, ten
pełniący wieczną służbę pluton egzekucyjny, teraz szykuje się do
dziesiątkowania, a wyrok brzmi, że tym dziesiątym będę właśnie
ja - to wszystko", brzmią jego ostatnie słowa, napisane oczywiście
przeze mnie. Oczywiście to nie brzmi tak sucho, ale tu
ograniczyłem się tylko do istoty rzeczy, nie wspomniawszy o
dialogach, zwrotach akcji, otoczeniu, w jakim się rozgrywa,
pozostałych bohaterach ani o jego ukochanej, która na koniec go
porzuca. Po raz ostatni widzimy naszego bohatera, jak siedzi na
ziemi i buja się w przód i w tył, wstrząsany atakami śmiechu. Taki
miał zresztą być tytuł, Śmiech, ale dyrektor wydawnictwa, o
którym wszyscy wiedzieli, że w swoim biurze, w wydawnictwie,
zawsze ma przy sobie służbową broń, choć nie chodzi w mundurze,
a służbowej broni - pistoletu - nie nosi przy służbowym pasie, ale w
wypchniętej, tylnej kieszeni spodni, ten dyrektor odrzucił ten tytuł
jako „cyniczny", „depczący świętość wspomnień" i tak dalej; a że
sam tekst, aczkolwiek ze zniekształconym tytułem, w ogóle mógł
się ukazać, nie rozumiem do dziś i wcale nie chcę

background image

zrozumieć, bo czuję obrzydzenie do zagłębiania się w
nieprzejrzany gąszcz niejasnych zamiarów, niemających litości dla
nikogo, niszczących wszystko, a jeśli pozwalających czemuś
zaistnieć, to tylko po to, żeby je zniszczyć, i podobnie jak
stworzony przeze mnie bohater, zadowalam się tym, że gdy
strzelano do każdego dziesiątego - a raczej do każdego trzeciego -
moje opowiadanie przypadkowo wyciągnęło szczęśliwy los. Moją
żonę urzekło w tym opowiadaniu, że jak powiedziała, ten
człowiek sam mógł zdecydować, czy jest Żydem. Dotychczas, ilekroć
czytała o Żydach, czytała jakiś tekst o Żydach, zawsze czuła się
tak, jak gdyby ktoś znowu nurzał jej twarz w błocie. Teraz po raz
pierwszy czuła, powiedziała moja żona, że może podnieść głowę.
Czytając mój tekst, powiedziała moja żona, czuła to, co czuł mój
„bohater", który wprawdzie umiera, ale przed śmiercią doznaje
wewnętrznego wyzwolenia.
I nawet jeśli tylko na chwilę, ona też
doznała uczucia wyzwolenia, powiedziała moja żona. To
opowiadanie, znacznie bardziej niż jakiekolwiek, które czytała
dotychczas, nauczyło ją żyć, powiedziała moja żona, i tego
wieczoru, już po raz drugi, znów przebiegła przez jej twarz
szybko zmieniająca się, drżąca fala, nie umiem tego inaczej
nazwać, chromatyka jej uśmiechu, na którego widok miękłem jak
masło, a każdy mógł

background image

zrobić ze mną, co tylko chciał. Szybko poznałem zresztą
przyczyny takich uczuć, dzieciństwo i młodość mojej żony. A to
dzieciństwo i młodość, mimo że żona urodziła się już po wojnie,
upłynęło pod znakiem Auschwitz. A raczej pod znakiem
żydostwa. Używając słów mojej żony, pod znakiem błota. Jej
rodzice przeszli Auschwitz, matkę straciła wcześniej, jej ojca,
wysokiego, łysego mężczyznę, ostrożnego i zgorzkniałego wśród
obcych, swobodnego wśród bliskich i przyjaciół, zdążyłem jeszcze
poznać. Matka zmarła na jakąś chorobę, której nabawiła się w
Auschwitz, na przemian puchła i chudła, nagle dostawała kolki
albo wysypki, medycyna była wobec jej choroby bezradna,
podobnie jak bezradna była wobec przyczyn, które ją wywołały,
wobec Auschwitz: chorobą matki mojej żony było Auschwitz, a z
tego nie można się wyleczyć, z obozowej choroby nigdy i nikomu
nie udało się wydobrzeć. A w tym, że została lekarzem, mówiła
moja żona, istotną rolę odegrała choroba i wczesna śmierć matki.
Później, kiedy o tym rozmawialiśmy, moja żona zacytowała mi
kilka zdań, które gdzieś przeczytała, nie pamięta już gdzie, ale
zapamiętała je na zawsze. Wprawdzie nie natychmiast, ale jednak
dość szybko zrozumiałem, że czytała je w jednej z rozpraw tomu
Niewczesne rozważania, w rozprawie O pożytkach i szkodliwości
historii

background image

dla życia, i utwierdziło mnie to w przekonaniu, że zdania, których
potrzebujemy, prędzej czy później same nas odnajdą - bez takiego
przekonania nie mógłbym bowiem zrozumieć, jak te zdania
odnalazła moja żona, która nigdy, przynajmniej o ile wiedziałem,
nie interesowała się filozofią, a zwłaszcza Nietzschem. Te zdania,
które kiedyś szybko znalazłem w starym rozpadającym się,
purpurowym tomie Nietzschego, wyszperanym przed laty w
kącie jakiegoś antykwariatu, i które, wprawdzie nie w moim
tłumaczeniu, lecz w zgrabnym przekładzie doktora Odóna
Wildera, brzmią następująco: Istnieje pewien stopień bezsenności,
przeżuwania, zmysłu historycznego, przy którym żywa istota doznaje
szkód i w końcu ginie, czy to będzie człowiek, czy naród, czy kultura.
A
potem albo przedtem, już nie pamiętam: ...kto nie umie przysiąść na
progu chwiłi, puszczając całą przeszłość w niepamięć, kto nie jest zdolny
trwać w miejscu jak bogini zwycięstwa, nie doznając zawrotu głowy ani
łęku... -
dalej moja żona cytowała już z pamięci: ...ten nigdy nie dowie
się, czym jest szczęście, a co gorsza, nie uczyni nigdy nic, co uszczęśliwia
innych"'.
Mojej żonie już we wczesnym dzieciństwie powiedziano
* F. Nietzsche,

Niewczesne rozważania, przeł. M. Łukasiewicz,

Kraków 1996.

background image

0 wszystkim, uświadomiono jej, że jest Żydówką. Miała w swoim
życiu taki okres - „kiedy byłam piegowatą dziewczynką z
kucykiem", mówiła moja żona - kiedy wyobrażała sobie, że za to
wszystko inne dzieci będą ją bardzo lubić.
Teraz kiedy spisuję jej
słowa, widzę ją, jak mówiąc to, śmieje się. A później żydowskie
pochodzenie zamieniło się w niej w poczucie beznadziejności.
Kara, zwątpienie, podejrzliwość, ukrywany strach, choroba matki.
Mroczna tajemnica przed obcymi, w domu getto żydowskich uczuć i
żydowskich myśli. Po śmierci matki wprowadziła się do nich siostra
ojca. „Ma taką obozową twarz", pomyślałam sobie, powiedziała
moja żona. W każdym widziała tylko byłego albo przyszłego
mordercę. „Nie wiem, jak mi się udało wyrosnąć na normalną w
miarę kobietę". Kiedy ktoś wspominał o żydowskich sprawach,
natychmiast wychodziła z pokoju. „Coś we mnie kamieniało
1 stawiało opór". Ledwie bywała w domu. Nauka była dla niej
ucieczką, później podobnie akademia medyczna, miłość, kilka
szybkich, burzliwych związków. Mam „dwa straszne przeżycia",
mówiła mi. Miała wówczas szesnaście czy siedemnaście lat.
Pewnego razu z entuzjazmem mówiła o rewolucji francuskiej, że
ta rewolucja nie była wiele lepsza od nazizmu. Na to ciotka
powiedziała jej, że jako Żydówka nie może tak mówić

background image

0 francuskiej rewolucji, bo gdyby jej nie było, Żydzi do dzisiaj
mieszkaliby w gettach. Kiedy ciotka tak mnie pouczyła,
opowiadała moja żona, przez wiele dni, a nawet tygodni nie
odzywała się w domu do nikogo. Czuła, jak gdyby nie istniała, nie
miała prawa mieć własnych myśli
1 własnych odczuć, tylko dlatego, że urodziła się jako Żydówka i
musi mieć wyłącznie żydowskie uczucia i żydowskie myśli. Wtedy
wymyśliła sobie tamto zdanie: co dzień ktoś nurza jej twarz w biocie.
Drugie przeżycie: siedzi z książką w ręku, w książce są same
okropności i straszne fotografie, za kolczastym drutem widzi
patrzącą nicwidzącym wzrokiem twarz w okularach, chłopca z
żółtą gwiazdą na podniesionym ramieniu, niekształtna czapka
zsunięta na twarz, z dwóch stron uzbrojeni żołnierze, przygląda
się tym fotografiom i przepełnia ją lodowate, pełne nienawiści
uczucie, że sama zaczyna się bać, i myśli to samo, co mój bohater
w moim opowiadaniu: „Co ja mam z nim wspólnego? Też jestem
Żydówką", powiedziała moja żona. Ale dopóki nie przeczytała w
moim opowiadaniu wielu takich i tym podobnych zdań, myślała o
nich z przestrachem i poczuciem winy. Dlatego czuła,
powiedziała moja żona, przeczytawszy moje opowiadanie, że
teraz może podnieść głowę. I później wielokrotnie powtarzała, że
nauczyłem ją żyć:

background image

ze mną, powiedziała moja żona, czuła się wolna. Tak, tej mrocznej
nocy, której wszystko zrozumiałem, głosy, obrazy i wątki
wyłoniły się z gęstwiny kilku szybkich niczym błyskawica lat
mojego małżeństwa, nagle zobaczyłem nas stojących w oknie,
oknie naszego mieszkania, była noc, już nie zimowa, ale jeszcze
nie wiosenna, a ze śmierdzącego wokół miasta, niczym przesłanie
z zaświatów, dotarł nagle jakiś zapach, być może rosnących w
oddali kwiatów, które z przyzwyczajenia znowu się budzą i z
przyzwyczajenia znowu pragną żyć, z pobliskiej knajpy po
przeciwnej stronie ulicy chwiejnym krokiem szło do domu trzech
pijanych mężczyzn, jasny futrzany kołnierz kożucha jednego z
nich lśnił w naszym oknie, śpiewali cicho, obejmując się
nawzajem, ulicą mknęły pierwsze samochody, na moment
zapadła cisza, i wtedy, niczym w przerwie koncertu, dobiegły nas
ich głosy, słyszeliśmy dokładnie, co śpiewają: Właśnie wracamy z
Auschwitz, jest nas więcej, niż było,
noc niosła ich glosy, w pierw-
szym momencie właściwie nie dosłyszałem, ale po chwili
zrozumiałem już słowa, co mi do tego, pomyślałem sobie, tak
zwany antysemityzm to prywatna sprawa i czasami gdzieś tam
się odzywa, tyle że dziś, po Auschwitz, myślałem sobie, to tylko
anachronizm, pomyłka, w której, jak powiedziałby H., nie H.
wódz i kanclerz, ale H.,

