J R Ward Bractwo Czarnego Sztyletu 05 Śmiertelna Klątwa Rozdział 7 10

background image

7

77

7

ODDZIAŁ POGOTOWIA RATUNKOWEGO imienia T. Wibble Jonesa w St. Francis

Medical Center, dzięki hojnej darowiźnie otrzymanej od swego imiennika, należał do

najnowocześniejszych tego typu obiektów. Otwarty półtora roku temu kompleks, zajmujący

ponad piętnaście tysięcy metrów kwadratowych, składał się z dwóch części, po szesnaście sal

każda. Pacjenci powypadkowi kierowani byli na przemian do sekcji A lub B, i pozostawali

tam pod opieką ekipy, do której zostali przydzieleni, dopóki ich nie wypuszczono, nie

przyjęto do szpitala lub nie wysłano do kostnicy.

Przez środek obiektu przebiegała strefa nazywana przez personel medyczny zsypem.

Zsyp przeznaczony był głównie dla przypadków urazowych, dzielących się na dwie grupy:

tych, których przywieziono karetką, oraz tych przywiezionych helikopterem na lądowisko,

znajdujące się jedenaście kondygnacji wyżej. Ci ostatni byli zazwyczaj w stanie o wiele

cięższym i zwożono ich do szpitala z okolicy w promieniu około dwustu pięćdziesięciu

kilometrów. Dla tych pacjentów przeznaczona była specjalna winda, prowadząca prosto do

zsypu, na tyle duża, by pomieścić dwie pary noszy i dziesięciu pracowników szpitala naraz.

Oddział urazowy miał sześć otwartych sal dla pacjentów, każda z nich wyposażona była

w sprzęt rentgenowski oraz ultradźwiękowy, aparaty tlenowe i środki medyczne, miała też

sporą wolną przestrzeń, umożliwiającą swobodne poruszanie się. Na samym środku

znajdowało się centrum zarządzania, lub jak inni mówili, wieża kontrolna, wypełnione

komputerami i tłumem wiecznie zajętego personelu. O każdej porze znajdował się tam

przynajmniej jeden przyjmujący lekarz, a do tego czterech stażystów oraz sześć pielęgniarek,

obsługujących od dwóch do trzech pacjentów.

Caldwell nie umywało się do Manhattanu, jednak problemem była zorganizowana

przestępczość, często dochodziło do strzelaniny między handlarzami narkotyków, wiele było

też wypadków samochodowych. Poza tym mieszkały tu blisko trzy miliony ludzi, normalne

więc, że dochodziło do niezliczonych wypadków: postrzał w brzuch z pistoletu do nitów –

gość próbował naprawić sobie w ten sposób rozporek w dżinsach; strzała wbita w

mózgoczaszkę – ktoś chciał udowodnić, że ma dobrego cela, ale niestety się mylił; mąż

porażony prądem – wpadł na świetny pomysł zreperowania kuchenki, tylko zapomniał

odłączyć ją od prądu.

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Zsyp należał do Jane. Jako szefowa oddziału urazowego była odpowiedzialna za

wszystko, co działo się w tych sześciu salach, chociaż jako ratownik medyczny oraz chirurg

urazowy także miała ręce pełne roboty. Na co dzień jednak załatwiała przede wszystkim

przeniesienia pacjentów do sal operacyjnych, często odpowiadała również za wszelkiego

rodzaju drobne sprawy.

Oczekując na swój przypadek postrzałowy, przeglądała akta dwóch pacjentów i zaglądała

przez ramię pracującym stażystom i pielęgniarkom. Każdy członek ekipy urazowej był

osobiście mianowany przez Jane, która w trakcie rekrutacji niekoniecznie wybierała

absolwentów uniwersytetów z Ivy League, mimo iż sama wykształciła się na Harvardzie.

Poszukiwała cech dobrego żołnierza lub, jak sama mówiła, twardziela. Zestaw typowy dla

Sherlocka: rozum, kondycja, dystans. Zwłaszcza to ostatnie. Trzeba było doskonałego

wyczucia dystansu, by poradzić sobie w kryzysowych sytuacjach podczas dyżuru w zsypie.

Nie oznaczało to jednak, że brakowało im współczucia.

