Żamojda Jarosław Młode Wilki

background image

tytuł: "Młode wilki"
autor: Jarosław Żamojda
tekst wklepał: dunder@poczta.fm

Copyright (c) Jarosław Żamojda 1985
ISBN 83-904961-0-0
Wydawca: DA VINCI Sp. z o.o. Warszawa 1995
Wydanie pierwsze
Przygotowanie: Drukarnia Poligrafus
Druk: PWP "Gryf S.A. Ciechanów

ROZDZIAŁ 1

Panujący od kilku dni upał wyludnił ulice miasta.
Szczupły mężczyzna ubrany w typowy urzędniczy
garnitur szedł ocienioną drzewami alejką. Biała,
przewiązana sznurkiem paczka kołysała się w jego
ręce w rytmie kroków. Rząd drzew dających
schronienie przed żarem kończył się kamienną
fontanną. Od lat zepsuta i porośnięta chwastami już
nie cieszyła swym widokiem przypadkowych
spacerowiczów. Mężczyzna minął ją i zszedł z
chodnika na jezdnię. Rozgrzane powietrze kłębiło się
wokoło jego butów. Odgłos miarowych kroków
zagłuszony został piskiem opon hamującego
samochodu. W jednej chwili mężczyzna odskoczył w
bok ratując się ucieczką na chodnik. Szare BMW
zaparkowało koło krawężnika. Mężczyzna z
obrażoną miną skierował się w stronę bramy z
napisem "Wojewódzki Bank w Szczecinie".

background image

Odchodząc spojrzał na samochód chcąc dojrzeć
twarz kierowcy, ale przyciemnione szyby skutecznie
chroniły wnętrze przed jego wzrokiem. Wycierając
chusteczką pot z czoła mężczyzna wszedł przez
wahadłowe drzwi do banku. Okrągła twarz
stojącego w przejściu strażnika przybrała na
moment grymas podobny do uśmiechu. - Jeśli nie
spadnie deszcz to latarnie na ulicach pousychają -
zagadnął żartobliwie - powietrze aż się gotuje.
Mówiąc to podskoczył do drugich drzwi otwierając
je przed mijającym go obojętnie mężczyzną. Po
dwuletnich staraniach Dyrekcja Wojewódzkiego
Banku w Szczecinie otrzymała zgodę na dokonanie
generalnego remontu. W planie oprócz wymiany
drzwi, okien, mebli, oraz remontu skarbca z 1926
roku przewidziano również założenie klimatyzacji.
Tylko nadzieja na mające wkrótce nadejść zmiany
pozwalała pracownikom wytrzymywać panujący
zaduch i upał. Mężczyzna wszedł do głównej sali
banku mijając po prawej stronie kasy i dział
rachunków bieżących, a po lewej agenturę PKO i
lokaty długoterminowe. Jego sylwetka przecięła
smugę wpadającego do sali słońca i zniknęła w
przejściu dla urzędników. Jak zwykle w sobotnie
popołudnie bank był prawie pusty. Na zegarze
wiszącym pod sufitem dochodziła trzecia. Nad
zegarem w wąskiej szczelinie czyjeś oczy
obserwowały salę. Drugi strażnik widział z góry jak
mężczyzna niosący białą paczkę przeszedł w poprzek
sali, wszedł w przejście dla pracowników, a po chwili

background image

zasiadł za swoim biurkiem. Strażnik spojrzał na
zegarek, była za dwie minuty trzecia. Odwrócił się
do interkomu i nacisnął przycisk. - Trzecia.
Zamykamy - powiedział do mikrofonu. Strażnik na
dole odprowadzał ostatnich klientów do drzwi, gdy
do banku weszło trzech mężczyzn ubranych na
czarno. Wszyscy mieli na sobie takie same czarne
spodnie, czarne golfy i czarne marynarki, a na
głowach żółte słomkowe kapelusze. Mężczyźni minęli
wychodzących klientów i skierowali się na salę kas. -
Panowie, już zamykamy - usiłował zatrzymać ich
strażnik. - Wpłacimy pieniądze, bo nas okradną - nie
odwracając się odpowiedział najwyższy. Była za
dwie trzecia. Strażnik dał za wygraną. Trzej
mężczyźni weszli na główną salę i natychmiast
rozeszli się w różne strony. Niższy, z wyraźną
nadwagą, stanął w narożniku sali. Drugi, wysoki,
przystanął tuż przy drzwiach. Trzeci, jednym
ruchem ręki zaciągnął czarną pończochę na twarz i
ruszył do kasy. Kasjerka, młoda dziewczyna o mało
wyrafinowanej urodzie, przyklejała papierową
banderolkę na kolejnej paczce dwudziestodolarówek
gdy nagle usłyszała nad sobą głos mężczyzny: -
zapakuj kochanie te kanapki do woreczka. Kasjerka
przerwała pracę i spojrzała w kierunku głosu.
Zaciągnięta na twarz pończocha miała wycięty otwór
w którym poruszały się usta: - Tylko szybko, bo
spóźnię się do pracy - dodał. Z niewzruszoną powagą
kasjerka odebrała worek z rąk mężczyzny i
rozpoczęła napełnianie go paczkami

background image

dwudziestodolarowych banknotów. W drugim końcu
sali urzędnik rozciął nożyczkami sznurek.
Uwolniony z krępujących go więzi papier sam się
rozwinął odsłaniając kartonowe pudełeczko.
Urzędnik spojrzał w stronę kasy. - Myślałem, że
kiedyś sam to zrobię - wycedził. Siedzący
naprzeciwko niego młodszy urzędnik powiódł
wzrokiem w stronę kasy przy której stał mężczyzna
w słomkowym kapeluszu. Mimo dzielących go ośmiu
metrów wyraźnie widział jak kolejne paczki
dolarowych banknotów znikają w worku. Starszy
urzędnik westchnął i wyjął z szuflady szklankę i
talerzyk. Ustawił je na serwetce, po czym uniósł
tekturowe wieko-pudełka. Wyjął z niego sernik
pokryty truskawkową galaretką. - Taka forsa -
westchnął - ale bym się ubawił. Oblizał palce i
sięgnął po ciastko. Ostrożnie wbił w nie zęby
uważając aby cukier puder nie posypał się na
garnitur. Ponownie spojrzał w stronę kasy. - Taka
amatorszczyzna. Ja bym to zrobił lepiej. Młodszy
urzędnik przełknął ślinę wpatrzony łakomym
wzrokiem w leżące na talerzu ciastko. Kątem oka
dostrzegł podchodzącego do nich drugiego
napastnika. Ten stanął przy ladzie i uniósł lufę
pistoletu celując w głowę starszego urzędnika.
Jednocześnie przyłożył drugi palec do ust. -Psss.
Kasjerka z trudem przepychała worek z pieniędzmi
przez okienko w kasie. Rozejrzała się dyskretnie czy
nikt jej nie obserwuje i posłała w stronę bandyty
gorący pocałunek. Usta w czarnej pończosze

background image

poruszyły się, ale nie był to uśmiech wzajemności.
Napastnik spojrzał na worek w rękach urzędniczki.
Miała delikatne pulchne dłonie. - Ten pierścionek też
dorzuć skarbie - wskazał na jej palec. - Oszalałeś? Po
co? - W jej głosie zabrzmiała nuta urażonej dumy.
W odpowiedzi przed swoim nosem ujrzała lufę
pistoletu. Szare BMW stało przy wejściu do banku.
Okienko kierowcy było do połowy otwarte.
Spóźniony, zadyszany klient dopadł zamkniętych
drzwi i walił w nie pięścią. Strażnik otworzył
okienko. -- Dlaczego zamknięte? Jeszcze nie ma
trzeciej - usłyszał pełen pretensji głos klienta. - U
mnie jest. Przyjdź pan w poniedziałek - odburknął
strażnik. - Ja muszę jeszcze dziś pobrać pieniądze.
Co tu się dzieje? Strażnik spojrzał za siebie. W głębi
sali trzech ubranych na czarno mężczyzn z
pończochami na twarzach ruszało właśnie w stronę
wyjścia. ~ Kasa jest pusta. Mieliśmy dziś duży obrót.
Zanim klient zdążył wygrzebać z pamięci mocniejszy
argument, drzwiczki zatrzasnęły się bezpowrotnie.
Strażnik zamknął zasuwkę, odwrócił się i wyjął z
kabury rewolwer. Przytrzymał go nieruchomo
wzdłuż ciała. Czekał. Drugi strażnik śledził całe
zajście ze swojej szczeliny obserwacyjnej koło
zegara. Mężczyzna w słomkowym kapeluszu właśnie
odchodził z pełnym workiem od kasy. Tymczasem
kasjerka zwinnym ruchem, o który nikt by jej nie
podejrzewał, przypadła do podłogi rozciągając się na
całą długość. Strażnik jakby czekał na ten moment.
Nacisnął przycisk z napisem "alarm". Głos syren

background image

wypełnił salę kas i wylał się przeraźliwym wyciem
przed gmach banku .Włączenie alarmu
sparaliżowało idących do wyjścia napastników. Jak
na komendę skoczyli w bok i rozbiegli się w
przeciwne strony rezygnując z forsowania głównych
drzwi w których stał strażnik. Jeden z napastników
wystrzelił z pistoletu ponad głowami
zdezorientowanych kasjerek. Kto mógł, krył się za
biurka, inni padali na ziemię tam gdzie stali.
Napastnicy strzelali nad głowami biegnąc do
przeciwpożarowego wyjścia. Strażnik przy
szklanych drzwiach stanął w pozycji Johna Wayna
na szeroko rozstawionych nogach i z bezpiecznej
odległości obserwował rozwój wypadków. Bandyci
strzelając ponad głowami leżących już urzędników
dobiegli do blatu dla klientów i z kocią zręcznością
przeskoczyli na drugą stronę. Biegnący z tyłu
zatrzymał się i stojąc na biurku oddał długą serię z
pistoletu maszynowego, kierując ziejącą ogniem lufę
ponad pustymi biurkami. Cała trójka zniknęła za
drzwiami z napisem - "Wyjście przeciwpożarowe".
Syrena alarmowa zakrztusiła się, opadła o dwie
oktawy w dół i na koniec zamilkła. Delikatny
wietrzyk ze stojącego na biurku wentylatora
poruszał zwiędniętą do połowy palmę. Siedzący na
podłodze starszy urzędnik otarł resztki cukru z
policzka i przełknął ostatni kęs ciastka. Spojrzał w
górę na blat biurka. Sięgnął ręką do krawędzi
talerza z ciastkami. Przesunął dłoń w prawo
trafiając na pustkę. Sernik z truskawkową galaretką

background image

zniknął. Tupot wojskowych butów odbił się
wielokrotnym echem od ścian i sufitów. Na salę
wbiegli policjanci z oddziałów specjalnych. Z
wystudiowaną precyzją i kocią zręcznością zajęli
pozycje strzelców wyborowych czekając na znak aby
siłą ognia swoich pistoletów maszynowych zamienić
bank w skup surowców wtórnych. Drzwi
przeciwpożarowe w ich celownikach pozostawały w
absolutnym bezruchu. Ostry gwizdek sędziowski
wdarł się w tę pełną oczekiwania ciszę. Kroki trzech
idących mężczyzn zbliżały się od strony głównego
wejścia do sali kas. Pierwszy szedł dyrektor banku
trzymając w dłoni stoper. Towarzyszył mu kapitan
Wojtaszewski z Komendy Głównej Policji. -
Jesteśmy lepsi od II Miejskiego prawie o minutę -
oznajmił z dumą dyrektor. - Mogę państwu
pogratulować. Nie mniej jednak, pani Krystyno, - tu
dyrektor zwrócił się do pulchnej kasjerki, która
zdążyła już pozbierać się z podłogi i dreptała teraz w
jego stronę - nawet w czasie ćwiczeń niedopuszczalne
jest flirtowanie z bandytami. - A pan, panie
magistrze - zwrócił się do znanego nam miłośnika
ciastek - na przyszłość radzę szybciej padać na
ziemię zanim panu uszy odstrzelą, nie mówiąc już o
innych sprawach. Sala wypełniała się powoli
urzędnikami, którzy dopiero teraz otrzepywali się z
kurzu gratulując sobie wzajemnie bohaterskiej
postawy. - Pan panie Malinowski - ta uwaga była
kierowana do otyłego strażnika z przekrwioną
twarzą, który służbiście prostował się pod

background image

spojrzeniem swojego dyrektora - po to ma pancerną
szybę, żeby się za nią chować, a nie udawać
bohatera. - Proszę pamiętać o zmianie naboi w
pistoletach - przypomniał kapitan Wojtaszewski -
ślepe nie będą już potrzebne. Główne drzwi banku
otworzyły się z takim hukiem, że w pierwszej chwili
kapitan Wojtaszewski odebrał to jako strzał z
pistoletu. Odwrócił się energicznie w tę stronę. W
drzwiach stali trzej na czarno ubrani mężczyźni w
słomkowych kapeluszach i czarnych pończochach na
głowach. Swoje pistolety maszynowe wycelowali
wprost w osłupiały z zaskoczenia tłum urzędników i
policjantów. - To jest napad. Wszyscy na ziemię, bo
wam jaja poodstrzelam! Twarze zgromadzonych
osób wyrażały tyle zrozumienia co przy pierwszym
czytaniu instrukcji działania komputera. Któryś ze
stojących w drugim rzędzie urzędników powoli
zaczął unosić w górę ręce. Rozległ się śmiech. - Może
sam napad był pretensjonalny, ale za to uciekaliście
jak zawodowcy - stwierdził z uznaniem dyrektor
banku i zainicjował pierwsze oklaski do których
dołączyli się inni. Atmosfera rozładowała się w
śmiechu. Napastnik stojący w środku powoli opuścił
lufę pistoletu i zciągnął z twarzy czarną rajstopę.
Nieopalona łysina zajaśniała w kontraście do
czarnego golfa. - O czym pan mówi? Jeszcze nie
napadliśmy. Łysy napastnik spojrzał po
wpatrzonych w niego uśmiechniętych twarzach
oczekując pomocy w rozwiązaniu łamigłówki. - Sam
pan przecież dzwonił, żeby opóźnić napad -

background image

wymownie spojrzał na dyrektora. Twarz dyrektora
banku powoli nabierała sinego koloru. Inni nie
rozumieli jeszcze co zaszło. Zduszonym głosem
dyrektor zwrócił się do kasjerki: - Ile było w kasie?
Rozbawiona atmosferą ćwiczeń kasjerka
przywoływała z pamięci: - Mówił pan, żeby było
poważnie, więc włożyłam dwieście tysięcy dolarów w
banknotach dwudziestodolarowych i... mój...
zaręczynowy pierścionek... - kątem oka spojrzała na
łysiejącego napastnika. Jego twarz była przerażona.
Z dużym opóźnieniem docierało do niej co zaszło. Ze
łzami w oczach odwróciła się do dyrektora. - A więc
obrabował nas ktoś obcy?

ROZDZIAŁ 2

Zakręt był zbyt ostry i źle wyprofilowany. BMW
weszło jednak w niego z prędkością sto dwadzieścia
kilometrów na godzinę mijając stojący po prawej
stronie napis "SZCZECIN ŻEGNA". Szerokie,
niskoprofilowane opony były za twarde na polskie
drogi, ale za to znakomicie zwiększały sterowność
samochodu. Siedzący za kierownicą mężczyzna
wyglądał na czterdzieści lat i tyle miał. Wszystko co
wyrażała jego twarz wyjaśniało przezwisko
"Czarny" jakie nosił chyba od urodzenia.
Kruczoczarne włosy z dłuższą grzywką opadały na
śniade czoło. Głębokie, czarne oczy precyzyjnie
skanowały drogę, gotowe dojrzeć z równą precyzją
zarówno przebiegającą mysz jak i stojący na skraju

background image

lasu policyjny radiowóz. Lekki zarost nadawał jego
twarzy wyraz zmęczenia. - Dwadzieścia tysięcy dla
architekta miasta, dwa miesiące czeka. Facet od
nieruchomości weźmie dychę - dyktował Czarny.
Biedrona i Kobra siedzieli na tylnym siedzeniu. Po
morderczej walce, Biedronie udało się zciągnąć z
głowy czarną pończochę. Rzucił ją z obrzydzeniem
na tylną półkę obok słomkowego kapelusza. Chwycił
pistolet i wpatrywał się w tylną szybę, za którą
zniknął właśnie zakręt drogi z napisem "SZCZECIN
WITA". Kobra musiał przełknąć ostatni kęs bułki
zanim cokolwiek z siebie wydusił. - Nie zgodzi się na
mniej niż dwadzieścia - zawyrokował w odpowiedzi.
- Prokurator, adwokaci i celnicy, kosztowali nas w
zeszłym kwartale setkę ale dziś wezmą więcej. Dodaj
do tego jeszcze chłopców z drugiego komisariatu -
wyliczał z pamięci Czarny. Kobra wystukał kolejne
liczby na Power Booku trzymanym na kolanach.
Odnalazł na ekranie wynik: - Zostaje pięćdziesiąt
tysięcy. I teraz zapłacimy ze trzydzieści, to ledwo
wyszliśmy po kosztach - wyraźnie posmutniał. -
Dlaczego nikt nas nie goni? - Biedrona odwrócił się z
tym pytaniem w stronę siedzących z przodu
Czarnego i Skorpiona. Czarny dostrzegł pistolet,
którym Biedrona wymachiwał w ich kierunku,
spojrzał na Skorpiona. Skorpion bez słów odwrócił
się, wyrwał pistolet z ręki i rzucił go na podłogę.
Wszyscy troje mogli mieć po dziewiętnaście lat i tyle
mieli. Najpoważniej wyglądał Skorpion, krępy o
silnej budowie, z ostrzyżoną prawie na łyso głową.

background image

Biedrona, włoski typ urody, brunet o regularnych
rysach twarzy z powodzeniem mógłby reklamować
papierosy nie tylko w Polsce. Kobra miał
najmniejsze powodzenie u kobiet. I to nie z powodu
otyłości lub braku gustu w ubieraniu, ale przez
skąpstwo. Był urodzonym księgowym, który
zagłodził na śmierć swojego węża w kieszeni. Czarny
przyhamował, wjechali do wioski. Środkiem drogi
szły krowy, które mała dziewczynka bezskutecznie
zaganiała na pobocze. - Mam go - zakomunikował
radośnie Skorpion, któremu udało się złapać
połączenie przez telefon komórkowy. - Zatrzymali go
na granicy. Nie chcą z nim rozmawiać - relacjonował
Czarnemu - tak. Już jedziemy. - Kupił dwadzieścia
tysięcy litrów po piętnaście fenigów - relacjonował
dalej Czarnemu uradowany tą wiadomością. -
Byliśmy w banku po pieniądze. Nie, nie dla nas.
Usługa z miasta - rzucił do słuchawki. Po chwili
wyłączył telefon. - Nie chcą z nim rozmawiać -
zwrócił się do Czarnego. - Włóż dwie dychy do
koperty i dychę daj mi do kieszeni - Czarny spojrzał
w lusterko. Biedrona posłusznie włożył pliki
dwudziestodolarówek do koperty i podał je
Czarnemu. Czarny przełożył kopertę do kieszeni, a
dodatkowy plik - dziesięć tysięcy dolarów - włożył
pod marynarkę. - Ciężkie czasy. Jeszcze trochę i
rzucę ten interes w cholerę - stwierdził zmęczonym
głosem. Przejście graniczne w Lubieszynie jest pod
opieką polską w przeciwieństwie do Kołbaskowa,
którym zajmuje się administracja niemiecka. Nie ma

background image

to jednak większego znaczenia dla przeciętnego
turysty. Obojętnie, w którą stronę i o której
godzinie, zawsze trzeba stać w kolejkach. Czerwiec i
lipiec to najgorsze miesiące. Piątek i sobota to
najgorsze dni, od szesnastej do dwudziestej to
najgorsze godziny. Był dziewiętnasty czerwca, sobota
godzina szesnasta. Szare BMW stało w cieniu starego
dębu na poboczu drogi. Trzydzieści metrów dalej
stał szlaban z napisem "Kontrola Celna - Granica
Polsko-Niemiecka" w Lubieszynie. Kobra wysiadł z
samochodu. Z przodu przy otwartych drzwiach
siedział Skorpion i lustrował Playboya. Biedrona
spał na tylnym siedzeniu z otwartymi ustami. Nie
przeszkadzała mu ani muzyka ani przejeżdżające
obok samochody. Kobra obszedł samochód i stanął
po drugiej stronie. Za szlabanem celnicy i służba
graniczna odprawiali kolejnych turystów. Kolejka
samochodów sięgała po horyzont i nie wiadomo jak
jeszcze daleko. Z boku na celnym parkingu stał
jaskrawo żółty TIR z czarnym brezentem na pace.
Obok, oparty o biało-czerwony szlaban stał młody
chłopak w białej marynarce. Kobra zamachał do
niego na powitanie. Zza żółtego TIRa wyszedł celnik
w towarzystwie Czarnego. Minęli chłopaka w białej
marynarce i ruszyli w stronę polskiego parkingu dla
TIRów. - Nie ma mowy. Wsadź sobie te pieniądze
wiesz gdzie. Nie chcę was tu więcej widzieć. Celnik
prowadził, a Czarny posłusznie podążał za nim.
Ustawione obok siebie ciężarówki szczelnie
wypełniały plac parkingowy. - Nie denerwuj się -

background image

uspakajał Czarny. - Jak trzydzieści za mało to
pogadajmy o premii. Czarny rozejrzał się dookoła.
Kobra stał po drugiej stronie przy samochodzie.
Kierowcy ciężarówek pochowali się w barku, lub
odsypiali poobiednią drzemkę w cieniu drzew
czekając na wyjazd z Polski. Celnik skręcił w
przejście między dwiema ciężarówkami. Czarny
wszedł zanim. - Ja nie wezmę i żaden z chłopaków
też nie, nawet za pięćdziesiąt. Na tej bramce jesteście
skończeni. Celnik był przynajmniej o głowę wyższy
od Czarnego i na oko mógł ważyć sto dwadzieścia
kilo. Nie miało to jednak teraz żadnego znaczenia,
gdyż ramię Czarnego uczepione jego krtani cisnęło
nim jak workiem ziemniaków o burtę ciężarówki.
Lufa pistoletu brutalnie zatkała rozwarte do krzyku
usta. - Mam dwa rzuty na ten tydzień - cedził
Czarny. - Towar już kupiłem, więc mnie nie
denerwuj. Po trzydzieści od TIRa i koniec rozmowy.
Stróżka krwi pociekła celnikowi z wargi. Jedna
kropla skapnęła na śnieżnobiały kołnierzyk
służbowej koszuli urzędnika państwowego. Mimo
tego celnik pokręcił przecząco głową. Szeroko
otwarte z przerażenia oczy dodatkowo powiększone
przez szkła okularów nie pozostawiały cienia
wątpliwości, że się boi Czarnego. A jednak nie godził
się na transakcję. Musiał bać się jeszcze czegoś, co
było groźniejsze i bardziej nieuchronne niż groźby
Czarnego. Czarny cofnął się, schował pistolet pod
marynarkę. Celnik wyjął z kieszeni chusteczkę i starł
z wargi krew. - To jest ostatni transport. Ostatni raz.

background image

- Wycedził celnik. Czarny wyjął kopertę z
pieniędzmi. Celnik odtrącił ją od siebie. - Nic nie
płacisz. Rozmawiaj z Chmielewskim. To jego
decyzja. Zgarbiona sylwetka celnika mignęła w
prześwicie między samochodami i zniknęła. Po
chwili biało-czerwony szlaban uniósł się otwierając
drogę przed żółtą ciężarówką. - Idzie Czerwony
Kapturek przez las, a tu z krzaków wyskakuje wilk i
pyta: "Dokąd idziesz cipo?" - Ja nie jestem cipa, ja
nie jestem cipa. Ja jestem Czerwony Kapturek. - "To
gdzie cipo masz kapturek?" - pyta wilk. Kapturek
chwyta się za głowę: "Ojej, ale ze mnie cipa,
zapomniałam". Ha,ha,ha. Skorpion stał oparty o
samochód z niewzruszoną miną. Setny raz słyszał ten
kawał w wykonaniu Kobry. I tym razem Kobrze nie
udało się go rozweselić. Było w Skorpionie coś
niewyobrażalnie smutnego. Potrafił całymi
godzinami zapadać się we własne myśli, dręczyć się
jakimiś wspomnieniami. Nie można było do niego po
prostu podejść i porozmawiać. Był piekielnie
inteligentny, przystojny i głęboko nieszczęśliwy.
Kobra dał za wygraną, bo od strony granicy
nadjeżdżał właśnie samochód na który czekali. TIR
przejechał obok chłopców trąbiąc klaksonem na
znak tryumfu. Za nim podążał czarny Jeep
Wrangler z płóciennym żółtym dachem. Dwie
dziewczyny jadące sportowym Alfa Romeo na
moment zwolniły przyglądając się wysiadającemu z
Jeepa chłopakowi w białej marynarce. Podobno
kobiety nie mają tak prymitywnych popędów

background image

seksualnych jak mężczyźni, ale spojrzenia tych
dwuch dziewczyn zaprzeczały tej teorii. Nic
dziwnego: Cichy miał prawie sto dziewięćdziesiąt
centymetrów wzrostu, jasno blond długie włosy i
opaloną twarz o chłopięcych rysach. Trzasnął
drzwiami i wolno podchodził do szarego BMW.
Wyznawał życiową zasadę, że tylko głupcy i biedacy
się spieszą. Ludzie cywilizowani prowadzą zdrowy i
spokojny tryb życia. Od lat był zdeklarowanym
wegetarianinem i mógł na ten temat prowadzić
wielogodzinne wykłady. Być może problemy
żywienia skłoniły go do zdawania na medycynę.
Przynajmniej takie miał plany na przyszły rok. - Co
to? Jedziecie na pogrzeb? - Cichy skomentował
ubranych na czarno Kobrę i Skorpiona. - Chyba na
własny - Skorpion zgarnął z dachu Playboya i
obszedł samochód. Cichy otworzył tylne drzwi i
odnalazł tam śpiącego Biedronę. - Wyskakuj,
poprowadzisz. Biedrona wyrwany z drzemki ledwie
wytoczył się z samochodu. Łapiąc równowagę szedł
w stronę Jeepa. - Papiery masz w schowku. No,
obudź się. Cichy rzucił Biedronie kluczyki od
samochodu tak, że ten musiał skoczyć jak bramkarz
aby je chwycić. Nie zauważyli jak Czarny podszedł
do samochodu. - Na jutro przygotowałem dwa
Royale po dwanaście tysięcy litrów -oznajmił z
zadowoleniem Cichy. - Odwołaj. Zamknęli bramkę.
Muszę pogadać z Chmielewskim. Z głębi samochodu
dobiegł głos Skorpiona: - to jedź na nasz bal
maturalny. Ma tam być. - Przecież ty nie zdałeś

background image

matury, ha ha - wtrącił Kobra. Trzasnęli drzwiami.
Szare BMW odjechało z przejścia granicznego, a za
nim czarny Jeep Wrangler z żółtym płóciennym
dachem.

ROZDZIAŁ 3

Był ciepły czerwcowy wieczór. Powoli zapadał
zmierzch. Jak nigdy, tego wieczora przed Domem
Kultury "Słowianin" zaparkowało ze trzydzieści
samochodów. Nowe czasy nie wpompowały jeszcze
żywej gotówki w stojący na uboczu Dom Kultury.
Sporadyczne dyskoteki licealistów, robotnicze
wesela, no i bale maturalne to jedyne imprezy
ratujące ten obiekt przed całkowitym zamknięciem.
Dziś w mieście liczyły się tylko dwie dyskoteki: "Quo
Vadis" w ekskluzywnym hotelu Radisson i
"Imperium". Na piwo wypadało wpadać do Royal
Pubu. Padał delikatny deszcz przynosząc ulgę
spalonemu miastu. Czuło się w powietrzu miłą woń
oddychających drzew. Ciemna sylwetka rowerzysty
pojawiła się w obrysie bramy. Prawdopodobnie
Muzeum Techniki lub Bydgoskie Zakłady Rowerowe
skłonne byłyby zapłacić niezłą sumę za muzealnego
Jaguara, na którym pedałował Robert. Zresztą nigdy
by go nie sprzedał. Robert miał duży sentyment do
rzeczy otrzymanych od swego ojca, a Jaguar właśnie
do nich należał. To na nim ojciec dojechał jako trzeci
na metę wyścigu pokoju w siedemdziesiątym
szóstym. Jadąc przez parking Robert minął stojące

background image

tam szare BMW Czarnego, Jeepa, żółtą Corvettę i
parę innych samochodów. Jego koledzy już się
bawili, a on jak zwykle spóźnił się. Był z tego znany.
Na sali bankietowej trwała zabawa. Ponad dwieście
osób, głównie młodzieży z V Liceum
Ogólnokształcącego oraz ich wychowawcy i
zaproszeni goście wypełniali roztańczoną salę. Kilka
zmęczonych balonów zwisało na rozpiętych żyłkach,
a opróżnione do połowy butelki na stolikach
nieomylnie wskazywały, że rozpoczynała się trzecia
godzina zabawy. Przy jednym ze stolików siedzieli
Cichy, Kobra, Skorpion z Dorotą, Biedrona i
Casanovą. Czarnego nie było. - Gdzie jest ta twoja
okładka? Chcesz mnie podpuścić - Cichy rozglądał
się po sali. - Coś się tak napalił? Mało jest do
rwania? - Skorpion też wypatrywał kogoś w tłumie.
Pod ścianą przy długim stole siedzieli nauczyciele, a
między nimi dyrektor szkoły i dyrektor banku. - ...i
w biały dzień wynieśli dwieście tysięcy... -
relacjonował dyrektor banku podochocony po
czwartej pięćdziesiątce. - Gdzie jest Chmielewski?
Powinniśmy już zaczynać - Niepokoił się dyrektor
szkoły. - Poszedł do toalety. Zaraz wróci, ale... Do ich
stolika podszedł Rudy. Niewysoki, szczupły i
rzeczywiście rudy chłopak w niczym nie zdradzał
podobieństwa do swojego ojca -dyrektora banku. -
Mógłbyś dzisiaj zrobić wyjątek? Skończyła mi się
forsa. Pożycz -poprosił Rudy. - Ja nie pożyczam. - To
moja matura. Oddam. Nie był to jednak trafiony
argument. Rudy spojrzał za siebie. W głębi, przy

background image

stoliku siedziała samotnie wpatrzona w niego
dziewczyna w okularach. Może nie wyglądała na
finalistkę konkursu Miss Polonia, ale jednak była
jego dziewczyną i chciałby postawić jej drinka. -
Ostatni raz. - Ojciec podał Rudemu pojedynczy
banknot. Rudy spojrzał na niski nominał na
papierku. - Dawno tata z domu nie wychodził.
Odszedł wściekły od stolika ojca. - Przepuszcza
pieniądze jak wodę - tłumaczył się dyrektor banku.
Nie dam więcej ani grosza. Niech się uczy zarabiać.
Robert przypiął rower łańcuchem do kaloryferów na
korytarzu, po czym wszedł na salę balową. - Może to
niewiarygodne, ale to jest właśnie nasz wspólny
kolega Robert Radacki - Rudy witał podchodzącego
do stolika Roberta. - Tak. Teraz poznaję. Ten
romantyczny stosunek do natury - dorzuciła Anka
rozpoznając twarz Roberta pod opadającymi na
oczy mokrymi włosami. Cała trójka od lat
zajmowała czołowe lokaty na ogólnopolskich
olimpiadach co gwarantowało im nie podważalną
opinię kujonów na towarzyskiej liście V Liceum
Ogólnokształcącego. Wszyscy troje sączyli wodę
mineralną. - Co za palant. Wyprowadzam się z domu
- po raz kolejny Rudy oznajmił swoje niezłomne
postanowienie. Kipiał złością po rozmowie z ojcem. -
A ja wyjeżdżam do Warszawy studiować
psychologię. Mam ten problem z głowy. - Nie masz z
głowy, tylko z głową. Żeby się leczyć potrzebny jest
szpital, a nie studia. Co będziesz robiła po
psychologii? Dzieci możesz rodzić bez dyplomu.

background image

Anka była klasycznym przykładem żyrafy
przeżuwającej każde słowo przed wypowiedzeniem
czym doprowadzała wszystkich do szaleństwa.
Wszystkich z wyjątkiem Rudego i Roberta. - Błahe
sprawy traktujesz zbyt emocjonalnie. Zaczekam, aż
zarobisz swoje pieniądze i wtedy jako znany i
ceniony neurotyczny adwokat pierwszy zaczniesz się
u mnie leczyć. Oczywiście dam ci zniżkę, po
znajomości. - Pewnie, że zarobię. Trzeba myśleć.
Mój stary to wyjątkowy sknera, ale zna życie.
Obserwuję tych jego kolesi. Adwokat w tym kraju to
za trzy lata będzie najlepiej płatny zawód. Tylko te
pieprzone egzaminy wstępne. A ty Prymus? - spytał
Rudy. - Nie wiem, czy pójdę na studia. - Nie zalewaj.
Jesteś typowany, masz każdy wydział w tym kraju
do wyboru. No, nie wstydź się. Gdzie idziesz? -Nie
wiem. Robert powiódł wzrokiem po sali. Prawie
wszyscy tańczyli z wyjątkiem kilkuosobowej grupy
siedzącej przy centralnym stoliku. Skorpion, Dorota,
Kobra, Casanovą. Cała grupa kolegów z jego szkoły.
Wyraźnie nie pasowali do tej zabawy. Nie dlatego, że
mieli na sobie drogie ciuchy i jako jedyni swą
opalenizną odcinali się od wypłowiałych twarzy
reszty towarzystwa. Wyróżniali się, bo na tej
zabawie oni jedni się nie bawili. - Cztery lata.
Wydawały mi się całym życiem, a to już koniec -
Cichy wpatrywał się tępym wzrokiem w biel obrusa.
- I żeby się nigdy nie powtórzyło - dorzucił Skorpion
po czym wydobył ze swojej skórzanej marynarki
mały metalowy pojemnik z lekarstwem na alergię.

background image

Przystawił go do nosa, nacisnął i mocno zaciągnął się
wstrzymując powietrze. Jego oczy napłynęły łzami.
Trwał tak przez chwilę w bezruchu. Cichy spojrzał
przelotnie na Dorotę. Udawała, że nic nie widzi. Była
bezradna i bezsilna. Przelotnie uśmiechnęła się do
Cichego. Muzyka nagle ucichła i z głośnika wydobył
się głos dyrektora szkoły: - pierwszy nafciarz w
Polsce, człowiek prawdziwego sukcesu, ale dla nas,
przede wszystkim przyjaciel młodzieży i gorący
patriota Szczecina. Pan Jerzy Chmielewski. W sali
rozległy się leniwe oklaski ożywione nieco bardziej
przy stolikach nauczycieli. - Niekoniecznie ktoś, kto
sprzedaje benzynę, musi być szejkiem. No, chyba że
dyrektor miał na myśli konto w banku - podjął temat
Chmielewski. Sala wybuchła śmiechem i tym razem
cała obdarowała mówcę oklaskami. Jerzy
Chmielewski miał wyczucie tłumu. Był przystojnym,
eleganckim mężczyzną w najlepszych latach swego
życia. Energią i poczuciem humoru zjednywał sobie
nawet zagorzałych przeciwników. Tych ostatnich
zresztą było coraz mniej w okolicy. Mówiono, że jest
najbogatszym człowiekiem północno-zachodniej
Polski. Nigdy temu nie zaprzeczył. - W tym co
powiedział dyrektor waszej szkoły jest jednak dużo
prawdy. Jestem patriotą Szczecina, Pomorza i całej
Polski. Jest to nasza Ojczyzna, nasz dom. Może te
słowa budzą w was niechęć, bo przez całe lata
wycierano nimi wszystkie możliwe brudy, ale Polska
nie zaczęła się dziś i nie skończy jutro, kiedy my
odejdziemy. I właśnie z myślą o jutrze, z myślą o

background image

młodzieży tego miasta ufundowaliśmy nagrodę...
Biedrona przerzucił wzrok z dziewcząt ubranych w
białe bluzki na grupę prymusów stojącą stadem pod
ścianą. Pochylił się do Kobry. - Spadamy do Royalu?
Kobra był w doskonałym nastroju, ale nie
podchwycił propozycji. Dolewał właśnie Chopina. -
W tym roku jest to komputer IBM najnowszej
generacji - Chmielewski oddał mikrofon
dyrektorowi szkoły. - Prosimy do nas Roberta
Radackiego. Pół nieszczęścia to właściwe określenie
dla Roberta, który przeciskał się między stolikami w
stronę mikrofonu. Za mała i za ciasna marynarka
stawiała opór przy każdym ruchu. - No dalej
Prymus, napieraj - zachęcał Kobra. - A dasz
dotknąć? Ha, ha - wtórował Biedrona. Uśmiech
pobłażania pojawił się na twarzy Roberta. Znał te
kawały na pamięć i przez cztery lata wspólnego
obcowania uzbroił się w daleko posuniętą tolerancję
na okoliczność takich zaczepek. - Robert Radacki -
kontynuował swoją przemowę dyrektor - jest po raz
kolejny laureatem ogólnopolskiej Olimpiady
Matematycznej. Zdobył I miejsce w konkursie
"Jutro Polska" i w ciągu czterech lat otrzymał
średnią ze wszystkich przedmiotów 5,98. Przyznaję,
że nawet ja nie miałem takich wyników. Śmiech i
gromkie brawa były nagrodą dla szczerej
samokrytyki. Robert wszedł na podium i ukrył się za
dyrektorem szkoły. Chmielewski ponownie przejął
inicjatywę przy mikrofonie. - Chciałbym, aby tę
nagrodę wręczyła osoba, która urodziła się w Polsce i

background image

pierwsze lata spędziła w Szczecinie... Robert gotowy
był do ucieczki. Szukał przynajmniej duchowego
wsparcia w Rudym i Ance, ale oboje byli pochłonięci
dyskusją, w której pewnie doszli już do tematu
swoich przyszłych emerytur. W pierwszym rzędzie
stojących przed podium absolwentów przesunął się
fotograf z "Gazety na Pomorzu". Przymierzał się do
zrobienia zdjęcia. - ...i być może ta wizyta sprawi, że
zechce powrócić tu na stałe i cieszyć się z nami nową
Polską. Moja córka Cleo... - Chmielewski cofnął się
od mikrofonu, przygarnął prawym ramieniem
Roberta do siebie. Na jego twarzy wykwit! szeroki
uśmiech. Robert powiódł wzrokiem w stronę
pierwszego rzędu uczniów oklaskujących
przemówienie. Ostre światła flesza z aparatu
fotograficznego wypaliło do białości obraz sali i
zgromadzonych w niej gości. Na moment
przymrużył oczy. Usłyszał, rosnące oklaski i gwizdy.
Otworzył oczy. Robert rzadko chodził do kina. Nie
lubił taniej rozrywki w stylu zabili go i uciekł.
Telewizję oglądał bardziej dla towarzystwa ze
względu na ojca. Jego znakomita pamięć, trenowana
latami nauki w mozole przeczesywała teraz
wszystkie widziane w życiu twarze. Takich ust,
takich oczu, takich włosów jak żył nigdy nie widział.
Stała przed nim dziewczyna nie z tego świata. Cleo
pochyliła się do Roberta i prawie wcisnęła mu w rękę
honorowy dyplom. Zapach delikatnych perfum
wtargnął w jego zmysły pobudzając w nim nieznane i
nigdy nie odkryte doznania. W ułamku sekundy jego

background image

umysł rozprysł się na miliardy części i każda z nich
napełniła go falą rozpalonej energii. Cleo pochyliła
się i musnęła ustami jego policzek. Była na pewno nie
z tej planety i nie z tego miasta. - Coś dla ciebie -
stwierdził Skorpion siadając do stolika. Casanova
leniwie podniósł się z krzesła i powiódł wzrokiem w
stronę podium. Robert trzymał w rękach ogromne
pudło z komputerem. Cleo kładła na nim dyplom.
Robert usiłował odwzajemnić się pocałunkiem, ale
zawisł wygięty ponad pudłem w połowie drogi. Sala
wybuchła śmiechem. - To co? Który startuje? -
Casanova siadł z powrotem do stolika. Był
najbardziej aktywnym podrywaczem w mieście i
niewiele mężatek w mieście nie załapało się jeszcze
na jego wdzięki. Skorpion rzucił porozumiewawcze
spojrzenie w stronę Kobry. Casanova nie należał do
bandy. Trzymał się z nimi, bo zawsze miał forsę i
mogli razem robić sobotnie rundy po mieście. Nie
pracował jednak lecz żebrał u swojego nadzianego
starego. Wszyscy o tym wiedzieli. Kobra mrugnął do
Skorpiona. - Nie do wyjęcia. Jest ze starym - oceniał
szansę Skorpion. - Potrzebuję dwie godziny. Pięć
stów - zaproponował Casanova. Skorpionowi
zaświeciły się oczy. - Stoi - sędziował Kobra. Złączyli
ręce nad stołem. Dorota przecięła. - Znowu poleci do
starego po forsę - parsknął Skorpion na cały głos.
Kobra wybuchnął śmiechem. Przebili ręce nad
stołem. - Napijemy się czegoś? - Robert i Cleo szli
razem. Robert szedł przodem przeciskając się z
pudłem miedzy tańczącymi. Cleo podążała jego

background image

śladem. - Co? - Muzyka grała tak głośno, że nie
mogli się dosłyszeć. - Pytam, czy się czegoś napijesz?
Drinka? - Krzyknął Robert. -A, tak. - Zaczekaj.
Przedarł się przez ostatnią parę tańczących i
oswobodzony przeniósł pudło z komputerem ponad
pustymi stolikami docierając do Anki i Rudego. -
Popilnujesz chwilę? - Spytał Robert stawiając pudło
na wolnym krześle. - Ten komputer to pryszcz, ale ta
laska. Ja bym jej nie odpuszczał -Rudy wpatrywał
się w stojącą na parkiecie Cleo. Robert odwrócił się
za jego wzrokiem. Casanova i Cichy stanęli po jej
obu stronach. Cichy spokojnie coś tłumaczył ze
zniewalającym uśmiechem na twarzy, a Casanova
gestem dłoni zapraszał do stolika. Robert opadł na
krzesło. Nie bardzo wiedział jak się zachować. -
Zapomnij - pocieszał go Rudy. - Ona nie jeździ
autobusami. - Złodzieje - wycedził Robert.