background image

filozof i oberszef wszystkich wodzów i kanclerzy, nie przejawia
się już duch świata, po prostu pro-wincjonalizm, i nic ponad to,
genius loci, lokalny idiotyzm, a jeśli zechcą strzelać albo bić, po-
myślałem sobie, przecież nas ostrzegą, myślałem sobie, bo tak
przecież było zawsze. A kiedy ukradkiem spojrzałem na moją
podejrzanie milczącą żonę, w lodowatym świetle ulicy i ciepłym
blasku naszego pokoju zobaczyłem, że po jej twarzy spływają łzy.
To się nigdy nie skończy, powiedziała moja żona, od tego
przekleństwa, powiedziała, nie ma ucieczki, żeby przynajmniej
wiedziała, co czyni ją Żydówką, skoro nie potrafi być religijna,
skoro, być może z lenistwa albo z tchórzostwa, albo z powodu
jakichś tam uprzedzeń, nie zna żydowskiej kultury Żydów i wcale
się nią nie interesuje, bo zwyczajnie jej to nie ciekawi, powiedziała,
co zatem sprawia, że jest Żydówką, skoro nie jest to ani język, ani
sposób życia, nic, nic, co by ją odróżniało od innych, żyjących
wokół niej, chyba że, powiedziała, coś, co jest w jej genach, jakieś
tajemne, pradawne przesłanie, którego ona nie słyszy, a więc nie
może go znać? A ja chłodno, twardo i racjonalnie, jak gdybym
pchnął ją sztyletem albo wziął siłą jak mężczyzna,
odpowiedziałem jej, że to wszystko na nic, niepotrzebnie szuka
fałszywych wyjaśnień i pokrętnych tłumaczeń, Żydówką czyni ją
jedna

background image

jedyna rzecz, tylko i wyłącznie to, i nic więcej, to, że n i e była w
Auschwitz - powiedziałem, na co ona umilkła zmieszana jak
dziecko, ale prędko jej twarz stała się z powrotem taka jak
przedtem, stała się jej twarzą, twarzą mojej żony, tej, którą znałem,
ale stała się też twarzą kogoś innego, kogo dopiero teraz,
wstrząśnięty, odkryłem w dobrze znanej twarzy mojej żony, a
nasze już coraz mniej gorące noce znowu nabrały żaru. Już wtedy
bowiem pojawiły się w naszym małżeństwie pierwsze
sprzeczności, a właściwie moje małżeństwo stawało się tym, czym
było naprawdę: sprzecznością. Kiedy przypominam sobie tamte
lata, przychodzą mi na myśl niektóre moje odruchy, które
wówczas powodowały, że żyłem w ciągłym wewnętrznym ruchu
i napięciu, tak jak być może, przynajmniej tak to sobie
wyobrażam, instynkt kieruje bobrami, podobnymi do szczurów
zwierzątkami, kiedy budują swoje skomplikowane żeremia, tamy,
nory i jamy. W tamtych latach obok niezliczonych przekładów,
którymi zarabiałem na chleb, planowałem napisanie ob-
szerniejszego tekstu, powieści, której przedmiotem, nie chcę teraz
mówić o szczegółach, miała być droga ludzkiej duszy zmierzającej
od ciemności do światła, walka o radość, walka jako zadanie,
szczęście postrzegane jako obowiązek. Bardzo często, nie, to nic nie
mówi, wtedy prawie

background image

cały czas rozmawiałem z moją żoną o moich planach, rozmowy te,
a zwłaszcza ten plan, sprawiały jej prawdziwą radość, w nim
bowiem, i to wcale nie bez przyczyny, widziała pomnik
wystawiony naszemu małżeństwu, opowiadałem więc bez końca,
rysowałem początkowo istniejącą tylko w zarysach, potem z dnia
na dzień coraz bardziej rozwijającą się akcję, mnożące się, coraz
gęstsze konary wątków, pomysły, które ona z wyrazem twarzy,
jaki tak bardzo lubiłem, nieśmiało opatrywała komentarzami, a ja
w nadziei, że znów zobaczę ten jej grymas, niektóre z nich
przyjmowałem, dodawałem jej odwagi i chwaliłem, słowem,
razem pracowaliśmy nad planem, tuliliśmy go i pieściliśmy, jak
gdyby był naszym dzieckiem. Z perspektywy czasu wszystko to
oczywiście było błędem, błędem było wpuścić moją żonę na ten
najbardziej czuły, najbardziej sekretny i najbardziej czuły obszar,
słowem, na teren mojej pracy, obszar, którego przecież muszę
strzec i chronić go, tak jak czynię do dzisiaj i jak czyniłem
wcześniej, otaczając niczym kolczastym drutem przed natrętami,
tak jak się broniłem, by ktokolwiek i jakkolwiek nań wtargnął;
podobnie jak nie ulega najmniejszej wątpliwości, że w tamtym
intensywnym, przenikającym i obejmującym całe moje życie, raz
silnym, a kiedy indziej delikatnym i subtelnym zainteresowaniu

background image

wietrzyłem jakieś niebezpieczeństwo, z drugiej zaś strony, tak
naprawdę, nie chciałem tego zainteresowania utracić, podobnie
jak po długich zimowych nocach nie chcemy utracić nagle
wschodzącego nad nami jasnego, ciepłego słońca. Kiedy jednak
zabrałem się do realizacji mojego planu, do pisania powieści,
okazało się, że mój zamysł jest niemożliwy do urzeczywistnienia,
okazało się, że spod mojego pióra, niczym z ogniska infekcji,
spływa coś w materię mojego planu, we wszystkie jej tkanki, i cały
mój plan, wszystkie jego tkanki, że tak powiem, chorobowo
odmienia; okazało się, że o szczęściu pisać nie można, a
przynajmniej ja nie potrafię pisać o szczęściu, co w tym
przypadku jest jednoznaczne z tym, że o szczęściu pisać nie
można, szczęście jest być może zbyt proste, by dało się
0 nim pisać, napisałem, tak jak teraz czytam
1 przepisuję z jednej ze sporządzonych wtedy notatek, jest
przeżywane w milczeniu, napisałem. Okazało się, że pisać o życiu
znaczy tyle, co rozmyślać o życiu, a rozmyślać o życiu to w nie
wątpić, a ten tylko podaje w wątpliwość własny życiodajny
umysł, kogo umysł ten dławi albo kto porusza się w nim
nienaturalnie. Okazało się, że nie piszę po to, by odnaleźć w tym
radość, wręcz przeciwnie, pisząc, szukam bólu, coraz silniejszego,
coraz bardziej nieznośnego bólu, tak, zapewne

background image

dlatego, że ból jest prawdą, a na to, co jest prawdą, istnieje bardzo
prosta odpowiedź: prawda nas zjada, napisałem. Oczywiście tego
wszystkiego nie mówiłem mojej żonie. Ale nie chciałem też jej
okłamywać. Podczas naszych wspólnych chwil i rozmów ciągle
więc napotykaliśmy trudności, zwłaszcza kiedy chodziło o moją
pracę i oczekiwane efekty mojej pracy, pisanie jako literatura,
bardzo mi dalekie, obojętne, i nieciekawe zagadnienie,
sprowadzające się do tego, czy tekst się podoba, czy się nie
podoba, zagadnienie sensu mojej pracy, które to zagadnienie w
gruncie rzeczy sprowadza się do hańbiącego, plugawego,
szyderczego i poniżającego zagadnienia sukcesu albo porażki. Jak
mogłem wytłumaczyć mojej żonie, że moje pióro jest moją łopatą?
Dlatego piszę, że muszę pisać, dlatego piszę, że co dzień mnie
poganiają, bym głębiej rył łopatą i mocniejszym, słodszym głosem
wyśpiewywał nuty własnej śmierci? Jak mam więc podsumować
tę jedną jedyną rzecz, jaka mi pozostała na tej ziemi, pielęgnując w
sobie jednocześnie złudne myśli o efekcie, o literaturze, a zwłaszcza
o sukcesie; jak może ktokolwiek, nawet moja żona, żądać ode mnie,
bym czynił spektakularny użytek z mojego samounicestwienia,
bym za jego pomocą, niczym złodziej podrobionym kluczem,
wdarł się w przyszłość literatury czy jakąkolwiek inną

background image

przyszłość, z której mnie już w chwili moich narodzin
wykluczono i z której ja również sam się wykluczyłem, i
wykonywał zadania tymi samymi narzędziami, którymi muszę
kopać własny grób w chmurach, w wietrze, w nicości? Pytanie
tylko, czy ja sam miałem do końca świadomość własnego
położenia, tak jak to w tej chwili opisuję. Chyba jednak nie, ale z
pewnością się starałem i, że tak powiem, byłem pełen dobrej woli.
Co zaś wtedy myślałem, z jakimi zmagałem się uczuciami,
najlepiej pokazuje fragment kartki, na której znalazłem zapiski
dotyczące mojego małżeństwa. Z całą pewnością zamierzałem
położyć tę kartkę obok filiżanki z herbatą mojej żony, jak często
robiłem, kiedy pracując długo w nocy, nie wstawałem rano na
śniadanie. Na kartce zapisałem: „...abyśmy mogli się kochać,
jednocześnie pozostając wolnymi; choć dobrze wiem, że żadne z
nas nie może się wyzwolić ze swojego losu, losu mężczyzny i losu
kobiety, i że będziemy mieli swój udział w męce, na którą skazała
nas tajemna i chyba niezbyt rozumna natura: i znów wyciągnę do
ciebie dłoń i będę pragnął, tylko i wyłącznie tego będę pragnął,
byś należała do mnie; a kiedy i ty wyciągniesz dłoń, i wreszcie
będziesz moja, zacznę odsuwać się od ciebie, by zachować to, co
postrzegam jako wolność..." Tyle fragment, a ponieważ znalazłem
go

background image

na świstku wśród innych papierów z moimi tekstami, domyślam
się, że nie położyłem go obok herbaty mojej żony, ale jakoś
wsunąłem pomiędzy moje pozostałe karteluszki; z całą pewnością
jednak w sekrecie myślałem, i żyłem w zgodzie z tymi myślami, a
nawet żyłem myślą, że zawsze wiodłem jakieś tajemne życie i właśnie
ono było prawdziwe.
Tak, wtedy zacząłem budować wokół siebie
system bobrzych kryjówek i warowni, chować się przed
wzrokiem mojej żony, chronić się przed nią, czasami nawet, tego
jestem pewien, moja żona zachowywała się tak, jak gdyby z po-
wodu barier, które wokół siebie wznosiłem, czuła do mnie urazę,
to zaś budziło we mnie żal i nieustający ból, który powodował, że
przelotny zły nastrój żony wydawał mi się czymś o wiele
poważniejszym, niż był w rzeczywistości, a przecież nie
wymagało ode mnie wielkiego wysiłku, by ją udobruchać,
wystarczyło jedno właściwe, starannie, dobrze dobrane słowo, a
może nawet tylko jeden gest, ja tymczasem upierałem się przy
swoim bólu, pewnie dlatego, że odnajdowałem w nim swoje
odtrącenie, a nieznośne uczucie bycia odtrąconym musiałem sobie
czymś w samotności kompensować, to zaś wyzwalało we mnie
twórcze siły, rozwijało moją nerwicę, wymuszało kolejne obronne
zachowania, wyzwalało zrozumiałą, odsuwającą w niebyt
wszystko

background image

inne chęć do pracy, pokorę dla pracy, szał pracy, słowem, ruszała
diabelska machina, mordercza karuzela, która najpierw pogrążała
mnie w bólu, by potem wynieść na wyżyny, po to jednak tylko, by
jeszcze mocniej pogrążyć... i z całą więc pewnością, z całą
pewnością to także się przyczyniło do tego, że nasze noce znów
nabrały żaru, i takiej mrocznej, jaśniejącej nocy, której ciemny,
aksamitny blask tak bardzo różnił się od czarnych świateł moich
obecnych, ciemnych i ginących w mrokach nocy, takiej iskrzącej w
ciemnościach nocy moja żona powiedziała, że na wszystkie nasze
pytania i nasze odpowiedzi, na te dotykające całego naszego życia
pytania i odpowiedzi możemy odpowiedzieć jedynie całym
naszym życiem, ściśle, naszym pełnym życiem, a każde inne
pytanie i każda inna odpowiedź będzie niewystarczającym
pytaniem i niewystarczającą odpowiedzią, a taką pełnię ona
potrafi sobie wyobrazić tylko w jeden jedyny sposób, bo,
przynajmniej dla niej, żadna inna pełnia nie jest w stanie zastąpić
tej jednej jedynej, całkowitej, rzeczywistej pełni, i że, powiedziała
moja żona, chce mieć ze mną dziecko. Tak, i
„Nie!" - odpowiedziałem bez namysłu, gwałtownie, szybko i
jakby instynktownie, jest bowiem najzupełniej oczywiste, że nasz
instynkt potrafi działać wbrew samemu sobie, że się tak

