Lennox Marion O jedno dziecko za dużo

background image

ROZDZIA

Ł PIERWSZY

- Tu chyba jest o jedno dziecko za du

żo!

O mój Bo

że, westchnęła w duchu Ellen Silverton, rzucając

niespokojne spojrzenie w kierunku doktora Jocka Blaxtona. To
musia

ło się tak skończyć, pomyślała. Doktor Blaxton nie jest

w ko

ńcu tak naiwny i mało spostrzegawczy, żeby nie zauważyć

moich sztuczek. Od tygodnia przecie

ż nie robię nic innego, tylko

zamieniam

łóżeczka, wynoszę i wnoszę na salę dzieci...

Co jednak zrobi

ć, żeby prawda nie wyszła jeszcze na jaw? Muszę pomóc Tinie...

Za

wszelką cenę muszę pomóc Tinie.

Doktor Tina Rafter pracowa

ła w szpitalu w Gundowring od bardzo niedawna.

Tydzie

ń temu przyszła do Ellen bliska załamania; była blada na twarzy i miała

oczy pełne łez.

• Z

łożę wymówienie - oznajmiła. - Inaczej sobie nie poradzę, nie mogę przecież

przynosić dziecka do pracy.

• Ale

ż oczywiście, że możesz - zapewniła ją Ellen. - Nikt tego na pewno nie

zauwa

ży.

I rzeczywi

ście nikt nie zauważył, poza Jockiem Blaxtonem.

A niech go diabli wezm

ą! Ten człowiek miał chyba dodatkową

par

ę oczu! Jak teraz odwrócić jego uwagę?

- Co ty opowiadasz?

Jock Blaxton potrz

ąsnął plikiem kart pacjentów przed nosem pielęgniarki.

- Pos

łuchaj mnie dobrze, Ellen. Widzę przecież, że coś tu

jest nie w porz

ądku, ale nie wiem co. Tylko dlatego, że jesteś ode mnie

dwadzieścia lat starsza, nie możesz...

• Jestem starsza, a poza tym zna

łam twoją mamę - pociągnęła nosem Ellen,

chcąc odwrócić uwagę Jocka od łóżeczek dziecinnych, których było rzeczywiście

za dużo. - Twoja mama była niezwykłą kobietą! - mówiła dalej. - Bardzo się

przyjaźniłyśmy...

• Przesta

ń mnie zagadywać! - Oczy Jocka ciskały błyskawice. - Chcę wiedzieć,

co si

ę tu dzieje!

• A co si

ę ma dziać?

Doktor Blaxton spojrza

ł z ukosa na Ellen. Może ja rzeczywiście robię z igły

widły? Cóż by tu się mogło dziać? W skąpanym w słońcu szpitalu w Gundowring,

położonym na wybrzeżu Nowej Południowej Walii, nigdy nic się przecież nie

„dzia

ło".

Dla Jocka by

ło tu nawet za cicho i za spokojnie. Spędził w Gundowring

pierwszych dziesi

ęć lat swego życia, po śmierci matki wyjechał, aby wrócić po

up

ływie dwudziestu lat. Namówił go do tego dyrektor szpitala, Struan Maitland,

któremu pilnie by

ł potrzebny położnik. Ciągnęły go też z powrotem wspomnienia

szcz

ęśliwego dzieciństwa, pełne obrazów morza i słońca. Ponadto nie umiał sobie

do tej pory znaleźć miejsca. Czegoś mu brakowało, choć sam nie wiedział czego...

Cokolwiek by to by

ło, już po roku pobytu w Gundowring zrozumiał, że i tutaj

tego nie znajdzie, męczyła go tu bowiem monotonia. Doktor Blaxton był

człowiekiem czynu, potrzebne mu było aktywne, urozmaicone życie, po powrocie

background image

więc z urlopu w Londynie, który bardzo mu przypadł do gustu, zaczął myśleć o

przeprowadzce.

Teraz jednak, niespodziewanie, ma do rozwi

ązania problem.

Sytuacja, w jakiej si

ę znalazł, wymaga działania. Na oddziale znajduje się bowiem

o jedno dziecko za dużo...

- Jak widz

ę, postanowiłaś nie odpowiadać na moje pyta

nie... - Wzi

ął do ręki pierwszą z kart małych pacjentów. - Jody

Connor - przeczyta

ł nazwisko. - Jody ma dwa tygodnie - do

dał, rozglądając się wokół. - O, tam jest Jody... - Położył pa

piery na łóżeczku dziecka i sięgnął po drugą kartę.

Ellen prze

łknęła nerwowo ślinę. Sytuacja stawała się poważna. Co będzie z

Tiną?

• Musz

ę... zanieśc Benjamina do jego mamy. - Ellen podeszła do najbliższego

łóżeczka. - Trzeba go nakarmić. A Lucy Fleming powinna wrócić...

• Usi

ądź, proszę. - Jock położył rękę na ramieniu Ellen. - Nie ruszaj teraz

żadnego dziecka.

• Ale...

• Usi

ądź! - Podprowadził ją do krzesła. - Ponoszę odpowiedzialność za ten

oddzia

ł i chciałbym w końcu zrozumieć, co tu się dzieje. W czasie nocnych

dyżurów pielęgniarki chcą się mnie także jak najszybciej pozbyć! Ciekaw jestem

dlaczego.

• Pewnie ci

ę po prostu unikają - mruknęła Ellen. - Chyba wiesz, jaką się

cieszysz

opinią...

• Poj

ęcia nie mam, co tu o mnie mówią. - Jock rozkładał na małych łóżeczkach

karty pacjentów.

Łatwo się chyba domyśleć - westchnęła, śledząc wzrokiem Jocka

zatrzymuj

ącego się po kolei przy każdym łóżeczku.

Zrobi

łam wszystko, co mogłam, pocieszała się. Ale co teraz będzie? Czy doktor

Blaxton zechce wyciągać z tego konsekwencje?

Kiedy

ś Ellen znała go dobrze. Przyjaźniła się serdecznie z jego matką i Jock

dorastał razem z jej synami. Pani Blaxton

wkrótce zmar

ła. Chłopiec, z natury bardzo uczuciowy, długo nie mógł dojść do

siebie. Pan Blaxton tak

że przeżył bardzo śmierć żony i wyprowadził się z Jockiem

do miasta. Ellen zobaczy

ła Jocka dopiero po dwudziestu latach, gdy wrócił do

Gundowring jako po

łożnik.

Przyjrza

ła mu się uważnie. Ma, tak jak w dzieciństwie, ciemną karnację i

czarne włosy. Jest teraz wysoki, ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, szczupły i

wysportowany... A gdy spojrzy na ciebie tymi swoimi niebieskimi oczami, które

przybieraj

ą odcień granatu, gdy zupełnie niespodziewanie wybuchnie zaraźliwym

śmiechem...

Pacjentki go uwielbia

ły, a wszystkie niezamężne pielęgniarki wzdychały do

background image

niego. Nikt jednak nie rozumiał, dlaczego Jock trzymał się z dala od ludzi i gdy

tylko nadarzała się okazja, wyjeżdżał za granicę lub przynajmniej do Sydney.

Nie daj

ą mu pewnie spokoju wspomnienia, uznała Ellen. Dręczy go coś, co

przeżył w przeszłości i chyba boi się życia, strachem napawa go miłość...

No tak, tylko

że to wszystko nie ma najmniejszego związku z sytuacją, w której

się teraz znajduję, pomyślała sobie. Ciekawe, jak mu wytłumaczyć obecność w

szpitalu jednego male

ństwa więcej...

- Je

śli mi nie pozwalasz zanieść Benjamina do matki - zaczęła, próbując

ratować sytuację - muszę przynajmniej ją o tym uprzedzić. Ona na pewno się już

denerwuje...

Jock nie zwraca

ł na nią najmniejszej uwagi. W ręce pozostała mu jeszcze tylko

karta Jasona. Odszukał chłopczyka i położył ją na jego łóżeczku. Rozejrzał się

potem uważnie dookoła i uśmiech rozjaśnił mu twarz. A więc miałem rację,

pomy

ślał z zadowoleniem, patrząc na stojące tuż obok różowe łóżeczko,

w którym le

żała maleńka dziewczynka. Najwyraźniej umiem jeszcze liczyć! - To

ja ju

ż pójdę...

- Zosta

ń! - rzucił krótko. - Jak widzisz, nie jest tak źle

z moj

ą matematyką. Jak się nazywasz, maleńka? - zwrócił się do dziewczynki.

Dziewczynka spa

ła głęboko. Mogła mieć cztery do pięciu tygodni, miała

delikatną buzię, a na głowie rude kędziorki.

• Powiedz mi, Ellen...

• Ja naprawd

ę muszę już iść...

• Najpierw b

ędziesz mi musiała przedstawić tę młodą osobę - Zaraz zajrzę...

• Do karty? Przejrza

łem wszystkie karty; nie ma u nas karty tego maleństwa.

• Musi by

ć.

• Pos

łuchaj mnie, Ellen...

- Kiedy ja naprawd

ę nie mam czasu na podobne rozmowy

- rzuci

ła, ruszając w kierunku drzwi.

Jock zagrodzi

ł jej drogę.

• Pierwszy raz widz

ę tę dziewczynkę na oczy - mówił. -Nigdzie też nie ma jej

karty...

• To pacjentka Giny - wyb

ąkała Ellen.

Gina Buchanan,

żona doktora Struana Maitlanda, była lekarzem pediatrą.

Razem z mężem przebywała teraz na urlopie.

Jock pokiwa

ł głową. Ellen straciła najwyraźniej głowę, skoro zaczyna

opowiada

ć podobne historie.

- Wiesz przecie

ż, że Gina wyjechała, ale przed wyjazdem

przekaza

ła mi wszystkich pacjentów i dokładnie opowiedziała

o ka

żdym z nich. Jednak o tej czterotygodniowej dziewczynce

nie wspomnia

ła ani słowem.

O JEDNO DZIECKO ZA DU

ŻO

O JEDNO DZIECKO ZA DU

ŻO

background image

• Ona ma pi

ęć tygodni...

• Zgadza si

ę. - Pokiwał głową, biorąc delikatnie maleńkie zawiniątko w swe

wielkie ręce. - Widzę, że ją znasz - dodał cicho. - A jak ona się nazywa?

• Rose.

• Rose - powtórzy

ł. Dziewczynka poruszyła się we śnie, a maleńka buzia

rozjaśniła się uśmiechem. - Bardzo piękne imię, w sam raz dla takiej ślicznej

osóbki. Ale musisz mi powiedzie

ć, co tu się w ogóle dzieje.

• Kiedy ja nie...

• Chc

ę się wreszcie czegoś dowiedzieć - przerwał jej i Ellen zrozumiała, że

będzie musiała powiedzieć prawdę.

Powoli unios

ła głowę i spojrzała Jockowi Blaxtonowi prosząco w oczy.

- Robimy to wszystko dla Tiny...

Dla Tiny?! Z wra

żenia omal nie upuścił zawiniątka. Przyglądał się z

niedowierzaniem dziewczynce, a potem spojrzał zdumiony na Ellen.

• Masz na my

śli doktor Rafter?

• Tak - wyb

ąkała Ellen. - Zgodziłyśmy się...

• Kto si

ę zgodził?

• Ja si

ę zgodziłam...

• Zgodzi

łaś się zaopiekować dzieckiem doktor Rafter?

• Gdybym tego nie zrobi

ła, Tina nie mogłaby pracować w nocy na ostrym

dy

żurze - odparła Ellen. - Ty zupełnie nic nie rozumiesz. Tina jest w beznadziejnej

sytuacji, nie stać jej w dodatku na płacenie...

• Nie sta

ć jej na opłacenie opiekunki do dziecka? - spytał z niedowierzaniem.

• Ty nic nie rozumiesz - powtórzy

ła Ellen. - Siostra...

• Rzeczywi

ście, chyba nic z tego nie rozumiem - przerwał jej ostrym głosem. -

Doktor Rafter pracuje u nas od dwóch tygodni. Kiedy stara

ła się o pracę, nie

wspomniała ani słowem o dziecku. O pracę zaś starało się poza nią pięć osób.

• A co by to zmieni

ło, gdyby wspomniała o dziecku?

• Gdyby

śmy wiedzieli, że ona liczy na naszą pomoc w opiece nad jakimś

dzieckiem...

• Pan doktor najwyra

źniej się zapomina - wybuchnęła Ellen. - To nie jest jakieś

dziecko. To jest dziewczynka imieniem Rose i my j

ą wszyscy kochamy. I proszę o

nic nie winić Tiny. To ja jej zaproponowałam opiekę nad dzieckiem i to ja jej do-

radzi

łam, żeby nic nikomu o małej nie mówiła.

• A to dlaczego?

• Na pewno doskonale zdajesz sobie spraw

ę, że Wayne Macky nigdy się nie

zgodzi, żeby Tina przynosiła z sobą dziecko, chyba że Struan wyraziłby na to

zgodę, ale jak wiesz, Struan wyjechał na trzy miesiące.

• Przecie

ż Tina ma u nas tylko zastępstwo - zauważył chłodno Jock. - Nie miała

w ogóle prawa podejmować tej pracy, skoro nakłada to na nas obowiązek opieki

nad jej dzieckiem.

• Nie mog

ę już tego dłużej słuchać - zdenerwowała się Ellen. - Tina nie jest

jak

ąś tam sobie dziewczyną, która objęła zastępstwo. Chyba dobrze wiesz, że ona

stąd pochodzi, wszyscy ją znamy...

• Ja jej nie znam - przerwa

ł Jock. - Ma dwadzieścia osiem lat, stąd wniosek, że

musiała mieć zaledwie pięć lat, kiedy stąd wyjeżdżałem. Nie znając jej, nie mogę

background image

patrzeć na tę całą sprawę przez palce tak jak wy.

• A ponadto najwyra

źniej nie czujesz do niej sympatii...

• Nie czuj

ę! I wcale się z tym nie kryję - odburknął. - Mó-

O JEDNO DZIECKO ZA DU

ŻO

wi

łem już o tym Struanowi. Nie podoba mi się, że właśnie ona dostała tę pracę, bo

nie wydaje mi się, żeby była nią specjalnie zainteresowana. Lekarz musi być

oddany chorym, nawet wtedy, gdy sprawuje tylko zast

ępstwo, a ona zdążyła już

dwa razy spó

źnić się do pracy...

• Pos

łuchaj mnie. Tina ma tutaj rodzinę, której jest bardzo potrzebna, musi się

do tego opiekować tym dzieckiem...

• I wymy

śliła sobie, że szpital jej w tym pomoże.

• Mylisz si

ę - zauważyła kategorycznie Ellen. - Tina dobrze wie, że Wayne

Macky nigdy się na to nie zgodzi. Gdy podpisywała umowę, nie przypuszczała, że

będzie się musiała zajmować w nocy dzieckiem, a kiedy już do tego doszło, posta-

nowi

ła zrezygnować z pracy. Ale... - przerwała Ellen, czerwieniąc się - ja

zdawałam sobie sprawę, jak bardzo ona potrzebuje tej pracy. Wszystkie zresztą

pielęgniarki dobrze o tym wiedzą. Znamy przecież Tinę od urodzenia...

• Chcia

łbym wreszcie wiedzieć, co tu się dzieje? - przerwał Jock. - Jeżeli dobrze

rozumiem, pielęgniarki w nocy doglądają Rose na oddziale?

• Zgad

łeś! - Ellen ujęła się pod boki, patrząc mu śmiało w oczy. - Ale jeśli

doniesiesz o tym...

• Chcia

łaś powiedzieć: Jeśli powiadomię o tym Wayne'a Macky'ego?

• Zgadza si

ę! Jeśli dowie się o tym Wayne Macky, nie omieszka z pewnością

zawiadomić zarządu szpitala, a ten...

• Wyrzuci natychmiast doktor Rafter i jej dziecko.

• No w

łaśnie. A cała odpowiedzialność spadnie wtedy na ciebie. Nie mam

poj

ęcia, dlaczego nie lubisz Tiny. To wspaniała dziewczyna.

• Tylko

że nasz szpital nie jest przechowalnią dzieci. A jeśli

O JEDNO DZIECKO ZA DU

ŻO

to male

ństwo zostanie przy okazji zainfekowane paciorkowcem złocistym, co

czasem się w szpitalu zdarza...

- Przesta

ń! - Ellen nerwowo przygryzła usta.

Nieraz mówi

ły o tej możliwości z Tiną, i na samą myśl o tym robiło im się

gorąco. Tina nie miała jednak wyjścia. Podjęła decyzję o pozostawieniu córki w

szpitalu w odruchu rozpaczy, zdaj

ąc sobie przy tym doskonale sprawę z

czyhającego zagrożenia.

• Gronkowca na razie nie mamy - ci

ągnął Jock - lecz ja nie mogę wyrazić zgody

na przetrzymywanie w szpitalu zdrowego dziecka przez trzy miesi

ące! Myślę w

dod

atku, że doktor Rafter nie ma prawa tego od nas wymagać. Otrzymuje wysoką

pensję, no i jest dorosłą kobietą, zdawała więc sobie chyba sprawę, jakie

obowi

ązki czekają na nią przy małym dziecku.

• Tylko

że...

• Mowy nie ma - przerwa

ł jej, obejmując mocniej małe zawiniątko. - Wiem, że

masz dobre serce i pewnie trudno by ci by

ło powiedzieć jej to wszystko. Ja zrobię

to jednak z łatwością.

• Dlaczego ty jej tak nie lubisz?

• Bo ma pusto w g

łowie i nie traktuje poważnie swoich obowiązków - odrzekł,

background image

z

aciskając gniewnie wargi. - Cała ta historia z Rose... Nietrudno zgadnąć, dlaczego

tu przyjecha

ła. Pewnie musiała po prostu wyjechać z poprzedniego miejsca...

I zanim Ellen zd

ążyła coś odpowiedzieć, Jock odwrócił się i wyszedł.

Szed

ł korytarzem w kierunku izby przyjęć, czując, jak ogarnia go coraz większa

złość. Tina Rafter... Od pierwszej chwili był przeciwny jej kandydaturze. Robiła

O JEDNO DZIECKO ZA DU

ŻO

wra

żenie bardzo młodej osoby; trudno było uwierzyć, że ma już blisko

dwadzie

ścia dziewięć lat. Wydawało mu się, że jest zbyt młoda, by pracować na

ostrym dy

żurze.

Dlaczego w ogóle zdecydowa

ła się na podobną pracę? Co sprawiło, że

zrezygnowała z kariery anestezjologa? Irytowało go, że nie potrafił znaleźć

odpowiedzi na te pytania. W dodatku nie móg

ł jej o to po prostu zapytać!

Do dzi

ś pamiętał dobrze pierwsze spotkanie, gdy dwa tygodnie temu Struan

przedstawiał ją wszystkim. Wywarła na nim duże wrażenie... Miała uśmiechniętą

buzię, była szczupła i zgrabna, na ramiona opadała jej kaskada lśniących, rudych

w

łosów. Weszła lekkim, swobodnym krokiem, wystarczyło jednak, by Struan

przedstawi

ł jej Jocka, a twarz Tiny zachmurzyła się i kobieta zmierzyła go

lodowatym, pe

łnym pogardy wzrokiem.

Jock zapomnia

ł wtedy języka w gębie. Żadna kobieta nigdy jeszcze tak na niego

nie patrzy

ła. Mówił sobie potem wiele razy, że musiało mu się coś przywidzieć.

Wiedzia

ł jednak dobrze, że to nieprawda.

Z niewiadomych dla niego przyczyn Tina od pierwszej chwili nie mog

ła na

niego

patrzeć. Co więcej, najwyraźniej nim pogardzała. Podzielił się swoimi

spostrzeżeniami ze Struanem, nikt się tym jednak nie przejął. Struan, Wayne

Macky i jeden ze starszych cz

łonków rady nadzorczej szpitala znali Tinę od dzie-

cka i mieli do niej pe

łne zaufanie.

• Mo

że ją nawet namówimy, żeby została u nas na stałe - oznajmił Struan tuż

przed wyjazdem na zasłużony urlop. - Ma znakomite referencje, a do uzyskania

specjalizacji z anestezjologii brakuje jej tylko jednego egzaminu.

• Tego w

łaśnie nie rozumiem - odezwał się Jock. - Dlacze-

O JEDNO DZIECKO ZA DU

ŻO

go ona przerywa specjalizacj

ę i bierze zastępstwo na ostrym dyżurze?

- Sprawy rodzinne - rzuci

ł krótko Struan. - Spróbuj ją namówić, żeby u nas

została. Giną ma naprawdę za dużo roboty, a Lloyd jest przepracowany. Jeden

anestezjolog nie daje sobie po prostu rady.

Struan mia

ł oczywiście rację, tyle tylko, że Jockowi nie dawała spokoju

pogarda, jaką wyczytał w oczach Tiny. A do tego ta historia z Rose...

Jak ona mog

ła utrzymywać to wszystko w tajemnicy? Jak mogła nie przyznać

si

ę, że jest samotną matką? No, to w końcu można jakoś zrozumieć, zdecydował

po chwili. Tina musiała wiedzieć, że gdyby opowiedziała o dziecku, spotkałaby się

z oburzeniem Wayne'a, a stary Ron Sergeant, dyrektor rady nadzorczej szpitala,
wyrazi

łby dezaprobatę.

Ale jak mog

ła oczekiwać, że personel szpitala będzie się opiekować jej

dzieckiem? Zmarszczy

ł czoło i zdecydowanym ruchem pchnął oszklone drzwi,

prowadzące do izby przyjęć.

background image

Jak si

ę okazało, nie była to najlepsza chwila, aby przeprowadzić rozmowę z

doktor Rafter.

Jock stan

ął jak wryty, nie mogąc oderwać oczu od całującej się pary. Ktoś, nie

wiadomo kto, całował zapamiętale Tinę. Któż to mógł być? Maleńka, filigranowa

figurka kobiety - Tina nie mog

ła mieć więcej niż metr sześćdziesiąt wzrostu -

tonęła w objęciach potężnego mężczyzny. Jock widział tylko smukłe nogi Tiny i

opadaj

ące jej na ramiona włosy.

To pewnie jaki

ś farmer - wielki, dobrze zbudowany, w poplamionym ubraniu,

wygl

ądał tak, jakby właśnie wyszedł z obory. To ci dopiero amant, pomyślał Jock.

Tinie najwyraźniej to jednak nie przeszkadzało.

O JEDNO DZIECKO ZA DU

ŻO

Ogarn

ął go niespodziewanie gniew.

- Co tu si

ę dzieje?

Para przesta

ła się całować, mężczyzna jednak nie puszczał Tiny z objęć. Nie

wydawali si

ę wcale zmieszani, a zielone oczy kobiety śmiały się figlarnie.

• Oj, Harry, zapominasz si

ę. Zgodziłam się tylko na całusa, a ty od razu... Oj, bo

powiem Mary!

• Nigdy ci nie uwierzy, masz by

ć przecież naszą druhną. A zresztą - Harry

Daniel uśmiechnął się z wyraźnym zadowoleniem - już za miesiąc Mary zostanie

moją żoną i będzie nią przez następne pięćdziesiąt lat.

Rozmawiali tak, nie zwracaj

ąc na Jocka najmniejszej uwagi. Ten od razu poznał

Harry'ego Daniela, który zaręczony był z Mary Stevenson, nauczycielką, i należał

do miejscowej dru

żyny piłkarskiej...

- Co tu si

ę... - zaczął znowu.

Tym razem go zauwa

żyli. Harry spojrzał w jego stronę i uśmiechnął się, zaś z

twarzy Tiny uśmiech zniknął. Wyśliznęła się z objęć Harry'ego i zwróciła się do

niego oficjalnym tonem:

• Przyjd

ź w piątek, wyjmę ci wtedy szwy. Do wesela na pewno się zagoi...

• Co si

ę stało? - spytał Jock, który dopiero teraz zauważył opatrunek na ręce

farmera.

• Ma

łe starcie z piłą elektryczną, doktorze - odparł wesoło Harry. - Ta cholerna

maszyna by

ła oczywiście górą.

• I doktor Rafter zamieni

ła się w anioła pocieszyciela?

• Pewnie,

że tak. Zagroziłem, że będę krzyczeć. Obiecała dać mi całusa, jeśli nie

pisnę podczas zszywania. No i dotrzymała słowa. Nie ma lepszego lekarza na

świecie od doktor Rafter. Mam nadzieję, że ją tu zatrzymacie.

O JEDNO DZIECKO ZA DU

ŻO

Mówi

ąc to, Harry pomachał Tinie ręką i wyszedł. Zapadła cisza. Dopiero teraz

Tina zauważyła zawiniątko w rękach Jocka.

- Rose - wyszepta

ła, wyciągając ręce do dziecka. - Czy coś

si

ę stało?

Napotka

ła zimny, niechętny wzrok Jocka. To było przecież do przewidzenia!

Ellen zapewnia

ła, że wszystko się jakoś ułoży, ale Tina nigdy w to nie wierzyła.

Na twarzy Jocka wyczytała już potępienie...

A niech go diabli wezm

ą! - pomyślała. Tyle już złego nam zrobił, a teraz jeszcze

będzie mi pewnie prawił kazania. Nie ma wyjścia, trzeba z tym wszystkim raz na

background image

zawsze skończyć! Na pewno nie będę wysłuchiwać, co ten człowiek ma do powie-

dzenia!

- Czy

życzy pan sobie, doktorze, żebym zakończyła ten

dy

żur, zanim stąd odejdę, czy też mam od razu zrezygnować

z pracy? - spyta

ła.

Jock milcza

ł zaskoczony.

- No wi

ęc? - spytała ponownie, biorąc na ręce Rose.

Spojrza

ła na śpiącą spokojnie dziewczynkę i poczuła, jak

przepe

łnia ją ogromna miłość do tego dziecka. A obok stoi człowiek, który

wyrządził już tyle złego... Niech go diabli wezmą, pomyślała znowu.

- Pójd

ę więc zaraz - oznajmiła.

Jock poczu

ł wzbierający gniew. Co za nieodpowiedzialność!

• A kto si

ę zajmie izbą przyjęć? - zapytał. - Proszę nie zapominać, że podpisała

pani umowę na trzy miesiące.

• Wiem - rzuci

ła - ale muszę ją zerwać z ważnych powodów natury osobistej.

Czasem tak bywa i w obecnej sytuacji

żadne względy prawne nie zmuszą mnie,

żebym tu pozostała.

O JEDNO DZIECKO ZA DU

ŻO



Ellen próbowa

ła mnie przekonać, że jestem wobec pana niesprawiedliwa, że

potraktuje pan nas życzliwie. Byłam na tyle głupia, że w to uwierzyłam...

G

łos jej lekko zadrżał, gdy kończyła:

- A wi

ęc... zabieram teraz Rosę do domu, i będzie pan miał

przez par

ę dni mnóstwo pracy, zanim znajdzie pan kogoś na

moje miejsce. My

ślę jednak, że nic się panu nie stanie. Wprost

przeciwnie. S

ądzę nawet, że wyjdzie to panu na dobre!

Odwróci

ła się i ruszyła w kierunku drzwi. Jock dogonił ją, zanim nacisnęła

klamkę.

• Chwileczk

ę... - rzekł, kładąc jej rękę na ramieniu.

• Nie zamierzam wys

łuchiwać teraz pańskich kazań, panie doktorze. Dosyć

z

łego wyrządził pan temu maleństwu - dodała, przytulając dziecko do siebie. -

Proszę mnie teraz puścić.

Jock zacisn

ął mocniej rękę na jej ramieniu.

• Nic z tego nie rozumiem - powiedzia

ł.

• To pana specjalno

ść. - Gwałtownym ruchem strząsnęła jego rękę.

Jock b

łyskawicznie zastąpił jej drogę.

• Czy zechcia

łaby mi pani wyjaśnić, co tu się w ogóle dzieje? - wybuchnął. -

Dowiaduję się, że mój personel zajmuje się pani nieślubnym dzieckiem, a o ile mi

wiadomo, podpisując umowę nawet nas pani nie zawiadomiła o jego istnieniu. A

kiedy zaczynam o tym z pani

ą rozmawiać, wpada pani w złość, zupełnie jakbyśmy

to my byli winni. Od pierwszej chwili ma pani do mnie jakie

ś pretensje...

• O czym pan mówi? Moje nie

ślubne dziecko? - wykrztusiła.

• Czy... - zacz

ął Jock, ale nie skończył.

Tina na chwil

ę zaniemówiła, czując, że krew uderza jej do

g

łowy, po czym podniosła rękę i z całej siły uderzyła go w twarz. A potem, tuląc

do siebie dziecko, wyśliznęła się na korytarz.

background image

Świadkiem tej sceny była siostra dyżurna Barbara, siedząca za biurkiem w rogu

pokoju. Na twarzy jej malowa

ło się bezbrzeżne zdumienie.

Zanim Jock oprzytomnia

ł, Tina dobiegła już do parkingu. Po chwili usłyszał

odgłos zapalanego silnika...

O JEDNO
DZIECKO ZA
DU

ŻO

ROZDZIA

Ł DRUGI

Tej nocy Jock nie mia

ł już wiele czasu, aby rozmyślać o Tinie. Musiał przejąć

jej obowi

ązki, a poza tym pełnił funkcję lekarza położnika. O siódmej rano był

zupełnie wykończony. Odebrał w nocy skomplikowany poród, ratował pacjenta,

który dostał ataku serca, zakładał kroplówki i uspokajał starszą panią, która

cierpia

ła na bezsenność.

Gdy przyszed

ł do sali noworodków, aby obejrzeć świeżo narodzonego

niemowlaka, Ellen zamierza

ła po skończonym dyżurze iść do domu. Obrzuciła

szybkim spojrzeniem Jocka i jej zwykle

łagodna, uśmiechnięta twarz zmieniła się

w jednej chwili.

- Piel

ęgniarka z izby przyjęć wszystko mi powiedziała -

oznajmi

ła ze złością. - Jak mogłeś dać Tinie wymówienie! Jock,

zastanów si

ę! Twoja matka przewraca się teraz w grobie!

Jock przymkn

ął oczy. Miał już tego wszystkiego po dziurki w nosie, był przy

tym zupełnie wykończony. W niedzielę w nocy odbierał poród, prawie cały

poniedziałek przyjmował pacjentki, noc poniedziałkowa właśnie się skończyła i

wkrótce czekał go następny dzień pracy.

• Nie da

łem jej wymówienia - wydusił przez zęby. - Sama odeszła, zerwała

umowę. Dobrze się zresztą stało.

• Chyba nie mówisz tego powa

żnie.

• Wprost przeciwnie. Tak w

łaśnie myślę. Tina ma pstro

w g

łowie, flirtuje z pacjentami, spóźnia się do pracy, a w dodat-ku chciała

zatrudnić personel szpitalny do opieki nad swoją coreczką, bo pewnie jest skąpa i

żal jej pieniędzy na opłacenie opiekunki. Nie zdziwiłbym się przy tym, gdyby

nawet nie wiedzia

ła, kto jest ojcem Rose. Ellen nie odzywała się.

- Chcia

łem cię teraz prosić, żebyś przed wyjściem poprosiła

Vayne'a Macky'ego o ponowne rozpocz

ęcie poszukiwań kogoś

na zast

ępstwo - poprosił Jock. - Muszę zjeść śniadanie, a o ós-mej będę robił

cesarskie cięcie. Ellen nadal milczała.

- Da

ła ci po twarzy? - odezwała się w końcu. Na policzku

Jocka wida

ć jeszcze było ślady palców.

- Da

ła - wybuchnął. - Mógłbym ją nawet oskarżyć...

Nie sko

ńczył, bo Ellen podeszła do niego szybkim krokiem

i wymierzy

ła mu policzek z drugiej strony.

background image

To od twojej matki - o

świadczyła - i ode mnie. A jeżeli sobie życzysz, możesz

mnie zaraz zwolnić. Za stara już jestem, żeby przymykać oczy na podobne

wyczyny. Powinien si

ę pan wstydzić, panie doktorze!

• Ja?

• Tak, ty! - Chwyci

ła go za ramiona i popchnęła na krzesło. - A teraz siadaj i

s

łuchaj - zarządziła.

• Ale...

- I nie przerywaj mi, dopóki nie sko

ńczę. - Twarz Ellen

p

łonęła. Wzięła się pod boki i stała nad nim, mierząc go roz-

iskrzonym wzrokiem. - Po pierwsze - zacz

ęła - Tina to wspaniała dziewczyna, a to,

co przesz

ła, to, z czym się teraz boryka...

- Kiedy ja...

- Cicho b

ądź! Po drugie, Rose Maiden nie jest dzieckiem

Tiny, lecz jej siostry. Jak mo

żna było nazwać Tinę nieodpowie

dzialn

ą matką nieślubnego dziecka! Ją, która dźwiga tak strasz

ne ci

ężary, gdy tyle zwaliło się na jej barki! Wcale sie nie dziwię,

że cię spoliczkowała. A w dodatku oskarżasz ją o flirty...

- Ca

łowała się z Harrym Danielem w izbie przyjęć...

Ellen robi

ła nadludzki wysiłek, aby się uspokoić.

• Wiem. Barbara mi o tym mówi

ła. Powiedziała również, że zareagowałeś na to

tak jak zdradzony kochanek. Mo

że nie wiesz, ale Harry i Tina przyjaźnią się od

dziecka. W przyszłym miesiącu Harry żeni się z bliską przyjaciółką Tiny. Czy taki

poca

łunek źle świadczy o Tinie?

• Ale... - Jock próbowa

ł pozbierać myśli. - Skoro Rose nie jest dzieckiem Tiny...

• Ju

ż ci mówiłam, że to córeczka jej siostry.

• To dlaczego jej siostra si

ę nią nie zajmuje?

• Bo nie mo

że. Od tygodnia leży w szpitalu w Sydney. Cierpi na depresję

poporodową i ogólne wycieńczenie.

• Kiedy ja nie. ..

• Co nie? - przerwa

ła Ellen. - Nie wierzysz w to, co ci mówię? Wolisz wierzyć,

że Tina zaleca się do każdego i że jest nieodpowiedzialna? Wstydzę się za ciebie.

Dobrze, że twoja matka nie dożyła tej chwili - skończyła, kierując się w stronę

drzwi.

• Pos

łuchaj mnie...

W g

łosie Jocka krył się niepokój i obawa, które kazały jej się zatrzymać.

- Musisz mi wyt

łumaczyć, co tu się dzieje - poprosił i de

likatnie dotknął palcami twarzy. - Może rzeczywiście przesa

dzi

łem - dodał po chwili, widząc, że Ellen usiadła. - Tylko że

ja nic z tego wszystkiego nie rozumiem.

- A dlaczego to ja mia

łabym ci to wszystko opowiadać? - burknęła Ellen,

zaciskając gniewnie wargi. - Bo cię o to proszę!

W g

łosie Jocka było tyle rozpaczy, że Ellen zmiękła trochę. Może nie wszystko

jeszcze stracone? - No wi

ęc siostra Tiny, Christine Maiden, mieszka za miastem -

zacz

ęła Ellen. Aha - wtrącił Jock. - I Christine urodziła przed pięcioma

tygodniami Rose?

background image

• Tak.

• To musia

ło być wtedy, kiedy byłem na urlopie - zauważył. Tylko że to

niczego nie wyjaśnia, pomyślał. Jestem w naj-

bli

ższej okolicy jedynym położnikiem, nigdy jednak nie słysza-

łem o żadnej Christine Maiden...