Męska toaleta z trzema kabinkami wymagała
remontu. Nawet lampa nie dożyła nowych czasów.
Pojedynczy drut z oprawką i żarówką założono
specjalnie z okazji balu maturalnego. Przy wejściu
do toalety stało sto czterdzieści kilo mięśni w
ciemnych okularach na nosie i pistoletem polskiej
produkcji pod pachą. Chwilowo nikt nie nalegał aby
w tej sytuacji wejść do środka. - Ile się znamy? Rok,
dwa? Osiem lat wożę twoją wódę, ty, prezesie klubu
sportowego. Byłbyś nikim gdyby nie ja - Czarny stał
na środku toalety z rękami w kieszeni. Ostre światło
żarówki pozostawiało jego twarz w cieniu -

background image

zarobiłem kupę szmalu dla ciebie. - Historia -
dobiegł głos z kabiny po czym ktoś pociągnął za
łańcuch i odgłos spadającej do muszli wody wypełnił
toaletę - skończyłem z tym dwa lata temu. Drzwi
kabiny otworzyły się i wyszedł z niej Chmielewski.
Przeszedł nie spoglądając na Czarnego i stanął po
prawej stronie przed umywalką. - Zostawiasz mnie z
towarem na granicy i sprzedajesz "bramkę" tym
palantom z Poznania? Daj mi miesiąc. - Za późno.
Prowadzę legalne interesy, a ty możesz pracować dla
Poznania. Ale po starej przyjaźni... nie próbuj nic na
własną rękę. Na przejściu nie pokazuj się nawet
turystycznie. Chmielewski wytarł ręce chusteczką i
nie oglądając się wyszedł z toalety. Jego ochroniarz,
pan Włodzimierz ruszył za nim.

- Nudno. Gdzie tu się chodzi wieczorem? - Przerwała
milczenie Cleo. - Nudno - zgodził się Biedrona. - Ja
nie mówię dobrze po polsku, ale wszystko rozumiem
- wyrecytowała Cleo.

Szeroko otwarte, dwuskrzydłowe drzwi przepuściły
pana Włodzimierza, ale tylko dlatego, że wchodząc
mocno docisnął łokcie do ciała. Za nim na salę
wszedł Chmielewski. Rozejrzał się uważnie.
Dyskotekowe światła, głośna muzyka i roześmiane
twarze tańczących zachęciły go do odwrotu. Szepnął
kilka słów ochroniarzowi. Ten odwrócił się i wyszedł
z sali. Chmielewski mimo wytężonej uwagi nie mógł
odnaleźć córki. Skierował się w stronę dyrektora

background image

szkoły. Pragnął jak najszybciej się zmyć, żegnając się
z dyrektorem dostrzegł Cleo. Obok niej stał Kobra z
przyklejonym na twarzy uśmiechem cherubinka nie
mógł oderwać oczu od dziewczyny. Biedrona
nieudolnie demonstrował obojętność. Cichy z uwagą
obserwował strategię pająka w wykonaniu
Casanovy. - Jest taki lokal, nie wiem czy znasz? -
sądował Casanova - Imperium. Albo Royal Pub? -
Spojrzał na Cichego, ale ten, jemu pozostawiał
wybór. - To co, Royal? - Potwierdził Casanova.
Chmielewski ruszył w stronę Cleo. Dyrektor szkoły
usiadł do swojego stolika. - Tydzień temu
Chmielewski pojechał na lotnisko witać swoją córkę
- błyszczał nową plotką przed dyrektorem banku -
nie widział jej trzynaście lat, bo Teresa, pamiętasz
jego żonę, wyjechała do Nowego Yorku i zabrała
dziecko ze sobą. Dziewczynka miała wtedy pięć albo
sześć lat. No więc stoi na lotnisku, ludzie wychodzą z
bagażami po odprawie celnej, a on nagle uświadamia
sobie, że nie ma pojęcia jak wygląda jego córka.
Poleciał więc do kiosku, kupił brystol i napisał na
nim swoje nazwisko. Stoi z tą kartką i pokazuje
każdemu dziecku, które wychodzi przez drzwi. Nagle
puka go ktoś w plecy i mówi - "Hi". Ten się odwraca
i... - ..., a to dlatego od tygodnia Chmielewski
codziennie chodzi na basen i do sauny i włosy mu
jakby pociemniały... - zauważył dyrektor banku. -
Będzie miał kłopoty ze swoją córeczką - zakończył
dyrektor szkoły. Chmielewski stanął za plecami Cleo
i położył rękę na jej ramieniu. - Na nas pora.

background image

Uśmiech znikł z jej twarzy. Wstała od stolika.
Casanova nie odmówił sobie przyjemności i
demonstracyjnie uniósł się na powitanie
potencjalnego teścia. - Jak tam interesy? - Cichy był
bezpośredni w kontaktach ze znajomymi. Co prawda
nie widywał się z Chmielewskim od roku, ale
wcześniej gdy pracowali dla niego z Czarnym nie raz
chodzili razem do Radissona. Zimne spojrzenie
jakim Chmielewski otaksował cały stolik zniechęciło
wszystkich do dalszych poufałości. Spojrzeli po sobie
nie rozumiejąc co się dzieje. Skorpion jeszcze raz
pociągnął lekarstwo z ręcznego inhalatora. Nic go
już nie obchodziło. Był nieobecny. - O nic cię nie
proszę, prawda? - atakowała Cleo - masz tu swoje
sprawy. Jeżdżę z tobą po wszystkich znajomych, ale
mam już dość. Dziś kolejne przedstawienie. - Nie ma
mowy, żebyś sama tu została - oponował
Chmielewski. - Ale dlaczego? - Wbiła wściekły wzrok
w ojca. Od kilku lat samodzielnie prowadziła swoje
życie. Miała wynajęte mieszkanie na Manhattanie
razem z koleżanką. Trochę forsy dostawała od
matki, a resztę dorabiała w barze podając drinki. A
tu jakieś "mogę nie mogę". "Kim on właściwie jest
dla mnie" - pomyślała przelotnie. Wzrok ojca był
miażdżąco nieustępliwy. Nagle dostrzegła cień
nadziei. W tyle pod ścianą, obok wielkiego pudła z
komputerem siedział Robert. Patrzył na nią. - Tak
przy okazji. Obiecałam twojemu stypendyście, że
odwiozę jemu komputer do domu - uśmiechnęła się
niepewnie. Chmielewski złagodniał. Różnie

background image

uśmiechały się do niego kobiety w ciągu ostatnich lat.
Często zależało to od koloru garnituru w jakim
paradował w hotelach Zachodniej Europy. Tego
uśmiechu jednak nie można było kupić za żadne
pieniądze. Był to uśmiech małej dziewczynki do
własnego ojca. Skapitulował. Robert szedł przodem
niosąc pudło, za nim Cleo, a na końcu Rudy taszcząc
na ramieniu rower Roberta. Gdy dwie minuty temu
podeszła do stolika pomyśleli, że to żart, ale gdy
sama podniosła pudło z komputerem obaj rzucili się
do pomocy. Robert i tak chciał wracać do domu, a
Rudy jako jego serdeczny przyjaciel zaofiarował się
w niesieniu roweru. Robert zwolnił i rozglądał się po
parkingu. - Ten biały Suzuki - wskazała mały
terenowy samochód ze zdjętym dachem. Casanova
minął Rudego i delikatnie odepchnął Roberta na
bok. - Przepraszam, ale chcę wsiąść do samochodu -
mrugnął na pożegnanie w stronę Cleo i zniknął w
granatowym Audi. - Robert, gdzie jest Royal Pub? -
Zapytała Cleo. - On nie wie. Nigdzie nie chodzi, ale
za to ma komputer - pospieszył z życzliwym
wyjaśnieniem Rudy i zapakował rower obok
zapasowego koła. Robert usiłował zabić Rudego
wzrokiem ale za mało trenował tę sztukę. Rudy
wskoczył na tylne siedzenie i walczył z pudłem o
kilka dodatkowych centymetrów miejsca na fotelu.
Cleo zasiadła za kierownicą. Cichy i reszta grupy
stali na schodach przed Domem Kultury. Dyrektor
szkoły odprowadzał Chmielewskiego i dyrektora
banku do samochodów. - i co Cichowski? Kierunek

background image

się pogubił i kręcisz się w kółko - ironicznie zaczepił
dyrektor szkoły widząc Cichego. - Ten sam
codzienny problem - gdzie tu na noc zaparkować?
Cichy powiódł spojrzeniem za Chmielewskim, ale
ten udawał, że go nie widzi. - Ja przynajmniej mam
jeszcze jakiś wybór - odpowiedział. - Ty Cichowski
tak szybko się skończysz, że nawet tego nie poczujesz
- dyrektor był wyraźnie zły. - Ale co się ubawię to
moje, no nie? - odparł Cichy. Chmielewski zapalił
papierosa. Był zdenerwowany. Niepokój wkradł się
w jego podświadomość. Nie chodziło mu przecież o
tych chłopaków, których znał od lat i których w
jednej chwili starł by z powierzchni ziemi, a na
pewno z ulic tego miasta. Więc co to było? Znał to
uczucie niepokoju; pamiętał je z przed lat, ale skąd?
Czy to możliwe, żeby poczuł w sobie zazdrość? -
Nienawidzę takich imprez, ale tak trzeba - podjął
pierwszy z brzegu temat, żeby uciec od tamtych
myśli - ludzie muszą się przyzwyczaić do nazwiska.
Wszyscy traktują nas jak złodziei - zaciągnął się
dymem, a porcja nikotyny przywróciła mu pewność
siebie. - I nieważne co robisz. Wystarczy, że masz
pieniądze - kontynuował. - Kredyty mamy już
załatwione. Możesz wykupować ziemię i... -dyrektor
banku przerwał w pół zdania. Chmielewski poszedł
za jego spojrzeniem. Boczna szyba w jego
Mercedesie 500 SL była wybita, a na piasku skrzyły
się jej odłamki. Chmielewski zanurkował do wnętrza
i spotkał się twarzą w twarz ze swoim ochroniarzem.
- Szefie - mamrotał tamten. - To już trzecie radio w

background image

tym miesiącu nam ukradli. Chmielewski cofnął się
do tyłu. Żółta Corvetta z piskiem opon wchodziła w
zakręt usiłując wyprzedzić czarnego Jeepa z żółtym
dachem. Za nimi podążało granatowe Audi. Mięśnie
twarzy stężały Chmielewskiemu w wyrazie
nienawiści. - Popatrz co za hołota - zwrócił się do
dyrektora banku - zabiłbym takiego bez skrupułów.
Szczecin jest po Paryżu drugim miastem
zbudowanym na planie gwiazdy. Nie jest to zbieg
okoliczności, tylko wynik pracy tego samego
architekta. W praktyce oznacza to, że kolejne ulice
zawsze kończą się rondem z którego z kolei znów
odbiegają przynajmniej cztery nowe ulice, aby
doprowadzić po chwili do kolejnego,
sześcioramiennego ronda i tak dalej i tak dalej. Cleo
zatrzymała swoje białe Suzuki na środku placu
Grunwaldzkiego nie wiedząc dokąd dalej jechać. W
samochodzie tak jak i w całym mieście panowała
cisza. Rudy wygrzebał z pudła instrukcje komputera
i przy świetle lamp sodowych studiował parametry
techniczne jęcząc raz po raz z zachwytu. - Na co
czekamy? - zapytał Robert. - Oto i są -
odpowiedziała Cleo. Miała na myśli kolegów
nadjeżdżających z piskiem opon. Prowadził
Casanova, za nim jechał Cichy odkrytym teraz
Jeepem wioząc Skorpiona, Dorotę i Kobrę na pace, a
zamykał Biedrona swoją żółtą Corvettą. Samochody
weszły w ostry wiraż i okrążyły stojące na środku
białe Suzuki. - Prymus. Do szkoły się zapisz - darł się
Kobra.

background image

- Wytrzyj gila i popraw grzywkę - wtórował mu
Skorpion.
- Galoty zgubiłeś, bara, bara, bara, bara? - Kobra
wisiał za Jeepem głową w dół. - Ciekawe kto ją
pierwszy posunie? - Głośno myślał Skorpion. Cichy
był na tyle trzeźwy, że zasłonił się ręką, żeby
przynajmniej nie patrzeć na Cleo. Dziewczyna słabo
rozumiała po polsku, bo odbierała te okrzyki jako
część zabawy. Sami podobnie się bawili na
Brookłynie. Dobrze, że nie spojrzała na Roberta, bo
z jego twarzy zrozumiałaby treść okrzyków.
Casanova podjechał nieco bliżej. - Zmieniliśmy
plany. Chcesz się zabawić, to jedź z nami - zachęcał.
Silniki weszły na wysokie obroty. We wszystkich
samochodach chłopcy słuchali tej samej stacji
radiowej i teraz wyciskali ze wzmacniaczy
maksimum mocy. Samochody skoczyły do przodu
zjeżdżając z ronda i nabierając prędkości. Cleo
wrzuciła bieg i ruszyła z piskiem opon w ślad za żółtą
Corvettą. - Na dwa baty i na kwadrat - darł się
Skorpion mijając stojący w bramie zaczajony
radiowóz policyjny. Młody kapral od trzech miesięcy
służący w szczecińskiej policji rzucił się do stacyjki.
Silnik nowo zakupionego radiowozu Volkswagen
posłusznie zapalił swymi czterema cylindrami i...
zgasł. Starszy sierżant wyjął kluczyki ze stacyjki i
spokojnie opadł na swój fotel. - Nie jedziemy? - zbity
z tropu kapral spojrzał na sierżanta. - Żonę masz? -
Spokojnie spytał sierżant. -Nie. - A dziecko masz?
-Nie.

background image

Sierżant zamyślił się na moment.
- To może masz akwarium?
- Mam - przyznał zaskoczony kapral.
- To masz dla kogo żyć.
Po przejechaniu siedemnastu kilometrów od
Szczecina w stronę Międzyzdrojów skręcili w prawo
w leśną drogę. Robert tylko raz zapytał dokąd jadą,
ale chyba muzyka grała zbyt głośno, bo Cleo nawet
nie zareagowała. Las przerzedził się i dostrzegli łunę
jasnego światła. Długi na pół kilometra biały mur
biegł wzdłuż drogi i kończył się szeroką bramą. Zza
muru dobiegała głośna muzyka. Światła przednich
reflektorów omiotły żelazną bramę i zatrzymały się
na nogawkach błękitnych jeansów, które zabawnie
unosiły się powyżej kostek. Nie mogło być inaczej
gdyż ich właściciel miał sto dziewięćdziesiąt dziewięć
centymetrów wzrostu i od sześciu lat nie znalazł
swojego rozmiaru spodni w całej Europie. Ostre
światło jego latarki prześlizgnęło się po tablicy
rejestracyjnej białego Suzuki, po czym skierowało
się do wnętrza kabiny trafiając Roberta prosto w
oczy. Widok Roberta zasłaniającego się przed
światłem nie skłonił ochroniarza do sięgnięcia po
broń więc spokojnie wjechali przez bramę na teren
posiadłości Czarnego. - Była piękna, przezroczysta.
A na imię miała Czysta, bo ty i ja to... -zawodził
Kobra. Pierwszy wyskoczył z samochodu. Za nim
szedł Skorpion obejmując Dorotę lub bardziej
opierając się o nią. Cichy, Biedrona i Casanova
trzymali się z tyłu czekając aż Cleo wysiądzie z

background image

samochodu i dołączy do nich. Chcąc nie chcąc
Robert również wysiadł. Rudy stanął obok. Jego
twarz na codzień tak plastyczna teraz zamarła w
niemym zdziwieniu. Ogromna, nowoczesna bryła
willi otoczona świeżo sadzonymi drzewami odbijała
się w sztucznym stawie ponad którym przerzucona
była malownicza kładka. Zdradzało to
sentymentalne skłonności projektanta lub właściciela
tej rezydencji. Podjazd pod dom, parking, a nawet
część ogrodu zastawione były ekspozycją
samochodów z "kolekcji lato 1994". Tak na oko
ponad pięćdziesiąt sztuk. Ich właściciele wraz z
osobami towarzyszącymi stanowili barwny dodatek
do wystawnego przyjęcia. Liczne stoły z parasolami
uginały się pod ciężarem specjalnie na tę okazję
wypieczonych mięs, wędzonych wędlin, owoców,
ciast, tortów. Z boku sześć stanowisk grilla
obsługiwanych było przez najlepszych kucharzy.
Przypiekali krwiste mięsa. Dalej rząd jedenastu
beczek z różnymi gatunkami piw zaspokoiłby nawet
wyszukane gusta. Następnie dwumetrowa fontanna
w kształcie szklanej góry polewała chłodną wodą
zgromadzone tu białe wina. Obok w lodówkach za
szklanymi szybami chłodziły się szampany. Dla
smakoszy prawdziwy raj zaczynał się na niewielkiej
wysepce pośrodku sztucznego stawu, gdzie pod
jarzeniowym napisem EDEN naga Ewa serwowała
francuskie wina. Aby spijać bukiet tych przednich
czterdziestoletnich win należało dopłynąć wpław do
wysepki. - A myśmy przez te cztery lata słupki liczyli

background image

- odezwał się Rudy wracając do przytomności. Tłum
wieczorowo ubranych gości przetaczał się we
wszystkich kierunkach. Mimo najróżniejszych
strojów, fryzur i mnogości typów męsko-damskich
jedno pozostawało wspólne dla wszystkich obecnych
w ogrodzie (nie wliczając kucharzy i kelnerów) -
średnia wieku plasowała się w granicach dwudziestu
czterech lat. Wyjątek stanowił Czarny, właściciel tej
rezydencji. Właśnie dziś obchodził uroczyście swoje
czterdzieste urodziny. Rudy podbiegł do szklanej
fontanny i napełnił dwie szklanki mieszaniną wódki
z sokiem. - Robert. Napij się - nie czekając na toast
łyknął jednym tchem pół szklanki. Chyba robił to po
raz pierwszy w życiu, bo na moment przestał
oddychać i utkwił wzrok na końcu własnego nosa. -
Ech - jednak mu zasmakowało. Rozejrzał się
dookoła. W górę wystrzeliła pierwsza bomba
sztucznych ogni. Wzniosła się nad staw i
eksplodowała tysiącem czerwonych warkoczy. -
Popatrz - nie mógł opanować swego wzruszenia
Rudy. - Przecież to są gangsterzy - studził go Robert.
- Żeby choć przez tydzień pożyć tak jak oni -
rozmarzył się Rudy. Robert spojrzał za siebie. Przy
stole z alkoholami stała Cleo. Kobra nalewał jej
szampana do kieliszka, a Casanova obejmował
ramieniem i przedstawiał kumplom. Cleo poczuła na
sobie wzrok Roberta. Przez ułamek sekundy patrzyli
na siebie. Uśmiechnęła się do niego uprzejmie. Po raz
pierwszy od tygodnia dobrze się poczuła. Wszystko
w koło wyglądało dla niej swojsko. Czuła się jak w

background image

Nowym Yorku na sobotnim przyjęciu, u któregoś z
kolegów z collegu. Ta sama muzyka, te same opalone
twarze jej rówieśników, to samo piwo. Nawet ku jej
zaskoczeniu, większość chłopców mówiła po
angielsku. To była ulga. Sześć dni spędziła z ojcem,
który woził ją po swoich znajomych. Niekończące się
spotkania z emerytami. Pierwszy raz pomyślała, że
warto było przyjechać na te wakacje do Polski.
Odwróciła się do Cichego wznosząc toast. Była
szczęśliwa. Szkoła, dom, szkoła i nauka. Robert nie
przyjaźnił się z nikim specjalnie z wyjątkiem
Rudego, a i tu słowo przyjaźń było nadużyciem w
stosunku do ich znajomości. Stał teraz samotnie po
środku rozbawionego tłumu i pierwszy raz pomyślał
o sobie inaczej. Zobaczył w roześmianych twarzach
Kobry, Cichego, Biedrony jakąś niezwykłą radość
życia, której nie odnajdywał w sobie od wielu lat. -
"Hej, nie rozklejaj się dupku." powiedział sam do
siebie na wszelki wypadek, bo jego myśli dryfowały
w stronę prostego alibi jakim była w jego życiorysie
śmierć matki. "Nie potrafię się śmiać tak jak oni, bo
noszę w sobie ciężar jakiego nikt z nich nie zna" -
drażnił sam siebie takim wyznaniem wiedząc, że to
tanie usprawiedliwienie. "Oni są po prostu
złodziejami, cwaniakami, którzy żyją z ludzkiej
nędzy. Okradają innych, ale dzień sądu..." i tak dalej
i tak dalej, ale podsycana w sobie niechęć do kolegów
w niczym nie zmieniała faktu, że był nudnym,
nieśmiałym, bezbarwnym, pozbawionym poczucia
humoru prymusem. "I co ci przyszło do głowy?" -

background image

Ciągnął swój wątek masochisty - "myślałeś, że ona
umówi się z tobą na drinka. A gdzie byś ją zabrał?
Na dworzec? Za co, gdzie?" Spojrzał na szklankę
pełną wódki, którą dostał od Rudego. Wychylił
jednym tchem. Przełknął bez trudu. Rudy
zaniemówił z wrażenia. Chyba jednak nie znał
Roberta. Sztuczne ognie strzeliły teraz w niebo po
dziesięć jednocześnie rozświetlając okolicę
czerwonym i zielonym blaskiem na przemian. Huk
wybuchów uruchomił autoalarmy w samochodach.
Gdzieś ponad czubkami drzew niebo zapłonęło
czerwienią ukrytego jeszcze za horyzontem słońca.
Czarny stał na tarasie pierwszego piętra obserwując
bawiących się w ogrodzie gości. - Z czego będziesz
żył? Sprzedasz dom? Niezłe balangi tu były -
stwierdził Cichy stojący po drugiej stronie tarasu i
popijający piwo z butelki. - Daj spokój... - Czarny
stał oparty o drewniany słup tarasu. - Koniec z
przemytem. Masz długi i niedługo będziesz goły... -
ciągnął Cichy. Czarny odwrócił się do Cichego.
Każdy inny człowiek nie umiejący latać, leżałby
martwy sześć metrów w dole za takie spoufalanie się,
ale Cichy był kimś szczególnym. Nie tylko
wspólnikiem i prawą ręką. Był przyjacielem. - Mam
zlecenie na pośrednictwo. Można trafić parę
dolarów, ale... - Czarny zawiesił głos ważąc w sobie
ostatecznie słowa, które od momentu ich
wypowiedzenia stawały się zadaniem do wykonania.
- Ale... - zaciekawił się Cichy. - Gdyby się tym zająć
samemu do końca, to można wyjąć piątkę. - Piątkę

background image

czego? - Cichy przerwał picie piwa i wbił czujne
spojrzenie w Czarnego. - Pięć milionów dolarów. Po
minie Cichego było widać, że wie ile to jest pięć
milionów dolarów. Ta willa, w której toczyło się
teraz przyjęcie, cała elektronika sterująca domem,
sprowadzane z Niemiec meble, basen, kort, grafitowe
BMW 735, motorówka zacumowana w Świnoujściu,
wszystko to razem do kupy warte było połowę tej
sumy, i to zakładając, że zapłaciłby bez targowania.
Robert wszedł do salonu. Trawa w ogrodzie ścięta
była równo z progiem drzwi prowadzących do sali
gier. Centralnym meblem ascetycznie urządzonego
pokoju był rzeźbiony angielski stół do snookera. Z
boku przy niskim stoliku na podłodze siedział
Skorpion. Przed nim na stoliku obok butelki ginu
stał otwarty pojemnik z inhalatorem. Z drżeniem
rąk Skorpion wsypywał do inhalatora biały proszek.
Pustą foliową torebkę odrzucił na bok. Buteleczkę
zakręcił i szybkim ruchem wstrząsnął nią kilka razy.
Kolejna dawka wciągniętej w nos kokainy
przywróciła mu błogi uśmiech na twarzy. Spojrzał
na Roberta. Kilku kibiców obserwowało toczącą się
właśnie grę na stole bilardowym. Casanova
przegrywał. Przegrywał na oczach swoich kolegów i
to z kim, z Cleo, która wbrew oczekiwaniom
zebranego tu grona, nie wybierała się z nim na
krótki spacer w stronę sypialni na pierwszym
piętrze. Cleo znała wszystkie schematy tej gry. Od
piętnastego roku życia chodziła do łóżka tylko
wówczas gdy miała na to ochotę. A tego wieczoru

background image

ostatnią rzeczą na jaką dała by się namówić był seks.
Robert podszedł do Cleo i stanął za jej plecami.
Nieśmiało położył rękę na jej ramieniu. - Muszę
wracać do domu. Zabieram komputer... i rower... i...
Alkohol działał, bo inaczej Robert nie odważyłby się
na nic więcej prócz pożegnania. Ale tego wieczoru
działo się wiele nowych rzeczy w jego życiu. Jeszcze
raz pochylił się do Cleo. - ... i w ogóle, może byśmy
już pojechali. - Zagrajmy. Jeżeli wygrasz to jedziemy
- postawiła warunek Cleo. Casanova stanął pod
ścianą z boku i dzięki temu przeżył bez szwanku
pierwszy kontakt Roberta z kijem bilardowym.
Lampa nad stołem miała mniej szczęścia. Czarny
wszedł do sali gier. Stanął w półmroku. Obserwował
nierówną walkę Roberta z kulami na stole. - Mamy
coś do przerzucenia przez granicę. Szkoda, że masz
trefne papiery - zwrócił się do Cichego. Ponownie
spojrzał na Roberta. - Potrzebujemy kogoś nowego.
Cichy powiódł wzrokiem w ślad za spojrzeniem
Czarnego. Cleo instruowała Roberta jak należy
trzymać poprawnie kij. -Coś ty. To leszcz. Cleo
wychodziła pierwsza. Robert szedł za nią. Zbierali
się do wyjścia. Biedrona stanął obok Casanovy. -
Pięć stów to nie majątek - powiedzał. - Zwłaszcza jak
się ma dzianego starszego - Kobra podszedł z drugiej
strony. Skorpiona z nimi nie było. Daleko odpłynął
po kolejnych głębokich wdechach swojego
inhalatora. - Czy na prawdę musisz jechać do domu?
- Spytała Cleo wychodząc z Robertem na parking.
Gwiazdy pogasły na niebie z wyjątkiem tych dwóch

background image

płonących w jej oczach. Z uporem dziecka Robert
przywiązał się do idei powrotu. - Tak - z całą
stanowczością potwierdził swoją wolę.
- Chodź. Pokażę ci coś - Cleo pociągnęła go za sobą
do samochodu. Nie stawiał oporu. Gdy wyjeżdżali
dostrzegł Rudego w niezwykłym nastroju, szedł po
pas w wodzie w poprzek sztucznego stawu z szeroko
rozwartymi ramionami w stronę wyspy z napisem
EDEN. A gdy tam dotarł szczęście odebrało mu siły i
padł tuż obok uśpionej alkoholem półnagiej
barmanki, która przestała już być Ewą.

ROZDZIAŁ 4

Słonce tego ranka na moment zabłysło na horyzoncie
i schowało się za wąski pas porannych chmur.
Zielonkawe niebo odbijało się w spokojnych falach
morza. Brzeg wznosił się w tym miejscu wysoką na
kilkadziesiąt metrów piaszczystą skarpą. Fale od
stuleci podmywały klifowy brzeg, odgryzając od lądu
kolejne metry. Robert wspinał się po stromym
wzniesieniu. Rozpaczliwie chwytał się traw, żeby nie
stracić równowagi. Minął powaloną sosnę, która w
raz z tysiącami ton piasku osunęła się w zeszłym
roku z urwistej skarpy. Spojrzał w górę, pozostało
jeszcze kilka metrów. Na piasku widniały świeże
ślady. Sam nie wiedział co pchało go na tę przeklętą
górę. Cleo wcale go nie prosiła, żeby za nią szedł. Ale
szedł i to z własnej, nieprzymuszonej woli. Nigdy nie
robił głupstw, a tej nocy jakiś głos, jakaś siła, której

background image

nie znał pchała go w kolejne szaleństwo. Chwycił się
ręką wystającego z piasku konaru. Przyklęknął, żeby
złapać oddech. Spojrzał w dół. Sześćdziesiąt metrów
pod jego nogami było morze. Tam gdzie fale stykały
się z piaskiem stała zabawka, Suzuki, którą
przyjechali z Cleo. "Żaden dźwig, żadna straż
pożarna, nikt do końca świata nie ściągnie mnie
bezpiecznie w dół" - pomyślał i przywarł jeszcze
bliżej do piasku. Nie miał jednak już wyboru.
Wspinał się dalej na spotkanie swego przeznaczenia.
Cleo siedziała na szczycie skarpy. Za sobą miała
ścianę lasu, a przed sobą widok jakiego nie
powstydziłoby się żadne biuro podróży na świecie.
Zatoka rozświetlona promieniami słonecznego
poranka. Po lewej stronie brzeg z gasnącymi
latarniami. Kilka stojących na redzie statków, a
wśród nich płynący pod pełnymi żaglami biały
żaglowiec. Zerwał się poranny wietrzyk. Poczuła
świeży zapach morza. Nabrała powietrza chcąc jak
najgłębiej pompować w siebie tę najczystszą,
narkotyczną energię życia. Na krawędzi skarpy
pojawiła się ręka, a za nią druga. Palce jak szpony
drapieżnika wbiły się między korzenie. Za nimi
wysunęła się przerażona twarz Roberta. Nie mógł
wydobyć słowa. Cleo wypuściła z siebie całe
powietrze parskając śmiechem. - To się nie może
dobrze skończyć - bronił się Robert. Cleo pochyliła
się i wsparta na łokciach położyła się tuż przed nim.
Nie mógł się cofnąć i nie mógł też iść do przodu.
Przysunęła się jeszcze bliżej, tak że poczuł zapach jej

background image

perfum, ten cudowny, odurzający zapach, który
zapamięta do końca życia, czyli jeszcze jakieś pół
minuty. Czuł, że trawy zaciśnięte w jego dłoniach
powoli odrywały się od skarpy, a cały ciężar jego
ciała wspiera się na palcu prawej nogi. - "Ma ładne
oczy" - pomyślała o Robercie Cleo. - "Po co je
chowa. Ścięłabym grzywkę. I w ogóle ścięłabym te
okropne długie włosy. Kto dzisiaj nosi długie
włosy?" - Gotowa była przerobić całą postać na wzór
i podobieństwo swoich kolegów z collegu. Jeszcze
bliżej się przysunęła, tak, że poczuł jej oddech. Cały
świat, zatoka, morze, wszystko odbijało się w jej
roziskrzonych oczach. Nagle potężna fala gorąca
wybuchła w nim i z siłą huraganu. Wdarła się we
wszystkie zmysły jednocześnie. Dotyk, smak, zapach,
dźwięk, odczuwał z nieznaną intensywnością. Poczuł
jej gorące, rozpalone do czerwoności usta jak
przywierają do jego policzka. Miała przymknięte
powieki. Błądząc składała kolejne pocałunki na
policzku i brodzie aż odnalazła jego usta. Jakże
niesprawiedliwy i okrutny bywa świat. Trawy
pozostały w dłoniach Roberta wraz z wyrwaną
ziemią. Ani lewa, ani prawa noga nie znalazły już
punktu podparcia i w myśl prawa Newtona jego
ciało runęło w dół mimo, że jego dusza sięgała
szczytów. Rozległ się krzyk i śmiech Cleo. Leżał na
piaszczystej wydmie u podnóża skarpy. Rozrzucił
szeroko ramiona i gotów był objąć i pokochać to
morze u swoich stóp i wszystkie oceany świata,
chmury na niebie i wszystkie nawałnice z piorunami,

background image

całą plażę po ostatnie ziarno piasku. Chciał
powiedzieć: "kryształ kwarcu", ale w porę się
wycofał uznając to za mało poetyckie. Cleo stanęła
obok samochodu. Pomyślał, że to sygnał do powrotu.
Zerwał się nieco silniejszy wiatr więc zapiął
marynarkę i powlókł się do samochodu. Cleo stała
nieruchomo wpatrzona w wielkie głazy sterczące z
morza. - Wyglądają dokładnie tak jak je pamiętam z
dzieciństwa. Mam takie zdjęcie z ojcem. Siedzę tu na
tym kamieniu, a ojciec z matką po bokach. - Po co
właściwie przyjechałaś do Polski? - Spytał bez
powodu Robert. Cleo spoważniała. Przypomniała
sobie nagle o niemiłym obowiązku, który psuje
radość chwili. - Chcę wiedzieć kim jest mój ojciec -
odparła. Nawet nie spojrzała na Roberta. Minęła go
obojętnie i wsiadła do samochodu. Jechali w
milczeniu po plaży. Słońce w całej pełni wynurzyło
się z poza chmur i zapowiadało kolejny upalny dzień.
Ale w samochodzie zapanował taki chłód, że po
plecach Roberta przeszły ciarki. - Fajnie, że
przyjechałaś. Pokażę ci miasto. Możemy razem pójść
do kina jak zechcesz - zaproponował. Cleo
wymownie milczała nie reagując na kolejne
propozycje. - "Czyżby koniec?" - Pomyślał. "A niby
czego koniec. Czego się spodziewałeś. Pocałowała cię
i tyle. Kim ty jesteś tak na prawdę? Prymus z IVa.
W właściwie już nie z czwartej. To już koniec szkoły,
koniec olimpiad, nagród. Ale dlaczego zamilkła?"
Robert nie znał odpowiedzi. W jego szkole nie było
przedmiotu pod tytułem "Związki męsko-damskie".

background image

Gdyby taki przedmiot był, to przeczytałby książkę
"Postępowanie z kobietami", rozdział pierwszy. To
był na prawdę jego rozdział pierwszy. Pierwsza
dziewczyna w jego życiu, pierwszy pocałunek,
pierwsza miłość. "A co to jest miłość?" - Poczuł w
sobie strach.