background image

wyrażę, nasz antyinstynkt funkcjonuje zamiast instynktu, czy
nawet - dowcipkowałem sobie -na jego prawach; i jak gdyby to
„Nie!" nie było wystarczająco stanowczym
„Nie!", jak gdyby była pewna mojej niekonsekwencji, moja żona
po prostu się zaśmiała. Ze mnie rozumie, powiedziała później,
wie, jak bardzo głęboko siedzi we mnie to
„Nie!", i jak wiele będzie mnie kosztowało wysiłku, by zamieniło
się w tak. A ja odpowiedziałem jej wtedy, że wydaje mi się, że ją
rozumiem, wiem, co teraz myśli, ale
„Nie!" znaczy
„Nie!", i nie jest to takie sobie żydowskie nie, jak jej się pewnie
wydaje, nie, tego jestem całkowicie pewien, tak bardzo pewien,
jak jestem niepewny tego, jakie to jest
„Nie!", ale
„Nie!" powiedziałem, a jeśli idzie o żydowskie nie, też znalazłbym
wiele powodów, powiedziałem, wystarczy przecież wyobrazić
sobie taką oto rozpaczliwą i wstydliwą rozmowę, powiedziałem,
powiedzmy, powiedziałem, wyobraźmy sobie rozpacz dziecka,
naszego dziecka - twoją rozpacz -powiedziałem, dziecko coś tam
usłyszało i wrzeszczy, dajmy na to, powiedziałem: „Nie chcę być
Żydem!", przecież coś takiego bardzo łatwo można sobie
wyobrazić, jak również łatwo można

background image

sobie wyobrazić powody, powiedziałem, dla których nasze
dziecko nie zechce być Żydem, i odpowiedź byłaby dla mnie
nadzwyczaj kłopotliwa, tak, bo dlaczego ktokolwiek miałby
zmuszać żywą istotę, żeby była Żydem, w tym względzie, powie-
działem, zawsze bym się z nim - z tobą - zgodził, bo nie mógłbym
dać mu - tobie - niczego, ani wytłumaczenia, ani wiary, ani broni,
gdyż moje żydostwo nic dla mnie nie znaczy, mówiąc ściśle, jako
żydostwo nie znaczy dla mnie nic, jako doświadczenie jest
wszystkim, jako żydostwo jest tylko: siedzącą przed lustrem łysą
kobietą w czerwonym szlafroku, jako doświadczenie: moim
życiem, czyli przetrwaniem, formą bytu duchowego, jakim żyję i
jaki podtrzymuję niczym duchową formę istnienia, poprzez którą
nadal trwam, i mnie to wystarcza, ja się tym całkowicie
zadowalam, pytanie jednak, czy ono - ty - byście się tym
zadowolili. A jednak, powiedziałem, to, co mówię, to nie jest
żydowskie nie, wbrew wszystkiemu nie jest, nie istnieje bowiem nic
obrzydliwszego i nic bardziej haniebnego i destrukcyjnego, a
nawet autodestrukcyjnego niż takie, że tak powiem, racjonalne
nie, takie sobie żydowskie nie, nie ma nic mniej wartego, nic bardziej
tchórzliwego, powiedziałem, dosyć mam już tego, by mordercy i
wrogowie życia rządzili tym światem, w dodatku zwąc się jego
wybaw

background image

cami, a zbyt często tak się zdarza, żeby budziło to we mnie choćby
sprzeciw, nie ma nic straszniejszego i bardziej haniebnego niż w
imię wrogów życia zaprzeczać życiu, bo przecież nawet w
Auschwitz rodziły się dzieci, powiedziałem, i mojej żonie,
zrozumiałe, podobała się ta argumentacja, choć nie wydaje mi się,
by ją rozumiała, skoro prawdopodobnie nawet ja sam siebie nie
rozumiałem. Tak, to musiało zdarzyć się niedługo potem,
wsiadłem do tramwaju, jechałem gdzieś, kto wie, dokąd, pewnie
załatwiać jakieś swoje sprawy, jak gdybym miał jeszcze jakieś
sprawy, bowiem moje sprawy na tej ziemi już się wyczerpały, i
obserwowałem przez okno, jak tramwaj mknie ze ślizgiem i nagle
zatrzymuje się na przystankach. Z hałasem i piskiem pędziliśmy
pomiędzy okropnymi domami, wśród pojawiających się
gdzieniegdzie marnych roślin, i nagle, niczym rabusie, wskoczyła
do tramwaju rodzina. Zapomniałem dodać, że była niedziela,
niepostrzeżenie zmierzchające niedzielne popołudnie, wczesna
wiosna. Było ich pięcioro, rodzice i trzy dziewczynki, najmniejsza
dopiero co wyszła z pieluch, blondyneczka, w zachwycających
różach i błękitach, śliniła się i darła co sił, może było jej gorąco,
pomyślałem. Subtelna, ciemnowłosa, zmęczona matka wzięła ją
na kolana i ruchem operowej tancerki smukłą szyję

background image

pochyliła nad dzieckiem. Średnia z sióstr stała z nadąsaną buźką
obok matki zajmującej się malutką, najstarsza, siedmio-,
ośmioletnia, położyła rękę na ramieniu siostry w geście
wybaczenia i solidarności odtrącanych, ale tamta zrzuciła jej dłoń.
Chciała zawłaszczyć matkę, ale wiedziała, że jest przegrana, nie
ma się czym bronić, bo dziki wrzask teraz był przywilejem tej
najmłodszej, a ona, starsza, tego słonecznego niedzielnego
popołudnia ponownie musiała przeżyć gorycz braku
zainteresowania, opuszczenia i zazdrości. Czy kiedyś będzie
otwartą, potrafiącą wybaczać osobą, myślałem, czy też skrytą
neurotyczką, którą ojciec i matka skazali na żałosną egzystencję, a
ona będzie musiała się z nią pogodzić i później wieść ją będzie
wstydliwie, a jeśli nie wstydliwie, to jeszcze gorzej dla niej, dla
niej i dla tych wszystkich, którzy ją do tego z konieczności
przymusili, pomyślałem. Jej ojciec: prosty robotnik, ciemnooki
mężczyzna w okularach, w letnich płóciennych spodniach,
sandałach na bosych stopach, z jabłkiem Adama wielkim niczym
guz, wyciągnął żółtą, chudą rękę i mała uspokoiła się wreszcie na
jego kościstych kolanach; na wszystkich pięciu twarzach
dostrzegłem nagle, niczym transcendentalne przesłanie, jakieś
niesamowite podobieństwo. Byli brzydcy, zmęczeni, wynędzniali
i uświęceni, zmagałem się ze sprzecznymi

background image

uczuciami, odrazą, żalem, zaciekawieniem, strasznymi
wspomnieniami i smutkiem i widziałem na ich czołach, na
ścianach tramwaju wypisane ognistymi literami:
„Nie!" - nigdy nie zechcę być ojcem, losem i bogiem innego
człowieka,
„Nie!" - nigdy nie spotka żadnego dziecka to, co mnie spotkało,
dzieciństwo,
„Nie!" - krzyczało i wyło we mnie coś, to niemożliwe, żeby jemu -
tobie - mnie się to przytrafiło, dzieciństwo, tak, i wtedy zacząłem
opowiadać mojej żonie, a może właściwie sobie samemu, nie
wiem, o własnym dzieciństwie, opowiadałem jej, płynął ze mnie
chorobliwie potok słów, opowiadałem bez oporów, całymi dniami
i tygodniami, i właściwie opowiadam do dziś, choć już od dawna
nie mojej żonie. Ale wtedy nie tylko zacząłem opowiadać,
zacząłem wałęsać się po mieście, to samo miasto, w którym
poruszałem się z pewnym poczuciem bezpieczeństwa i z przy-
zwyczajenia, powoli znowu stawało się dla mnie pułapką, co jakiś
czas pokazywało inne swoje oblicze, nie wiedziałem, kiedy znajdę
się nagle w miejscu przepełnionym udręką i wstydem, na głos
jakiego wezwania odpowiem, kiedy znajdę się w małej uliczce,
drzemiącej niczym znakomity chory pośród niepozornych,
kalekich, pogrążonych we śnie rozpadu pałaców, skradałem

background image

się pośród cieni bajecznych kamieniczek z wieżyczkami, kurkami
na dachach, szpicami, misternymi detalami i ślepymi oknami,
wzdłuż czarnych parkanów podupadłych ogrodów, gdzie
wszystko było już zniszczone, łyse, przeźroczyste, marne i
oczywiste, niczym opuszczone przez archeologów wykopalisko.
A kiedy indziej pogrążałem się w tym, mógłbym rzec, odbycie
miasta, gdzie zresztą później zamieszkałem, fatalnym zbiegiem
okoliczności czy z powodu własnego nieudacz-nictwa, jeśli tak
brzmi lepiej, ale może niech będzie, fatalnym zbiegiem
okoliczności, skoro i tak wszystko jedno, we własnej nieudolności,
kiedy się dobrze przyjrzymy, możemy przecież rozpoznać własny
los, tak, wtedy chyba wierzyłem, a właściwie siebie oszukiwałem,
że znalazłem się tu nieświadomie, że przez jakiś przypadek
wylądowałem z powrotem na samym dnie dzielnicy zwanej
Józsefvaros, tam gdzie styka się ona z najgorszym dnem dzielnicy
zwanej Ferencvaros, a więc mniej więcej tu, gdzie do dzisiaj
mieszkam, choć wtedy moje betonowe mieszkanie w betonowym
domu było jedynie ohydnym projektem na ohydnej desce.
Pamiętam, że było letnie popołudnie, ulica spływała smrodem
zgnilizny, wzdłuż chodników zataczały się pijane, brudne domy,
mrugające małymi okienkami, zachodzące słońce niczym żółty,
lepki, fermentujący moszcz

background image

kapało ze ścian, a bramy rozwierały się jak czarne strupy ran,
poczułem zawrót głowy i chwyciłem za klamkę albo za coś
innego, i nagle poczułem dotknięcie - o, nie przemijania, wręcz
przeciwnie, misterium przetrwania; tak, tylko morderca może czuć
coś podobnego, pomyślałem, a potem opowiedziałem mojej żonie,
dlaczego jednak tak pomyślałem, choć to nielogiczne, wydaje mi
się, ale zrozumiałe, pomyślałem tak z powodu umarłych,
pomyślałem, opowiadałem mojej żonie, z powodu moich
zmarłych, mojego umarłego dzieciństwa i absurdalnego wobec
zmarłych i mojego umarłego dzieciństwa faktu, że przeżyłem, tak,
morderca tak się musi czuć, kiedy, pomyślałem, a potem
opowiedziałem mojej żonie, już dawno zapomniał o swoim
czynie, przecież to możliwe i nawet często się zdarza, a po
dziesiątkach lat, na przykład przez zapomnienie albo mimowolnie
powtarzając dawne przyzwyczajenia, naraz znajduje się na
miejscu popełnionego czynu i wszystko zastaje nietknięte, zwłoki,
z których został już tylko szkielet, zniszczone niczym teatralna
dekoracja sprzęty, no i samego siebie, i co z tego, że każdy wie, że
nic i nikt nie jest już taki sam, z drugiej strony wiadomo, że to
tylko chwila, a dla następnego pokolenia wszystko będzie znowu,
a nawet jeszcze bardziej, takie samo. I teraz już wiedział to, co winien
był

background image

wiedzieć, że to wcale nie przypadek go tutaj sprowadził, i może
nawet nigdy się stąd nie oddalał, bo to jest miejsce jego pokuty. I nie
pytaj, powiedziałem mojej żonie, dlaczego, bo grzech i pokuta to
takie pojęcia, pomiędzy którymi tylko ludzkie istnienie tworzy
żywy związek, o ile tworzy oczywiście, ale jeśli tworzy, by
popełnić grzech, wystarczy po prostu istnieć, el delito mayor del
hombre es haber nacido,
jak czytamy, powiedziałem mojej żonie.
Opowiedziałem jej także sen, od dawna powracający stale sen,
który wtedy od pewnego czasu już mi się nie śnił, a w tamtych
dniach nieoczekiwanie powrócił. Wszystko dzieje się zawsze tam,
tak, zawsze tam, w tamtym miejscu, w tamtej narożnej kamienicy.
Nie widzę otoczenia, a mam całkowitą pewność. Może
podpowiadają mi to grube, upiornie szare ściany starego domu. I
trafika, do której prowadzą nierówne, strome schodki. Tam na
górze jest jak w szczurzej norze: spróchniały mrok i smród. Dziś
budka stoi już dalej, obok rogu kamienicy. Nie mam żadnego
powodu, żeby wejść do środka. Wchodzę. Ale to nie jest budka,
pomieszczenie jest większe, jaśniejsze, suche i ciepłe, jak strych.
Siedzą tam, na starej kanapie, stojącej na cementowej podłodze,
naprzeciw dachowego okna? czy może innego, niewyraźnego
źródła światła, iskrzącego smugami na gęstych drobinach kurzu.