- Z tego by wynika

ło, że poród odebrał Henry Roddick? Jock zapłacił

Henry'emu majątek, by zgodził się objąć zastępstwo na czas jego pobytu w

Londynie.

• Pewnie tak, chocia

ż Tina twierdzi, że to byłeś ty. Nie mam pojęcia, jak było

naprawdę, bo i ja miałam wtedy wolne.

• Nadal nic nie rozumiem - pokr

ęcił głową Jock. - Skoro Christine Maiden tu

mieszka, powinienem j

ą znać. Nie było mnie tylko dwa tygodnie... Gdzie więc

robiła badania podczas

ci

ąży?

- Mog

ła ich wcale nie robić - odrzekła Ellen niepewnie.

• Ale jak to mo

żliwe? Ellen westchnęła ciężko.

• To d

ługa historia...

• No to zaczynaj.
- Nie znam dobrze szczegó

łów - zawahała się Ellen. - Z te

go jednak, co wiem... No wi

ęc Tina twierdzi, że mąż Christie

porzuci

ł ją, kiedy była w drugim miesiącu ciąży. Mają już dwoje dzieci, jedno ma

dwa, a drugie cztery lata. Christine nie chcia

ła nikogo prosić o pomoc. Chyba nikt

tu nawet nie wiedzia

ł, że ona jest w ciąży. Ja w każdym razie nie miałam o tym

pojęcia. Nigdy jej przez ten czas nie widziałam.

• Ale poród odebra

ł doktor Roddick?

• Pewnie tak.

• Czy s

ą tu jej papiery?

• Tak, historia jej choroby - odrzek

ła Ellen. - Jeśli chcesz, możesz ją przejrzeć.

• Uwa

żasz, jak widzę, że nic mnie to nie obchodzi...

• Nic podobnego nie powiedzia

łam.

• Domy

śliłem się jednak, że tak sądzisz - zauważył ze smutnym uśmiechem. -

Nie mogę tylko zrozumieć, dlaczego mi tego wcześniej nie opowiedziałaś, no i

jaka w tym wszystkim jest rola Tiny?

• Tina opiekuje si

ę całą rodziną. Wzięła zastępstwo w naszym szpitalu, bo

niepokoiła się o siostrę, a kiedy tu przyjechała, Christine załamała się zupełnie. No

i wtedy Tina umie

ściła ją w szpitalu, pozostając sama z trójką dzieci. Wydaje mi

się, że mieszka z nimi jakaś dziewczyna, którą Tina opłaca chociażby po to, żeby

móc się przespać chwilę w ciągu dnia, ale nie może zająć się w nocy płaczącym

niemowlęciem, więc Tina zabierała z sobą Rose do pracy.

• Kto o tym wiedzia

ł?

• Tylko piel

ęgniarki z naszego oddziału.

• A Gina i Struan?

• Struan wie, dlaczego Tinie zale

żało na pracy w Gundow-ring, nic jednak nie

wiedzia

ł, że Rose miała spędzać noce w szpitalu.

background image

- Nie bardzo rozumiem?
- To proste. Kiedy wyje

żdżali, Christine nie była jeszcze w szpitalu. Tina zresztą

uważa, że im mniej ludzi wie o zabu- rzeniach psychicznych Christine, tym lepiej.

Ludzie tak lubi

ą osądzać innych, wydają tak łatwo wyroki. Christine nie chciała

tu nawet pój

ść do lekarza, Tina musiała ją zabrać do Sydney...

Biedna, ba

ła się pewnie, że wszyscy już zawsze będą ją uważali za psychicznie

chor

ą.

• Co za koszmar!

• Te

ż tak uważam. Ty zaś ten cały koszmar uczyniłeś jeszcze straszniejszym.

A teraz, panie doktorze, je

śli pan pozwoli, pójdę już, zwłaszcza że mam

rozpocząć poszukiwania za-

st

ępcy...

-Niepotrzebny nam

żaden zastępca. - Jock nerwowym ru

chem przyg

ładził włosy. - Czy... zechciałabyś poprosić Tinę,

żeby wróciła do pracy? Powiedz jej, że zrozumiałem, o co

chodzi.

• Nie. - Ellen stanowczo potrz

ąsnęła głową.

• Ale dlaczego?

• Podejrzewam,

że tylko ty możesz ją poprosić, żeby wróciła do pracy. Ta

kobieta ma swój honor.

Dopiero o pi

ątej po południu Jock znalazł chwilę czasu, by wybrać się na

farmę siostry Tiny. Zajęło mu to ponad pół godziny, gdyż adres w szpitalnej karcie

nie był zbyt dokładny.

Gdy wysiad

ł z samochodu i otworzył furtkę prowadzącą do obejścia, ogarnęło

go przerażenie. To niemożliwe, by ktoś mógł mieszkać w podobnym domu!

By

ła to waląca się rudera zawieszona na stromym stoku, który wznosił się nad

nadmorską równiną. Dzika roślinność wdzierała się wszędzie mimo ogrodzenia.


Krzaki eukaliptusa i wielkie paprocie rozrasta

ły się w pobliżu domu.

Czy dobrze trafi

łem? - zastanawiał się Jock, rozglądając się niespokojnie

dooko

ła. Obok domu zauważył wychudłą krowę, a na werandzie kilka

nastroszonych kur. W tej samej chwili us

łyszał śmiech dobiegający gdzieś z tyłu, a

potem dziewczęcy głos:

- Raz, dwa, trzy, szukam!
Zza domu wybieg

ła Tina. Z trudem ją poznał. Spotykał w szpitalu zadbaną panią

doktor w białym fartuchu, a przed sobą miał potarganą, bosą dziewczynę w

postrzępionych dżinsach, która tuliła do piersi zawiniątko z dzieckiem.

Jednym susem wbieg

ła po schodkach na werandę.

- O! Tu ci

ę mam! Wychodź, Ally!

Zbieg

ła zaraz z powrotem i ruszyła naprzeciw spieszącego w jej kierunku

ma

łego chłopczyka. Trzymała teraz zawiniątko w jednej ręce, drugą uniosła do

góry malca, posadziła go na biodrze i kręciła się z dziećmi w kółko, śmiejąc się

głośno i pokrzykując.

- Hurra! Popatrz, Tim! Znale

źliśmy Ally!

W tej samej chwili Tim dostrzeg

ł samochód Jocka.

- Ciociu, zobacz! Samochód!

background image

Tina znieruchomia

ła. Sportowy samochód nie zrobił na niej żadnego wrażenia,

spostrzeg

ła jednak od razu Jocka.

- Ciociu, ciociu - rozleg

ł się głosik małej dziewczynki, któ

ra z rozwianymi, rudymi włoskami biegła do Tiny, wyciągając

do niej r

ączki. - A ja myślałam, że mnie nigdy nie znajdziesz,

bo...

Urwa

ła, widząc przed sobą obcego, i szybko złapała Tinę za rękę. Jak dobrze by

było uciec do domu i zatrzasnąć nieproszo-

nemu go

ściowi drzwi przed nosem, pomyślała Tina. Od razu przyszło jej jednak

do głowy, że dom rozsypałby się wtedy na kawałki.

Sta

ła więc z trójką dzieci na podwórzu, Jock szedł powoli w ich kierunku, a

ciep

ły wiatr rozwiewał jego czarne włosy. Zauważył, że cofnęła się na jego widok,

jakby się czegoś bała. Czego mogła się bać?

• Tino! - odezwa

ł się, stając tuż przy niej.

• Ally - zwróci

ła się Tina do siostrzenicy, siląc się na spokojny ton - przyszedł

do nas doktor Blaxton. Opowiadałam ci już o nim dziś rano. Panie doktorze - Tina

podniosła teraz oczy na Jocka - to moja siostrzenica Alison, a to jest Timothy.

Jock poczu

ł na sobie uważne i krytyczne spojrzenie dwóch par oczu.

- Przez ciebie moja ciocia p

łakała - rozległ się dźwięczny

głosik dziewczynki. - Po co tu przyszedłeś? Lepiej sobie idź...

Jock prze

łknął ślinę. Sytuacja stawała się nieznośna.

- Wcale nie chcia

łem, żeby twoja ciocia płakała. Bardzo mi

przykro.

Patrzy

ły na niego trzy pary oczu. A kto wie, może nawet cztery, bo maleńkie

zawiniątko właśnie się poruszyło.

• Przyjecha

łeś, żeby ciocię przeprosić? - pytała dziewczynka, a Tina w tej samej

chwili cofn

ęła się gwałtownie.

• Niepotrzebne mi jego przeprosiny - rzuci

ła z niechęcią.

• P

łakałaś przez niego...

• By

łam głupia - odrzekła Tina stanowczo. - Nie mamy i nie chcemy mieć nic

wspólnego z doktorem Blaxtonem, a on, nawet gdyby chcia

ł, nie może nas obrazić

ani zmusi

ć do płaczu. - Mówiąc to, podniosła głowę do góry, mierząc Jocka

lodowatym spojrzeniem. - Niech pan st

ąd idzie - dodała.


Przyszed

łem panią przeprosić - zaczął. - Powiedziałem, że Rose jest nieślubnym

dzieckiem. To było...

• Przyszed

ł mnie pan przeprosić za to, że podejrzewał mnie pan o nieślubne

dziecko! -

wybuchnęła Tina. - To nie do wiary! Wyrządził nam pan tak wielką

krzywdę, ale uważa pan...

Urwa

ła, bo oburzenie nie pozwoliło jej mówić. Zapadła cisza, nawet dzieci nie

o

śmieliły się pisnąć.

• Ja naprawd

ę nie rozumiem, o czym pani mówi - wybąkał Jock.

• Nie rozumie pan! - Oczy Tiny ciska

ły błyskawice. - Nie rozumie pan! Przyjął

pan moją siostrę do szpitala, odebrał pan poród i po dwudziestu czterech

godzinach j

ą pan wypisał. Po dwudziestu czterech godzinach! Tylko dlatego, że

nie była prywatną pacjentką i że wolno było panu policzyć tylko za jej poród.

Wypisa

ł pan samotną kobietę będącą u kresu sił, bo nie mógł pan wycisnąć z niej

background image

wi

ęcej pieniędzy. I nic pana nie obchodził jej los. Nie zawiadomił pan o

narodzinach dziecka przychodni dla dzieci, nie wys

łał do mojej siostry

pielęgniarki. Gdy po dobie spędzonej w szpitalu wróciła do domu, sąsiadka oddała

jej tych dwoje i Christine musia

ła sobie radzić. Mnie także nikt nie zawiadomił i

kiedy po dwóch tygodniach przyjechałam z Brisbane...

Zadr

żał jej głos i mocniej przytuliła do siebie dzieci.

- Mamusia by

ła bardzo chora... ale czuje się już lepiej -

odezwa

ła się do nich. - Jest teraz w szpitalu i wkrótce wyzdro

wieje. Niepotrzebne nam s

ą pana przeprosiny, panie doktorze

-

zwróciła się ostrym głosem do Jocka. - Mojej siostrze po

trzebny był troskliwy lekarz, ale skoro się wtedy pan nią nie

zaja

ł proszę teraz stąd iść.

Zapadla znowu cisza. Gdzie

ś wysoko pośród drzew odezwał


si

ę żałobny, przenikliwy krzyk ptaka. Trzy pary zielonych oczu wpatrywały się w

Jocka. Cały świat zdawał się go oskarżać...

Czu

ł się winny. Może nie tak, jak sądziła Tina, na tyle jednak winny, by nie móc

jej spojrze

ć prosto w oczy. Tak bardzo potrzebny był mu ten urlop, że kandydaturę

Henry'ego przyjął z radością, nie sprawdzając nawet jego kwalifikacji. Miał na-

dziej

ę, że zrobią to Gina ze Struanem. Oni zaś pewnie nie mieli czasu...

• Nie odbiera

łem porodu pani siostry - oświadczył w końcu. - Nie było mnie

nawet wtedy w Australii. Czy siostra podała pani moje nazwisko? Czy jest pani

tego pewna?

• Oczywi

ście - odpowiedziała Tina. - Mówiła o doktorze Blaxtonie.

• Mo

że słyszała moje nazwisko przedtem, gdy była w ciąży, a przy porodzie nie

dosłyszała już nazwiska lekarza. Mówi pani, że była w strasznym stanie...

• Nie wiem... My

ślę, że... - zmieszała się Tina.

• Z pewno

ścią poród odbierał doktor Roddick. Gdy Ellen opowiedziała mi o

wszystkim, obejrzałem historię choroby Christine Maiden. Nigdy nie widziałem

pani siostry, a w jej papierach nie by

ło żadnych notatek z okresu ciąży. Poród

odbył się normalnie, a po dwudziestu czterech godzinach została wypisana ze

szpitala na w

łasne żądanie.

Tina patrzy

ła na Jocka szeroko otwartymi oczami.

• A wi

ęc to nie pan...

• To na pewno nie by

łem ja.

• O mój Bo

że...

• Wydaje mi si

ę, że obydwoje nie zachowaliśmy się najlepiej. Może dobrze by

było ustalić, co naprawdę się wydarzyło - mówił Jock znużonym głosem.



Musia

ł pan mieć koszmarną noc... - odezwała się Tina. - Odbierał pan poród, a do

tego jeszcze wszyscy moi pacjenci...

• Jako

ś przeżyłem.

• Uderzy

łam pana.

• Zas

łużyłem sobie na to.

• Wcale nie - westchn

ęła. - I nie miałam prawa zabierać Rose do szpitala. Ellen

mnie namówi

ła, ale...

background image

• Szkoda tylko,

że nie dowiedziałem się od razu wszystkiego. Uniknąłbym może

kary...

• Ciociu! - przerwa

ła im czteroletnia Ally. - Ciociu, czy wy już będziecie się

lubili z doktorem Blaxtonem?

• Nie wiem jeszcze. - Tina próbowa

ła się uśmiechnąć. -Właśnie się nad tym

zastanawiam.

• To mo

że będziemy się mogli przejechać jego samochodem?

Twarz Tiny rozja

śniła się. Uśmiech jej oczarował go już wtedy, gdy zobaczył ją

pierwszy raz, dlatego właśnie ciążyła mu tak bardzo wzgarda, jaką mu dotychczas

okazywała. A teraz uśmiechała się do niego.

- Przesta

ń, Ally, przestań! - odparła Tina łamiącym się gło

sem, po czym postawi

ła na ziemi małego Tima i wyciągnęła

r

ękę do Jocka. - Nawet pan sobie nie wyobraża, jak się cieszę,

że nie muszę już pana nienawidzić! - oznajmiła.

Nigdy jeszcze nie spotka

ł podobnej dziewczyny. Oczy miała bystre i

inteligentne, patrzy

ła na świat ufnym i ciepłym wzrokiem. Nie malowała się

wcale. Promieniowała od niej bezpośredniość, u w tej chwili wydawała się

uosobieniem macierzyń-stwa. Bluzkę miała poplamioną mlekiem, a maleńka

dziewczynka przytulona do jej piersi zdawa

ła się należeć do niej od urodzenia.

Podobne obrazki zwykle Jocka odstrasza

ły.

• A jak... si

ę czuje Rose? - spytał nieswoim głosem.

• Sam pan widzi. - Tina czule u

śmiechnęła się do małego zawiniątka. - Jest

bardzo towarzyska i nie można jej ani na

chwil

ę zostawić samej. A teraz właśnie zasnęła, miejmy nadzieję, że na długo.

-Ale dlaczego... dlaczego ona nie jest z matk

ą? - Depresje

poporodowe nasilaj

ą się, gdy matka zostaje oddzielona od dzie

cka. - Zupe

łnie tego nie rozumiem - dodał.

Nie rozumiem jeszcze tylu innych rzeczy, westchn

ął. Zrobiłem się nieśmiały,

uginaj

ą się pode mną nogi. Wszystko przez te oczy...

- Pan najwyra

źniej nie ma pojęcia, co się działo z moją siostrą, jak bardzo była

chora -

rzekła cicho, gładząc Ally po główce. - Ally, zabierz Tima i przynieście

parę jajek. Zrobimy doktorowi Blaxtonowi omlet i może wtedy was przewiezie.

- Naprawd

ę? - spytała Ally.

Jock poczu

ł znowu na sobie niespokojne spojrzenie dwóch

par zielonych oczu. Któ

ż potrafiłby się im oprzeć?

- Naprawd

ę. Czegóż bym nie zrobił dla omletu z jajek pro-

sto od kury!

- Cudownie! - zawo

łała Ally, złapała brata za rękę i pobiegła z nim do

kurnika.

Jock zosta

ł sam na sam z Tiną... i Rose.

background image

ROZDZIA

Ł TRZECI

Stali d

łuższą chwilę w promieniach zachodzącego słońca, nie bardzo wiedząc,

jak się zachować. Tina czuła się w obecności Jocka dość dziwnie. Zagryzła wargi i

mocniej przytuliła do piersi Rose.

• Mo

że się pan czegoś napije? Proszę wejść - odezwała się po chwili. -

Zmusi

łam pana do zjedzenia z nami kolacji, a nie zapytałam nawet, czy ma pan

ochotę.

• Na zjedzenie domowego omletu i zabranie dwojga dzieciaków na przeja

żdżkę

samochodem? Jakoś wytrzymam...

U

śmiechnął się, wchodząc za nią po schodkach do domu. Trzeba przyznać, że

mam nawet na to ochotę. Po części pewnie dlatego, że ona wygląda naprawdę

wspaniale, pomyślał, patrząc na zgrabną sylwetkę dziewczyny i jej bose stopy.

Stan

ął w drzwiach kuchni i rozejrzał się dookoła. Z każdego kąta wyzierała

nędza. W domu było jednak czysto, widać było troskliwą rękę, która pragnęła

zachować porządek. Mebli prawie nie było. Stał jakiś stół, zamiast krzeseł

ustawiono drewniane skrzynki po owocach. Pod

łoga była z desek, resztki linoleum

zachowa

ły się tylko przy piecu.

W s

łoiku na stole stały polne kwiaty. Czerwień ich płatków rozjaśniała całe

pomieszczenie.

- Codziennie rano wstawiamy nowe kwiaty - mówi

ła Tina,

spostrzegaj

ąc zainteresowanie Jocka. - Wtedy życie wydaje się łatwiejsze.

- Powiedz mi - rzek

ł, przechodząc na „ty" - dlaczego twoja

siostra

żyje w takiej nędzy? To straszne... Jest przecież pomoc

spo

łeczna, mogłaby dostać przynajmniej meble.

Tina wzruszy

ła ramionami. Postawiła na kuchni czajnik, przysunęła sobie do

stołu skrzynkę i usiadła, trzymając Rose przy sobie.

• Moja siostra jest niesamowicie dumna - wyja

śniła. - Za-wsze była bardzo

uparta, a teraz...

• Teraz?

• Jej m

ąż znalazł sobie jakąś dziewczynę - ciągnęła Tina, patrząc Jockowi

prosto w oczy. - W dodatku to nastolatka. Christie dowiedzia

ła się o tym, gdy

była już w drugim miesiącu ciąży. Ray, to znaczy jej mąż, chciał, żeby przerwała

ciążę.

• A ona si

ę nie zgodziła?

• Oczywi

ście, że się nie zgodziła.

Nie ulega

ło wątpliwości, że sama myśl o przerwaniu ciąży była dla Tiny straszna.

Zamilkła na chwilę, pochylając się nad Rose i całując ją delikatnie w rudy puszek

porastający główkę.

- No i co dalej?

-Christie wyjecha

ła wtedy na parę dni z dziećmi, żeby

wszystko sobie przemy

śleć. Pewnie miała nadzieję, że Ray bę-

dzie jej szuka

ł, że się przestraszy. Nic podobnego się jednak nie

sta

ło. Przez ten czas, kiedy jej nie było, sprzedał wszystko, co

tylko mia

ło jakąkolwiek wartość. Wszystko. Nawet linoleum z podłogi. Wyjął

ponadto pieniądze z konta, całe ich oszczędności, pozaciągał długi na karty

kredytowe i przepadł bez śladu. A przedtem jeszcze powykręcał wszystkie

żarówki w domu i też je zabrał.

background image

• Co

ś koszmarnego...

• A Christie, zamiast prosi

ć o pomoc, straciła po prostu chęć do życia. Nasi

rodzice zmarli przed paroma laty, a ja byłam w Brisbane. Nie powiedziała mi

słowa, że coś się złego dzieje. Nie wiedziałam nawet, że była w ciąży.

• Jak to mo

żliwe?

• No w

łaśnie... Ostatni raz widziałam ją na Boże Narodzenie. Zajęta byłam

swoimi sprawami i pracą, a kiedy do niej dzwoniłam, opowiadała o dzieciach, o

Rayu, tak jakby nic się nie stało.

• Z czego ona

żyła?

• Nie mam poj

ęcia. Wydaje mi się, że nawet nie wystąpiła o zasiłek. Są tu kury i

krowa, więc dzieci mają chociaż jajka i mleko. Nie utrzymywała kontaktów z

sąsiadami, nie chciała nikogo widzieć, bo czuła się upokorzona...

• Wreszcie przysz

ła na świat Rose... - wtrącił Jock.

• Przedtem Christie musia

ła po raz pierwszy poprosić o pomoc. - W głosie Tiny

krył się ból. Robiła sobie pewnie wyrzuty, że nie było jej wtedy przy siostrze, że

niczego si

ę nie domyśliła... - Nie miała przecież samochodu, nie miała pieniędzy

-ci

ągnęła Tina. - Kiedy więc zaczęły się bóle porodowe, poszła do sąsiadów i

poprosiła o zawiezienie do szpitala. Ta sąsiadka nie należy może do najmilszych,

ale kiedy zobaczyła, w jakim stanie Christie się znajduje, odszukała mnie.

Przyjechałam, kiedy Rose skończyła dwa tygodnie.

• Przyjecha

łaś od razu?

• Tak. Christie by

ła wtedy bliska śmierci. - Oczy Tiny patrzyły gdzieś przed

siebie, twarz miała ściągniętą bólem. Widać było, że jej myśli zajęte są wyłącznie

siostrą. - Zajmowała się dziećmi, ale sama nic nie jadła i prawie się nie odzywała.

Zabra

łam ją więc do szpitala w Sydney.

• Dlaczego bez Rose?

• Potrzebny jej by

ł spokój i czas, żeby dojść do siebie, ale nie ma obawy, żeby

zapomniała o małej – odparła ze smutnym uśmiechem Tina. - Musi odzyskać siły i

zacząć myśleć o przyszłości, musi zrozumieć, że bez względu na to, co się stało, to

jeszcze nie koniec

życia.

• Musi doj

ść do przekonania, że silne poczucie godności i duma nie mogą być w

życiu jedynymi doradcami - powiedział Jock.

• No w

łaśnie. - Tinę ogarnęło wzruszenie. Tak długo była sama ze swymi

my

ślami i strasznymi problemami, a teraz...

Zrozumienie i pociecha nadesz

ły niespodziewanie ze strony człowieka, po

którym nigdy by się tego nie spodziewała, od którego nigdy by tego nie

oczekiwa

ła. Było to w dodatku więcej niż zrozumienie... Jock nie tylko podniósł ją

na duchu. Odczuwa

ła coś jeszcze, czego nie umiała sobie do końca wytłumaczyć.

Czu

ła się tak, jakby stanowili z tym obcym człowiekiem jedno. Wstrząśnięta tym

odkryciem, potrząsnęła głową, bo nic z tego nie pojmowała.

• Christie by

ła zawsze taka silna - dodała, próbując się opanować. -A to, co się

stało, zawaliło jej świat, zniszczyło ją samą.

• Jak d

ługo ma zostać w szpitalu?

• Przywioz

ę ją pewnie w przyszłym tygodniu - odrzekła niepewnie. - W

background image

niedziel

ę, a może nawet wcześniej, pojedziemy do niej z dziećmi. Nie mam już

przecież pracy...

• Ale

ż masz pracę. - Jock wziął ją za ręce ponad stołem, który ich oddzielał od

siebie. -

Nie jesteś wiele lepsza od Christie. Żeby nikomu nic nie powiedzieć...

• Ale

ż rozmawiałam o tym z kilkoma osobami - zaprotestowała, patrząc na ich

złączone dłonie, jakby chciała zrozu-

O JEDNO DZIECKO ZA DU

ŻO

O JEDNO DZIECKO ZA DU

ŻO

mie

ć, skąd bierze się ciepło, które zaczyna ją wypełniać, jakby pragnęła odkryć

źródło, z którego płynie otucha.

Po chwili wysun

ęła niechętnie ręce, a on równie niechętnie na to przystał.

• Mówi

łam o tym z Ellen, Struanem i Giną - ciągnęła i tylko delikatny rumieniec

na policzkach zdradza

ł, że czuła jeszcze ciepło jego dłoni. - Struan wiedział,

dlaczego mi zależy na tej pracy, a kiedy okazało się, że Christie musi pójść do

szpitala, opowiedzia

łam wszystko Ellen, a ona powtórzyła to pielęgniarkom z

nocnej zmiany. Christie nie b

ędzie tym pewnie zachwycona, ale nie było wyjścia.

• Szkoda,

że mnie nie powiedziałaś.

• Jak mog

łam...

• Jak mog

łaś mi powiedzieć, skoro myślałaś, że odesłałem ją do domu, nie

sprawdzając nawet...

• Przepraszam, naprawd

ę mi teraz głupio - wyszeptała Tina.

Stara

ła się za wszelką cenę skupić na rozmowie z człowiekiem, który przed nią

siedział, a nie rozpamiętywać od nowa problemy siostry. Przychodziło jej to z

trudnością, bo Jock zawładnął niepodzielnie jej uwagą.

- Christie by

ła przekonana, że to ty odbierałeś poród. Ten

lekarz, ten cz

łowiek, który cię zastępował, nie powinien już

nigdy tu wróci

ć - mówiła Tina przez łzy. - Czy wiesz, że moja

siostra cierpi na anoreksj

ę? Kiedy ją przyjmowali do szpitala

w Sydney, nie wa

żyła nawet pięćdziesięciu kilo. A on tego wca

le nie zauwa

żył! Jak mogłeś przyjąć takiego nieodpowiedzial

nego cz

łowieka do pracy!

Siedzia

ła przed nim szczupła i drobna, a on, patrząc na nią, odczuwał narastające

wyrzuty sumienia. Przecież to chyba nie

mo

żliwe, żeby poradziła sobie sama z tym

wszystkim. Spadło

na ni

ą tyle spraw i obowiązków, a najgorsze, że to ja jestem temu wszystkiemu

winien!

- Tak, to moja wina - przyzna

ł skruszony. - Ale powiedz

mi lepiej, co mam teraz zrobi

ć, żeby to wszystko naprawić?

Nie waha

ła się nawet przez chwilę.

• Przyjmij mnie do pracy.

• To rozumie si

ę samo przez się - żachnął się. - Tylko... jak ty możesz

pracować? Masz przecież pełno roboty z dziećmi.

• To prawda, ale musz

ę pracować. Jestem w podobnych tarapatach finansowych

jak Christie.

• Jak to mo

żliwe? Przecież już od jakiegoś czasu pracujesz na etacie specjalisty i

background image

musia

łaś mieć ostatnio dobrą pensję.

• Pewnie mi nie uwierzysz, ale oddawa

łam się grom hazardowym i popadłam w

d

ługi. - W oczach Tiny zapaliły się filuterne iskierki.

Ona potrafi si

ę jeszcze śmiać... Mając tyle na głowie, ta dziewczyna potrafi

jeszcze dowcipkować i śmiać się z samej siebie!

- Rzeczywi

ście trudno w to uwierzyć - mruknął pod nosem,

na pró

żno siląc się na uśmiech. - Powiedz mi więc całą prawdę.

Tina waha

ła się przez chwilę. Co go obchodzą moje sprawy finansowe? Co go

mo

że obchodzić los mojej rodziny? Wystarczyło jednak, że spojrzała w oczy

Jocka, by zrozumiała, że obchodzi go to naprawdę i że nie potrafi się oprzeć

pokusie stawiania podobnych pyta

ń.

Ona za

ś nie umiała się oprzeć Jockowi.

Z podwórka dobieg

ł ich śmiech dzieci, które zbliżały się do domu.

- Mamy siedem jajek! - pokrzykiwa

ła Ally. - Mamy sie-

dem jajek!

• A samochód? - pyta

ł Tim. - A samochód?

• Po

łożymy tu jajka i obejrzymy samochód - tłumaczyła bratu Ally. - Pospiesz

si

ę, bo ciocia na nas czeka. No, daj rączkę.

Jock te

ż czekał. Czekał, aż Tina wszystko mu opowie.

• Nasi rodzice umarli, kiedy mia

łam szesnaście lat - zaczęła. - Christie miała

wtedy dziewi

ętnaście. Pracowałam przez cały czas studiów - mówiła, nie

spuszczając z niego wzroku - ale nie starczało mi na wszystko. Christie mi

pomagała. Dlatego, między innymi, czuję się teraz tak podle. Musiałam także kilka

razy zaci

ągać pożyczki. Spłacam je do tej pory. Marzę o tym, żeby zostać z

Christie i dzieciakami jeszcze z pó

ł roku, jednak nie bardzo mnie na to stać.

• Pozwól,

że ci pomogę.

• Chcesz,

żebym zaciągnęła kolejną pożyczkę? Dziękuję ci, ale naprawdę nie

mogę.

• A co by

ś zrobiła, gdyby na przeszkodzie nie stały pieniądze?

• Taka rozmowa nie ma sensu...

• Prosz

ę cię, odpowiedz na to pytanie.

ż to za niezwykły człowiek... W jego obecności wszystko wydaje się dużo

prostsze. Zupełnie jakby miał czarodziejską różdżkę i potrafił czynić cuda. Tylko

że nawet on nie potrafi znaleźć wyjścia z podobnej sytuacji.

• Zabra

łabym dzieci i pojechała do Sydney. Zostalibyśmy z Christie, dopóki nie

dojdzie do siebie. A potem wróciłabym tu do pracy.

• Zabiera

łabyś z sobą Rose na dyżur i płaciła komuś, żeby opiekował się

domem?

• Zgadza si

ę.

• Nie da rady.

• Wiem, nie mam przecie

ż pieniędzy, żeby...

• Nie o to nawet chodzi. Nie mo

żesz po prostu zabierać Rose do szpitala - rzekł

stanowczo. -

Christie nie chciałaby z pewnością, żeby jej córeczka zaraziła się

gronkowcem, a ja nie chc

ę, żeby dziecko z zewnątrz przynosiło infekcję do sali

noworodków. Jest jednak inne wyj

ście.

• Nie rozumiem...

background image

• S

łuchaj. Lekarz, którego zatrudniłem, narobił wiele szkody. Gdybyś chciała,

mogłabyś mnie pozwać do sądu i puścić z torbami.

• Jak

że bym mogła...

• No dobrze, ale mog

łabyś chociaż oskarżyć doktora Rod-dicka o zaniedbanie i

b

łędy, jakie popełnił, kiedy twoja siostra była w szpitalu. Bardzo by mi to

zaszkodziło. Zatrudniłem go, odpowiadam więc za jego czyny. Proponuję,

żebyśmy zawarli ugodę bez udawania się do sądu.

• Nigdy si

ę na to nie zgodzę.

• Ja chc

ę zawrzeć ugodę z twoją siostrą, a nie z tobą.

• Ale...

• Przesta

ń już mówić. Nie masz pieniędzy, a ja mam ich dużo. Zarabiam od lat i

nie mam rodziny. Wydaję trochę na samochody, a reszta mi zostaje. Kilka

kilometrów st

ąd mieszka starsza pani, która poszukuje pracy - wyjaśnił. - Dopiero

tu się sprowadziła. Pracowała kiedyś jako pielęgniarka dziecięca, zgłosiła się w

zeszłym tygodniu do szpitala, ale musi najpierw podnieść kwalifikacje, zanim

mo

żna ją będzie przyjąć. A u was mogłaby od razu rozpocząć pracę. No więc...

• Kiedy ja...

• Nic nie mów - przerwa

ł jej. - Nie robię tego dla ciebie, tylko dla twojej siostry,

a ty nie masz prawa odrzuca

ć mojej

propozycji w jej imieniu. Zatrudni

ę więc Marie w pełnym wymiarze godzin i

uprzedzę, że czasem będzie musiała u was zanocować. Na pewno będzie

zachwycona, a dzieci z pewnością ją polubią.

• Ale...

• Zabierzesz teraz dzieci do Sydney, przywieziesz potem Christie i wszystko

sobie urz

ądzisz. Upewnisz się, czy Marie ci odpowiada, i wrócisz do pracy.

• Ale ja nie mog

ę sobie pozwolić na urlop.

• Rzuci

łaś pracę - zauważył. - Zrobiłaś to przy świadkach. Wrócić do pracy

b

ędziesz mogła dopiero wtedy, kiedy ci na to pozwolę. A pozwolę ci wtedy, kiedy

Christie i Marie będą sobie dawały radę z dziećmi.

• Nie poradzisz sobie beze mnie w szpitalu.

• Nie pierwszy raz mamy za ma

ło lekarzy. A teraz, pani doktor, proszę skończyć

te dyskusje i robi

ć, o co proszę.

• Ja nie mog

ę przecież...

Nie odpowiedzia

ł, tylko wyciągnął do niej znowu ręce. Nie była w stanie

wydusić słowa.

• Mo

żesz. Zapewniam cię, że możesz - rzekł cicho. - Masz obowiązki wobec

siostry i jej dzieci. A ja muszę te obowiązki z tobą dzielić, bo zatrudniłem

nieodpowiedzialnego człowieka.

• Jock...
Czu

ła się bezradna i zagubiona. Nie rozumiała, co się z nią dzieje. Jeszcze pół

godziny temu nienawidziła tego człowieka, a teraz... Teraz ten człowiek trzyma jej

rękę, a jej ciało przenika dziwny dreszcz.

Musz

ę coś powiedzieć... Jock czeka, aż coś powiem. Powinnam w dodatku

powiedzie

ć coś mądrego... Tina denerwowała się, próbując na próżno pozbierać

rozbiegane my

śli.

background image

Uratowa

ł ją powrót dzieci, które wpadły do kuchni jak burza, przekrzykując się

nawzajem. Ucichły jednak od razu na widok pana, który ma taki piękny samochód,

trzymającego za rękę ciocię Tinę.

- Ciociu - odezwa

ła się po chwili Ally - czy wy już będzie

cie si

ę teraz lubić?

Tina próbowa

ła uwolnić rękę, ale Jock trzymał ją mocno.

- B

ędziemy - zapewnił uroczystym głosem, ściskając jesz

cze mocniej jej d

łoń. - Od tej chwili ciocia i ja będziemy przy

jació

łmi, żeby odbudować waszą rodzinę.

Rodzina.

To s

łowo nie dawało mu spokoju przez resztę dnia. Zjadł ze wszystkimi

wspania

ły omlet, a potem zabrał dzieci na przejażdżkę. Siadały mu kolejno na

kolanach, a on pozwalał im kręcić kierownicą, zaskarbiając sobie na wieki ich

przyjaźń. Wracał teraz do domu i nie potrafił myśleć o niczym innym.

Rodzina.
Ile

ż wspomnień, ileż dobrych myśli rodzi to słowo!

Nieprawda! Rodzina to wi

ęzienie. Założenie rodziny oznacza związanie się z

jedną osobą, posiadanie dzieci, płacenie długów hipotecznych i czesnego za

szkołę...