ROZDZIAŁ 5

Przed Szczecinem skręcili z autostrady w prawo.
Ominęli centrum i wjechali w podmiejską dzielnicę
willową. Skręcili ponownie w prawo i zatrzymali się
przed metalową bramą. Biały, wysoki na dwa metry
mur, bronił dostępu dla wścibskich spojrzeń
sąsiadów i przypadkowych przechodniów. Metalowa
brama drgnęła. Po prawej stronie na słupie
poruszyła się mała, przemysłowa kamera.
Prowadziła samochód panoramą aż wjechali do
wnętrza, by po chwili powrócić automatycznie na
swoje miejsce. Chmielewski stał przy oknie. Monitor
małego telewizora w czarno- białych kolorach
pokazywał wjeżdżający przez bramę samochód. -
Nie, nie. Wszystko w porządku. Już jest. Powiedzcie
prokuratorowi, że czekam na niego. Wypijemy
razem poranną kawę - odłożył słuchawkę telefonu.
Cleo zatrzymała samochód na podjeździe. Wysiadła i
trzasnęła drzwiami. Robert nie mógł oderwać
wzroku od willi Chmielewskiego. Trzyskrzydłowy
dom zamknięty na planie litery "u" dopiero z bliska
nabierał właściwej skali. Parterowy z podwyższonym

background image

dachem krytym czerwoną dachówką. Ogromne
tarasowe drzwi bez trudu mieściły w sobie
ochroniarza, który właśnie wyszedł na taras i
pomachał przyjaźnie do Cleo. Wysiadła z
samochodu i ruszyła w stronę domu. - Jestem
zmęczona. Zamówię taksówkę dla ciebie. Robert
wysiadł i zamknął za sobą drzwi tak cicho jak
łakomczuch lodówkę. Bał się, żeby hałas nie zmącił
tej harmonii kształtów i barw jaka otaczała go za
sprawą znakomitej architektury i dwóch lat pracy
pana Janka, ogrodnika, no i oczywiście półtora
miliona dolarów wpompowanych w to
przedsięwzięcie pod tytułem "Rezydencja
Chmielewskiego". Nie było piękniejszej willi na
Pomorzu, a może i w całej Polsce. Przeszli po
angielskim trawniku i po stopniach schodów wspięli
się na taras. Dwóch techników w pomarańczowych
kombinezonach kończyło naprawiać pompę w
basenie. - To pewnie panienka się ucieszy, bo jeszcze
dziś będzie można się kąpać - łasił się starszy. -
"Ciekawe jaką uczelnię skończył Chmielewski?" -
przebiegło Robertowi przez myśl pytanie. W
ogrodzie zaczynało się codzienne piekiełko upałów.
Weszli do holu. Poczuł miły chłód. Sterowana
komputerem klimatyzacja gwarantowała stałą
temperaturę dwadzieścia stopni. Drzwi same
zamknęły się za nimi. Dodatkową nowością był
intensywny zapach jałowca, którego na pewno nie
czuł w ogrodzie. No cóż. Wszystko dla ludzi. - Cześć -
Cleo rzuciła w stronę ojca. Weszła do kuchni i

background image

sięgnęła z szafki butelkę wody mineralnej. Zawsze
nosiła taką butelkę przy sobie, gdziekolwiek się
ruszała. Wyczytała w przewodniku, że woda w
Polsce jest zatruta, i że najlepiej jest pić butelkową
wodę niegazowaną. Przewodnik był francuski, a
zalecana woda alpejska. Chmielewski był
człowiekiem impulsywnym. Jako działacz sportowy
w największej szczecińskiej stoczni utrzymał się na
swym stanowisku prezesa tylko dlatego, że potrafił
postępować z ludźmi. Może ktoś by powiedział, że
był szorstki, może i był, że lekceważył kolegów,
może, ale tylko gamoni, że eksploatował bez umiaru
młodych sportowców -no cóż ale mistrzostwa Europy
wygrywali jego podopieczni. Znał się na ludziach, ale
całkowicie był bezbronny wobec własnej córki.
Nabrał powietrza, żeby wgnieść ją ostrym atakiem
we włoską glazurę, ale całe powietrze zeszło z niego,
gdy spojrzała zielonymi oczami z pod czarnych
sennych rzęs. - Mówiłaś, że wrócisz za godzinę. Nie
wróciłaś - zaczął niepewnie -Mówiłaś, że
zadzwonisz... - Możemy porozmawiać później.
Jestem okropnie zmęczona. Odwróciła się zdejmując
kurtkę. Upuściła ją na ziemię idąc w stronę Roberta.
Sukienka ciasno przylegała do jej bioder. Kilka fałd
materiału kołysało się w rytmie jej kroków ocierając
się o uda. Chmielewski poderwał wzrok w momencie
gdy stawała obok Roberta. - Kolega potrzebuje taxi.
Miałam go odwieźć, ale padam - uśmiechnęła się. -
Zadzwonię do ciebie w tygodniu - powiedziała
Robertowi na pożegnanie. Odwróciła się i chciała

background image

odejść ale zatrzymał ją głos Roberta. - Masz mój
telefon?
Wzięła leżący na stoliku pod lustrem banknot
stuzłotowy i podała go chłopcu. - Masz. Napisz i włóż
za lustro. Chmielewski patrzył jak odchodzi
zrzucając po drodze pantofle z nóg. Ramiączko
zsunęło się z jej ramienia i zawisło tam gdzie
kończyły się jej rude włosy. Przez główną bramę
przy której stał ochroniarz wjechała służbowa
limuzyna Peguot 605. Była własnością szczecińskiej
prokuratury i namacalnym dowodem wdzięczności
miejscowych biznesmenów, którzy ufundowali ten
samochód z własnych składek. Z samochodu wysiadł
kierowca w mundurze policjanta. Ochroniarz
otworzył drzwi pasażerowi. Siwy pan w wieku przed
emerytalnym wysiadł z samochodu i ruszył w stronę
tarasu. - Jak tam żona? - Spytał na dzień dobry
ochroniarza, ale nie czekał na odpowiedź. Mógł być
spokojny o los jego bliskich. Długopis nie chciał
pisać. Robert chuchał na niego i ponownie próbował
zakreślić cyfrę pięć na banknocie, ale bezskutecznie.
Drzwi za jego plecami otwarły się tak gwałtownie, że
uderzyły go w łokieć nim zdążył usunąć się na bok.
Długopis spadł na marmurową posadzkę. Siwy pan
tryskał wprost serdecznością. Przyklejony do twarzy
uśmiech bazyliszka odginał mu policzki
przysłaniając i tak ledwie widoczne za okularami
oczy. Roberta ominął jak wieszak na płaszcze.
Dostrzegł Cleo wchodzącą po schodach i ponownie
rozpromieniony wyciągnął rękę do nadchodzącego

background image

Chmielewskiego. - Tylko mi nie mów, że ci przykro i
że spanikowałeś. Jak to dobrze, że nie mam dzieci.
Lepiej mi opowiedz o tym nowym jackuzzi. Obaj szli
korytarzem w stronę przeszklonego salonu. Za
oknami ochroniarz przyglądał się pracy w basenie. -
Wdepnąłem w niezłe gówno. Odstawią mnie na
emeryturę - zaczął prokurator. - Aż tak źle? -
Udawał zdziwienie Chmielewski. - A słyszałeś, żeby
kiedyś obrabowano bank w obecności prokuratora i
plutonu komandosów? Ciekawe, kto za tym stoi? -
No, za wielu przyjaciół to ty nie masz - sarkastycznie
odparł Chmielewski. - Mam ciebie. Jak mnie wywalą
to ty mi pomożesz - odparł prokurator. Chmielewski
nalał koniaku do szklanki i wręczył ją swojemu
gościowi. - Ktoś chce się mnie pozbyć - powiedział
prokurator i wychylił mały łyk złocistego płynu ze
szklaneczki. Jego przeszywające spojrzenie utkwiło
w źrenicach Chmielewskiego. Mogłoby zabić
każdego, ale nie Chmielewskiego. Biznesmen
roześmiał się prosto w nos i odchodząc rzucił za
siebie: - Zawsze możesz to zgłosić na policję. -
Bardzo śmieszne - prokurator opadł na fotel. Robert
złożył banknot z zapisanym numerem telefonu i
zatknął go za ramę lustra. Odchodził do drzwi, gdy
usłyszał głos Chmielewskiego. - Moja córka powinna
była pana odwieźć - podszedł do Roberta i wyjął z
portfela kilka banknotów. - Ja nie mogę tego przyjąć
- Robert szarpnął drzwi i dał krok na zewnątrz. -
Zaczekaj. Ty się jeszcze uczysz -jedynie przez
grzeczność Robert odwrócił się do niego.

background image

Wystarczyło jednak, żeby Chmielewski wsunął mu w
kieszeń marynarki zwitek banknotów. - Zresztą ja
nie daję. Ja pożyczam. Zanim Robert zdążył
zaprotestować poczuł za plecami ochroniarza.
Automatyczne drzwi bezszelestnie zamknęły się
przed jego nosem. Szli do otwartej bramy. Robert
szedł pierwszy i niósł karton z komputerem.
Ochroniarz kroczył tuż za nim. Wcisnął
automatycznego pilota. Brama drgnęła Robert
musiał podbiec ostatnich kilka kroków, żeby nie
zostać przytrzaśniętym przez zamykającą się bramę.
Nie było to łatwe zważywszy, że w rękach niósł
komputer. Taksówka już czekała na zewnątrz.
Robert zatrzymał się i ani drgnął. Młody taksówkarz
patrzył na niego nic nie rozumiejącym spojrzeniem. -
To co? W końcu stoi pan, czy jedzie? - zapytał z
irytacją w głosie. Do domu było najwyżej pięć
kilometrów. Jeździły tramwaje. Pieniądze nie były
jego i przysiągł sobie na niebo i ziemię, że je wkrótce,
a nawet natychmiast odda. Ranek był taki piękny, że
można się było przecież przejść. - A ile za
podstawienie? - Zapytał Robert. - To co? Kurs diabli
wzięli? By cię szlag trafił - taksówkarz trzasnął
drzwiami i odjechał. Robert skierował się
piaszczystą drogą przez las. Ptaki tego ranka
rozśpiewały się jak nigdy. A może po prostu on nigdy
ich nie słyszał.

Osiedle Stoczniowe swój okres świetności miało już
za sobą. Wybudowane w latach sześćdziesiątych było

background image

typowym hotelem robotniczym w makro skali.
Piętnaście tysięcy robotniczo-chłopskich rodzin
zagęszczonych w trzydziesto- lub czterdziesto-
metrowych mieszkaniach. Na podwórku, gdzie
wylany asfalt zabił ostatni skwer zieleni, stał mały
Fiat. Fotele i gumowe wycieraczki suszyły się w
słońcu. To niewiarygodne, że taki mały samochód
mieści w sobie tyle szpargałów. Całe wyrysowane na
asfalcie boisko do tenisa zalane było jego
zawartością. Robert szedł w poprzek dumnie niosąc
wielkie pudło komputera przed sobą. - Się masz
Robek. Gdzieś to rąbnął? Kurwa twa - poderwał się
z ławki syn sąsiada, dwudziestosiedmioletni Włodek.
Był jak zwykle w stanie wskazującym na spożycie. W
prawej ręce wymachiwał opróżnioną do dna butelką
po żytniej. - Dzień dobry - Robert grzecznie
przywitał się z panem Koperkiem, właścicielem
małego Fiata. Włodzimierz zrezygnowany machnął
ręką za Robertem. Chciał prosić o dychę na małpkę,
ale przypomniał sobie, że w ciągu trzech lat tylko raz
wyłudził jakieś pieniądze od Roberta, bo ten po
prostu ich nigdy nie miał. Ojciec i Robert siedzieli
przy stole w dużym pokoju. Robert wyjął zrolowany
dyplom. Rozprostował go na stole i podał ojcu. -
Koniec szkoły, koniec kłopotów tata. Ojciec wziął
pogięty dyplom do ręki i założył okulary. Przeczytał
pobieżnie tekst: "Robertowi Radackiemu, za
wzorowe... najwyższą średnią" i tak dalej i tak dalej.
Odłożył dyplom na półkę. Stały tam rzędem
kryształowe, posrebrzane, miedziane, ceramiczne i z

background image

brązu - wszelkiego formatu i kształtu puchary i
statuetki sportowe. Obraz zwycięstw jego
piętnastoletniej kariery. W całym mieszkaniu wisiały
dyplomy i pamiątkowe zdjęcia. - To i dobrze - w
głosie ojca brzmiała nuta triumfu - przecież nie
wezmą cię do wojska przeze mnie, to po co
studiować? Pięć lat! - ojciec spojrzał na Roberta z
rosnącym wzburzeniem - nie bądź głupi. Im
wcześniej zaczniesz pracować tym wcześniej do
czegoś dojdziesz. Robert uśmiechnął się do ojca. Ile
już razy słyszał to kazanie. Ojciec był rozgoryczony,
czasami złośliwy. Drażnił Roberta kiedy tylko mógł.
- Niech się tata nie obawia. Jeszcze nie wiem czy
pójdę na studia. Od poniedziałku zaczynam robotę u
naszego sąsiada, ma własną firmę -powiedział
Robert. Sąsiad był kimś, bo pracował dla siebie i
chyba nieźle mu się powodziło. Ojciec go nie lubił. -
Masz, sprzedaj - ojciec sięgnął z półki srebrny
puchar zdobyty na spartakiadzie krajów
socjalistycznych w Moskwie. Puchar był okazały.
Uznał, że to za mało i dołożył niski, tym razem złoty,
pamiątka z wyścigu pokoju z siedemdziesiątego
siódmego. - Podnieśli cenę obozu w Bieszczadach.
Pawełek od tygodnia się pakuje. Nie mogę mu
powiedzieć, że nie pojedzie. Nigdy nie przelewało się
u nich w domu, ale pierwszy raz ojciec sprzedawał
swoje pamiątki. - Pogadam z majstrem. Może da
zaliczkę. Nagle Robert przypomniał sobie, że w
kieszeni marynarki ma pieniądze na taksówkę od
Chmielewskiego. Wyjął je i położył na stół. - Resztę

background image

przepiłem - powiedział. Ojciec rozpromienił się. Ten
wieczny cherlak stawał się mężczyzną. - Wiedziałem,
wiedziałem - klepnął syna w ramię, aż mu grzywka
opadła na oczy. Robert odwzajemnił się. Klepnął za
mocno, bo ojciec zachwiał się i poleciał na stół.
Chwycił ręką swoje kule ortopedyczne i podniósł się
do pionowej pozycji. Robert nie starał się mu pomóc.
Ojciec dzielnie walczył ze swoim kalectwem. Od
kilku lat przechodził kolejne operacje kolana. Żadna
nie przyniosła ulgi. Po ostatniej doszła infekcja.
Groziła amputacja prawej nogi. - Wszystko w
porządku? - spytał Robert. - A co ma być nie w
porządku. Na kalekę nie trafiłeś koleś - zaśmiał się
do syna. Usiadł przy stole, wyjął z szuflady gazetę i
zaczął pakować swoje puchary. Nie chciał już ich
więcej oglądać. Robert wszedł do małego pokoju.
Powiesił do szafy marynarkę. To ostatni raz kiedy ją
założył. "Może też sprzedać" - pomyślał. Zmienił
jednak zdanie spoglądając na przetarte mankiety.
Obok na łóżku spał dwunastoletni chłopiec. Pochylił
się nad nim. Byli do siebie podobni. Obaj mieli
długie jasno-blond włosy. - Krasnal. Zdałeś? -
zapytał Robert. Chłopiec nie dał się obudzić.
Podniósł kciuk w geście sukcesu.

ROZDZIAŁ 6

Rozświetlone porannym słońcem ulice zapełniły się
tłumem ludzi w pośpiechu przetaczających się
główną arterią miasta. Po przeciwnej stronie nowo

background image

otwartej kawiarni "Brama", tuż koło przystanku
tramwajowego trwała budowa kwiaciarni. Kilku
robotników rozładowywało ciężarówkę cegieł.
Robert przenosił kolejny worek cementu. W każdym
zajęciu starał się znajdywać choć odrobinę sensu.
Noszenie cementu w jego wyobrażeniu rozwijało
mięśnie ramion, co przy niewielkim wzroście - metr
sześćdziesiąt dziewięć jego zdaniem było pożądane. Z
przystanku dzwoniąc odjeżdżał tramwaj. Od strony
mostu nadjeżdżał czarny Jeep Wrangler z żółtym
dachem. Z piskiem opon skręcił na zakręcie w lewo
przecinając przejście dla pieszych. Wjechał na
chodnik i zahamował stając przed wejściem do
kawiarni "Brama". Cichy wyskoczył z samochodu
nie otwierając drzwiczek. Z tylnego siedzenia
podniósł gazetę. Włączył autoalarm, na co samochód
odpowiedział mu mrugnięciem świateł. Pisk opon
hamujących samochodów oraz niewybredne
przekleństwa kierowców, nie były w stanie zmienić
leniwego kroku, jakim Cichy przecinał jezdnię
kierując się w stronę budowy. Z daleka słyszał
dobiegające go pokrzykiwania majstra: - Jak ci się
nie podoba, to nie musisz tu przychodzić. Macie pół
godziny na rozładunek. Za tę ciężarówkę płacę
więcej niż wam wszystkim do kupy. Cichy przez
chwilę przyglądał się pracującym. Kłęby kurzu
przysłaniały raz po raz sylwetkę chłopca sypiącego
łopatą cement do betoniarki. Jego twarz pokryta
pyłem w niczym nie przypominała twarzy Roberta. -
Cześć pracy - powitał go Cichy.

background image

Robert przetarł oczy nie mogąc rozpoznać twarzy
mówiącego. Ledwie cokolwiek widział przez kłęby
kurzu. W końcu rozpoznał Cichego. - Wybierasz się
na pogrzeb? - Zapytał widząc czarny Jedwabny
garnitur. - A co, pomyliłem cmentarz? - roześmiał się
Cichy, patrząc na Roberta stojącego po pachy w
wykopanym rowie. - Poproszę dwa serniki, dwie
szarlotki i proszę je położyć na tylne siedzenie do
tego samochodu - Cichy wskazał kelnerce na
stojącego obok Jeepa. Dziewczyna, jasnowłosa
blondynka, wpisała zamówienie na kartkę i bez
słowa odeszła od ich stolika. Cichy odprowadzał ją
wzrokiem dopóki nie zniknęła w bramie kawiarni.
Musiała być nowa. I na pewno była niezła. Przy tym
wzroście, a miała na oko ponad metr siedemdziesiąt,
nogi stanowiły znaczącą większość i ona o tym
wiedziała. Cichy odwrócił się w stronę Roberta. - To
dla mamy. Uwielbia słodycze. Zawsze upaprzę się
tym cukrem pudrem - spojrzał na połyskujący w
słońcu mankiet marynarki i otrzepał go znacząco. -
Zresztą i tak wyglądam jak świnia od tego kurzu -
spojrzał przelotnie na Roberta. W roboczym
komplecie BHP i koszulce z napisem "Miami"
Robert wyróżniał się w tej kawiarni. - Niedługo sam
będę tak wyglądał. Chcę budować dom na Pogodnie.
Szukam właśnie dobrego architekta - Cichy wyjął z
kieszeni złożoną gazetę i podał ją Robertowi. - Niezłe
zdjęcie - powiedział z uznaniem. Robert rozłożył
gazetę. Na pierwszej stronie w artykule pod tytułem
"Biznesmeni sponsorują polską oświatę",

background image

zamieszczone było duże zdjęcie. Na pierwszy rzut
oka wyglądało jak reklama pasty do zębów.
Chmielewski przyciskał Roberta do siebie prawą
ręką i szeroko szczerzył się do czytelników. Cichy
dostrzegł przelotny uśmiech na twarzy Roberta. - Ile
tak zarabiasz miesięcznie? - Spytał Cichy i sięgnął po
kawę. - Majster jest sąsiadem i znajomym ojca, więc
z sobotami i nadgodzinami dostaję... Przejeżdżający
ulicą tramwaj zgodnie z biegiem torów skręcał w
sąsiednią ulicę. Ostry pisk skręcających kół zagłuszył
rozmowę. Cichy nie dopił kawy. Słysząc ile Robert
zarabia parsknął śmiechem, rozlewając ją sobie na
koszulę. - Chcesz mnie zabić? - Kaszląc oskarżał.
Robert poderwał się z serwetkami na ratunek, ale
Cichy go powstrzymał. Siedząca przy sąsiednim
stoliku trójka dzieci śmiała się z sytuacji. To znaczy
dwójka się śmiała, a trzeci w tym czasie dorwał się
do wspólnej szklanki Mirindy i ciągnął ile miał sił.
Kelnerka powróciła do stolika z ciastkami i
rachunkiem. Cichy położył kilka banknotów na
rachunku. - Reszty nie trzeba. Proszę dać tym
dzieciakom po Fancie i największym ciastku jakie
tutaj macie. - Dzieciaki lubią ciastka, tak? - Zapytał
dzieci. - Tak - zgodnym chórem odkrzyknęły. - Coś
jeszcze proszę pana? - Spytała kelnerka. Cichy
podniósł się z krzesła i stanął tak blisko niej, że
musiała odchylić się do tyłu. - O której kończysz
pracę? "Nikt nie potrafi tak nienawidzić jak
kobiety" pomyślał Robert patrząc na wyraz oczu
odchodzącej kelnerki. Cichy zdjął marynarkę i

background image

zaczął ściągać koszulę. Robert zabrał ze stolika
paczkę z ciastkami i szedł za nim. - Muszę jechać do
Berlina, a samemu nudno - zaczął Cichy. - Prawko
masz? - Mam - potwierdził Robert. - To pojedziesz
ze mną. Zapłacę ci tyle co majster. - Cichy wsiadł do
samochodu odpalił silnik. - Za cały miesiąc - dorzucił
odjeżdżając. Jeep ruszył z piskiem opon włączając w
uliczny ruch. Pisk opon i klaksony wściekłych
kierowców pozostały za nim w tyle.

ROZDZIAŁ 7

- To pewnie byliście już w Niemczech? Ja dopiero
pierwszy raz - kobieta odkąd weszła do przedziału
nawet na minutę nie zamilkła. Nie robiła wrażenia
zbyt rozgarniętej. Mogła zbliżać się do pięćdziesiątki
i na pierwszy rzut oka widać było, że od dawna
przestała walczyć z łakomstwem. Robert siedział
przy oknie. Cichy po przeciwnej stronie przy
wejściu. Od godziny jechali pociągiem do Berlina. -
A ludzie narzekają. Gdzie by to człowiek za komuny
nawet pomyślał o wyjeździe. Ludziska to by tylko
narzekali. - Pewnie dlatego, że nie mają odwagi, tak
jak pani posmakować wolności - Cichy starał się być
uprzejmy. - Też bym się bała. Do syna jadę. Zbierał
na samochód, ale mu zabrakło, więc jak mam nie
pomóc. Robert uśmiechnął się ze zrozumieniem.
Myślał tylko o tym, żeby zamknąć powieki i zasnąć
chociaż na pół godziny. "Skąd ta kobieta bierze tyle
sił o pół do siódmej rano?" - Pomyślał. Drzwi do

background image

przedziału otworzyły się z trzaskiem. Pojawił się w
nich celnik. - Kontrola celna. Proszę paszporty.
Towary do zgłoszenia? - Celnik wyciągnął rękę i
odebrał paszporty. Otworzył pierwszy z wierzchu.
Na fotografii promienna twarz Cichego uśmiechała
się do niego. Celnik podniósł wzrok. Cichy ziewnął
zasłaniając usta ręką. - Absolutnie nic -
odpowiedział. On także wolałby spać o tej porze.
Oparł głowę o podgłówek i przymknął powieki.
Celnik wyciągnął paszport w jego stronę, więc
odebrał go i wsunął do kieszeni marynarki. Robert
był lekko podniecony i drżał mu głos. - Nic - odebrał
od celnika swój paszport. Celnik przewertował kilka
kartek w paszporcie pasażerki. Były czyste i
nieostęplowane. - Ile dewiz wywozi pani z kraju?-
spojrzał na nią. Zanim usłyszał odpowiedź zamknął
paszport i wyciągnął przed siebie. - Tyle ile można...
prawie. - Pasażerka uśmiechnęła się przepraszając
za to, że żyje. Wyciągnęła rękę po paszport, gdy
niespodziewanie celnik wbił w nią zimne spojrzenie. -
To znaczy ile? - Paszport zawisł w powietrzu
centymetr od jej ręki. Cichy zamknął oczy. Nie
chciał patrzeć. - Proszę wyjąć wszystkie pieniądze i
położyć na stoliku - celnik cofnął rękę z paszportem i
wyszedł na korytarz. Z głębi nadchodziła celniczka. -
Mamy kontrolę - wezwał ją do siebie. - Zechcą
panowie opuścić przedział. Cichy i Robert wyszli
posłusznie na korytarz i przeszli na koniec wagonu. -
Błagam panią. To tylko dwa tysiące więcej. Ja nie
wiedziałam -z przedziału dobiegał głos płaczącej

background image

kobiety. - Ja to wiozę dla syna, on jest chory.
Błagam, ja mówiłam temu panu, że trochę więcej,
proszę... Celniczka weszła do przedziału, zatrzasnęła
za sobą drzwi i zasłoniła firankę. Długi ogień z
zapalniczki okopcił koniec papierosa. Cichy
zaciągnął się dymem, zgasił zapalniczkę. Robert stał
z boku przy drzwiach na korytarz. W głębi za
przeszklonymi drzwiami stał celnik. Bezmyślnie
utkwił wzrok za oknem. Czekał. Smugi porannego
słońca wdzierały się do pędzącego pociągu. Robert
spojrzał na Cichego. - Ty palisz? - spytał Robert
widząc pierwszy raz w życiu Cichego z papierosem. -
Tylko gdy się denerwuję. - Zaciągnął się ponownie.
Przytrzymał dym dłużej niż zwykle. Oparł się o
drzwi. Powoli wypuścił wąską smugę dymu. Przez
szybę ostatniego wagonu widać było pozostające za
nimi tory kolejowe. - Nigdy. Nigdy do niczego się nie
przyznawaj. Złapią cię pijanego w samochodzie,
mów, że nie piłeś. Znajdą ci w kieszeni dolary, mów,
że to pożyczone spodnie. - Papieros w ręce Cichego
zadrżał i nagromadzony popiół opadł na podłogę -
...a jak złapią cię za rękę na kradzieży, to powiedz, że
to nie twoja ręka. Nigdy, pamiętaj. Celniczka
szarpnęła drzwiami i otworzyła je energicznie.
- Musi pani przerwać podróż. Pieniądze zostają
zatrzymane. Grozi pani sprawa celno-skarbowa -
celniczka starała się być uprzejma. Podtrzymała
nawet pasażerkę za łokieć gdy ta słysząc ostatnie
słowa zachwiała się na ugiętych nogach. - O Jezu.
Błagam państwa. Przecież ja mówiłam prawdę -

background image

załkała kobieta. Celnik zdjął walizkę z półki i cała
trójka ruszyła w głąb korytarza.

ROZDZIAŁ 8

Berlin wydawał się opustoszały. Cichy z rękami w
kieszeniach szedł pierwszy. Był w dobrym humorze.
Robert idąc obok niego mógł ledwie nadążyć niosąc
kilkanaście paczek z zakupami. Obeszli kilka domów
towarowych i butików. Cichy kupował dosłownie
wszystko co tylko mu się podobało. Nawet nie
przymierzał. Jedną tylko rzecz pokochał od
pierwszego wejrzenia i natychmiast ją założył. Była
to biała marynarka uszyta z materiału jakiego
Robert nie znał, a o jakim do tej pory marzył. - W
Polsce samochody już nie idą. Zawracanie głowy.
Tym zajmują się gówniarze. Trzeba załatwiać
numery, lewe papiery, a potem w kraju robić
przekładkę i kto ci to potem kupi. Jak wystawisz za
niską cenę, to od razu widać, że kradziony, a jak
normalnie wycenisz to kto kupi z niepewnych rąk. A
jak już zapłacisz wszystkie łapówki po drodze, to nie
ma mowy, żebyś cokolwiek zarobił. Cichy mówił to
wszystko niezbyt głośno. Mało prawdopodobnym
wydawało by się, aby ktokolwiek z mijanych osób na
ulicy ich rozumiał. Oddalili się już od centrum
Berlina na dobre pół godziny marszu. Robert spocił
się od tego biegu. Szli boczną ulicą. Minęli na rogu
bank potem kwiaciarnię i turecki sklep. - Jesteśmy
na miejscu - oznajmił Cichy. Na chodniku prawie nie

background image

było pieszych. Turek zmywał ulicę polewając ją
wodą. Skończył i zwijał właśnie wąż. - Zaczekaj
chwilę, trochę odsapnę. Sorry. Mógłbyś mi kupić coś
do picia? Nie mam marek. To a konto mojej wypłaty
- zapytał Robert. Cichy stanął przy krawężniku.
Spojrzał na zegarek. Rozejrzał się dookoła. Jak
zwykle o tej porze cała ulica po obu stronach
zastawiona była szczelnie samochodami. Od czasu
gdy w nią weszli minął ich tylko jeden samochód. -
Cola, woda, sok? - spytał Cichy. - Woda - wyjęknął
Robert. Cichy zawrócił w stronę tureckiego sklepu.
Robert został sam na chodniku. Po drugiej stronie
ulicy podjechał czarny Mercedes 300E. Stanął
blokując wyjazd z bramy. Jego właściciel wysiadł w
pośpiechu. Rozejrzał się czy samochód jest
bezpieczny i włączył autoalarm. Jak z pod ziemi
wyrosła taksówka. Zatrzymała się obok. Kierowca
Mercedesa wsiadł do niej i odjechał. Mało to jednak
obchodziło Roberta. Zastanawiało go, że domy na tej
ulicy wyglądały bliźniaczo podobnie do tych ze
Szczecina. Gdyby nie parę drobiazgów to
przysiągłby, że nie stoi teraz w Berlinie tylko w
swoim mieście. Ale właśnie te parę drobiazgów było
nie do pominięcia. Ulica była klinicznie czysta,
chodnik umyty. Fasady domów odmalowane, a na
balkonach kwitły pelargonie. "Że też ludziom chce
się marnować siły na takie fanaberie. Strata czasu.
Musiał jednak w duchu przyznać, że wolałby
zamieszkać na tej ulicy". - Nie było nic lepszego -
wyrwał go z zamyślenia Cichy wręczając kartonik

background image

soku pomarańczowego. - A do Rosjan nie opłaca się
sprzedawać? - Robert ciągnął przerwany uprzednio
temat. - Robi się za ciasno, za tanio i za
niebezpiecznie. Konkurencja. Ukraść samochód to
żaden problem. Kłopoty zaczynają się gdy siedzisz
już w środku. Nagle Cichy ożywił się i uśmiechnął do
Roberta. - Coś ci pokażę - pozostawił go na chodniku
i wszedł na jezdnię kierując się do stojących po
drugiej stronie ulicy zaparkowanych samochodów.
Zatrzymał się przy pierwszym z nich. Rozejrzał się w
prawo i lewo. Podniósł obie dłonie w górę i pokazał,
że są puste. Następnie odwrócił się do stojącego za
nim BMW, pochylił do drzwi i po pięciu sekundach
otworzył je szeroko pokazując Robertowi puste
wnętrze. Wyglądało to jak prawdziwe czary. Cichy
podbiegł dwa kroki do następnego samochodu i
powtórzył cały pokaz. Otworzył drzwi w niebieskim
Volkswagenie i zachęcającym gestem zapraszał
Roberta do środka. Na twarzy Roberta wykwitł
uśmiech fascynacji. Co jak co, ale nie można być
obojętnym na doskonałość, a co by nie mówić o
Cichym, był w tym co robił mistrzem: Robert
potrafił to docenić. Następne stało czerwone BMW.
Nie pierwszej młodości, ale jednak. Wyłamany
specjalnym śrubokrętem zamek puścił natychmiast.
Cichy otworzył drzwi i zajrzał do środka. Pochylił
się w głąb i wyjął z obudowy radio. Widocznie
właściciel zapomniał o nim, a teraz wyglądało na to,
że będzie miał okazję do zakupu nowego. Cichy
wyrwał je dyskretnie, ukrył za marynarką. Ulicą

background image

przejeżdżał właśnie rowerzysta. W koszyku na
tylnym kole leżały gazety i chleb. Cichy dołożył
jeszcze radio, po czym pokłonił się wdzięcznie z
szeroko rozwartymi ramionami kończąc swój show.
Gdyby Robert miał wolne ręce i nie trzymał w nich
kilkunastu paczek z pewnością by klaskał. W
ostatnim BMW włączył się autoalarm. Wycie syreny
wypełniło ulicę. Stojący na balkonie człowiek
pochylił się spoglądając na chodnik. Dostrzegł
Cichego. Z banku na rogu ulicy wyszedł właśnie
klient, a za nim wychylił się policjant. Usłyszał
dźwięk syreny. Uśmiech zniknął z twarzy Cichego.
Błyskawicznie ocenił swoją sytuację. Robert nie
odnalazł w jego twarzy nawet cienia dawnego
spokoju. Cichy rzucił się do stojącego w bramie
czarnego Mercedesa. Jeszcze szybciej niż poprzednio
sforsował drzwi. Zasiadł za kierownicą, odpalił silnik
i z piskiem opon cofnął samochód o kilka metrów. Z
bramy wybiegł młody chłopak. Podbiegł do
czerwonego BMW z otwartymi drzwiami. Spojrzał
do wnętrza. Rozejrzał się dookoła. Na ulicy nie
spostrzegł wielu osób. Zobaczył Roberta, ale ten,
obładowany paczkami był poza podejrzeniem. Nagle
dostrzegł rowerzystę. Rzucił się za nim w pogoń. Od
strony banku dobiegł gwizdek policyjny. Z
tureckiego sklepiku wyszedł właściciel i dwóch
klientów. Cichy ostro podjechał do Roberta
otwierając tylne drzwi. - Dalej, pakuj się. Spadamy.
Robert ze strachu przebierał nogami. Autoalarm wył
coraz głośniej. Policjant darł się. - Halt, halt - i

background image

gwizdał. Jeden z Turków biegł chodnikiem w jego
stronę. Nie było na co czekać. Rzucił się szczupakiem
przez otwarte drzwi do wnętrza Mercedesa. Cichy
wcisnął gaz i z piskiem opon ruszyli do przodu.
Minęli leżącego na jezdni rowerzystę. Właściciel
BMW dopadł go i przewrócił na ziemię, a teraz
wymachiwał mu przed nosem radiem. Policjant
dobiegł do nich i usiłował przerwać szarpaninę. Ale
tego wszystkiego nie mógł Robert już widzieć, bo
zwinął się w kłębek na tylnym siedzeniu przysłonięty
paczkami. - Oszalałeś! W co ty nas pakujesz?! Zaraz
złapie nas policja. Szeroka dwupasmowa autostrada
Beriiner Rink przeszła w swoją odnogę o numerze E-
11. Mijany na poboczu drogowskaz informował, że
do Szczecina pozostało jeszcze 120 kilometrów. - Ja
się do tego nie nadaję. Wysadź mnie na najbliższej
stacji benzynowej . Wracam do domu autostopem -
Robert nie żartował. Chciał wysiąść. Był spocony ze
strachu. - Nie pękaj Prymus. Trochę sobie
podjedziemy. Nie podoba ci się? Auto pierwsza
klasa, muzyczka gra, jeszcze jakieś laski skołujemy
to zacznie ci się podobać. Robercik, no co tam? Nie
masz ochoty na odrobinę komfortu? Robert nie miał.
Zaciął się w sobie. Nawet nie spojrzał na Cichego. -
Zejdź ze mnie - burknął. Cichy bawił się całą
sytuacją. Spoglądał w lusterko widząc spuchniętego
ze złości Roberta. - No to teraz sprawdzimy
niemiecką technologię. Zredukował bieg i wcisnął
gaz. Silnik miał zapas mocy, bo mimo prędkości stu
dwudziestu kilometrów na godzinę samochód

background image

poderwał się do przodu. Strzałka prędkościomierza
biegła w stronę cyfry dwieście i minęła ją. - By cię
szlak trafił - nie wytrzymał Robert. Kolejne
samochody zostawały w tyle. Robiły wrażenie jakby
w ogóle się nie poruszały. Mimo, że droga nie była
pierwszej jakości - stara betonowa nawierzchnia z
drugiej wojny światowej - to jednak koła znakomicie
trzymały się jej na zakrętach. Powyżej stu
siedemdziesięciu samochód przestał drżeć na
łączeniach betonowych płyt i gdyby nie fakt, że po
obu stronach nie wyrastały jak dotąd skrzydła,
Robert gotów był przysiąc, że lecą. Ale na pewno nie
lecieli. Zamiast skrzydeł na prawym poboczu jezdni
wyrósł policyjny radiowóz: Volkswagen z zielonymi
pasami na drzwiach i niebieskim kogutem na dachu.
Nie było już sensu hamować. Mogli jedynie dodać
gazu, żeby przejechać tak szybko, aby ich nie
zauważono. Ale zauważono ich. Cichy zdjął nogę z
gazu. Do Szczecina było conajmniej osiemdziesiąt
kilometrów. Pierwsze co zrobi policja to przekaże
wiadomość do straży granicznej i do pobliskich
miasteczek. Po piętnastu minutach bezpiecznie mogli
poruszać się jedynie na rowerach. Nawet przy tej
prędkości policjanci musieli rozpoznać markę
samochodu i spostrzec białe tablice rejestracyjne.
Przez tylną szybę Robert obserwował jak policjanci
wskoczyli do samochodu i z włączonym kogutem na
dachu ruszyli za nimi w pościg. Cichy pewnie
trzymał kierownicę. Był spokojny. - Siedź cicho, w
ogóle się nie odzywaj - instruował Roberta. Nie

background image

musiał tego mówić. I tak nie byłby w stanie
cokolwiek z siebie wydusić. Strużka potu toczyła się
po skroni, a mózg pracował z niespotykaną wcześniej
prędkością. "Dyrektor wykluczy mnie z olimpiady.
Nie zdam do następnej klasy. Wyleją mnie ze
szkoły". Nagle uświadomił sobie, że jest po maturze i
szkoła się skończyła. "Sąsiedzi nazwą mnie
kryminalistą, nikt nie poda mi ręki, pani Bożenka w
sklepie spożywczym przestanie się do mnie miło
uśmiechać". Dobrze wiedział, że nikt z sąsiadów już
od dawna z nim się nie liczył. Nie liczyli się również z
jego ojcem. Kaleka, dawna gwiazda sportu - ani
pożyczyć na flaszkę, ani cokolwiek załatwić po
znajomości. - "Aresztują, pobiją, a potem więzienie"
- dalej drążył w umyśle resztki możliwości w
poszukiwaniu źródeł własnego strachu. Więzienie to
było coś co go przerażało. A może pozwolili by mu
zabrać komputer, ten od Chmielewskiego. Miałby
swoją celę, swoje kochane książki, mógłby zająć się
budowaniem modeli matematycznych dla maklerów
giełdowych. Nie wyglądało to źle. Trzy razy dziennie
żarcie, może nie najlepsze, ale i tak nigdy nie zwracał
uwagi na drobiazgi. Potem obowiązkowy spacer, od
dziesiątej spanie. Nie wyglądało to tragicznie. A
towarzystwo? No cóż. Coraz więcej wykształconych
ludzi siedziało w więzieniu. Być może miałby
szczęście i trafiłby na księgowego... Ojciec dostałby
zawału. Ta myśl, że przez niego ojciec zadręczył by
się na śmierć przywołała go do przytomności. Cichy
zwolnił prędkość do dozwolonych stu na godzinę.

background image

Policyjny radiowóz wyrównał z nimi prędkość.
Samochody jechały teraz obok siebie. Niemiecki
policjant posłał w ich stronę uprzejmy uśmiech i
lizakiem dał znak do zjazdu na pobocze. Akurat
zbliżyli się do leśnego parkingu, więc Cichy włączył
kierunkowskaz i skręcił kierownicą w tę stronę. -
Zrelaksuj się, Prymus - powiedział. Cichy bez
najmniejszego napięcia zjechał w zatoczkę. Z
wyuczoną obojętnością, pełną eleganckiej
niechlujności w ruchach, policjant wysiadł z
radiowozu. Szedł powoli. Ofiara była całkowicie na
jego łasce i niełasce. Mógł zrobić co tylko chciał. Byli
jego. Po niemiecku zwrócił się do siedzącego w
samochodzie Cichego - Przekroczył pan dozwoloną
prędkość. Proszę dokumenty. Robert skurczył się na
tylnym siedzeniu. Najchętniej zagrzebał by się w
paczki z zakupami. Cichy pochylił się do schowka na
mapy i wyjął z niego dokumenty wozu. Policjant
zajrzał do wnętrza samochodu. - Kolega jest chory? -
spojrzał na Roberta odbierając dokumenty. - Nie,
tylko ciężko przestraszony - Cichy znał niemiecki
równie dobrze jak polski. Mieszkał z matką w
Hamburgu sześć lat. Tam też skończył szkołę
podstawową. Mówił bez akcentu. Policjant przejrzał
papiery i spisywał dane do notesu. - Nie ma się czego
bać. Policjant też człowiek - uspokajał Roberta. -
Przestraszył się prędkości. Mercedes to porządne
auto, a on pierwszy raz w życiu jechał 170 km/h.
Policjant podniósł wzrok z nad papierów. - Dwieście.
- Tego nie chciałem mówić na głos, bo jeszcze by

background image

zemdlał. - Skąd ten samochód? - spytał Policjant. -
Helmut, właściciel, to przyjaciel mojej mamy, dał się
przejechać na próbę. Policjant zamknął notes i oddał
papiery Cichemu. - Ta próba kosztuje pana dwieście
marek. Jeszcze raz spojrzał na bladego jak śnieg
Roberta. - Może pan wyjdzie na świeże powietrze? -
zaproponował, ale przestraszony chłopak nawet nie
zareagował. Robert musiał udać się w ustronne
miejsce do pobliskiego zagajnika. Cichy wypakował
nowo zakupione rzeczy z toreb i układał je
pedantycznie do skórzanej walizki. Puste torby
wepchnął do śmietnika. Na autostradzie nie było
ruchu. Parking był pusty gdy zajechał na niego
Biedrona swoją żółtą Corvettą. - Prymus. No jak,
żyjesz? - krzyknął rozbawiony Biedrona. Robert
wracał z lasu. Nie wyglądał najlepiej. Strach
przerodził się teraz w złość. - Jesteś sukinsyn -
powiedział do Cichego. - Ale nie idiota. Myślałeś, że
jechałbym autostradą na żywca bez papierów? Czy
ja wyglądam na samobójcę? Ja chcę żyć - spokojnie
odpowiedział Cichy. Robert podszedł do samochodu.
Biedrona zaparkował Corvettę obok Mercedesa.
Wysiadł i przywitał się z Robertem. - Taki wóz jak
ten załatwia się przez podstawienie - Biedrona
podchwycił wątek Cichego - Mercedes 300 to stara
technologia. Niemiec już nie lubi swojego auta, chce
się go pozbyć i kupić nowe. Ale na nowe go nie stać.
Dzwoni więc i zamawia kradzież. Papiery są w wozie,
ja przyjeżdżam, odbieram auto i wyjeżdżam do
Polski albo do Rosji. Bezpiecznie przejeżdżam

background image

wszystkie granice. Odsyłam mu papiery. Auto
przerabiam i sprzedaję. Dziesięć procent dostaje
Niemiec, a resztę ja. Proste? Na twarzy Roberta nie
widać było zrozumienia. Niby matematyka, ale inna
niż ta w liceum. Dał za wygraną. - To jaki on ma z
tego interes? - zapytał zdziwiony. Cichy zatrzasnął
swoją walizkę i podszedł bliżej Roberta. -
Ubezpieczalnia wypłaca mu odszkodowanie. Facet
dostaje forsę. Fabryka sprzedaje nowe auto. Ludzie
mają pracę. Interes się kręci. Robert zrozumiał.
Cichy uśmiechnął się życzliwie. Nie wszyscy muszą
przecież być tak pojętni jak Robert i chwytać w lot.
Poklepał go po ramieniu i przygarnął jak dobrego
kumpla. Obeszli bagażnik Mercedesa i stanęli przy
drzwiach od strony kierowcy. - Teraz twoja kolej.
Samochód jest czysty, papiery w porządku.
Właściciel siedzi w Berlinie pod telefonem i w razie
konieczności potwierdzi, że samochód jest
pożyczony. Ty masz tylko przejechać przez granicę.
Stanęli przy otwartych drzwiach kierowcy. Biedrona
podszedł z drugiej strony i oparł się o dach. Słońce
właśnie chyliło się ku zachodowi. Ostre promienie
oślepiały go, aż musiał zmrużyć oczy. - Masz czysty
paszport, czyste konto, jesteś prymus i piszą o tobie
w gazetach. Robert spojrzał na Biedronę. Szło za
gładko. Biedrona uśmiechnął się i odszedł do
bagażnika Corvetty. - My jedziemy przed tobą i cię
obstawiamy - tłumaczył dalej Cichy. - Głowa do
góry. Cokolwiek się dzieje nie wysiadaj z
samochodu. Resztę zostaw nam. Cichy popchnął

background image

Roberta do wnętrza Mercedesa na siedzenie
kierowcy. - Nogi - dorzucił Cichy i trzasnął
drzwiami. Robert ledwie zdążył wciągnąć nogi do
wnętrza. Biedrona wyjął z bagażnika czarną
plastykową walizkę i przeniósł ją do bagażnika
Mercedesa. Położył ostrożnie na skórzanej walizce i
zamknął klapę. Robert liczył w głowie bilans strat i
zysków. Na budowę nie ma po co wracać, bo się
zwolnił. Ojcu obiecał, że zdobędzie pieniądze na
kolonie dla Pawełka. Policjant puścił ich, bo papiery
samochodu były w porządku. O co więc chodzi.
Dlaczego się wahał? Przecież ma tylko przejechać
przez granicę. Co go obchodzi cała reszta?
Sprzedadzą samochód czy nie, to nie jego sprawa.
Biedrona i Cichy siedli do Corvetty. Biedrona
mrugnął porozumiewawczo do Roberta i z piskiem
opon ruszył zostawiając go samego z problemami.
Nie miał wątpliwości, że pakuje się w gangsterski
numer - współudział w przemycie. No cóż, ale
przecież pieniądze nie leżą na ulicy. Dlaczego właśnie
jego wybrali do tego numeru? Przez cztery lata nie
zamienił z nimi słowa. Szerokie opony Corvetty
zablokowane hamulcami wznieciły tuman kurzu.
Ostry pisk opon na asfalcie wyrwał Roberta z
zamyślenia. Biedrona zatrzymał samochód prawie w
miejscu. Zakręcił i stanął przodem do Roberta.
Przednie reflektory uniosły się w górę z zapalonymi
światłami. Rozległ się klakson. - Prymus, nie pękaj -
usłyszał głos Cichego. Pochylił się i przekręcił
kluczyk w stacyjce. Silnik posłusznie zaskoczył i miły

background image

szum dwu i pół litrowego silnika wypełnił kabinę.
Corvetta boksując oponami zakręciła w miejscu.
Wcisnął sprzęgło, wrzucił bieg i powoli dodał gazu.
Samochód posłusznie potoczył się do przodu.
Wrzucił kierunkowskaz i skręcił w ślad za chłopcami
włączając się w ruch autostrady. Spojrzał na licznik
prędkościomierza. Strzałka przekroczyła cyfrę sto
km na godzinę, a Corvetta stale się oddalała. Musiał
dodać gazu. Serce łomotało mu w piersi z niebywałą
siłą. W uszach dzwoniło. Przekręcił gałkę w radiu,
wcisnął automatyczne wyszukiwanie stacji. Głos
polskiego spikera zapowiadał kolejną piosenkę. - Dla
tegorocznych maturzystów przebój lata - zespół
Varius Manx z najnowszej płyty ELF. Było
cudownie. Słońce właśnie kryło się za lasem.
Fioletowe niebo grało milionami odcieni. Autostrada
biegła w stronę horyzontu. Cokolwiek miało się stać
było odległe od tej chwili o setki lat. Robert drugi raz
w ciągu ostatnich dni poczuł ogromną radość życia.
Był w stanie zawieszenia między przeszłością i
przyszłością. Trwał w czystym poczuciu istnienia. Po
raz pierwszy w życiu poczuł samego siebie. Ale kim
naprawdę był? Tego nie wiedział.