background image

Wszystko wskazuje na to, że dopiero przed chwilą usiedli, choć
wcześniej, przez dziesiątki lat czekali w pozycji leżącej na moją
wizytę, wizytę niedba-jącego o nich wnuka, zabójcy wszelkiej
nadziei.
Dwoje staruszków w blasku kurzu, jeden wielki wyrzut.
Tak słabi, że ledwie się poruszają. Daję im przyniesioną szynkę.
Cieszą się, ale nadal są zagniewani. Mówią coś, ale nie rozumiem
co. Mój dziadek ukrywa w dłoniach szarą, porośniętą zarostem
twarz i pochyla się nad szynką, którą przed chwilą wyjął z
papieru. Na twarzy babci widzę starcze plamy. Narzeka na ból
głowy i szum w uszach. I że musiała tak długo, zbyt długo na
mnie czekać. Widzę, jak niewiele im dałem, przynosząc tę szynkę.
Są potwornie głodni i osamotnieni. Robię kilka gestów, niczym
tłumaczący się przed nauczycielem uczeń. Ciężko mi na sercu, jak
gdyby przytłaczały je kamienne schody. A potem wszystko
niknie, ulatuje, rozpływa się, niczym wstydliwa tajemnica.
Dlaczego musimy żyć, wiecznie odwracając ze wstydu twarz?
Wtedy też powstał rosnący do dziś zbiór cytatów, który leży teraz
na moim biurku na stosie spiętych spinaczem notatek. Przyjaciele,
młodość była dla nas ciężką próbą: cierpieliśmy z jej powodu, jak w
ciężkiej chorobie,
czytam na jednej z kartek. Rodziny, nienawidzę was!,
czytam na drugiej. Byliśmy skazani na dzieciństwo niczym na śmierć,

background image

czytam. Często rozmyślałem o moim dzieciństwie, czytam, pojęcie
władzy zawsze było dla mnie jednoznaczne z pojęciem terroru,
i widzę
nawiązujący do tych słów (słów Thomasa Bernharda) własny
komentarz: „a terror zawsze oznaczał władzę ojcowską". Dalej
czytam już tylko własne zapiski: „Obowiązek wychowania, które-
go w żaden sposób nie potrafię pogodzić z...", „Niczym zmora
kierować snami innej osoby, odgrywać w czyimś życiu rolę, rolę
ojca, a więc rolę losu, to jedna z potworności, w której najgorsze
jest...", „że (w dzieciństwie, a więc od tego czasu) wszystko, co
było mną, zawsze było przewinieniem, a cnotę stanowiło, kiedy
zaprzeczałem samemu sobie i swoim zachowaniem siebie
mordowałem..." „Babcia zawsze miała nieświeży oddech.
Rzeczywiście: jej oddech czuć było naftaliną. Oddech mieszkania
w Józsefvaros. Anachroniczny oddech monarchii. Mieszkanie
było ciemne, tak jak cała epoka, której chorym i ciemnym
dziedzictwem były lata trzydzieste. Ciemne meble, dom z
galeryjką, życie jednych toczące się na oczach drugich, mleczna
kawa do kolacji, pokruszona maca w kubku, zakaz zapalania
światła, dziadek czytający po ciemku gazetę, alkowa z ciemnymi,
zatęchłymi, morderczymi myślami we wszystkich tajemniczych
kątach. Nocne polowania na pluskwy...", „Powoli

background image

osaczyłbym cię tymi historiami, które, choć z nimi nie masz nic
wspólnego, stanęłyby przed tobą niczym barykada...", „Jaką
nędzą było moje dzieciństwo i jak niecierpliwie starałem się
dorastać, przekonany o potajemnym przymierzu dorosłych,
którzy z poczuciem pełnego bezpieczeństwa żyją w świecie
naznaczonym sadyzmem", i tak dalej. Poranki, opowiadałem
mojej żonie. Deszczowe poranki, deszczowe poniedziałkowe
poranki, kiedy ojciec zawoził mnie na cały tydzień do internatu.
Każdy poniedziałkowy poranek żyje w mojej pamięci jako
deszczowy, co oczywiście jest niemożliwe, ale charakterystyczne,
powiedziałem mojej żonie. Pamiętam, jak takiego deszczowego
poniedziałkowego ranka nagle wszystko rzuciłem, wyszedłem z
pracy i ruszyłem w drogę do willowej dzielnicy, czy raczej do
dzielnicy, która kiedyś była willową dzielnicą, czy taką ją
pamiętałem, jako bajkową dzielnicę pełną domów z wieżyczkami,
kurkami na dachach, szpicami, iglicami i misternymi detalami,
gdzie wśród takich domów z wieżyczkami, kurkami na dachach,
szpicami, iglicami i misternymi detalami stał internat. Zamknąłem
parasol, radosny symbol naszej ziemskiej groteski, lekko
szpakowaty, porządnie ubrany facet kroczył ulicą ku walącemu
się gmachowi moich niezrozumiałych udręk i jeszcze bardziej
niezrozumiałych radości, w ka

background image

peluszu w kratkę, z ociekającym wodą parasolem w ręku,
opowiadałem wieczorem żonie. Czy więc zwyciężyłem? czy
poniosłem klęskę? Jak zareagowałbym na tego faceta, żartowałem
wieczorem z żoną, czybym go w ogóle zauważył, a jeśli nawet,
pewnie pomyślałbym, że to kurator, sojusznik dyrekcji i władzy,
opowiadałem żonie wieczorem. Albo dokuczliwy nauczyciel gry
na skrzypcach. Z pewnością od razu spostrzegłbym, że jest jakiś
nieporadny, śmieszny, natychmiast zwróciłbym uwagę na to, jak
rozmawia z dziećmi, powoli, używając wyszukanych zwrotów,
niczym zboczeniec morderca, opowiadałem mojej żonie. Nic, nic a
nic nie zgadza się w nim z moimi wyobrażeniami o dorosłości,
obcy, nieudacznik, co najwyżej mogę mu zazdrościć, że jest nie-
zależny, nie podejrzewając nawet, jak bardzo jest to niezależność
dorosłych, czyli jedynie jej pozory, powiedziałem mojej żonie. Te
odwiedziny opisałem nawet w moim notesie, i tych kilka zdań
przepisuję teraz do kolejnego zeszytu. „Byłem pod internatem",
zapisałem, „Leży w gruzach, jak wszystko wokoło, domy, ludzkie
życia, cały świat", napisałem. „Na ścianie tablica pamiątkowa, to
mnie zaskoczyło. Napis głosi: Tu mieszkał i pracował, i tak dalej.
Dyrektor. Dyrek. Durek (jak go wszyscy nazywaliśmy). Któż by
pomyślał, że był uczonym? Tak, w naszym wieku powszech

background image

na fuszerka nosi imię nauki... Ogród w nieładzie, zarośnięty.
Internat przebudowany na dom mieszkalny. Paradne schody z
szeroką kamienną poręczą, po której tak dobrze można się było
ślizgać, na których wydarzało się tyle tajemniczych spraw,
zwłaszcza wieczorem, kiedy popychając kolegów, szedłem kłaść
się na górze, senność opadająca na oczy, niczym śnieg, już
zagłuszyłem, stłumiłem, uciszyłem w sobie wszystkie głosy,
emocje i pragnienia (kiedyś wieczorem dostałem wysokiej
gorączki i Szilvasi, starszy o dziesięć lat chłopak ze wsi, zaniósł
mnie na górę i zapytał, w której sypialni śpisz, a ja nie potrafiłem
odpowiedzieć, bo w wieku pięciu lat nie znałem jeszcze słowa
sypialnia i nie wiedziałem, co znaczy): te schody, pozostańmy przy
tym, przywodziły na myśl brudne... Sypialnie podzielono na
pokoje, lokator obok lokatora. Mieszkanie dyrekcji. Mieszkanie
Dyra. Ogromne, nieme mieszkanie, zmuszające, by w milczeniu
stąpać na palcach. Przy drzwiach zamiast błyszczącej mosiężnej
gałki szara aluminiowa klamka, niczym kopniak zwycięzcy...
Klasy na pólpiętrze. Gorsi juniorzy i traktowani z zazdrością
seniorzy siedzieli tu niegdyś nad książkami podczas
popołudniowego silentium. I pilnujący ich dyżurny nauczyciel.
Ezoteryczny problem wzbudzającego szacunek równania z
algebry. Teraz te klasy są domem dla wielu

background image

rodzin. Ruchliwe, gwarne, pełne rozmaitych woni rodzinne
życie... jako rozpad i gnicie każdej zamkniętej formy. Codzienność
jako siła niszcząca, a wreszcie śmierć... Suterena. Jadalnia, karcer,
sala zabaw (ping-pong). I przede wszystkim miejsce stawania do
raportu.
Nie wolno wchodzić. Tablica z napisem: Klub Filmowy.
Bilety
i tak dalej. Dobrze, wyobrażę sobie jadalnię. Tak jest nawet
lepiej: nie przeszkadza mi tak zwana rzeczywistość. (Ich
rzeczywistość.) W ogromnej suterenie, oświetlonej znajdującymi
się wysoko oknami, dwa równoległe rzędy długich, przykrytych
białymi obrusami stołów. Śniadanie! Jedyny w ciągu dnia ważny
obrządek, poza sobotnim raportem, surowy, a przy tym
rozczarowujący. Nakrycie do śniadania przy wyznaczonym mi
miejscu, serwetka ze stygmatem rzymskiej jedynki, w kółku ze
stygmatem rzymskiej jedynki: to był mój numer, tak samo jak
kiedy indziej, gdy wygrałem od losu inne numery (dziś w zaka-
markach mrocznych labiryntów prześladuje mnie
jedenastocyfrowy numer, niczym mój cień, moje drugie, tajemne
życie, o którym nic nie wiem, choć odpowiadam za nie własną
głową, a wszystko, co się z nim dzieje, dzieje się również ze mną).
Ale ta rzymska jedynka była dobrym początkiem, pełnym czaru i
blasku, niczym świt kultur. Byłem wtedy najmłodszym
mieszkańcem internatu...