I trzeba si

ę liczyć z tym, że w każdej chwili może się coś stać, że ktoś odejdzie,

tak jak odszed

ł mąż Christie, lub umrze, tak jak moja matka.

Przypomnia

ł sobie ojca, którego widział ostatni raz piętnaście lat temu.

Najwa

żniejszą sprawą w życiu Sama Blaxtona było małżeństwo. Całe życie

poświęcił żonie, a gdy umarła, zapadł się w sobie, niezdolny do okazania uczucia

nawet własnemu synowi. Zamienił jego życie w piekło.

Jock skr

ęcił na cypel. Jechał teraz brzegiem morza, czując na twarzy morski

wiatr.

Tego mi w

łaśnie potrzeba, myślał. Wolności, wiatru wiejącego w twarz,

nieskrępowanej niczym swobody wyboru -a nie miłości, małżeństwa, dzieci i

związanych z tym obowiązków.

B

ędę to wszystko znowu miał, kiedy tylko pomogę Tinie i jej rodzinie stanąć na

nogi. Ciekawe, jak Tina to wszystko znosi? Jest tak bardzo zwi

ązana z siostrą!

Wstrząsnął się na samą myśl o ciężarach, które ta drobna kobieta dźwiga na

swoich barkach. D

ługi, zależna od niej całkowicie siostra i trójka małych dzieci...

Christie powinna by

ła przerwać ciążę, pomyślał ze złością. W takich warunkach

dawa

ć nowe życie...

Zaraz jednak si

ę opamiętał. Jedno dziecko więcej w tej sytuacji, jedno mniej...

Nie ma to w ko

ńcu większego znaczenia. Przed oczami stanęła mu buzia Rose,

rudy puszek na jej g

łówce. Z pewnością będzie miała takie same wspaniałe rude

włosy jak Tina...

O czym ja w ogóle my

ślę?

Zajmij si

ę teraz, chłopie, czymś konkretnym! Zabierz się do zorganizowania im

życia. Żebyś się tylko za bardzo nie zaangażował w to wszystko uczuciowo!

Tego naprawd

ę nie chciał. Wiedział bowiem, że zwykle prowadzi to do

katastrofy.

background image

Tina wróci

ła do pracy tydzień później. Zadzwoniła do niego o piątej rano. Jock

położył się poprzedniego wieczoru spać już o siódmej, miał bowiem za sobą dwie

nieprzespane noce.

- Jock? - rozleg

ł się w słuchawce jej melodyjny głos.

Czy

żby to był sen? Leżał, przyciskając słuchawkę do ucha, przepełniony

tęsknotą do niej, i starał się otrząsnąć ze snu.

• Jock? - W jej g

łosie wyczuł niepokój i zdenerwowanie.

• Tak, to ja.

• Przykro mi - zacz

ęła. - Ale widzisz, właśnie przyjechała pani Blythe i jesteś

bardzo potrzebny.

PaniBlythe...
Jock zmarszczy

ł czoło. Julie Blythe była pierwiastką. Skoro dopiero przyjechała,

do samego porodu zostało jej jeszcze wiele godzin.

• Czy dzieje si

ę coś szczególnego? - zapytał.

• Tak. P

łód jest w położeniu pośladkowym, a pani Blythe zwlekała zbyt długo z

przyjazdem do szpitala.

• W po

łożeniu...

• Nie wygl

ąda to dobrze, Jock. Chyba trzeba będzie zrobić cesarskie, jeśli nie

jest za późno.

• Zadzwo

ń do Lloyda i uprzedź go, jaka jest sytuacja.

Do cesarskiego ci

ęcia potrzebnych jest trzech lekarzy, myślał Jock. Sam

odebra

łbym poród, Tina byłaby anestezjologiem, a Lloyd zająłby się dzieckiem.

- Jock, pospiesz si

ę. Sytuacja jest poważna.

Łamiąc wszelkie przepisy i przekraczając dozwoloną prędkość, Jock w ciągu

czterech minut pokonał odległość ośmiuset metrów, która dzieliła jego dom od

szpitala. Wiedział dobrze, że Tina nie robiłaby fałszywego alarmu, gdyby sytuacja

nie by

ła poważna.

Jedno spojrzenie na pani

ą Blythe upewniło go, że miał rację. Pacjentka

znajdowała się na sali operacyjnej, co go trochę zdziwiło, gdyż położenie

pośladkowe płodu nie zawsze oznacza konieczność wykonania cesarskiego cięcia.

- Panie doktorze - wyja

śniała Tina, która zakładała właśnie

kroplówk

ę - pani Blythe od dwudziestu czterech godzin ma bóle

porodowe. Skurcze nie były początkowo zbyt silne, nie widziała

wi

ęc powodu, żeby przyjeżdżać do szpitala. Męża akurat nie

by

ło, a kiedy wrócił, sytuacja radykalnie się zmieniła.

Jock podszed

ł szybko do pani Blythe i uścisnął jej rękę.

- Personel jest ju

ż w komplecie - rzekł z uśmiechem. - Za

raz zobaczymy, co wyprawia to pani ma

łe stworzenie.

Julie Blythe sprawia

ła wrażenie wykończonej. Jej oczy przyćmione były bólem i

po chwili Jockowi udzieliło się zdenerwowanie Tiny.

Dziecko znajdowa

ło się już w kanale rodnym, położenie pośladkowe

uniemożliwiało mu jednak wydostanie się na zewnątrz. Nieustanne skurcze

wywoływały niestety opuchliznę głowy i szanse na naturalny poród malały z każdą

chwilą.

- Chyba jednak nie uda si

ę zrobić cesarskiego - odezwała

si

ę niepewnie Tina.

Spojrza

ła na monitor: na ekranie można było śledzić walkę dziecka o życie. Jego

background image

stan nie był dobry. Tętno spadało, pojawiała się smółka i należało podjąć szybkie

dzia

łanie.

Za wszelk

ą cenę trzeba było uratować życie Julie, nie zapominając oczywiście o

dziecku, i do tego właśnie zmierzał Jock. Wydawał polecenia jedno po drugim, nie

było więc czasu na rozmyślania. Tina straciła już wcześniej nadzieję na uratowanie

dziecka, ale teraz wykonywała polecenia lekarza, licząc, że może jednak...

Dzi

ęki Ci, Boże, za cuda techniki. Dzięki za wybitnych lekarzy. Dzięki Ci,

Boże, za Jocka.

Na polecenie Jocka zrobi

ła blokadę, a potem patrzyła, jak bada on położenie

płodu. Nic chyba z tego nie będzie...

- Podaj mi kleszcze - rzuci

ł Jock.

Nastawi

ł je odpowiednio i ostrożnie, powoli, dokonując cudów zręczności,

zaczął przepychać dziecko z powrotem w górę kanału rodnego. Tina nie widziała

jeszcze czegoś podobnego. Choć była zupełnie oszołomiona tym widokiem,

szybko i sprawnie wykonywała polecenia lekarza.

Na skutki jego dzia

łania nie trzeba było długo czekać. Skurcze zaczęły powoli

ustawać...

• Wszystko b

ędzie dobrze - zwrócił się Jock do Julie, choć nie wiedział, czy

kobieta go słyszy. - Niedługo zobaczy pani swoje dziecko. A gdzie jest pan

Blythe? - spyta

ł Tinę.

• W poczekalni. My

ślałam, że...

• W porz

ądku - mruknął.

W wypadku jakichkolwiek komplikacji porodowych wi

ększość położników

wypraszała rodzinę z porodówki. Julie Blythe była jednak w krytycznym stanie.

Jej oddech był szybki i płytki, groziła jej zapaść.

- Siostro, prosz

ę zawołać pana Blythe'a - poprosił Jock.

- Jego

żonie potrzebne jest teraz wszelkie wsparcie.

Po chwili do sali operacyjnej wszed

ł młody człowiek. Podbiegł do żony, usiadł

przy niej i chwycił ją za rękę, jakby szukał u niej ratunku. Tina myślała przez

chwilę, że jest on chyba w gorszym stanie niż jego żona.

- Zaraz b

ędę robił cesarskie cięcie - oznajmił Jock.

Da

ł znać oczami, że już czas, i Tina przy pomocy pielęgnin-rek rozpoczęła

zewnątrzoponowe znieczulenie, wykonując pil nie wszystkie polecenia lekarza.

Nie opuszczu

ł jej przy tym niepokój. Czy udało się przesunąć dziecko na tyle

wysoko, ze mo

żliwe jest cesarskie cięcie?

- Zale

ży mi bardzo, żeby pan podtrzymal zone na duchu

O JEDNO DZIECKO ZA DU

ŻO

O JEDNO DZIECKO ZA DU

ŻO

- zwróci

ł się Jock do mężczyzny. - Czy słyszy mnie pani? -

u

śmiechnął się do Julie. - Wszystko jest w porządku i już

wkrótce zobaczy pani swoje dziecko. Musimy tylko wykona

ć

cesarskie. Zrobi

ę małe nacięcie na brzuchu i wydobędę je tam

background image

tędy. Nie będę robił znieczulenia ogólnego, bo chcę, żeby była

pani przytomna i od razu mog

ła powitać dziecko.

Doktor Blaxton nie mówi

ł całej prawdy. Stan Julie i dziecka nie pozwalał po

prostu na zastosowanie znieczulenia ogólne

go. Tina doskonale zdawała sobie z

tego sprawę, starała się jednak o tym nie myśleć. Musiała skoncentrować się na

swojej pracy.

• Troch

ę mi słabo - wyszeptał młody człowiek. - Nie wiem, czy temu

wszystkiemu podo

łam...

• Nie ma innego wyj

ścia - oświadczył Jock kategorycznie.

-

Żona pana potrzebuje. Musi pan się wziąć w garść, zapomnieć

o sobie i my

śleć tylko o niej. Proszę cały czas z nią rozmawiać.

Prosz

ę przez cały czas być razem z nią...

- Lloyda jeszcze nie ma - odezwa

ła się Tina. - Sally obie

ca

ła, że przyjedzie w ciągu dziesięciu minut.

Jock zmarszczy

ł czoło. Poród bez lekarza, który mógłby zająć się od razu

dzieckiem, niesie z sobą ryzyko. Jedno spojrzenie na monitory wystarczyło jednak,

by zrozumieć, że czekanie jest bardziej ryzykowne.

Gdy znieczulenie zacz

ęło działać, Jock odczekał jeszcze, dopóki nie ustały

skurcze. Sprawdził położenie główki dziecka, a następnie dokonał cięcia. W dwie

minuty później na świecie pojawiła się maleńka dziewczynka. A potem już

wszystko ułożyło się dobrze.

Lloyd wpad

ł na salę w ostatniej chwili. Odessał zaraz dziecku drogi oddechowe

i zbada

ł je dokładnie. Zanim Jock zakoń-

czy

ł zszywanie rany, dziewczynka płakała już wniebogłosy. Na dobrą sprawę

Lloyd nie miał tu nic do roboty.

- To po to zrywali

ście mnie z łóżka? - narzekał, ale oczy

mu si

ę śmiały. Sam miał dzieci i bardzo je lubił. Nie był wpraw

d

zie pediatrą, lecz z prawdziwą przyjemnością zastępował Ginę

w czasie jej nieobecno

ści. - Moje gratulacje - uśmiechnął się

serdecznie do państwa Blythe. - Urodziła się wam śliczna có

reczka, która dzi

ęki Bogu jest zdrowa, więc już mnie tu nie ma.

Moje dzi

eciaki niedługo się zbudzą, może mi się uda przedtem

jeszcze troszk

ę zdrzemnąć.

Pomacha

ł ręką Tinie i Jockowi i zniknął.

• Trzeba b

ędzie podać w kroplówce dwa miliony jednostek penicyliny - zwrócił

się Jock do Tiny.

• Dwa miliony? - spyta

ła zdumiona. Przecież to było zwykłe cesarskie cięcie.

• Tak - odpar

ł kategorycznym tonem i zapadła cisza.

• Ju

ż podaję - zapewniła.

Jako anestezjolog nie mog

ła kwestionować poleceń położnika, ale taka dawka

wyda

ła jej się zbyt wysoka. Nie mogła jednak w niczym zaszkodzić i z pewnością

wykluczała jakiekolwiek zakażenie. Po założeniu kroplówki salowe wywiozły

Julie na oddzia

ł położniczy. Obok kroczył pan Blythe dumny jak paw. Ellen

zabra

ła dziewczynkę na oddział noworodków, a Tina i Jock zostali sami.

background image

ROZDZIA

Ł CZWARTY

Cisza d

źwięczała im w uszach. Oboje czuli, że przenika ich jakiś dziwny

dreszcz.

• Przepraszam ci

ę za te uwagi na temat penicyliny - odezwała się w końcu Tina.

-

Nie chciałam wcale podawać w wątpliwość tego, co mówisz; po prostu rzadko

daje si

ę taką dawkę.

• Nie lubi

ę ryzykować.

• Powiniene

ś się teraz położyć spać - zauważyła. - Tak mi przykro, że musiałam

cię obudzić.

• Nie masz za co przeprasza

ć - rzekł z uśmiechem. - Zakończyło się wszystko

tak pomyślnie, że warto było wstać.

• Julie by

ła już bliska śmierci, a gdyby czekała jeszcze dłużej... Dziecko też nie

by

ło w najlepszym stanie.

Zamilkli na chwil

ę. Tak niewiele brakowało, by tej matki i jej maleńkiej

córeczki nie było już wśród żywych...

- Nie spodziewa

łem się, że tak prędko wrócisz do pracy

przerwa

ł ciszę Jock. - Sądziłem, że Sally będzie miała nocny

dyzur.

- Mia

ło tak być, ale wróciłam z Sydney już wczoraj, na tyle

wczesnie,

że zdążyłam jeszcze wziąć udział w panieńskim wieczorze Mary.

Wiesz, mam by

ć druhną na jej weselu. A potem zadzwonilam do szpitala i

powiedzia

łam, że przyjdę na noc.

Christle wrocila ze mna a Marie, tak jak przypuszcza

łeś, zna-

komicie sobie ze wszystkim radzi, no wi

ęc jestem.

• Rozumiem. - Zdj

ął fartuch i cisnął go do kosza znacznie silniej, niż było to

potrzebne. Spodziewał się, że rozładuje to jakoś napięcie, które istniało między

nimi. -

Jak się czuje twoja siostra?

• Lepiej.

• To znaczy?

• Nie znajduje si

ę już na pograniczu życia i śmierci.

• Na pograniczu

życia i śmierci? Brzmi to dosyć dramatycznie.

• Ale tak to w

łaśnie wyglądało przed naszym wyjazdem do Sydney. Przestała

zupełnie jeść... - Urwała nagle. - Najgorsze jednak było to, że mogła w każdej

chwili popełnić samobójstwo - dodała po chwili.

• A teraz?

• Nareszcie zacz

ęła jeść, odpoczęła, można z nią normalnie rozmawiać. Musimy

si

ę postarać, żeby całkiem doszła do siebie.

• Mo

że wam to zabrać wiele miesięcy.

• Wiem.

Spojrza

ł na nią zatroskany.

• Ale co si

ę przez ten czas będzie działo z tobą? - spytał, myjąc pod kranem

ręce. - Co robiłaś w Brisbane, zanim tu przyjechałaś?

• Chyba wiesz... - zacz

ęła.

Czu

ła się w obecności Jocka tak dziwnie, tak niesamowicie dziwnie. Próbowała

się skupić na odpowiedzi, ale nie mogła oderwać od niego wzroku.

• Czyta

łeś przecież mój życiorys i różne zaświadczenia, kiedy starałam się o

pracę...

• Oczywi

ście, że tak. Pamiętam, że zrobiłaś pierwszy stopień specjalizacji w

background image

anestezjologii. Nawiasem mówiąc, wspa-

niale si

ę dziś spisałaś, za co cała rodzina Blythe'ów powinna ci być wdzięczna do

końca życia.

Tina sp

łonęła rumieńcem, a Jock, udając, że tego nie widzi, mówił dalej:

• Nie wiem jednak, czy znalaz

łaś już szpital, w którym mogłabyś zrobić drugi

stopie

ń.

• Tak. To znaczy...

• To znaczy mia

łaś taką możliwość, tylko z niej zrezygnowałaś, żeby przyjechać

tutaj. - Pokiwa

ł głową. - Z twoimi umiejętnościami znajdziesz bez trudu nowe

miejsce, ale stracisz rok.

• Mo

że ktoś zrezygnuje i wcześniej zwolni się miejsce. -Tina tak właśnie sama

siebie pocieszała. - Może będę miała szczęście.

• To nie jest wcale takie pewne - zauwa

żył. - Chyba zostawiłaś w Brisbane

przyjaciół? Masz pewnie narzeczonego?

Tina znowu si

ę zaczerwieniła.

- To moja prywatna sprawa.

Jock jednak

łatwo czytał w jej myślach.

- A wi

ęc ktoś tam cierpliwie na ciebie czeka?

Peter rzeczywi

ście cierpliwie czekał na nią w Sydney. Było to znakomite

okre

ślenie. Siedział i czekał, aż iskierka przyjaźni, jaka się tliła w ich sercach,

wybuchnie płomieniem miłości.

Mieli z sob

ą dużo wspólnego, pasowali do siebie, jednak zdawali sobie sprawę,

że to trochę za mało, by decydować się na małżeństwo. Peter był naprawdę

kochany, szkoda tylko, że będąc z nim, Tina nie odczuwała nigdy gwałtownego

bicia serca...

- Je

żeli chcesz wiedzieć... - odezwała się po chwili. -

A wi

ęc dobrze, mam narzeczonego. Na imię ma Peter. - Nie

uda

ło jej się, choć tak bardzo chciała, powiedzieć tego wszystkiego z dumą i

radością.

• Czy Peter te

ż jest lekarzem?

• Chirurgiem.

• Brawo! - rzek

ł Jock z udawaną radością w głosie. - Czy przyjedzie do ciebie

podczas weekendu?

• Nie. - Spojrza

ła na niego zdziwiona. - Dlaczego by miał przyjeżdżać?

- Czy spotka

łaś się z nim w Sydney?

Rzuciła na Jocka chmurne spojrzenie.

• A có

ż to takiego, panie doktorze? Przesłuchanie na temat Petera? Tak,

widzia

łam się z nim w czasie pobytu w Sydney.

• Masz racj

ę, nie mam prawa wtrącać się do twoich spraw

- zgodzi

ł się z uśmiechem, który znowu sprawił, że przebiegł

j

ą dreszcz i serce zaczęło bić mocniej.

Szkoda,

że nic podobnego ze mną sie nie dzieje, kiedy uśmiecha się Peter,

pomyślała od razu.

• Wiem,

że to nie moja sprawa - dodał Jock - myślałem tylko... - Zawahał się. -

Widzisz, w sobotę jest bal w szpitalu i poszukuję kogoś do towarzystwa.

• Nie b

ędziesz miał chyba z tym kłopotu. Kobiety ustawią się w kolejkę -

zauważyła z ironią.

• Co chcia

łaś przez to powiedzieć?

• Tylko to, co opowiadaj

ą o tobie wszystkie pielęgniarki. Podobno nigdy nie

background image

mia

łeś żadnych trudności, żeby umówić się z dziewczyną.

• Widz

ę, że robisz ze mnie playboya.

• Tak by to mo

żna nazwać - odparła po chwili namyslu.

- Podobno nie umawiasz si

ę z tą samą dziewczyna wiecej niz

dwa razy.

• Boisz się tego?

• Ja? Sk

ądże znowu! - zapewniła go wesoło. - Nie jestem przecież wolna.

• Bo masz Petera.

• Bo mam Petera - potwierdzi

ła. - Ciekawi mnie jednak, dlaczego nie umawiasz

si

ę nigdy więcej niż dwa razy. Musisz mieć jakiś powód.

• Od razu si

ę we mnie zakochują - poskarżył się.

• To ci historia! - roze

śmiała się Tina. - Czy nie wydaje ci się, że jesteś trochę

zarozumiały?

• Mo

że to tak wygląda - przyznał ze skruchą i dodał: - Widzisz, ja po prostu nie

jestem zainteresowany żadnym trwałym związkiem.

• A có

ż złego jest w trwałym związku? Może by ci się to nawet podobało?

• Na pewno nie.

• Co za kategoryczne stwierdzenie!

• Mam swoje powody.

Przesta

ła żartować, gdyż zrozumiała, że kryje się za tym coś poważnego.

• Mo

że mi powiesz, dlaczego tak jest?

• Powiedzmy,

że nie chcę się angażować - odparł, wzruszając ramionami. - Tak

sobie pomyślałem, że skoro i ciebie nie interesują inne związki, bo masz przecież

narzeczonego, to mo

że wybrałabyś się ze mną na ten bal?

Czemu nie? - pomy

ślała. Christie ma ciągle wyrzuty sumienia, że siedzę z nią

tutaj, więc kiedy pójdę na bal, będzie zadowolona. Marie u nas mieszka, nic więc

naprawdę nie stoi na przeszkodzie. Zwłaszcza że tak miło będzie gdzieś pójść z

Jo-ckiem...

U

śmiechał się do niej, czekając na odpowiedź. Miał takie miłe, ciepłe oczy...

• Có

ż... - mruknęła. - Może mi się uda - dodała nonszalancko.-Ale...

• Ale co?

Jock potrzebuje mojego towarzystwa po to tylko,

żeby załatwić jakieś swoje

sprawy. Wobec tego ja także wykorzystam go do swoich celów, zadecydowała.

- Umówi

ę się z tobą na ten bal pod warunkiem,, że poje

dziesz z nami wszystkimi na piknik.

Christie te

ż się coś należy, powinna już zacząć widywać ludzi, myślała sobie

Tina. Będzie jej miło w towarzystwie Jocka, bo z pewnością potrafi się odnieść do

niej ze zrozumieniem.

• Je

żeli będę pracowała co noc do końca tygodnia, od piątku będę miała wolne.

W sobotę po południu możemy więc wyruszyć nad jezioro. Weź kąpielówki,

zabierzemy dzieci, popływamy, zjemy podwieczorek i pojedziemy potem na bal.

• Dzieci?

• Nie masz chyba nic przeciwko rodzinnej atmosferze? -spyta

ła poważnie. - A

może właśnie od tego chcesz uciec?

• Ale

ż nie! - Potrząsnął głową z uśmiechem. - Nie mam nic przeciwko rodzinnej

atmosferze... cudzego domu.

• To dobrze! Zobaczymy si

ę w sobotę o czwartej.

background image

Świetnie. Będę o czwartej.

W tej samej chwili przerazi

ł się. Strach dosięgal go zwykle dopiero wtedy, gdy

spotka

ł się z jakąś dziewczyna dwu razy A teraz... Teraz bał się od pierwszego

spotkaniu. Od poczatku tej znajomo

ści miał ochotę uciec na koniec świata.

Czego tu si

ę bać? - próbował sobie tlumaczyc. Tina ma

narzeczonego i wróci do

niego, kiedy jej siostra poczuje sie

O JEDNO DZIECKO ZA DU

ŻO

O JEDNO DZIECKO ZA DU

ŻO


lepiej. Sk

ąd więc świadomość, że wszystko się wali, że ziemia rozstępuje mi się

pod nogami?

- O ile oczywi

ście nie zacznie się jakiś poród - dodał po

spiesznie.

Szkoda,

że dzieci nie rodzą się na zawołanie! Długi poród w sobotnie

popo

łudnie rozwiązałby wszystkie problemy. Nie musiałbym chodzić na żadne

wycieczki, my

ślał Jock.

- Mam nadziej

ę, że do tego nie dojdzie - roześmiała się

Tina.

Przed pój

ściem do domu nie wytrzymała i wpadła jeszcze do pokoju

noworodków,

żeby rzucić okiem na Laurę Blythe. Dziecko miało dopiero dwie

godziny, a już dawało o sobie znać donośnym głosem. Tina wzięła dziewczynkę

na ręce i przytuliła do siebie.

- Cicho, malutka, cicho. Daj mamie troch

ę pospać.

Dziewczynka wyda

ła gniewny okrzyk i przytuliła buzię do

piersi Tiny. Wiedzia

ła dobrze, czego chce; może właśnie dlatego zniosła tak ciężki

poród.

• Widz

ę, że lubisz dzieci - zauważyła Ellen.

• Jak mo

żna ich nie lubić?

• Pewnie chcia

łabyś mieć swoje?

• Oczywi

ście...

• Doktor Blaxton by nie chcia

ł.

• Nie? - spyta

ła, przybierając obojętny ton i tuląc dziewczynkę mocniej do

serca. - Ale w ogóle lubi dzieci.

• Pewnie lubi - Ellen wzruszy

ła niechętnie ramionami - tylko że raczej na

odleg

łość, bo on nie chce się wiązać.

Ja te

ż nie - rzekła Tina. - Pasujemy więc do siebie. Wszystkie moje

piel

ęgniarki tak opowiadają, zanim się

z nim umówi

ą - westchnęła Ellen. - Wystarczy jedno spotkanie z tym człowiekiem,

a chodzą potem jak błędne. Po drugim spotkaniu zdają się fruwać, a on zaprasza

ju

ż kogoś innego i biedaczka zapłakuje się albo usycha z tęsknoty.

• Robisz z niego jakiego

ś straszliwego uwodziciela - roześmiała się Tina.

• Chc

ę cię tylko ostrzec - stwierdziła poważnie Ellen. - Jesteś młoda i wrażliwa.

• Daj spokój! Mam dwadzie

ścia osiem lat, a właściwie już prawie dwadzieścia

dziewięć.

background image

• Zgoda,- jeste

ś więc dojrzałą kobietą, ale jesteś wrażliwa, a Jock jest

niebezpieczny. Zapami

ętaj sobie moje słowa.

• Zapewniam ci

ę, że nie należę do kobiet, które tracą głowę dla byle

przystojniaka.

• Doskonale o tym wiem i gdyby tylko o to chodzi

ło, wcale bym się o ciebie nie

martwiła.

• Na lito

ść boską, powiedz mi wreszcie, dlaczego się martwisz? Co takiego

niepokoi ci

ę w Jocku?

• To duchy przesz

łości nie dają mu spokoju. Zawładnęły nim i nie dają mu żyć,

a wraz z nim cierpi ca

łe jego otoczenie - mówiła Ellen, najwyraźniej bardzo

przejęta losem doktora Blaxtona.

• Duchy? O czym ty mówisz? - spyta

ła Tina z uśmiechem.

• Cho

ćby duch jego matki. I pewnie nie tylko. Dlatego właśnie nie sądzę, żeby

jakiejkolwiek dziewczynie udało się do niego zbliżyć.

• Nic nie rozumiem - rzek

ła Tina.

Ellen wzruszy

ła ramionami. Dawno już z nikim nie rozmawiała o matce Jocka.

Rzadko nawet o niej myślała, choć kiedyś bardzo się przyjaźniły. Ból zelżał po

latach i przypominała sobie

o niej tylko wtedy, gdy dostrzega

ła na twarzy Jocka ślady cierpienia.

• Jock urodzi

ł się przez cesarskie cięcie - oznajmiła. - Zabieg nie był

zaplanowany, wykonano go w ostatniej chwili, a opieka poporodowa pozostawia

ła

wiele do życzenia, co doprowadziło do poważnego zakażenia u jego matki.

• Teraz ju

ż rozumiem - mruknęła pod nosem Tina, przypominając sobie dawkę

penicyliny, jaką Jock zaaplikował Julie.

• Nie by

łabym tego taka pewna - rzekła ze smutkiem Ellen. - Zakażenie

doprowadziło do zrostów w jamie brzusznej - wyjaśniła. - Krótko mówiąc, matka

Jocka musiała być wielokrotnie operowana, a każda kolejna operacja tylko

pogarszała jej stan. Właściwie nie wychodziła w ogóle ze szpitala. Nie mogła mieć

wi

ęcej dzieci i stale cierpiała. W końcu, kiedy Jock skończył dziesięć lat, zrosty

spowodowa

ły obstrukcję jelita. Zmarła przed jedenastymi urodzinami syna.

• Bo

że... - wyszeptała Tina.

• To jeszcze nie wszystko. Bardzo chcieli

śmy pomóc Jo-ckowi, to znaczy ja i

inni przyjaciele jego matki, tylko

że ojciec Jocka... To był zawzięty, twardy

człowiek. Był surowy i wymagający. Ogromnie kochał swoją żonę, nie widział

świata poza nią. Tak sobie myślę, że patrząc przez dziesięć lat na jej konanie, mógł

dostać pomieszania zmysłów. W każdym razie zaczęło się z nim dziać coś

niedobrego. Uznał najwyraźniej, że ktoś ponosi winę za jej śmierć.

• Chyba nie Jock! - wtr

ąciła Tina.

• Owszem, wed

ług niego właśnie Jock! - Ellen przymknęła na chwilę oczy,

powstrzymując łzy. - Wszystkiemu był winien Jock i dlatego właśnie, zdaniem

Sama, nie powinien był się w ogóle narodzić. Sam dobrze pilnował, żeby Jock

stale o tym pamiętał.

• To straszne...

• Dlatego musisz uwa

żać, kiedy jesteś w pobliżu Jocka -mówiła Ellen. - Są

takie rany, które się nigdy nie goją. Jock nauczył się od najwcześniejszych lat

background image

myśleć, że na świecie rodzi się za dużo dzieci. Nauczono go, że jego narodziny

były pomyłką. Założę się, że został położnikiem po to tylko, żeby żadnej

kobiecie nie przytrafi

ło się coś takiego jak jego matce i nie wyobrażam sobie,

żeby kiedykolwiek chciał mieć dziecko. Chyba mi przyznasz rację?

Jock pojawi

ł się w domku Christie punktualnie o czwartej. Gdy zobaczył Ally i

Tima na werandzie, machających do niego rączkami, przestał żałować, że został

zaproszony. Na widok Tiny w

żółtym bikini zapomniał o swych obawach, które

jeszcze niedawno nie dawa

ły mu spokoju.

- Dzie

ń dobry! - zawołała Tina.

Schodzi

ła po stopniach werandy, uśmiechając się do niego

i tul

ąc do piersi Rosęe, którą trzymała w nosidełku. Na jej widok poczuł się tak,

jakby ktoś uderzył go obuchem w głowę. Była śliczna, prawie naga... Osłaniało ją

maleństwo, które przylgnęło do niej całym ciałkiem... Nie był w stanie oderwać od

niej wzroku.

- Dzie

ń dobry - odrzekł, usiłując mówić normalnym gło

sem. - Widz

ę, że nawet Rosę ma zamiar pływać.

- Co ty opowiadasz! - odezwa

ła się Ally. - Rosę ma przecież dopiero kilka tygodni

i nie umie pływać. Musi zostać z mamusią. Czy pojedziemy nad wodę twoim

samochodem?

- Po co mamy jecha

ć - odezwała się Tina. - Pójdziemy

na piechot

ę, a zresztą taki samochód nie przejedzie przez pa

stwisko.

• Ależ przejedzie - zaprotestował urażonym głosem. - Kilka dziur to żadna

przeszkoda.

• A kilka pniaków?

• Mo

żna je wyminąć.

• Ale ma tylko dwa siedzenia.

Ściśniemy się jakoś, jeśli nie trzeba będzie wyjeżdżać na drogę.

• Zab

łocimy ci wszystko i zamoczymy. Zastanów się, czy twoje obijane skórą

fotele to wytrzymają?

Jock uniós

ł głowę. Tinie chyba sprawia szczególną przyjemność wykpiwanie

jego samochodu.

• Mo

żna je potem umyć - oznajmił.

• Czy jeste

ś tego pewien?

• Ale

ż oczywiście.

• No to

świetnie! - Roześmiała się, wyraźnie ubawiona całą rozmową. -

Cudownie -

dodała, wsadzając Tima do samochodu. - To chyba rzeczywiście za

daleko, żeby iść na piechotę.

W drzwiach domu ukaza

ła się jakaś kobieca postać. To musi być Christie,

pomy

ślał Jock. Była dość podobna do Tiny, ogniste włosy jednak zupełnie do niej

nie pasowały. Była chorobliwie chuda, trzymała się kurczowo poręczy schodów, a

przez przezroczyst

ą skórę na ręce prześwitywały błękitne żyły.

• A wi

ęc to jest twój doktor Blaxton - zwróciła się z uśmiechem do Tiny.

• On wcale nie jest mój - oznajmi

ła Tina, podbiegając do siostry. - Czekają mnie

tylko dwa spotkania, bo on nigdy nie umawia si

ę więcej niż dwa razy. Muszę więc

wykorzystać te spotkania najlepiej jak się da.

background image

• Co ty mówisz! - przerazi

ła się Christie, witając jednak uśmiechem Jocka, który

wchodził właśnie na werandę, aby się

z ni

ą przywitać. - Proszę jej wybaczyć - dodała. - Ona jest okropnie wychowana.

- Nic podobnego! - zaprotestowa

ła Tina. - Christie wycho

dzi

ła ze skóry, żeby coś ze mnie wyrosło, ale co mogła poradzić,

skoro takie mam geny?

Siostry zachichota

ły, a Jock patrzył na nie zdumiony. Nigdy jeszcze nie spotkał

kogoś takiego. Oto miał przed sobą dwie kobiety, żyjące w ubóstwie, a jedna z

nich była w dodatku chora. Walczyły o przetrwanie, a wszystko to nie

przeszkadzało im śmiać się i dowcipkować.

Jock zbli

żył się do Christie, wziął ją za rękę i mocno uścisnął.

• Dzie

ń dobry. Bardzo mi miło, że mogę nareszcie panią poznać. Chciałem też

przeprosić, że wyjechałem akurat wtedy, kiedy przyszła na świat Rose. -

U

śmiechnął się serdecznie. - Tak mi przykro, że mój zastępca zachował się w

nieodpowiedzialny sposób -

dodał. - Sama pani widzi, jak wiele musi mi pani

wybaczyć.

• Kiedy to nie pana wina - odpar

ła Christie cichym głosem. - Sama jestem sobie

winna. Tina robi mi wyrzuty,

że nie przychodziłam do pana w czasie całej ciąży.

Wiem, że ma rację, tylko że...

• Tylko

że depresję można czasem porównać do sytuacji człowieka

przywalonego głazem, który nie pozwala podnieść głowy - wtrącił Jock. -

Wydostać się spod niego można jedynie z cudzą pomocą. Przeżyła pani wstrząs

psychiczny, a do tego doszła depresja poporodowa. Ta choroba jest nie do końca

zbadana, ale wiadomo,

że wywołują ją zaburzenia hormonalne. Na zaburzenia

psychiczne na

łożyły się więc dolegliwości fizyczne. To prawdziwy cud, że

wszystko się pomyślnie zakończyło, że stoi pani tu z nami uśmiechnięta.

• To dzi

ęki Tinie mogę się uśmiechać - odrzekła Christie, a Jock pokiwał ze

zrozumieniem głową.

O JEDNO DZIECKO ZA DU

ŻO

O JEDNO DZIECKO ZA DU

ŻO

• Każdy w jej obecności musi się uśmiechnąć...

• Czy

żbym była taka śmieszna? - Tina uniosła nieco wyżej Rose. - Słyszysz,

maleńka? Opowiadają tu o mnie, że jestem podobna do klowna.

Jock milcza

ł, starając się nie patrzeć na nogi Tiny.

• Jest pani nareszcie w domu, ma pani tu pomoc - zwróci

ł się znowu do Christie.