Posuwali się powoli stojąc w rzędzie samochodów
czekających na wjazd do Polski. Przejście graniczne
w Kołbaskowie nie jest szczytem elegancji ani dobrej
organizacji. Formalnie należy do Niemców.
Ponieważ sto metrów obok rozpoczęto budowę
nowego przejścia, więc stare porzucone i nie

background image

konserwowane umierało śmiercią naturalną. Ogólny
nastrój apatii udzielał się również straży granicznej.
Kontrolowali tylko niektóre samochody, a i to bez
szczególnego entuzjazmu. Celnicy snuli się między
blaszanymi barakami pamiętającymi jeszcze
wczesne lata siedemdziesiąte. Raz po raz spoglądali
na zegarki. Był wczesny wieczór i do końca zmiany
pozostawało jeszcze sześć godzin. Robert wyłączył
radio. Spojrzał przez przednią szybę. Żołnierz z
ochrony pogranicza ruchem ręki nakazał Biedronie
podjechać na wysokość blaszanego baraku. Robert
podjechał Mercedesem w ślad za nimi. Stanął jednak
dobrych pięć metrów w tyle. Biedrona wysiadł z
samochodu i podszedł z celnikiem do bagażnika.
Cichy stanął obok żołnierza, który sprawdzał
paszporty. Spojrzał w stronę Roberta i mrugnął
porozumiewawczo. Z baraku wyszło dwóch żołnierzy
uzbrojonych w pistolety maszynowe. Jeden z nich
pchnął Biedronę na klapę bagażnika zanim ten
zdążył ją jeszcze otworzyć. Drugi chwycił Cichego za
nadgarstek i skuł kajdankami. Nawet nie zdążył się
odwrócić. Nie miał zresztą po co. Drugi żołnierz
pochwycił jego rękę i wykręcił do tyłu, tak że
chrząstka trzasnęła w łokciu. - "Wiedziałem" -
przemknęło Robertowi przez myśl. Ale w tym
momencie przed maskę Mercedesa wszedł celnik.
Spojrzał na tablicę rejestracyjną, potem na Roberta.
Obejrzał się za siebie, żołnierze odprowadzali
Cichego i Biedronę do baraku. Celnik obszedł
samochód i stanął przy drzwiach. - Kontrola celna.

background image

Poproszę dokumenty samochodu, paszport, prawo
jazdy. Robert wygrzebał dokumenty z półki koło
radia i podał je celnikowi. - Do kogo należy
samochód? - Przyjaciel matki pożyczył, żebym
skoczył do domu na dwa dni. Pojutrze wracam. -
Nazwisko właściciela? - Tam pisze - odparł. Celnik
podniósł wzrok na Roberta. Przez chwilę wpatrywał
się prosto w oczy. - Mówi się, jest napisane. Nie
uczyli w szkole? Czy zgłasza pan jakieś towary do
oclenia? - Nic takiego nie mam. - Czy przewozi pan
w samochodzie rzeczy, które nie należą do pana?
Robert zawahał się. - Nie. Celnik przyglądał się
Robertowi. - Proszę zjechać na bok i otworzyć
bagażnik. Wskazał palcem wolne pobocze obok
dużej ciężarówki Volvo stojącej na poboczu. Zabrał
dokumenty i odszedł do baraku. Robert miał
kłopoty, żeby drżącą ręką uchwycić kluczyki w
stacyjce. Zjechał na wskazane miejsce, zatrzymał
samochód, wyłączył silnik. W baraku za metalową
żaluzją Cichy i Biedrona coś tłumaczyli straży
granicznej. Biedrona najwyraźniej był w dobrym
nastroju. Kpił sobie z żołnierza, bo ten,
poczerwieniał na twarzy. Poderwał się do niego z
pięściami, ale w porę wyhamował i nie doszło do
rękoczynów. Cichy spojrzał przez okno i dostrzegł
Roberta w samochodzie. Ich spojrzenia się spotkały.
Robert wysiadł z samochodu i przeszedł do kufra
bagażnika. Zanim podniósł klapę spojrzał na barak
celników. Biedrona tłumaczył coś zawile
wymachując rękami. Cichy bezczelnie śmiał się, nic

background image

nie robiąc sobie z przedstawienia. Kontrolnie
spojrzał w okno. Dostrzegł Roberta otwierającego
klapę bagażnika i jego twarz spoważniała. Robert
pochylił się nad walizką i nacisnął równocześnie
zamki po obu stronach. Nie odpuściły. Powtórzył
mocniej, ale bezskutecznie. Spojrzał na barak. W
oknie obok Cichego i Biedrony pojawił się celnik z
dokumentami w ręku. Otworzył paszport, wystukał
numery na klawiaturze komputera. Spojrzał w okno.
Robert szarpnął leżącą na wierzchu walizkę. Była
ciężka. Nie pamiętał aby tu leżała, gdy Cichy
przepakowywał swoje rzeczy z toreb. Pod nią leżała
druga skórzana walizka. Wyciągnął ją na wierzch i
szarpnął za zamki. Tym razem odskoczyły
posłusznie. Podniósł wieko i znalazł w jej wnętrzu
kupione przez Cichego koszule. Wziął pierwszą z
wierzchu i rozpakował ją. Celnik wyszedł z blaszaka
i skierował się w stronę Mercedesa. Jedynym
tematem zaprzątającym jego myśli od dwóch
tygodni, był wyjazd na urlop. Wykupił wczasy w
miejscowości o wdzięcznej nazwie Swomygace.
Zafascynowała go nazwa i obecność szczupaków w
pobliskim jeziorze. Wspominając zeszłoroczne
połowy podszedł do Mercedesa, a nie widząc
kierowcy ruszył w stronę otwartego bagażnika.
Robert stał tyłem. Wyglądało na to, że się przebrał.
Miał na sobie czarne spodnie i jasną koszulę. - Co to
piknik? - złośliwie zapytał celnik. Robert gwałtownie
się odwrócił. Nie mógł odpowiedzieć, bo właśnie mył
zęby. Skończył szorowanie szczoteczką; wyjął z

background image

walizki plastykową butelkę z mineralną wodą. Nie
spiesząc się odkręcił ją, nabrał w usta łyk i chwilę
płukał po czym splunął na asfalt tuż pod nogi
celnika. - Do dziewczyny jadę. Muszę się odświeżyć -
posłał celnikowi swój najlepszy uśmiech. Jeszcze raz
sięgnął do walizki. Wyjął swoją starą podkoszulkę i
starł nią resztki pasty z policzków, wysmarkał nos i
odrzucił z powrotem do walizki. - Chce pan
przejrzeć co jest wewnątrz? - zapytał celnika. Celnik
nie chciał. - Tak wygląda chamstwo, gdy się dorwie
do szmalu - mruknął pod nosem. Rzucił paszport do
wnętrza walizki, zawrócił w miejscu i odszedł.
Robert zamknął bagażnik i siadł za kierownicą. Jak
długo sięgnął pamięcią wstecz nigdy nie potrafił się
na nikogo wściekać. Można by powiedzieć, że jego
zewnętrzna ekspresja miała równie urozmaicony
wykres co elektrokardiogram nieboszczyka. Często
sam miał do siebie o to pretensje. Tego wieczoru
jednak coś w nim pękło. Poczuł się dotknięty do
żywego. Zlekceważono go, oszukano, bezwzględnie
wykorzystano. Przez moment myślał, że Cichy jest
równym kumplem, cwaniakiem, który wplątał się w
przemyt, ale jednak kumplem. Pomylił się. Włączył
silnik. Spojrzał na okno blaszanego baraku. Cichy
patrzył na niego wzrokiem bez wyrazu. Do okna
podszedł żołnierz i przekręcił żaluzję. Cichy zniknął.
Jadąc do Szczecina złożył sobie święte przyrzeczenie
- "Nigdy, nigdy więcej". Nie mógł Mercedesem
jeździć nocą po mieście, bo od dziesiątej wieczór
policja kontrolowała wszystkie lepsze auta. Nie mógł

background image

zaparkować pod domem, bo mógł go ktoś zobaczyć.
Przecież nie był Miss Polonią, żeby nagle wygrać
Mercedesa. Na ulicy samochód z niemiecką
rejestracją postałby może siedem, a może dziesięć
minut zanim by go skradli. Pojechał do Czarnego. -
Papiery, kluczyki. Te rzeczy też są Cichego -
postawił walizki na posadzce. Zdjął skórzaną kurtkę
i rzucił obok razem z dokumentami i kluczykami od
Mercedesa. - A gdzie Cichy? - spytał Czarny.
Płomień na kominku lizał okopcone krawędzie
marmurowych kolumn. Czarny siedział w głębokim
fotelu. Obok w drugim siedział Skorpion, wyjątkowo
przytomny tego wieczoru. Kobra rozłożony na
skórzanej kanapie zażerał winogrona. Robert
poluźnił krawat, ale nie mógł go do końca rozpiąć., -
Został na granicy - odpowiedział niepewnie. Czarny
poważnie przyglądał się Robertowi. Był dobrym
psychologiem. - Sam został? - spytał.
- Sprawdzali dokumenty. Wolałem nie sterczeć
tylko... jak odjeżdżałem to chyba jeszcze zaglądali do
samochodu... Czarny wstał z fotela. Cały sprężony
podszedł do Roberta. Skorpion chłodno przyglądał
się tej scenie, ale Kobra spuścił wzrok. Nie znosił
widoku krwi. - Zaraz. Jego zatrzymali, a ty sobie
pojechałeś? - zapytał ściszonym, drżącym głosem. -
Fuksem mi się udało. Przyczepili się czy co? Zresztą
Cichy nie kazał mi wysiadać z samochodu. Miałem
pomóc, a nie... - Robert z trudem wytrzymywał
spojrzenie Czarnego. - Chcesz powiedzieć, że kolegę
zostawiłeś w gównie, a sam spierdoliłeś? Tym razem

background image

Robert nie wytrzymał. Wszystko można mu
zarzucić, ale nie tchórzostwo. - Mieliśmy pojechać po
zakupy. Po cholerę ten cyrk z samochodami, jakimś
towarem, z trefnymi walizkami? - Robert kopnął z
wściekłością stojącą na ziemi walizkę. Czarny
spojrzał na Skorpiona. Ten wstał z fotela, podszedł
do walizki, położył ją na stole i po chwili grzebania
przy szyfrowym zamku otworzył wieko. Na dnie
leżała para starych narciarskich butów. W jednej
chwili opadło z Roberta całe napięcie. Rozpiął
koszulę, żeby ją zdjąć i oddać. - Rzeczy możesz
zatrzymać - odezwał się Czarny - są przepocone, a tu
nikt tego nie będzie prał. Robert podniósł z ziemi
kurtkę. Czarny wyciągnął z kieszeni plik banknotów
i przeliczył je. Spojrzał na Roberta, dorzucił jeszcze
dwa. - Twoja działka - podał mu pieniądze. - To za
dużo - bronił się Robert. - To zaliczka. Weźmiesz
mój motocykl i porozwozisz jutro parę listów na
mieście. Kobra wstał z kanapy. Zgarnął ze stołu plik
leżących kopert i wcisnął je Robertowi pod rękę. -
Ale ja... - niepewnie zaczął Robert. - Nawaliłeś
bracie, ale daję ci jeszcze jedną szansę - skończył
rozmowę Czarny. Opierając się dłużej można było
tylko dostać w mordę, więc Robert odwrócił się i
ruszył do wyjścia. Czarny spojrzał na Kobrę i
Skorpiona. Uśmiechnął się. Robert zniknął w
drzwiach. Czarny stał spoglądając w okno. Robert
zszedł po schodach przed dom. Stanął obok
nowiutkiego motocykla marki Kawasaki ZX 100. Z
bocznych drzwi prowadzących do kuchni wyszedł

background image

Cichy, a za nim Biedrona. Podeszli do Czarnego. -
Na granicy jesteśmy spaleni - chłodno stwierdził
Cichy. - Ten mały, to nasza duża szansa - Czarny
obserwował jak Robert zakłada kask na głowę i
siada na motocykl. - Znam go cztery lata. On na ten
numer nie pójdzie - zaprzeczył Cichy. Czarny znał
się na ludziach. Uśmiechnął się do niego serdecznie. -
Pójdzie - zawyrokował. Robert przekręcił kluczyk w
stacyjce. Silnik odpalił po pierwszym dotknięciu.
Jego szum przyprawiał o dreszcze. Sto czterdzieści
koni mechanicznych czekało, aż Robert wciśnie nogą
pierwszy bieg. Swąd gumy i dym wydobył się z pod
tylnego koła, po tym jak Robert przekręcił rączkę
gazu. Tylko cud i wrodzony refleks pozwolił mu
zmieścić się w otwartej bramie prowadzącej na leśną
drogę. Położył się w zakręcie na lewy bok, dodał
gazu i wyszedł na prostą. Po stu metrach wiedział, że
jest zrośnięty z motocyklem w jeden organizm. Już
nic nie mogło ich rozłączyć.

ROZDZIAŁ 9

Chmielewski stał w szczerym polu. Dookoła jak
okiem sięgnąć ciągnęły się podmokłe pola. Za nim na
wzniesieniu stały zabudowania gospodarstwa
rolnego. Mury z czerwonej cegły podtrzymywały
zapadający się do wnętrza dach. Świeżo prana
bielizna suszyła się w ogrodzie. Chmielewski zatoczył
ręką szeroki łuk, wskazując na puste pola. -
Panowie. Dwieście kilometrów autostrady, sieć stacji

background image

benzynowych, nowoczesne parkingi, serwisy. Cała
Skandynawia będzie tędy jeździć. I to jest to. A co,
pan mi mówi, że się nie da? Zirytowany Chmielewski
obrócił się do trójki mężczyzn idących jego śladem. -
Jako inżynier mówię, że się nie da - podjął temat
inżynier Bukowski, szczupły, o sportowej sylwetce
mężczyzna po czterdziestce. Należał do ludzi
widzących najpierw problemy, a potem pieniądze.
Nie posiadał w sobie za grosz entuzjazmu do
czegokolwiek. Ciągnąc dalej narzekania spojrzał na
swoich dwóch kolegów stojących po bokach. - Tej
wsi nie ominiemy. Tu są łąki, a tam bagna, aż do
Miedzeszyna. Za miękki grunt. Stojący obok
Kucharski był cynikiem i wszystkie pomysły
Chmielewskiego dla zasady wyśmiewał, a
przynajmniej lekceważył. - Ksiądz chłopom zabronił
ziemię sprzedawać - dzielił się swoją wiedzą. - Pewno
chce opchnąć ten poniemiecki cmentarz pięć razy
drożej. Chmielewski czasami miał dość swoich
wspólników, ale prawdę mówiąc na innych w
promieniu dwustu kilometrów nie mógł liczyć. Byli
bezwolni, senni, ale przynajmniej wykształceni. -
Dlaczego to się tak wlecze? - wycedził poirytowany.
Ręce mu opadły, zgarbił się. Ostatnie słowa
wypowiedział już do siebie. Trzecim mężczyzną
stojącym na przeciw Chmielewskiego był prokurator
Wielewski. Siwy pan o uśmiechu bazyliszka.
Chmielewski podszedł do niego dwa kroki i
ściszonym głosem, żeby pozostali nie słyszeli, spytał:
- Co z koncesją? Prokurator jakby czekał na to

background image

pytanie. - Potrzebny jest tylko jeden podpis. Ostatni.
Faceta, który mi niczego nie odmówi: potrącenie na
pasach i ucieczka z miejsca wypadku. - Ile chcesz? -
beznamiętnie zapytał Chmielewski. - Mam swoje
lata. No i wiesz, ten napad na bank. W każdej chwili
mogą mnie zwolnić. Chcę wejść w autostradę jako
udziałowiec. Chmielewski aż poczerwieniał z
wściekłości, ale być może to tylko poranne słońce
rzucało taki ciepły kolor na jego policzki. - Za jeden
podpis, bez forsy? - wycedził przez zęby. Prokurator
nawet nie spojrzał na Chmielewskiego. Bawił się
trzymanym w palcach patykiem. Patrzył w stronę
zrujnowanego gospodarstwa. - Ten podpis możesz
mieć nawet jutro. Albo wcale - spokojnie odparł.
Uśmiechnął się serdecznie do Chmielewskiego.
Chmielewski odpowiedział mu tym samym. Każdy z
nich miał w tym momencie własny pomysł na
załatwienie tej sprawy, z goła odmienny od partnera.
Od strony gospodarstwa usłyszeli wołanie: -
Marzena, Marzena, co z tą wodą? Pośpiesz się!
Prokurator spojrzał w stronę studni. Chmielewski
obrócił się całym ciałem w tę samą stronę. Młoda
dziewczyna niosła dwa wiadra pełne wody. Mogła
mieć dziewiętnaście lat. Szła boso. Krótka, prosta
sukienka kończyła się wysoko na odsłoniętych udach.
Spleciony jasny warkocz sięgał jej prawie do
pośladków. Odwróciła głowę i mrużąc oczy
przyglądała im się z daleka. Miała regularne rysy
twarzy, brzoskwiniową cerę, ciemne brwi. Czterech
starszych mężczyzn stojących na tle Mercedesa, nie

background image

wzbudziło jej zainteresowania. Odwróciła od nich
głowę i weszła na podwórko. Chmielewski poczuł się
pięćdziesięcioletnim facetem, który będąc
najbogatszym człowiekiem na Pomorzu w jednej
chwili stał się życiowym bankrutem. Poczuł, jak
życie przecieka mu przez palce. Za plecami
Chmielewskiego stanął Bukowski. Z satysfakcją
uśmiechnął się do swoich myśli patrząc na
Chmielewskiego. - Obawiam się, że ta ziemia nie jest
na sprzedaż. Chmielewski był jednak innego zdania.

Zbliżało się południe. Po ostatnim wieczorze, który
Cleo spędziła jak zwykle w towarzystwie ojca i jego
kolegów, oprócz kaca pozostało jeszcze niemiłe
wspomnienie. Po prostu upiła się i ostentacyjnie
lekceważyła całe towarzystwo. Miała dość tych old
boyów śliniących się na widok każdego biustu.
Wyszli z przyjęcia razem i wiedziała, że czeka ją
poważna rozmowa z ojcem. Ponieważ takie sprawy
lubiła załatwiać od ręki, zeszła na parter w bojowym
nastawieniu z butelką wody mineralnej w ręce. -
Tato? Czy jest ktoś w domu? Z ogrodu dobiegał
warkot kosiarki. To pan Janek, ogrodnik, podcinał
trawę. Cleo zajrzała do kuchni, ale nikogo tu nie
było. Przeszła do gabinetu ojca. Na biurku jak
zwykle stał niewyłączony komputer. Poza tym reszta
przedmiotów była martwa. Przez pustą jadalnię
doszła do salonu. Wszystko w tym domu było
obrzydliwie nowe i gotowe do zagospodarowania.
Ściany czekały na obrazy, podłogi na meble, parkiety

background image

na dywany, a cały dom na ludzi, którzy mieli go
ożywić swoją obecnością. Ale jak na razie tę
ośmiuset metrową rezydencję zasiedlało troje
mężczyzn: jej ojciec, sześćdziesięcioośmioletni pan
Janek i ochroniarz. Podeszła do otwartych na całą
szerokość szklanych drzwi do ogrodu. Ojciec miał
dobry gust, albo wystarczającą ilość pieniędzy, aby
wynająć odpowiednich ludzi. Pan Janek kosił ostatni
pas trawy, zgrabnie omijając świeżo zasadzone
srebrzyste świerki. - Ty pewnie jesteś Cleo? -
usłyszała kobiecy głos. Odwróciła się. Za nią w
drzwiach stała dziewczyna o prostych jasnych
włosach opadających aż do bioder. Wąski ręcznik
owinięty w pasie był jedynym jej odzieniem. Dalej
biegły niekończące się opalone nogi z małymi,
dziewczęcymi stopami. - Kim jesteś? - tyle zdołała
wydusić z siebie zaskoczona Cleo. - Cześć -
dziewczyna wyciągnęła przed siebie dłoń i zrobiła
krok w jej stronę - Jestem Marzena - nowa
sekretarka twojego ojca. Pan Janek nie mógł
oderwać oczu od stojącej na tarasie dziewczyny
Kosiarka zazgrzytała i srebrzysty świerk padł
martwy pod jej nożami. Pan Janek rzucił się do
drzewka. Najpierw usiłował je ponownie zasadzić,
ale po nieudanej próbie schował je za plecy i
rozpoczął odwrót w stronę garażu. Chmielewski
wszedł do kuchni. Dopił kawę i zagryzł ją kawałkiem
kanapki. Podśpiewując wyszedł do przedpokoju. W
drzwiach prawie zderzył się z wchodzącą Cleo. -
Pojedziesz z panią Marzeną do miasta. Pokażesz jej

background image

kilka sklepów. Chcę, żebyście elegancko wyglądały.
Dziś wieczór mamy kolację w Radissonie. -Nie mam
czasu, jestem umówiona.-To był jedyny wybieg jaki
wpadł jej do głowy. - To dasz jej swój samochód -
zarządził Chmielewski - Co? - wykrzyknęła
zdziwiona. - Co, co? Daj jej auto.
Chmielewski wyszedł z domu na podjazd do
samochodu. Drzwi bezgłośnie zatrzasnęły się za nim.
Wściekła Cleo odwróciła się do lustra. Stała w
kąpielowym płaszczu nie mając zielonego pojęcia jak
zemścić się za poniesioną zniewagę. Jej wzrok trafił
na stuzłotowy banknot z numerem telefonu.
Wyrwała banknot, podeszła i wystukała numer
telefonu na klawiaturze. - Robert? Na jej twarzy
pojawił się uśmiech, gdy usłyszała znajomy głos. Był
to z pewnością jeden z najpiękniejszych dni w życiu
Roberta. Pierwszy lipca. Słońce świeciło jak co dzień,
upał był nie do zniesienia. Miasto zadymione od
spalin. Niby wszystko po staremu, a jednak nie. Ona
była z nim. Jechali we dwoje: Cleo i Robert główną
ulicą Szczecina. Motocykl od Czarnego sam w sobie
wzbudzał już pożądanie nastolatków, a teraz jeszcze
ta dziewczyna o kręconych rudych włosach w
zakrótkiej mini spódniczce siedziała wtulona w jego
plecy. Droga do Radissona była prosta jak drut, ale
po co było się spieszyć. Już dwukrotnie objechali
plac Grunwaldzki i sąsiednie uliczki. Cleo nie
zauważyła podstępu. Wszystko dla niej było w koło
interesujące. Ludzie, domy, sklepy, wszystko było
inne, obce i pociągające. Chłonęła wrażenia ze

background image

zdwojoną intensywnością. Skoro urodziła się w tym
mieście, tu mieszkał jej ojciec, więc z całych sił
starała się znaleźć coś za co pokochała by to miasto.
Ten moment musiał w końcu nastąpić i Robert
zjechał z głównej alei w boczną uliczkę i plac
budowy. Nowoczesna kamienica z obszernym
podwórkiem, znak nowych czasów. Nowa
spółdzielnia oferowała mieszkania w wysokim
standarcie i ekspresowym terminie realizacji za
przystępną cenę sześciuset dolarów za metr
kwadratowy. Nie były to mieszkania dla młodych
małżeństw lub rencistów. Za ojca rentę plus Roberta
stypendium, mogliby po roku kupić cztery metry i
piętnaście centymetrów, o ile w ogóle dostali by się
na listę członków tej spółdzielni. Dom był prawie
gotowy. Kończono elewacje, wstawiano powybijane
szyby. Robotnicy sprzątali podwórko po zakończonej
budowie. Robert zatrzymał motocykl pod ścianą.
Cleo zdjęła kask. - Zaczekaj chwilę muszę coś
załatwić - rzucił przez ramię. Był w doskonałym
humorze. Cleo w nieco gorszym. Budowa nie była
wymarzonym miejscem turystycznym. Dwóch
robotników, którzy mogli mieć po dwadzieścia cztery
lata patrząc na motocykl liczyło w pamięci swoje
zaoszczędzone pieniądze. Chyba za dużo brakowało,
bo jeden w końcu zrezygnowanym głosem rzucił w
stronę Roberta. - Ładny motocykl. - No. Mnie też się
podoba. Nie widzieliście inżyniera Bukowskiego? -
Tam - robotnik wskazał ruchem głowy na sąsiednie
podwórko. Drugie podwórko było jeszcze rozkopane.

background image

Dwóch ludzi robiło pomiary głębokości wykopu.
Trzeci stał z boku i porównywał je z planami. -
Inżynier Bukowski? - spytał odwróconego do niego
plecami mężczyzny. Wyglądał na czterdzieści pięć
lat. Siwe, gęste włosy i zadbana broda, dodawały
rysom bosmańskiej powagi. - Tak. A o co chodzi? -
inżynier nie odpowiedział, tylko burknął. Ale w
mgnieniu oka zmazał z twarzy grymas
zniecierpliwienia i zastąpił go serdecznym
uśmiechem na widok Cleo. - Jak tam ojciec? -
zapytał patrząc gdzieś za Roberta. Robert spojrzał
do tyłu. - Dobrze - odkrzyknęła córka
Chmielewskiego i poszła w stronę rozlanej na środku
podwórka kałuży. - Mam dla pana przesyłkę -
Robert wyciągnął z plecaka szarą kopertę. W zamian
otrzymał w spadku po Cleo resztki serdeczności. -
Coś od Chmielewskiego? - zapytał zaciekawiony
inżynier. - Nie. Od Czarnego - odparł Robert.
Bukowski spoważniał. Dyskretnie spojrzał za siebie.
Dwaj robotnicy walczyli z mierniczą łatą stojąc w
wykopie. Inżynier rozdarł brzeg koperty
sprawdzając zawartość. - Lepiej późno niż wcale -
wycedził pod nosem. Ponownie spojrzał na Roberta.
Tym razem przyjrzał mu się uważnie. - To ty jesteś
ten geniusz z gazety? - zapytał z uśmiechem
niedowierzania. - Przesadzają - odpowiedział
Robert. Miło było spijać słodycz popularności. -
Robert? - Cleo brodziła w kałuży. Woda sięgała do
wysokości kostek jej skórzanych wojskowych butów.
Czerwone promienie słońca wyrysowały jej zgrabną,

background image

sylwetkę na tle nieotynkowanego muru z cegieł. Obaj
jak na komendę spojrzeli w jej stronę. - Nie znasz
bardziej romantycznego miejsca? - spytała. Robert
znał oczywiście mnóstwo miejsc, które dla niego były
bardzo romantyczne. Mógł to być komin
wentylacyjny na dachu ich czteropiętrowego bloku,
gdzie zaszywał się ze swoimi książkami gdy koledzy
ojca za długo i za głośno kibicowali piłkarskim
rozgrywkom w telewizji. Romantyczna była stara
złomownia nad Odrą. No i jeszcze parę innych
miejsc dla samotnego pustelnika, ale żadne nie
nadawało się dla nowego Roberta jakim stał się
odkąd spotkał Cleo. Jej chciałby pokazać takie
miejsce, które byłoby obrazem jego duszy. Nie znał
takiego miejsca. Zaprosił Cleo do kawiarni
"Brama". Dostał zaliczkę od Czarnego, więc mógł
jej postawić nawet lody. Cleo siedziała przy stoliku, a
on poszedł do telefonu. Miał do oddania ostatnią
kopertę i chciał się jej jak najszybciej pozbyć. - Nie,
nie - mówił do słuchawki. - Pan mnie nie zna. Mam
kopertę od Czarnego. Będę z dziewczyną w
"Bramie". Taka ruda, z kręconymi włosami -
tłumaczył. Ktoś po drugiej stronie odłożył
słuchawkę. Robert wrócił do stolika. W kawiarni nie
było wielu gości. Towarzystwo zjeżdża się tu dopiero
wieczorem. Punkt jest znakomity. Stara miejska
brama przerobiona na przytulną kawiarnię.
Prowadzi ją przemiły chłopak z Jugosławi. Jego
zasługą była dobra atmosfera tego lokalu. Ale
widocznie komuś to przeszkadzało, bo chciano go

background image

przepłoszyć. - To co ludzie tu robią wieczorami?
Telewizja i do wyra? - zapytała zdegustowana Cleo. -
A co byś im zaproponowała? Ulicą toczył się
policyjny radiowóz. Samochód w pewnym momencie
skręcił na chodnik i zaparkował przy drewnianym
płotku kawiarni. Wysiadło z niego dwóch
policjantów. Obeszli ogrodzenie i stanęli obok
motocykla. Jeden z nich, młodszy, stanął przy
zaparkowanym na chodniku Kawasaki i wyciągnął
bloczek z mandatami. Drugi, na oko dobijający
pięćdziesiątki wszedł do kawiarni. Rozejrzał się
dookoła. Bez trudu odnalazł dziewczynę o rudych
włosach. Robert siedział tyłem do motocykla. Cleo
pierwsza zauważyła policjantów. Poderwała się z
miejsca i ruszyła w ich stronę. Robert obejrzał się za
siebie. - Zaczekaj. Ja to załatwię - posadziła Roberta
na miejscu. Starszy policjant stanął tuż za Robertem.
Od zawsze widok policjanta w mundurze kazał mu
się na dzień dobry czuć winnym. Wstał gotowy
bronić swojej niewinności. - Podobno masz jakąś
przesyłkę do oddania - zwrócił się do niego policjant.
Takiego pytania Robert się nie spodziewał. Sięgnął
do plecaka i wyciągnął szarą kopertę. Nie była tak
gruba jak poprzednie, ale jej zawartość
rozwiązałaby parę problemów na wakacje. Policjant
wziął do ręki kopertę, zważył ją. - To twój motocykl?
- spytał patrząc na Kawasaki - Nie. Pożyczony -
odparł niepewnym głosem Robert. - Tu jest zakaz
parkowania - rzucił mimochodem policjant i tak jak
wcześniej podszedł, tak teraz leniwym krokiem

background image

powlókł się z powrotem w stronę wyjścia. Na
moment przystanął obok Cleo, która z uporem
tłumaczyła coś służbistemu młodemu policjantowi. -
Tyle za parkowanie? - krzyknęła spoglądając na
trzymany w ręce mandat. Starszy policjant wyrwał
go z jej ręki i z dezaprobatą pokiwał głową. Ruszył
do samochodu. Młodszy policjant nic nie rozumiejąc,
posłusznie odszedł jego śladem. Cleo wróciła
zdenerwowana do stolika. - Masz jeszcze trochę
czasu? - spytał Robert. - O siódmej mam kolację z
ojcem i jego nową sekretarką - widać było, że nie jest
z tego powodu szczęśliwa. - Choć. Coś ci pokażę -
zaproponował. Po szerokich kamiennych schodach
weszli do XVIII wiecznego kościoła. Cleo z zadartą
głową wpatrywała się w barokowe malowidła na
suficie. Jacyś ludzie setki lat temu pozostawili tu
obraz swoich wyobrażeń o świecie. Jaki inny musiał
to być świat. Centralna postać to wszechmogący Bóg,
który z wysokości niebios dostrzegał ludzkie wzloty i
upadki. Sprawiedliwy, wszechobecny, nieuchronny
w swych wyrokach. W jego cieniu ludzie rodzili się,
dorastali, siali i zbierali, a na końcu umierali. Ich
życie było przepustką do wieczności. Każdy człowiek
miał w tym świecie swoje miejsce. Tam gdzie się
urodził, tam też umierał. Feudalny świat w swej
nienaruszalnej, wiecznej formie. Fresk został
namalowany w modnych odcieniach różu i błękitu.
W takie same kolory pakuje się dzisiaj pieluszki dla
niemowląt. Badania wykazały, że dzieci lubią
pastelową paletę barw. - Nigdy nie widziałam tak

background image

wydekorowanego kościoła - powiedziała
zafascynowana Cleo. - Co my tu robimy? W małym
barokowym kościółku nie było wiernych. Samotnie
stali w głównej i jedynej nawie. - Chciałaś poznać
Polskę? - powiedział ściszonym głosem. - No to tu się
właśnie zaczyna. Mój ojciec przychodzi tu co
tydzień. Robert przykucnął. Cleo zrobiła to samo.
Odłożył kask na posadzkę i pociągnął ręką po
marmurowych płytach. Były pofalowane jak
wieczorna tafla jeziora. - Widzisz, od trzystu lat
ludzie przychodzą tu prosząc o nadzieję. Podniósł
wzrok na Cleo. Dotykała ręką wytartych kolanami
płyt marmuru. - Nie myślałaś, żeby zostać w Polsce
dłużej? Na kilka miesięcy - zapytał z nadzieją. Głos
mu drżał jakby bał się, że wypowiadając te słowa
zniszczy kruchy obraz swoich marzeń. - Nie wiem.
Mogę mieszkać wszędzie. Turcja, Afryka, Meksyk.
To co jest ważne to ludzie, którzy cię otaczają, a nie
miejsce. Robert zakrył uśmiechem cień smutku, jaki
pojawił się w jego duszy. Nie spodziewał się innej
odpowiedzi. Ale jednak myśl, że kiedyś ta
dziewczyna będzie musiała wyjechać, była bolesna.
Wstał, pomógł unieść się Cleo i poprowadził ją w
stronę ołtarza nucąc marsz weselny. - Przestań -
Cleo śmiała się z zabawy. Zatrzymali się przed
ołtarzem. Robert spojrzał na obraz z wizerunkiem
Jezusa Chrystusa boleściwego. Wskazał ręką na
stojącą obok niego Cleo. - To jest Cleo z Nowego
Yorku. Chciałaby wiedzieć, jak żyją tutaj ludzie. -
Nie żartuj. Siadaj - pociągnęła go w stronę ławki. Nie

background image

był w dobrym nastroju. "Dlaczego nic nie może
zrobić aby ją zatrzymać. Nigdy na niczym mu nie
zależało tak jak na niej. Nie ogarniał swoich uczuć.
Nie znał ich siły. Czuł, że wzbiera w nim gotowość do
nadludzkich czynów, żeby tylko zmienić los, który
zapowiadał rozstanie". - Wiesz. Jesteś inteligentny,
utalentowany... - przerwała milczenie Cleo - ...ale
twój problem leży w tym, że sam siebie nie
doceniasz, nie masz ambicji, nie wierzysz w siebie.
Robert wbił wzrok w okolice swoich czubków butów.
Gotów był się zgodzić na każdą ocenę, gdyby to
cokolwiek miało zmienić. - Popatrz na mojego ojca.
Zobacz jaki odniósł sukces -ciągnęła Cleo. Ta uwaga
jednak podniosła mu w żyłach ciśnienie krwi. Ona
stawia mu tego lokalnego cwaniaka, dorobkiewicza,
bonza żyjącego z przemytu, za wzorzec? - A wiesz,
skąd ci wszyscy ludzie mają pieniądze? - wybuchnął
tak niespodziewanie, że Cleo odchyliła się
zaskoczona. Echo kilka razy powtórzyło: pieniądze,
niądze, adze... ... i twój ojciec? - dodał po chwili. Tu
jednak ugryzł się w język. Przecież to jest jej ojciec.
Nigdy go nie widziała. Nigdy nie chodziła z nim na
spacery, nie budowali razem zamków z piasku, nie
rozpakowywał z nią gwiazdkowych prezentów, nie
tuliła się do niego ze strachu przed burzą.
Przyjechała, bo chciała odzyskać stracone i tak
wymarzone uczucia. Nie mógł jej tego zniszczyć.
Popatrzyła na niego przenikliwie. Dla niej było
oczywiste dlaczego odniósł sukces. - Ponieważ jest
inteligentny i ciężko pracuje - odpowiedziała. I było

background image

to prawdą, najszczerszą. W jej świecie to
wystarczało, aby wpisać się do klasy średniej, klasy
uczciwych posiadaczy, żyjących na wysokim
poziomie z uczciwie wypracowanych dochodów. Ale
w jego świecie żyło się inaczej. - Tak. To prawda -
uśmiechnął się do niej wybaczając nieświadomą
naiwność. Odpowiedziała mu uśmiechem, który nosi
się latami w sercu na pamiątkę. Zajechali
motocyklem pod zamkniętą bramę. Cleo była
spóźniona. Spojrzała na zegarek. Zeskoczyła z
siedzenia i zawiesiła swój kask na kierownicy.
Chmielewski siedział w swoim gabinecie i wypisywał
czek, gdy na czarno-białym monitorze pojawił się
obraz z kamery video umieszczonej przed bramą
wjazdową. Cleo stała obok Roberta siedzącego na
motocyklu. Był tylko jeden taki motocykl w
Szczecinie. Znał go, gdyż Czarny kupił go parę
miesięcy temu, w jego sklepie. Cleo stanęła przed
Robertem i ważyła w sobie jakąś decyzję. W końcu
odezwała się. - Mogę zadać ci pytanie? - patrzyła
Robertowi w oczy, a jej spojrzenie sięgało głębiej niż
jego własne myśli. - Ale nie możesz mnie okłamać.
Robert rozbawił się tą sytuacją. Uniósł dwa palce do
przysięgi i stanowczo kiwnął głową na zgodę. - Czy
ty pracujesz dla Czarnego? - spytała nieoczekiwanie
Cleo. Ani jeden mięsień nie drgnął Robertowi na
twarzy. Cała jego świadomość skurczyła się ze
strachu. Co miał jej odpowiedzieć? Przecież tak na
prawdę nie pracował. Rozwiózł kilka kopert po
mieście i tyle. Gdyby nie zajrzał do środka nawet nie

background image

wiedziałby, że są w nich dolary. A ten samochód na
granicy to przecież była legalna przysługa. Znał
Czarnego, ale to jeszcze nic nie znaczy. Co miał jej
powiedzieć, żeby nie skłamać? Nie chciał jej stracić.
Czy ona by go zrozumiała. Czy ona cokolwiek
rozumiała z tego co ją otaczało? - Nie, to tylko kolega
- odpowiedział. Cleo odsunęła jego długie włosy z
czoła. Nie chciała już ich obcinać. Zaczęły jej się
podobać. Pochyliła się do niego i ich usta odnalazły
się tym razem bez trudu. Mimo, że ta chwila, jego
najskrytsze i najgorętsze marzenie właśnie się
spełniało, nie potrafił zatopić się w swoim szczęściu
bez granic. Wiedział, że skłamał. Chmielewski wstał
od biurka. Tego było za wiele. Bał się o Cleo, a
Czarny i jego kolesie już nie należeli do grona
przyjaciół tego domu. Wyrwał czek z książeczki i
wyszedł na korytarz. Prokurator Wielewski i
dyrektor banku czekali na zewnątrz. Cała trójka
ruszyła w stronę zaparkowanych na podjeździe
samochodów. - Potrzebuję detektywa - zwrócił się
Chmielewski do prokuratora. - A może ja ci
pomogę? - zaofiarował się ten życzliwie. - Nie, nie.
Wystarczy ktoś z agencji. Wiesz, jakiś emerytowany
policjant. - O, oni są jeszcze całkiem sprawni -
powiedział prokurator. - Właśnie - uciął rozmowę
gospodarz. Doszli już do samochodów, prokurator
klepnął Chmielewskiego na pożegnanie i zamierzał
wsiąść do samochodu. - To co - zagadnął
Chmielewski - będziesz miał pieniądze na udziały? -
pytanie zabrzmiało niewinnie, jakby rzucone

background image

mimochodem. Dyrektor banku jednak zwolnił w
drodze do swojego samochodu i czekał na reakcję
prokuratora. Po trzydziestu ośmiu latach pracy w
prokuraturze, po tysiącu sprawach, przesłuchaniach
nie można już dać się nabrać na stare chwyty. Dla
niego byli amatorami. Wiedział, że zrobią wszystko,
aby pod byle pretekstem wykluczyć go z
nowopowstającej spółki. Było jednak za wcześnie,
aby odsłonić karty. - Spokojnie. Coś wymyślę -
nadmiar serdeczności przelewał się na tym
podwórku. - Myśl, myśl - z przekąsem odparł
Chmielewski zatrzaskując drzwi za wsiadającym do
samochodu prokuratorem. Porozumiewawczo
mrugnął do dyrektora Banku.