background image

i tak dalej. Staliśmy obok swoich miejsc, umyci, błyszczący,
przebudzeni, głodni. (Zawsze byłem głodny.) Na szczycie
każdego stołu nauczyciel. Odmawia modlitwę. Krótką, ostrożną,
dyplomatyczną modlitwę. Uważa, żeby nie była ani żydowska,
ani zgodna z którymkolwiek z chrześcijańskich kanonów, żeby
nie była ani żydowska, ani chrześcijańska, modlitwa na chwałę
każdego Boga. Daj nam, Panie, chleba powszedniego
-powiedzmy, nie pamiętam, ale coś w tym rodzaju. (Wieczorem
modliłem się po niemiecku: Müde bin ich, geh' zur Ruh'... i tak
dalej.) Nic nie rozumiałem, ale szybko nauczyłem się tych słów, a
wraz z nimi uspokajającej monotonii modlitwy, przymusu
powtarzania, niczym zdrowego trybu życia, którego zaniedbanie
pozostawiało w mojej duszy głębsze rany niż na przykład
nieumycie zębów... Pamiętam, że moje dzieciństwo upłynęło pod
silną presją obowiązkowej religijności, początkowo tylko
animizm, później wszystkowi-dzące, prześwietlające niczym
rentgen spojrzenie, choć to miało miejsce później, kiedy już skoń-
czyłem dziesięć lat, a moim wychowaniem zajął się ojciec... Dalej.
Karcer. Ciemne pomieszczenie pełne robactwa. Raz mnie
zamknęli. Potraktowałem to racjonalnie. Uwielbienie samotności.
Uwielbienie choroby. Gorączkowe majaki. Wczesna dekadencja.
Czy może głęboka odraza do

background image

ludzi? Osowiały rozkoszowałem się samotnością w wielkiej
sypialni, patrzyłem, jak słoneczne promienie dotykają
wierzchołka kasztanowca w ogrodzie, a kot tym jedynym w
swoim rodzaju krokiem, kręcąc koniuszkiem ogona, skrada się po
widocznym naprzeciw, pełnym kryjówek, zakamarków,
kominów i wieżyczek, obiecującym wielką przygodę dachu.
Nagły ucisk w żołądku wieczorem, na myśl, że jednak nadejdą, i
na myśl o tym całe popołudnie bolał mnie brzuch: kroki na
schodach, dudnienie kroków na korytarzu. Reszta. Idą, szeptałem
blady ze strachu, jak na wiadomość o katastrofie. W ogóle ból
brzucha. Zawsze towarzyszył dodatkowej szklance mleka przed
południem, na anemię... (Czar dawnych butelek na mleko, równie
delikatny i ulotny jak perliste krople pary na lekko szorstkich w
dotyku, żłobionych, smukłych karafkach.) Musiałem wypić.
Potem długo bolał mnie brzuch. Żołądek. Zginałem się wpół, jak
po k.o.... Wreszcie litowałem się nad sobą. To się przydawało,
kiedy w zamku zazgrzytał klucz, trzeba było zrobić żałosną minę i
wtedy mnie wypuszczali, ciesząc się, na jakie skazali mnie męki.
(Tych drobnych forteli chwytałem się instynktownie, jak gdyby
spryt był moją wrodzoną cechą, albo może bardzo wcześnie się
ich nauczyłem, a więc skuteczne wychowanie dało owoce}...) Wtedy
już od dawna

background image

wiedziałem, że świat jest dla małego dziecka paskudnym
miejscem (nie wiedziałem tylko, że później wcale się to nie zmieni,
chyba że zmienię to sam)... Ból głowy. Muszę o nim wspomnieć.
Dokładna nazwa migrena. Miewałem. Nie mogłem się poruszyć,
oczy bolały mnie od światła. Nigdy nie miałem odwagi się
przyznać. Bałem się, że mi nie uwierzą, że w coś takiego nie
można uwierzyć. Myślałem, że migrena to także jeden z moich
grzechów, który tak jak wszystko muszę trzymać w tajemnicy.
Wreszcie już nawet sam nie wierzyłem własnej głowie, że mnie
boli. Oto skuteczność wychowania... Godne zastanowienia, jak to
wszystko przeżyłem, całe pięć lat, od piątego do dziesiątego roku
życia. Nie do pomyślenia: jak? Zapewne tak jak wszyscy, jak
każdy, racjonalnie, ale z pomocą solidnej dawki irracjonalności. Z
pomocą szaleństwa, szaleństwa oddzielającego (a nawet
łączącego) szaleństwo sługi od szaleństwa władcy. Pierwsze
racjonalne wytłumaczenie: rozwód moich rodziców i jego
konsekwencje, zwłaszcza mój pobyt w internacie. Wypytywałem
o przyczyny ich rozwodu: Nie rozumieliśmy się - zawsze brzmiała
odpowiedź obydwojga. Dlaczego? Przecież obydwoje mówili po
węgiersku, myślałem sobie. Nie potrafiłem pojąć, dlaczego się nie
rozumieją, skoro wzajemnie rozumieją, co mówi drugie z nich. Ale
to było

background image

ich ostatnie słowo, ostatni argument, granica przed nicością:
podejrzewałem jakąś głęboką, skomplikowaną, zapewne
nieczystą tajemnicę, której nie dawali mi poznać. Była jak
przeznaczenie: musiałem się z nią pogodzić i przez to (że tak
bliska przeznaczeniu) jeszcze bardziej nie mogłem jej pojąć.
Drugim irracjonalnym argumentem była pewna wyprawa, którą
odbywałem z ojcem tramwajem. Nie pamiętam już dokąd, do
kogo i dlaczego tam jeździliśmy. Wyprawa ta była znacznie mniej
ważna niż sam rozwód. A jednak. Z przystanku, na którym
wysiadaliśmy, trzeba było iść przed siebie. Powiedziałem ojcu, że
z kolejnego przystanku musielibyśmy wrócić tylko kilka kroków.
Odpowiedź brzmiała: Nie wracam. Pytanie: Dlaczego? Odpowiedź:
Bo nie wracam. Kolejne pytanie: Dlaczego? Kolejna odpowiedź: Już
mówiłem, bo nigdy nie wracam.
Czułem, że za tym jego uporem kryje
się głęboka treść, której nie potrafiłem odgadnąć. Czułem, że mój
umysł jest tu zupełnie bezradny, niczym wobec jakiejś objawionej
tajemnicy. Mogłem i musiałem się domyślać niewytłumaczalnej,
choć nieodwołalnie obowiązującej zasady, wyznawanej przez
mojego ojca i związanej z władzą, jaką nade mną posiada.
Nerwica i przemoc jako jedyna forma związku pomiędzy nami,
dostosowanie się jako jedyna forma przetrwania, uległość jako

background image

norma, szaleństwo jako efekt, napisałem. Kultura wcześniejszych
epok zamienia się w gruzy, aż wreszcie obróci się w popiół, a nad popiołem
krążyć będą duchy,
to też znalazłem na jednej z moich kartek
(Wittgenstein), „...i kiedy tam stałem, schowany pod parasolem, i
dotknąłem dławiącej tajemnicy niegdysiejszej instytucji,
ekskluzywnego prywatnego internatu, działającego pod auspicjami
rządu internatu dla chłopców,
tajemnicy do dziś krążącej w
wilgotnym jesiennym powietrzu, jej złośliwe milczenie wisi tam,
niczym nad grobami odkrywanymi przez archeologów, a owa
miniona kultura, kultura mojego ojca, wszechobecny kompleks
ojca, przenika mnie jak wilgoć", napisałem. Podczas lektury
notatek znajdowałem później opisy konwiktów, seminariów
duchownych, szkół wojskowych i rozpoznawałem w nich „mój
internat", rzecz jasna, odmieniony, milszy, bardziej absurdalny i
bardziej perwersyjny, choć zrozumiałem to naprawdę dopiero po
wielu latach, w zwierciadle wszechogarniającej hańby,
powiedziałem mojej żonie. Rzeczywiście, porządek w internacie
oparty był na prostych zasadach, na zasadzie autorytetu i władzy
ojcowskiej, powiedziałem mojej żonie. Po prostu powielał zasady,
na których oparty był cały świat, i te zasady z przyzwyczajenia
czy przez zabawną pomyłkę, czy z przyzwyczajenia, które

background image

stało się zabawną pomyłką, uznawał za podstawę swojej władzy,
powiedziałem mojej żonie. Na ścianach wisiały portrety
węgierskich uzurpatorów władzy ojcowskiej: królów, cesarzy,
sekretarzy stanu, wśród nich portret jego wysokości regenta, w
admiralskiej czapce i zagadkowym mundurze z epoletami. Z
perspektywy czasu zaś budzi się we mnie podejrzenie,
powiedziałem mojej żonie, że na funkcjonowanie internatu duży
wpływ miały zasady stosowane w Anglii, angielskie systemy
wychowawcze, lekko pomieszane z niemieckimi,
austriacko-niemieckimi, nie, austriacko-węgierskimi, nie,
niemiecko-austriac-ko-węgierskimi systemami, lekko
zmienionymi przez zasady wyznawane przez zasymilowaną
żydowską mniejszość, niejako tutejszy genius loci; z tą niewielką
różnicą, że zamiast światowej elity kształcono budapeszteńskich
mieszczan i drobno-mieszczan. Zasady spartańskiego
wychowania przejawiały się głównie w marnym wyżywieniu,
kierownictwo internatu, kierując się zasadami nauki i
angielskiego wychowania, po prostu kradło dzieciom jedzenie, to
także genius loci, powiedziałem mojej żonie. Powiedziałem jej też o
tablicy pamiątkowej. I o tym, jak bardzo mnie zaskoczyła. Nie
wątpię, powiedziałem mojej żonie, że gdybym chciał, mógłbym
się o niej, znaczy o tablicy, więcej dowiedzieć, o przyczy

background image

nach, dla których się tam zńalazła, i tak dalej, ale ja już nie chcę
niczego więcej się dowiadywać. To prawda, że ten człowiek,
dyrektor naszego internatu, a jednocześnie jego właściciel, miał
ogromny autorytet, ale autorytet ten nie był ani trochę oparty na
poszanowaniu jakichkolwiek wyższych wartości, tak jak
zazwyczaj się dzieje, jego autorytet oparty był jedynie na
nieokazy--waniu strachu, powiedziałem mojej żonie, a sam
dyrektor był właściwie śmieszną postacią (tu przypomniałem, że
my, dzieci, przezywaliśmy go: Durek), drobny człowieczek z
długimi, gęstymi, białożółtymi, zwisającymi wąsami i siwą, artys-
tycznie rozwichrzoną czupryną, brzuchem, niczym oddzielna
część ciała, nadęta jak piłka pod szarą kamizelką. Właściwie to
wszystko, powiedziałem mojej żonie, niech się nie próbuje
niczego nadzwyczajnego domyślać, żadne brutalne czyny ani
ordynarne słowa nie dawały nam powodów do strachu. Ale
strach, moja droga, powiedziałem do mojej żony, miewa różne
oblicza, a kiedy już stanie się systemem i opanuje świat, często
okazuje się tylko zabobonem. Nauczyciele się go bali, a
przynajmniej tak się zachowywali, jak gdyby się bali. Zawsze się
na niego powoływali, kiedy się zbliżał, skupiali się wszyscy i
szeptali pomiędzy sobą. Dyrek! Idzie Dyrek! Ale on rzadko się
zjawiał. Rozkazy i polecenia nadchodziły z jego

background image

mieszkania na piętrze, niczym z jakiejś twierdzy, i często nie były
to wcale jego własne, tylko wymyślone w jego imieniu nakazy.
Żyliśmy pod znakiem twierdzy, w cieniu twierdzy, z obłudą
obserwując ją ze wzrokiem wiecznie wzniesionym ku jej
wyżynom. Panowała powaga, w której prawdziwość nikt nie
wątpił, i choć nas przytłaczała, nie można jej było odmówić rysu
biurokratycznego humoru. Panował duch zabawy, sportu,
zbliżających się egzaminów i matury seniorów. Duch
nowoczesności. Ale pełen klasycznych tradycji, narodowych
treści, narodowych wierszy, narodowej żałoby, narodowych
przysiąg. Pamiętam nawet legendy, opowiadałem mojej żonie,
krążące na temat talerzy, które tylnymi schodami prowadzącymi
prosto do twierdzy noszono z kuchni znajdującej się w suterenie;
zawsze znalazł się ktoś, kto widział, co akurat niesiono na górę na
obiad czy na kolację dla Dyrektora i jego rodziny, podczas gdy my
jedliśmy rozgotowane kartofle z papryką i czterema kawałkami
kiełbasy, albo też pięć herbatników do wieczornej herbaty. Ale
przywileje, moja droga, opowiadałem mojej żonie, umacniają
autorytet, a zmieszany z nienawiścią podziw, z jakim
reagowaliśmy na tę demonstracyjną nierówność, był bardzo
charakterystyczny dla naszego dwuznacznego życia. Choć,
opowiadałem mojej żonie, szkolna powaga