• To dzi

ęki panu.

• Có

ż mogłem innego zrobić po tym, jak się obszedł z panią mój zastępca -

odpowiedział. - Nie ma pani za co być mi wdzięczna. Ale chciałem zauważyć, że

po wyjściu ze szpitala nie wolno przerywać leczenia. Czy mógłbym prosić, żeby

zechciała pani przyjść do mnie na kontrolę, tak żebym mógł ustawić właściwe

leczenie?

Tina wstrzyma

ła oddech. Tyle zależy od tego, co Christie teraz odpowie.

• Sama nie wiem - zacz

ęła. - Właściwie niepotrzebne mi jest żadne leczenie...

• Nie ma pani zaufania do lekarzy - westchn

ął Jock. - Po tym, co pani przeszła,

trudno się dziwić. Proszę jednak, żeby zechciała mi pani zaufać i przyszła do mnie

background image

do szpitala. -

Wyjął z kieszeni kalendarz. - Może w poniedziałek o jedenastej? Ma-

rie mogłaby panią przywieźć, prawda? - dodał z proszącym uśmiechem.

• Prosz

ę mi mówić po imieniu - rzekła Christie wymijająco.

• No wi

ęc, Christie, czy zgodzisz się mi zaufać? Pozwalasz mi zabrać nad

jezioro dzieci i Tin

ę - wskazał na Ally i Tima, którzy wrzucali do samochodu

zabawki - zaufaj mi wi

ęc także w sprawach swojego zdrowia.

• Ale ja nie...
- Do ko

ńca życia będę miał wyrzuty sumienia, jeśli mi nie

pozwolisz pomóc.

Milcza

ła chwilę, a potem jej twarz rozjaśnił uśmiech.

• Teraz rozumiem, dlaczego Tina opowiada,

że jesteś niebezpieczny. To chyba

prawda,

że zawsze potrafisz postawić na swoim. No więc dobrze, przyjdę w

poniedziałek o jedenastej.

• Cudownie! - Jock chwyci

ł Christie za ręce. - Zobaczysz sama, że przegonimy

tę twoją depresję na drugi koniec świata. Ja będę dbał o twój stan fizyczny, Tina

zadba o stan duchowy, a Marie pomo

że ci przy dzieciach. Zobaczysz, że razem

dokonamy cudów!

ROZDZIA

Ł PIĄTY

- By

łeś naprawdę wspaniały.

Tyle tylko Tina potrafi

ła z siebie wykrztusić spod wielkiej

pla

żowej piłki i kół ratunkowych Ally i Tima. Siedziała wciśnięta między dzieci i z

trudem utrzymywała równowagę, gdy samochód podskakiwał na wykrotach.

• Rose zostanie w domu - oznajmi

ła Tina przed wyjazdem. - Marie przyjdzie

niedługo, a Christie dobrze zrobi, kiedy przez godzinę zajmie się małą.

• Co chcesz przez to powiedzie

ć"? - spytał Jock. - Co to znaczy „byłeś

wspaniały"? Użyłaś w dodatku czasu przeszłego. Czy to znaczy, że udało mi się

tylko raz?

• Chodzi mi o twoj

ą rozmowę z Christie. Skąd wiedziałeś, że ona nie ma ochoty

na kontakty z lekarzami?

• Po prostu zgad

łem. Myślisz, że przyjdzie?

• Skoro ma wyznaczon

ą godzinę i już cię poznała, przyjdzie na pewno. Jaka

szkoda,

że cię tu nie było, kiedy rodziła się Rose. Żałuję bardzo, że i mnie tu wtedy

nie by

ło.

• Nie my

śl o tym więcej. Teraz przy niej jesteśmy, a najgorsze już minęło.

• Miejmy nadziej

ę.

Jock wymija

ł właśnie duże pnie, samochód podskakiwał, a dzieci wydawały

radosne okrzyki.

background image

- Jak si

ę nazywa psychiatra, który opiekował się Christie

w Sydney ?
- Pat Morgan.

• To wspania

ła lekarka - ucieszył się. - Jeżeli pozwoliła twojej siostrze wrócić

do domu, to znaczy,

że wszystko jest na dobrej drodze. Pat nie rzuca słów na

wiatr.

• Chcia

łabym ci podziękować. Po tym wszystkim, co ci nagadałam...

Naprawdę jesteś wspaniały.

• A czego mog

łaś się po mnie spodziewać? - zażartował. - O wybitnych

specjalistach zawsze mówimy,

że są wspaniali.

Zobaczysz,

że i o tobie tak będę mówić, zrób tylko drugi stopień. Jeziorko

znajdowa

ło się u podnóża góry. Było to niewielkie wyżłobienie w skale, w którym

zbierała się kryształowo czysta woda, spływająca ze szczytu. Ponad ich głowami

widniały roz- łożyste konary drzew. Milion lat temu teren ten musiał znajdo-wać

si

ę pod powierzchnią morza i piaszczysta plaża na północ-nym brzegu jeziora

usiana by

ła muszelkami. Jock zatrzymał samochód tuż obok plaży.

- Kto pierwszy? - wykrzykn

ęła Tina i pobiegła w kierunku

wody, a za ni

ą gnały, śmiejąc się, dzieci.

Dobry humor nie opuszcza

ł jej przez całe popołudnie. Jock pływał leniwie na

plecach, schowany w cieniu potężnych drzew i patrzył, jak Tina bawi się z

siostrzeńcem i siostrzenicą.

Zostawi

ła go samego, co było dla niego zupełnie nowym doznaniem. Wszystkie

dziewczyny, z którymi do tej pory się umawiał, nie zostawiały go ani na chwilę,

nadskakując mu bez przerwy. Tina była inna. Przyszło mu znów do głowy, że

takiej kobiety jeszcze nie spotka

ł. Szła przebojem przez życie i wyko- rzystywała

każdą chwilę, aby się nim cieszyć.

Ally i Tim wpatrzeni byli w ni

ą jak w obrazek. Baraszkowali

teraz w trójk

ę w wodzie, a ona nurkowała pod nimi, aby za chwilę wyłonić się tuż

obok, i dzieci witały ją wtedy okrzykiem: „Tina jest rekinem!". Śmiali się wszyscy

do rozpuku; bez przerwy si

ę śmiali.

Jedli pó

źniej z dużym apetytem podwieczorek. Tina, umorusana podobnie jak

dzieci kremem z bitej

śmietany, zawołała nagle ze śmiechem:

- Kto szybciej obli

że się z kremu? Liczę do trzech...

Dzieci by

ły zachwycone. Tina wygrała zawody, a potem

chwyci

ła dzieci na ręce i pobiegła z nimi do wody.

- Ostatnia k

ąpiel! - zarządziła. - Proszę umyć ręce i buzie,

i wracamy do domu. Ja i Jock przebierzemy si

ę tylko i idziemy

na ta

ńce.

Jock nie móg

ł oderwać od niej oczu. Patrzył jak urzeczony na smukłe ciało Tiny,

wynurzające się co chwilę z wody. Leżał na piasku i nie był w stanie ruszyć się z

miejsca, jakby bał się znaleźć zbyt blisko tej pięknej dziewczyny. Na moment

ogarnął go gniew. To przecież szaleństwo! Na pewno oczarowała go ta okolica, a

nie dziewczyna! To chyba jeden z najpi

ękniejszych zakątków na ziemi...

W g

łębi serca wiedział jednak dobrze, że piękna okolica nie ma żadnego

wpływu na to, co się z nim dzieje. Wszystkiemu winna jest Tina.

Spojrza

ł w kierunku jeziora. Tina leżała na wznak i płynęła wzdłuż brzegu,

odpychając się mocno nogami, a do nadgarstków przywiązała linki, do których

background image

przyczepione były dzieci. Ali i Tim szaleli ze szczęścia, śmiali się i pokrzykiwali.

Tina im wtórowa

ła.

Jak by to by

ło, gdybym miał własną rodzinę? Taką rodzinę jak ta? Jock, weź się

w garść! Nie stało się przecież nic niezwy-

k

łego. Znalazłeś się w cudownym miejscu w towarzystwie pięknej dziewczyny i

dwojga mi

łych dzieci, i to wszystko. To nie powód, by rezygnować z tego, co

sobie obiecywa

łeś przez ostatnie dwadzieścia lat.

Znowu przypomnia

ł mu się ojciec, który do śmierci nosił w swym sercu gorycz.

Żałuję, że poznałem twoją matkę - mawiał. - Zakochałem się w niej i sam

widzisz, do czego mnie to doprowadziło. Dziewięć miesięcy ciąży, a potem przez

tyle lat musiałem patrzeć, jak umiera. I przez cały ten czas, dzień w dzień,

musiałem w dodatku patrzeć na ciebie...

• By

łbyś skończonym głupcem, gdybyś się kiedykolwiek zakochał - ostrzegł go

kiedyś ojciec. - Zapamiętaj to sobie na całe życie. Kieruj się zawsze rozumem i nie

dawaj się nigdy ponosić uczuciom...

Dopiero teraz zrozumia

ł, co ojciec miał na myśli. Pierwszy raz w życiu przestał

bowiem kierować się rozumem i dawał się ponieść uczuciom. Co gorsza, z każdą

chwilą sytuacja stawała się poważniejsza.

Po powrocie znad jeziora zacz

ęli przygotowania do wyjścia. Jock pierwszy

wziął prysznic i przysiadł się potem do Christine, Marie i dzieci, biorąc Rose na

r

ęce. Ku jego zdumieniu, Tina była gotowa już po kwadransie. Gdy wyszła z

sypialni, z wra

żenia zaniemówił.

- Czy co

ś się stało? - spytała z uśmiechem, obracając się

w kó

łko, aby mógł ją lepiej zobaczyć. - Może mam za krótką

sukienk

ę?

Trzeba przyzna

ć, że sukienka była rzeczywiście krótka. Ja- skrawoczerwona,

krótka i sk

ąpa. Dopasowana góra, waziutkie ramiączka i głęboki dekolt... Fałdy

delikatnego jedwabiu ukla-

O JEDNO DZIECKO ZA DU

ŻO

O JEDNO DZTECKO ZA DU

ŻO

daj

ące się w spódniczkę sięgającą tam, gdzie zaczynają się nogi. Nogi w

b

łyszczących, srebrnych pończochach i w butach na wysokich obcasach. Tina

wygl

ądała olśniewająco.

• Ale

ż dziecko, masz zupełnie mokre włosy - zauważyła Marie, przyglądając się

ciekawie minie Jocka. -

Zaziębisz się na śmierć.

• Wyschn

ą mi w samochodzie - zapewniła Tina. - Jeśli tylko Jock opuści dach.

Jock podniós

ł się, a Tina pomyślała sobie, że doktor Blax-ton wygląda

niezwykle interesująco w czarnym smokingu i... z Rose na rękach. Widać było, że

lubi dzieci. Będzie z niego na pewno doskonały mąż...

No i co z tego? Spotykam si

ę z nim pierwszy raz, spotkam się pewnie po raz

drugi, a trzeciego razu już nie będzie. Sam mi to przecież powiedział.

• Czy nie s

ądzisz, że twoją sukienkę dałoby się jeszcze skrócić? - spytała

Christie z ironią.

• Chyba nie - roze

śmiała się Tina beztrosko.

Przez ca

ły ten czas Jock rozpaczliwie próbował przybrać neutralny wyraz

background image

twarzy, a Marie i Christie przygl

ądały mu się z zainteresowaniem.

- Mo

że już pójdziemy - odezwała się Tina, patrząc na ze

garek. -

Jest w pół do ósmej. Kto wie, ile nam jeszcze czasu

zosta

ło, zanim pana doktora ktoś wezwie.

Na sam

ą myśl o tym, że mógłby go ktoś teraz rozdzielić z Tiną, Jocka ogarnęło

przerażenie. Nie mógł się doczekać chwili, gdy wkroczy na bal z nią właśnie przy

boku.

Zabawa uda

ła się znakomicie. Jock pamiętał potem jedynie pojedyncze obrazy i

nie zwi

ązane z sobą sceny, takie jak na

przyk

ład spotkanie z Lloydem Nealem, który po raz pierwszy zobaczył Tinę poza

szpitalem i stanął na jej widok jak wryty.

Sally, która wygl

ądała także ślicznie w sukni kremowego koloru, podeszła

wt

edy do Lloyda i wsunęła mu rękę pod ramię.

- Nie zapominaj, prosz

ę - zwróciła się do niego - że je

ste

ś szczęśliwym mężem i ojcem. Nie zwracaj więc uwagi na

sukienk

ę Tiny, a raczej jej brak; zostaw to Jockowi. - Sally

u

śmiechnęła się potem do Tiny. - Szczerze mówiąc, dziwiłabym

si

ę bardzo, gdyby na ciebie nie patrzył. Wyglądasz cudownie.

Zabierz j

ą stąd, Jock, bo trzeba będzie założyć wszystkim panom

opaski na oczy.

Jock pos

łuchał jej chętnie. Porwał Tinę na parkiet i przyciągnął do siebie. Świat

zawirował im przed oczami. Od czasu do czasu tylko ktoś im przerywał, chcąc

zatańczyć z Tiną choć jeden taniec.

• Pani doktor, czy chce pani ta

ńczyć tylko z doktorem Blax-tonem?

• Pami

ętasz mnie chyba, Tina, chodziliśmy razem do trzeciej klasy. Czy

móg

łbym z tobą zatańczyć?

- Panie doktorze, prosz

ę i nam dać szansę...

A Tina

śmiała się i uśmiechała do wszystkich.

- Dzisiaj nie - mówi

ła. - Obiecałam dotrzymać towarzy

stwa doktorowi Blaxtonowi, dopóki nie wezw

ą go do następne

go porodu.

Czy to mo

żliwe, że chciałem odbierać dzisiaj porody? - pytał sam siebie z

niedowierzaniem. Ko

ło północy okazało się jednak, że nie uda mu się tego

unikn

ąć. Akurat gdy rytmy zmieniły się na powolniejsze, a tancerze, szykując się

do tanga, przytulali do siebie swe partnerki, Jock us

łyszał sygnał pagera.

- A niech to diabli - mrukn

ął pod nosem. Musze znalezc

O JEDNO DZIECKO ZA DU

ŻO

O JEDNO DZIECKO ZA DU

ŻO

telefon i zadzwoni

ć - rzekł po chwili. - Czy poczekasz na mnie? Sam Hopper prosi

o kontakt, chce zasi

ęgnąć porady.

Te

ż pytanie! Czy zechcę na niego poczekać!

Jock odszed

ł zaledwie parę kroków, a Tinę zdążył już porwać do tańca Kevin

Blewitt, miejscowy aptekarz. Dobrze jest być aptekarzem, myślał z goryczą Jock.

Człowiek pracuje w określonych godzinach, zamyka interes o szóstej i idzie sobie

background image

do domu.

Ciekawe, czy uda mi si

ę ją zaprosić znowu do tańca, kiedy skończę rozmawiać z

Samem? Ten Kevin co

ś za dużo sobie pozwala, trzyma Tinę trochę za blisko...

Nie zdo

łał już zaprosić Tiny do tańca. Sam był bardzo zdenerwowany i Jock po

chwili rozmowy zorientowa

ł się, że będzie musiał do niego pojechać.

- Przyj

ąłem właśnie poród - oznajmił Sam drżącym głosem - i wywiązały się

komplikacje

; macica wypadła.

Jock westchn

ął tylko. Ambicją Sama, internisty, było odbierać także porody. W

najbliższej okolicy prowadziło praktykę kilku lekarzy ogólnych, których

kwalifikacje na to pozwala

ły. Sam, niestety, do nich się nie zaliczał. Miał zbyt

mało doświadczenia, zgłaszało się do niego zaledwie kilka kobiet rocznie, a

ponadto by

ł niezwykle pewny siebie i zarozumiały i nie chciał nigdy prosić o

pomoc.

W rezultacie wzywa

ł Jocka dopiero wtedy, gdy stan rodzącej był krytyczny.

Podobnie jak teraz...

Jockowi nie pozosta

ło nic innego, jak tylko pożegnać się z Tiną i ratować

pacjentk

ę Sama. Może Lloyd i Sally zgodzą się podrzucić Tinę do domu? A może

poprosić Kevina?

Tina nie zgodzi

ła się ani na jedno, ani na drugie. Stała w objęciach Kevina i

uśmiechała się do Jocka ze współczuciem.

- Prosz

ę mi wybaczyć - zwróciła się do aptekarza. - Pojadę

z Jockiem, mo

że mu będzie potrzebny anestezjolog.

Kevin obj

ął ją mocniej.

- Ale

ż dyżur anestezjologiczny pełni dziś Mark - zaprote-

stowa

ł. - Pani ma wolne.

Tina potrz

ąsnęła jednak głową i wyśliznęła się z objęć Ke-vina.

• Pojad

ę z Jockiem. Mieliśmy spędzić ten wieczór razem.

• Nie musia

łaś ze mną jechać - odezwał się Jock, gdy wchodzili do szpitala.

• Musia

łam. Chcę wykorzystać do końca nasze przedostatnie spotkanie, a poza

tym Kevinowi pocą się ręce i brzydko mu pachnie z ust. Zresztą jego interesuje

tylko jedna rzecz, którą ja akurat nie jestem zainteresowana.

• A mo

że chcesz, żebym cię odwiózł do domu? - zapytał, modląc się w duchu,

by odmówiła. - Mogę ci też zawołać taksówkę...

• Nie chc

ę - oświadczyła z uśmiechem. - Jesteśmy dzisiaj skazani na swoje

towarzystwo, czy ci si

ę to podoba, czy nie.

Sytuacja wygl

ądała dramatycznie. Heather Wardrop była kobietą w średnim

wieku i miała już pięcioro dzieci. Przypuszczała, że i za szóstym razem, podobnie

jak poprzednio, poród odb

ędzie się normalnie. Tym razem jednak macica się

wynicowała. Kobieta leżała sparaliżowana strachem i wszystko wskazywało na to,

że znajduje się w stanie zbliżającej się zapaści. Jej maz odchodził od zmysłów z

rozpaczy, a doktor Hopper krazyl wo- kó

ł nich, wydając z siebie nieartykułowane

dźwięki.

- A niech to diabli wezm

ą! - powitał Jocka w drzwiach

i zaraz odzyska

ł pewność siebie. - Skąd mogłem wiedzieć, że to się tak skończy?

Nigdy jeszcze nic podobnego mnie nie spotka

ło. To beznadziejna historia...

background image

- To rzeczywi

ście poważna sprawa, ale nie widzę tu nic

beznadziejnego - odpar

ł Jock spokojnie, widząc rosnące

przera

żenie Heather i jej męża.

Teraz trzeba przeciwdzia

łać zapaści.

- Za

łóż, proszę, wenflon - polecił Tinie.

Do licha! - zakl

ął w myślach. Sam powinien był już dawno to zrobić!

- Takie komplikacje czasami si

ę zdarzają - powiedział, bio

r

ąc Heather za rękę - ale łatwo można się z nimi uporać.

Wiedzia

ł, że za wszelką cenę musi uspokoić nieszczęsną kobietę, nie zwracał

więc uwagi na doktora Hoppera mruczącego coś pod nosem za jego plecami.

• Prosz

ę się nie bać - dodał z uśmiechem. - Nie ma w tej chwili żadnego

niebezpieczeństwa. Pani organizm za sprawnie po prostu działa - zażartował. -

Macica tak dobrze wypychała przez tyle lat dzieci, że teraz sama wywróciła się na

drugą stronę. To tak jak ze skarpetką. Czasami przy zdejmowaniu wykręca się nam

na lewą stronę i przed włożeniem trzeba ją znowu wywrócić. To właśnie muszę

zrobić. Zaraz się do tego zabiorę i wszystko będzie w porządku.

• Tylko

że...

• Ale gdzie jest g

łówny bohater dzisiejszego wieczoru? -pytał Jock. Oczy mu się

śmiały, promieniowało od niego ciepło i postronny obserwator nigdy by się nie

domyślił, że pacjentce może zagrażać jakiekolwiek niebezpieczeństwo. - Nie

widzę sprawcy tego całego zamieszania... - powtórzył, rozglądając się wokół.

- Siostra zabra

ła ją przed chwilą na oddział noworodków

- wyszepta

ła Heather.

• Ach, wi

ęc to dziewczynka!

• Tak...

• A jak j

ą państwo nazwiecie? - Jock nadal zachowywał się tak, jakby wszystko

by

ło w porządku, dał tylko oczami znak Tinie, by pilnowała kroplówki.

• Marguerite... - rozleg

ł się cichy głos. - To po mamie męża...

Śliczne imię. - Jock wstał i podszedł do umywalki, by umyć ręce przed

badaniem Heather. -

Pójdę zaraz ją obejrzeć

- obieca

ł. - Najpierw jednak zabierzemy się chyba do wywró

cenia na praw

ą stronę tej pani skarpetki.

• Ale jak? - spyta

ł Michael Wardrop zmienionym głosem. Twarz miał białą jak

kreda, a usta mu drżały.

• To bardzo proste - zapewni

ł Jock. - Ale, żeby nic nie bolało, może lepiej panią

przedtem uśpimy. O ile więc nie ma pani ci przeciwko temu, doktor Rafter poda

teraz środek usypiający.-

• Zgoda - westchn

ęła z ulgą Heather.

• Chc

ę tylko zapytać - odezwał się Jock, kończąc badanie

- czy zamierzaj

ą państwo mieć jeszcze dzieci?

• Nie b

ędziemy mieli więcej dzieci, prawda, Mike? Szóstka wystarczy. Ja mam

czterdzie

ści trzy lata, a Michael czterdzieści siedem.

• Pewnie,

że nie - zgodził się Michael, tuląc rękę żony do ust. Gdy spojrzał na

doktora Blaxtona, w jego oczach zabłysła po raz pierwszy nadzieja. - Tylko niech

pan ratuje Heather, b

łagam pana.

Biedacy, pewnie my

śleli, że ona umrze. Tina rzuciła ukrad-

background image


kiem spojrzenie na doktora Hoppera. Ciekawe, co on im naopowiada

ł.

• Mo

że lepiej odesłać ją do Sydney? - wtrącił Sam. - To nie wygląda dobrze...

• Wygl

ąda gorzej, niż jest w rzeczywistości - rzucił Jock, odwracając się tyłem

do doktora Hoppera. - Musimy dziwnie wygl

ądać w naszych wieczorowych

strojach - u

śmiechnął się do państwa Wardrop - ale zapewniam, że mimo wszystko

mamy odpowiednie kwalifikacje. Doktor Rafter jest znakomitym anestezjologiem,
a ja nie zlicz

ę już nawet, ile razy miałem do czynienia z takim problemem. Jeżeli

pani sobie życzy, możemy oczywiście wysłać panią do Sydney, uważam jednak,

że nie ma takiej potrzeby. Czy mają państwo do nas zaufanie?

• Jakby to powiedzie

ć... - zaczął mężczyzna, patrząc na nogi Tiny w

srebrzystych po

ńczochach. - Czy myślisz, kochanie, że można im zaufać? -

zwróci

ł się do żony. - Wyglądają oboje tak, jakby zeszli z pierwszej strony

żurnala...

• To prawda - rzek

ła Heather ze słabym uśmiechem, unosząc lekko głowę.

Szybko jednak przymknęła oczy i opadła na poduszkę. - Mam słabość do

m

ężczyzn w smokingach - wyszeptała. - Bardzo mi się to podoba... A teraz niech

pan robi co trzeba, doktorze...

Operacja nie by

ła wcale prosta. Dopiero po dwóch godzinach Jock zakończył

zszywanie, bardzo zadowolony z faktu, że państwo Wardrop postanowili nie mieć

ju

ż więcej dzieci.

- Tak wszystko zaszy

łem, że następny poród musiałby się

odby

ć poprzez cesarskie cięcie - wyjaśnił, odchodząc od stołu

operacyjnego. -

Myślę, że i ten powinien był się tak samo od

by

ć. Dziewczynka była bardzo duża i doktor Hopper powinien

by

ł zasięgnąć porady położnika.

Rozsadza

ł go gniew. Tina zauważyła to już w chwili, gdy Sam Hopper, ziewając

głośno, oznajmił, że idzie do domu, gdy Heather przewożono do sali operacyjnej.

- On to wszystko wyra

źnie ma w nosie - mruknął przez

z

ęby Jock.

Hamowa

ł się trochę, nie chcąc zwracać na siebie uwagi pielęgniarek. Kiedy

jednak po operacji zostali na moment z Tiną sami, wybuchnął:

• To jest nieodpowiedzialny cz

łowiek! Jak on w ogóle może odbierać porody!

Przecie

ż on nie ma żadnych kwalifikacji. Po ukończeniu studiów nie otworzył na

pewno żadnej książki. Nic go nie obchodzi, że medycyna idzie naprzód! Czy on

sobie nie zdaje sprawy ze skutków swojego post

ępowania? Przecież to, co robi,

jest gro

źne dla życia pacjentek!

• Nie denerwuj si

ę - próbowała go uspokoić Tina. - Heather nic już nie grozi.

Dzięki tobie - dodała po chwili.

• Ale czy wiesz, co si

ę mogło stać? Czy ten człowiek nie wie, że wieloródki

narażone są na znacznie większe niebezpieczeństwo niż pierworódki? Sam

zanotował, że wszystkie dzieci Heather ważyły po urodzeniu ponad cztery kilo, a

dwoje miało niemal pięć! Badania prenatalne wykazały, że Marguerite jest jeszcze

wi

ększa. A jego nic to nie obchodzi! Czy wiesz, co by powiedział, gdyby Heather

umarła? - spytał zmienionym głosem. - Ano pewnie tylko tyle, że takie rzeczy się

zdarzają. Takie rzeczy nigdy się jednak nie zdarzają, jeżeli podejmie się środki

ostro

żności. Ale ja nie mogę być wszędzie i...

background image

• Chyba tak naprawd

ę nie chciałbyś być wszędzie? - zauważyła cicho.

Oprzytomnia

ł i potrząsnął głową, jakby budził się ze złego snu. Spróbował się

nawet uśmiechnąć.

O JEDNO DZIECKO ZA DU

ŻO

O JEDNO DZIECKO ZA DU

ŻO

• Mówi

ę jak zarozumiały...

• Mówisz jak wspania

ły położnik, którym jesteś.

Chyba jej nie dos

łyszał. Patrzył przed siebie nie widzącym wzrokiem, a ona

wiedzia

ła, że myśli zapewne o sześciorgu dzieciach państwa Wardrop, które tak

łatwo mogły zostać sierotami, i o Mike'u Wardropie, który omal nie został

wdowcem.

My

ślał też pewnie o własnej matce...

Tinie

ścisnęło się serce. Na twarzy Jocka malowała się teraz prawdziwa udręka.

Któż by pomyślał? Słynny doktor Blaxton, który pochyla się nad każdym

cierp

iącym, nad każdym skrzywdzonym...

Bo

że! Ja go chyba zaczynam kochać.

Kocha

ć? Myśl ta jak błyskawica rozjaśniła to, co było dotąd ukryte, to, co

istnia

ło już dawno, nie było jednak do tej pory nazwane. Tina zrozumiała, że

zaczyna kochać człowieka, który nie ma zamiaru z nikim się wiązać.

- Jock...

R

ęka Tiny bezwiednie uniosła się w górę i zaczęła gładzić jego włosy. Kobieta

pocieszała swego mężczyznę.

- Dzi

ś w nocy pojawiła się na świecie mała dziewczynka

• mówi

ła Tina cicho - która dzięki tobie będzie miała matkę.

• G

ładziła go po głowie, pragnąc rozpaczliwie złagodzić jego ból. - Nie możesz

być wszędzie - szeptała. - Nie jesteś w stanie zbawić całego świata, ale dziś udało

ci się pomóc Wardropom. Pomogłeś też mojej siostrze i uważam, że jesteś bardzo

dobrym lekarzem i wspania

łym człowiekiem. Czego jeszcze od siebie chcesz?

Nie odpowiada

ł. Stał nieruchomo, sztywno wyprostowany, na jego twarzy

malowa

ło się cierpienie.

Tina czu

ła, że Jock jest u kresu wytrzymałości. Jego ojciec

musia

ł być strasznym człowiekiem. Jak można obciążyć małe dziecko tak wielkim

poczuciem winy? Wmówi

ć w niego, że winne jest śmierci własnej matki? Skazać

go na borykanie si

ę w samotności z tak wielkim bólem!

Unios

ła drugą rękę do góry. Nie wiedziała, jak mu pomóc. Czuła jednak, że musi

go pocieszyć w ten jeden jedyny znany sobie sposób. Gładziła więc jego włosy

obydwiema rękami, a potem przyciągnęła go do siebie i pocałowała.

background image

ROZDZIA

Ł SZÓSTY

Mia

ł to być jedynie pocałunek na pociechę.

Mia

ł być, ale nie był. Cały świat zawirował w chwili, gdy wargi Tiny dotknęły

ust Jocka. Zawirował? Może raczej stanął?

Co si

ę z nami dzieje? Było mi go po prostu żal, chciałam go pocieszyć, a

okaza

ło się, że uderzyła w nas jakaś nieznana siła, która nas obezwładnia, a potem

łączy w jedno...

I ta fala gor

ąca... Ogień, który wypala w środku, płomień, który nadchodzi

falami i ogarnia wszystko.

R

ęce Jocka przyciągnęły ją i tuliły do siebie. Rozchyliła usta, aby go powitać...

Co si

ę ze mną dzieje?

Jock! Mój Jock...
Wiem, co si

ę ze mną dzieje!

Nigdy w

życiu nie doznała czegoś podobnego, a teraz pojęła, że odkryła po

prostu swego mężczyznę, że znalazła swoje miejsce na świecie.

Jock...
On jednak jej nie potrzebowa

ł. Nie potrzebował nikogo, więc odepchnął ją od

siebie. Pozwoliła na to, ponieważ pozostało w niej jeszcze trochę dumy. Stali

naprzeciw siebie na odległość ramienia, czuła na sobie spojrzenie jego czarnych

oczu. Oczu, które zdawa

ły się ją oskarżać...

Ani na chwil

ę nie spuściła wzroku. Patrzyła mu prosto w oczy i nawet się nie

wstydziła.

• Nie chc

ę... - odezwał się Jock nieswoim głosem.

• Nie? - W jej g

łosie zadźwięczał śmiech. - Jesteś tego pewien? A ja już

myślałam, że chcesz mnie posiąść, i to w dodatku w sali operacyjnej.

• Chcia

łem cię przeprosić...

• Za to,

że mnie pocałowałeś?

Gdy musn

ęła wargami jego usta, nie poruszył się, tylko patrzył na nią nie

widzącym wzrokiem.

• Nie jeste

ś miły.

• Wiem,

że nie jestem miły. Ja...

• No tak, nie interesuje ci

ę trwały związek. - Pokiwała głową, dokonując

nadludzkiego wysiłku, aby jej głos brzmiał beztrosko. - Dobrze się składa, bo mnie

też nie. Chyba pamiętasz Petera?

Niespodziewanie dla siebie samego poczu

ł złość.

• Petera?

• Petera - odpar

ła, patrząc na niego wyzywająco.

• Jak mo

żesz całować tak jak całowałaś mnie przed chwilą, będąc związana z

innym człowiekiem?

• Tylko ciebie tak potrafi

ę całować - odpowiedziała.

• Co masz na my

śli? - zapytał ze złością.

• Chcia

łam przez to powiedzieć, że nigdy jeszcze nikogo nie pocałowałam w

podobny sposób, i w dodatku nie mam poj

ęcia, dlaczego tak się stało. Będę ci

bardzo wdzięczna, jeżeli potrafisz mi to wytłumaczyć. Zamieniam się w słuch!

Nic nie odpowiedzia

ł.

- Wiesz co? - westchn

ęła. - Najlepiej będzie, jeśli obej

rzysz teraz Marguerite Wardrop, a potem pójdziemy do

łóżka.

background image


Zaczyna

ła być pewna, że zakochała się w Jocku i wiedziała dobrze, że nie wolno

jej się do tego przyznać. Uciekłby wtedy chyba na drugi koniec świata...

• Do

łóżka... - powtórzył bezbarwnym tonem.

• Tak. Do

łóżka. Każde z nas do swojego łóżka - wybuch-nęła. - To tylko

miałam na myśli. Cóż innego mogłam myśleć, będąc związana z Peterem?

A przecie

ż nic mnie z Peterem nie łączy, pomyślała.

Przez ca

ły następny tydzień próbowała analizować swoje uczucia, unikając

spotkań z Jockiem. Nie na wiele się to jednak zdało, gdyż podczas jej dyżuru

nocnego Jock odbierał poród dwojaczków, a jedna z pacjentek poroniła i zmuszeni

byli do wspólnego dzia

łania.

Pod koniec tygodnia zacz

ęło jej się wydawać, że zwariuje. Mój Boże, myślała.

Zakochałam się w nim po uszy, a on nie chce mieć więcej ze mną do czynienia...

Nie mog

ła sobie jednak pozwolić na to, żeby ot tak po prostu zwariować z

mi

łości. Była na to zbyt dumna.

Pozostawa

ło jej jeszcze tylko rozstać się z Peterem. Nie mogłaby się już dłużej z

nim spotykać, gdy dowiedziała się, co to znaczy być całowaną przez mężczyznę

takiego jak Jock.

Oczywi

ście, bardzo prawdopodobne, że Jock nigdy już jej nie pocałuje. Nie

zmieniało to jednak faktu, że wiedziała już teraz, co to jest prawdziwy pocałunek.

Peter zadzwoni

ł do niej akurat po powrocie z balu. Starała się wykazać jak

najwi

ększe zainteresowanie tym, co się dzieje w Sydney, nie bardzo jej to jednak

wychodziło. Potem, z dokładnie takim samym rezultatem, Peter próbował intereso-

wa

ć się wydarzeniami w Gundowring. Tina zdobyła się więc na odwagę i

zaproponowała, by wobec dłuższej rozłąki każde

z nich mog

ło umawiać się z kim zechce i Peter szybko na to przystał.

ż więc jej teraz pozostało? Christie i jej dzieci. Rodzina. I to rzeczywiście

było w tej chwili najważniejsze.

Christie jednak ci

ągle opowiadała, że Jock jest wspaniały, co Tinie bardzo

utrudnia

ło życie, gdyż starała się właśnie przekonać samą siebie, że jest dokładnie

na odwrót. W poniedziałek Christie poszła do Jocka o umówionej godzinie i

wróciła ze szpitala pełna zachwytu.

• To cudowny cz

łowiek - oznajmiła. - Dzięki niemu potrafię teraz patrzeć na

wszystko inaczej. Uda

ło mu się dowiedzieć, z kim Ray mieszka. - Potrząsnęła

głową w zupełnym oszołomieniu. - wyobraź sobie, że razem śmialiśmy się z tego.

Śmialiście się? - Tina nie posiadała się ze zdumienia.

• Samej mi trudno w to uwierzy

ć! Ale pomyśl tylko... Ray ma czterdzieści

siedem lat, a Skye, to znaczy ta dziewczyna, z któr

ą zamieszkał, siedemnaście.

Jock kazał mi wyobrazić sobie, jakie on musi mieć życie! Jego zdaniem Ray, już

teraz, za życia, trafił do czyśćca. No bo wyobraź sobie, jak on musi się czuć w

dyskotece z nastolatk

ą!

• Mówi

łam ci dokładnie to samo - zauważyła Tina nieśmiało.