Dom Czarnego jak zwykle jasno oświetlony, jak
latarnia z daleka naprowadzał przyjezdnych pod
bramę. Tym razem nie było ochroniarza, a uchylone
skrzydło kraty pozwalało bez przeszkód wjechać na
parking pod domem. Robert postawił motocykl na
nóżkach i zdjął kask. Jeep z żółtą plandeką na dachu
stał obok żółtej Corvetty. Samochody były
pootwierane, a kluczyki wisiały w stacyjkach, co nie
było niczym dziwnym, ponieważ kradzież spalonej
zapałki z tej posesji byłaby aktem samobójczym.
Zwyczajem tego domu były kolacje na które
zapraszano mamę Cichego. Urocza kobieta
obdarzona niezwykłym humorem i kompletnym
brakiem poczucia rzeczywistości z zawodu i
zamiłowania była malarką. Czarny zakupił nawet

background image

jeden z jej obrazów na akcji charytatywnej, z której
dochód przeznaczono na pomoc dzieciom
niepełnosprawnym. Kupił wtedy kilka obrazów
miejscowych malarzy, ale tylko tego jednego nie
spalił. Naprawdę polubił w nim pewną tajemnicę.
Niby nic. Obraz przedstawiał dziewczynę stojącą
między drzewami na skraju jeziora. Intrygujące w
nim było to, że dziewczyna spoglądała gdzieś w bok
poza ramy obrazu, a jej twarz zdradzała niepokój.
Robert wszedł po schodach na korytarz. Świtało a
gwar rozmowy docierał z jadalni. Przystanął w
półmroku korytarza ukryty za szklaną szafą. W
całym domu roiło się od porcelany. W szklanych
gablotach stały filiżanki, chińskie wazy, rodzajowe
figurki przedstawiające sceny myśliwskie lub pary
zakochanych uchwycone w miłosnych pozach.
Kolekcja imponująca i warta ciężkie pieniądze. Z
jadalni dobiegał kobiecy głos: - Dołóż sobie synku,
wystarczy dla wszystkich. No i co dalej chłopcy.
Jakie plany? - Mamo - Cichy starał się bronić przed
jej czułościami. Odkąd rozstała się z jego ojcem, a
było to rok po urodzeniu syna, nie zaznał spokoju.
Cała potrzeba ofiarowania miłości przelała się na
niego. Na dłuższą metę było to obezwładniające. Nie
miał jednak sumienia wyprowadzić się z domu i
pozostawić mamy samej sobie. Nadal czuła się
potrzebna swemu dziecku. I tak mogło trwać do
emerytury, jego oczywiście, bo matki to nie mogło
dotyczyć. Była niezniszczalna. - Jakieś studia, co? -
rozejrzała się dookoła. Przy stole siedzieli Kobra,

background image

Cichy, Skorpion i Biedrona. Czarny stał na
werandzie i rozmawiał przez telefon. - Trzeba stanąć
na własnych nogach. Pieniążki trzeba zarabiać -
tłumaczył Skorpion. - Studia to dzisiaj szkoła
zawodowa. My studiujemy życie - dorzucił Kobra
wymiatając resztki smażonej ryby z talerza. - Życie
towarzyskie na wydziale erotycznym. Zajęcia
prowadzi dziekan Waliszewska - dorzucił Skorpion
spoglądając na Kobrę. - Dorotka zresztą - dodał
Kobra. - Mamo. Dzisiaj trzeba żyć szybko i mocno,
póki jest się młodym. Robert stał w cieniu korytarza
i słuchał dobiegającej go rozmowy. Przez szczelinę
drzwi obserwował stół i biesiadników. - Zwłaszcza
młodym i pięknym - szepnął Skorpionowi Biedrona.
Obaj spojrzeli na Cichego. - Kto zje rybki? - mama
Cichego zwróciła się z otwartym pytaniem. - Ja! -
prawie krzyknął Kobra i zanim Biedrona chwycił
widelec do ręki, zgarnął ostatnią rybę na swój talerz.
- Nasmażyłam, a wy nie jecie - narzekała mama.
Robert wszedł do jadalni. Pierwszy dostrzegł go
Cichy. Gestem ręki zaprosił do stołu. - Dzień dobry -
powiedział ogólnie. - Dzień dobry - odpowiedzieli
zgodnym chórem Biedrona i Kobra. - Jak tam
Amerykanka - Kobra nie dawał spokoju. - Wyszła z
Prymusem, Casanova niech spierdala - bronił go
Cichy. - Nie ważne. Dopadnie ją. Mały nie ma szans -
powiedział rozbawiony Biedrona. Robert odłożył
kask motocyklowy na stolik i siadł obok Cichego.
Biedrona podsunął mu kawałek niedojedzonej ryby,
ale Robert podziękował. Cichy zignorował

background image

złośliwości. Pochylił się do Roberta. -To świetna
dziewczyna, nie rezygnuj. Dogadaj się z panienką i
jedźcie sobie gdzieś w góry. Jak nie masz forsy to
pogadaj z Czarnym, on ci pożyczy. Czarny stał na
tarasie i dojadał z talerza rybę. Właśnie zakończył
długą rozmowę przez telefon. Wyszedł na taras, żeby
nie przeszkadzać przy stole. Teraz stał oparty o słup
i wydłubywał smakowite kęsy ze smażonego pstrąga.
Robert zadał pytanie i stanął w drzwiach czekając na
odpowiedź. W końcu Czarny podniósł na niego
wzrok. - Ile? Pięć, dziesięć, sto milionów? I z czego
oddasz? - Znajdę jakąś pracę i ci oddam - zapewniał
Robert. Czarny pokiwał przecząco głową. -
Wyprujesz z siebie flaki, a potem kopną cię w dupę,
tak jak twojego starego. Robertowi nabiegły do oczu
łzy. Chciał się rzucić na Czarnego z pięściami. Nikt
nie miał prawa obrażać jego ojca. To prawda, że
wszyscy o nim zapomnieli. Gdy był świetnym
sportowcem, drzwi się nie domykały od kolesi i
działaczy. To prawda, że na ostatnią operację kolana
wydali resztkę oszczędności. Wszyscy się odwrócili.
Nie było już dawnego klubu sportowego, nie było
związku, nie było prezesów. Pozostali sami, ale
dumni. Robert odwrócił się do drzwi i ruszył do
wyjścia, ale zawahał się. Czarny wiedział o Robercie
więcej niż chciał to ujawnić. Znał jeszcze jeden
szczegół z jego życia, o którym na razie nie
wspomniał. Nie musiał. Robert nie wyszedł. Po jego
ostatnich słowach mógł się obrazić, ale prawda o
życiu osłabiała charaktery. - Jest robota. Za duże

background image

pieniądze. Jeden dzień pracy i na kilka lat spokój -
usłyszał za sobą Robert. - Jeśli naprawdę jesteś
inteligentny, to nie będziesz biedny - dodał Czarny.

Nad miastem zapadła noc. Najpiękniejszym,
najbardziej szpanerskim i najrzadziej odwiedzanym
w Szczecinie lokalem była restauracja w hotelu
Radisson. Kelner zapalił zapałkę i przysunął ją do
gazowego palnika. Płomień buchnął podgrzewając
dno patelni. Kelner smażył naleśniki. Świadkami
jego popisów byli siedzący przy stole Chmielewski w
towarzystwie Cleo i swojej nowej sekretarki
Marzeny, dyrektor banku z małżonką. Kucharski -
właściciel hurtowni ze sprzętem elektronicznym, jego
małżonka i samotnie przybyły na kolację prokurator
Wielewski. - Proszę już podać te flambirowane
naleśniki. Dwa razy oczywiście - zwrócił się do
kelnera dyrektor banku. Marzena siedziała obok. -
Na pewno będzie pani smakowało. Ciasto doskonałe.
Do tego nadzienie z lodów i całość oblana gorącą
czekoladą - dyrektor najchętniej sam
zademonstrowałby siedzącej obok niego pani
Marzenie jak gorącą, ale obecność żony siedzącej po
drugiej stronie stołu działała na niego studząco. - A
nie boi się pani, że bycie sekretarką to zbyt trudna
praca? - podjęła wyzwanie pani dyrektorowa,
kobieta niewątpliwie piękna o szlachetnych rysach
twarzy i wyniosłym usposobieniu, ale eksponująca
bardziej swoją złotą biżuterię, niż przemijające
wdzięki. - Trzeba odbierać telefony, telexy,

background image

rozmawiać z ludźmi - ciągnęła. Ta ostatnia uwaga
szczególnie była trafna, gdyż w przeciwieństwie do
jej męża, któremu buzia się nie zamykała, pani
Marzena od początku wieczora nie odezwała się do
nikogo ani słowem. - No, ale nie mówmy o przykrych
sprawach. W końcu to są przyjemności i kłopoty
Jurka. Tyle lat żył sam, no to teraz ma dwie córeczki
-żona Kucharskiego postanowiła wziąć Marzenę w
dwa ognie. Chmielewski siedział strapiony pomiędzy
Cleo i Marzeną. Gdyby obie dziewczyny stanęły
razem na chodniku w ruchliwym miejscu miasta,
byłyby przyczyną niejednego samochodowego
wypadku. Chmielewski wiedział, że jego koledzy byli
pod wrażeniem tych dwóch młodych, seksownych
kobiet. Aby dodać całej sytuacji pikanterii grał rolę
strapionego kłopotami i przygniecionego pracą,
niezdolnego do flirtu, poczciwego ojca. Rolę tę
odgrywał z powodzeniem przez całą kolację, do
chwili gdy nagle za przeszkloną ścianą dostrzegł
postać Czarnego. Odłożył serwetkę i wstał. -
Przepraszam państwa na chwilę - powiedział z
kurtuazją. Jedyną osobą, która dostrzegła powód
jego odejścia był prokurator. Czarny stał w hallu
przed restauracją. Przez szybę widział
Chmielewskiego i jego gości. Oprócz nich jeszcze
dwa stoliki były zajęte. - Słyszałem, że wchodzisz w
autostradę - odezwał się Czarny do podchodzącego
Chmielewskiego - pomyślałem, że może potrzebujesz
udziałowców .Chmielewski wyjął cienkie cygaro z
papierośnicy. Poczęstował Czarnego, ale ten

background image

odmówił. - Może, ale to nie jest interes dla ciebie -
odparł Chmielewski. Starał się być maksymalnie
opanowany. "Że też musiał właśnie dziś tu przyleźć,
w miejsce gdzie wszyscy ich razem widzą. I
prokurator." Wściekły Chmielewski wyjął zapałki,
zapalił jedną i przytknął do końca cygara po czym
podjął temat. - Tu trzeba dużo włożyć i długo czekać.
- Ładną masz córkę - Czarny spojrzał przez szybę na
stół przy którym siedziała Cleo. - Ile? - zapytał
twardo. - Nie wiem, o tym decyduje spółka. Trzy
miliony dolarów. Gotówką. Na początek. - "Do
końca życia będę musiał potykać się o tego
człowieka", pomyślał. "Do końca czyjego życia" -
przez moment przemknęło mu przez głowę. - Kto
wchodzi? - spytał Czarny. - Poczekamy jak będziesz
miał pieniądze - Chmielewski odwrócił się żeby
odejść. - Trzymaj miejsce - zakończył rozmowę
Czarny. Gdy Chmielewski powrócił do swoich gości,
atmosfera była równie oziębła jak parę minut
wcześniej. Każdy starał się unikać spojrzeń
sąsiadów, skupiając swoją uwagę na nieistotnych
szczegółach kończonego deseru. - No, panie na
pewno zechcą porozmawiać o modzie, a my panowie,
pójdziemy do baru na mały koniaczek - powiedział
Chmielewski. -Interesy. Marzena odłożyła posłusznie
swoją serwetę i zamierzała wstać od stołu. - A ty
gdzie? - chłodno osadził ją w miejscu. - Proszę
bardzo - Chmielewski ruchem ręki poprowadził
Kucharskiego i dyrektora banku w głąb restauracji.
Prokurator, który w międzyczasie zamówił

background image

dodatkową porcję naleśników i nie zdążył jej dojeść,
wiosłował teraz widelcem ze zdwojoną szybkością.
Mimo tego musiał pozostawić niedojedzoną porcję. Z
pełnymi ustami i serwetką w dłoni wstał i podreptał
za Chmielewskim. Przy stole zostały cztery panie z
niedokończoną wojną pokoleń. Kucharska spojrzała
porozumiewawczo na żonę dyrektora i bez słów
zrozumiały się bezbłędnie. Obie jednocześnie
podniosły się z krzeseł i skierowały do kasyna gry.
Cleo była zirytowana. Ostentacyjne lekceważenie
Marzeny wyprowadziło ją z równowagi. Poczuła
dziwną solidarność z tą dziewczyną. - Skąd się
wzięłaś? - przerwała milczenie. - Skończyłam
etnografię w Poznaniu, ale co można po tym robić?
Dwa lata temu przyjechałam na wakacje do domu na
wieś i tak już zostałam z rodzicami. Nie miałam siły
się wyrwać. A tu nagle zjawia się twój ojciec i
proponuje mi pracę. No to co mam do stracenia? - A
ja myślałam, że tylko śpicie ze sobą. - Nie. Jak na
razie nie spaliśmy. Ale nie mogę powiedzieć, żeby nie
był pociągający - z nadzieją w głosie stwierdziła
dziewczyna. - Kto? Mój ojciec? - Cleo nie potrafiła
ukryć zakłopotania. Prokurator, Kucharski,
Chmielewski i dyrektor banku szli obok siebie
korytarzem hotelu. - Ładny hotel. Amerykański? -
spytał Kucharski. - Za dwa lata go odkupimy -
zaśmiał się szeroko Chmielewski. - Postawimy to
miasto na nogi. To będzie nasze Księstwo Pomorskie
- snuł plany Kucharski. Chmielewski wsunął ręce do
kieszeni i wpadł w jeszcze lepszy humor. -

background image

Autostrada to dopiero początek prawdziwych
interesów. - Panowie, to duża forsa, nie tylko dla nas
- dorzucił Kucharski Prokurator przeżuł ostatni kęs
i pospiesznie włączył się do rozmowy. - Mam listę
tych, którzy chcą dla nas pracować, firmy, firemki.
Stara sprawdzona gwardia. - A co z koncesją? - od
niechcenia zapytał Chmielewski. Mijali właśnie
długonogą piękność więc odpowiedź nadeszła z
opóźnieniem. - W porządku. Wchodzę do spółki z
koncesją w posagu - odpowiedział prokurator. - Plus
trzy miliony dolarów i jesteś naszym kolegą -
skrupulatnie jak zawsze wyliczał dyrektor banku. -
O, jest taka firma z Gdańska, która nie stawia
warunków. Też chcą koncesję. - Jesteśmy kumplami
od trzydziestu lat. Dobrze byłoby mieć kogoś takiego
jak ty w spółce. Naprawdę dobrze - przekonywał
Kucharski. - Pomyśl o tym. - Cały czas myślę -
odpowiedział prokurator. - W sprawie tego napadu
na bank zwaliła się komisja z Warszawy. Będę
składał jutro zeznania - dyrektor banku nadał
serdeczny ton swojej wypowiedzi. - Policja,
prokurator, a tu w biały dzień ginie dwieście tysięcy
dolarów. Twarz prokuratora wykrzywiła się jakby
gołą stopą przydepnął niewielkiego kaktusa. -
Znajdę tego złodzieja, jeśli tylko żyje - wycedził
przez zęby. Cała czwórka przedefilowała korytarzem
mijając po drodze kłaniających się recepcjonistów.
Na koniec dotarli do baru. - Panowie - zwrócił się
Chmielewski wręczając im kieliszki z rozlanym już
szampanem - wypijmy za naszą przyjaźń, za

background image

autostradę, za starą wiarę i za spółkę, którą
nazwiemy... - "COMBO"! - wykrzyknęli chórem.

ROZDZIAŁ 10

We trzech weszli do supersamu. Skorpion, Kobra, a
między nimi Robert. Nowoczesny sklep zapełniony
był towarami aż pod sufit. Produkty z całej Europy
spoczywały tu na półkach. Kusiły barwnymi
opakowaniami i odstraszały cenami. Nie wszystkich
jednak, bo o dziwo, mimo późnej pory, sklep był
pełen klientów. Z wypełnionymi po brzegi wózkami
ścigali się w drodze do kas. - "Muszę pokazać to
ojcu" - pomyślał Robert. Mieszkali po drugiej
stronie miasta, na robotniczym osiedlu, a sklep był
po przeciwnej stronie za kanałem koło dzielnicy
willowej. Stanęli za regałem z karmą dla psów. - No,
Prymus, twój debiut. Smile. Skorpion klepnął
przyjaźnie Roberta po plecach. Robert ruszył do
przodu. Stoisko monopolowe oferowało setki
gatunków wódek stojących rzędami na
sześciometrowej długości regałach. Robert odczekał,
aż ostatni klient odejdzie od kasy. Sam nie wiedział
dlaczego był podniecony. Przecież nic nie robił. Miał
po prostu podejść do lady i poprosić o butelkę Johnie
Walkera. - Dzień dobry. Poproszę dwie butelki
Johnie Walkera - wydusił z siebie. Ekspedientce było
absolutnie obojętne kto stał po drugiej stronie lady.
Nawet nie spojrzała na Roberta. Leniwie przeszła w
drugi koniec stoiska i zaczęła szukać butelki na

background image

półce. - "Już po strachu" - pomyślał. - "Co w tym
złego"? - Był nawet z siebie zadowolony. Pokonał
pierwszy strach. - Jest tylko jedna. To ostatnia
butelka, nie ma więcej - odpowiedziała leniwie. Tym
razem ekspedientka podniosła wzrok. Ze
zdziwieniem stwierdziła, że klient zniknął.
Rozejrzała się dookoła, ale nikogo nie było. Skorpion
i Kobra czekali na Roberta koło proszków do prania.
- No i co? - spytał Kobra. - Wszystko sprzedali. Nie
ma nawet w magazynie - odpowiedział Robert.
Kobra pokiwał głową. Skorpion klepnął Roberta w
plecy. - Leć do samochodu - rzucił niedbale. Robert
posłusznie zawrócił na pięcie i zniknął w drzwiach z
napisem "wyjście". Kobra i Skorpion prawie
jednocześnie odwrócili się w drugą stronę i poszli w
kierunku drzwi z napisem "Office". - Utyłeś -
stwierdził z przekąsem Skorpion. Kobra spojrzał na
niego, a potem na swój brzuch. Poklepał się
wciągając jednocześnie powietrze. -Pierdzielisz.
Skorpion wszedł pierwszy na zaplecze. Korytarz był
szeroki. Skrzynki z Coca-Colą zastawiały przejście,
ale mimo to mogli iść obok siebie. Skorpion sięgnął
do wewnętrznej kieszeni kurtki i wyjął żelazny
kastet. Skręcili w prawo w krótki korytarz
zakończony drzwiami z napisem "Private". Nie
zwalniając kroku otworzyli i z hukiem weszli do
środka. Na środku niewielkiego pokoju stało biurko,
a przy nim siedział właściciel sklepu. Skorpion
wyhamował dopiero przed samym biurkiem.
Odwrócony bokiem Szczypiorski nie zareagował na

background image

ich wejście. Był to facet dobijający czterdziestki,
niewysoki, o krępej budowie ciała, którego natura
zapomniała obdarzyć szyją. Głowa wyrastała z
ramion tak, że aby spojrzeć na Skorpiona musiał
odwrócić się całym ciałem, wraz z krzesłem. -
Wpadliśmy tak na chwilę, żeby forsę odebrać -
zaczął Skorpion. - Nie sprzedałem jeszcze towaru -
odpowiedział Szczypiorski. Tułów wraz z głową
odwrócił się z powrotem do komputera ignorując ich
obecność. Skorpion chwycił z biurka gruby plik
faktur i cisnął nimi w powietrze. Za sobą usłyszał
głos Kobry. - Chodź, zobaczymy czy rowery stoją na
zewnątrz. Skorpion poczuł się nieswojo. Spojrzał w
bok. Wszedł tak szybko, że nie zdążył wcześniej
rozejrzeć się po pokoju. I to był błąd. Po jego prawej
i lewej stronie stało dwóch mężczyzn, którym
Skorpion sięgał głową do połowy krawata. Ten
stojący z prawej uniósł dłoń i przytrzymał otwartą
przed Skorpionem. Ten posłusznie położył na niej
kastet. Dłoń była wielka jak łopata. Kastet wyglądał
jak breloczek. - Sprzedałeś - brnął dalej Skorpion.
Kobra wycofał się na korytarz i przytrzymywał
szeroko drzwi tak żeby przypadkiem ochroniarze nie
usiłowali ich otworzyć używając do tego celu
Skorpiona. Szczypiorski nie odwrócił się już więcej w
ich stronę. - Przyjdźcie za dwa tygodnie. Ja wiem
lepiej co sprzedałem. Drugi ochroniarz chwycił
Skorpiona za cienki skórzany krawat, szarpnął w
górę, tak, że Skorpion jak baletnica na czubkach
palców wyszedł z biura. Drzwi zatrzasnęły się tuż

background image

przed jego nosem przytrzaskując krawat. Udusiłby
się, gdyby Kobra nie wyjął sprężynowego noża i nie
odciął go z uwięzi. - Babcia ma dzisiaj urodziny. To
był mój najlepszy krawat - żalił się Skorpion. Kobra
nie przywiązywał nigdy uwagi do ubioru, tym razem
jednak spojrzał ze współczuciem na Skorpiona. -
Niedobrze ci w krawacie. Nie pasuje - rzucił Kobra.
Zbity z tropu Skorpion oglądał odcięty koniec. -
Myślisz, że nie, że niby dlatego, że jestem łysy? -
oponował. Ruszyli w stronę wyjścia.

Kolejny dzień upałów dawał się we znaki
mieszkańcom Szczecina. Asfalt parował na ulicach.
Hurtownia farb i lakierów znajdowała się za portem
tuż nad Odrą. Wyglądała jak gotycka katedra.
Wysokie słupy podtrzymywały żebrowany dach na
wysokości dziewięciu metrów. Słońce przedzierało
się przez małe okienka pod sufitem oświetlając
ścianę z napisem "zakaz palenia". Długi TIR
ustawiony w bramie wjazdowej blokował wejście do
hali. Cichy i Robert musieli prześlizgnąć się pod
naczepą, aby wejść do środka. - Ten goguś w
okularach to Słomka. Zawołaj go na chwilę -
powiedział Cichy. Robert posłusznie poszedł
przodem w kierunku drzwi na zaplecze. Magazyn
zastawiony pudłami i kartonami papierosów nie
wyglądał na skład farb i lakierów. Cichy wyjął z
kieszeni gazetę i zwinął ją w rulon, a następnie
otworzył mały pięciolitrowy kanister, który niósł w
prawej ręce. Wetknął gazetę w otwór. - Cześć

background image

chłopaki - przywitał się z siedzącymi przy stoliku
kolesiami. We trzech przeklejali opakowania z
papierosami. - Cześć - odkrzyknęli chórem. Cichy
wyjął z kieszeni papierosa i zapalił go. Zaciągnął się
dymem i wypuścił kółka w smugę wpadającego
słońca. Kółko odpływało od niego unosząc się w górę.
Nad głową dostrzegł rurkę z zabezpieczeniem
przeciwpożarowym, na końcu której znajdował się
zawór wodny z czujnikiem na dym. - Zgaś to -
Słomka wyszedł z zaplecza. Robert przeszedł w bok i
stanął obok Cichego opierając się o burtę TIra.
Ciekaw był co Cichy wykombinuje. Czarny
powiedział, że mają w drodze powrotnej podjechać
za miasto do znajomego i odebrać stary dług. Cichy
poprosił Roberta, żeby weszli do środka razem. I
tyle. Tak na prawdę mieli razem pojechać za tydzień
do Niemiec z jakimś towarem, a póki co mógł sobie
dorobić parę złotych. - A pieniądze masz? - grzecznie
spytał Cichy. Zawsze zachowywał się nienagannie.
Mimo, że był wicemistrzem okręgu w Aikido nigdy
sam nie zaczynał bójek. - Mały, skocz no po
pieniądze do biura- Słomka wydał polecenie
jednemu ze swoich ludzi. Cichy odwrócił się tyłem do
Słomki i szedł w stronę śmietniczki zgasić papierosa.
Robert w pierwszej chwili nie rozumiał co się dzieje.
Wszystko nabrało nagle zawrotnego tempa. Mały
wstał od stołu, przeszedł dwa kroki po czym nagle
skoczył do przodu i wybił się w górę. Na wysokości
półtora metra wyprowadził kopnięcie prawą nogą w
głowę Cichego. Ten zdążył już zejść z linii ciosu i

background image

noga trafiła w burtę TIRa. Deska pękła, a drzazgi
posypały się we wszystkie strony. Cichy obrócił się w
miejscu. Puścił kanister z benzyną na podłogę.
Podbił Małemu nogę i ten spadł na plecy. Jęknął z
bólu. Cichy odwinął się w tył i miękko wyprowadził
prawą ręką cios w szczękę. Coś trzasnęło tak głośno,
że Robert się skrzywił. - Poćwiczycie sobie na sali
gimnastycznej - Słomka trzymał już pistolet w dłoni.
Nie było na co czekać. Z żalem Robert wyjął z kurtki
jedyny egzemplarz swojej pamiątkowej gazety ze
zdjęciem z balu maturalnego, który wiózł do
oprawienia, zgniótł go i podpalił. - Powiedz
Czarnemu, żeby trzymał się od nas z daleka, bo
inaczej porozmawiamy - straszył Słomka. Był tak
pewny siebie trzymając w ręce pistolet, że
zlekceważył stojącego z boku Roberta. Teraz tego
żałował. Robert z płonącą gazetą i karnistrem
benzyny podszedł do Cichego. - Cichy zgłupiałeś? Na
żartach się nie znasz? - zmienił ton Słomka. Ale
Cichemu nie było zabawnie. Odebrał kanister od
Roberta i z płonącą gazetą przeszedł w bok do pudeł
z papierosami. Był zdeterminowany i gotowy na
wszystko. - Przecież to gazowy. Filmów nie oglądasz?
- Słomka odłożył pistolet na posadzce. - Nie rób tego!
- krzyknął zdesperowany. Słomka nie był idiotą.
Czarnemu winien był trzydzieści tysięcy dolarów, a
towaru w magazynie miał za stówę. Wyjął z kieszeni
pieniądze. Tak naprawdę miał je gotowe do oddania,
tylko liczył, że jeszcze nimi obróci. Teraz widział, że
przesadził. Cichy nie żartował. Spróbował inaczej. -

background image

Jesteście skończeni. Trzymaj forsę i zjeżdżaj -
wycedził. Robert podbiegł do Słomki, wyrwał mu z
ręki pieniądze i sięgnął po leżący na ziemi pistolet.
Cichy jeszcze się wahał. Gotów był puścić cały ten
bałagan z dymem, ale interes był ważniejszy.
Odebrał przecież pieniądze, a Słomkę zawsze mógł
dopaść w Imperium. Gazeta dopalała się dymiąc do
tego stopnia, że dym zaszczypał go w oczy. Już chciał
upuścić ją na posadzkę, gdy rozległ się suchy trzask i
z sufitu runęły setki litrów wody. Wrażliwe na dym
czujniki nie wytrzymały napięcia i otworzyły
zawory. Cichy rzucił się w tył pod TIRa pociągając
Roberta za sobą. Szum ulewy przytłumił okrzyki
ochroniarzy. Lejąca się z rur woda zatapiała tysiące
paczek papierosów. Teraz nikt nie kupi ich nawet za
pół ceny. Słomka wyrwał pistolet z ręki ochroniarza i
sam wymierzał sprawiedliwość. Strzelił dwa razy w
ślad za Cichym, ale woda zalewała mu oczy i nie
mógł dokładnie wycelować. - Już nie żyjesz! -
wrzeszczał wściekły. Robert przebiegł na drugą
stronę TIRa i osłaniając Cichego nacisnął spust
pistoletu. To było takie łatwe. Huk wystrzału był do
zniesienia, a pistolet wcale nie szarpał się na
wszystkie strony. Jeszcze raz nacisnął spust i rozległ
się kolejny strzał. Z sufitu odpadł kawałek tynku. To
nie był gazowy pistolet. Odrzucił go ze strachem
między kartony z papierosami. Wybiegli na
podwórze. Już nikt ich nie gonił. Mokra i brudna od
smaru odzież leżała na białej wyłożonej kafelkami
posadzce. Z trzech kabin środkowa miała uchylone

background image

drzwi i u dołu w prześwicie widniały bose stopy.
Robert siedział na muszli z opuszczonymi do kolan
slipami. - Kurde. Cichy, co my robimy? Co ja robię?
- gryzł się z własnym sumieniem. - Biegam, kradnę.
Czy ja jestem jakiś gangster? Powinienem siedzieć w
domu. Cichy stał przed lustrem. Wziął prysznic, a
teraz starannie się golił. - Zawsze możesz wrócić na
budowę - pocieszał jak potrafił. Robert wyszedł z
kabiny spuszczając za sobą wodę. Gryzło go zbyt
wiele sprzecznych ze sobą wątpliwości. - Mało go nie
zastrzeliłem. Nie ma co, rozwaliliśmy facetowi cały
transport. Widziałeś, jak płakał? Robert wziął z
umywalki zapakowaną w folię nowiutką koszulę i
rozpieczętował ją. - Jego nie żałuj. Buduje dwie nowe
fabryki frytek w Koszalinie - odpowiedział Cichy.
Założył już czyste rzeczy i patrzył jak Robert kończy
się czesać. Obaj w powrotnej drodze zajechali do
butiku z męską odzieżą, gdzie kupili całą nowiutką
wyprawę, począwszy od skarpetek i slipek, po spinki
do koszuli kończąc. Cichy z podziwem zauważył, że
w nowych ciuchach Robert wyglądał całkiem
przystojnie. Od czasu kiedy przestał nosić
basebolówkę, wyglądał bardziej męsko. Swoją drogą
fascynujące było obserwować jak łatwo Robert
zaakceptował swoje nowe wcielenie. Nowy ubiór
zaakceptowany został wraz z rodzącą się nową
osobowością. Założył marynarkę i pewnym ruchem
poprawił mankiety od koszuli. Był poważny,
skupiony, precyzyjny w ruchach. - To jak on
zaczynał? - spojrzał na Cichego. -Tak jak my.

background image

Cichy klepnął go po ramieniu i ruszyli w stronę
drzwi. Wyszli na korytarz nocnego klubu Royal Pub.

ROZDZIAŁ 11

Noc uśpiła mieszkańców willowego osiedla na
Pogodnie. W nielicznych oknach jeszcze paliło się
światło. Jakaś para starszych ludzi kończyła spacer z
psem. Podeszli do bramy i zniknęli za żywopłotem.
Osobowy samochód toczył się z wyłączonym
silnikiem. Przednie reflektory oświetlały wilgotny od
deszczu asfalt. Samochód zwolnił i zjechał na
pobocze pod starą lipę. Drzwi otworzyły się
bezszelestnie i wysiadł z nich ubrany w ciemną
skórzaną kurtkę Skorpion. Stanął koło samochodu i
rozejrzał się po okolicy. Z kieszeni wyjął swój
inhalator. Zaciągnął się za mocno, aż zaparło mu
dech. Pociągnął nosem i ruszył do przodu. Skórzane
kowbojskie buty stawiane na mokrym asfalcie
rozbrzmiewały wyraziście w ciemnej uliczce. Po
prawej stronie przed bramą stał srebrny Mercedes
klasy S. Zbliżając się do niego zauważył czerwoną
mrugającą diodę. Spojrzał na bramę do garażu. Była
zamknięta. W oknie domu świeciło się światło.
Skorpion siadł na masce samochodu i dwukrotnie
nim zakołysał. Włączył się autoalarm. Wycie syreny
wypełniło śpiące osiedle. W domu po drugiej stronie
ulicy paliło się światło. Na odgłos auto-alarmu ktoś
podbiegł do okna. Po chwili światło zgasło. Za
firanką stała kobieta wyglądając na ulicę. Właściciel

background image

supermarketu, Szczypiorski wybierał się właśnie do
dyskoteki Imperium. Kończył się golić gdy usłyszał
wycie alarmu. Wybiegł z domu w szlafroku. Nie
chował samochodu do garażu, bo za chwilę miał nim
jechać. Podszedł do żelaznej furtki i rozejrzał się po
okolicy, ale nikogo nie zobaczył. Starł resztki piany
do golenia i wyszedł przed dom. Samochód stał i
mrugał awaryjnymi światłami. Obrócił się całym
ciałem w lewo, a potem w prawo. Nawet w szlafroku
jego muskularna sylwetka mogła wzbudzić szacunek.
Skierował pilota z kluczykami w stronę samochodu.
Alarm ucichł. Nikt z sąsiadów nie zareagował na
hałas. Wszyscy pochowani w domach pilnowali
swoich interesów. Już chciał odejść, ale dla pewności
podszedł jeszcze do drzwi i zajrzał do wnętrza. Tam
również wszystko zdawało się być w porządku. - Co
tak długo każesz na siebie czekać? - zapytał go
Skorpion podchodząc do niego od tyłu. Szczypiorski
poznał Skorpiona po głosie. Odwrócił się do niego i
poczuł paraliż całego ciała biegnący mniej więcej z
okolic krocza. Całą siłę swojego ciała Skorpion
skoncentrował w kolanie prawej nogi, a kolano
umieścił w podbrzuszu Szczypiorskiego. Dodatkowo,
tak dla pewności dodał strzał z główki, jego
popisowy numer, który z reguły odsyłał klientów do
chirurga plastycznego. Szczypiorski zgiął się w pół i
osunął na kolana. Skorpion nie znał litości. Nie miał
skrupułów. Całą nienawiść do świata pragnął
przekazać Szczypiorskiemu. Nic do niego osobiście
nie miał, ale biznes to biznes. Bił pięściami w kark, w

background image

głowę, gdzie popadło. Nie powstrzymywał go odgłos
pękającego obojczyka. Kobra dopadł go w ostatniej
chwili zanim nie skatował Szczypiorskiego na
śmierć. Odciągnął Skorpiona od ofiary, sam
obrywając łokciem. Skorpion był nieprzytomny.
Jego czucie osłabione narkotykiem nie informowało
go nawet o lejącej się z dłoni krwi. Musiał zahaczyć o
klamkę samochodu i nawet tego nie poczuł. W oknie
domu naprzeciwko obok kobiety stanął mąż. Oboje
przyglądali się masakrze. - Długi trzeba oddawać -
powiedział Skorpion wracając do przytomności.
Odszedł do swojego samochodu. - Odsuń się -
stanowczo powiedział Kobra i pchnął
Szczypiorskiego nogą. Ten upadł z jękiem na bok.
Kobra brzydził się przemocą. Podniósł kluczyki z
ziemi, wsiadł do Mercedesa, zapalił silnik i ruszył.
Skorpion minął go swoim Oplem. - A taki ładny
samochód miał nasz sąsiad - zauważył z żalem sąsiad
z przeciwka i zasłonił szczelnie zasłony.