background image

niekiedy pękała z trzaskiem i wpadała w dudniącą od
obscenicznych śmiechów przepaść, z której dochodził wściekły
wrzask demonów i z której później, choć nadszarpnięta, jak wrak
statku wyciągnięty z dna morza, roztrzaskany, ale zwycięski,
wyłaniały się na nowo dawna władza, twierdza, porządek.
Skandal, opowiadałem mojej żonie, skandalem nazywano właśnie
taki lot w dół, nagły, niepohamowany, lubieżny lot, i
powiedziałem żonie, żeby sobie wyobraziła pijanego
dżentelmena, który choć wytrwale próbuje trzymać fason, nagle
ulega pokusie i z ulgą zalega na ziemi, tak, tak to się właśnie
odbywało, w dodatku, tak jak nietrzeźwość dżentelmena jest
niczym więcej jak ślizganiem się i utratą gruntu pod nogami, tu
trzeźwość była tylko wyższym stopniem alkoholowego upojenia.
Opowiedziałem jej o jednym z takich skandali. Tym najbardziej
charakterystycznym. Nasz stary wychowawca „Wąs", surowy i
mułowaty, pewnego ranka przeleciał niczym burza po sypialniach
i doliczył się, że brakuje jednej osoby, seniora, siedemnastoletniego
chłopca, do dziś pamiętam jego śmiech, białe zęby, ruchliwą twarz
i długie, ciemne włosy, powiedziałem mojej żonie. Jednocześnie
(choć być może już przedtem) zauważył, że drzwi małego pokoju
w końcu korytarza nie są otwarte, a więc pokój jest zamknięty, w
dodatku

background image

zamknięty od środka. I jednocześnie (choć być może już
przedtem) z kuchni doszły wieści, że znikła „nowa dziewczyna",
ją też pamiętam, jak w fartuszku podawała do stołu, choć właś-
ciwie pamiętam jedynie jej kręcone, jasne włosy i typowy, że tak
się wyrażę, archetypowy uśmiech. Ponoć już wieczorem się tam
zamknęli i zmorzył ich sen. „Wąs" zaczął dobijać się do drzwi.
Przez chwilę dochodziły ze środka hałasy i ciche szepty, aż
wreszcie zapadła cisza. Nikt nie otworzył drzwi. „Wąs" nakazał
winowajcom, by je otworzyli. Wkrótce potem pojawił się Dyrek.
Był cały czerwony, włosy miał rozwiane, wąsy zmierzwione,
brzuch podskakiwał mu, my zaś, złośliwi podwładni, ustawieni
pod ścianą tworzyliśmy szpaler. Szarpnął klamkę niczym gestapo
i zaczął walić pięściami w drzwi, niczym zdradzony mąż w
marnej operetce. Później pamiętam już tylko, że z hukiem ich
wyrzucono (dziewczynę oczywiście też), sofistyczne, patetyczne,
pełne fałszu przemowy, i że wszyscy stanęliśmy po stronie seniora,
i że wszyscy milczeliśmy. Jak się można było spodziewać,
powiedziałabyś, powiedziałem mojej żonie. Dziś wiem, skąd się
brało moje poczucie winy, przerażenie i wstyd, i tłumiąc uczucia,
jakie budziły we mnie ówczesne metody, dziś już wiem, jaki
rytuał dokonywał się w tamtym, w zastępstwie ojca, ojcowskim
internacie:

background image

był to rytuał publicznej kastracji, służący wzbudzeniu w nas strachu
i odbywający się z naszym współudziałem, z naszym
współudziałem kastrowano naszego kolegę, aby nas zastraszyć,
tym sposobem uczyniono nas perwersyjnymi współuczestnikami
bezgranicznie perwersyjnego aktu, powiedziałem mojej żonie, i
nie ma najmniejszego znaczenia, czy byli tego świadomi, czy tylko
działali zgodnie z ówczesnymi metodami, metodami
wychowawczymi,
niszczycielskimi metodami niszczycielskiego
wychowania. Albo na przykład sobotnie raporty, opowiadałem
żonie. Zeby miała jakieś wyobrażenie. Najpierw wynoszono z
jadalni kilka długich stołów, z nich zestawiano jeden bardzo długi
stół i nakrywano obrusem. Wszystko to miało miejsce w sali
zabaw. Wtedy pojawialiśmy się my, wychowankowie, i
ustawialiśmy się w rzędzie między bezgranicznie długim,
nakrytym obrusem i pustym stołem a krzesłami. Strach
obezwładniał nas niczym fizycznie dotykalna materia. I wtedy
ktoś, zazwyczaj niższy rangą wychowawca albo wyższy rangą
członek niższego szkolnego personelu, wnosił wielką, czarno
oprawioną księgę, księgę raportów, i w milczeniu kładł ją na środku
stołu. Znowu następowała chwila oczekiwania, coraz gorzej
wróżącego oczekiwania nad niemą, szatańską, rozpłaszczoną na
białym, otoczonym krzesłami stole księgą rapor

background image

tów. I w tym momencie, w chwili pełnej wahań, westchnień, tak,
w chwili kiedy wszyscy byli już bliscy załamania, wkraczał na
czele ciała pedagogicznego dyrektor. Wszyscy siadali na swoich
miejscach. W grobowej ciszy. Zakładali okulary. Słychać było
pochrząkiwania i skrzypienie krzeseł. Teraz, kiedy napięcie
sięgało już zenitu, otwierała się czarna księga, niby księga Apo-
kalipsy. Było w niej wszystko, wszystkie przewinienia i wszystkie
zasługi. Każdego wyczyty-wano z nazwiska. Wyczytany
wychodził na środek i w osamotnieniu trząsł się ze strachu przed
zwierzchnikami siedzącymi za stołem niczym na tronie. Znał
wprawdzie swoje zasługi i niedociągnięcia, ale i tak czekał w
niepewności, gotowy na każdą niespodziankę. Dyrek w milczeniu
czytał dotyczące nieszczęśnika tygodniowe notatki, kręcił głową
w prawo i w lewo, szeptem naradzał się z pochylonymi w jego
stronę, słuchającymi albo mówiącymi coś nauczycielami, aż
wreszcie zapadał werdykt. Mogła być to nagana, pochwała,
reprymenda, można było zostać uznanym za przykład do
naśladowania albo za karę być pozbawionym prawa do
sobotniego, a nawet niedzielnego opuszczenia internatu. Ale nie
to, nie sam akt, sama procedura były tu najistotniejsze,
powiedziałem mojej żonie. Czułem, że być może nie powinienem
jej mówić o tym

background image

wszystkim, a w każdym razie nie tak, że całymi dniami i
tygodniami nie mówię o niczym innym, bo może ją tym nudzę, a z
całą pewnością zadręczam, podobnie jak, choć nie aż w takim
stopniu, zadręczałem samego siebie, tylko że siebie zadręczałem
inaczej, że tak powiem, bardziej płodnie, zresztą już wtedy, gdy
mówiłem, kiedy opowiadałem mojej żonie o swoim dzieciństwie,
wyraźnie czułem, jak zbierał, rósł i dojrzewał we mnie ropiejący
od dawna, a teraz jeszcze zaogniony nowym zagrożeniem wrzód
dzieciństwa, który chciał już pęknąć i teraz pękł, zadręczałem się
tymi opowieściami, ale jednocześnie przynosiły mi one ulgę. Ta
procedura, opowiadałem żonie, była niczym boski wyrok,
dokładnie taka, jak ją sobie wyobrażają kaprale, tak,
powiedziałem mojej żonie, taka jak obozowy apel, choć
oczywiście to była tylko zabawa. Później dowiedziałem się, że
Dyrek też wyfrunął przez komin jednego z tamtejszych
krematoriów, i jeśli ten fakt mam uznać za ziszczenie się losu, to
rzeczywiście był on owocem reguł, jakie sam wobec nas stosował,
kultury, w którą tak wierzył i do jakiej nas przygotowywał,
powiedziałem mojej żonie. Z bezosobowego i w gruncie rzeczy
zimnego, ale przewidywalnego świata pedagogicznej dyktatury
trafiłem nagle do ciepłego i paternalistycznego terroru, w wieku
dziesięciu

background image

łat wziął mnie bowiem do siebie mój ojciec, opowiadałem żonie.
W tamtych latach, pamiętam, niejednokrotnie próbowałem
opisywać uczucia, jakie żywiłem wobec ojca, czy trudny związek,
jaki mnie z nim łączył, chciałem to uczynić w miarę dokładnie,
choć może nie zawsze sprawiedliwie, ale jak mogłem być
sprawiedliwy wobec rodziców, jak mogłem być rzeczywiście
sprawiedliwy wobec samego siebie, skoro dla mnie istnieje tylko
jedna prawda, moja prawda, i nawet jeśli popełniam błąd, tak,
jedynie moje życie, mój Boże!, jedynie moje życie może z niego
uczynić prawdę, próbowałem więc stworzyć wiarygodny obraz
mojego ojca, uczuć, jakie wobec niego żywiłem, i związku, jaki nas
łączył, ale nigdy mi się to nie udawało, dziś wiem, że to nie może
się udać, wiem także, w każdym razie podejrzewam czy się
domyślam, że od tamtego czasu ciągle jeszcze ponawiam próby,
nawet i teraz, teraz i zawsze, ale już wiem, że daremnie. „Muszę
wreszcie pojąć, jak bardzo niemożliwą dla niego rzeczą było mnie
zrozumieć...", napisałem. „...Zapewne ze mną, podobnie jak z
samym sobą, łączyły go uczucia pełne najrozmaitszych obaw,
które on prawdopodobnie nazywał miłością, i wierzył, że tak jest,
więcej, tak prawdopodobnie było, jeżeli zgodzimy się z sensem
tego słowa wraz z całym jego absurdem i zapomnimy o towa

background image

rzyszącej mu tyranii...", napisałem. W internacie obowiązywały
zasady, których wprawdzie się bałem, ale nigdy nie czułem wobec
nich szacunku, powiedziałem mojej żonie. I w sumie były one
niczym szczęśliwy los, mogły mnie pokarać albo mogły mi
sprzyjać, nigdy jednak nie obejmowały mojego sumienia:
prawdziwie winny poczułem się dopiero w jarzmie miłości,
powiedziałem żonie. Tamten okres mojego dzieciństwa oznaczał
dla mnie najstraszniejszy kryzys, żyłem w świecie animicznej
wiary, moje myśli, niczym myśli praczłowieka, tak silnie
ograniczały wszelkiego rodzaju tabu, że przypisywałem im
niemal materialną siłę, wierzyłem we wszechmoc tabu,
powiedziałem mojej żonie. Jednocześnie zaś, bez wątpienia pod
wpływem mojego ojca, wierzyłem w istnienie Wszechmogącego,
który zna moje myśli od pierwszej chwili ich narodzin, zna je i
kładzie na wadze, ja tymczasem często miewam myśli, których
zważyć niepodobna. Ojciec miał na przykład zwyczaj od czasu do
czasu coś mi tłumaczyć, opowiadałem mojej żonie. Nie potrafił
zaś się nie powtarzać, zawsze więc wiedziałem, co zechce mi
powiedzieć, zawsze wcześniej, przed nim, znałem tekst czy
przypowieść, ale się do tego nie przyznawałem, a on posłusznie
za mną powtarzał: na chwilę odzyskiwałem w ten sposób
wolność, a włosy stawały mi dęba ze strachu,