• Pami

ętam! - Christie uścisnęła ją serdecznie. - Tylko wtedy było chyba jeszcze

za wcześnie. Niewykluczone zresztą, że musiał mi to powiedzieć ktoś obcy. Aha, i

Jock zadzwonił do opieki społecznej, a tam mu powiedzieli, że będą co miesiąc

ściągać z pensji Raya alimenty, zanim dostanie te pieniądze do ręki. Przerażały go

background image

zawsze wydatki na dzieci, a teraz... Teraz nie tylko b

ędzie musiał utrzymywać

Ally, Tima i Ros

ę, ale doszły mu jeszcze wydatki na tę dziewczynę.


• Nie żal ci go? - spytała Tina.

• Wyobra

ź sobie, że mi go żal! Do tej pory czułam tylko złość, rosło we mnie

poczucie krzywdy, a teraz po raz pierwszy, poza rozgoryczeniem i oburzeniem,
czuj

ę litość. Żal mi go, bo dużo stracił.

Zamilk

ła na chwilę, lecz zaraz uśmiechnęła się znowu.

• To mnie jednak nie powstrzyma od pobierania alimentów na dzieci. A doktor

Blaxton jest naprawd

ę wspaniały. Kiedy go znowu zobaczysz?

• Nie zaprasza

ł mnie nigdzie.

• No to ty go zapro

ś! Daję słowo, gdybym tylko była młodsza, sama bym to

zrobi

ła.

• Troch

ę z niego lekkoduch...

• Starczy twojej powagi na was dwojga - roze

śmiała się Christie. - Zaproś go

gdzieś, dobrze ci radzę.

Zapro

ś go, zaproś. Łatwo to powiedzieć, tylko jak to zrobić? Przez kilka dni

zbiera

ła się na odwagę, ale nic z tego nie wychodziło. Jock zawsze był w

towarzystwie, rozmawiał wesoło z pielęgniarkami...

Dopad

ła go wreszcie w pokoju noworodków.

D

ługo patrzyła na niego przez wewnętrzne okno. Widziała, jak podchodzi

kolejno do dziecinnych łóżeczek, zatrzymuje się przy każdym... Wziął w końcu na

ręce maleńką Marguerite i uśmiech rozjaśnił mu twarz...

Musi naprawd

ę kochać dzieci! Jak taki człowiek mógłby nie chcieć własnej

rodziny! To bzdura. Może obawia się, czy sprosta temu wszystkiemu, co niesie z

sob

ą posiadanie dzieci. Z pewnością jednak pragnie je mieć...

B

ędzie na pewno najlepszym ojcem na świecie, myślała, widząc, jak delikatnie

bierze na ręce maleńkie zawiniątka, z jaką

czu

łością na nie patrzy... Trudno też znaleźć lepszego męża. A więc trzeba się z

nim wreszcie umówić! Podjęła decyzję i zdecydowanym krokiem weszła do

pokoju.

- Dzie

ń dobry - powiedziała.

Podniós

ł na nią oczy i uśmiech zniknął z jego twarzy.

- Dzie

ń dobry - odparł, kładąc dziewczynkę z powrotem do

łóżeczka. Poprawił jej kocyk i spojrzał od razu na zegarek. -

A co ty tu jeszcze robisz?

Nie by

ło to najmilsze przywitanie.

- Pracuj

ę - wyjaśniła, usiłując przywołać na twarz uśmiech.

- Nie wiem, czy pami

ętasz, że ponownie przyjąłeś mnie do

pracy.

Jak móg

ł nie pamiętać?

• No tak, tylko

że kończysz pracę o siódmej, a jest już ósma.

• Czeka

łam na ciebie, bo chciałam cię zobaczyć.

Jego twarz nie wyra

żała absolutnie nic. Patrzył na nią pustym, martwym

background image

wzrokiem.

• Po co?

• Có

ż to za przyjemna rozmowa...

• Jestem zaj

ęty.

• Zauwa

żyłam... Zwłaszcza przez ostatnie pół godziny, kiedy tulisz do siebie

ka

żde dziecko po kolei...

• O czym chcesz ze mn

ą rozmawiać?

• O naszym drugim spotkaniu.

Najwyra

źniej się przestraszył. Patrzył na nią dziwnym wzrokiem i milczał przez

chwilę.

• Nie bój si

ę! Jestem po prostu zaproszona na wesele, a że nie mogę zabrać

Petera...

• Dlaczego nie mo

żesz zabrać Petera? - przerwał jej.

• Byli

śmy zaręczeni - odrzekła smutnym głosem. - Rozsta-

li

śmy się po blisko roku znajomości, kiedy okazało się, że jednak do siebie nie

pasujemy.

• Ale dlaczego?

• Peter chcia

łby założyć rodzinę i mieć dzieci, a ja nie chcę być ani żoną, ani

matką - skłamała.

Wcale nie k

łamię, pomyślała sobie. To przecież prawda, że nie chcę być żoną

Petera ani matką jego dzieci.

- Póki jestem m

łoda, chcę się bawić i cieszyć życiem.

Przyjrza

ł jej się uważnie. Najbezpieczniej będzie zmienić

temat rozmowy, stwierdzi

ła, nachylając się nad łóżeczkiem małego Camerona

Croxtona.

• Prawie mu ju

ż przeszła żółtaczka - zauważyła. - Wygląda dużo lepiej. Można

sądzić, że jest tylko opalony.

• Tak, i móg

łby już pójść do domu, ale ojciec chce go jeszcze obrzezać. Nie

mog

ę mu tego wyperswadować. Boję się w dodatku, że będę to musiał sam zrobić,

bo inaczej wezm

ą byle kogo.

Tina pokiwa

ła głową. Jeszcze nie tak dawno tylu chłopców obrzezywano

wkrótce po urodzeniu, wierz

ąc, że nic przy tym nie czują. Bolało ich to jednak

bardzo, u niektórych wywoływało zapaść. Zdarzały się nawet niekiedy wypadki

śmierci na skutek zakażenia. Wzięła na ręce Camerona i przytuliła go do siebie,

ca

łując w puszystą główkę.

• Nie bój si

ę, maleńki - wyszeptała. - Świat wprawdzie jest okrutny, ale masz na

razie przy sobie doktora Blaxtona, on przynajmniej ci

ę nie skrzywdzi. To jak

będzie z tym weselem? - spytała po chwili.

• Pos

łuchaj...

- Czy

żbyś się bał ze mną wyjść?

Jock po raz pierwszy u

śmiechnął się.

• Pos

łuchaj - powtórzył. - Uczono mnie zawsze, że młodym panienkom nie

wypada zaprasza

ć panów. A już na pewno w złym tonie jest nazywać ich

tchórzami, je

śli odmówią.

• Jak to dobrze,

że nie jestem młodą panienką - odrzekła. Jej oczy rzucały mu

background image

wyzwanie. -

Ślub jest w sobotę o czwartej, wiem, że nie masz dyżuru. Zarówno

ślub, jak i wesele będą się odbywać tak blisko, że w razie czego zdążysz do

szpitala. Mam by

ć druhną i czeka mnie sporo obowiązków, więc spotkamy się

zapewne podczas wesela tylko przy stole. Kto wie? Mo

że będziesz się nawet

dobrze bawił?

Nie bawi

ł się dobrze, mimo że wesele było udane. Wszystko z powodu

dziwnego napi

ęcia, które obydwoje odczuwali.

Na

ślub zaproszono gości z całej okolicy. Harry był farmerem, a Mary

nauczycielk

ą w miejscowej szkole. Harry uprawiał wiele sportów: grał w piłkę

nożną i krykieta, a także rzucał strzałkami do tarczy, Mary zaś grała w siatkówkę,

tenisa i hokeja, wi

ęc w kościele stawiło się kilka klubów sportowych. Licznie też

przybyły rodziny państwa młodych.

Stoj

ący na cyplu kościół wypełniony był po brzegi. Przyjęcie weselne odbywało

się w położonej obok przestronnej szopie.

Tina dotrzyma

ła słowa. Jock musiał jej towarzyszyć tylko przy obiedzie, a

potem, gdy sto

ły przesunięto na bok i zaczęły się tańce, zniknęła mu z oczu. Co

rusz prosił ją ktoś do tańca i z dala migała mu tylko jej jasna, długa sukienka.

Odnosił wrażenie, że umyślnie go unikała.

I tak rzeczywi

ście było.

Po có

ż ja go tu zaprosiłam? - zastanawiała się ze smutkiem. Jock najwyraźniej

bał się jej i wydawało się, że pobyt w jej towarzystwie jest dla niego przykrym

obowi

ązkiem. A niech go

licho! Na pewno nie b

ędę mu się narzucać. Niech sobie nie myśli, że uwieszę mu

się u szyi i będę prosiła, żeby przy mnie został.

Przez ca

ły wieczór Jock ani razu się do niej nie zbliżył. Zatańczył z nią dopiero

na wyraźne polecenie wodzireja - trzymał ją jednak wtedy z daleka od siebie, a

wyraz jego twarzy mówił, że najchętniej uciekłby, gdzie pieprz rośnie.

Tina jednak mia

ła swój honor. Po drugim okrążeniu sali poczuła, jak wzbiera w

niej gniew. Bardzo jej to pomogło. Chwilę później zaś zobaczyła coś, co

odwróciło jej uwagę od własnych spraw. I to pomogło jeszcze bardziej.

Pod szop

ą siedziała gromada wyrostków, racząc się alkoholem. Pili na umór i

oni w

łaśnie zajęli jej uwagę.

- Maj

ą nie więcej niż osiemnaście lat - rzekła - i piją sta

nowczo za du

żo. Ciekawe, co robią ich rodzice?

Czego

ś podobnego Jock jeszcze nie doświadczył. Kobieta, z którą tańczy, nie

zwraca na niego najmniejszej uwagi, zajęta swoimi sprawami! To prawda, że nie

chciał z nią tańczyć, ale wszystko ma swoje granice!

Niespodziewanie zapragn

ął ją przytulić - po to, by zwróciła na niego uwagę. Kto

to zresztą wie? Może miał ochotę to zrobić już od samego początku?

Tina nadal na niego nie patrzy

ła. Zerkała w kierunku chłopców, którzy mieszali

piwo z whisky i z minuty na minut

ę stawali się coraz głośniejsi i bardziej

agresywni.

• Przecie

ż są tutaj ich rodzice - gorączkowała się. - Dlaczego nikt nie zwróci im

background image

uwagi? Mo

że powinnam coś zrobić?

• A co by

ś mogła zrobić?

• Nie wiem, mo

że mogłabym im coś powiedzieć...

• To nie twoja sprawa - mrukn

ął.

Jaka ona jest

śliczna, pomyślał niespodziewanie, ale zaraz odwrócił od niej

wzrok i spojrzał znów na chłopaków.

• Co za g

łupcy! Gdyby to były moje dzieci...

• Ale nie s

ą! - wyszeptała. - W dodatku o żadnych dzie-ciach nie będziesz

mógł nigdy powiedzieć, że są twoje. - Wy-rwała mu się i cofnęła o krok. -

Przepraszam cię. To moja wina, nie powinnam cię była tu zapraszać.

Odetchn

ął z ulgą, gdy odeszła.

Ju

ż jednak po chwili szukał jej wzrokiem wśród tańczących

par, ogl

ądał, jak

odbijają ją sobie kolejni partnerzy... Nie mógł na to patrzeć. Wiedział, że to już

koniec. Umówił się z nią ostatni raz. Potem będą już wyłącznie spotkania w pracy.

A mo

że rzeczywiście przenieść się do Londynu? Trzeba by tylko od razu

zacząć wszystko załatwiać, mógłby wtedy wyjechać zaraz po powrocie Struana i

Giny... W tej chwili wodzirej zarz

ądził zmianę partnerów i Tina niespodziewanie

znalazła się znowu w jego objęciach, rozbawiona, śliczna i wesoła.

- Dobrze si

ę bawisz? - Przekorne iskierki na przemian za

pala

ły się i gasły w jej roześmianych oczach. Nie domyślał się

nawet, jak du

żo kosztował ją ten beztroski nastrój.

• Mhm - sk

łamał. - A ty?

• Uwielbiam wesela!

• Ale za Petera nie chcesz wyj

ść?

• Nie.

• Naprawd

ę nie chcesz wyjść za mąż? - spytał z niedowierzaniem.

Potrz

ąsnęła głową, aż zafalowały jej cudowne włosy.

• Naprawd

ę nie chcę. A przynajmniej tak mówię...

• Ale dlaczego?

• Dlatego,

że wystarczy, żebym na ciebie spojrzała dwa razy,

a ty zaczynasz si

ę od razu trząść, jakby ci groziło śmiertelne niebezpieczeństwo -

powiedziała bez uśmiechu. - Bawmy się więc, panie doktorze, i używajmy życia,

żeby nie zwariować. I odpłynęła w ramionach innego tancerza.

Unika

ła go potem aż do końca zabawy. On zresztą też jej unikał. Musieli jednak

wrócić razem do domu. Wyszli o drugiej nad ranem spięci i zdenerwowani do

ostatecznych granic.

Parkiet powoli pustosza

ł, z daleka dobiegał stukot i brzęk puszek po piwie i

końskich podków, ciągnących się za samochodem państwa młodych. Orkiestra

grała jeszcze dla kilku ostatnich par. Z oddali dobiegły ich odgłosy kłótni.

Chłopcy, których widzieli przed chwilą pijących pod szopą, spierali się teraz o

kluczyki od samochodu.

• Daj spokój, Andrew, nie mo

żesz przecież prowadzić. Ktoś nas podwiezie.

• Nic mi nie jest... Wypi

łem tylko kilka piw...

• Kilka piw! Dobre sobie. Chcia

łeś powiedzieć kilkanaście piw rozcieńczonych

whisky...

• Wsiadaj, mówi

ę!

background image

Ich g

łosy niosły się od strony pastwiska. Tina i Jock biegli w tamtym kierunku,

patrząc na siebie z przerażeniem.

• Stójcie! - zawo

łał Jock, lecz było już za późno. Stary samochód toczył się już

zakosami po drodze. - A niech to diabli! - zakl

ął Jock i wyjął z kieszeni telefon

komórkowy.

• Co chcesz zrobi

ć?

• Zadzwoni

ę na policję. Jeśli ktoś nie zatrzyma tej bandy idiotów, to pozabijają

siebie i innych. Do jasnej cholery, gdzie s

ą ich rodzice?

Ruszyli wkrótce potem. Tina milcza

ła. Może powinna była

go zaczepi

ć podczas wesela? Przytulić się do niego? Ależ skąd... Od razu by

wtedy uciekł. A tak nic się po prostu nie wydarzyło. Nic się nie wydarzyło i nie

wydarzy...

Nic si

ę nie wydarzyło dziś między nami, myślał Jock. Tylko że zachowywałem

si

ę jak stary głupiec. Co Tina sobie o tym wszystkim pomyśli? Chyba

przesadziłem... Ale to w końcu do-brze, zdecydował. Tak ma właśnie być.

Odwioz

ę ją teraz do domu i zajmę się sobą. Tego przecież mi potrzeba. Tego

właśnie mi potrzeba...

Nagle przed nimi czarna noc rozb

łysła ognistą kulą i w tym momencie Jock

zapomniał o wszystkich problemach, które jeszcze przed chwilą nie dawały mu

spokoju.

ROZDZIA

Ł SIÓDMY

Nacisn

ął gwałtownie na hamulec, zagłuszając muzykę, która sączyła się z radia.

Napotkali przed sobą ścianę ognia tak wielką, że płomienie zdawały się ogarniać

wszystko dooko

ła.

Nie odezwali si

ę do siebie ani słowem. Jock nacisnął po chwili pedał gazu i

samochód wolno ruszył naprzód. Spodziewając się najgorszego, przejechali około

trzystu metrów i za zakr

ętem zobaczyli, że droga zaczyna się wznosić pod górę...

Musieli stan

ąć, za wzniesieniem był bowiem już tylko ogień. Płomienie buchały

w górę na wysokość dwudziestu kilku metrów. Razem wysiedli z samochodu i bez

s

łowa pobiegli przed siebie, czując, że za chwilę ich oczom ukaże się przerażający

widok. Jock zwolnił na chwilę, by wydobyć z kieszeni telefon.

- To ty, Kate? Mówi Blaxton. Jestem teraz na Slatey Creek Road ko

ło Black

Hill. Mamy poważny wypadek. Potrzebna jest natychmiast karetka i wóz straży

pożarnej, a może nawet kilka wozów. Wezwij też policję. Słucham...? Nie mam

pojęcia, ale muszą być ofiary. Tylko się pospiesz!

Tina prawie go nie s

łyszała, wszystko wokół zagłuszał bowiem trzaskający

ogień. Na szczycie wzniesienia dogonił ją Jock. Stali przez chwilę na pół

background image

sparaliżowani strachem. Mieli przed sobą samochód cysternę, który płonął jak

pochodnia. Mu-

sia

ł zjechać z szosy, bo znajdował się jakieś trzydzieści metrów od drogi po ich

prawej stronie.

Nieco poni

żej, po lewej stronie, zauważyli samochód dobrze widoczny w

świetle płomieni. Był zgnieciony z tyłu, nie palił się jednak. Stał po przeciwnej

stronie szosy niż paląca się cysterna i właśnie w tej chwili próbowali się z niego

wydostać jacyś ludzie. Pijani młodzi ludzie, których Tina z Jockiem obserwowali

podczas wesela.

Tina raz jeszcze rzuci

ła okiem na palącą się cysternę. Przez pole wzdłuż szosy

szedł, potykając się i zataczając, jakiś człowiek. Boże, to chyba kierowca!

Czy to mo

żliwe, by ktoś ocalał z tego piekła?

Jock tak

że zauważył mężczyznę i puścił się biegiem w jego stronę. Tina została

daleko w tyle. Kierowca jakimś cudem wyszedł z wypadku niemal bez szwanku.

Miał tylko osmalone włosy i głęboką ranę na twarzy, która mocno krwawiła.

- Czy w ci

ężarówce ktoś jest? - pytał Jock, biorąc kierowcę pod ramię. W tej

chwili podbiegła Tina i chwyciła mężczyznę z drugiej strony. - Czy jest tam ktoś?

Kierowca potrz

ąsnął przecząco głową. Z trudem trzymał się na nogach; gdyby

nie Tina i Jock, ju

ż by upadł. Po chwili usłyszeli za sobą ogłuszający wybuch i

podmuch gorącego powietrza popchnął ich do przodu.

W ko

ńcu przedostali się na drugą stronę szosy w pobliże rozbitego samochodu.

U

łożyli kierowcę na trawie, a Jock zaczął go dokładnie badać. Oderwał kawałek

koszuli, aby zrobić mu prowizoryczny opatrunek, gdyż rana na twarzy nadal

obficie krwawi

ła. Kierowca był w szoku i nie mógł wydusić z siebie ani słowa;

trząsł się i płakał bez przerwy. Trzeba się było wreszcie zająć młodymi ludźmi. Ilu

ich tam


O JEDNO DZIECKO ZA DU

ŻO

by

ło? Tina zaczęła liczyć: raz, dwa, trzy, cztery. Przy rozbitym samochodzie

siedzia

ły cztery skulone postacie. Zaraz, a ilu ich odjeżdżało po weselu? Czwórka!

Czy to mo

żliwe? Czy tak straszny wypadek naprawdę nie pociągnął za sobą

żadnych ofiar? Skoro kierowca żyje i te cztery osoby też?

Co

ś się tu jednak nie zgadza, stwierdziła, patrząc uważnie na rozbity samochód.

Nagle ogarn

ęło ją przerażenie. Musi być jeszcze... Nigdy nie pragnęła równie

gorąco jak teraz, aby jej przypuszczenia okazały się bezpodstawne.

• Nic ci nie jest? - zapyta

ła, podchodząc bliżej do młodego chłopaka, którego

dziewczyna właśnie wymiotowała. - Czy ktoś z was doznał jakichś obrażeń?

• Pani doktor... - us

łyszała głos chłopca.

Tina pozna

ła go od razu. Tydzień temu był u niej z kontuzją kolana.

• Co to b

ędzie, pani doktor...

• Uspokój si

ę, Simon, i powiedz mi, czy komuś coś się stało.

• Andrew z

łamał pewnie rękę, a Syl... Z Syl jest niedobrze, boli ją w piersiach...

Ale ten samochód... Tam byli ludzie, w tym samochodzie...

• W jakim samochodzie?

• W tym, który zderzy

ł się z cysterną...

Tina na chwil

ę zaniemówiła, po czym odwróciła się w stronę płonącej cysterny.

Simon musi się mylić! Przecież tam nie ma żadnego samochodu! Nie ma nawet

żadnych śladów.

background image

Wystarczy

ło jednak jeszcze jedno spojrzenie na chłopca, by zrozumieć, że

Simon nie fantazjuje. Jego oczy rozszerzone były przerażeniem. No tak, samochód

chłopców nie mógł się zderzyć z cysterną i spowodować wypadku, gdyż był na to

za mało

O JEDNO DZIECKO ZA DU

ŻO

uszkodzony. A wi

ęc był jeszcze jeden samochód. Na samą myśl o tym poczuła, jak

serce podchodzi jej do gardła. Wiadomo przecież, co się musiało z nim stać...

Rzuci

ła się jak oszalała z powrotem w kierunku płonącej cysterny. Nogi jej się

chwiały w wieczorowych sandałkach, nie mogła ich jednak zdjąć, gdyż na ziemię

wciąż spadały iskry i sadze.

Chcia

ła się dostać za ciężarówkę, dostępu bronił jednak żar, uniemożliwiający

oddychanie. Gdzieś z tyłu słyszała za sobą wołanie Jocka. Jeżeli tylko się nie

mylę... jeżeli mam rację... tam nic się już nie da zrobić!

I o tym w

łaśnie musiała się przekonać. Biegnąc, trzymała rękę przy twarzy,

chroniąc się przed żarem płonącej benzyny i unoszącym się w powietrzu popiołem.

Aż wreszcie zobaczyła na własne oczy pogięty i powykręcany wrak

czterodrzwiowego, osobowego samochodu, wbity w pal

ącą się cysternę i płonący

razem z ni

ą.

A w

środku...

Opad

ła na trawę i przymknęła oczy. Dopiero po dłuższej chwili zdobyła się na

odwagę, żeby je otworzyć.

Wszyscy lekarze i piel

ęgniarki z Gundowring zgłosili się do pomocy i dla

nikogo nie zabrak

ło pracy.

Kierowca mia

ł na twarzy i rękach oparzenia drugiego stopnia. Stracił też sporo

krwi, lecz jego życiu nie zagrażało niebezpieczeństwo.

- Zas

łużył sobie na to - oświadczył Tinie policjant, który pojawił się w szpitalu,

aby przesłuchać młodych ludzi. - Niech pani doktor tylko pomyśli, co by było,

gdyby gwałtownie zahamował i zatrzymał cysternę. Mielibyśmy wtedy siedem

trupów,

nie trzy. Samochód ch

łopców też by spłonął. O ile można coś powiedzieć po

ogl

ędzinach śladów opon - ciągnął - kierowca zdawał sobie sprawę, że gdyby

gwałtownie zahamował, ładunek od razu by eksplodował, dlatego właśnie

przyspieszył i zjechał z drogi, a po przejechaniu około trzydziestu metrów

wyskoczył z szoferki. To nie jego wina, że cysterna pociągnęła za sobą samochód

osobowy.

• Czy oni... czy oni... - próbowa

ła się dowiedzieć.

• My

ślę, że zginęli na miejscu - pokiwał głową policjant.

- Cia

ła są spalone, ale samochód został najpierw doszczętnie

rozbity, musieli wi

ęc zginąć na miejscu.

• Ale jak do tego w ogóle dosz

ło?

• Wszystko przez tych cholernych smarkaczy - burkn

ął pod nosem. - Jest

oczywi

ście jeszcze za wcześnie, żeby móc coś powiedzieć ze stuprocentową

pewnością, ale wszystko wskazuje na to, że na wzniesieniu drogi chłopcy zaczęli

wyprzedzać państwa Croxtonów. Zjechali na przeciwległy pas. Państwo

background image

Crox-tonowie wracali w

łaśnie od rodziny, u której byli na kolacji wydanej z okazji

chrzcin synka. Oni tak

że jechali za szybko. Gdy chłopcy, dojeżdżając do

wzniesienia, znajdowali się ciągle na przeciwległym pasie, z naprzeciwka

wynurzyła się cysterna. Widząc ją, zjechali gwałtownie na swój pas, zajeżdżając

drogę Croxtonom. Pan Croxton stracił panowanie nad kierownicą, jego samochód

wpadł w poślizg i uderzył w bok cysterny. Wszystko przez tych cholernych

smarkaczy - mrucza

ł policjant.

- Wszystko przez to cholerne picie... Ruszyli

śmy w drogę, gdy

tylko doktor Blaxton zawiadomi

ł nas, że pijani wsiedli do sa

mochodu, ale nie zd

ążyliśmy.

Tina przymkn

ęła na chwilę oczy, próbując się uspokoić, i wróciła do pracy.

Wraz z Sally zajęła się teraz młodymi ludź-

mi. Przygotowywa

ły Sylvię do podróży do Sydney. Dziewczyna miała złamane

żebro i przedziurawione płuco, groziła jej też zadma opłucnowa. Była zbyt

pijana, by moc j

ą operować od razu, lepiej więc było wysłać ją helikopterem do

Sydney, gdzie zope-jruje j

ą specjalista.

- Ja bym i tak nie mog

ła dziś operować - mówiła Sally przez łzy. - Liz Croxton

jest... Liz była moją przyjaciółką...

Sally st

łumiła szloch, a Tina nie po raz pierwszy zrozumiała, jak trudno jest

by

ć lekarzem w małej miejscowości. Człowiek jest zbyt związany uczuciowo z

pacjentami.

Pomy

ślała od razu o Jocku. To on dozorował wydobycie z wraku samochodu

zw

ęglonych ciał, a więc także małego Camerona, którego poród odbierał

niespełna dwa tygodnie temu. Jako położnik niewiele mógł w tej chwili pomóc,

Lloyd zaś, Mark, Sally i Tina mieli ręce pełne roboty. Musieli nie tylko opatrzyć

oparzenia i z

łamania młodych ludzi, ale też łagodzić skutki upojenia alkoholem i

przeciwdzia

łać załamaniom psychicznym.

Tina ani na chwil

ę nie odrywała się od pracy, ale przez cały czas myślała o

Jocku. Co musiał czuć, gdy patrzył na szczątki maleńkiego chłopczyka, którego

jeszcze nie tak dawno trzymał na rękach? Z trudem założyła kroplówkę drugiej

dziewczynie, która prze

żyła katastrofę. Pacjentka przez cały czas klęła i ję- czała...

Powoli zaczynali si

ę schodzić rodzice młodych ludzi, którzy spowodowali

wypadek. Sally i Tina bra

ły ich kolejno na rozmowę. Tłumaczyły, prosiły o

zrozumienie i wyjaśniały. Całe Gun-dowring zwróciło się przeciw młodym

ludziom. Należało przekonać rodziców, aby udzielili swym dzieciom wsparcia,

bez którego nie b

ędą w stanie wrócić do normalnego życia.

Tylko co robili ci rodzice, gdy ich dzieci upija

ły się alkoholem? Gdzie byli, gdy

wyrostki po pijanemu wsiadały do samochodu? Były to jednak próżne rozważania.

Gniew nie prowadzi do niczego. Umar

łych nic już nie wskrzesi, należy się więc

zająć tymi, którzy przeżyli.

O pi

ątej nad ranem wszystko zostało załatwione. Tina pożyczyła szpitalny

samochód i jechała do domu, czując potworne zmęczenie.

Zwolni

ła. Nie chciała rozmawiać teraz z Christie. Nie była w stanie spokojnie i

bez emocji opowiedzie

ć jej o tym, co wydarzyło się w nocy. Pomyślała o Jocku...

Co robi teraz Jock?
Ostatni raz widzia

ła go, odjeżdżając karetką z miejsca wypadku wraz z kierowcą

background image

cysterny. Jock pozostał przy zmiażdżonym samochodzie i Tina wiedziała, że

czekają go teraz ciężkie chwile. Był silnym człowiekiem, nie wiadomo jednak, na

ile silnym... Niewiele się zastanawiając, skręciła na zachód, tam, gdzie przy plaży

Jock miał swój domek.

Jock by

ł w domu, z daleka zauważyła jego samochód. Wewnątrz paliły się

światła, a więc nie spał. Przez chwilę się wahała, ale tylko przez chwilę.

Jock z pewno

ścią cierpiał, choć starał się tego nie okazywać. Tego Tina była

pewna i tego właśnie nie potrafiła znieść. Nie mogła znieść świadomości, że Jock

jest sam i jest mu źle.

Zaparkowa

ła samochód i zapukała do drzwi. Nikt nie odpowiedział, weszła więc

do środka.

- Jock?
Powita

ła ją cisza. Z pewnością dopiero wrócił, nie może więc jeszcze spać.

Obesz

ła całe mieszkanie, lecz nie znalazła w nim nikogo.

Wysz

ła bocznymi drzwiami prowadzącymi na plażę, położoną nad małą

zatoczką. Pierwsze promienie wschodzącego słońca rozświetlały horyzont i na

jego tle Tina dostrzegła sylwetkę mężczyzny. Był sam.

Musia

ł być zawsze sam, przyszło jej niespodziewanie do głowy. Pierwsze

dziesięć lat życia spędził z umierającą matką i ojcem, który wychował go w

przekonaniu, iż spowodował śmierć matki, a potem przez resztę swego życia

umacniał się w przekonaniu, że ojciec miał rację. Taki człowiek musiał być sam ze

swoimi my

ślami.

Dzi

ś jednak nie będzie sam!

Zrzuci

ła z nóg swoje zniszczone pantofelki i pobiegła w stronę Jocka. Serce biło

jej jak oszalałe, zdawało się, że rozsadzi jej piersi. Żeby mnie tylko nie odepchnął!

Żeby mnie tylko nie odepchnął!

• Jock?

• Tina? - Zatrzyma

ł się, poznając ją z daleka.

Nie by

ło to jednak powitanie. Zdziwił się jedynie, wymówił jej imię obojętnym,

bezbarwnym głosem. Podbiegła bliżej i schwyciła go za ręce.

• Musia

łam do ciebie przyjść - wyszeptała.

• Dlaczego? - spyta

ł.

• T

ęskniłam za tobą.

Mocniej

ścisnęła jego ręce i przymknęła oczy. Żeby mnie tylko od siebie nie

odepchn

ął, modliła się w duchu. Jock milczał.

- Sko

ńczyliśmy już akcję ratunkową - mówiła drżącym gło

sem. - Stan kierowcy jest zadowalaj

ący, została przy nim żona.

Wszyscy poza Sylvi

ą mają się dobrze, do wszystkich przyszli

rodzice. Sally wróci

ła do domu z Lloydem, Mark poszedł


z Margaret. Meg Preston przysz

ła na nocny dyżur, ale jutro wróci do Roba. A ja...

nie chcia

łam budzić Christie. Musiałam się z tobą spotkać.

Odpowiedzia

ło jej milczenie, tylko fale cicho rozbijały się o brzeg. Ściskała go

mocno za ręce, walcząc o to, aby zaczął jej potrzebować tak bardzo, jak ona

potrzebowa

ła jego.

• Jock... - Opar

ła głowę na jego piersi. - Jock, to straszne, że to właśnie ty

background image

musia

łeś się zająć tym maleństwem. Musiało ci przy tym krwawić serce...

• Nic podobnego - zaoponowa

ł ostro. - Nic mi nie jest. Posłuchaj, Tina, ja nie

potrzebuję...

• Wiem,

że nie potrzebujesz, ty nikogo nie potrzebujesz. Ale proszę cię, żebyś

sobie nie wyrządzał krzywdy. Wiem dobrze, że na swój sposób kochasz każde

dziecko, które przychodzi w twojej obecno

ści na świat. Przede mną tego nie

ukryjesz. W jakim

ś sensie wynagradza ci to całą miłość, jakiej sam potrzebujesz.

• Ale ja nie...

• To, co mówi

ę, to prawda. Jestem tego zupełnie pewna, a wiem to, bo cię

kocham. Bóg jeden zresztą raczy wiedzieć dlaczego. Zakochałam się w tobie i

potrafię teraz czytać w tobie jak w otwartej książce. Dlatego wiem, co musiałeś

przejść, kiedy wyciągałeś małego Camerona z tego samochodu, a potem... wróciłeś

do pustego domu i dusisz to wszystko w sobie, myślisz, że uda ci się zapomnieć.

Ale mylisz si

ę, człowiek musi opowiedzieć komuś o tym, co go boli...

Powoli wypu

ściła jego ręce i objęła go. Pocieszała go w jedyny sposób, w jaki

potrafi

ła, tak jak to czynią kobiety.

- Powinienem by

ł coś zrobić - odezwał się głuchym głosem.

- Widzieli

śmy przecież, jak pili...

• Sama o tym my

ślę bez przerwy, ale skąd mieliśmy wiedzieć, że oni wsiądą

potem do samochodu? Rodzice powinni byli ich pilnowa

ć.

• Tacy ludzie nie powinni w ogóle mie

ć dzieci...

• To prawda, ale mimo wszystko

świat nie jest taki zły. Nie możesz ciągle

myśleć tylko o strasznych rzeczach, o śmierci swojej matki, bo inaczej zginiesz. -

Wsunęła mu ręce pod koszulę i zaczęła delikatnie gładzić jego ramiona. - Przestań

my

śleć o tym wszystkim - wyszeptała. - I miej odwagę przyznać się, że mnie

pragniesz. Ja cię bardzo pragnę. Pewnie bardziej niż ty mnie. Kocham cię...

Stan

ęła potem na palcach i pocałowała go w usta.

ROZDZIA

Ł ÓSMY

Ogl

ądał tej nocy śmierć, zetknął się też z cierpieniem, a Tina proponuje mu

życie, pokazuje drogę niosącą ratunek. Nie był więc w stanie jej się oprzeć.

Nachyli

ł się, by oddać jej pocałunek. ..

Ca

łował ją gwałtownie i w zapamiętaniu. Obydwoje zdawali sobie sprawę, do

czego ich to doprowadzi. Wiedzieli, czym musi zako

ńczyć się ta noc...

Wrócili jako

ś do domu, choć Tina nie mogła sobie potem przypomnieć, w jaki

sposób. Pewnie j

ą zaniósł prosto do swej sypialni i położył na wielkim łóżku, które

zdawało się na nich czekać. Obydwoje byli bez tchu, ogarnięci namiętnością i

przepe

łnieni żądzą. Tina trzymała kurczowo Jocka, jakby bała się, że bez niego

utonie, a on przylgn

ął do niej mocno, pragnąc wtopić się w nią, zniknąć w niej bez

śladu. Tulił ją do siebie coraz mocniej...

Przeszkadza

ło im ubranie. Odgradzało ich od siebie, oni zaś chcieli pozbyć się

background image

wszystkiego, co ich jeszcze dzi

eliło. Sukienka Tiny podarla się, gdy Jock ją

zdejmował, ona jednak nawet tego nie zauważyła. Myślała później, że musieli się

wtedy zachowywa

ć jak szaleńcy. Tej nocy jednak żadne z nich nie było w stanie

my

śleć. Stapiali się obydwoje w ogniu namiętności, która ich unicestwiała.