Generalnie rzecz biorąc, większość pacjentów urazowych nie potrzebowała trzymania za

rękę lub dodawania otuchy. Zwykle byli odurzeni lekami albo zszokowani, ponieważ krew

lała się z nich jak z sikawki, albo część ich ciała znajdowała się zamrożona w opakowaniu,

albo ich skóra była spalona w siedemdziesięciu pięciu procentach. Pacjenci ci potrzebowali

przede wszystkim dobrze wykwalifikowanych, trzeźwo myślących ludzi, świetnie

wykonujących swoją robotę.

Za to ich rodziny oraz ukochani potrzebowali dobroci, współczucia i wsparcia zawsze,

kiedy to tylko możliwe. Każdego dnia w zsypie ludzie umierali lub byli wskrzeszani, i nie

tylko ci leżący na noszach doświadczali zatrzymania oddechu lub jego powrotu. Poczekalnie

wypełnione były innymi, których również to dotyczyło: mężami, żonami, rodzicami, dziećmi.

Jane wiedziała, jak to jest stracić kogoś, kto stanowił część ciebie, dlatego pracując

pozornie bez emocji, była świadom ludzkiej strony medycyny. Starała się być zawsze po

stront ludzi, z którymi miała do czynienia. By pracować w zsypie trzeba było stawić czoło

obu stronom tej roboty. Trzeba było mieć siłę wojownika oraz odpowiednie podejście do

chorego. Jak mawiała swojemu personelowi, zawsze powinno się znaleźć czas, by potrzymać

kogoś za rękę, wysłuchać jego skarg lub pozwolić wypłakać się na swoim ramieniu, ponieważ

nie wiadomo, kiedy sami możemy znaleźć się w takiej potrzebie. Tragedia może dotknąć

wszystkich, każdy z nas w takim samym stopniu podlega zmiennym zachciankom losu.

Niezależnie od koloru skóry, zawartości portfela, tego, czy jesteśmy homo czy hetero,

ateistami czy też wierzącymi, z jej punktu widzenia wszyscy są równi. I przez kogoś kochani.

– Doktor Goldberg właśnie zadzwonił, że jest chory – poinformowała ją pielęgniarka.

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

– Grypa?

– Tak, ale zastąpi go doktor Harris.

Błogosławiony niech będzie Goldberg.

– Czy nasz kolega potrzebuje czegoś?

Pielęgniarka uśmiechnęła się.

– Jego żona powiedziała, że przeraził ją jego widok, kiedy się przebudziła. Sarah

gotuje dla niego rosół. Bardzo się przejęła.

– Dobrze. Potrzeba mu trochę odpoczynku. Szkoda tylko, że nie będzie miał z tego

przyjemności.

– No właśnie. Wspomniał, że będzie musiał obejrzeć z nią na DVD wszystkie

romantyczne filmy, które przegapili przez ostatnie sześć miesięcy.

Jane roześmiała się.

– To pogorszy jeszcze jego stan. Właśnie, słuchaj, chcę zwołać konsylium w sprawie

przypadku Robinsona. Nie mogliśmy zrobić dla niego już nic więcej, ale myślę, że i tak

powinniśmy omówić jego przypadek.

– Przeczuwałam, że będziesz chciała to zrobić. Już zaplanowałam to na dzień po

twoim powrocie z podróży.

Jane uścisnęła lekko rękę pielęgniarki.

– Jesteś boska.

– Eee tam. Po prostu znam swoją szefową, to wszystko.

Pielęgniarka uśmiechnęła się.

– Nigdy nie pozwalasz im odejść, nim kilka razy nie upewnisz się, czy przypadkiem

czegoś nie można było zrobić inaczej.

To prawda. Jane pamiętała każdego pacjenta, który kiedykolwiek zmarł w zsypie,

niezależnie od tego, czy to ona go przyjmowała, czy inny lekarz. Wszystkich nieboszczyków

skatalogowanych miała w swojej głowie. Nocą, kiedy nie mogła zasnąć, twarze oraz nazwiska

przelatywały jej przed oczyma niczym staroświeckie mikrofisze, dopóki nie czuła, że zaraz

zwariuje od tego sprawdzania obecności.

Ta lista umarłych ostatecznie popchnęła ją do działania i chyba szlag by ją trafił, gdyby

oczekiwany teraz postrzelony też na niej wylądował.

Jane podeszła do komputera i wywołała wszelkie dostępne informacje na temat pacjenta.