background image

opowiadałem mojej żonie. Przerażony szukałem jakiegoś punktu
zaczepienia, wystarczyło, że dostrzegłem wygnieciony kołnierzyk
jego koszuli, trzęsącą się samotną dłoń, zmarszczki wysiłku na
czole, cały jego daremny trud - cokolwiek, co mnie wzruszało, i na
widok tego miękłem jak masło. Wtedy wypowiadałem w duchu
magiczne słowo, głos chwili triumfu i wezwanie do natych-
miastowego odwrotu: biedak... Masełko topniało, łzy wzruszenia
napływały mi do oczu, i tak spłacałem powoli ciążący na mnie
dług wobec srogiej ojcowskiej miłości. Czy niezależnie od
wszystkiego, mimo wszystko, mimo dwu- i wieloznaczności tego
słowa, jednak go wtedy kochałem, zapytała moja żona, a ja
odpowiedziałem, że nie wiem, i bardzo trudno mi na to odpo-
wiedzieć, czyniłem mu tyle wyrzutów i miałem do niego tyle
pretensji, że wydawało mi się, że czułem, odnosiłem wrażenie, czy
tak musiało mi się wydawać, takie musiałem odnosić wrażenie, tak
musiałem czuć, że go nie kocham, a przynajmniej nie kocham go
tak, jak powinienem, nie kocham go wystarczająco, a skoro nie
potrafiłem go kochać, prawdopodobnie go nie kochałem,
powiedziałem mojej żonie, i sądzę, że tak było dobrze, czy
uciekając się do mocniejszego określenia, tak było nam pisane,
powiedziałem żonie, tylko tak bowiem mogliśmy stworzyć
idealną,

background image

wzorcową konstrukcję bytu. Zasady władzy, zgodnie z którymi
musieliśmy żyć, są niepodważalne, tymczasem my nie zawsze
potrafimy do końca im sprostać: przed ojcem i przed bogiem
zawsze pozostajemy grzeszni, powiedziałem mojej żonie. W
rezultacie ojciec wychowywał mnie w tym samym duchu, w
duchu tej samej kultury, co internat, i tak samo nie zastanawiał się
nad celem, jakiemu ma służyć takie wychowanie, jak ja nie
zastanawiałem się ani nad celem mojego buntu i
nieposłuszeństwa, ani nad własnymi porażkami: wprawdzie się
nie rozumieliśmy, ale doskonale ze sobą współżyliśmy,
powiedziałem mojej żonie. I choć nie wiem, czy go kochałem, z
całą pewnością niejednokrotnie, w głębi serca, szczerze było mi go
żal: ale przez to, że czasami go ośmieszałem, a potem żałowałem,
przez to - potajemnie, zawsze w najgłębszej tajemnicy -obalałem
jego ojcowską władzę, autorytet, boga, i wtedy on - mój ojciec -
tracił nade mną władzę, a ja stawałem się straszliwie samotny,
powiedziałem mojej żonie. Żeby odzyskać równowagę,
potrzebowałem tyrana, powiedziałem mojej żonie, ojciec zaś
nigdy nie próbował na miejsce, jakie zajmował w moim świecie,
znaleźć innego uzurpatora, boga naszej zależności od losu czy
boga prawdy, powiedziałem mojej żonie. Byłem złym synem,
złym uczniem i złym Żydem. Moje

background image

żydostwo pozostawało dla mnie niejasną okolicznością mojego
pochodzenia, jedną z moich licznych przywar, siedzącą przed
lustrem łysą kobietą w czerwonym szlafroku, powiedziałem mojej
żonie. Powiedziałem też jej wiele innych rzeczy, wszystkiego już
nawet nie pamiętam. Pamiętam, że bardzo ją tym męczyłem, ale
sam też byłem i aż do dziś jestem bardzo zmęczony. Auschwitz,
powiedziałem mojej żonie, w moim odczuciu wyrosło z nadmiaru
cnót, w których duchu wychowywano mnie już od wczesnego
dzieciństwa. Tak, już wtedy, metodami wychowawczymi stoso-
wanymi w latach mojego dzieciństwa, niewybaczalnie mnie
złamano, już wtedy rozpoczęło się moje nie-umieranie,
powiedziałem mojej żonie. Byłem skromnym, nie zawsze
przodującym w wynikach uczestnikiem cichego spisku wymie-
rzonego przeciw mojemu życiu. Auschwitz, powiedziałem mojej
żonie, jawiło mi się pod postacią ojca, tak, słowa ojciec i
Auschwitz brzmią we mnie tym samym echem, powiedziałem
mojej żonie. I jeżeli twierdzenie, że bóg to zgłory-fikowany ojciec,
jest prawdziwe, to mnie bóg objawił się pod postacią obozu w
Auschwitz, powiedziałem mojej żonie. Wreszcie umilkłem i nie
odzywałem się przez wiele dni, moja żona też wyglądała na
zmęczoną, ale chyba nie zrozumiała tego, co jej powiedziałem, jak
gdyby nie

background image

zrozumiała, co chciałem powiedzieć, albo zrozumiała mnie
inaczej, moja żona wierzyła, że teraz, kiedy już wszystko
powiedziałem, kiedy wszystko z siebie wyrzuciłem, wyplułem,
poczułem się wolny, tak jak gdybym od tego wszystkiego mógł się
uwolnić, jak gdyby można mnie było od tego uwolnić, tak się jej
chyba wydawało, myślałem, choć widziałem jednocześnie, że
niepewnie próbuje się do mnie zbliżyć i jakoś mnie zrozumieć. A ja
się przed tym broniłem; nie mogłem znieść niczyjego zrozumienia,
gdyż ono tylko uświęcałoby stan mojej zależności. Ale to było
jeszcze niczym wobec siły, z jaką zrozumiałem swoje postępowanie,
tak, w ostatnich godzinach tamtej nocy, której wszystko stało się
dla mnie jasne, zrozumiałem, jak traktowałem własną żonę,
muszę tu użyć właściwego słowa, bo to słowo jest jak katharsis,
otóż: jak ją traktowałem. Tak, byłem dla niej okrutny, bardzo
bliski i bardzo okrutny, i sam doprowadziłem do tego, że w
pewnym sensie stała mi się raz na zawsze obca, i choć to, co teraz
powiem, jest oczywiście przesadą, dużą przesadą, ale jakbym ją w
pewnym sensie zamordował, a ona była tego świadkiem,
widziała, sama widziała, jak zabijam człowieka; i wszystko
wskazywało na to, że nigdy nie zdołam jej wybaczyć. Nie ma
sensu zastanawiać się, jak długo mogliśmy jeszcze ze sobą żyć, żyć
obok

background image

siebie w milczeniu. Czułem się bezgranicznie przygnębiony,
samotny i bezsilny, nie potrafiłem nic robić, nie potrafiłem znaleźć
zastępczego zajęcia, zamiast mobilizować się do pracy,
pogrążałem się w odrętwieniu. Choć podejrzewam, że rzucając w
duchu szereg oskarżeń, w skrytości oczekiwałem od niej pomocy;
ale jeśli nawet tak było, chyba nie dawałem nic po sobie poznać.
Któregoś dnia, jeśli dobrze pamiętam, wieczorem, a jestem
pewien, że pamięć mnie nie myli, późnym wieczorem moja żona
wróciła do domu, nie wiem skąd, nie dopytywałem, nawet nie
zapytałem, skąd wraca, nagle, naturalnie, żałośnie i smutno
błysnęła mi w głowie myśl: „Ale ładna Żydówka!", przypomniało
mi się, jak szła po zielononiebieskim dywanie, jak gdyby kroczyła
po morzu, i nagle sama przerwała panujące pomiędzy nami
milczenie, przerwała naszą ciszę. Że jest już trochę późno,
powiedziała, ale widzi, że jeszcze siedzę i czytam. I że żałuje,
powiedziała moja żona, ale coś jej wypadło, choć mnie to już
pewnie nie interesuje. Siedzę sobie i czytam, czytam albo piszę,
czytam i piszę, obojętne, powiedziała moja żona. Tak, powiedziała
moja żona, małżeństwo ze mną było dla niej niezłą szkołą. Dzięki
mnie, powiedziała moja żona, zrozumiała i doświadczyła tego
wszystkiego, czego w rodzinnym domu nie rozumiała ani nie

background image

chciała rozumieć. Nie rozumiała, bo zrozumienie tego
wszystkiego, teraz już wie, wówczas kiedy była młodą
dziewczyną, po prostu by ją zabiło. I po kryjomu, powiedziała
moja żona, w głębi duszy uważała się za tchórza, teraz jednak wie,
a wie to właśnie dzięki mnie i ze mną spędzonym latom, że po
prostu chciała żyć, musiała żyć. I teraz, powiedziała moja żona, też
czuje, że chce żyć. Żal jej mnie, zwłaszcza że w swoim żalu jest
zupełnie bezsilna; przecież zrobiła wszystko, co było w jej mocy,
by mnie uratować (słuchałem zdumiony). Chociażby z
wdzięczności, mówiła dalej moja żona, przecież to ja wskazałem
jej drogę, którą teraz nie potrafię z nią iść, bo rany, które w sobie
noszę, są głębsze i większe niż rozum, i nawet jeśli mogłem się z
nich wyleczyć, widocznie, przynajmniej tak się jej wydaje,
powiedziała moja żona, wyleczyć się nie chciałem, i to kosztowało
nas naszą miłość i nasze małżeństwo. Powtórzyła, że bardzo
żałuje, że tak mnie niszczono i że się poddałem, choć początkowo
wydawało się jej, że jest inaczej, wręcz przeciwnie, powiedziała
moja żona, początkowo podziwiała we mnie, że niszczono mnie, ale
ja jednak się nie poddałem, tak mnie wtedy oceniała i się pomyliła,
powiedziała moja żona, ale to jeszcze nie stanowiłoby problemu,
nie czuła się rozczarowana, choć oczywiście było jej

background image

przykro, powiedziała moja żona. Powtórzyła, że chciała mnie
uratować, ale bezowocność jej starań, oddania i miłości zabiły w
niej uczucia, którymi mnie darzyła, jest nieszczęśliwa, pozostało
w niej tylko poczucie pustki i daremnego trudu. Powiedziała, że
wiele mówiłem o wolności, ale wolność, na którą tak często się
powoływałem, powiedziała moja żona, nie oznaczała wcale
wolności, wolności artysty (tak powiedziała), wolności mojego
zawodu, o ile wolność rozumiemy szerzej, jako siłę i akceptację,
dodać do nich należy także odpowiedzialność, tak, i miłość,
powiedziała moja żona; nie, ja pod pojęciem wolności zawsze
rozumiałem jedynie wolność skierowaną przeciw czemuś albo
komuś, powiedziała moja żona, atak albo ucieczkę, bądź obydwa
naraz, bez tego nie istniała, i wygląda na to, że nie mogła istnieć
dla mnie wolność, powiedziała moja żona. A kiedy akurat nie było
„nikogo ani niczego", wówczas sam wynajdywałem i sam
tworzyłem sobie takie sytuacje, by mieć przed czym uciekać i
czemu się sprzeciwiać. I od lat okrutnie i podstępnie zmuszałem ją
do tej potwornej, tym razem wreszcie musi być ze mną szczera,
haniebnej (używając mojego określenia) roli, powiedziała moja
żona, nie tak jednak, jak człowiek szuka pomocy w tym drugim,
którego kocha, czy jak chory w lekarzu, nie, powiedziała

background image

moja żona, tak przymuszałem ją do tej roli (tu znów uciekła się do
mojego ulubionego słowa), jak kat zmusza swoją ofiarę,
powiedziała moja żona. Powiedziała, że zawróciłem jej w głowie
swoim intelektem, potem wzbudziłem w niej współczucie, a kiedy
już mi współczuła, uczyniłem z niej swojego słuchacza, słuchacza
opowieści o moim strasznym dzieciństwie i okropnościach, które
stały się moim udziałem, a kiedy ona chciała stać się uczestnikiem
tych zdarzeń, by mnie wyprowadzić z ich labiryntu, z pułapki,
tak, z bagna, i przywieść do siebie, do miłości, abyśmy wreszcie
mogli razem wydostać się z tych moczarów i zostawić je na zawsze
za sobą, jak chorobę czy złe wspomnienie, wtedy po prostu
puściłem jej rękę (takiego wyrażenia użyła wtedy moja żona) i
zacząłem biec z powrotem na bagna, i ona nie ma już siły,
powiedziała moja żona, by drugi raz, czy kto wie, ile jeszcze razy,
iść po mnie i mnie stamtąd wyciągać. Wygląda bowiem na to,
powiedziała moja żona, że ja wcale nie chcę wydostać się z bagna
mojego strasznego dzieciństwa i innych okropności, najwyraźniej
nie ma dla mnie żadnej drogi, jakkolwiek by się dla mnie
poświęciła, powiedziała moja żona, nawet gdyby poświęciła dla
mnie życie, wie, widzi, że wszystko na próżno, że jej trud jest
daremny. Tak, kiedy napotkaliśmy siebie (tego wyrażenia użyła