ROZDZIAŁ 12

"Zabij mnie" - śpiewała Anita Lipnicka z zespołem
Varius Manx. "Ona to zrobi". Przebój tego lata
pobrzmiewał we wszystkich dyskotekach w mieście.
Co prawda już schodził z pierwszych miejsc listy
przebojów, ale jeszcze przyjemnie się go słuchało.
Cichy przedzierał się przez tłum nastolatków.
Robert podążał jego śladem. W Royal Pubie nie
można było wsadzić nawet palca. Z trudem dotarli

background image

do bufetu. Akurat zwalniało się miejsce przy barze.
Siedli na stołkach i zamówili po "Margericie".
Robertowi udzielił się dobry nastrój zabawy.
Otaczali go rówieśnicy, z którymi nigdy się nie
kontaktował. Pierwszy raz miał poczucie
przynależności do jakiejś grupy. I było to przyjemne.
Nie przypominał sobie, dlaczego do tej pory unikał
takich miejsc. Fakt, że teraz był odpowiednio
ubrany, ale przychodzili tu również chłopcy z jego
podwórka. Miał pieniądze i mógł zaprosić na drinka
całą swoją klasę. Owszem pieniądze, ale gdyby
przyszedł tu na wodę sodową to też byłoby miło.
Czuł się lepszy. Tak. To dawało mu przewagę nad
innymi. On znowu był pierwszy, tak jak w klasie jak
w szkole, jak na olimpiadach. Tam był prymusem, a
tu był elitą. Czuł na swoim karku dyskretne
spojrzenia z tłumu. Prawie słyszał komentarze.
Cichy, Kobra, Skorpion, Czarny to była
arystokracja, a on był ich kumplem. Proste i miłe.
Uniósł szklankę ze słomką w górę i wciągnął w siebie
duży łyk złocistej Margerity. Przyjemne ciepło
rozlało się po ciele. - Co zrobisz z forsą? No tą co
zarobimy u Czarnego? - spytał Robert. - Ja to bym
chciał mieć dom z ogrodem, dzieci. Na Pogodnie
facet sprzedaje nową działkę. A ty Prymus co
kombinujesz? - spytał Cichy. - Jedyne co umiem to
liczyć.
- No w tym jesteś naprawdę dobry.
Cichy pamiętał popisy na lekcjach matematyki kiedy
Robert potrafił bez kalkulatora mnożyć i dzielić

background image

czterocyfrowe liczby. - Pomyślałem sobie -
kontynuował Robert - że mogę obrócić tą forsą. Za
miesiąc mogę mieć 100% zysku. A potem,
moglibyśmy kupić TIRa z Royalem, cztery kursy
miesięcznie, razy 40 tysięcy, to jest 160 tysięcy
marek. Cichy. Za pół roku na czysto mamy, po
odliczeniu celników i Czarnego... A właściwie po co
nam Czarny? Ty załatwiasz odbiorców, ja prowadzę
księgowość... - Robert zapalił się. Cichy patrzył na
niego jakby go pierwszy raz w życiu widział. Robert
dostał na twarzy wypieków. W oczach płonęła
namiętność, która mogła by wyzwolić
niewyobrażalną energię. - Robert. Ty się do tego nie
nadajesz - ostudził go. Robert nie rozumiał. Przecież
nie mógł się mylić. Cały rachunek się zgadzał. Jeśli
ktoś w tym mieście robił prawdziwy interes to na
pewno na alkoholu i papierosach. - Każdy się nadaje
- upierał się Robert. Cichy uważnie spojrzał
Robertowi w oczy. Nie sądził, że tak łatwo się zarazi.
- Ty nie - stanowczo zawyrokował - to jest twój
pierwszy i ostatni numer. Za tydzień masz swoją
forsę, bierzesz ją i znikasz. - Cichy. Tworzymy
zgrany duet, czy nie? - oponował Robert. Cichy nic
nie odpowiedział. Przecząco pokiwał głową.
Odwrócił się tyłem do baru. Obaj zamilkli. Na
małym parkiecie tańczyło kilka dziewczyn. Między
nimi szalał Biedrona. Do połowy rozebrany,
wymachiwał koszulą ponad głowami. Tuż obok
Cichy zauważył znajomą twarz. - Zobacz, to ta laska
z kawiarni - powiedział zaciekawiony. Robert

background image

niechętnie spojrzał na parkiet. Między tańczącymi
odnalazł kelnerkę z kawiarni "Brama". Cichy
przedarł się przez tłum, zdjął marynarkę i rzucił ją
na krzesło. Któryś z małolatów skwapliwie
pochwycił ją i zawiesił na jego poręczy. Podszedł do
tańczących i stanął obok kelnerki. Była piekielnie
zgrabna i teraz na parkiecie starała się to
zademonstrować. Tańczyła inaczej niż wszyscy
dookoła. Jej ruchy powolne niepasowały do muzyki.
Zamknięta w sobie, nieobecna, zatopiona w transie
zdawała się nikogo nie dostrzegać. Muzyka też nie
była jej potrzebna. Cichy obszedł ją dookoła. Nie
podniosła na niego wzroku. Zaczął więc tańczyć
przed nią. Jego ruchy z początku zbyt chaotyczne,
zaczęły naśladować jej taniec. Zaczęli oboje
rozmowę za pomocą gestów rąk i współ-
brzmiejącego rytmu ciał. Zobaczyła go. Z początku
nie mogła rozpoznać, ale po chwili uśmiechnęła się
do swoich myśli. Dotknął jej ręki, ale cofnęła ją. Pół
kroku zrobił w jej stronę. Pomiędzy nimi pozostała
niewielka przestrzeń. Ich piersi prawie się stykały w
tańcu. Podniosła głowę i ponownie się uśmiechnęła.
Robert patrzył na nich nie mogąc oderwać wzroku.
Oboje należeli do tego samego świata, ale ich świat
nie pasował do otoczenia. Był pewien, że tych dwoje
powinno było się spotkać w swoim życiu. Pomyślał o
Cleo. Może to przypadek, a może przeznaczenie.
Umówili się, że za tydzień jadą razem w góry. Robert
potrzebował jeszcze kilku dni, żeby wszystkie jego
marzenia stały się rzeczywistością. Dopił drinka.

background image

Cichy podszedł do niego prowadząc za sobą
kelnerkę. - Jedziemy do "Imperium", jedziesz z
nami? - zapytał. - Iwona - przedstawiła się
dziewczyna.
- Nie, zostaję - uśmiechnął się do niej Robert.
- Jutro o ósmej u Czarnego, tylko nie spóźnij się, bo
Czarny tego nie lubi. Robert przytaknął głową.
Cichy i Iwona wyszli z klubu. O czymkolwiek by nie
pomyślał na końcu wyobraźnia prowadziła go
niezmiennie do jej portretu, do Cleo. Tym razem
jednak nie bał się. Wiedział, że będzie mógł zabrać ją
daleko stąd, od tego miasta, od tych ludzi. Może
Cichy ma rację. Ten jeden jedyny numer dla
Czarnego i na tym koniec.

ROZDZIAŁ 13

Był ranek. Intensywnie niebieskie niebo stanowiło
kontrast dla białej fasady domu i oświetlonego
porannym słońcem czerwonego dachu. I tym razem
willa Czarnego budziła zachwyt swoją
wysmakowaną architekturą. Wysoki dach z oknami
na poddaszu stanowił proporcjonalne dopełnienie
dla piętrowej podstawy o wysokich oknach. Szare
BMW wjechało boczną bramą i skręciło w alejkę
prowadzącą do garażu. Cichy wysiadł ze swojego
Jeepa i dołączył do ochroniarza. Obaj skierowali się
śladem BMW. Przy bramie do garażu stał Kobra.
Przepuścił samochód do wnętrza. Cichy wszedł za
nim. Ochroniarz został na zewnątrz. W bagażniku

background image

BMW leżała masywna skrzynia pokryta sztuczną
skórą. Krawędzie i narożniki miała wzmocnione
aluminium. Kobra odnalazł z boku skrzyni metalowe
ucho i szarpnął za nie w górę. Nie spodziewał się
jednak, że będzie taka ciężka. Jęknął i opuścił. Cichy
stanął z drugiej strony i teraz obaj ostrożnie unieśli
skrzynię w górę. Po drodze zrobili przystanek
opierając skrzynię na krawędzi bagażnika. Była
ciężka, ponieważ wszystkie ścianki wykonano z
ołowiowej pianki. Jedno z piwnicznych pomieszczeń
było kotłownią. Nowoczesny olejowy piec szumiał
podgrzewając wodę dla całego domu, basenu, a zimą
również dawał odpowiednią dawkę energii
podgrzewając podłogi. Na posadzce stały ogrodowe
krasnale. Niewysokie, gipsowe figurki przedstawiły
postacie z leśnych kniei, takie jak krasnal myśliwy z
flintą i lornetką, krasnal wędkarz z rybami, krasnal
latarnik z małą latarnią w ręce. Cichy siedział na
taborecie i przygotowywał klej. Z sąsiedniego
pomieszczenia dobiegł łomot upadających na ziemię
skrzynek. W drzwi wszedł Kobra ubrany w biały,
chroniący przed promieniowaniem radioaktywnym
skafander. Prawie nie mógł się ruszać. Za duże
spodnie spadały mu do kolan utrudniając ruchy.
Kaptur na głowie miał wbudowaną szybę, przez
którą Kobra nic nie widział, bo pot zalewał mu oczy.
Gumowymi rękawicami na rękach rozpaczliwie
szukały kontaktu ze ścianą. Cichy był wściekły, że
Kobra zostawił go samego z robotą. - W coś ty się,
kurwa, przebrał? - powiedział rozdrażniony. Po

background image

krótkiej walce z kapturem Kobra odsłonił głowę. Był
kompletnie mokry od potu. - Co? Przecież to
promieniuje - wskazał na czarną skrzynię. - No, ale
nie na tyle, żeby ci zaszkodzić, idioto - krzyknął
przerażony Cichy. Kobra chwycił spodnie w garść i
podciągnął je w kroku.
- O jajka trzeba dbać.
Pochylił się nad skrzynią i uniósł wieko. We wnętrzu
spoczywały dwa trzydziestocentymetrowe cylindry
wykonane z nierdzewnej stali. Pochylił się i ostrożnie
ujął pierwszy z nich w dłonie. U dołu i u góry
krawędzie wzmocnione były obręczami wykonanymi
ze stopów brązu. Na powierzchni dekla
zainstalowane były cyfrowe liczniki. Jeden z nich
biegł tak szybko, że nie sposób było odczytać cyfr.
Drugi powoli, znacznie wolniej od sekundnika
odliczał kolejne wartości. Pozostałe dwa były
martwe. Pomiędzy nimi ze stałym rytmem pulsowała
czerwona dioda. Cichy zdjął odcięty kapelusz z
głowy krasnala. Pod nim był wydrążony otwór, do
którego Kobra wsunął cylinder. Pasował idealnie.
Wsunął się do końca i zniknął, Cichy ujął w dłoń klej
i przesmarował krawędź głowy, a potem krawędź
wokół otworu. Dokleił odciętą głowę. Połączyły się
bezbłędnie. Odłożył klej i wziął do ręki puszkę z
czarną farbą w aerozolu. Nacisnął i rozpylona
czarna farba pokryła niewielką szczelinę w miejscu
klejenia gipsu. Nawet uważny obserwator miałby
kłopot z jej odnalezieniem. Robert i Cichy wynosili
krasnale przed dom. Biały mikrobus marki Ford

background image

miał na boku wypisany czerwoną farbą napis
"Krasnale ogrodowe". Kobra siedział w szoferce.
Sprawdzał, czy zbiornik paliwa był zatankowany do
pełna. Samochód był świeżo po przeglądzie. Poza
wszystkim miał dopiero dwanaście tysięcy przebiegu,
a więc nowy. Kupili go specjalnie do tej akcji. Robert
wysiadł, trzasnął drzwiami i obszedł busa przed
maską. Światła mijania paliły się po obu stronach
równo, co widział na swoich oświetlonych kolanach.
Zapadał zmierzch. Był piątek. Zatrzasnął drzwi i
ruszył do domu. Cichy ładował krasnale na tył busa.
Robert przyniósł ostatniego z piwnicy i postawił go
obok pozostałych. - Dokumenty są w schowku -
rzucił na odchodne Kobra. - Gdzie? - nie dosłyszał
Robert.
- Sprawdź sam - radził mu Cichy. - Ty jesteś teraz
najważniejszy. Robert siedział przed Czarnym jak
uczeń w czasie egzaminu poprawkowego z
nielubianego przedmiotu. Nic nie mówił. Coś co
dotychczas było abstrakcyjnym pomysłem, stawało
się nieuchronną rzeczywistością. Pojawił się niczym
nie sprowokowany lęk, przeczucie drogi, która kryła
w sobie ukryty dramat. - Nie musisz nic więcej
wiedzieć - głos Czarnego przedarł się do jego
świadomości. Spojrzał na Czarnego udając
zrozumienie. - Za wszystko odpowiedzialnym jest
Cichy. Ty masz tylko grzecznie przejechać na swoim
czyściutkim paszporcie do Niemiec. I nie myśl o tym
za dużo, OK? Robert kiwnął głową co miało
oznaczać, że rozumie.

background image

Czarny wstał z fotela, przeciągnął się jakby właśnie
zakończyli, a nie rozpoczynali wielki numer. - Teraz
macie sobotę i niedzielę wolną - dodał wychodząc z
owalnego saloniku i zostawiając Roberta z wyrokiem
skazującym. Zapadł zmierzch. Robert stał na
balkonie w swoim mieszkaniu. W bloku po
przeciwnej stronie młody mężczyzna chodził w
poprzek pokoju tam i z powrotem. Gdy dochodził do
ściany walił w nią głową. Za trzecim razem na
ścianie pojawiła się czerwona plama. Piętro niżej w
bujanym fotelu siedziała dziewczyna. Mogła mieć
osiemnaście lat. Długie, jasne włosy opadały jej na
ramiona. Patrzyła gdzieś obok okna, może w
telewizor. Kołysała się na fotelu. - Nie wolno panu
chodzić. Te upały zaprowadzą pana pod nóż
chirurgiczny - pielęgniarka nie żartowała. Robert
usłyszał głos z pokoju. - Panie Robercie. Niech pan
przemówi ojcu do jego wyobraźni. Ropa nie schodzi.
Antybiotyki się kończą. To przestaje być zabawne -
rozprawiała kobieta. Robert wrócił do pokoju.
Pielęgniarka zgarnęła pieniądze za zastrzyk i wyszła.
Siedzieli w ciszy dobrych kilka minut. Ojciec nie
wyglądał na zmartwionego. Poprawił spodnie od
piżamy, ściągnął nogawkę na kolano ze świeżym
opatrunkiem.

ROZDZIAŁ 14

Stara poniemiecka autostrada biegnąca ze Szczecina
do Międzyzdrojów zatkana była niekończącym się

background image

sznurem samochodów. Połowa miasta jechała nad
morze na sobotni wypoczynek. Druga połowa, od
rana leżała już na plaży. Cleo i Robert jechali małym
Suzuki. Jechali to dużo powiedziane. Wlekli się w
kolejce. Po drodze minęli zjazd gdzie skręcało się w
leśną drogę do Czarnego. To było miłe, że miejsce,
które Robert znał wcześniej jako kępa drzew teraz
było mu bliskie i znajome. Odkąd poznał Cleo nic nie
było takie same jak wcześniej. Kawiarnia "Brama"
stała się wspomnieniem pierwszego wspólnego
wypadu do miasta, na wałach Chrobrego przejechał
na kole dwieście metrów po tym jak go pocałowała.
Długo nikt tego rekordu nie pobije. Cichy, Kobra,
Biedrona byli sprytniejsi. Pojechali do
Międzyzdrojów motocyklami. Wyjechali godzinę
później niż Robert i Cleo, a i tak minęli ich na
krzyżówce w Międzyzdrojach. Przez miasto
pojechali razem, bo ani Robert, ani Cleo nie znali
drogi. Hotel Amber stoi nad samym morzem na
piaszczystej wydmie. Jak na warunki polskie można
powiedzieć, że prezentuje wysoki poziom. Parę
kilometrów obok zbudowano pola golfowe. Dla Cleo
był to standard, ale dla Roberta pierwszy w życiu
kontakt z luksusem. Zaparkowali pod hotelem na
strzeżonym parkingu. Z motocyklami nie było
problemu, ale Cleo musiała zgodzić się postawić
samochód pod drzwiami kuchennymi koło kotłowni.
Jeśli ktoś pasjonuje się motoryzacją, to miałby tu
pole do popisu ze znajomości marek i typów
silników. Od Dodga Vipera po skromne Porsche.

background image

Brakowało Lamborgini, bo drogi by ją wykończyły
przy niskim podwoziu. Mercedesy i BMW były
powszednością. Całą grupą przeszli przez parking i
skierowali się na podjazd przed hotel gdzie stała
grupa chłopaków w ich wieku. Biedrona podszedł do
Cichego. - Są chłopcy z Poznania i z Łodzi. -
Widziałem - odpowiedział Cichy.
Znał ich bardzo dobrze. Mieli ze sobą stare
porachunki. Nie chciał teraz o tym myśleć. Byli na
wakacjach. Dorota targała dwie torby, swoją i
Skorpiona. Ten szedł przodem z rękami w kieszeni i
narzekał. - Nienawidzę tłoku - zwierzał się Kobrze. -
Przepędzić to robactwo za kanał. Nie będzie miejsca
na skutery. Kobra zlitował się i odebrał jedną torbę
od Doroty. Robert z Cleo szli na końcu. - Mówiłaś
ojcu, że wyjeżdżasz? - zapytał niepewnie Robert. -
Wiem, co mam robić - Cleo nie lubiła wcześnie
wstawać, więc jej poziom uprzejmości sięgał dolnej
strefy wyczerpania. - A co będzie, jak wszystkie
pokoje są zajęte? - Robert zwrócił się do Biedrony. -
Mamy stałą rezerwację - odparł ten z dumą w głosie.
Dostali apartament. Cleo natychmiast zniknęła w
łazience. Robert wyszedł na taras. Podszedł do
barierki. W dole była plaża. Robert podziwiał
niezwykły widok. Tysiące ludzi zagęszczonych na
wąskim pasie miedzy morzem a wydmami starało się
odpoczywać. Polskie i niemieckie stacje radiowe
brzmiały tu jednocześnie. Krzyki dzieci, wycie
motorówek i skuterów wodnych, a pod tym
wszystkim cichy szum fal. Tu z tarasu piątego piętra

background image

nie wyglądało to groźnie. Taras był wspólny dla
dwóch apartamentów. Cichy był jego sąsiadem. - Nic
się nie martw - Cichy podszedł do barierki i stanął
obok. - Hotel ma własną plażę. Spojrzał w dół w
prawo pod wydmę. Żółty parawan ustawiony w
prostokąt stanowił zamknięte ogrodzenie wewnątrz
którego, kilkanaście osób w spokoju zażywało
słonecznej kąpieli. Całe popołudnie spędzali na
wodzie. Odpłynęli dalej od brzegu, żeby chwycić
silny wiatr. Kobra był dobry na windsurfingu, ale
nie na tyle, żeby ścigać się ze Skorpionem. Mieli
dobry wiatr północno-zachodni. Nie wysoka, płaska
fala dawała gładki ślizg. Tylko skutery były szybsze.
Biedrona był mistrzem. Potrafił przy pełnej
prędkości przeciąć drogę Kobrze przed żaglem i
wejść w ostry zakręt, żeby wybić go z prędkości.
Cichy z Iwoną raz po raz ratowali Roberta, który
pierwszy raz w życiu miał na nogach narty wodne.
Drugi raz już tankowali paliwo, ale Robert nie dawał
za wygraną. W końcu odniósł sukces, bo przejechał
prawie sto pięćdziesiąt metrów, do pierwszej
nawrotki. Cleo została w kojcu. Tak nazywali
wydzielony pomarańczowym parawanem fragment
hotelowej plaży. Leżała na plastikowym leżaku i
wpatrywała się w morze. Raz po raz Robert
przemykał z okrzykiem rozpaczy w ślad za mknącą
motorówką. Biedrona wykonywał najbardziej
skomplikowane ewolucje na skuterze. "Można żyć" -
pomyślała. Polska jej się podobała. Nie widziała nic
poza Szczecinem i tą plażą, ale gdyby Robert zapytał

background image

ją ponownie, czy zostałaby tu jeszcze kilka miesięcy,
to chyba by się zgodziła. To zabawne, bo tego
samego dnia o to samo zapytał ją również jej ojciec.
Bardzo mu zależało, żeby została z nim chociaż do
Bożego Narodzenia. Gotów był spełnić każde jej
życzenie. Wcale nie prosiła go o motocykl. Kiedy
była w jego sklepie i usiadła na małej Virago,
powiedział, że "towar dotknięty uważa się za
sprzedany", a wieczorem chłopak ze sklepu
przyprowadził zarejestrowany już motocykl z
pełnym bakiem paliwa i modnym kaskiem. Była
szczęśliwa i pierwszy raz w życiu rzuciła się mu na
szyję. Stawali się sobie bliscy nadrabiając stracone
lata. Byłaby równie szczęśliwa, gdyby zamiast
motoru ofiarował jej cokolwiek. Skoro jednak był to
motocykl, to zapytała o drugi kask dla pasażera.
Zaśmiał się "mnie nie namówisz na motocykl.
Jeździłem jak miałem dwadzieścia lat, na Jawie
ale..." - "Myślałam o koledze" - zaśmiała się z
nieporozumienia. Ojciec spoważniał. Nagle
przypomniał sobie o ważnym telefonie. Wyszedł z
pokoju i zamknął za sobą drzwi. Może trochę za
głośno. Odwróciła się twarzą do słońca.

Iwona wysiadła z motorówki, pocałowała Cichego i
poszła w stronę pomarańczowego parawanu. Nie
było na plaży faceta, żeby się za nią nie obejrzał.
Miała to gdzieś. Nużyły ją prostackie zaczepki, które
musiała odpierać przez ostatnie dziewięć lat, to
znaczy od czternastego roku życia, kiedy to pierwszy

background image

raz w życiu poszła z koleżanką na dyskotekę w
krótkiej spódniczce. O facetach miała równie
stereotypowe mniemanie jak większość jej
koleżanek. Dzielili się na tych, którzy chcieli iść z nią
do łóżka i na tych, którzy dodatkowo chcieli za to
zapłacić. Gdy pierwszy raz zobaczyła Cichego
zaliczyła go do tych drugich. Ale gdy podszedł do
niej w Royal Pubie zrobił na niej inne wrażenie.
Rozbawił ją niecodzienną propozycją. Powiedział:
"Nie chcę się z tobą przespać, dopóki sama nie
zaproponujesz. To co, możemy teraz zatańczyć?" -
był sympatycznie bezczelny. Oczywiście nie wierzyła,
ale Cichy nie wracał do tematu łóżka. Spotykali się
od dwóch tygodni, chodzili do kina, do "Imperium".
Raz sama chciała go zapytać, czy może ma jakieś
problemy, ale uprzedził ją; - "W ogóle to lubię sex i
nic mi nie dolega. Mówię to na wszelki wypadek,
gdybyś miała jakieś propozycje". I owszem miała,
ale dopiero ostatniej nocy je zrealizowali i było
cudownie. Gdyby mu powiedziała, że był jej trzecim
chłopakiem w życiu, pewnie by nie uwierzył. Nie
musiała jednak nic mówić, bo nie pytał. O nic nie
pytał. Ona też. Mogli ze sobą przebywać godzinami
nic nie mówiąc. Była szczęśliwa. Ostatnią noc
przegadali do rana siedząc w łóżku, a o świcie zaczęli
się kochać. Oboje byli tego spragnieni. Iwona nalała
soku do szklanki i siadła pod parasolem. Chłopcy
dali w końcu za wygraną. Byli zmęczeni. Wracali z
wody niosąc żagle od surfingu nad głowami. Robert
triumfował. Ostatnie dwa zakręty utrzymał się na

background image

wodzie. - Jeszcze tylko tydzień - śpiewał Kobra
siadając na leżaku - a potem wszystko normalnie:
rano śniadanko, obiadek, godzinka nienawiści. Cichy
przetarł ręcznikiem włosy. Iwona podeszła do niego
ze szklanką soku. - Ja tu zbuduję chatę - Cichy
odsłonił jej włosy z twarzy i pocałował w usta.
Robert stał za leżakiem Cleo i podjadał jej
truskawki.
- Ja, my jedziemy w góry - spojrzał na Cleo. Miała
zmrużone oczy i nie mogła spojrzeć na niego pod
słońce. Skorpion nalał sobie szampana z otwartej
butelki i wzniósł toast: - No to krzyż na drogę - ale
nie był to żart. On nie miał z nimi jechać. Wiedział,
że jest na wylocie. Czarny przestał tolerować jego
nałóg narkotykowy. Przynajmniej raz w roku można
zobaczyć jak niebo w czasie zachodu słońca zapala
się wszystkimi kolorami tęczy. Tego wieczoru
właśnie tak było. Słońce zza horyzontu oświetlało
postrzępione chmury od dołu. Ciemne sylwetki ludzi
spacerowały na tle pomarańczo, zieleni, błękitu.
Marynarze mówią, że zbliża się sztorm, a wróżbici,
że nieszczęścia. Iwona i Cleo wybrały się na spacer.
Chłopcy zostali w hotelu. - Boję się, że to wszystko
się skończy - zwierzała się Iwona. - Obudzę się
pewnego dnia, a jego już nie będzie. - Załóżmy że go
kochasz. I co z tego - pytała Cleo. - A co może być?
Chcę, żeby się ze mną ożenił-
Iwona powiedziała to tonem tak oczywistym, że aż
sama się zdziwiła swoją stanowczością. - Jak długo
się znacie? - spytała zaciekawiona Cleo.

background image

- Miesiąc. To nie ma znaczenia. Czasami można się
znać latami, a małżeństwo wszystko psuje z dnia na
dzień. To nic nie znaczy. Myślę, że go po prostu
kocham. - Ile masz lat? - Dwadzieścia trzy. Widzisz,
wszystkie moje koleżanki wyszły już za mąż. Mają
dzieci, rodziny. A ja nie mam co ze sobą zrobić. To
jest małe miasto. Moja ciotka mówi, że już jestem
starą panną. Chłopcy w moim wieku się pożenili. Nie
chcę być sama. Za chwilę nie będę miała nawet z kim
iść do klubu. A sama to jesteś traktowana jak
dziwka. - To wyjedź - doradziła Cleo. - Gdzie? Za
co? Myślisz, że gdzie indziej jest inaczej? Może jest,
ale jak się ma pieniądze. - Co chcesz zrobić?
- Ciągle o tym myślę. Wszystko było by prostsze,
gdybym zaszła w ciążę. Wtedy musiałby się ze mną
ożenić. Pomyśl, tu się nikt nowy nie pojawi. Albo się
zdecyduję teraz, albo za rok będzie jeszcze gorzej.
Nie myśl tylko, że jestem wyrachowana. Ja go
naprawdę kocham powiedziała usprawiedliwiającym
tonem. Robert stał na tarasie i patrzył na plażę i
dogasające niebo. W dole zauważył Cleo i Iwonę.
Wracały ze spaceru. Pomachał im ręką. - Prymus,
palisz? - usłyszał za sobą głos. Robert odwrócił się.
Cichy, Kobra, Biedrona, Skorpion. Wszyscy byli na
tarasie. Odpoczywali w ustawionych rzędem
plastikowych leżakach. Wieczór był nadzwyczaj
ciepły. Robert podszedł do swojego leżaka i padł na
niego. Ledwo się ruszał po swoich wyczynach na
wodzie. - Wszystko to gówno, aż się rzygać chce -
Skorpion zaciągnął się ponownie z małej buteleczki

background image

inhalatora. - Nie mogę spać. Jak pomyślę, że jutro
będzie kolejny dzień, taki sam jak dziś... Cichy był w
innym nastroju. Odebrał od Kobry skręta, zaciągnął
się, przytrzymał dym w płucach i oddał skręta
Robertowi. - Odpręż się - wypuścił dym. - Dawno nic
nie posuwałeś. Popatrz jaki piękny księżyc.
Rzeczywiście nad ich głowami wypełzł nad dachem
olbrzymi okrągły księżyc. Cichy zawył udając wilka.
Kobra dołączył. Biedrona starał się wyć niskim
głosem. Jak młode wilki całą czwórką zawyli do
księżyca. - Przestań kombinować - poradził Cichy. -
Nie było wczoraj i nie ma żadnego jutro. Jest tylko
dziś. - Nie rozpędzaj się, bo jesteś mi winien za
wczoraj dwie paczki - zaprotestował Kobra i odebrał
Robertowi skręta. - Jesteś nudny - odpowiedział
Cichy. Zapadła cisza wypełniona graniem
świerszczy. - Wiem, że coś kombinujecie - w końcu
wydusił z siebie Skorpion -Czego Czarny chce ode
mnie? - Skorpion spojrzał na Kobrę. Oczy miał
przekrwione, nieprzytomne, głos mu chrypiał. Ręce
trzęsły się, aż wypadła z nich butelka z inhalatorem.
Uderzyła o posadzkę i rozprysła się po tarasie. -
Dlaczego tym razem beze mnie? Kobra usiadł na
fotelu, zwiesił nogi w powietrzu. Odnalazł pod
leżakiem tenisówki. - Robi się zimno - rzucił
podnosząc się. Wstał i wyszedł do pokoju Cichego.
Reszta też zaczęła się zbierać. Skorpion został sam.

Kręgielnia znajdowała się w podziemiach hotelu.
Cichy z Iwoną toczyli zawzięty pojedynek na punkty.

background image

Byli jedynymi graczami. Kobra i Skorpion siedzieli
przy barze. Nie rozmawiali. Kobra był nieźle
wstawiony, a Skorpion odleciał już daleko. Kokaina i
alkohol wyciskały z niego ostatnie rezerwy. Cleo i
Robert tańczyli w pustej sali nieczynnej dyskoteki.
Dochodziła trzecia nad ranem. Jutro mieli wracać do
Szczecina. To był ich ostatni wieczór w
Międzyzdrojach. Kobra zamówił kolejnego drinka i
rozmarzył się patrząc na tańczących Roberta i Cleo.
- Jak oni ładnie razem wyglądają. Skorpion spojrzał
za jego wzrokiem. - Fakt. Jak z reklamy
prezerwatyw. Robert i Cleo tańczyli przybierając
najdziwniejsze pozy. Bawili się sobą i tańcem. Byli
tylko we dwoje na parkiecie, w tej sali, i na całym
świecie. - Nie sądzisz, że powinniśmy pójść do
pokoju? - spytała Cleo. - Od wczoraj na to czekam -
wyszeptał Robert. Nie czekali długo na windę.
Wpadli do niej łapiąc oddech. Winda ruszyła w górę.
Stali przez chwilę patrząc na siebie. Cleo pochyliła
się do Roberta. Tym razem, on był pierwszy i
pocałował ją delikatnie, a potem mocniej przytulił w
ramionach. - Jesteś podniecony? - spytała Cleo. -
Mogę dotknąć?
- Przestań, bo nie dojadę na siódme piętro.
Niespodziewanie winda otworzyła się na pierwszym
piętrze. Przed drzwiami stało małżeństwo w średnim
wieku. Robert spojrzał na nich i ruszył w stronę
drzwi pociągając za sobą Cleo. - Burdel robią z tego
hotelu, same dziwki - usłyszeli za sobą kobiecy głos.
Wyszli koło recepcji. Nikogo nie było. - Dokąd

background image

idziemy? - szepnęła. Robert podszedł do lady.
Recepcjonisty nie było widać. Wskoczył na
marmurowy blat i sięgnął po klucze z wieszaka z
napisem "Basen". Cleo zrzuciła z siebie rzeczy i
naga skoczyła do wody. Basen miał przeszkloną
ścianę od wewnętrznego podwórka. Panował
półmrok. Jedynie księżyc wdzierał się przez okno i
jego odbicie w setkach fal biegały po ścianach.
Robert z łatwością zrzucił koszulę i spodnie.
Zawahał się przy slipach, ale w końcu gdy Cleo
zanurkowała uporał się i z tym problemem. Woda
była za ciepła. A może to jemu było tak gorąco.
Przepłynął basen i zatrzymał się przy łupkach dla
skoczków. Cleo była po drugiej stronie oddalona o
piętnaście metrów od niego. Łapała oddech. W
końcu nabrała powietrza i ponownie zniknęła pod
wodą. Robert zrobił to samo. Zanurzył się pod wodą
i odepchnął nogami od ściany, wyciągnął się jak
strzała i płynął schodząc bliżej dna. Miękkie zarysy
wymalowanych na dnie pasów były wskazówką
dokąd ma płynąć. Po chwili dostrzegł Cleo.
Przypomniał sobie baśnie z dzieciństwa o
podwodnych królestwach zamieszkałych przez istoty
skazane na wieczną rozłąkę. Ogarnęło go uczucie
radości. Spotkał w życiu kogoś, kogo mógł zatrzymać
we własnym świecie, tu i teraz. Cleo podpłynęła do
niego na odległość ręki. Przyglądała mu się szeroko
otwartymi oczami. Pływała wyśmienicie, znacznie
lepiej od niego. Opłynęła wokół niego tak blisko, że
jej włosy otarły się o jego twarz. Chciał ją pocałować

background image

w pierś, ale umknęła i tylko nosem otarł o brzuch.
Zawróciła i napłynęła na niego z taką siłą, że poddał
się i oboje obrócili się głowami w dół. Poczuł kłucie w
piersiach i brak powietrza. Oderwał się od niej i
ruszył w górę. Na moment uchwyciła go za rękę.
Pociągnął ją za sobą. Wyskoczył nad powierzchnię
wody bez tchu. Łapczywie chwytał oddech. poczuł
dotyk jej ręki na swoich udach. Chciał się wyrwać,
ale nie mógł odpłynąć. Wynurzyła się tuż przed nim.
Dwa oddechy wystarczyły jej dla regeneracji sił. -
Myślałem, że nigdy nie wypłyniesz - starał się
powstrzymać drżenie głosu. - Kiedyś muszę
oddychać - podpłynęła do niego jeszcze bliżej. W tym
miejscu basen nie był głęboki. Stojąc na palcach,
mógł utrzymać usta nad wodą. Objęła go
ramionami. Poczuł jak jej piersi ocierają się o jego
skórę. Czuł na swoim podbródku gorący oddech.
Oplotła ramionami szyję i jednocześnie założyła nogi
na jego biodrach. Przylgnęła całym ciałem. Cichy
trzask odbił się echem w basenie. Rozejrzała się
dookoła. Nikogo nie spostrzegła, a jednak wyczuła
czyjąś obecność. Była jednak zbyt podniecona, by
słuchać głosu swojej intuicji. Kropla wody
skapnęłazjej włosów na usta. Robert postanowił spić
tę kroplę swoimi wargami. Ich ramiona zacisnęły się
szczelnie łącząc rozpalone pożądaniem ciała. Wszedł
powoli w świat nieznany, a jednak bliski jego
zmysłom, które raz rozbudzone tej nocy miały żyć w
nim aż po ostatnie chwile świadomości. Trzask,
który zaniepokoił Cleo nie był jedynie owocem

background image

wyobraźni. Spleceni w miłosnym uścisku, zapisali się
na fotografii wykonanej aparatem z teleobiektywem
przez stojącego w cieniu fotografa. Nie był
zboczeńcem, ani staruszkiem erotomanem. Był
zawodowcem, zarabiającym na życie wykonując
czasami zadania beznadziejnie trudne. Ale suma
dwóch tysięcy dolarów tygodniowo jaką mu płacono,
w pełni odzwierciedlała jego umiejętności. Zamknął
aparat w futerale i wyszedł przez drzwi
przeciwpożarowe.

ROZDZIAŁ 15

Kobra i Robert siedzieli na murku na tarasie w willi
Czarnego. Cichy stał z boku pod ścianą. Czarny
przechadzał się tam i z powrotem. Sprawdzał w
myślach, czy o wszystkim pamiętał. - Czekam na was
po drugiej stronie granicy. Nie ważcie się
gdziekolwiek zatrzymać - ciągnął rozkazującym
tonem. - Wieziecie towar za pięć milionów dolarów -
spojrzał po słuchających, sprawdzając, czy jego
słowa zrobiły na nich odpowiednie wrażenie. -
Przejeżdżacie granicę dokładnie o siódmej
czterdzieści pięć. O ósmej jest zmiana. Celnicy są
zmęczeni i zrywają się do domu. Samochód należy
do legalnej firmy. Towar jest kontraktowany. Teraz
podszedł do Roberta, pochylił się i starał się nadać
swoim słowom łagodny ton. - Wszystko co masz
zrobić to przejechać granicę. Dalej samochód
oddajesz Cichemu, Kobra zabiera ciebie z powrotem

background image

do Polski i po godzinie, jak celnicy się zmienią
wracasz do domu. W środę przyjdź po forsę. Nigdzie
na świecie nie zarobisz tak łatwo jak u mnie. Robert
popatrzył przez moment Czarnemu prosto w oczy. -
Nie wiem, czy nie za łatwo - odparł. - Może
przewaliliśmy trochę, ale to ostatni taki numer.
Czarny spojrzał na Kobrę, a potem na Cichego.
Odwrócił się i wyszedł z tarasu do pokoju.