- Pragn

ę cię. Gdybyś wiedziała, jak cię pragnę - szeptał

zmienionym głosem.

Nic wi

ęcej już potem nie mówił, ale nie było takiej potrzeby. Spalała ich żądza.

Umarłaby chyba z pożądania, gdyby jej wte-dy nie wziął... Wszedł więc w nią,

wdarł się między jej uda i ogarnęła ich wielka, nieopisana radość. Odsunęli od

siebie pustk

ę i mroczną noc, łącząc się w jedno mocniej niż przysięga dana na

ślubie.

Tina tuli

ła go do siebie. Całe życie czekała na taką chwilę, nie zdając sobie

nawet spraw

y, że podobne szczęście jest w ogóle możliwe. Teraz chciała, aby

chwila ta trwała wiecznie. Miała przy sobie swego mężczyznę, człowieka,

któremu oddała serce i którego pragnęła. Nikt poza nim się nie liczył.

Wspomnienia strasznych wydarze

ń zaczęły blaknąć i rozpływać się gdzieś bez

śladu. Mając miłość Jocka, mogłaby zresztą stawić czoło więk- szym jeszcze

koszmarom.

- Jock, Jock...
Mo

że to ona wymówiła jego imię, a może zrobiło to jej

serce? Wiedzia

ła jednak, że imię Jocka, które z pewnością unosiło się teraz

gdzieś nad nimi, musiało mieć wagę przysięgi ślubnej. A potem nagle noc

wybuchn

ęła miłością i gwiazdami, by zasnuć się mgłą, i nie istniało już nic poza

Jockiem. I nic już w przyszłości nie miało być takie samo.

- Napijesz si

ę kawy?

Otworzy

ła powoli oczy, oślepiona jasnością poranka. Za otwartym oknem widziała

morze, do pokoju wpadały oślepiające promienie słońca. Przewróciła się na bok i

zobaczyła Jocka stojącego w drzwiach. A niech go! Był na bosaka, ale miał na

sobie dżinsy i koszulę. Podciągnęła kołdrę pod brodę.

O JEDNO DZIECKO ZA DU

ŻO

O JEDNO DZIECKO ZA DU

ŻO

- A kto ci pozwoli

ł ubrać się tak od samego rana?

Podszed

ł do łóżka i musnął wargami jej nos.

- To moje ulubione zaj

ęcie - uśmiechnął się przekornie -

przynosi

ć w tym stroju kawę kobietom, które znajdują się w mo

im

łóżku.

Tina zadr

żała. Kobiety... Ile już kobiet leżało przede mną w tym łóżku? Uspokój

się! - powiedziała sobie od razu. Powiedziałaś mu wczoraj, że go kochasz.

Otworzyłaś przed nim duszę i serce, nie pozostaje ci teraz nic innego, jak

cierpliwie czeka

ć.

• Jak si

ę dziś czujesz? - zapytała z uśmiechem, wyciągając rękę po filiżankę. -

Chyba lepiej?

• Czy o to ci wczoraj chodzi

ło? - Usiadł przy niej, dotykając jej włosów,

rozczesując palcami splątane loki. - Żebym się lepiej poczuł?

background image

• Oczywi

ście! - Jej oczy się śmiały. - Udało mi się?

• Czy ci si

ę udało? - Odrzucił kołdrę, tak że kawa omal się nie wylała, i położył

głowę na jej piersi. Jak w tych warunkach można pić kawę? - Nie masz nawet

pojęcia, jak bardzo ci się udało - szepnął. - Czy też raczej co się ze mną działo,

kiedy wczoraj przyjecha

łaś.

Uniós

ł głowę i zaczął delikatnie pieścić jej ciało.

• Nie mam poj

ęcia, jak wytrzymujesz na izbie przyjęć. -Pokręcił głową. - Ja nie

muszę przynajmniej codziennie przeżywać podobnie koszmarnych wypadków.

• Tragedie zdarzaj

ą się też w sali porodowej - odparła, gładząc jego włosy i za

wszelką cenę usiłując zachować dystans. Przecież on mnie niedługo odtrąci od

siebie, myślała. A ja będę musiała dalej żyć... - Ja też nie potrafię sama przeżywać

tragedii - wyszepta

ła.

• I dlatego tu przysz

łaś? Bo nie chciałaś być sama?

Czy nie pami

ęta już, że powiedziałam mu, że go kocham? Może wyobraża

sobie, że mówię to zawsze, każdemu mężczyźnie... A teraz, właśnie teraz nie

potrafię na zawołanie zapewniać go znowu o swojej miłości. A zresztą...

Wyglądałoby to trochę na szantaż.

• Dlatego. - Nie zauwa

żył, że jej głos zabrzmiał sztucznie. - Nie umiałabym

rozmawiać z Christie po tym, co się stało.

• Czy nie wydaje ci si

ę, że Christie może się o ciebie martwić? - zapytał, kreśląc

przez cały czas na jej brzuchu maleńkie kółeczka. - Jest niedziela, dziewiąta rano.

Czy nie boisz się, że twoja siostra oszaleje ze zdenerwowania, gdy się obudzi i

zobaczy,

że nie wróciłaś na noc?

• Moja siostra doskonale wie,

że skończyłam dwadzieścia osiem lat i wyszłam

wieczorem z bardzo przystojnym młodym człowiekiem - mruknęła Tina. - Łatwo

się więc domyśli, gdzie jestem.

Je

żeli on zaraz nie przestanie mnie dotykać... to chyba zwariuję! Ale jeśli

przestanie, też zwariuję...

- Rozumiem. - Spojrza

ł na nią dziwnie.

Wyobra

ża sobie pewnie, że zawsze tak robię. Spotykam się z jakimś

chłopakiem, mówię mu, że go kocham i zostaję u niego na noc. Ale niech tam...

• Pójd

ę już do domu - szepnęła nieswoim głosem. - Muszę się trochę przespać,

wieczorem mam przecie

ż dyżur.

• Czy naprawd

ę musisz już iść?

• Powinnam...

...

Nie przestawa

ł jej jednak głaskać i szybko zapomniała o swoich planach.

• Tina...

• Tak?


Ca

łował ją teraz tam, gdzie przed chwilą rysował palcami kółeczka.

- Niepotrzebnie si

ę chyba ubrałem - wyszeptał zduszonym

g

łosem. - Kończy się nasze ostatnie spotkanie... Może zostań

my z sob

ą chwilkę dłużej.

Oczywi

ście zostali z sobą dłużej, tylko że leżąc potem w jego ramionach, Tina

czu

ła się pusta i wypalona.

background image

- Ko

ńczy się nasze ostatnie spotkanie...

Gdy wysz

ła od niego o jedenastej, poszedł na plażę. Pływał pełne dwie godziny,

jakby chciał zagłuszyć w sobie niepokój.

Tina by

ła śliczna. Dobrze by było mieć taką kobietę przy sobie, do końca życia.

- Cz

łowieku! - przemawiał do siebie. - Chcesz się może

ożenić? Mieć dzieci? Ściągnąć sobie na głowę nieszczęście?

Sam wiesz,

że to się zawsze tak kończy. Nawet teraz zachowałeś

si

ę jak głupiec, nie pomyślałeś o żadnym zabezpieczeniu.

Gdy Tina bra

ła prysznic, wspomniał o tym.

• Nie pomy

ślałem... to było tak szybko.

• Wszystko w porz

ądku - odrzekła zmęczonym, bezbarwnym głosem. - Jestem

przecież dorosła i dam sobie radę, a zresztą dopiero miałam okres.

A gdyby Tina zasz

ła jednak w ciążę? To byłaby katastrofa... Boże, żeby do tego

stopnia stracić głowę!

Wiedzia

ł jednak dobrze, że nie zapomni nigdy, co czuł, gdy wszedł do sypialni z

poranną kawą i zastał ją w swoim łóżku, z włosami rozsypanymi na poduszce,

nagą i śliczną...

Zapragn

ął jej wtedy tak bardzo, że odczuł fizyczny ból na myśl, że mogłaby

odejść. A teraz chciał, by pozostała z nim na

zawsze. Ale

ż to szaleństwo! To czyste szaleństwo! Ojciec uczył go od dziecka, że

podobny związek może sprowadzić na człowieka tylko nieszczęście. I tak już za

długo to ciągnąłem.

Nigdy jej przecie

ż niczego nie obiecywałem. Od samego początku wiedziała, że

nie chcę się wiązać. A więc najwyższa pora, aby ograniczyć naszą znajomość

wy

łącznie do kontaktów zawodowych. I muszę wreszcie załatwić ten wyjazd do

Londynu. Zabior

ę się do tego od razu jutro rano. Im szybciej stąd wyjadę, tym

lepiej dla wszystkich.

- Nocowa

łaś u Jocka Blaxtona?

Christie patrzy

ła zdumiona na strój siostry - podartą, poplamioną i pokrwawioną

suki

enkę i nałożoną na to męską koszulę.

- Bo

że! Mam nadzieję, że cię nie zgwałcił?

• Zgwa

łcił? Oczywiście, że nie.

• A twoja sukienka? Dlaczego tak wygl

ąda?

• Naprawd

ę mnie nie zgwałcił. - Próbowała się uśmiechnąć.

- Zesz

łej nocy było prawdziwe piekło, ale u Jocka zostałam na

noc z w

łasnej woli.

• Prosz

ę, proszę - mruknęła Christie, tuląc do siebie Rose, która popiskiwała

cichutko, bo zbliżała się pora karmienia. -Czy mam przez to rozumieć, że

nareszcie będziesz miała chłopa? Ten twój doktor Blaxton jest całkiem do rzeczy.

• Co masz na my

śli?

- Nic, porównuj

ę go z Peterem.

Tina u

śmiechnęła się.

• W gruncie rzeczy masz racj

ę, tylko że doktor Blaxton wcale nie jest mój.

• Nie rozumiem. Przecie

ż zostałaś u niego? To nie w twoim stylu spędzać z

kim

ś jedną noc.

background image

- Tym razem te

ż masz rację, ale Jockowi to zupełnie wy

starczy i nie s

ądzę, żeby kiedykolwiek zmienił zdanie.

W tak ma

łej społeczności jak Gundowring nie było chyba osoby, która by nie

została w taki czy inny sposób dotknięta tragedią, jaka się wydarzyła koło Black

Hill.

Wypadek pozostawi

ł głębokie ślady w psychice ludzkiej; ludzie rozmaicie

reagowali na tragiczne wydarzenia. U wuja jednego z ch

łopców, którzy

spowodowali wypadek, odkryto symptomy dusznicy bolesnej, a jeden z
nastolatków dosta

ł egzemy. Obydwaj poczuli się lepiej po zażyciu środków

uspokajających i kilku sesjach terapeutycznych.

Napi

ęcie psychiczne może się objawiać w najrozmaitszy sposób. Pod koniec

tygodnia Andrew, który prowadzi

ł feralnego dnia samochód, próbował popełnić

samobójstwo, lekarze za

ś znajdowali się już u kresu wytrzymałości. Tina była tak

bardzo zaj

ęta, że nie starczyło jej nawet czasu, aby rozmyślać o sobie i o Jocku.

Pod

świadomie jednak czuła przez cały czas jego obecność, gdyż noc, którą z

nim spędziła, zupełnie odmieniła jej życie. Teraz czuła się związana z Jockiem na

zawsze, bez względu na to, co on zamierza zrobić z jej miłością.

On najwyra

źniej nie zamierzał robić nic, gdyż minął tydzień, a ani razu nie

okaza

ł jej zainteresowania. Zajmie się pewnie kolejną dziewczyną, myślała z

goryczą, po to, aby po dwóch spotkaniach szukać następnej.

- Mo

że byś usiadła ze starą ciotką i opowiedziała, co tu się

dzieje? - spyta

ła ją Ellen któregoś dnia o świcie.

Tina wygl

ądała na zmęczoną. Dyżur był bardzo ciężki, a o świcie opuszczają

zwykle człowieka wszystkie siły. Ellen
przygl

ądała się jej badawczo przez całą noc, czekała jednak na stosowną chwilę,

aby z nią porozmawiać.

• O czym mam opowiada

ć?

• O tym, co si

ę wydarzyło między tobą a doktorem Blax-tonem...

• Nie ma mowy. Nic nie b

ędę opowiadać.

Tina zak

ładała właśnie kroplówkę dwumiesięcznemu dziecku, które przed

chwil

ą przyjęła do szpitala. Było poważnie odwodnione i nie musiała nawet

udawać, że całą uwagę poświęca pacjentowi. Kłopoty z brzuszkiem w tym wieku

łatwo mogą doprowadzić nawet do śmierci, a u małego Brie przez ostatnie

dwanaście godzin następował spadek płynów w organizmie.

• Musz

ę znać poziom elektrolitów.

• Badanie zosta

ło już zamówione - oznajmiła Ellen, wstając z krzesła, by

zagrodzić drogę Tinie, która zamierzała wyjść z pokoju. - Dziewczyno, posłuchaj

mnie. Przyglądam ci się od tygodnia, chodzisz jak nieprzytomna, zmizerniałaś...

Początkowo myślałam, że dalej przeżywasz ten cały wypadek, próbę samobójstwa

Andrew...

• Zgadza si

ę.

• Kiedy to nieprawda - potrz

ąsnęła głową Ellen. - Znakomicie sobie dawałaś

przez cały czas radę, zarówno wtedy, kiedy pocieszałaś rozhisteryzowane rodziny,

jak i wtedy, kiedy robiłaś pompowanie żołądka przepitym młodzieńcom. Potrafiłaś

dopro

wadzić do jakiej takiej równowagi psychicznej u chłopców, któ rzy

spowodowali wypadek. Wszystko powoli wraca do normy, zapominamy
stopniowo o tamtej koszmarnej nocy, tylko ty wy- gl

ądasz coraz gorzej...

background image

• Nie wiem, o czym mówisz.

• A mo

że zasmuciła cię wiadomość o wyjezdzie Jocka?

• Nie wiedziałam, że wyjeżdża. Ellen, czy...

• My

ślałam, że słyszałaś - odrzekła Ellen łagodniejszym głosem, widząc

cierpienie malujące się na twarzy Tiny. - Zatem nie myliłam się. Ten człowiek od

tygodnia unika spotkania z tobą, więc...

• Unika spotkania ze mn

ą?

• Mam oczy i dobrze wszystko widz

ę - wybuchnęła Ellen. - Wczoraj w nocy na

przykład Jock chciał zobaczyć dziecko, które dopiero odebrał. Widziałam, jak

szedł korytarzem, ale kiedy zobaczył, że tu jesteś, poszedł na kawę. Wrócił dopiero

po godzinie, kiedy ciebie ju

ż nie było. Nie wydaje mi się to normalne! Żeby w

środku nocy tracić godzinę na wypicie kawy zamiast iść do domu i się przespać?

Za godzin

ę Jock zaczyna dyżur, ale na pewno przyjdzie tu dopiero wtedy, kiedy ty

pójdziesz do domu.

• Ellen...

• Zapewniam ci

ę, że to nie jest moja bujna wyobraźnia. A przed chwilą

powiedział mi, że po powrocie Giny i Struana zaczyna pracę w Londynie. - Urwała

na chwilę i popatrzyła zatroskanym wzrokiem na Tinę. - W dodatku Jock jest tak

samo smutny jak ty - doda

ła cicho - a więc...

• A wi

ęc... - Tina wzruszyła ramionami. - Nic nas z sobą nie łączy.

Nie mo

że ich z sobą nic łączyć, skoro Jock wyjeżdża do Londynu. Tylko że...

ROZDZIA

Ł DZIEWIĄTY

Tylko

że Tina była w ciąży.

Siedzia

ła na łóżku i patrzyła ze zgrozą na dwa niebieskie paseczki. Potrząsnęła

plastikową płytką, jakby miała nadzieję, że wszystko to może jej się tylko

wydawa

ć. Kreseczki jednak nie zniknęły, nie ma więc wątpliwości.

Patrzy

ła przed siebie pustym wzrokiem. Początkowo mówiła sobie, że

wyczerpanie i nabrzmiałe piersi to wynik nadmiaru pracy, braku snu i zbliżającego

się okresu. Nie dostała jednak okresu w poniedziałek, tak jak się spodziewała, a

piersi bol

ały ją coraz bardziej. Kupiła więc w aptece zestaw do próby ciążowej,

lecz nadal pociesza

ła się, że nie ma powodu do paniki. Wróciła do domu i...

Co teraz b

ędzie?

Jedno jest pewne: Jock z pewno

ścią nie chciałby o tym wie-dzieć. Minęły już

blisko cztery ty

godnie od nocy, którą spędzili razem, a on prawie się do niej nie

odzywał. Rozmawiali jedynie o sprawach zawodowych, a ostatnio ktoś jej

powiedział, że spotkał się dwa razy z siostrą Jackson, kierowniczką miejscowego

domu opieki.

Ciekawe, czy siostra Jackson trafi

ła do kolekcji kobiet Jocka? Kto wie? Tak czy

owak, Jock z pewno

ścią umawiał się już z następną dziewczyną.

Spojrza

ła raz jeszcze na niebieskie paseczki. Nie zniknęły

background image


i nadal dawa

ły świadectwo, że zaszła w ciążę. Jak mogła być aż tak głupia! Co z

tego, że był to bezpieczny okres, że dopiero skończyła się miesiączka...

Przypomniała sobie słowa starego profesora położnika, który mawiał, że zajście w

ciążę możliwe jest zawsze i wszędzie. Powtarzał często, że w okresie płodności

kobietę może zabezpieczyć przed ciążą jedynie wstrzemięźliwość.

Co teraz b

ędzie? Czy mam przerwać ciążę? Bezwiednie dotknęła ręką brzucha.

Gdzieś tam w środku poczęło się nowe życie, któremu początek dała ich miłość.

Jock jej ju

ż jednak nie potrzebuje.

- To tylko p

łód - powiedziała do siebie głośno, tak jakby

wymówienie na głos medycznego terminu mogło coś zmienić.

- To tylko p

łód - powtórzyła - a nie dziecko. I jest nie większy

od kijanki. Zniszczy ci

życie. To dopiero piąty tydzień, śmiało

mo

żesz to usunąć.

Mowy nie ma.

S

łowa te zapadły jej głęboko w serce. Nie zdając sobie nawet z tego sprawy,

skrzyżowała ręce na brzuchu, zasłaniając go tak, jak czyniły to przed nią od

wieków kobiety, pragnąc ratować to, co miały najdroższego.

W zesz

łym tygodniu Tina obchodziła urodziny.

- Mam ju

ż dwadzieścia dziewięć lat i urodzę to dziecko

- wyszepta

ła do siebie.

I w jednej chwili wszystko wyda

ło jej się proste. Zupełnie niespodziewanie

zala

ła ją fala szczęścia, a ręce na brzuchu zacisnęły się jeszcze mocniej. Dziecko...

Jak bym mog

ła zabić dziecko, które stanowi część mnie samej i człowieka,

którego kocham?

To w ogóle nie wchodzi w gr

ę. W żaden sposób nie potrafi-

łabym tego zrobić. Nieważne, co pomyśli Jock. Wystarczy, że ja będę czekała na

t

ę istotkę, którą zrodziła miłość.

Rozleg

ło się pukanie do drzwi i do pokoju weszła Christie z Rose na rękach. Tuż

za nią pokazała się Ally z Timem.

• Czy co

ś się stało? Nie możemy się ciebie doczekać...

• Mo

że i stało - westchnęła Tina. - Pamiętasz, kiedy tu przyjechałam, mówiłam

ci, że pobędę tylko kilka miesięcy?

• Pami

ętam. - Oczy Christie spoczęły na pudełku z napisem „Test ciążowy".

• Ale teraz my

ślę, że zostanę pewnie dłużej... - dodała łamiącym się głosem.

W jednej chwili role zupe

łnie się odwróciły. Przez ostatnie dwa miesiące Tina

opiekowała się siostrą, pomagając jej wydobyć się z depresji. A teraz przyszła

kolej na Christie. Objęła mocno siostrę, tuląc ją do siebie.

• Christie, powiedz mi - zaszlocha

ła Tina. - Jak my sobie poradzimy we dwie z

czwórk

ą dzieci?

• Musisz mu o tym powiedzie

ć!

Christie zmieni

ła się nie do poznania. Nikt by nie uwierzył, że jeszcze niedawno

by

ła to bezwolna, przygnębiona kobieta, która nie potrafiła się nawet uśmiechać.

Siedzia

ły, pijąc herbatę, a Christie obmyślała sposoby działania. Postanowiła

wyst

ąpić w obronie siostry i wałczyć o nią do upadłego. Najwyraźniej dobrze się

background image

czuła w nowej roli.

• Jock b

ędzie musiał płacić na utrzymanie dziecka - tłumaczyła Christie. -

Zaszłaś z nim w ciążę, więc musi ponosić za to odpowiedzialność.

• Ale ja mu powiedzia

łam, że nie ma się czego bać, bo to był bezpieczny okres...

• Czy jeste

ś pewna, że nic was nie łączy? - próbowała dowiedzieć się Christie,

widząc smutek na twarzy siostry. - Czy naprawdę nic już się nie da zrobić?

Stanowicie tak

ą udaną parę, a on byłby z pewnością dobrym mężem.

• Nic si

ę nie da zrobić! - Tina postawiła gwałtownie filiżankę na stole. - On jest

wspaniałym lekarzem i potrafi być dobrym przyjacielem. Jest też... - zaczerwieniła

się - wspaniałym kochankiem, ale zapewniam cię, że nie potrafi być mężem. Tak

sobie postanowi

ł. Przespał się ze mną, nigdy mi jednak niczego nie obiecywał, a

teraz chodzi z następną dziewczyną. On nie chce ani tego dziecka, ani mnie.

• Ale powiesz mu chyba,

że jesteś w ciąży?

• My

ślę, że tak - odparła drżącym głosem. - Jest w końcu ojcem dziecka, a

kiedy... wyjedzie, kiedy będzie w Londynie, powinien wiedzieć, że zostawił tu

część siebie.

• Wyjedzie wi

ęc od swego własnego dziecka - wyszeptała Christie. - A czy nie

przysz

ło ci do głowy, że on może go chcieć? Może ucieszy się, że został ojcem?

• Chyba nie. Wydaje si

ę, że będzie teraz na świecie o jedno dziecko za dużo...

By

ła północ.

- Zasn

ęła przed podwieczorkiem, a później obudziła się

g

łodna, więc zrobiłam jej kanapkę z masłem z orzechowym.

Zjadła, a potem nagle... - mówiła przerażonym głosem kobieta,

stojąca w drzwiach izby przyjęć, trzymając na rękach maleńką

dziewczynk

ę.

Zaciska

ła kurczowo ręce wokół dziecka i Tinie z trudem udało się na tyle je

rozchylić, by wziąć od niej dziewczynkę. Dziecko było w stanie krytycznym. Tina

dała znać oczami

dy

żurnej pielęgniarce Barbarze, a ta wzięła panią Hughes pod ramię, próbując

ją uspokoić.

• Prosz

ę pozwolić doktor Rafter zbadać dziecko, niech pani zostawi małą...

• O mój Bo

że, mój Boże - łkała Claire Hughes, wyrywając się Barbarze. -

Moje dziecko umiera. Musiałam zostawić pozo-

sta

łe dzieci u sąsiadów, bo mąż jest w pracy. --Proszę, niech się pani

uspokoi...

Claire nie s

łyszała, co się do niej mówi. Z natury miała

histeryczne usposobienie, a teraz rzuci

ła się na podłogę i upadła

Tinie do nóg.

- Moje dziecko! Ratujcie moje dziecko - krzycza

ła.

Dziecko zacz

ęło sinieć. Tina przyglądała mu się uważnie,

usi

łując nie przewrócić się, gdy Claire uczepiła się jej nogi. Wystarczyło jedno

spojrzenie na dziewczynkę, by zrozumieć, co się stało. Pani Hughes wspomniała

o kanapce z masłem orzechowym. Wszystkiemu więc winne są orzeszki...

background image

Dziewczynka puch

ła. Powieki miała nabrzmiałe, oczy były jak małe szparki.

Twarz i ramiona pokrywała jasnoczerwona wysypka. Oddychała płytko i z

ogromnym trudem.

Oddech usta

ł nagle, co Claire od razu zauważyła. Chwyciła Tinę za drugą nogę i

pociągnęła do siebie w dół, a jej płacz zamienił się w krzyk.

- Nie! Nie! Nie!

- Prosz

ę mnie puścić! - Tina bezskutecznie próbowała się

uwolni

ć. - Niech mnie pani puści!

Czu

ła się zupełnie bezradna, na ręku miała przeciez nieprzytomne dziecko.

Na pomoc podbieg

ła Barbarii. Pochylila sie usilując oswobodzić nogi Tiny, ale

nie zda

ło się to im nic. Claire zachowywała się jak szalona, odchodząc od

zmysłów z rozpaczy.

Sytuacj

ę uratował Jock. Wszedł do izby przyjęć, podbiegł jednym susem do

Claire i chwyci

ł ją za rękę. Podniósł ją z podłogi i odciągnął od Tiny, sadzając na

najbli

ższym krześle.

- Prosz

ę usiąść - zakomenderował głosem, który byłby za

pewne w stanie zatrzyma

ć nawet oddział szykujący się do ataku.

• Prosz

ę tu siedzieć! - powtórzył. - Pod żadnym pozorem nie wolno się pani stąd

ruszyć. Proszę zostać przy pani Hughes

• zwróci

ł się następnie do Barbary - a gdyby były jakieś kłopoty proszę wezwać

ochron

ę. A panią doktor poproszę tu z dzieckiem! - zawołał, otwierając drzwi

gabinetu.

Dziecko nadal nie oddycha

ło, a przeraźliwa sinica na jego twarzy zmieniała się

powoli w trupią bladość.

- Trzeba je intubowa

ć - wykrztusiła Tina. - Nie ma chwili

do stracenia.

Intubacja by

ła niezbędna, gdyż krtań dziecka najwyraźniej spuchła. Powietrze

mia

ło utrudniony dostęp do płuc, a było już za późno na podanie antyhistaminy.

Tina nie musiała jednak tłumaczyć tego wszystkiego Jockowi. Zanim zdążyła

ułożyć dziecko w odpowiedniej pozycji, przygotowywał już potrzebne

instrumenty. Zaj

ęło mu to zaledwie parę sekund.

Poda

ł rurkę intubacyjną Tinie, która odchyliła głowę dziecka do tyłu, po czym,

przy pomocy laryngoskopu, ostrożnie wprowadziła rurkę do tchawicy.

Współpracowali bez słów, jakby kierował nimi jeden mózg i jedno wspólne

pragnienie. Jakby stanowili jedno.

Struny g

łosowe były bardzo spuchnięte...

Jock podniós

ł brodę dziecka jeszcze wyżej, Tina wprowadziła rurkę głębiej, a on

tymczasem wstrzykn

ął dziecku adrenalinę. I zanim zdążyła go poprosić, podał jej

worek samorozprężalny. Podłączyła go do rurki intubacyjnej i zaczęła

wdmuchiwać po-

wietrze do p

łuc dziecka. W tym czasie Jock podawał dożylnie antyhistaminę. Po

kilku wdmuchnięciach dziecko wydało niespodziewanie długi, świszczący oddech,

a potem zaczęło samo oddychać. Tina poczuła wielką ulgę.

Podtrzyma

ła rurkę, pamiętając, że naturalną reakcją dziecka będzie próba jej

wykrztuszenia. Dopiero gdy mała zostanie uśpiona, ustaną odruchy obronne gardła

i krtani. Jock przygotowywał już środek nasenny i antyhistaminę. Gdyby nie on,

background image

dziewczynka pewnie by ju

ż nie żyła. Nie poradziłaby sobie sama z

rozhiśtery-zowaną matką i dzieckiem, które przestało oddychać...

A wszystkiemu winne orzeszki, my

ślała ze złością, gdy zajmowali się

wentylowaniem dziecka. Należałoby właściwie zakazać stosowania ich w

przemy

śle spożywczym, gdyż są zbyt niebezpieczne, zwłaszcza że niewiele osób

wie, jak bardzo są alergenne.

Ma

ła Marika Hughes przeżyła, ale do końca życia będzie musiała uważać, co je.

B

ędzie musiała nosić stale przy sobie adrenalinę i antyhistaminę. Orzeszki ziemne

znajdują się bowiem często w różnych produktach spożywczych, choć na opa-

kowaniu brak informacji o tym.

Rozleg

ło się pukanie do drzwi i w progu stanęła Barbara. Z niepokojem

przyjrza

ła się dziewczynce, ale po chwili jej twarz się rozjaśniła.

- Widz

ę, że jest lepiej! Dzięki Bogu! - zawołała.

Tina u

śmiechnęła się blado i oczami wskazała na Jocka, który był nadal zajęty

dziewczynką. Trzeba było dobrze umocować rurkę intubacyjną; musiała tak

pozostać przez kilka godzin, dopóki nie cofnie się opuchnięcie dróg oddechowych.

Dlatego w

łaśnie dziecko musi być przez cały czas uśpione.

Teraz problemem stawa

ła się matka.

• Co z panią Hughes? - spytała Tina.

• Musia

łam podać jej środki uspokajające - odparła Barbara. - Przepraszam, ale

nie by

ło innego wyjścia. Gdy tylko wy-szliście z Mariką, Claire wpadła w

prawdziwy szał. Kopnęła Erica w brzuch i gdybyśmy jej nie unieszkodliwili,

wdarłaby się pewnie do gabinetu.

Jak dobrze,

że to właśnie Erie ma dziś dyżur, westchnęła Tina. Erie był

najsilniejszym ze wszystkich ochroniarzy.

• A co jej poda

łaś?

• Valium domi

ęśniowo. Erie trzymał ją, a ja robiłam zastrzyk. Pomógł nam jej

mąż, który właśnie nadszedł. - Barbara pokazała posiniaczone ramię. - Zostawiła

mi to na pamiątkę, ale z pewnością poda nas jeszcze do sądu.

• Wtedy i my j

ą podamy do sądu - oznajmiła Tina, oglądając siniaki Barbary. -

Nic ci więcej nie zrobiła?

• Najwa

żniejsze, że żyję - roześmiała się Barbara. - Do sądu nie będę jej

podawała, bo rzeczywiście z rozpaczy odchodziła od zmysłów. - Barbara jeszcze

raz spojrza

ła na Marikę. - Pan Hughes chciałby z tobą porozmawiać. Czy

mog

łabyś wyjść na chwilkę? On też jest zrozpaczony, choć na szczęście objawia

się to nieco spokojniej niż u jego żony.

Tina spojrza

ła w stronę Jocka. Zajęty był nadal dziewczynką. Widać było, że

kocha dzieci... Wiedziała o tym od dawna, ale gdy pomyślała o tym teraz, zrobiło

jej się gorąco. Jock kocha dzieci, powinien więc ich pragnąć. Powinien marzyć o

w

łasnym dziecku.;.

Powinien te

ż pragnąć żony. Niedługo przyjdzie na świat jego dziecko, a jego

mo

że wcale to nie obchodzi.

- Zaraz... wróc

ę - rzekła głośno Tina, choć głos jej przy

tym nieco zadr

żał. - Zostaniesz z Mariką?

background image

- Oczywi

ście.

G

łupie pytanie! Po co w ogóle o to pytać. Wiadomo było, że Jock nie zostawiłby

żadnego chorego malucha samego, choćby go wyciągano siłą. Ciekawe, jak by

traktował własne dziecko?

Wróci

ła dopiero po półgodzinie. Musiała przez ten czas uspokoić Barry'ego

Hughesa, zapewni

ć go, że wszystko jest w porządku, a potem zobaczyć się z jego

żoną.

Tina umie

ściła na tę noc panią Hughes w szpitalu, a Barry zajął się pozostałymi

dziećmi. Nie można było obarczać go dodatkowymi obowiązkami i powierzać mu

opieki nad

żoną, zwłaszcza że sam bardzo przeżywał chorobę córeczki.

Musia

ła potem napisać wsteczne zlecenie na valium, które Barbara podała

Claire. Teoretycznie pielęgniarka nie miała prawa dawać podobnych leków bez

wyra

źnego polecenia lekarza, gdyby jednak tego tym razem nie zrobiła, musiałaby

wezwać policję, która zabrałaby panią Hughes siłą na posterunek.

Claire le

żała teraz w łóżku półprzytomna, podano jej bowiem bardzo silne

środki uspokajające. W pobliżu znajdowała się młodsza pielęgniarka, a łóżko dla

bezpieczeństwa pacjentki miało specjalne barierki.

Gdy Tina przysz

ła ją odwiedzić, pani Hughes z trudem otworzyła oczy.

Wpatrywała się potem długo w Tinę pytającym wzrokiem.

• Marika... - wyszepta

ła w końcu.

• Z Marik

ą już dobrze - odrzekła Tina pewnym głosem, biorąc Claire za rękę. -

Śpi teraz, ale doktor Blaxton jest caly czas przy niej. Opuchlizna już schodzi.

Zobaczy ją pani z samego rana.

• Dziecina moja... Tak mi przykro, przepraszam...


Po policzku pani Hughes stoczy

ła się łza, a potem kobieta zamknęła oczy i

zasnęła.

Tina znalaz

ła Jocka na oddziale dziecięcym przy łóżeczku Mariki. Barry Hughes

poszed

ł już do domu zająć się pozostałą dwójką dzieci. Jego los nie był do

pozazdroszczenia. Miał pod swą opieką troje maleńkich dzieci i żonę histeryczkę,

która reagowa

ła w niezwykle gwałtowny sposób na wszystkie przeciwności losu.

Gdyby nie Jock, ten wypadek zako

ńczyłby się z pewnością tragicznie...

Tina sta

ła chwilę w drzwiach pokoju, w którym paliło się tylko przyćmione

światło, i przyglądała się Jockowi. Nie wiedział o tym i siedział bez ruchu,

wpatrzony w dziewczynkę, słuchając jej oddechu. Mogłoby się wydawać, że ten

człowiek nigdy nie był zmęczony i że najważniejszą dla niego sprawą jest upewnić

si

ę, czy chore dziecko prawidłowo oddycha. Ma w sobie niewyczerpane zasoby

mi

łości...

Opu

ściła bezwiednie rękę i dotknęła nią brzucha. Ósmy tydzień ciąży. Za pięć

tygodni Jock ma wyjecha

ć do nowej pracy na drugi koniec świata. Czy

kiedykolwiek potrafi spojrzeć na swoje dziecko z podobną czułością, z jaką

spogląda na tę małą dziewczynkę?

Na pewno nie. Gdy urodzi si

ę jej dziecko... ich dziecko, będzie wtedy na świecie

o jedno dziecko za dużo.

background image

Musz

ę mu jednak o tym powiedzieć. Nie ma innej rady.

- Jock?
Podniós

ł głowę i uśmiechnął się, ale myślami był daleko. Cała jego uwaga

skupiona była teraz na Marice. Czas Tiny minął. Spotkali się przecież już dwa

razy...

- Wszystko w porz

ądku - odezwał się cicho. - Niedługo

zwolni mnie piel

ęgniarka, ale chcę jeszcze chwilę posiedzieć,

żeby upewnić się, czy nic jej nie zagraża. Idź już do domu, nie

masz co tu robi

ć.