background image

moja żona), wydawało się jej, że to ja uczyłem ją żyć, a później z
przerażeniem spostrzegła, ile jest we mnie destrukcyjnej siły i że
ze mną czeka ją nie życie, ale samounicestwienie. I że mam chorą
świadomość, powiedziała moja żona, i że to jest przyczyna
wszystkiego, moja chora, zatruta świadomość, powtarzała bez
końca, na zawsze zatruta, zgniła, toksyczna świadomość, której
muszę się pozbyć, tak, powiedziała moja żona, uwolnić od niej,
oderwać, jeżeli chcę żyć, a ona postanowiła, powtórzyła, że chce
żyć. Tu moja żona na chwilę zamilkła, stała skulona, ze
splecionymi dłońmi, samotna, przerażona, blada, z rozmazaną
szminką, i nagle, bezwiednie przeszła mi przez głowę myśl, że
może jest jej zimno. Wtedy szybko i oschle, niczym złą
wiadomość, która dopiero wypowiedziana przestaje być taka zła,
oznajmiła, że owszem, nie ma sensu ukrywać, „ma kogoś", kogoś,
za kogo wyszłaby za mąż. I że on, powiedziała, nie jest Żydem.
Ciekawe, ale odezwałem się dopiero w tym momencie, jak gdyby
z tego wszystkiego, co usłyszałem, dotknął mnie jedynie ten fakt.
Za kogo ona mnie ma, może za fanatycznego obrońcę rasy?!,
wrzasnąłem. Nie musiałem być w Auschwitz, krzyczałem, żeby
poznać tę epokę i ten świat, krzyczałem, i żeby nie zaprzeczać
temu, czego się dowiedziałem, żeby nie zaprzeczać w imię
dziwacznej,

background image

choć przyznaję, nad wyraz przydatnej zasady życia, która
właściwie jest zasadą przystosowania się, tak, wrzeszczałem, nie
mam nic przeciwko, ale bądźmy szczerzy, wrzeszczałem, tak,
bądźmy szczerzy, że taka asymilacja nie jest asymilacją rasową -
rasową!, śmiać mi się chce!, ale dostosowaniem się do tego, co jest,
do istniejących okoliczności, totalną asymilacją z panującymi
stosunkami, raz takimi, a raz innymi, nie warto przecież mówić o
ich jakości, są, jakie są, warto zaś mówić i trzeba mówić o naszych
decyzjach, czy godzimy się na totalną asymilację, czy się na nią
zgadzać nie chcemy, krzyczałem, choć już chyba ciszej, potem
jednak należy, a nawet trzeba mówić o naszych zdolnościach
przystosowawczych, czy jesteśmy zdolni, czy też nie, poddać się
totalnej asymilacji, tymczasem ja już od wczesnego dzieciństwa
wiedziałem, że nie jestem do tego zdolny, nie potrafię się
przystosować do tego, co jest, do życia, a jednak, mimo to, jestem,
istnieję i żyję, choć tak, że jestem tego świadom: nie potrafię się
przystosować, już we wczesnym dzieciństwie wiedziałem:
asymilacja mnie zabije, bardziej niż decyzja, że się asymilacji nie
poddam, co w jakimś sensie też mnie zabije. I pod tym względem
jest zupełnie obojętne, czy jestem Żydem, czy nie, aczkolwiek w
tym sensie żydos-two jest dużym plusem, i tylko pod tym wzglę

background image

dem, czy rozumie?! Zawołałem, tylko i wyłącznie w tym jednym
j e d y n y m sensie skłonny jestem
być Żydem, i tylko i wyłącznie
dlatego uważam moje żydostwo za szczęście, za szczególne
szczęście, czy nawet za łaskę, nie sam fakt, że jestem Żydem, na to,
kim jestem, gwiżdżę, krzyknąłem, ale fakt, że jako napiętnowany
Zyd mogłem znaleźć się w Auschwitz i dzięki mojemu żydost-wu
coś przeżyłem, stanąłem z czymś oko w oko i wiem, że czegoś się
raz na zawsze dowiedziałem i że tego nigdy nie zapomnę. Po
chwili umilkłem. I rozstaliśmy się. Lata, które potem nastąpiły, nie
żyją jednak w moich wspomnieniach jako posępna pustynia, a to
dzięki temu, że wtedy, tak jak zresztą zawsze: później, wcześniej i
oczywiście także w latach mojego małżeństwa, pracowałem,
uratowała mnie praca, choć w rzeczywistości uratowała mnie
jedynie dla śmierci. W tamtych latach nie tylko doszedłem do
kilku przełomowych wniosków, ale w tamtych latach zrozu-
miałem, że moje przekonania, od pierwszego po ostatnie,
pozostają w związku z moimi losami. W tamtych latach poznałem
także naturę mojej pracy, która w istocie rzeczy nie jest niczym
innym, jak kopaniem grobu, który inni zaczęli kopać dla mnie w
powietrzu, w wichrach, w nicości. W tamtych latach śnił mi się
ponownie pewien sen, dziś już wiem, że wziął się z historii

background image

„pana nauczyciela", sen o moich ukrytych nadziejach i o
zadaniach, jakie przede mną stoją. W tamtych latach zrozumiałem
własne życie z jednej strony jako fakt, z drugiej strony jako formę
duchowego istnienia,
czy raczej formę istnienia w okolicznościach,
w których przetrwanie było właściwie niemożliwe, a nawet
niezamierzone, istnienie, które jednak domaga się swoich praw,
domaga się nadania mu formy, tak jak kamień szlifu, by mógł trwać
dalej, obojętne po co, obojętne dla kogo - dla każdego i dla nikogo, dla
tych, którzy są, i dla tych, których nie ma, bez różnicy, dla tych,
którzy będą się z naszego powodu (ewentualnie) za nas wstydzić;
i formie tej, jako faktowi, mogłem położyć kres, ale tylko
wówczas, tylko wtedy, kiedy tym faktem byłem ja sam. W
tamtych latach spacerowałem w lesie z doktorem Oblathem. W
tamtych latach zacząłem pisać karteczki o swoim małżeństwie. W
tamtych latach odezwała się do mnie moja żona. I raz, kiedy
czekałem na nią w naszej kawiarence, w nadziei, że teraz też
przyniesie mi recepty, weszła, trzymając za rękę dwójkę dzieci.
Ciemno-oką dziewczynkę z bladymi plamkami piegów wokół
noska i upartego chłopczyka z wesołymi, świdrującymi oczkami
jak szaroniebieskie kamyczki. Przywitajcie się z wujkiem,
powiedziała. To mnie wreszcie, raz na zawsze otrzeźwiło.

background image

Czasami jeszcze niby wynędzniały, uratowany przed zagładą lis
przebiegnę przez miasto. Wychwycę jakiś głos, mignie mi przed
oczyma jakiś obraz, jak gdyby woń moich skamieniałych,
gnuśnych, jąkających się uczuć nacierała na mnie z zaświatów.
Przystaję przed domami, na rogach ulic, węszę, wodzę wokół
przerażonym wzrokiem, chcę się rzucić do ucieczki, ale coś mnie
zatrzymuje. Pod nogami słyszę szum kanałów, jak gdyby brudny
nurt moich wspomnień chciał wyrwać się z koryta i porwać mnie
z sobą. Niech więc będzie; jestem gotowy. Ostatkiem zebranych z
wielkim trudem sił pokazałem jeszcze moje grzeszne, uparte
życie, by potem w dłonie wzniesione wysoko w górę chwycić
tobołek tego życia i zanurzyć się choćby w ten ciemny nurt czarnej
wody
niech się zanurzę Mój Boże! niechże się zanurzę na wieki wieków
Amen.

background image

background image

Książki oraz bezpłatny katalog
Wydawnictwa W.A.B. można zamówić pod adresem: 02-502 Warszawa,
ul. Łowicka 31 tel./fax (22) 646 01 74, 646 01 75, 646 05 10, 646 05 11
e-mail:

wab@wab.com.pl www.wab.com.pl

background image

Kadysz za nienarodzone dziecko to wewnętrzna spowiedź człowieka
niosącego przez cale dorosłe życie przytłaczający ciężar
wspomnień własnego ponurego dzieciństwa, żydowskiego
pochodzenia i Holocaustu. Co zaskakujące, lata międzywojenne i
to, co pozostało w nich z czasów monarchii austro-węgierskiej,
uznawanej powszechnie za krainę oświeconej szczęśliwości, jawią
się tu w barwach niemal równie mrocznych jak koszmar
Auschwitz. Kertesz - i jego bohater - próbuje jednak źródeł tego
mroku szukać w sobie, a za dziecko, którego nie miał odwagi
powołać do życia, zmawia swą opowieścią kadysz, żydowską
modlitwę za zmarłych.
To właściwie historia miłosna o przeżywającym kryzys małżeństwie.
Bohaterem jest pisarz, Żyd, który był w Oświęcimiu. Jego żona bardzo
chce mieć dziecko, on - nie. Kiedy próbuje wyjaśnić żonie, dlaczego,
powracają obozowe wspomnienia.
Imre Kertesz
Bohater Kertesza to człowiek nieustępujący ani na krok, po
Oświęcimiu konsekwentnie uchylający się przed normalnością; a
jednocześnie -żałosny egoista, który rozkoszuje się upadkiem,
wykorzystuje Oświęcim jako wymówkę, nie chcąc sprostać
wymaganiom życia.
Thomas Schmidt, „Die Zeit"
Imre Kertesz (ur. 1929) był więźniem obozów Auschwitz i
Buchenwałd. Pisarz i tłumacz (m.in. Nietzschego, Freuda i
Hofmann-sthala). Autor powieści, m.in. Los utracony (1975;
wydanie polskie 2002),Fiasko (1988), która wkrótce ukaże się
nakładem WA.B., oraz Kadysz za nienarodzone dziecko (wydanie
węgierskie 1990). Powieści te, połączone wspólnotą obozowych
doświadczeń bohaterów, nazwane zostały przez krytyków „trylo-
gią łudzi bez losu". Imre Kertesz publikował także opowiadania i

background image

eseje, tłumaczone na kilkanaście języków. Laureat literackiej
Nagrody Nobla 2002 oraz wielu nagród węgierskich i
zagranicznych.
ISBN 83-89291-25-8
9 7 8 8 3 8 9 2 9 1 2 5 7 CTNA 24,90 ZŁ

P A T R O N A T M E D I A L N Y

onet


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Imre Kertesz Trylogia ludzi bez losu Fiasko
Imre Kertesz Trylogia ludzi bez losu Fiasko
Imre Kertesz Los utracony
Imre Kertesz Los utracony streszczenie i opracowanie (klp)
Imre Kertesz Los utracony
Regulamin usługi Tydzień bez limitu GB za 0 zł w Internet na Kartę w Play 30 06 2017
Imre Kertesz Los utracony
Węgrzy już bez nadmiernego deficytu za to z nowymi podatkami
Imre Kertesz Los utracony
Imre Kertesz Los utracony 2
Nauka czytania bez stresowania, Materiały nieposegregowane, NAUKA DZIECKA
Przyszedł czas na ludzi, + TWOJE ZDROWIE -LECZ SIE MĄDRZE -tu pobierasz bez logowania
Jak oglądać filmy on-line bez pobierania za DARMO, PROBLEMY
wos-czlowiek i panstwo (2) , CZŁOWIEK - jest istotą społeczną w tym sensie iż nie może egzystować be
Czy ponosimy odpowiedzialność za swoje czyny wobec innych ludzi, Etyka i filozofia

więcej podobnych podstron