Zapadał zmierzch. Rejestracja zawieszona na tylnej
burcie Jeepa, miała otoczkę z niebieskiej
jarzeniówki. Jasno świeciła w nocy, tak, że nawet w
mieście wieczorem można było rozpoznać ją między
innymi samochodami. Wyjechali z miasta. Cichy
jechał pierwszy w Jeepie. Kobra siedział obok i nucił
piosenkę. Niebo dogasało po zachodzie słońca.
Robert prowadził białego Forda Transita trzymając
się tuż za Jeepem. Tak się umówili. Przez miasto
przejechali bez trudu. Minęli główne ulice trzymając
się raczej obrzeży. Droga biegła wzdłuż niewielkiego
jeziorka, a dalej dwa kilometry przez las. Po prawej
stronie pozostawili starą poniemiecką strzelnicę i
dalej były już pola. Droga skręcała ostrym łukiem w
lewo. Minęli tablicę z napisem "SZCZECIN
ŻEGNA". Po dwudziestu minutach droga łączyła się
z główną trasą co natychmiast dało się zauważyć
ilością kiosków, budek, barków. Na dwa kilometry
przed granicą, prawy pas stał się nieużyteczny. TIRy
i duże ciężarówki oczekiwały w kolejce na odprawę.
Minęli kolejkę dla wozów ciężarowych. Droga

background image

rozwidlała się. Skręcili w lewo w kierunku przejścia
dla wozów osobowych i dostawczych. Robert
wyrzucił bieg na luz. Samochód toczył się w ślad za
hamującym Jeepem. Cichy skręcił w prawo, stając
na końcu krótkiej kolejki czekających na odprawę.
Robert zatrzymał Forda tuż za nim. Przekręcił klucz
w stacyjce i wyłączył radio. W szoferce zapanowała
cisza. Czekał. Cichy i Kobra siedzieli w Jeepie. -
Najlepsza na świecie jest miłość w klozecie, bo każdy
szalet..., sprawdziłeś papiery? Wszystko O.K? - pytał
Kobra. Cichy nigdy się nie denerwował przed taką
robotą. Tak naprawdę, nie miał się czego bać.
Siedział we własnym wozie, który na pewno nie był
kradziony. Sprawdzał to przez kumpla w policyjnym
komputerze zarówno w Polsce jak i w Niemczech.
Paszport był jego własny, a nie podrabiany. Prawko
co prawda wtórnik, ale czyste. Towar wiózł Robert i
w razie czego, on będzie numer jeden. Wszystko było
w porządku, a jednak się bał. Pierwszy raz w życiu.
Kobrze też puszczały nerwy. - Cichy. Sprawdzałeś? -
jeszcze raz spytał Kobra. - Trzy razy. Już są tłuste
od tego oglądania - Cichy odpowiedział poirytowany.
- Tak tylko pytam. Najlepsza na świecie jest miłość w
klozecie... - podśpiewywał dalej Kobra - może pójdę
sprawdzić, czy u niego wszystko O.K.? - Siedź na
dupie i się nie ruszaj - rzucił stanowczo Cichy. -
Uspokój się. Miałem dobry sen, nic się nie spierdoli.
"Siedź na dupie i się nie ruszaj" - mruczał do siebie
Kobra. Cichy wysiadł z samochodu i trzasnął
drzwiami. Podszedł krok w stronę białego Forda z

background image

napisem "Krasnale ogrodowe". Robert wychylił się
przez boczne drzwi i machnął ręką. Wszystko było w
porządku, ale Cichy nie mógł usiedzieć na miejscu.
Ruszył do przodu kolejki. Postanowił zerknąć ile
samochodów stoi przed nimi. Pierwszy stał biały
Volkswagen kombi. Bagażnik miał zapakowany pod
sam dach. "Nie postał by długo na ulicy" - pomyślał.
Za kierowcą w otwartym oknie siedziała pięcioletnia
dziewczynka. Włożyła palce do buzi i zrobiła zeza.
Cichy udał przestraszonego. - Jak masz na imię? -
spytał. - Jagoda - odpowiedziała.
Minął Volkswagena i przeszedł obok tablicy z
napisem "Granica Państwa". Za uniesionym
szlabanem stał pootwierany samochód. Rzeczy były
wyniesione na drewnianą ławkę. Celnik kończył
przeglądanie walizek. Dwie dziewczynki stały obok i
czekały na ojca, który odbierał od celnika
dokumenty. Celnik przetarł czoło i spojrzał na
zegarek. Cichy zwolnił, chciał już zawrócić, ale
dostrzegł coś czego na pewno nigdy wcześniej nie
widział na tym przejściu: wysoki na dwa metry,
aluminiowy słup z płaską blachą z boku. Po lewej
stronie jezdni na drodze dla wjeżdżających do Polski
dwaj robotnicy ustawiali drugi podobny słup. Ruszył
w ich stronę. Żołnierz ochrony pogranicza
przechadzał się wzdłuż niskiego ogrodzenia
biegnącego równolegle do chodnika dla pieszych
turystów. Spojrzał obojętnie na Cichego. Robotnicy
łączyli przewody do kostki. Skręcali końcówki. Dalej
nie chciał podchodzić. Stanął po środku jezdni. - Co

background image

to panowie, myjnię budujecie? - Za duża
konkurencja, dzieciaki za grosze myją -
odpowiedział niski i tęgi elektryk w pomarańczowym
kombinezonie. - To co to jest? - ciągnął
zainteresowany. - Pułapka na szczury - tym razem
odezwał się drugi, młodszy. - Taki pieniądz w błoto
wyrzucili. Po co to komu? - To, panie, ma wykrywać
materiały radioaktywne. No, wie pan, jakby kto
bombę na eksport wysyłał - wytłumaczył pierwszy
robotnik. Cichy spojrzał na wierzchołek słupa. Na
jego czubku znajdowała się mała czerwona lampa.
Raz po raz mrugała sygnalizując, że system jest
aktywny. Cichy odwrócił się na pięcie i ruszył
spokojnie w powrotną drogę. Biały Volkswagen
właśnie ruszył na przeciwko niego. Cichy zaczął biec.
- A jak pan ma na imię - krzyknęła do niego
dziewczynka z samochodu. -Cichy.

Kobra już przesiadał się za kierownicę, gdy Cichy
dopadł drzwi Wranglera i wskoczył na swoje
miejsce. Robert aż podskoczył na widok Cichego.
Natychmiast przekręcił kluczyk w stacyjce, wrzucił
bieg. Kobra w jednej chwili zbladł. - Co się stało? -
Spadamy.
Jeep skoczył do przodu. Ostro wszedł w zakręt. Biały
bus z napisem "Krasnale ogrodowe" ruszył równie
ostro. Z piskiem opon nawrócili i odjechali z polsko-
niemieckiego przejścia w Lubieszynie. Celnik i
żołnierz ochrony pogranicza spojrzeli w stronę
odjeżdżających, ale nie przywiązali do tego

background image

zdarzenia większej uwagi. Byli zmęczeni po całym
dniu pracy. Upał nadal był dotkliwy. Nie zwrócili też
uwagi, że w ślad za białym busem, ruszył stojący do
tej pory w cieniu drzew policyjny radiowóz.
Odjechali kilkaset metrów główną drogą, a potem
Cichy skręcił Jeepa w boczną aleję. Jechali lasem.
Stare drzewa pochylały ciężkie konary ponad drogą
tworząc gęste sklepienie nad ich głowami. Tunel
biegł kilka kilometrów wijąc się łagodnymi
zakrętami. Dojechali do krzyżówki. W prawo znak
wskazywał "Szczecin 12 kilometrów", w lewo
"Lubieszyn 7 kilometrów". Prosto jechało się do
małej przygranicznej wsi. Cichy zajechał pod stojącą
na poboczu latarnię i zatrzymał samochód. Kobra
wysiadł trzaskając z furią drzwiami. - Wiedziałem,
kurwa, wiedziałem, że się kurwa spierdoli - miotał
się w prawo i w lewo nie wiedząc gdzie eksplodować.
Robert wyskoczył z busa. Stanął obok czekając, aż
dowie się czegoś więcej. Cichy siadł na przednim
zderzaku Jeepa. - Co się stało? Dlaczego stoimy? -
spytał Robert. - Bo gejgery kurwa założyli -
wykrzyczał Kobra prawie opluwając Roberta w
zapamiętaniu. Wyobraźnia w ułamku sekundy
podsunęła mu grozę sytuacji, jaka mogła wydarzyć
się przed chwilą na granicy. Gdyby wjechali na
granicę gejgery zareagowały by na radioaktywne
promieniowanie jego termosów. Alarm na przejściu
postawiłby pluton żołnierzy pod bronią. Po minucie
żeby się podrapać w głowę musiałby unieść
równocześnie obie ręce, bo kajdanki z reguły mają

background image

krótkie łańcuszki. - Wracamy do Czarnego.
Chowamy towar i przygotowujemy wszystko jeszcze
raz - przejął inicjatywę Robert. Cichy rozsiadł się
wygodnie na samochodzie i nie reagował na jego
propozycję. Kobra aż podskoczył do Roberta. -
Gówno. Do środy potrzebuję pieniędzy. Od miesięcy
nic nie zarobiłem. Spojrzał pytająco na Cichego. Do
niego należała ostateczna decyzja. Cichy wstał,
podszedł do bagażnika, wyjął swoją podróżną torbę.
Ruszył w stronę busa. - Kobra bierze mój wóz i
wjeżdża do Niemiec, a my jedziemy przez zieloną
granicę. Podchodząc rzucił torbę prosto w ręce
Roberta. Kobrze ulżyło na te słowa. Robert był
bezradny. Wiedział, że to szaleństwo. Jeszcze przez
moment pomyślał, żeby się wycofać. Mógł rzucić
torbę na ziemie i nawet pieszo wrócić do domu. Ale
nie zrobił tego. Nie mógł ich zostawić. Przecież to
byli jego kumple. Jedyni jakich miał. Kobra cofnął
się, gdy Ford Transit zaczął toczyć się w jego stronę.
- Żarówka ci się przepaliła - krzyknął wskazując
palcem na reflektor samochodu. Cichy mrugnął do
niego na pożegnanie. Kobra uniósł rękę i zacisnął
pięść. Nie odjechali dwóch kilometrów, gdy Robert
zauważył w bocznym lusterku, że jedzie za nimi
samochód. Najpierw światła były dalekie, widoczne
tylko na prostej, ale po chwili wyraźnie się
przybliżyły. Jadący za nimi samochód trzymał stały
dystans dwustu metrów. Cichy jechał wolno, może
czterdzieści kilometrów na godzinę. Nie był pewien
gdzie znajduje się zjazd w boczną ścieżkę

background image

prowadzącą do granicy. Zbliżali się do przystanku
PKS. Zawieszona nad przystankiem lampa rzucała
słabe światło na drogę, minęli przystanek. Robert
wpatrywał się w boczne lusterko. Jadący za nimi
samochód mijał właśnie rozświetlony przystanek.
Żółte światło sodowej lampy, wydobyło z mroku jego
sylwetkę. Był to policyjny radiowóz. - Kurde -
poderwał się Robert. Adrenalina wyzwoliła w nim
nagły przypływ energii -jedzie chyba za nami policja.
O dziwo Cichy był niewzruszenie spokojny. Dziwiło
to Roberta, ale też dodawało spokoju. - Mogą nam
skoczyć. Do granicy mamy dziesięć kilometrów. - Ale
oni jadą za nami chyba od granicy? Cichy spojrzał w
lusterko. Policyjny Volkswagen utrzymywał stałą
odległość dwustu metrów. - Zobaczymy - spokojnie
odpowiedział Cichy. Skręcił w prawo na pobocze i
zaczął hamować. Koła ześlizgnęły się z asfaltu i
potoczyły po żwirze. Radiowóz nawet na moment nie
zwolnił. Jechał nadal swoją prędkością. Oprócz
świateł mijania pojawiło się mrugające światło
kierunkowskazu. Wyprzedzali. Cichy spojrzał przez
okno. W radiowozie siedziało trzech policjantów.
Żaden z nich nawet nie spojrzał w stronę białego
busa z napisem "Krasnale ogrodowe". - Kobra miał
dobry sen. Nic się nie bój. Pogodę mamy
wymarzoną. Przejedziemy przez las i już jesteśmy po
niemieckiej stronie. Stamtąd dwa kilometry do starej
autostrady i po strachu. Cichy uśmiechnął się do
Roberta. Ten facet wiedział co mówi. Od dawna,
Robert miał wrażenie, że wszystko, czego Cichy się

background image

dotknął zamieniało się w sukces. Już w szkole na
boisku zawsze wygrywała drużyna, w której on był.
Imprezy bez Cichego były smętne. Sam Cichy,
niczego specjalnie nie robił w sposób doskonały. On
po prostu samą obecnością nadawał otaczającemu
światu więcej radości i sensu. Tym razem jednak
Robert nie mógł poddać się dobremu nastrojowi.
Miał przeczucie. Niewyrażalny stan lęku. Cichy
włączył kierunkowskaz i ruszyli. Samochód
rozpędził się do czterdziestu na godzinę. Cichy
przerzucił bieg na trójkę. Światła reflektorów
wydobywały z ciemności tunel pochylonych nad
jezdnią konarów drzew. Droga biegła prosto, aby na
końcu zniknąć w nieprzenikalnej dla wzroku czerni.
"Życie może być piękne" - Robert poczuł nagły
przypływ radości. Pewnie adrenalina zamieniła
uczucie strachu w przyjemne samozadowolenie .
Miał cudowną dziewczynę, która zjawiła się w jego
życiu jako niezapowiedziana, nieoczekiwana
niespodzianka losu. Zdobył nowych przyjaciół,
kumpli, z którymi mógł doświadczać świata jakiego
nie znał. Teraz już, każdy świat wart był poznania.
Zdał sobie sprawę, że on, prymus, ze wszystkimi
marzeniami i śmiesznościami, był równie dobry jak
każdy inny facet w jego wieku. Pierwszy raz w życiu
zaczął siebie lubić. Za zakrętem pojaśniało. Droga
łagodnym łukiem skręcała w prawo. - Dupa -
wycedził przez zęby Cichy. Za zakrętem pod latarnią
stał policyjny radiowóz. Zapalone na dachu
niebieskie światło, przeczesywało okolicę w

background image

kolejnych obrotach. Przed samochodem stało dwóch
policjantów. Jeden z nich trzymał w ręce zapaloną
na czerwono latarkę. Dawali znaki, żeby zjechali na
bok. Cichy wyrzucił bieg na luz. Samochód toczył się
wolno w stronę policjantów. Gdy podjechali na
odległość piętnastu metrów, łagodnie wcisnął
hamulec. Samochód stanął na poboczu. Po wielu
tygodniach suszy, pojawił się pierwszy drobny
deszcz. Cienka warstewka wody zrosiła przednią
szybę. Policjant opuścił latarkę i ruszył w stronę
samochodu. Był niewysoki, masywnej budowy. Na
pewno przekroczył trzydziestkę. Podszedł do
samochodu od strony kierowcy. Cichy opuścił szybę.
- Dobry wieczór. Kontrola drogowa. Prawo jazdy,
dowód rejestracyjny i dowód osobisty, proszę. Cichy
sięgnął do wewnętrznej kieszeni kurtki. Robert
zamarł w bezruchu. Tępo patrzył przed siebie, ale
kątem oka widział rękę Cichego, długo grzebiącą w
kieszeni kurtki. W końcu odnalazł dokumenty i
podał je policjantowi. Policjant otworzył dowód
Cichego, oświetlił go sobie latarką, podniósł wzrok i
przyjrzał się kierowcy. Odwrócił się i poszedł z
powrotem do radiowozu, zabierając dokumenty ze
sobą. Z przeciwnej strony drogi, za zakrętem, rozległ
się charakterystyczny terkot ciągnika. Między liśćmi
zamigotały światła. Ciągnik wlókł za sobą małą
przyczepkę. - Bez paniki - odezwał się Cichy. -
Jesteśmy w wolnym kraju, a nie na przejściu
granicznym. Drugi policjant, który dotychczas stał
oparty o bagażnik radiowozu obejrzał się za siebie.

background image

Ciągnik był jeszcze daleko w tyle. Wychodził z
zakrętu na prostą. Policjant pochylił się do przodu i
ruszył w stronę Forda. Szedł wolno. Był niezwykle
wysoki, mocno zbudowany, szeroki w ramionach.
Mundur ledwie dopinał się na jego klatce piersiowej.
Szeroki podbródek o ostrych krawędziach szczęki
nadawał twarzy surową powagę. Oczy głęboko
wtopione w wystające łuki brwiowe, skanowały
otoczenie z zimną obojętnością. Cichy obserwował
zbliżającego się policjanta. Wycieraczka na
przedniej szybie zgarnęła drobne krople wody
odsłaniając jego sylwetkę zmierzającą wprost na
samochód. Policjant zwolnił, spojrzał w dół na
tablicę rejestracyjną, po czym ruszył w stronę drzwi
kierowcy. Cichy nie odwracał się do niego. Jak
najdłużej starał się lekceważyć jego obecność. -
Chyba się przepaliła panu żarówka od świateł
mijania - usłyszał z boku jego głos. Policjant nie
czekał na reakcję. Przyjrzał się Cichemu, potem
spojrzał przelotnie na Roberta i jeszcze wolniej
ruszył w powrotną drogę. Jego sylwetka pojawiła się
w jasnym konturze świateł nadjeżdżającego
ciągnika. Cichy spojrzał na Roberta. Sięgnął za
siedzenie po plastikowy pojemnik. - Nie ruszaj się z
samochodu - szepnął otwierając drzwi. Było to
zbyteczne, bo nikt by go i tak nie usłyszał. Ciągnik
był coraz bliżej i jego silnik zagłuszyłby każdą
rozmowę. Policjant stanął trzy metry od samochodu
i obserwował przejeżdżający ciągnik. Dwie sylwetki
majaczyły w słabym świetle kabiny. Starszy

background image

mężczyzna kierował, a młodszy siedział obok. Byli do
siebie podobni. Zapach gnoju rozpłynął się na
drodze. Cała przyczepa pełna była końskiego
nawozu. Cichy przykucnął koło lampy i zastukał
kilka razy w reflektor. Bez skutku. Paliła się tylko
mała żarówka pozycyjnych świateł. Odstawił
plastykowe pudełko na ziemię. Ciągnik minął
policjanta i zaczął się oddalać. Pozostali sami.
Policjant odwrócił się do radiowozu i uniósł
trzymaną w ręce latarkę. Zapalił ją i zgasił dwa razy.
Cichy otworzył pudełko. Wewnątrz w półmroku
zablokowało szkło zapasowych żarówek. - Może pan
zaświecić? - poprosił Cichy. Dwaj policjanci siedzieli
nieruchomo w samochodzie. Młodszy wertował
dowód osobisty. Trafił na pierwszą stronę. - We
wrześniu skończy dwadzieścia lat - powiedział pod
nosem. Starszy policjant o okrągłej, napuchniętej
twarzy spojrzał w lusterko. Zauważył dwa
mrugnięcia światła latarki. Bez słowa otworzył
drzwi, przełożył w ręku kałasznikowa i wysiadł z
samochodu. Robert siedział bezczynnie w kabinie.
Prawie nic nie widział za oknem, bo deszcz
rozmiękczył kontury. Pochylił się do przełącznika
wycieraczek, włączył go. Przed maską samochodu
stał policjant i przyświecał latarką klęczącemu koło
reflektora Cichemu. W kabinie robiło się
niedowytrzymania ciepło. Robert otworzył drzwi i
zostawił je nie domknięte. Cichy wyjął z pudełka
pierwszą żarówkę, ale odłożył ją od razu, bo była od
świateł stopu. Sięgnął po drugą. Światło latarki

background image

padało okrągłą plamą na leżące na jezdni pudełko.
Cichy wyjął żarówkę, chciał spojrzeć na włókna.
Policjant to zrozumiał. Światło podążyło za ruchem
ręki z żarówką. Plama na jezdni ześlizgnęła się z
pudełka i padła na buty policjanta. Cichy zamarł w
bezruchu. Pot wystąpił mu na czole. Buty były
dużego rozmiaru, może czterdzieści siedem, osiem.
Zrobione były z białej, wężowej skóry z ostro
zakończonym czubkiem. Nie były to policyjne buty.
Robert jeszcze raz spojrzał na leżące na siedzeniu
kasety. Wszystkie znał na pamięć. W końcu
zrezygnował ze słuchania muzyki. Wyłączył radio.
Spojrzał przez przednią szybę. Poboczem jezdni
szedł w jego stronę policjant. Miał posturę
niedźwiedzia. W prawej ręce trzymał pistolet
maszynowy typu Kałasznikow. Przy jego dużej
sylwetce, broń wyglądała jak zabawka. Cichy
dostrzegł kałasznikowa w ręce drugiego policjanta.
Dostrzegł również, że latarka w ręce stojącego nad
nim policjanta zgasła. Zaczął się prostować. Nie
mógł zgadnąć, czy to deszcz spływał mu po policzku,
czy pot, czy jego własne łzy. Jednym pociągnięciem
policjant odbezpieczył kałasznikowa. Cichy bardziej
poczuł, niż zobaczył, jak stojący za jego plecami
policjant wyjmuje z kabury pistolet. - Jaki gorący
wieczór - powiedział Cichy prostując się do końca.
Gdyby zaczął teraz ściągać kurtkę to może jeszcze
zdąży wybić pistolet łokciem. Jednym kopnięciem
sięgnie tamtego w głowę i Robert zdąży wyskoczyć. -
Uciekaaaj!- krzyknął z całych sił. Słyszał własny

background image

krzyk powoli oddalający się od niego, łagodnie
zapadający się w miękki aksamit. Nie wiedzieć
czemu, przypomniał sobie nagle, ostatni wieczór w
Międzyzdrojach, kiedy siedzieli z Iwoną na tarasie.
Spytała go, czy może mu ufać, czy na prawdę
zostanie z nią na zawsze. Bawiła go jej poważna
mina. Przyrzekł, że na zawsze, a nawet dłużej. Tak
wtedy to czuł. Potem przeleciał obraz gdy miał
dwanaście lat i wylądował w szpitalu z połamanymi
żebrami po wypadku samochodowym. Wpadł pod
ciężarówkę, biegnąc po piłkę. Pamiętał z tego jedną
myśl, że to nie może jeszcze być koniec. I jeszcze
jeden obraz, rozświetlony pokój, jego łóżko gdy miał
dwa latka. Pamiętał je ze zdjęcia. Teraz całkiem
wyraźnie je widział Słońce rozświetlało pokój. Stał w
łóżku i trzymał się rękoma za klamkę. Drzwi
odsunęły się, pociągając go za sobą. Nie puścił się
klamki. Wisiał na niej. Nogi zawieszone w powietrzu
kopały szukając podparcia. Palce zaczęły się
prostować, drzwi zamykały się. Bardzo ostre światło
oślepiło jego oczy. Puścił klamkę i jego ciało zaczęło
opadać w dół. Nie poczuł jednak uderzenia. Podłoga
zniknęła, zaczął unosić się coraz głębiej, i głębiej,
zniknął pokój, jego łóżko. Wszystko oddalało się od
niego, znikało. Zapadł się w mrok. Robert spojrzał
na Cichego. - Uciekajjjjj - krzyknął widząc
przystawiony do jego głowy pistolet. Huk wystrzału
rozdarł ciszę. Krew i roztrzaskany kulą mózg
chlapnęły na przednią szybę Forda Transita. Z
gardła wydobył się krzyk. Ciało Cichego z

background image

roztrzaskaną od kuli głową osunęło się na ziemię. Z
prawej strony mignął mu podchodzący do drzwi
policjant. Robert obiema nogami kopnął drzwi z
całych sił. Na szczęście były uchylone, czego nie
zauważył policjant. I to był jego błąd. Nie zdążył
unieść ręki, żeby osłonić twarz przed uderzeniem.
Ostra krawędź trafiła go w prawy policzek. Część
siły wyładowała się na klatce piersiowej i wydatnym
brzuchu. To uratowało mu życie, ale nie uratowało
kości policzkowej i łuku brwiowego. Rozcięte aż do
kości, trysnęły krwią. Policjant zachwiał się na
moment. Dało to Robertowi dwie sekundy przewagi.
Wyskoczył z samochodu na pobocze i rzucił się do
ucieczki. Policjant miał jednak odporność bulte-
riera. Otrząsnął rękę z krwi. Niewyraźna sylwetka
uciekającego mignęła mu w perspektywie jezdni.
Zadanie nie było wykonane. Ruszył za zbiegiem. Za
zakrętem pojawiły się światła nadjeżdżającego
samochodu. Robert wybiegł im na przeciw.
Samochód wyjechał zza zakrętu. Robert rozpoznał
dużego fiata. Jechał z sześćdziesiąt na godzinę. To
była jego ostatnia szansa. Biegł prosto na maskę.
Jego przednie reflektory oślepiały tak, że niewiele
widział. - Stój, stój - krzyczał. Nagle zdał sobie
sprawę, że jest wystawiony na cel. Instynktownie
wyczuł na swoich plecach zagrożenie. Nagłym
rzutem jak szczupak targnął się w lewą stronę w
wysokie trawy porastające pobocze drogi. Policjant
wycelował Kałasznikowa w ciemną sylwetkę zbiega.
Znajdowała się dokładnie, pomiędzy reflektorami

background image

nadjeżdżającego fiata. Nacisnął na spust. Długa seria
z pistoletu maszynowego przeleciała jednak tuż za
plecami rzucającego się w trawy Roberta i wbiła się
w maskę i przednią szybę Fiata. Samochodem
rzuciło w prawo i w lewo, potem zjechał na pobocze i
nadział się na stojący tam betonowy słup. Rozległ się
krzyk rannych, a tuż po tym potężna eksplozja
wysadziła samochód w powietrze. Chmura ognia
uniosła się ponad słupem, przypalając konary drzew.
Zanim echo powtórzyło wybuch w głębi lasu,
samochód zasłoniła czarna chmura palącego się
tworzywa. Zalany krwią policjant brnął krok po
kroku w stronę traw. Czuł, że jego zwierzyna tkwiła
tuż w zasięgu ręki. Zszedł z asfaltu na piaszczyste
pobocze i wycelował w trawy. Nacisnął spust. Seria
pocisków ścięła kilka ździebeł trawy. Przesunął się
kilka kroków w prawo. Wszedł w sięgające mu do
pasa chwasty. Nasłuchiwał. Ponownie nacisnął spust
i przeczesał serią po biegnącym wzdłóż drogi rowie.
Rozpalone wystrzałami łuski odlatywały w bok
tocząc się po asfalcie. Inne padały tuż pod nogi.
Rozzłoszczony, zamroczony zemstą, nie zdawał sobie
sprawy, że tak blisko był sukcesu. Tuż pod jego
nogami, wtulony w wysokie trawy, leżał Robert.
Jedna z łusek spadła mu na policzek wywołując syk
przypiekanej skóry. Policjant stał przez chwilę w
bezruchu. Nie mógł niczego zobaczyć w świetle
płomieni dogasającego Fiata. Ból z rozoranej szczęki
zmusił go do odwrotu.

background image

ROZDZIAŁ 16

Dokąd miał iść, kogo prosić o pomoc. Wszystko się
zawaliło w jednej sekundzie. Zapłacił taksówkarzowi
i nie czekając na resztę, wysiadł. Od rana świeciło
słońce. Błękitne niebo, obsiane kilkoma kłębiastymi
chmurami, zapowiadało kolejny letni dzień.
Przeklęte lato. Taksówka zawróciła na bocznej alejce
i odjechała. Stał przed murem willi Czarnego. Nie
miał sił ruszyć się z miejsca. Za odjeżdżającą
taksówką poderwały się z ziemi kłęby kurzu. Nie
starał się nawet przed nimi osłaniać. W głębi lasu
śpiewały ptaki. Zachwiał się i aby nie upaść dał krok
przed siebie. Niepewnie stawiał kroki kierując się w
stronę bramy. Z daleka zauważył, że była
niedomknięta. "Pewnie któryś z ochroniarzy właśnie
przyjechał i jeszcze nie zdążył jej zamknąć" -
pomyślał. Szedł dalej, a kończący się mur odsłaniał
widok na podjazd i resztę ogrodu. Ku jego
zdziwieniu szare BMW stało na podjeździe. Drzwi do
samochodu były otwarte, a obok stała walizka.
Wszedł przez otwartą kratę. Podszedł do
samochodu. Kluczyki były w stacyjce. Rozejrzał się
po okolicy, ale nikogo więcej nie było. Ruszył do
głównych drzwi. Wszedł do domu. W ogrodzie
panowała cisza. W sztucznym stawie rzuciła się ryba.
Fale rozbiegły się po wodzie. Nienagannie utrzymany
trawnik biegł od stawu aż po dom. Przy rogu
budynku, na ziemi leżał wąż ogrodowy. Lała się z
niego woda. Musiała już długo płynąć, bo dookoła

background image

utworzyła się duża kałuża. Tuż koło narożnika
budynku leżała para butów. Były to wojskowe,
niemieckie trapery. Nie widać było jednak, jak są
wysokie, bo ich cholewki zasłaniał narożnik domu. Z
wnętrza willi przez otwarte okno dobiegło głośne
uderzenie. Robert siedział przy długim stole. W
jadalni panował półmrok. Stół zastawiony był dla
dwóch osób do kolacji, ale siedziała przy nim tylko
jedna osoba - Czarny. Robert siedział obok niego
przy stole. Nie patrzył jednak mu w twarz. Jeszcze
raz uderzył głową w stół. - To nie moja wina, to nie
moja wina - powtarzał. Ramiona mu drgały, łapał
oddech. - Nie mogłem nic zrobić. Nic. Ramiona
Czarnego nie drgnęły. Robert uniósł głowę. Otarł
policzki. Wstał i podszedł do siedzącego. Czarny nie
poruszał się, bo nie mógł. W jego czole widniał mały
otwór o średnicy ośmiu milimetrów, taki jaki
pozostaje zwykle po kuli wystrzelonej z pistoletu o
podobnym kalibrze. Robert zdjął mu okulary i
domknął powieki. Dopiero za trzecim razem, gdy
wykręcił numer do Cleo, uzyskał połączenie. Prawie
nic nie słyszał. Musiał sobie zatykać prawe ucho
ręką, bo na zewnątrz budki z której dzwonił, wyła
syrena pogotowia ratunkowego. Tłum ludzi
zgromadził się na nabrzeżu i obserwował jakiś
wypadek. Budka telefoniczna stała nad kanałem.
Przez szybkę widział jak policyjna motorówka
podpływa z płetwonurkami pod brzeg. - Halo, halo.
To ja - krzyczał do słuchawki. Miał szczęście Cleo

background image

była w domu. Nie wyczuwał jednak w jej głosie
zadowolenia, że słyszy jego głos. - To ja. Robert.
- Wiem. Muszę z tobą porozmawiać.
- Właśnie po to dzwonię, bo muszę...
Robertowi załamał się głos. Stojący na nabrzeżu
dźwig zaczął pracować. Lina zwisająca w wodzie
naprężyła się. Płetwonurkowie wchodzili na pokład
motorówki. Woda była gładka. Z głębi zaczęły
wydobywać się pęcherze powietrza. Woda
zagotowała się na moment, ale po chwili wszystko się
uspokoiło. Lina kończyła się hakiem do którego
umocowane były dwa biegnące w bok pasy. Gdy i
one wynurzyły się z wody, na ich końcu tkwił
przedni zderzak samochodu. - Robert. Jest bardzo
niedobrze - usłyszał w słuchawce głos Cleo. Nie
zareagował. Obserwował wyciągany z wody
samochód. Nie był to zwykły samochód. Był to
czarny Jeep Cichego, którym Kobra miał przejechać
do Niemiec. Na końcu Jeepa, do tylnego zderzaka
przykuty kajdankami wisiał Kobra. Głowę miał
owiniętą foliowym workiem, koszula zwisała mu do
uda. Spodnie opadły do kostek. Półnagi kołysał się w
powietrzu. Robert nie mógł oderwać wzroku. Serce
waliło mu z całych sił. - Na pewno nie gorzej niż u
mnie - usłyszał własny głos, ale nie zdawał sobie
sprawy, że chciał cokolwiek powiedzieć. Policjanci
odpięli kajdanki i złożyli zwłoki na pokładzie
motorówki. - Kobra, Kobra - rozległ się głos wśród
tłoczących się gapiów. Skorpion stał w tłumie. Nie
potrafił pohamować łez. Był brudny, w poszarpanym

background image

ubraniu. Łzy ściekały mu po policzkach. Cleo
przyjechała po godzinie. Robert czekał na nią w
"Bramie". Bał się, że spotka Iwonę, ale Iwony nie
było w pracy. Wzięła wolne. Zostawił na stoliku
pieniądze za colę i wstał widząc nadjeżdżające
Suzuki. Zatrzymała samochód na chodniku. Nie
wysiadała. Robert obszedł samochód i wsiadł do
środka. Zatrzasnął drzwi. Siedzieli tak w milczeniu
ponad minutę. Cleo nawet na niego nie spojrzała. Nie
wiedział co mógł jej powiedzieć. Miał kompletną
pustkę w głowie, wokół której szalał huragan
niepoukładanych myśli, obrazów, dźwięków. Jego
świadomość nie przyjmowała do wiadomości, że
wydarzenia ostatnich godzin miały miejsce na
prawdę, a ich skutki są nieodwracalne. - Jesteś
pieprzonym kłamcą. A ja myślałam, że mogę ci ufać.
Myślałam, że jesteś inny. Ale ty jesteś taki jak reszta
tych złodziei. Wiesz co? Ty nawet jesteś gorszy,
ponieważ oni nie mieli większych szans, nie byli
nikim szczególnym. Ale ty miałeś szansę, bo byłeś
kimś, a teraz jesteś nikim - zaczęła Cleo. Z pokorą
gotów był znosić jej osąd. Sam nie byłby bardziej
tolerancyjny dla siebie. - Zabili Cichego, Czarnego,
Kobrę - tyle zdołał odpowiedzieć. Ta wiadomość
zmieszała ją na moment. Nagle narosła w niej złość.
Wybuchła. - Więc mój ojciec poznał się na tobie.
Widziałam zdjęcia z tobą i twoją bandą, a także
nasze z weekendu. Mój ojciec ma całą teczkę. Kazał
was śledzić. Czytałam dokumenty o Czarnym.
Należycie do mafii? Robert nie rozumował logicznie:

background image

"zdjęcia, kazał śledzić, mafia". Nagle całość ułożyła
mu się sama. - To skurwysyn - odzyskał przytomność
umysłu. Nagły przypływ energii i wola zemsty,
wezbrały w nim podrywając go do działania. - A
więc to on, wiedział o wszystkim i nas załatwił -
spojrzał na Cleo, ale nie widział teraz dziewczyny,
którą pokochał i za którą gotów był jechać na koniec
świata. - Oczami zemsty widział jej ojca.

Dwaj mężczyźni szli spacerkiem przez las. Klasę
mężczyzny poznaje się po butach. Ci dwaj na pewno
byli klasowi. Jeden z nich nosił kowbojki z wężowej
skóry. - Ustaliliśmy cenę na sześć milionów, jakby co,
możemy obniżyć do pięciu i pół - składał relację. -
Może być - zgodził się drugi. - Jak nie, to mamy
Austrijaków - dodał. Panowie kierowali się w stronę
starych ruin pałacyku z przed drugiej wojny
światowej. Ruiny miały grube na metr ściany.
Ceglany mur przeplatały ciosane kamienie i
obłożony piaskowcem dawał dobre schronienie.
Przed laty było to ulubione miejsce spotkań
harcerzy, pijaków, prostytutek i narkomanów. Przez
ostatnie jednak lata straciło na popularności.
Zarośnięte głębie Lasku Arkońskiego, z rzadka
odwiedzali jedynie okoliczni mieszkańcy,
wyprowadzając tu swoje psy. Z bocznej drogi
nadjechał biały Ford Transit z napisem "Krasnale
ogrodowe". Samochód zatrzymał się przed czymś, co
kiedyś mogło być frontalnym wejściem do pałacyku.
Kierowca ociężale wytoczył się z samochodu.

background image

Przeszedł na tył, otworzył klapę. Wszystkie ruchy
wykonywał powoli, jakby z wysiłkiem. Powodem
mógł być opatrunek z bandaży osłaniający prawy
policzek i głowę. Dwaj panowie podeszli do busa.
Kierowca pochylił się do wnętrza busa i wyciągnął z
niego, malowanego, gipsowego krasnala z serii
gajowych. Z drugiej strony nadjechał na polanę
srebrny Mercedes. Zatrzymał się trzydzieści metrów
od busa. Przez chwilę nie gasił silnika. Dwaj panowie
zwrócili się w jego stronę. Z Mercedesa wysiadł
jeden z pasażerów, młody mężczyzna o śniadej cerze
i czarnych włosach. Wyglądał na Wietnamczyka lub
Koreańczyka. Rozejrzał się i przeszedł na tył
samochodu. Drugi, o kręconych jasnych włosach w
nienagannie skrojonym garniturze, wysiadł z drugiej
strony przez tylne drzwi. Ruszył w stronę dwóch
mężczyzn. Podszedł, przywitał się i dał znać ręką w
stronę Mercedesa. Dopiero teraz zza kierownicy
wysiadł kierowca. Niezwykle wysoki, barczysty
blondyn z zaawansowaną łysiną. Już z daleka
rozłożył ręce w geście powitania. Podszedł do dwóch
mężczyzn i serdecznie przywitał się najpierw z
młodszym w kowbojskich butach a potem z drugim
starszym panem, o siwych włosach i uśmiechu
bazyliszka. Tym drugim, był prokurator
wojewódzki, przyjaciel Chmielewskiego, Bogdan
Wielewski. Mimo bandażu na twarzy, kierowca busa
poradził sobie z krasnalami. Ustawił wszystkie na
betonowym murku rzędem - dwanaście sztuk.
Podniósł z ziemi spalinową piłę do cięcia drzewa,

background image

odpalił ją. Przyga-zował. Silnik wszedł na wysokie
obroty. Wszyscy trzej panowie obejrzeli się w tę
stronę. Kierowca podszedł do pierwszego z brzegu
krasnala i ścioł mu głowę na wysokości oczu. Odcięta
głowa spadła na ziemię i potoczyła się w las. Pochylił
się i spojrzał do wnętrza. Ponownie uniósł piłę i tym
razem szedł z nią tnąc gipsowe krasnale równo na tej
samej wysokości. Kolejne głowy spadały tocząc się w
trawę, lub pękając na miejscu. Biały pył, od gipsu,
wznosił się gęstymi tumanami. Na końcu wyłączył
piłę i odłożył ją na trawę. Jego kolega, towarzyszący
prokuratorowi, podszedł do krasnali. Zaczął iść
wzdłuż szeregu zaglądając do wnętrza. Zatrzymał
się. Podwinął rękawy i zanurzył dłoń do wnętrza. Po
chwili wydobył z niego metalowy cylinder z
mosiężnymi pierścieniami. Przekazał go w ręce
przystojniaka z kręconymi blond włosami. Odnalazł
drugi cylinder i również oddał go zgodnie z zasadą
handlową towar za pieniądz. Przystojniak zaniósł
drugi cylinder do bagażnika i wyjął z niego walizkę.
Transakcja dobiegała końca. Wszystko szło zgodnie
z planem. Przystojniak rzucił okiem na faceta w
kowbojskich butach, jak ten kładł walizkę na masce
samochodu i zabierał się do jej otwierania. Nie
musiał tego oglądać. Wiedział, co jest w jej wnętrzu.
Sam zapakował do środka pięć milionów dolarów w
banknotach studolarowych. Ruszył więc w las w
ustronne miejsce. Oddawanie moczu nawet dla
zawodowego mordercy może być przyjemnością,
zwłaszcza jeśli zamiast cuchnącej toalety otacza go

background image

pachnący las. Nic więc dziwnego, że blondyn o
kręconych włosach i wyhodowanej czarnej, pewnie
farbowanej bródce, odprężył się w czasie tej
fizjologicznej czynności. Niespodziewanie poczuł
wbitą w plecy lufę pistoletu. - Policja. Ręce do góry -
usłyszał za sobą. Nie starał się nawet zapiąć
rozporka. Uniósł ręce na wysokość ramion, zrobił
błyskawiczny obrót w prawo, zszedł z linii strzału, a
łokciem uderzył napastnika w gardło miażdżąc
tchawicę. Policjant stracił równowagę i padł na
plecy. Blondyn uchwycił w locie Kałasznikowa i dla
pewności z całych sił wbił kolbę jeszcze raz pod
brodę. Usłyszał pęknięcie kręgosłupa. Przywarł do
ziemi i rozejrzał się po okolicy. Nikogo więcej nie
zauważył, ale pewien był, że nie jest sam. Policjant
miał na twarzy kominiarkę, a na piersiach
kuloodporną kamizelkę. Blondyn odszukał zapasowy
magazynek do Kałasznikowa ukryty pod kamizelką.
Z prawej strony za krzakami mignęły mu sylwetki
nacierających policjantów. Rzucił się do biegu w
stronę białego busa. - Uwaga!!! Pułapka!!! - krzyczał
z całych sił. Biegł wprost na krasnale. Pierwszy
zauważył go stojący koło szarego Mercedesa.
Wyrwał ukryty pod marynarką pistolet i odskoczył
pod mur. Lolo, mężczyzna w kowbojkach, stał przy
otwartej walizce. Wypełniona była studolarowymi
banknotami, zapiętymi w banderolki niemieckiego
banku. Usłyszał krzyk w momencie gdy chciał już
zamykać walizkę. Zdążył przymknąć wieko i chwycił
walizkę pod pachę, biegnąc do ruin. Prokurator i

background image

łysiejący dryblas aż przysiedli słysząc okrzyki i
pierwsze strzały. Kierowca busa z bandażem na
twarzy zachował zimną krew. Wyjął pistolet,
podbiegł do załomu muru i spokojnie wycelował w
stronę krzaków. Nikogo jeszcze nie widział, więc
czekał na pierwszego napastnika. Prokurator i łysy
blondyn przebiegli pod jego osłoną w załomy ruin.
Przystojniak z kręconymi włosami biegł w kierunku
krasnali. Słyszał za sobą ścigających go policjantów z
oddziałów specjalnych. Dobiegł do krasnali. Stały na
betonowym murku. Rzucił się szczupakiem do
przodu, przeleciał ponad nimi i lądując na ziemi
wykonał przewrotkę przez ręce. Z jednego ruchu
podniósł się do pół przysiadu i nie celując pociągnął
serię z Kałasznikowa w kierunku biegnących na
niego komandosów. Seria pocisków trafiła ich po
nogach. Padli podcięci na plecy. Jeden z nich
usiłował sięgnąć po broń, którą upuścił przy upadku,
ale nie zdążył. Blondyn uniósł się ponad krasnalami i
pociągnął drugą serię. Tym razem celował. Jęki
rannych urwały się. Z lasu nadleciały serie z
maszynowej broni. Rozerwały gipsowe krasnale na
strzępy. Blondyn padł na ziemię. Zaczął się czołgać w
stronę białego busa. Kolejna seria pocisków wbiła się
tuż koło jego głowy. Przetoczył się pod koła
samochodu. Koreańczyk, ostrzeliwywał się zza
ceglanego muru. Ogień nacierających był jednak tak
silny, że zmusił go do cofnięcia się. Właśnie
skończyła mu się amunicja. Zaczął ładować swojego
ośmiostrzałowego Colta, gdy zza rogu wyskoczył

background image

nacierający policjant. Nerwy mu jednak puściły, bo
za wcześnie nacisnął cyngiel i cała seria poszła w
mur. Zdezorientowany policjant odrzucił
Kałasznikowa i wyrwał z kabury pistolet. Było
jednak za późno. Koreańczyk wybił się w górę na
półtora metra, kopnięciem w nadgarstek wytrącił
pistolet i z pełnego natarcia, wbił cios w szczękę
policjanta tak, że nogi wyleciały mu w górę i spadł
na plecy łamiąc sobie kark. Kierowca busa z białym
bandażem na głowie był idealnym celem na tle
zieleni drzew. Strzelił dwa razy ze swojego
rewolweru. Obydwa były celne. Trafił w nogi
nacierających policjantów z oddziałów specjalnych.
Jednak od strony zarośli nadleciały dwie serie
pocisków i poszarpały cementowy mur, za którym w
ostatniej chwili schował głowę, cofnął się i pobiegł
schodami na szczyt ruin. Przyklęknął w płytkiej
niecce, osłonięty zaroślami i przeładował amunicję.
Łysiejący blondyn ledwie nadążał biegnąc za
prokuratorem. Obaj na odgłos pierwszych strzałów
skoczyli w stronę ruin. Biegli teraz wąskim
korytarzem, odsłoniętym z prawej strony otworami
po nieistniejących oknach. Korytarz niespodziewanie
się kończył. Skręcili w prawo w stronę jednego z
okien za którym kończyły się ruiny i zaczynały gęste
krzaki otwierające drogę dla bezpiecznej ucieczki. -
Stać! Ręce do góry. Prawie jednocześnie stanęli w
miejscu jak wryci. Wprost przed nimi wyrósł jak z
pod ziemi policjant z oddziałów specjalnych. Mierzył
z Kałasznikowa na przemian w prokuratora i

background image

łysiejącego blondyna Obaj posłusznie unieśli ręce
wysoko nad głowami. Dla niego, widok dwóch panów
w średnim wieku, był nie mniejszym zaskoczeniem.
Zawahał się, czy przypadkowo w miejscu akcji nie
znaleźli się niewinni ludzie. Ci dwaj nie mieli
wyglądu bandytów. Starszy bardziej przypominał
akademickiego profesora, a młodszy dobrodusznego
sklepikarza.