Dosta

ła więc odprawę; świadczył o tym wyraźnie jego ton. Nie chce, by tu

zostawała. Tina jednak wiedziała, że musi mu wyznać swą tajemnicę i że trudno

sobie wymarzyć lepszą do tego chwilę. Byli sami w pokoju pogrążonym w

półmroku i obydwoje przeżywali moment satysfakcji po odniesionym sukcesie.

Musi si

ę zdobyć na odwagę. I to nie na byle jaką odwagę. Trzeba zignorować

odpraw

ę, jaką od niego dostała, i zebrać się w sobie, by powiedzieć to, czego Jock

nie mia

ł najmniejszej ochoty usłyszeć. Podniosła do góry głowę, wytarła o fartuch

r

ęce, które niespodziewanie zaczęły jej się pocić, i usiadła przy nim na krześle.

• Musz

ę z tobą porozmawiać - zaczęła drżącym głosem. - Muszę...

• Masz jaki

ś medyczny problem? - spytał.

Ju

ż po raz drugi dostaję odprawę, pomyślała. On daje mi do zrozumienia, że

rozmawiać możemy jedynie na tematy zawodowe.

- Mo

żna to i tak nazwać - odrzekła, patrząc mu prosto

w oczy. -

Jestem w ciąży.

Zapad

ła cisza. Długa, ciągnąca się w nieskończoność cisza. Minęła minuta,

dwie, trzy. Jock przypominał postać wyrzeźbioną w kamieniu. Żaden muskuł nie

drgnął w jego twarzy, oczy patrzyły martwo przed siebie.

Powiedz co

ś Jock, błagam cię, powiedz, krzyczało bezgłośnie jej serce. On

jednak nie mówi

ł nic. Nie była już w stanie

O JEDNO DZIECKO ZA DU

ŻO

O JEDNO DZIECKO ZA DU

ŻO

wytrzyma

ć tego milczenia. Nie mogła pozostać tu ani chwili dłużej...

- Musz

ę wracać na izbę przyjęć...

Zdoby

ła się w końcu na odwagę i wstała. Jeszcze raz spojrzała na jego zimną,

obcą twarz, i wstrząsnął nią dreszcz. Całe jej ciało przenikał ból, straszniejszy i

trudniejszy do zniesienia ni

ż cierpienia fizyczne.

Kocham tego cz

łowieka, a on nie chce mieć nic do czynienia ani ze mną, ani z

własnym dzieckiem!

- Przepraszam, ale my

ślałam, że powinieneś o tym wiedzieć

- wyszepta

ła i wyszła z pokoju.

Po drodze natkn

ęła się na nocną pielęgniarkę Penny, która przyszła zmienić

Jocka. Dziewczyna u

śmiechnęła się do niej, a potem obejrzała zdumiona. Tina

minęła ją w milczeniu z martwym, utkwionym przed siebie wzrokiem, jakby

nikogo i niczego nie widzia

ła.

Musia

ło się wydarzyć coś strasznego, pomyślała niespokojnie Penny. Tina znana

była z wesołego usposobienia i dobrego humoru i wszystkim okazywała zwykle

background image

dużo serdeczności. El-len powiedziała jej wprawdzie, że Marika jest w dobrym

stanie, ale w mi

ędzyczasie coś się musiało zmienić. Wchodząc na oddział

dziecinny, Penny spodziewała się najgorszego... Jakież więc było jej zdziwienie,

gdy zobaczyła, że Marika śpi spokojnie i normalnie oddycha.

Doktor Blaxton, siedz

ący przy jej łóżeczku, wyglądał jednak dziwnie. Patrzył

przed siebie martwym, nic nie widzącym wzrokiem, dokładnie tak samo jak przed

chwilą doktor Rafter. Penny umawiała się z nim dwa razy i nigdy jeszcze nie

widziała go w podobnym stanie.

- Ju

ż jesteś? - powitał ją, gdy stanęła w progu. - Proszę jej

ani na chwil

ę nie zostawiać samej - przykazał. - Co dziesięć minut należy mierzyć

ci

śnienie i nie spuszczać oka z rurki. Gdyby zaszły jakieś zmiany, proszę do mnie

natychmiast zadzwonić. Myślę jednak, że wszystko będzie dobrze. Opuchlizna

znacznie si

ę już zmniejszyła.

Opu

ścił pokój i szedł korytarzem z utkwionym przed siebie wzrokiem, jakby nie

widzia

ł nic dookoła.

ROZDZIA

Ł DZIESIĄTY

Gdy pojawi

ł się w izbie przyjęć, Tina wypełniała właśnie karty chorych.

Siedzia

ła z pochyloną głową, włosy zasłaniały jej twarz. Pracowała w

zapamiętaniu, ze zmarszczonym czołem, całkowicie pochłonięta swym zajęciem,

jakby od tego, co robiła, zależały losy świata.

W izbie przyj

ęć nikogo w tej chwili nie było, tylko gdzieś w głębi siostra

Roberts robiła porządki. Światło było więc przyćmione i jedynie nad biurkiem

Tiny pali

ła się lampa.

Jockowi na jej widok

ścisnęło się serce. Przypominała małą, drobną

dziewczynkę; była taka śliczna, samotna przy tym i opuszczona. A pod sercem

nosi

ła jego dziecko.

Jak ja si

ę powinienem teraz zachować? Co powinienem czuć?

Sta

ł dobrą chwilę w drzwiach i nie mógł oderwać oczu od tej niezwykłej, pełnej

radości życia dziewczyny, która oczarowała go, gdy tylko ją ujrzał. Od razu jednak

zaczął go ogarniać strach, znajome uczucie, którego nauczono go jeszcze w dzie-

ci

ństwie...

Tina jest w ci

ąży.

Kiedy ja wcale tego nie chc

ę. Nie chcę! Jak to w ogóle możliwe? Co ja mam

robić? A Tina siedzi pochylona nad swoją pracą, rude włosy zasłaniają jej twarz

i...

Bo

że, przecież ja ją kocham! Tylko dlaczego ona jest w cią-

ży? No i wyjeżdżam do Londynu! Wszystko już załatwione. I nie mam

najmniejszej ochoty zostawa

ć ojcem ani kochać kogokolwiek, ani...

Tina dostrzeg

ła go i uniosła głowę. Uśmiechnęła się do niego, przerywając tok

jego myśli. Jego uporządkowany, dobrze zorganizowany i zaplanowany świat

rozpadł się pięć minut temu w gruzy.

Niewykluczone jednak,

że stało się to znacznie wcześniej, już wtedy, gdy ujrzał

Tinę po raz pierwszy.

background image

- Nie bój si

ę - rzekła spokojnie. Uśmiechała się nadal,

skrywaj

ąc swoje cierpienie przed światem. - Nie masz czego się

ba

ć.

Czy wszystko, co my

ślę, jest wypisane na mojej twarzy?

- pomy

ślał z niepokojem.

• Nie mam zamiaru namawia

ć cię do małżeństwa i na pewno nie będziesz się

musiał o nas martwić. Nie mam zamiaru zatrzymywać cię przy sobie. Myślałam

tylko, że... masz prawo dowiedzieć się przed wyjazdem, że urodzi ci się dziecko.

• Wyt

łumacz mi, proszę, co się stało! - wybuchnął niespodziewanie, podchodząc

do biurka. Oparł się o nie rękami i nachylił, patrząc jej prosto w oczy. - Mówiłaś

mi, że dopiero miałaś miesiączkę, że jesteś dorosłą osobą, że wiesz, co robisz, i że

nie jesteś głupia...

• Okaza

ło się jednak, że jestem głupia.

• Nie wierz

ę! Jeżeli zaszłaś w ciążę, to znaczy, że sama tego chciałaś.

• Nie chcia

łam zajść w ciążę - odpowiedziała spokojnie.

- Uwierz mi, prosz

ę, że nie zastawiałam na ciebie pułapki.

Myślałam... naprawdę tak mi się wydawało, że jestem bez

pieczna. Wiem, oczywi

ście, że nie ma zupełnie bezpiecznej

pory, a teraz... Widzisz, dla mnie to dziecko nie jest

żadnym nieszczęściem.

Musisz to wreszcie zrozumieć - dodała.

- Nie jest nieszcz

ęściem? - Spojrzał na nią zdumiony. -

Mylisz si

ę! To niewyobrażalna tragedia. To szczyt głupoty i bez

sensu...

Mia

ła po dziurki w nosie tej całej rozmowy. Nie chciała tego dłużej słuchać.

Szczyt g

łupoty i bezsensu! A rozmowa dotyczy przecież dziecka, ich dziecka.

Zerwała się zza biurka i oparła o ścianę jak najdalej od Jocka. Jej twarz stała się

kre-dowobia

ła.

Szczyt g

łupoty i bezsensu? Czy można tak myśleć o dziecku, które ma się

narodzić?

• Musz

ę ci coś powiedzieć - zaczęła, przymykając oczy. Milczała chwilę, a

potem postanowiła powiedzieć mu, co kryje się w jej sercu. - Posłuchaj mnie.

Moja głupota nie ma tu nic do rzeczy. Uważam ponadto, że nadszedł czas, żeby

mówić o przyszłości, a nie o tym, co się stało.

• Ale...

• Nie ma

żadnych ale! Mam dwadzieścia dziewięć lat i zakochałam się.

Pokochałam cię bezgraniczną, ślepą miłością. Nigdy nikogo jeszcze nie kochałam

tak bardzo jak ciebie. I nigdy ju

ż nikogo nie pokocham w podobny sposób. Ty

zaś... ty wyjeżdżasz. Dlatego właśnie myśl o urodzeniu twojego dziecka napełnia

mnie taką radością.

Jock nadal zdawa

ł się nic nie rozumieć.

• Chcesz wi

ęc powiedzieć, że chciałaś zajść w ciążę?

• Nie - odpowiedzia

ła krótko. - Nie chciałam, tylko że teraz łatwiej by ci było

nauczyć mnie fruwać, niż nakłonić do usunięcia tej ciąży. W odróżnieniu od ciebie

nie sądzę, że na świecie pojawi się o jedno dziecko za dużo. Potrafię o nie zadbać

background image

i potrafi

ę dać mu dużo miłości. Potrafię ofiarować mu całą swoją miłość...

• Jakim cudem b

ędziesz się nim mogła opiekować w twojej sytuacji finansowej?

- zapyta

ł bez ogródek.

• Rozmawia

łyśmy już o tym z Christie. Jeżeli Struan da mi stałą pracę, a robił

mi przecież takie nadzieje, zostanę w Gun-dowring. Christie sprzeda farmę i

przeniesiemy się do miasta. Damy sobie radę, nie mamy przecież dużych

wymagań. Będziemy się utrzymywać z mojej pensji, a Christie zajmie się dziećmi.

• Wszystko ju

ż, widzę, zaplanowałaś.

Czu

ł, jak ogarnia go gniew. Te kobiety wszystko już bez niego postanowiły!

• Jock...

• Jak ty sobie to wyobra

żasz, u diabła? - zawołał, odwracając się do okna. - Dla

mnie, jak widzę, nie ma miejsca, mam więc odejść po prostu od własnego dziecka?

• Mo

że powiesz mi w takim razie, czego tak naprawdę chcesz? - spytała cicho. -

Jak wyobrażasz sobie siebie w roli ojca?

Zapad

ła cisza.

A potem Jock powzi

ął decyzję. Przyszło mu to bardzo ciężko, musiał bowiem

zapomnieć o tym wszystkim, czego uczono go od dziecka. Czuł, że wpada w

pułapkę... Cóż miał jednak robić? Chodzi przecież o Tinę! Nie pozostaje mu więc

nic innego, tylko pokornie znie

ść to, co przynosi mu los.

• Musimy si

ę pobrać - oznajmił, wzdychając ciężko. - Nic innego nam nie

pozostaje.

• Jock mi si

ę oświadczył.

• To cudownie... - rzek

ła z ulgą Christie.


• Posłuchaj mnie uważnie, zanim zaczniesz szyć mi suknię ślubną i spraszać

go

ści na wesele - przerwała Tina. - Nie mam zamiaru wychodzić za niego za mąż.

• Ale...

• Czy chcesz us

łyszeć, jak on mi się oświadczył? Powiedział mniej więcej tak:

„Musimy się pobrać, bo nie mamy innego wyjścia", i wyglądał przy tym, jakby

właśnie wydał na siebie wyrok śmierci.

• No, je

żeli tak... - spochmurniała Christie.

• Ale on nie mo

że zrozumieć, dlaczego mu odmówiłam.

• A wi

ęc nadal chce się z tobą ożenić...

• On tylko chce si

ę zachować przyzwoicie, to wszystko. Na myśl o żonie i

dziecku przechodzą go ciarki, postanowił jednak zachować się honorowo. I wiesz,

co mi w końcu powiedział?

• No?

Że porozmawiamy sobie o tym na spokojnie jutro.

• We

źmiemy ślub siódmego listopada.

• Nie rozumiem?

Przed chwil

ą minęła godzina siódma i Tina rozpoczęła właśnie dyżur. Zdążyła

tylko włożyć biały fartuch i powiesić na szyi stetoskop, gdy w drzwiach pojawił

się Jock.

background image

• Wszystko ju

ż sprawdziłem. To najwcześniejsza data, jaka wchodzi w grę, gdyż

między zgłoszeniem a datą ślubu musi upłynąć miesiąc.

• Powtórz, prosz

ę, bo dobrze nie zrozumiałam - rzekła z uśmiechem, wkładając

ręce do kieszeni fartucha. - Czegoś mi tu brakuje. Oświadczyny wyglądają chyba

zupełme inaczej? Gdzież bukiet róż i pierścionek z diamentem? A gdzie wyznanie

mi

łości i obietnice, że nic nas nie rozdzieli aż do śmierci?

Przeczyta

łam w swoim życiu dosyć romansów, panie doktorze, i wiem, jak to

powinno wygl

ądać!

• Niem

ądra jesteś.

• No w

łaśnie - przyznała ze smutkiem - jestem niemądra. Sam to powiedziałeś i

masz zupełną rację. Jestem niemądra, bo zaszłam w ciążę. Jestem niemądra, bo się

w tobie zakochałam. A ty nie potrzebujesz przecież niemądrej żony. W gruncie

rzeczy, panie doktorze, panu nie jest potrzebna

żadna żona, mądra czy głupia.

• Tino...

• Nie chcesz w ogóle ma

łżeństwa - przerwała mu - a ja nie wyjdę za mąż za

człowieka, który mnie nie kocha.

• Ale

ż to szantaż! - wybuchnął.

• Nazywaj to sobie, jak tylko chcesz, ale ja, mimo

że cię kocham, nigdy nie

wyjd

ę za ciebie mąż, jeśli nie potrafisz mi odpłacić miłością.

• Pos

łuchaj mnie...

• Przepraszam, panie doktorze, ale mam ju

ż pacjenta - przerwała mu chłodno. -

A czy na pana nie czeka jakiś poród?

• Chwilowo nie.

• To id

ź poszukać sobie kogoś innego, kogo mógłbyś zadręczać, a mnie zostaw

w spokoju. Najlepiej b

ędzie, jeśli poszukasz teraz Sarah Page. To nowa

pielęgniarka, która pracuje na drugim oddziale dopiero od dwóch dni. Czekają cię

dwa upojne spotkania, dwa szampa

ńskie wieczory, a może nawet noce, kto wie?

Mo

że uda ci się jeszcze kogoś rozkochać przed wyjazdem do Londynu? Idź sobie

w każdym razie ode mnie i nie zawracaj mi głowy swoimi pomysłami, bo ja

naprawde nie mam na to czasu.

Jock stan

ął w oknie. Nie miał pojęcia, co z sobą zrobić.

P

ękała mu głowa. Wiedział tylko, że w tej sytuacji w żaden sposób nie może stąd

wyjechać...

A Tina? Do diab

ła! Tina musi wyjść za mnie za mąż!

Te rozmy

ślania przerwał mu widok Barbary, która pomagała mężczyźnie w

średnim wieku wysiąść z samochodu, a potem sadowiła go na wózku. Mężczyzna

był nagi od pasa w górę. Zgięty w pół, nie mógł się najwyraźniej wyprostować. W

tej chwili podbieg

ła do nich Tina.

Postanowi

ł zostać i sprawdzić, czy nie będzie potrzebny, zwłaszcza że nie nęcił

go

zupełnie powrót do pustego domu i pozostawanie sam na sam ze swymi

my

ślami.

Z samochodu wysiad

ła właśnie kobieta, która siedziała za kierownicą. Była to

Lorna Colsworth, członkini zarządu szpitala, prezeska damskiego klubu gry w

kręgle, która stała na straży moralności w Gundowring i okolicy.

Jock spojrza

ł na wózek, spodziewając się zobaczyć na nim jej męża, właściciela

przedsiębiorstwa pogrzebowego. Jakież było jednak jego zdumienie, gdy zobaczył

zamiast niego rze

źnika Rega Carneya, otyłego mężczyznę o nalanej czerwonej

twarzy, na której malowa

ło się teraz bezbrzeżne cierpienie.

background image

Lorna by

ła niemal tak samo czerwona. Szła szybko w stronę izby przyjęć,

skrywaj

ąc twarz pod stosem ubrań. Gdy tylko dostrzegła Jocka, który zbliżał się w

jej kierunku, n

iemal rzuciła w niego całe zawiniątko: koszulę, marynarkę, krawat,

skarpetki i buty.

- Prosz

ę mu to dać, kiedy... Panie doktorze, muszę już iść!

Ja naprawd

ę muszę już iść...

Jock stanowczym ruchem po

łożył jej rękę na ramieniu.

- Niech nam pani powie, co si

ę stało? - zapytał.

Zorientowa

ł się już, że Tina pochylona nad Regiem na próżno

próbuje si

ę czegoś od niego dowiedzieć. Mężczyzna wyglądał tak, jakby nagle

straci

ł mowę.

Lorna za wszelk

ą cenę chciała odejść, Jock jednak nie mógł na to przystać.

Mo

że Reg Carney zjadł coś zatrutego? Może przedawkował leki? Doznał jakiegoś

urazu?

• Ja nic nie wiem... Tu jest jego ubranie. Naprawd

ę muszę iść. - Lorna zrobiła

krok do tyłu, ale Jock ją zatrzymał.

• Prosz

ę nam wszystko powiedzieć.

Tina zrezygnowa

ła już z uzyskania informacji od swego pacjenta i próbowała

teraz oderwać jego rękę od pachwiny. Mężczyzna jęczał przez cały czas

przeraźliwie, przechylając się z boku na bok.

• Co panu jest? - pyta

ła.

• On... on...

Czerwie

ń na twarzy Lorny zamieniała się teraz w purpurę. Wyglądała tak, jakby

za chwilę miała dostać udaru. Jock odprowadził ją na bok i posadził na krześle.

Nie miał wyjścia, musiał się od niej czegoś dowiedzieć.

• Niech pani wreszcie co

ś powie!

• Przyci

ął mu się... przyciął mu się... - wykrztusiła. - Teraz naprawdę muszę już

iść...

Jock rzuci

ł okiem na Rega i zobaczył, że Tina zdołała odsunąć jego rękę.

Spojrzała w dół i najwyraźniej osłupiała. A potem przez ułamek sekundy Jockowi

wydało się, że niewiele brakuje, aby wybuchnęła śmiechem. W porę jednak się

opanowała.

Reg znajdowa

ł się w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Trudno byłoby wymyślić

co

ś bardziej poniżającego dla mężczyzny, jego penis uwiązł bowiem między

ząbkami zamka błyskawic/ nego. Reg musiał najwyraźniej podciągnąć zamek

bardzo energicznie i z wielk

ą siłą.


Tina pokiwa

ła głową w zdumieniu.

- Jak... to si

ę stało?

Lorna j

ęknęła znowu i zaczęła opowiadać:

- Nagle us

łyszeliśmy, że przed domem zatrzymał się samo

background image

chód. My

śleliśmy, że to wraca Simon i Reg wpadł w panikę.

Z

łapał spodnie... i podciągnął zamek... no i... Nie udało nam

si

ę go uwolnić. Krzyczał tak głośno, że się bałam, że sąsiedzi

us

łyszą, a to wcale nie był Simon...

Lorna zacz

ęła szlochać.

Jock zachowa

ł powagę, choć sam nie rozumiał, jak mu się to udało. Nigdy

jeszcze w życiu nie chciało mu się tak bardzo śmiać.

• Prosz

ę się uspokoić, może już pani iść do domu - zwrócił się do Lorny. - Damy

sobie radę.

• Ale... - Lorna patrzy

ła na nich przerażonym wzrokiem. - Co teraz będzie?

Simon... wszyscy się o tym dowiedzą...

• Wiem o tym tylko ja, doktor Rafter i siostra Roberts. Daj

ę pani słowo, że nic

nie wydostanie się poza mury tego szpitala. Niech pani stąd idzie.

Ratowanie Rega Carneya zabra

ło im równe dwadzieścia minut. Przez

dziewiętnaście minut uspokajali go, aż wreszcie Tina mogła wstrzyknąć mu

niewielk

ą ilość środka znieczulającego. Następnie w ciągu minuty udało im się

przesunąć zamek błyskawiczny w dół.

- Zawo

łajcie mi taksówkę - poprosił zaraz potem Reg, pa

trząc nerwowo na zegarek. - Moja żona za chwilę będzie w do

mu. Albo nie! -

zmienił szybko zdanie. - Dzisiaj jeździ taksów

k

ą Ted Farndale! Tego by jeszcze brakowało! Jutro wiedziałoby

o wszystkim ca

łe miasto.

- Mog

ę pana zaraz podwieźć do domu - zaproponował

Jock. - Sko

ńczyłem już dyżur. Zostawimy doktor Rafter, żeby

dalej sama ratowa

ła pacjentów. Niedługo wrócę - odezwał się

cicho do Tiny przed wyjściem. - Musimy wreszcie poważnie

porozmawia

ć.

Wróci

ł wkrótce potem i zastał Tinę znowu przy biurku. Gdy spojrzała na niego,

wied

ział, że musiała się przed chwilą głośno śmiać.

• Czy nikt was po drodze nie widzia

ł? - spytała. - Trzeba mu było przykleić

sztuczne w

ąsy i brodę dla niepoznaki.

• Na pewno by z tego skorzysta

ł - uśmiechnął się Jock.

- Kaktus mi na d

łoni wyrośnie, jeśli któreś z nich dopuści się

jeszcze w przysz

łości zdrady.

• Ma to jedn

ą dobrą stronę - rzekła Tina.

• Jak

ą?

• Wiesz przecie

ż, że Lorna jest w zarządzie szpitala. Trudno sobie wyobrazić

bardziej pruderyjn

ą osobę, więc się bałam, że może sprzeciwić się zatrudnieniu

mnie na stałe, gdy zostanę samotną matką. Myślę jednak, że teraz nie będzie jej

wypadało zwracać mi uwagę.

Dobry humor Jocka rozwia

ł się bez śladu.

• Tino...

• Zastanawiam si

ę właśnie, co wpisać Regowi do jego karty choroby - ciągnęła,

zupe

łnie nie zwracając na niego uwagi.

- Chyba nie dokonam

żadnego wpisu. Biedny, umarłby chyba

na serce, gdyby kiedyś jakiś lekarz zapytał go, co mu się wtedy

sta

ło.

• Tino...

background image

• Co o tym s

ądzisz?


S

ądzę, że powinniśmy porozmawiać.

• Przecie

ż rozmawiamy.

• Powinni

śmy porozmawiać o nas. Potrząsnęła głową i pochyliła

się nad biurkiem.

• Nie ma

żadnych „nas". Jesteś tylko ty, jestem ja i jest nasze dziecko.

• Kiedy ja chc

ę mówić „my".

• Chyba tylko po to,

żeby wypełnić obowiązek? - rzuciła. - Nie masz

przecież najmniejszej ochoty na małżeństwo.

Jock westchn

ął ciężko i usiadł naprzeciwko niej. Cóż to za kobieta! Jej

obecno

ść sprawia, że jedynym jego pragnieniem jest przebywać w jej

obecno

ści, aby wraz z nią się śmiać, aby ją kochać i aby się nią opiekować.

Ale ma

łżeństwo?

- Chyba masz racj

ę. Ja sam nie wiem, czego chcę.

- Skoro tak mówisz, to z pewno

ścią nie chcesz się żenić.

- Do diab

ła...

Jock przejecha

ł palcami po włosach i wstał. Wyszedł na korytarz, a po

chwili znów wróci

ł i usiadł. Tina siedziała bez ruchu, starając się z całych sił

powstrzymać na wodzy swoje uczucia i sprawiać wrażenie osoby

opanowanej, zainteresowanej rozmow

ą i przyjaznej. Przychodziło jej to

jednak z wielkim trudem. W ko

ńcu odłożyła pióro, zamknęła oczy i

zrozumiała, że dłużej już nie wytrzyma.

- Wiesz co? - odezwa

ła się cicho. - Idź do domu i połóż się

spa

ć. Przeszkadzasz mi w pracy, a sam jesteś zmęczony. Zo

stawmy to do jutra.

-A niech to licho porwie! - wybuchn

ął, uderzając pięścią

w stó

ł. - Zastanów się! Czy nic więcej nie masz mi do powie

dzenia, tylko

żebym poszedł spać, bo ty masz pracę, a ja jestem

zm

ęczony? I żebyśmy wszystko zostawili do jutra? Do jutra to możesz sobie

zostawić swoje papierki!

• A co by

ś chciał ode mnie usłyszeć?

• Sam nie wiem, ale... - Potrz

ąsnął głową z rozpaczą. -Mówimy przecież o

miłości. Do diabła! Tak jest! Mówimy przecież o miłości...

• Do diab

ła! Wcale nie mówimy o miłości!

• Mylisz si

ę! Od dziecka uczono mnie, żebym nie okazywał uczuć, żebym nie

zbliżał się do ludzi. Mówiono mi, że to grozi katastrofą, bo albo mnie ludzie

zniszczą, albo ja ich... Wiem teraz, że to bzdura. Bywają na świecie szczęśliwe

małżeństwa, a to, że moim rodzicom się nie udało, nie oznacza jeszcze, że mnie się

nie uda. Dlaczego więc miałbym się nie ożenić?

• Chcia

łbyś się szczęśliwie ożenić?

• Tak... Nie! To znaczy, sam nie wiem - wyb

ąkał z rozpaczą w głosie. - Wiem

tylko, że gdybym się miał ożenić, to ożeniłbym się właśnie z tobą. Nie spotkałem

jeszcze nigdy takiej kobiety jak ty! Ledwie si

ę trzymasz na nogach ze zmęczenia,

nie masz grosza przy duszy, masz za to na g

łowie mnóstwo zmartwień, oczekujesz

background image

mojego dziecka, a ja wyjeżdżam do Londynu. A ty nawet teraz nie wpadasz w

histeri

ę, tylko bierzesz na siebie odpowiedzialność za dziecko, tak jak już kiedyś

wzięłaś odpowiedzialność za siostrę i jej dzieci.

• Ciekawe, co by mi pomog

ła histeria - zauważyła spokojnie Tina. - A jeśli

chodzi o siostrę... Christie zrobiłaby na moim miejscu dokładnie to samo.

• W

łaśnie o to mi chodzi! Christie by tak zrobiła, bo cię kocha tak samo jak ty

j

ą. Ja bym tak jednak nie potrafił zrobić, nie umiałbym wziąć odpowiedzialności,

bo się boję.

Wsta

ł znowu, okrążył stół i stanął za Tina, po czym położył

r

ęce na jej ramionach. Tina odchyliła się do tyłu i oparła o niego, by nabrać trochę

siły. Nie ma na to rady. Kocham go jak nikogo na świecie, może więc zgodzić się

na jego propozycję... Z biegiem czasu nauczę go chyba miłości? I może uda mi się

zaleczyć jego rany?

Pochyli

ł się i musnął wargami jej włosy.

• Musisz wyj

ść za mnie - szepnął. - Wiem... Do diabła ciężkiego, właściwie to

nic nie wiem. A tak naprawdę wiem tylko jedno, że nie potrafię wyjechać na drugi

koniec

świata i kazać ci wychowywać samej nasze dziecko. I wiem też, że muszę

się zmienić... muszę się nauczyć kochać... dawać miłość...

• Jock...

• Nic nie mów! - Po

łożył jej palec na ustach. - Tylko ty możesz mi pokazać, jak

si

ę kocha... Jeżeli chcesz zaryzykować, to wyjdź za mnie za mąż. Gotów jestem

uklęknąć przed tobą z bukietem róż...

Jak mog

łabym mu odmówić? Szanse na powodzenie są oczywiście niewielkie, a

ryzyko duże, nic innego mi jednak nie pozostaje. Jeśli nie zaryzykuję, na pewno

nic nie zyskam.

• Spróbujesz mnie pokocha

ć? - wyszeptała, kładąc rękę na jego dłoni.

• Na pewno ci

ę pokocham - odpowiedział.

Je

śli tylko potrafię, szepnęło cicho jego serce. Jeśli tylko potrafię.

Ich

ślub odbył się dwa miesiące później. Jak na śluby w Gundowring gości nie

było zbyt wiele, Jock jednak uważał, że przyszły tłumy.

- Zaprosimy tylko najbli

ższych przyjaciół - postanowił, ale

że wszyscy niemal uważali się za najbliższych przyjaciół Tiny i Jocka, nie sposób

by

ło kogokolwiek pominąć.

Struan, który wróci

ł z urlopu w doskonałym nastroju, zamówił na weekendowy

dyżur lekarzy z miasta, aby żadne nagłe wypadki nie mogły zakłócić uroczystości.

Tina wygl

ądała prześlicznie. Nie chciała włożyć białej sukni, choć Christie

t

łumaczyła jej, że „panna młoda w ciąży to obecnie żaden wstyd", zgodziła się

jednak na kolor jasno-z

łocisty.

Jedwabna suknia, któr

ą uszyła jej Christie, leżała na niej znakomicie. Christie,

ubrana w sukienk

ę o podobnym odcieniu, wyglądała także bardzo ładnie. Ostatnio

przytyła trochę, dopisywał jej humor i powoli odzyskiwała radość życia. W

orszaku

ślubnym nie zabrakło oczywiście Ally i Tima.

Przed

ślubem Jock i Tina kupili małą farmę z widokiem na zatokę. Miejsce było

śliczne, a największą zaletą nowego nabytku był fakt, że na farmie stały niedaleko

siebie dwa domy.

background image

- Chcieliby

śmy bardzo mieszkać obok was - oznajmił Jock Christie. - Tina ma

zamiar pracowa

ć przynajmniej na pół etatu, więc będziesz nam potrzebna i

cieszylibyśmy się ogromnie, gdybyś i ty nas potrzebowała.

Jock czasem wie, co i kiedy powiedzie

ć, myślała Tina, stojąc w drzwiach

kościoła. W okresie narzeczeństwa też zachowywał się wspaniale. Kupił jej piękny

pierścionek zaręczynowy, zabierał na poszukiwanie domu i... spał z nią tak, jakby

rzeczywiście ją kochał.

A teraz bior

ą ślub. Jock, którego tak bardzo kocha, czeka na nią koło ołtarza. I

jest tak niesamowicie przystojny...
Zabrzmia

ły pierwsze dźwięki marsza weselnego, Tina postąpiła krok do przodu.

Jock odwrócił się w jej kierunku i powital

j

ą uśmiechem pełnym dumy i miłości. Ona zaś gotowa była ruszyć za nim na

koniec

świata.

Czeka

ł na nią. Czekał na nią człowiek, którego kochała. Gdyby jednak nie

darzy

ła go aż takim uczuciem, gdyby nie znała go tak dobrze, nie zauważyłaby

strachu kryjącego się głęboko w jego oczach.

Wiedzia

ła już, że ją kocha, ale wcale nie pragnie ślubu. Zdawała sobie dobrze

sprawę, że dużo czasu musi jeszcze upłynąć, zanim znajdzie prawdziwe szczęście.

Jeżeli kiedykolwiek jej się to w ogóle uda.

ROZDZIA

Ł JEDENASTY

Nic chyba z tego nie b

ędzie.

Patrzy

ła ponuro na swoje biurko. Był to jej ostatni dzień w szpitalu. Miała

jeszcze pozamykać szuflady, a potem czekał ją powrót do domu i wystąpienie w

nowej dla siebie roli matki. Ale już teraz czuła się bardzo samotnie. Dziecko ma

się urodzić za cztery tygodnie, wtedy też będą już we troje stanowić rodzinę.

Tina jednak obawia

ła się, że jeśli Jock się nie zmieni, nic z tego nie będzie.

- Jeste

ś gotowa? - powitała ją Ellen, która weszła właśnie

do pokoju, nios

ąc naręcze kapciuszków dziecinnych. - Do wy

boru, do koloru -

oznajmiła ze śmiechem. - To miesięczna pro

dukcja pensjonariuszek naszego domu opieki.

Tina odpowiedzia

ła jej bladym uśmiechem i Ellen skonstatowała, że z Tiną

dzieje się coś niedobrego.

• Co si

ę stało?

• Ale

ż nic.

• Nie masz chyba tajemnic przed star

ą ciotką? - zaczęła Ellen, siadając

naprzeciwko Tiny. -

Przede mną nic się nie ukryje. Widzę przecież, że coś ci jest.

Może boisz się porodu, zastanawiasz się, jak to wszystko będzie?

• Zupe

łnie się nie boję - westchnęła Tina. - Jock boi się wystarczająco za nas

oboje.

background image

• Teraz ja nic nie rozumiem. Przesz

łaś wszystkie badania

i trudno sobie wyobrazi

ć lepszego położnika niż twój mąż. W dodatku zapewnił

sobie pomoc kolegi o kwalifikacjach nie gorszych niż jego. - Urwała nagle. - No

tak, tylko że Jock najwyraźniej nie może zapomnieć, jak jego matka zapłaciła za

swój poród. Trudno mu si

ę właściwie dziwić, że się boi.

• Ale ja nie jestem ju

ż w stanie tego wytrzymać - wybuch-nęła Tina.

• Nie jeste

ś w stanie wytrzymać?

• Tak! Ci

ągle na mnie patrzy tak, jakbym już za chwilę miała zniknąć bez śladu

z powierzchni ziemi.

• I to ci

ę niepokoi?

• No w

łaśnie - westchnęła Tina. - Jestem najszczęśliwszą kobietą na ziemi,

kocham go ogromnie, a on jest dla mnie taki dobry. Tylko

że nie wyobrażasz

sobie, jak to wygląda! On nie tyle obawia się, że coś mi się stanie, ile cały czas

wydaje się wyczekiwać nieszczęścia. Z góry już wie, że pewnego dnia nadejdzie

kres, że to, co jest między nami, nie będzie trwać wiecznie i dlatego... dlatego on

nie potrafi...

• Czego nie potrafi?

• Nie potrafi mi ofiarowa

ć siebie - przygryzła wargi Tina. Niechętnie prowadziła

tę rozmowę, lecz Ellen znała Jocka od dziecka, łatwiej więc mogła zrozumieć całą

sytuację niż na przykład Christie, dla której Jock był uosobieniem ideału. - Nie

chcia

łabym, żebyś mnie źle zrozumiała - ciągnęła Tina. - Jock stara się jak może.

Kocha mnie naprawdę i mówi mi o tym. Jest taki dobry, śmiejemy się z tego

samego...

• No to nie jest tak

źle - zauważyła Ellen.