Rana pod opatrunkiem na twarzy piekła nie do
wytrzymania. Silna dawka narkotyków pomagała
trochę złagodzić ból. Założony pospiesznie
opatrunek na twarzy chronił przed infekcją, ale w
obecnej chwili przeszkadzał, bo po pierwsze
zasłaniał widoczność dla prawego oka, a po drugie
był przeraźliwie biały. Zapadał zmierzch i nawet z
pięciu metrów można było przejść obok ukrytego w
krzakach człowieka. Ale nie z białym bandażem na
twarzy. Mężczyzna zdarł opatrunek z głowy.
Odrzucił go w krzaki. Przełożył pistolet do drugiej
ręki i sięgnął po okład, który wraz z krwią przykleił
się do policzka. Szarpnął i oderwał go jednym
pociągnięciem. Nie poczuł bólu, narkotyk ciągle
działał. Zemdlałby jednak na pewno, gdyby zobaczył
teraz swoją twarz w lustrze. Od szczęki do skroni
biegła szrama, która natychmiast powinna być
zeszyta. Przysiągł sobie że odnajdzie chłopaka, który
załatwił go tak ostatniej nocy. Na moment zamarł w
bezruchu nasłuchując. Był bezpiecznie ukryty na
szczycie ruin. Z dołu dobiegł go głos, który śni się

background image

każdemu kryminaliście, chociaż raz tygodniowo. -
Stać! Policja. Ręce do góry. Głos dobiegał z dołu zza
krawędzi ruin i nie był skierowany do niego.
Właściwie mógł się nie bać tej wyświechtanej
formułki, bo od lat był z nią oswojony. Tyle, że to on
ją zawsze wypowiadał, bo jako policjant miał do tego
prawo. Wstał z miejsca i zgarbiony podbiegł do
krawędzi ruin. W dole zobaczył stojącego policjanta
z oddziałów specjalnych, który mierzył z
Kałasznikowa do kogoś stojącego w podcieniach
korytarza bez okien. Uniósł pistolet, wycelował w
głowę osłoniętą czarną kominiarką i oddał trzy
strzały. Tylko jeden był niecelny. Policjant wygiął się
w tył. Kałasznikow odleciał w bok na kilka metrów.
Mężczyzna opuścił pistolet. Oszczędzał amunicję.
Patrzył z dziwną satysfakcją, jak jego ofiara wiła się
z bólu, kopiąc nogami ziemię i zamiatając szeroko
rozwartymi dłońmi powietrze. Każda przyjemność
ma swoją cenę. Od strony gęstych krzaków
nadleciała długa seria pocisków z Kałasznikowa.
Przynajmniej połowa przeleciała obok mężczyzny
tnąc gałęzie i obrywając liście z krzaków. Ale druga
połowa utkwiła w podbrzuszu i płucach, odbierając
jego ciału równowagę. Mężczyzna zachwiał się i
runął głową w dół, spadając pięć metrów wzdłuż
ceglanego muru, uderzył głową w ziemię, zabierając
do wieczności wszelkie urazy wobec pozostających
przy życiu ludzi i zwierząt. Prokurator cofnął się pod
ścianę. Nie mógł patrzeć na wijącego się w agonii
policjanta. Jego przeraźliwy krzyk wdzierał się w

background image

ostatnie zakamarki świadomości. Co innego było
uganiać się za mordercą, a czym innym było
przyglądanie się ofiarom. Osunął się pod ścianą
kompletnie obezwładniony. Łysiejący blondyn wyjął
z pod marynarki pistolet i odbezpieczył go.
Prokurator czuł jak po jego plecach, leje się struga
zimnego potu. Był pewien, że kule w pistolecie za
sekundę wzbogacą jego wnętrze o kilkanaście gram
ołowiu. Blondyn zachował się jednak irracjonalnie.
Minął Prokuratora i ruszył w przeciwną stronę,
strzelając do ciemnych sylwetek ukrytych w
zaroślach policjantów. Tylko niezwykły zbieg
okoliczności, zapadający zmierzch oraz
nadzwyczajne szczęście pozwoliły mu oddać sześć
niecelnych strzałów, zanim dwie serie pocisków
przygwoździły go śmiertelnie do ściany. Kowbojskie
buty z wężowej skórki nie są najlepszym obuwiem do
biegania. Lolo klął w duchu swoje upodobanie do
amerykańskiej mody. Był jednym z bliskich
współpracowników prokuratora i jednym z
najlepszych strzelców wyborowych. Krótką bronią
potrafił z pięćdziesięciu metrów trafić królika w
biegu. Oprócz wybornego "cela" posiadał również
wysoki iloraz inteligencji, oraz wrodzony spryt. Gdy
usłyszał pierwsze strzały, chwycił walizkę z pięcioma
milionami dolarów i skoczył z nią w stronę ruin.
Nawet nie wyciągnął swojego rewolweru. W jednej
chwili ocenił sytuację. Policja musiała otoczyć cały
teren. Natarcie szło z dwóch stron, zmuszając ich do
ucieczki na południową część ruin. Jeśli dobrze się

background image

domyślał, to po tamtej stronie powinni znajdować się
snajperzy. Nie długo czekał na potwierdzenie.
Blondyn z czarną bródką i kręconymi włosami,
ostrzeliwał się ukryty za krasnalami. Gdy jednak od
strony zarośli ogień z pistoletów maszynowych
zmiótł krasnale, zamieniając je w gipsowy pył,
podjął decyzję o odwrocie. Odczołgał się przywarty
do ziemi w stronę busa i gdy dotarł do tylnych kół
poderwał się na równe nogi. Osłonięty samochodem
ruszył w stronę szoferki słusznie rozumując, że
samochodem szybciej wyjedzie z tego piekła. Nie
zdążył nawet otworzyć drzwi. Snajper jednym
strzałem powalił go na ziemię. Blondyn należał do
ludzi, po których płaczą jedynie wierzyciele. Widząc
to, Lolo chwycił walizkę pod pachę i ruszył biegiem
pod osłoną korytarza w stronę południową.
Przebiegł korytarzem piętnaście metrów i skręcił w
lewo. Odnalazł prokuratora siedzącego pod ścianą.
Dobiegł do niego, postawił walizkę z pieniędzmi i
przyklęknął oczekując cudu, który pozwoliłby im
wyjść z tego bałaganu choćby z życiem. - To są
chłopcy z naszej komendy - zameldował Lolo.
Prokurator wychylił się za załom muru. W głębi na
placu koło srebrnego Mercedesa toczyła się walka
wręcz. Skośnooki Koreańczyk celnym ciosem powalił
policjanta z oddziałów specjalnych. Dla pewności,
gdy ten już leżał dobił go ciosem w krtań. - Zdejmij
go - rozkazał prokurator. Lolo pozostawił walizkę i
odbiegł kilka kroków. Stanął w otworze po oknie i
zamachał ręką do Koreańczyka. Kuląc się

background image

Koreańczyk rzucił się biegiem w stronę swego
wybawienia. Lolo sięgnął po rewolwer. Koreańczyk
zwinnie przebiegł przez plac omijając świszczące mu
nad głową kule i wskoczył przez otwór na korytarz.
Z dwóch metrów Lolo oddał trzy strzały. Być może
dla Koreańczyka były one wybawieniem. Prokurator
podniósł się z ziemi i podbiegł do nieżyjącego już
łysiejącego blondyna o wyglądzie sklepikarza. Obok
niego na ziemi leżał pistolet. Prokurator podniósł go.
Strzały w lesie ucichły. Lolo podbiegł do
prokuratora. Siedział tak jak przed chwilą oparty o
mur. - Dawaj kajdanki - rozkazał prokurator. -
Wyjdziemy z tego. No szybciej. Zapamiętaj: obaj
zostaliśmy zaatakowani w czasie wykonywania
śledztwa. Lolo kiwnął głową ze zrozumieniem.
Przyklęknął przed siedzącym prokuratorem i założył
na oba przeguby kajdanki. Musiał sobie poradzić
sam, bo Prokurator w prawej ręce trzymał pistolet.
Prokurator spojrzał w bok. Łysiejący blondyn
siedział oparty pod ścianą. Oczy martwo utkwione w
posadzkę zaczęły matowieć. - Rusza się? - spytał
prokurator z nutą obsesji w głosie. Lolo spojrzał na
leżące pod ścianą zwłoki. Huk wystrzału rozbiegł się
echem w ruinach Goeringa. Kula wystrzelona z
odległości dziesięciu centymetrów przebiła czaszkę
na wylot. Lolo odleciał bezwładnie i padł zgięty na
posadzkę. Nie wyglądał teraz na metr
dziewięćdziesiąt wzrostu.

ROZDZIAŁ 17

background image


Ulewa rozpoczęła się o zmroku. Czarne chmury
nadciągnęły z północnego zachodu. Silny wiatr
poderwał z ulic tumany kurzu. Ludzie w pośpiechu
przebiegali przez jezdnie. Miasto wyludniało się.
Nawet taksówki zjeżdżały do domów. Nadciągała
nawałnica. Raz po raz błyskawica rozświetlała
horyzont. O dziwo, nie towarzyszył temu tak
charakterystyczny grzmot. Po pół godzinie wiatr
uspokoił się. Na pustych ulicach panowała niczym
nie zmącona cisza. Spóźniony tramwaj zamknął
drzwi i odjechał z przystanku. Spadły pierwsze
krople deszczu, duże i ciężkie. Po pięciu minutach
nastąpiło oberwanie chmury. Błyskawice, grzmoty i
huk spadającej wody, przeraziły nawet osobistego
ochroniarza Chmielewskiego. Stał w
panoramicznym oknie stacji benzynowej i z
pobożnym szacunkiem przyglądał się żywiołom.
Chmielewski jak co miesiąc osobiście przeglądał
raporty księgowego. Miał podwójną robotę, bo
pierwszy raport był dla urzędu skarbowego i musiał
się zgadzać co do joty. Drugi był prawdziwym
obrazem miesięcznych obrotów jego sieci stacji
benzynowych. Ten raport sprawdzał jeszcze
staranniej. Nie pozwalał się okradać. Liczył się teraz
każdy grosz. Miał przed sobą największą inwestycję
swojego życia - autostradę północ-południe. Od
trzech godzin siedzieli więc z księgowym i
administratorem sprawdzając pozycję za pozycją.
Na stacji nie było klientów. Lało niemiłosiernie.

background image

Pracownicy obsługi zmyli się do barku na kawę. Cleo
zaparkowała białe Suzuki za stojącą na parkingu
furgonetką. Była to zbyteczna ostrożność. W taką
ulewę mogła podjechać pod samo okno, gdzie stał
teraz ochroniarz i też byłaby niewidoczna. Deszcz z
wściekłością bił o brezentowy dach. Wyłączyła silnik.
Siedziała teraz z Robertem nic nie mówiąc. Sama nie
wiedziała dlaczego zgodziła się tu przyjechać. Być
może, ciągle miała nadzieję, że Robert nie ma z tym
wszystkim nic wspólnego, że tylko przypadkowo dał
się wplątać. Wierzyła, że jest nadal tym
spontanicznym, trochę nieśmiałym, ale pełnym
wdzięku chłopakiem jakiego zapamiętała z ich
pierwszego pocałunku nad morzem. Z całego serca
chciała w to wierzyć. - Wiesz gdzie on trzyma tę
teczkę? - szorstki głos Roberta wyrwał ją z
zamyślenia. Kiwnęła potakująco głową.
- To idź - rozkazał.
Nie miała odwagi spojrzeć na niego. Nie mogła
złapać powietrza. Nie mogła się ruszyć. - Aleja nie
mogę - ledwie zdołała wyszeptać.
Robert był niewzruszony. Krew nabiegła mu do
twarzy. Dłonie zacisnęły się w pięści wbrew jego
woli. W uszach zaczęło mu dzwonić od
podwyższonego ciśnienia. Nic nie mogło
powstrzymać go od zemsty. Najpierw jednak chciał
mieć dowody w swoich rękach. - Wiesz co się stanie?
- starał się panować nad drżeniem głosu - Wiesz, co
ja zrobiłem? Cleo zaczęła drżeć na całym ciele.
Odpędzała od siebie kolejne pytania i wszelkie

background image

możliwe odpowiedzi. Pragnęła się obudzić, za
wszelką cenę. Potrząsała głową, ale koszmar trwał
dalej. Robert spojrzał na nią. Miała wzrok tępo
utkwiony w zaparowaną przednią szybę. - Więc
idź!!! - krzyknął.
Spojrzała na niego. -Miał zimne spojrzenie, twarz
zastygłą w nerwowym skurczu. To nie był ten Robert
jakiego znała. Patrzyli na siebie przez długą chwilę.
Oboje nie mogli się nawzajem rozpoznać. Cleo
szarpnęła za klamkę i wysiadła z samochodu. Zdjęła
z oparcia płaszcz przeciwdeszczowy i zarzuciła go na
siebie. Ogromny kaptur chronił jej włosy i twarz
przed deszczem. Pobiegła skulona w stronę stojącego
pod wejściem do stacji Mercedesa. Rano jechała tym
samochodem z ojcem do miasta. Po drodze
powiedział jej, żeby więcej nie spotykała się z
Robertem. Chciała go wyśmiać: "Przecież to twój
faworyt, stypendysta". Drażniła się z nim. Ojciec był
przygotowany na taką reakcję. Z białej, tekturowej
teczki wyjął kilka fotografii. Rozpoznała na nich
Roberta, Cichego, Skorpiona, Biedronę. Krew, broń,
pieniądze. Zdjęcia przypominały jej fotosy z
gangsterskiego filmu B-klasy, a nie jej kolegów.
Kazała zatrzymać samochód. Wysiadła zanim
Chmielewski zdążył wyhamować. Prawie całą
powrotną drogę biegła przez las płacząc. Mercedes
stał jak zwykle zaparkowany pod wejściem. Przez
strugi deszczu widziała kilku mężczyzn siedzących w
barku stacji benzynowej. W śród nich rozpoznała
jasny garnitur ojca. Przykucnęła obok drzwi od

background image

strony kierowcy. Spojrzała za siebie. Dwadzieścia
metrów w tyle stała furgonetka, a z za niej wystawał
przedni reflektor jej Suzuki. We wnętrzu siedział
Robert. Miała w życiu zasadę, że jeśli się coś
zaczyna, to należy to doprowadzić do końca,
najlepiej jak się potrafi. Zdecydowała, że wykradnie
teczkę ze zdjęciami i oddają Robertowi. Tyle mogła
zrobić dla niego na pożegnanie. Sięgnęła do kieszeni i
wyjęła komplet zapasowych kluczy do Mercedesa.
Nacisnęła przycisk. Blokada drzwi posłusznie
odpuściła. W klamce zamigała zielona dioda.
Szarpnęła za nią. Drzwi posłusznie otwarły się.
Wślizgnęła się do środka. Chmielewski był zmęczony
po czterech godzinach papierkowej roboty. Wstał od
stolika. Schował długopis do wewnętrznej kieszeni
marynarki. Księgowy dostrzegł wiszącą pod
marynarką kaburę z pistoletem. - O, szefie.
Strzeżonego Pan Bóg strzeże - przymilał się
księgowy. - Jutro rano jestem na policji, będę tutaj
po południu - powiedział Chmielewski. Zamknął
neseser i ruszył w kierunku wyjścia. Ochroniarz
Chmielewskiego podszedł do okna i spojrzał przez
szybę na parking. - Burza już przechodzi, szefie.
Cleo skurczyła się na siedzeniu na widok
ochroniarza. Odczekała, aż ten odwróci się i odejdzie
od okna. Zapaliła małą latarkę i zaświeciła na tylne
siedzenie. Nie było tam białej tekturowej teczki.
Poświeciła na podłogę. Była pusta. Odwróciła się w
stronę schowka na mapy. Otworzyła go. Pod
styropianowym pudełkiem z winogronami leżała

background image

tekturowa teczka. Robert przekręcił kluczyk w
stacyjce, włączył wycieraczkę. Na moment wyraźnie
zobaczył sylwetkę ciemnego Mercedesa. Deszcz
zaczął słabnąć. Sięgnął ręką za pasek. Wydobył
rewolwer. Był to srebrny colt, ulubiona zabawka
Czarnego. Odblokował bęben i sprawdził naboje.
Było ich osiem. Chmielewski szedł w stronę drzwi.
Po drodze dołączył do niego ochroniarz. Przy
wyjściu Chmielewski jednak zwolnił. Zawrócił i
podszedł do bufetu. - Daj pan telefon - zwrócił się do
barmana.
Wystukał numer telefonu do domu i czekał na
połączenie.
Cleo wsunęła teczkę pod płaszcz. Nagle kątem oka
zauważyła, że czerwona dioda autoalarmu firmy
"Boxer", zamiast palić się ciągłym światłem zaczęła
pulsować. Popełniła błąd. Ojciec kazał zainstalować
firmie dodatkowe zabezpieczenie w samochodzie, o
czym zupełnie zapomniała. Po wejściu do samochodu
i zamknięciu drzwi, należało ponownie nacisnąć
pilota autoalarmu. Nie zrobiła tego. Autoalarmn
właśnie się uzbrajał. Gdy to nastąpi najmniejszy
ruch w kabinie spowoduje blokadę drzwi i wycie
syreny. Spojrzała w stronę baru. Chmielewski stał
przy bufecie. - Jak to wyszła z domu? Kiedy? -
zdziwiony zapytał do słuchawki. Potężna błyskawica
rozdarła niebo, tak, że wszyscy mężczyźni w barze
jednocześnie spojrzeli w okno. Huk uderzającego
pioruna rozdarł powietrze. Szklanki na ladzie
zatrzęsły się dzwoniąc o siebie. Połączenie w

background image

słuchawce zostało przerwane. Od strony parkingu
rozległo się wycie autoalarmu. Tylko jeden
samochód w Szczecinie miał taki alarm. Był nim
Mercedes Chmielewskiego. Ochroniarz rzucił się
pierwszy do drzwi, ale Chmielewski był szybszy.
Wyszarpnął rewolwer z wiszącej pod marynarką
kabury i pierwszy przedarł się przez wahadłowe
drzwi prowadzące z baru na dziedziniec stacji
benzynowej. Od Mercedesa oderwała się skulona
sylwetka ubrana w ciemny przeciwdeszczowy
płaszcz. Chmielewski nie myślał. Furia, wściekłość
kazały mu ścigać złodzieja. Na nim mógł wyładować
swoje frustracje, a było ich ostatnio coraz więcej.
Autoalarm wył na całą okolicę. Nagle Robert
usłyszał strzał. Otworzył drzwi. Nie widział teraz
Mercedesa zasłoniętego przez furgonetkę. Miał złe
przeczucie. Podbiegł kilka kroków. Od Mercedesa
biegła skulona sylwetka. Głowa ukryta pod
kapturem była niewidoczna. Chmielewski przeciął
drogę ucieczki. Strzelił po raz drugi. Ręce mu drżały,
nie mógł celować rewolwerem. Robert stał przez
chwilę nic nie rozumiejąc. - To jest Cleo! To jest
Cleo!!! - usłyszał własny głos, a jego nogi sa-me
rozpoczęły bieg w stronę Chmielewskiego. Zdążyłby
w porę gdy-by nie plama oleju rozlana na jezdni.
Poślizgnął się i runął na kolana. Pistolet wypadł mu z
ręki. Chmielewski uspokoił rękę w nadgarstku,
odczekał aż złodziej podbiegł jeszcze krok i nacisnął
na spust. Podmuch strzału zerwał kaptur
przeciwdeszczowego płaszcza, odsłaniając mokrą od

background image

deszczu twarz Cleo. Głowa odleciała jej w tył i
upadła bezwładnie prosto pod nogi Chmielewskiego.
Zamarła w bezruchu. Z barku nadbiegali pozostali
mężczyźni. Nie było już po co się śpieszyć. Nie mieli
odwagi podejść do swojego szefa. Ochroniarz
Chmielewskiego wybuchnął płaczem. Robert klęczał
w kałuży. Strugi deszczu lały się po nim, ale niczego
nie czuł. Objął głowę rękoma i kołysał się w przód i
w tył. Chmielewski spojrzał na leżącą pod nogami
Cleo, potem powiódł wzrokiem po stojących w
deszczu mężczyznach. Kierował do nich nieme
pytanie, na które nikt nie potrafił znaleźć odpowiedzi
- Dlaczego? - wyszeptał cicho.
Od strony Szczecina dał się słyszeć głos syreny
karetki pogotowia. -
Miał pan szczęście że deszcz osłabił działanie gazu -
powiedział kapitan Wojtaszewski z komendy Policji.
- Inaczej pańska córka do końca życia mogła by
nosić plastykową maskę na twarzy. Siedzieli w
małym pokoju dla lekarzy. Za oknem szpitala
wstawał świt. Chmielewski siedział skulony na fotelu,
kapitan Wojtaszewski wstał i poszedł do stolika z
wodą mineralną. Robert siedział przy drzwiach
wejściowych. Za szklanym przepierzeniem czytając
gazetę siedział umundurowany policjant.
Wojtaszewski nalał wody do szklanki i podał ją
Chmielewskiemu Wypił ją prawie jednym tchem. -
Powiedziano mi - zaczął Chmielewski - żeby
pierwszy nabój dać ga-zowy. Sam nie wiem dlaczego
dałem trzy. Na tę myśl wzdrygnął się. - Proszę

background image

pokazać pański pistolet - poprosił kapitan. Odebrał
go od Chmielewskiego i wyjął magazynek. Na
samym wierzchu lśniła mosiężna łuska zakończona
ołowianą kulą w stalowym płaszczu. Chmielewski
nawet nie spojrzał. Kapitan odłożył pistolet i
powrócił do swojego fotela za biurkiem - Czy może
mi pan wyjaśnić dlaczego pańska córka włamywała
się do pańskiego samochodu? Robert podniósł wzrok
na Chmielewskiego. Przez moment patrzyli na siebie.
- Nie wiem. Naprawdę nie wiem - odpowiedział
Chmielewski. Robert uciekł spojrzeniem w stronę
podłogi. - Odłóżmy tę rozmowę na później, chcę
teraz iść do córki - Chmielewski spojrzał chłodno na
kapitana Wojtaszewskiego. Ten skinął potakująco
głową. Chmielewski wstał i wyszedł z pokoju nie
spoglądając już na Roberta.

- A więc został tylko pan - uśmiechnął się kapitan
Wojtaszewski. - Zna pan historię o Jonaszu? To
bardzo pechowy żeglarz. Wojtaszewski wstał z za
biurka i poszedł do Roberta.
- Same nieszczęścia - dodał stając tuż przed nim.
- Coś jeszcze? - Robert nie tracił pewności siebie.
- Prowadzę dochodzenie w sprawie zabójstwa
Cichowskiego, znanego jako "Cichy". - A co ja mam
z tym wspólnego? - Robert spojrzał śmiało w oczy
policjanta. - Udowodnię ci, że masz. - Wojtaszewski
był pewny swoich słów. Cleo leżała w izolatce. Oczy i
połowę twarzy miała przewiązaną bandażami.
Leżała bez ruchu. Prawą ręką podłączona była do

background image

kroplówki. Za oknem wstawał różowy świt.
Zapowiadał się kolejny ciepły dzień kończącego się
lata. Chmielewski siedział na łóżku. Tyle myśli, tyle
słów cisnęło mu się do głowy, ale nic co ludzki język
mógł wypowiedzieć nie było w stanie wyrazić
cierpienia jakie trawiło go od środka. W ciągu jednej
nocy postarzał się o dwadzieścia lat. Włosy do reszty
posiwiały, policzki zapadły się pozostawiając obwisłe
ciemne worki pod oczami. Siedział nieruchomo
dopóki pielęgniarka nie pojawiła się w drzwiach.
Musiał już wychodzić. Jeszcze raz spojrzał w stronę
Cleo, ale nie podniósł oczu na jej twarz. - Cleo,
córeczko - zdołał wyszeptać. Ręka Cleo poruszyła się
i zsunęła się po prześcieradle w stronę gdzie siedział.
Po omacku Odnalazła jego dłoń i mocno się na niej
zacisnęła - Tato - usłyszał pierwszy raz w życiu z jej
ust. Chmielewski wyszedł przed szpital gdzie na
parkingu stał jego Mercedes. Ochroniarza odesłał do
domu. Chciał być sam. Podszedł do samochodu i
otworzył pilotem drzwi. Nagle usłyszał za sobą głos
Roberta. - Co pan zrobi z tą teczką?
Spojrzał na niego. Siadł do samochodu i Sięgnął do
schowka na mapy. wyjął teczkę i podał ją Robertowi.
- Nawet nie wiesz jak bardzo można bać się o swoje
dziecko. Ja też zresztą nie wiedziałem, Robert
odebrał teczkę, otworzył ją. Kolejne kartki
opatrzone zdjęciami ukazywały ostatnie trzy
tygodnie jego życia. Odnalazł zdjęcia z
Międzyzdrojów i z Hotelu Amber. Na jednym z nich
oboje z Cleo kochali się w basenie. Dalej było jeszcze

background image

jedno zdjęcie przedstawiające Czarnego w geście
powitania, ale druga osoba została odcięta
nożyczkami. - Czy to wszystko? - spytał Robert.
- Komplet - potwierdził Chmielewski - wynająłem
takiego ...fotografa. Miał ją ochraniać, przed wami.
Nie mogłem jej zatrzymać w domu, ale musiałem
wiedzieć co robicie. - Oszukał pana. Brakuje
najważniejszego.
Robert przyjrzał się Chmielewskiemu uważnie. Nie
wyglądał na człowieka, który po tym wszystkim co
przeżył byłby w stanie go okłamywać. Uwierzył mu,
że nie miał z tym nic wspólnego.

- A czy ja ciebie kiedykolwiek pytałem skąd bierzesz
swoje brudne pieniądze? Mam to mam. Wpłacę je
zgodnie z umową na konto spółki. Jutro w banku.
Cześć. Prokurator Wielewski odłożył słuchawkę na
widełki telefonu. Był to stary aparat z lat
pięćdziesiątych. Nie wymienił go na nowy bo
widocznie miał do niego sentyment. Poprawił
szlafrok i wyszedł z gabinetu na korytarz. Obok w
sąsiednim pokoju na skórzanej kanapie siedziało
dwóch młodych policjantów z jego osobistej ochrony.
Gdy zajrzał do nich do pokoju poderwali się na
równe nogi. - Siedź, siedź - uspakajał ich prokurator
posyłając im uśmiech bazy-liszka. - Zgaście tylko
chłopcy to światło, bo po co marnować tyle prądu.
Zostawił ich w pokoju i odszedł w stronę sypialni.
Był zmęczony i marzył o zasłużonym odpoczynku.
Był to ciężki tydzień, ale nie mógł powiedzieć, że

background image

stracony. Policjant wstał i podszedł do kontaktu.
Przygasili światło. Wracając wziął z telewizora małe
pudełko wykonane z hebanowego drzewa. Usiadł na
kanapie i otworzył je. Wewnątrz leżał ręcznie
grawerowany pistolet z rękojeścią z kości słoniowej. -
Popatrz jakie cacko. Ciekawe, skąd on to ma?
Policjant wziął pistolet do ręki. Był wyśmienicie
dopasowany. Wycelował nim w telewizor, na ekranie
którego pojawiła się znana spikerka telewizyjna. -
Panie prokuratorze - redaktorka zwracała się do
siwego, starszego pana - dzięki pańskiej akcji we
współpracy z Brygadami Specjalnymi udało się
przejąć niezwykle niebezpieczne materiały, pluton, z
którego można wyprodukować bombę atomową. Kto
miał być odbiorcą tego ładunku? Policjant poderwał
się z kanapy i zawołał w głąb korytarza. - Panie
prokuratorze! Jest pan w telewizji. - Według naszych
wstępnych ustaleń - opowiadał prokurator - materiał
miał być sprzedany do krajów arabskich. Polska
była tylko miejscem tranzytowym. Policja
udaremniła transakcję, przejmując zarówno towar,
jak i - no - niebagatelną sumę... pół miliona dolarów.
- Istnieje powszechna opinia, że wiele afer jest
wyciszanych, ponieważ zarówno prokuratorzy, jak i
sędziowie nie mają odpowiedniej ochrony w czasie
prowadzenia śledztwa. Czy pan zgadza się z taką
opinią? - spytała dziennikarka. Prokurator jakby
zmieszał się trochę, ale chyba spodziewał się tego
pytania. - Z pewnością młoda demokracja narażona
jest na korupcję i przemoc. Państwo jest w takim

background image

stanie, że nikt nie może się czuć bezpiecznie. Uśmiech
jaki posłał prokurator dziennikarce pozwalał
uwierzyć w szczerość jego wypowiedzi.

ROZDZIAŁ 18

Jest taki dzień pod koniec sierpnia, kiedy słońce staje
się bledsze, chmury mają odcień ołowiu, zaczyna
mżyć, a północno-zachodni wiatr staje się
przenikliwy, chłodny. Drzewa jeszcze mają zielone
liście, ale jakieś wypłowiałe blade. Nawet piasek na
plaży staje się bezbarwny, a woda w morzu matowa.
Cleo i Robert spacerowali po plaży, aż zmęczeni
przysiedli na starym pniu drzewa. - Która godzina? -
spytała Cleo.
- Dziesiąta. Nie martw się. Zdążysz - starał się
uspokoić ją Robert. Cleo gotowa była już do
podróży. Za kilka godzin poleci samolotem z Berlina
do Nowego Jorku. Jej walizka spakowana przez
pana Janka spoczywała w bagażniku Mercedesa
stojącego na wydmach koło starego, rybackiego
portu. Chmielewski stał samotnie na plaży i czekał.
Bardzo go prosiła, aby przyjechali jeszcze raz do
Międzyzdrojów. Chciała posłuchać szumu morza i
zapamiętać zapach plaży. Robert spojrzał na Cleo.
Opaska z bandażu przesłaniała jej oczy. Założyła
przeciwsłoneczne okulary, żeby wyglądać bardziej
"cool". Teraz musiała je poprawiać raz po raz bo
zsuwały się jej z nosa. Robert odgarnął jej włosy,
żeby pomóc, ale odwróciła głowę w bok. - Wiesz -

background image

zaczęła cicho Cleo - zanim tu przyjechałam widok
morza przypominał mi dzieciństwo i ojca, ...teraz
będę pamiętała nasz wspólny weekend. Uśmiechnęła
się do niego.
- Może przyjedziesz na Boże Narodzenie? - Głos
Roberta był pełen szczerej nadziei - Czy jest jakiś
powód, żebym tu wracała? - odwróciła od niego
głowę - zupełnie bym zapomniała - zmieniła nagle
temat. - Jeszcze w hotelu Cichy prosił, żebym oddała
ci tę kopertę przed odjazdem. Cleo wyjęła z kieszeni
żakietu białą kopertę i podała ją zdziwionemu
Robertowi. Robert otworzył ją i zajrzał do środka.
We wnętrzu był plik kilkunastu banknotów
studolarowych i zdjęcie. Sięgnął po fotografię. Byli
na niej wszyscy. Pamiętał, że zrobili je pierwszego
dnia po przyjeździe do Międzyzdrojów. Skorpion,
Dorota, Biedrona, Kobra, Iwona, Cleo, Robert i
Cichy. Cała ich paczka w komplecie. - Co to jest?-
spytała Cleo.
Robert schował zdjęcie do koperty z pieniędzmi.
- Bonus od Cichego. Kochał życie i miał miękkie
serce. Cleo wstała, Robert poderwał się, żeby ją
podtrzymać. - Mógłbyś nam zrobić zdjęcie. Będę je
mogła obejrzeć za dwa tygodnie jak zdejmą mi
opatrunki. Podała mu aparat. Robert odbiegł parę
metrów, postawił aparat na słupie falochronu i
włączył samowyzwalacz. Wrócił biegiem do Cleo i
przytulił ją do siebie. Stali tak przez chwilę, ale flesz
nie mrugnął. Robert wrócił po aparat. - Co się stało?
- zaniepokoiła się Cleo.

background image

- Film się skończył w aparacie - bezradnie
odpowiedział Robert. Chmielewski stał na
betonowym podjeździe przy wydmach. Spojrzał na
zegarek. - Cleo. Chodź już. Spóźnimy się na samolot.
Marzena, podeszła do niego przynosząc mu
prochowiec. Robiło się chłodno. Robert
podprowadził Cleo do samochodu. Stali chwilę na
przeciwko siebie nic nie mówiąc. Wiatr szarpał ich
włosy.
- Dbaj o siebie. Napiszę do ciebie list jak tylko dojadę
do domu. Obiecuję - zapewniała Cleo. - Będę
dzwonił. Uważaj na siebie w tym Nowym Jorku.
Podobno jest tam pełno gangsterów - zażartował
Robert. Cleo pochyliła się do niego i pocałowała go.
Marzena podeszła z drugiej strony i ujęła ją pod
łokieć odprowadzając do samochodu. Oddalali się od
siebie nie mogąc jednocześnie wypuścić swoich dłoni
z uścisku. Chmielewski obszedł samochód otworzył
drzwi i pomógł Cleo usiąść na tylnym siedzeniu. Gdy
siedziała już w środku zatrzasnął za nią drzwi.
Marzena usiadła po drugiej stronie. Robert stał z
boku za sa-mochodem. Spojrzał na Chmielewskiego.
- Mam dług wobec pana.
Chmielewski przyjrzał się uważnie Robertowi nie
bardzo wiedząc co on ma na myśli. - Wie pan co -
obdarzył Roberta koleżeńskim uśmiechem -
potraktujmy to jako przyjacielską inwestycję, co? -
Wolałbym oddać - Robert odpowiedział uśmiechem.
- E. - Chmielewski chciał coś dodać, ale się
powstrzymał. "Przecież okazji do rewanżu w takim

background image

mieście jak Szczecin nie brakuje" - pomyślał. Robert
odczekał, aż Mercedes ruszył i zniknął za zakrętem
uliczki biegnącej do centrum Międzyzdrojów. Stał
tak przez chwilę, po czym zdjął buty i ruszył po
piasku w dół plaży. Doszedł do przewróconych pni i
usiadł na jednym z nich. Jeszcze raz otworzył
kopertę. Przeliczył dolary, było ich tysiąc siedemset.
Dlaczego właśnie tyle? Cichy niczego mu nie był
winien. O co tu chodzi? - Pomyślał. Wyjął ponownie
zdjęcie i przyjrzał się fotografii. Cichy obejmował na
zdjęciu Iwonę i śmiał się do niego bezczelnie. Cleo i
Robert stali po drugiej stronie samochodu. Robert
odwrócił zdjęcie. Było podpisane czarnym
flamastrem: - PRYMUS! NIE ODPUSZCZAJ. JEDŹ
ZA NIĄ.
podpisano - Cichy.
CDN.

KONIEC


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Żamojda Jarosław Młode wilki
Jarosław Żamojda Młode wilki
Żamojda [Młode wilki]
Antologia Mlode wilki polskiej?ntastyki  Mistrzowie?ntasy (PERN)
Verba Młode wilki 6
Verba Młode wilki
Verba Młode wilki 4
Verba Młode Wilki 7
Verba - Młode Wilki III
Verba Młode wilki nie istnieją
Verba Młode wilki 2
Verba Młode wilki 5
Verba Młode Wilki
Verba Młode Wilki 3
Verba - Młode wilki, Teksty piosenek
Młode Wilki
Młode wilki 5
Verba Młode wilki 6
Verba Młode wilki 1

więcej podobnych podstron