• Tylko

że on... Strasznie trudno to wytłumaczyć. Widzisz, czasami myślę, że

małżeństwo jest dla niego ciężkim obowiązkiem, a on stara się ten obowiązek

wypełnić jak najlepiej... Coś ci teraz

opowiem. W zesz

łym tygodniu wlazła do nas kominem małpka. Myśleliśmy, że to

złodziej, Jock złapał więc parasol i wałek do ciasta i tak uzbrojony zastał małpkę

siedzącą na kominku. Śmiechu było potem co niemiara, ale wyobraź sobie, że

nawet wtedy Jock nie spuszcza

ł ze mnie wzroku, jakby się chciał upewnić, że

jeszcze

żyję, bo przecież jak nie jutro, to pojutrze...

• Co

ś się z tobą stanie?

• No w

łaśnie. A kiedy na niego krzyczę...

• Krzyczysz na niego?

• Pewnie,

że czasami krzyczę, a tobie nigdy to się nie zdarza? Kiedy na przykład

twó

j mąż znowu wejdzie do domu w zabrudzonych butach albo narobi bałaganu...

No powiedz, Ellen, nigdy nie krzyczysz na Boba?

• No, mo

że czasami...

- I co wtedy si

ę dzieje? - dociekała Tina.

Ellen roze

śmiała się.

- Bob krzyczy na mnie...

że na przykład dość już ma tych

babskich porz

ądków, albo że trudno wytrzymać z taką kobietą

jak ja. Najcz

ęściej śmiejemy się potem z siebie, ale zdarzyło się,

że trzasnął drzwiami i zniknął na cały wieczór - dodała Ellen,

czerwieniej

ąc.

background image

Tina patrzy

ła zamyślona przed siebie. I tak właśnie powinno być! Dlaczego u

nas jest inaczej?

• No w

łaśnie... - pokiwała głową.

• Nie rozumiem - zdziwi

ła się Ellen. - A co robi Jock, kiedy na niego

krzyczysz?

• Kiedy jestem w z

łym humorze, Jock zaczyna mi dogadzac i chodzi koło mnie,

zupełnie jakbym byla chora i tak krucha i delikatna, że wystarczy jeden powiew

wiatru i juz mnie nie b

ędzie. Jeżeli on się nie zmieni...


- To co?

Tina zerwa

ła się na równe nogi, bo w drzwiach stanął właśnie Jock. Był taki

przystojny! Serce zaczęło jej szybciej bic na jego widok, zupełnie jak pierwszego

dnia, gdy go poznała.

U

śmiechnął się, ale oczy miał zatroskane.

• Czy wszystko w porz

ądku? - spytał niespokojnie. - Wyglądasz na zmartwioną.

• Nic mi nie jest - próbowa

ła się uśmiechnąć. - Ellen przyniosła mi właśnie

dwadzieścia siedem par dziecinnych kapci. Zobacz sam! Jeśli nasza pociecha

będzie miała mniej niż pięćdziesiąt cztery nóżki, będziemy mieli kłopot... - rzekła i

głośno się roześmiała.

Na twarzy Jocka nie pojawi

ł się nawet cień uśmiechu.

• Nasze dziecko b

ędzie najzupełniej normalne - zapewnił, zupełnie jakby Tina

rzeczywiście niepokoiła się, że urodzi jej się dziecko z pięćdziesięcioma czterema

nogami. - Wszystkie badania przecie

ż na to wskazują - dodał. - Czy jesteś już

gotowa do wyj

ścia?

• Jestem - westchn

ęła. - Czuję, że będzie mi bardzo brakowało szpitala...

• Nied

ługo do nas wrócisz - zapewniła Ellen, patrząc z niepokojem na Jocka.

Teraz dopiero zrozumia

ła, co Tina miała na myśli. - A zanim to zrobisz, musisz

znaleźć trochę czasu pomiędzy jednym karmieniem a drugim, żeby się

przygotować do egzaminu z anestezjologii.

• No w

łaśnie... - westchnęła znowu Tina, podnosząc się z krzesła.

W tej chwili Jock znalaz

ł się przy niej, by jej pomóc, ona zaś z trudem

pohamowa

ła się, by nie odepchnąć go od siebie.

- Dam sobie rad

ę- mruknęła, patrząc na zegarek. - Dopiero

pi

ąta! - Przez ostatnie dwa miesiące pracowała w ciągu dnia i kończyła pracę po

południu. - Sklepy są jeszcze otwarte, zrobię więc po drodze zakupy i będę na

ciebie czekała koło siódmej w domu - oznajmiła Jockowi. - Jeśli oczywiście jakieś

dziecko nie zacznie si

ę w międzyczasie spieszyć na świat...

• Pani Arthur zacz

ęła właśnie rodzić - powiedział - ale idzie jej to tak wolno, że

zdążę odwieźć cię do domu.

• Nie ma mowy - zaprotestowa

ła, starając się, aby głos jej nie zabrzmiał zbyt

ostro. -

Pojadę sama. Jestem dorosłą, samodzielną osobą, a w dodatku jestem

zdrowa jak rydz.

Dlaczego wszystko jest takie skomplikowane? Dlaczego Jock zupe

łnie nie

potrafi się odprężyć? To przecież nie ma sensu!

background image

My

ślała o tym przez cały czas, robiąc zakupy, a zdenerwowanie nie opuściło jej

nawet wtedy, gdy wsiadła do samochodu, żeby wrócić do domu.

Mo

że Jock się uspokoi, gdy dziecko się już urodzi? Niewykluczone jednak, że

wszystko będzie wyglądało znacznie gorzej. Może będzie się wtedy zamartwiał

jeszcze bardziej? Dlaczego on nie potrafi bra

ć życia po prostu?

Tina wyje

żdżała już z miasta, skręcała w górę, pomiędzy wzgórza. Po obydwu

stronach drogi widać było farmy.

Dlaczego ja czuj

ę się taka nieszczęśliwa? Dzień jest przecież cudowny,

promienie s

łońca odbijają się w morzu, jest pogodnie i ciepło. Niedługo urodzę

dziecko mojemu mężowi, człowiekowi, którego kocham. On także mnie kocha,

opiekuje się mną, nosi mnie niemal na rękach...

- Najwyra

źniej jestem egoistką i za bardzo myślę o sobie

-

mruknęła. - Niczego mi przecież nie brakuje.

Nie by

ło to jednak takie proste.


Nie chcia

ła, by Jock nosił ją na rękach, nie pragnęła być jego ukochaną,

rozpieszczoną żoną, pragnęła być jego przyjacielem i kochanką.

- Chc

ę żyć pełnią życia, a nie siedzieć zamknięta w złotej klatce! - powiedziała

głośno.

W tej samej chwili droga, któr

ą jechała, poruszyła się lekko.

Przez moment wydawa

ło jej się, że śni na jawie.

Przyzwyczajona do kozio

łków i fikołków dziecka we własnym brzuchu, sądziła

po prostu, że kopnęło ją teraz mocniej, w chwilę potem jednak coś szarpnęło

kierownicą i samochód zjechał na bok. Tina nacisnęła hamulec i patrzyła przed

siebie w os

łupieniu.

Droga najwyra

źniej się ruszała, falowała jak szeroka wstęga, którą ktoś potrząsał

u obu jej końców. Drogi zazwyczaj się nie ruszają! Z pewnością się nie ruszają!

W panice zacisn

ęła ręce na kierownicy. Drogi z pewnością się nie ruszają, ta

jednak najwyraźniej jest inna od pozostałych! Cały świat się rusza, jakby ziemia

dostała niestrawności. Drzewo, które rosło w pobliżu, przechyliło się pod zupełnie

nieprawdopodobnym k

ątem i zwaliło z hukiem na szosę.

Serce ze strachu podchodzi

ło jej do gardła. Boże, co robić! Zatrzymała się na

trawiastym poboczu, a ziemia pod nią nadal pulsowała.

Czy zosta

ć w samochodzie, czy wysiąść?

Musz

ę zostać! Z pewnością będzie tu bezpieczniej, bo wokół nie ma drzew...

Ruch ziemi nie ustawa

ł, trwał przynajmniej dwie minuty. Były to najdłuższe dwie

minuty w życiu Tiny.

Oczekiwa

ła najgorszego. Myślała, że otworzy się pod jej stopami przepaść albo

niebo spadnie jej na g

łowę...

- To musi by

ć trzęsienie ziemi - wyszeptała, usiłując zapa

nowa

ć nad sobą. - Trzęsienie ziemi takie jak w Newcastle...

W Newcastle, mie

ście położonym na południe od Sydney, podczas trzęsienia

ziemi były liczne ofiary śmiertelne.

Odwróci

ła się, aby spojrzeć przez tylną szybę na Gundow-ring, z którego przed

background image

chwil

ą wyjechała. W mieście chyba nic się nie dzieje, morze jest także spokojne i

ciche...

- A wi

ęc... to lokalne trzęsienie ziemi... Nie ma się czego

ba

ć - powtarzała sobie.

Wydawa

ło się, że Christie i dzieciom również nic nie zagraża. Morze w zatoce,

nad którą znajdowała się ich farma, było zupełnie spokojne. Niewykluczone więc,

że gdzie indziej jest bezpiecznie. Tina wysiadła ostrożnie z samochodu, oczekując,

że w każdej chwili ziemia może się przed nią rozstąpić.

Nic takiego si

ę jednak nie stało. Gdyby nie popękana droga przy poboczu, leżące

na szosie drzewo i szerokie pęknięcie nawierzchni pośrodku, można by nawet

sądzić, że był to tylko zły sen.

Co robi

ć? Z pewnością nie może jechać dalej, bo drogę zagradza zwalone

drzewo, a ostatni jej odcinek jest zbyt g

ęsto zalesiony. Ziemia może się zresztą

zatrząść jeszcze raz. Może zadzwonić?

Do Jocka?
Mowy nie ma. Przyjecha

łby tu w jednej chwili jak szaleniec, sprowadziłby jedną

lub dwie brygady straży pożarnej, karetkę pogotowia, i zaalarmowałby jeszcze

inne służby ratunkowe, a wszystko po to, by ratować ukochaną żonę, która tej

pomocy wcale nie potrzebuje. W dodatku wszystkie te wozy i karetki mog

łyby być

potrzebne gdzie indziej... Nie ma przecie

ż żadnej pewności, że było to tylko

lokalne trzęsienie ziemi!



Do farmy by

ło nie więcej niż około półtora kilometra. Może uda mi się dojść?

Musz

ę tylko omijać po drodze drzewa.

W tej samej chwili us

łyszała przeraźliwy krzyk. Wyjęła z samochodu podręczną

torbę lekarską i ruszyła w kierunku, z którego dochodził.

Jakie

ś sto metrów od samochodu wybiegł z zarośli chłopiec. Miał pewnie około

dwunastu lat, ubrany był w dżinsy, poplamioną koszulkę i tenisówki. Miał

podrapaną i zakrwawioną twarz, a ramię zwisało mu pod dziwnym kątem. W jego

oczach kry

ł się strach i przerażenie. Gdy tylko dostrzegł Tinę, rzucił się w jej

wyci

ągnięte ramiona.

By

ł to miejscowy zabijaka, Jason Calvert, którego Tina znała z widzenia i ze

s

łyszenia. Jason i jego przyjaciel Brendan bywali postrachem okolicy.

Zachowywali si

ę tak, jakby mieli co najmniej szesnaście lat, i często wywoływali

burdy w mieście.

Teraz jednak Jason by

ł tylko małym, przerażonym chłopcem, który ze szlochem

schroni

ł się w objęcia Tiny.

• Powiedz mi, co si

ę stało - dopytywała się Tina. - Co ci się stało w rękę?

• Bo

że, pani doktor, mnie nic nie jest... - Jason z trudem przychodził do siebie.

• Czy przywali

ło cię drzewo? Mów prędko! Zaraz cię zabierzemy do szpitala i

nastawimy r

ękę.

• Kiedy mnie nic nie jest! - wyja

śnił, uwalniając się z jej objęć. - Ale Brendan...

Trzeba ratowa

ć Brendana! - wołał z przerażeniem w głosie.

• A gdzie jest Brendan?

background image

• Ja... Byli

śmy razem...

• Uspokój si

ę. Policz spokojnie do trzech i zacznij po kolei.

• Byli

śmy na wagarach - wybąkał w końcu Jason. - Cała

klasa jecha

ła na jakąś głupią wycieczkę, a my powiedzieliśmy naszym mamom, że

też jedziemy. Zabraliśmy trochę jedzenia i przyszliśmy tutaj na noc. Wzięliśmy

nawet piwo...

Jason nie musia

ł więcej mówić. Tina także spędziła tu dzieciństwo, domyśliła się

więc od razu wszystkiego.

• Brendan jest w jaskini?

• Tak, ale wej

ście do niej... Siedzieliśmy tam i próbowaliśmy rozpalić ognisko,

kiedy nagle wszystko si

ę zatrzęsło i zaczęły spadać głazy. Jeden trafił mnie w

ramię i wtedy uciekłem, ale Brendan... Kiedy przestały spadać, wróciłem, żeby

zobaczy

ć, co się z nim dzieje. Nogi ma przygniecione kamieniami i nie mogłem go

wydostać. - Jasonem znowu wstrząsnęło łkanie.

• Pami

ętaj, że musimy oboje zachować spokój. - Tina położyła rękę na ramieniu

ch

łopca, patrząc mu w oczy. - Bez ciebie nie dam sobie rady, musisz się więc

uspokoić. Powiedz mi teraz, czy Brendan jest w jaskini przemytników?

Wiele lat temu miejscowe dzieci nazwa

ły tak dużą jaskinię i od tej pory tak

w

łaśnie o niej mówiono. Tina także spędzała w niej wagary.

• Tak, tylko

że on jest w głębi...

• Zaraz tam pójd

ę.

• Ja pani poka

żę...

• Ty musisz zosta

ć tutaj - zatrzymała go. - Sama bywałam w jaskini

przemytników na wagarach, wi

ęc bez trudu tam trafię. Nie wszyscy jednak wiedzą,

jak się tam dostać, będziesz więc musiał ich zaprowadzić, kiedy nadejdzie pomoc.

• Ale jak...?

• Musisz wróci

ć do mojego samochodu - powiedziała. -Znajdziesz tam telefon

komórkowy i wybierzesz trzy zera, ode-

zwie si

ę wtedy siostra Rhonda. Opowiedz jej wszystko. Tylko pamiętaj, musisz

mówić spokojnie i powoli. I nie rozłączaj się, dopóki nie odpowiesz na wszystkie

jej pytania. Zaczekaj potem w samochodzie na karetk

ę i zaraz ją wyślij do jaskini.

Opuść sobie oparcie na przednim siedzeniu do tyłu i połóż się wygodnie. Czekaj

tam, dopóki po ciebie nie przyjadą. Pamiętaj, że nie możesz nas zawieść!

W szpitalu trz

ęsienia ziemi prawie nie zauważono. Tylko na suficie w korytarzu

pojawi

ła się rysa, a na jednym z oddziałów spadł obraz ze ściany.

Poród pani Arthur przeci

ągał się w nieskończoność, skurcze nadal pojawiały się

rzadko, choć rodziła już trzeci raz. Jock zszedł na chwilę do recepcji, a w progu

natknął się od razu na lekarzy z karetki, straż miejską i oficera straży pożarnej.

- Co tu si

ę dzieje? - zapytał, nikt mu jednak nie odpowie

dział, gdyż wszyscy gdzieś się spieszyli, a pokój obok recepcji

z minuty na minutę zapełniał się coraz bardziej.

Przed chwil

ą powołany został miejscowy sztab kryzysowy.

- Trz

ęsienie ziemi było poważniejsze, niż się początkowo

background image

wydawało - odezwała się w końcu zdenerwowana Rhonda. -

Zw

łaszcza na terenach wyżej położonych. Mamy dotychczas

wiadomo

ść o dwóch zawalonych domach, a także o wielu ob

ra

żeniach. Połączenia telefoniczne są przerwane, rannych może

wi

ęc być więcej.

Zawaha

ła się, a potem pokazała na pierwszą karetkę szykującą się do drogi.

- Mo

że chcesz z nimi pojechać? - spytała. - Miałam właś

nie dzwoni

ć po doktor Buchanan i prosić, żeby zajęła się panią

Arthur, a ty zabierz si

ę z nimi. Brendan Cordy został zasypany

w jaskini i... Tina jest przy nim. Nic jej nie jest - doda

ła szybko, widząc

przerażony wyraz jego twarzy.

Pami

ętała bardzo dobrze, że w głąb tej jaskini ośmielały się wchodzić tylko

najodwa

żniejsze dzieci. Panowały tam głębokie ciemności, których nie były w

stanie rozjaśnić mdłe światełka latarek.

- Brendan! S

łyszysz mnie? - zawołała, stając u wejścia.

Z g

łębi dobiegł ją cichy jęk.

Wyj

ęła latarkę i najostrożniej jak tylko umiała - gdzież jej jednak teraz było do

zręczności i sprawności, jaką miała w wieku szkolnym - ruszyła przed siebie. Szła

z pochyloną głową, pamiętając o niskim sklepieniu.

Po chwili ukl

ękła i zdecydowała się iść na czworakach, co wydało jej się

znacznie bezpieczniejsze. Nie zważała na kamienie raniące jej nagie kolana i

posuwała się naprzód, trzymając latarkę pod pachą, a torbę posuwając przed sobą.

Brendan le

żał około pięćdziesięciu metrów od wejścia do jaskini, nogi miał

istotnie przysypane zwalonymi kamieniami, by

ł jednak przytomny. Śledził w

nap

ięciu zbliżające się do niego światełko, a gdy Tina wzięła go za rękę,

wybuchn

ął płaczem.

• Pani doktor, to pani...

• No ju

ż, uspokój się, chłopcze. Wszystko będzie dobrze. Poświeciła latarką w

górę. Nie grozi nam chyba stamtąd

żadne niebezpieczeństwo? Gdyby tylko udało mi się odwalić mu z nóg te

kamienie...

- Pomoc nied

ługo nadejdzie - zapewniła go. - Zaraz dam

ci co

ś na uśmierzenie bólu, a potem zabierzemy się...

Nie sko

ńczyła, bo właśnie w tej samej chwili wszystko znowu się poruszyło.

Ska

ły u wejścia do jaskini posypały się w dół i ziemia zatrzęsła się w posadach.

• To gdzie by

ła ta jaskinia? - pytał Jock zmienionym głosem chłopaka.

• Ale

ż tutaj! - Jason rozglądał się przerażonym wzrokiem, biegając wokół jak

oszalały. Wszystko wyglądało inaczej. -Przysięgam, że to tutaj. Pamiętam, że

wejście było tuż pod gumowym drzewem...

Tylko

że gumowe drzewo leżało teraz na górze kamieni.

- Ma ch

łopak rację - odezwał się jeden z sanitariuszy. -

Znam dobrze to miejsce. W

łaśnie tu było wejście do jaskini.

Jock wpatrywa

ł się martwym wzrokiem w górę osuwających się odłamków skał.

Kiedyś była tu jaskinia. Teraz nie było ani jaskini, ani Brendana, ani Tiny.

background image

ROZDZIA

Ł DWUNASTY

Sobota, maja
Dwie osoby zaginione. Obydwie prawdopodobnie nie

żyją.

Po wczorajszym trz

ęsieniu ziemi na północ od Gundowring uznany został za

zaginionego młody chłopak przysypany kamieniami oraz lekarka w ciąży, która

pospieszyła mu na pomoc. Wstrząs, który osiągnął , stopni w skali Richtera,

odebrany zosta

ł na terenie siągającym aż do zatoki Batemana, lecz szkody

zauwa

żono jedynie na małej przestrzeni.

• Bo

że, Boże... To niemożliwe, żeby zginęli... To niemożliwe - szeptał Jock.

• Nie oszukujmy si

ę. Mówiąc ostrożnie, szanse są niewielkie. - Twarz Struana

by

ła także ściągnięta bólem. - Tam przecież musiało zlecieć ze dwieście ton ziemi.

• Ale oni tam s

ą... Do diabła! Dlaczego ich jeszcze nie odkopano?

• Ziemia si

ę stale osuwa. Kopią najszybciej, jak tylko można. Nie mogą tego

jednak robić za szybko, bo zwiększa się wtedy ryzyko nowego osunięcia głazów.

Czekają ponadto na specjalistyczny sprzęt zamówiony w Sydney. Jeżeli jeszcze

żyją, z pewnością ich odnajdziemy.

- Ale kiedy to b

ędzie? Kiedy?

Niedziela, maja

Coraz mniejsze nadzieje na odnalezienie zaginionych.

Nadzieje na odnalezienie zaginionych w czasie trz

ęsienia ziemi na północ od

Gundowring maleją z każdą chwilą. Mimo użycia psów policyjnych i

specjalistycznego sprzętu nie udało się odszukać żadnego śladu.

Poniedzia

łek, maja Ratownicy tracą nadzieją.

W zasypanej jaskini nie uda

ło się do tej pory odnaleźć śladów Życia. Prywatnie

ratownicy wyra

żają przekonanie, że dwudzie-stodziewięcioletnia doktor Tina

R

ąfter, jej nie narodzone dziecko i dwunastoletni Brendan Cordy, któremu

pospieszy

ła na pomoc, prawdopodobnie już nie żyją. Na miejscu wypadku zatru-

dnionych jest obecnie ponad dwustu ludzi...

• Po

łóż się chociaż na chwilę i prześpij.

• Nie chc

ę.

Christie po

łożyła rękę na ramieniu Jocka.

• Musimy chyba pogodzi

ć się z jej śmiercią...

• Ale ja...

- Pos

łuchaj, przecież ja czuję to samo co ty...

Wynędzniała twarz Christie była ściągnięta bólem. Widać

by

ło, że od dawna nie zmrużyła oka.

- Wiem tylko,

że Tina nie chciałaby, żeby jej śmierć nas

background image

zniszczy

ła. Musimy dalej żyć. Marzę już wyłącznie o jednym.

Chcia

łabym mieć pewność, że się nie męczyła, że śmierć przyszła od razu...

• Ja nie potrafi

ę dalej żyć - odezwał się Jock bezbarwnym głosem.

• Ale musisz.
Christie rozumia

ła go doskonale. Rozmawiała niedawno z Ellen i wiedziała, że

Jock spodziewał się tego, jakby czuł, że jest mu pisany los własnego ojca. Nie

można było jednak dopuścić, by poszedł teraz w jego ślady.

• Pami

ętaj, że Tina kochała cię nade wszystko, chętnie ofiarowałaby nawet życie

za ciebie. A ta miłość żyje dalej po jej śmierci. Przeżyła swoje życie w całej pełni,

i za to w

łaśnie ją kochaliśmy. Żyła z nami krótko, ale jej obecność była dla nas

b

łogosławieństwem.

• Przesta

ń, proszę...

• Musisz mnie wys

łuchać. Gdyby Tina nie żyła pełnią życia, gdyby nie żyła

naprawdę, byłaby może dziś wśród nas i opłakiwała z nami małego chłopca, który

zginął samotnie. Tylko że to nie byłaby Tina, którą kochamy. Ofiarowywała się

dla wszystkich i dlatego tak bardzo ja kochali

śmy. I dlatego nigdy o niej nie

zapomnimy.

Jock patrzy

ł na nią nieprzytomnym wzrokiem. Był brudny, nie ogolony i

wyczerpany. Od pierwszego dnia pomagał w odkopywaniu jaskini, na początku w

rozpaczy robił to gołymi rękami, potem dołączył do zespołu górników.

- Musimy

żyć dalej dla... Tiny - mówiła Christie drżącym

głosem. - Gdybym tylko miała pewność - jęknęła, zakrywając

twarz r

ękami - że się nie męczyła...

W jej g

łosie pobrzmiewał tak wielki ból, że Jock od razu oprzytomniał. Dopiero

teraz zauważył, w jakim stanie znajduje

si

ę Christie, dopiero w tej chwili zrozumiał, że z miłości do Tiny zapomniała o

sobie, wyciągając do niego rękę, by go ratować.

Życie idzie ciągle naprzód, pomyślał. I wiedział już, czego by się spodziewała

po nim Tina. Nie chciałaby na pewno, by zniszczył sobie życie tak, jak zrobił to

jego ojciec po śmierci żony.

Christie ma racj

ę. Tina chciałaby, by żył dalej, żeby nauczył się kochać mocniej

i prawdziwiej ni

ż do tej pory.

Zrozumia

ł nagle, że to właśnie pozostawiła mu Tina w darze. W tej samej chwili

wyda

ło mu się, że obok niego zaczyna się unosić i znikać czarna, gęsta, zimna

mgła, która go do tej pory spowijała, a na jej miejsce przychodzi jasność.

Bo

że, dlaczego Tina nie może tego zobaczyć...

Podniós

ł się powoli i podszedł do Christie.

- Chod

ź, odprowadzę cię do domu, a potem wrócę i będę jeszcze czekał. Wiesz

co -

dodał po chwili - chyba masz rację... Cokolwiek się stanie, może uda nam się

zachować przy życiu jej miłość.

Poniedzia

łek, maja Dodatek nadzwyczajny

Przy pomocy specjalistycznego sprz

ętu udało się odkryć oznaki życia głęboko

pod powierzchnią rumowiska skalnego. Ratownicy wypowiadają się na razie

powściągliwie na temat szans uratowania zasypanych, ale poszukiwania

background image

prowadzone s

ą jeszcze intensywniej. Prawdopodobnie trzystu ludzi będzie pro-

wadzi

ło tej nocy prace ratunkowe, przekopując cały teren.

Jock zobaczy

ł Tinę pierwszy.

Starano si

ę nie dopuszczać go w pobliże wskazanego przez

sond

ę miejsca, nie wiadomo przecież, co ukaże się ich oczom. Niespodziewanie

jednak us

łyszano głos Tiny! Zachrypnięty, pełen niedowierzania. Czy to w ogóle

mo

żliwe, że po trzech dniach i nocach ktoś ich jednak odnalazł?

Sonda wychwyci

ła jej słabe wołanie. Technicy dostroili ją i wkrótce można było

usłyszeć poszczególne słowa.

• Umieram z g

łodu, nogi mi zesztywniały i chce mi się pić tak, że mam

opuchnięty język. Ale poza tym czujemy się z Brendanem zupełnie dobrze.

• Brendan! - Rodzice ch

łopca, którzy stali za Jockiem, byli bliscy omdlenia.

• Brendan ma z

łamaną nogę - słowa z trudem wydobywały się poprzez

wyschnięte usta Tiny - ale da sie ją uratować. Krążenie jest w porządku,

znajdujemy sie w szczelinie skalnej wielko

ści niecałego metra kwadratowego, a

Brendan chce do mamy i marzy o coca-coli.

• A o czym marzy pani doktor? - spyta

ł szef ekipy ratunkowej. Nawet jemu

trudno by

ło uwierzyć w cudowne ocalenie zasypanych.

Zapad

ła cisza, a potem rozległ się cichy szept:

- Ja? Ja chc

ę tylko Jocka.

Nie od razu mog

ły się spełnić jej marzenia. Dokopywanie się do nich zabrało

kolejne pięć godzin, a przez cały czas groziło niebezpieczeństwo kolejnego

osunięcia się ziemi.

W ko

ńcu jednak Jock znalazł się z grupą górników w wydrążonym przez nich z

takim trudem tunelu. Stanęli przed ostatnim głazem, który oddzielał ich od Tiny, a

kiedy i ten zaczęto usuwać, ujrzał ją nareszcie. Była posiniaczona i brudna, próbo-

wa

ła się jednak do niego uśmiechnąć.


• Jock - wyszepta

ła i wyciągnęła rękę poprzez szczelinę.

• Zaraz ci

ę stąd wyciągniemy - zapewnił łamiącym się głosem. - Żebyś

wiedziała...

- Pospieszcie si

ę! Jock, mam takie straszne bóle w krzyżu...

Bóle w krzy

żu! Oczami wyobraźni widział Tinę leżącą na

stole operacyjnym z p

ękniętym kręgosłupem, a napięcie wśród ratowników

niepomiernie wzros

ło.

• Nie ruszaj si

ę! - krzyknął. - Zaraz cię ułożymy na noszach.

• Nie b

ędę się kładła na żadnych noszach - odpowiedziała pewnym głosem. -

Zróbcie tylko szersze przejście, a sama wyjdę, bo nie sądzę, żeby Brendan nadawał

się na położną...

Jessica Christine Blaxton urodzi

ła się o trzeciej nad ranem w podziemnym

tunelu.

background image

Nie by

ło już czasu na jazdę do szpitala. Jak opowiadała potem Christie, nie było

już czasu na nic i Struan, który doglądał całej akcji ratunkowej, zdążył tylko

ustawić parawany. Gdyby nie to, Tina rodziłaby w świetle jupiterów miejscowych

i zagranicznych kamer telewizyjnych.

Ratownicy p

łakali z radości, ludzie obejmowali się i cieszyli, a Jock stał wśród

nich szczęśliwy bez granic.

Tej w

łaśnie nocy zrozumiał, że obecność Tiny w jego życiu jest

b

łogosławieństwem.

- Czy pani doktorowa Blaxton gotowa jest do wyj

ścia?

Tina przeci

ągnęła się leniwie w szpitalnym łóżku. Minęły

ju

ż dwa tygodnie od chwili, gdy została wyciągnięta z jaskini, a nadal nie mogła

uwierzyć, że może bez ograniczeń poruszać się i zmieniać pozycję.

Jock pochyli

ł się nad łóżkiem żony. Pocałował ją czule w usta, a jej serce zabiło

tak mocno jak wtedy, gdy pocałował ją pierwszy raz.

Obj

ęła go i przyciągnęła do siebie. Położył się przy niej, nie zwracając

najmniejszej uwagi na przechodzące pielęgniarki.

- Ci

ągle nie mogę uwierzyć, że jesteś ze mną - wyszeptał.

Nikt w to zreszt

ą nie mógł uwierzyć. Zwłaszcza że i Tina,

i Brendan wyszli z opresji obronn

ą ręką. Jock jednak zdawał sobie dobrze sprawę,

że to straszne przejście musiało pozostawić w ich psychice jakieś ślady.

Mieli du

żo szczęścia.

Wielki granitowy g

łaz spadł tuż przed nimi, stanowiąc swoistą ochronę. Nie

zapadła się także skała ponad ich głowami, a Tina miała przy sobie torbę z

antybiotykami, morfiną i fizjologicznym roztworem soli, co pomogło jej ratować

Bren-dana.

Obejmowa

ła chłopca i pocieszała go przez cały czas, mówiąc, że na pewno

niedługo przyjdzie pomoc. I w końcu pomoc nadeszła.

Teraz patrzy

ła na Jocka, marszcząc czoło.

• Co ci jest, kochanie?

• Tak sobie my

ślę... Wiem, że to głupie, ale...

• Ale co?

• Jak mnie b

ędziesz chronił przed trzęsieniem ziemi? Nie odpowiedział.

• Pos

łuchaj - wyszeptała. - Już przedtem tak bardzo się o mnie bałeś... -

Przerwała, bo maleńka Jessica poruszyła się w łóżeczku. - Czy pozwolisz mi

teraz...

• Na co mam pozwoli

ć?

• Czy pozwolisz mi by

ć nareszcie sobą?

Znowu zapad

ło milczenie. Jock przymknął oczy i gładził Tinę po włosach.

• Nigdy nas nie chcia

łeś! - wybuchnęła. - Przez cały czas, kiedy siedziałam w tej

jaskini, myślałam sobie, że tego się właśnie spodziewałeś, tego się właśnie

najbardziej bałeś, i to się właśnie w końcu przeze mnie stało. Nigdy nie chciałeś

mnie pokocha

ć, nie chciałeś mieć rodziny. A ja w dodatku sprawiłam ci tyle bólu...

i za to w

łaśnie chcę cię przeprosić.

• Przesta

ń! - Odsunął się od niej i rzekł ze złością: - Pamiętaj, żebyś mnie nigdy

więcej nie przepraszała.

• Ale...

background image

• Powiedzia

łem, przestań! Chcesz mnie przepraszać za to, że jesteś sobą? -

Znowu wzi

ął ją w ramiona. - To wszystko moja wina. Rozmawiałem o tym z

Christie, kiedy byłaś w tej jaskini i myśleliśmy już, że nie żyjesz. Byłem zupełnie

ślepy...

• Nie rozumiem...

• Christie powiedzia

ła, że ty zawsze ofiarowujesz się za wszystkich i że dlatego

cię tak bardzo kochamy i że cokolwiek się stanie, twoja miłość pozostanie na

zawsze z nami. - Jock znowu poca

łował ją w usta. - Ona ma rację. Nigdy cię nie

strac

ę, bo jesteś częścią mnie. Stanowisz cząstkę mojego życia...

Jeszcze raz poca

łował ją, wzruszony.

• Chcia

łbym z tobą przeżyć osiemdziesiąt lat albo i więcej. I na pewno będę się

zawsze wami opiekował, tobą i Jessie, ale nie dlatego, że boję się was utracić.

Wiem teraz,

że to niemożliwe. Wiem, że cię nigdy nie stracę, bo jesteś nieodłączną

częścią mnie samego i dzięki tobie stałem się teraz zupełnie innym człowiekiem.

• Jock...

• Od tej pory b

ędziesz moją żoną, moją kochanką i moim

przyjacielem. Chcia

łbym... żebyś wyszła za mnie za mąż. Żebyśmy wzięli raz

jeszcze ślub, prawdziwy ślub...

A co b

ędzie, jeśli ona powie teraz, że już na to za późno, że zabiłem jej miłość?

Nic jednak nie by

ło w stanie zabić miłości Tiny do Jocka.

Jessica poruszy

ła się znowu izaczęła popłakiwać. Jock wziął córeczkę na ręce i

podał ją matce. Trzymał je teraz obydwie w ramionach, a Tina myślała, że serce

jej pęknie z miłości.

• A Jessie? Co my

ślisz o Jessie - spytała w końcu. - Czy nadal ci się wydaje, że

na świecie pojawiło się o jedno dziecko za dużo?

• O czym ty w ogóle mówisz? - Przytuli

ł je jeszcze mocniej. - Jeśli tak kiedyś

mówiłem, musiałem być chyba niespełna rozumu.

Uwierzy

ła mu, gdy tylko spojrzała w jego oczy. Znalazła w nich zapewnienie

wielkiej mi

łości i oddania. Wyczytała w oczach Jocka wszystko to, o czym marzą

kobiety. Była teraz pewna, że kocha ją wielką, prawdziwą miłością.

Odsun

ął się od niej, w oczach zapaliły mu się przekorne iskierki.

- O jedno dziecko za du

żo? Wprost przeciwnie - szepnął.

- My

ślę, że na świecie jest o jedno dziecko za mało. A kto wie,

mo

że nawet o dwoje? Co ty na to? Może trzeba będzie temu

jako

ś zaradzić?


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
132 Lennox Marion O jedno dziecko za duzo
132 Lennox Marion O jedno dziecko za duzo
Lennox Marion O jedno dziecko za dużo
Lennox Marion O jedno dziecko za dużo
Marion Lennox O jedno dziecko za dużo
Jedno słowo za dużo
Peters Ellis Kroniki Brata Cadfaela 02 O jedno ciało za dużo
Lennox Marion Dziecko Pani Doktor
252 DUO Lennox Marion Dziecko pani doktor
252 Lennox Marion Dziecko pani doktor
Lennox Marion Dziecko Pani Doktor
Lennox Marion Dziecko pani doktor 2
252 Lennox Marion Dziecko pani doktor
259 Lennox Marion Dziecko pani doktor

więcej podobnych podstron