Zapowiadała się prawdziwa batalia. Mieli do czynienia zarówno z raną kłutą, jaki pociskiem

w klatce piersiowej. Mając na względzie miejsce, gdzie gość został znaleziony, mogłaby się

założyć, że był albo dilerem narkotykowym prowadzącym interesy na niewłaściwym terenie,

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

albo poważnym kupcem narkotyków, któremu wymierzono karę. Najprawdopodobniej więc

nie był ubezpieczony, chociaż to akurat nie było istotne. St. Francis przyjmowało wszystkich

pacjentów, bez względu na ich wypłacalność.

Trzy minuty później otworzyły się podwójne drzwi i z prędkością wystrzelonego z procy

pocisku wjechały nosze. Pan Michael Klosnick przypięty był do nich pasami. Ogromny

mężczyzna rasy białej, z dużą ilością tatuaży, w skórzanym ubraniu i z hiszpańską bródką.

Sanitariusz podawał mu tlen, drugi trzymał sprzęt i pchał nosze.

– Sala czwarta – rzuciła Jane. – Na czym stoimy?

Ten od tlenu powiedział:

– Podano dwie kroplówki płynu Ringera i mleczanów. Ciśnienie sześćdziesiąt na

czterdzieści i spada. Oddech czterdzieści. Tętno około stu czterdziestu. Otrzymał

elektrowstrząs na poziomie dwustu dżuli. Częstoskurcz sinusoidalny około stu

czterdziestu.

W sali numer cztery sanitariusze zatrzymali nosze. Personel zsypu był już na miejscu.

Jedna z pielęgniarek zajęła miejsce przy niewielkim stoliku, by rejestrować przebieg akcji.

Dwie kolejne czekały w gotowości, a czwarta przygotowała się do rozcięcia skórzanych

spodni pacjenta. Nieopodal stali stażyści, by obserwować i w razie potrzeby służyć pomocą.

– Mam portfel. – Sanitariusz przekazał go pielęgniarce trzymającej nożyczki.

– Michael Klosnick, trzydzieści siedem lat – przeczytała. – Zdjęcie w dowodzie

niewyraźnie, ale... to może być on, zakładając, że przefarbował włosy na czarno i

zapuścił bródkę.

Podała portfel notującej wszystko koleżance i wzięła się za spodnie.

– Sprawdzę, czy figuruje w systemie – zakomunikowała pielęgniarka, wklepując dane

do komputera. – Mam go czekaj, to jest... to musi być błąd. Nie, adres się zgadza, ale

nie data urodzenia.

Jane przeklęła pod nosem.

– Mogą występować problemy z nowym systemem rejestracji elektronicznej, więc nie

chcę opierać się na tych danych. Sprawdźmy grupę krwi i od razu prześwietlmy klatkę

piersiową.

Kiedy pobrano krew, Jane przeprowadziła szybkie badanie wstępne. Rana postrzałowa

była czystym, malutkim otworem widocznym nieopodal jakiejś blizny na piersi. Cienka

strużka krwi nie zdradzała, co dzieje się wewnątrz. Podobnie było z raną po nożu. Na

pierwszy rzut oka niezbyt wielka tragedia. Miała nadzieję, że wnętrzności pozostały

nienaruszone.

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Rzuciła okiem na resztę jego ciała – liczne tatuaże. Była też dawna rana po ostrych

obrażeniach genitaliów.

– Pokażcie mi rentgen, potrzebne jeszcze USG serca...

Nagle rozległ się krzyk.

Jane spojrzała w tamtym kierunku. Siostra, która rozbierała pacjenta, padła w

konwulsjach na podłogę, rękoma i nogami uderzając o posadzkę. W ręce trzymała czarną

rękawicę należącą do pacjenta.

Przez ułamek sekundy wszyscy zastygli w bezruchu.

– Dotknęła tylko jego ręki i upadła – powiedział ktoś.

– Wracać do pracy! – krzyknęła Jane. – Estevez, zajmij się nią. Chcę natychmiast

wiedzieć, co jej jest. Reszta do roboty. Już!

Jej polecenia zmusiły personel do działania. Wszyscy ponownie skupili się na pracy, a

pielęgniarkę przeniesiono do sali obok, gdzie zaopiekował się nią Estevez.

Prześwietlenie klatki piersiowej wyszło całkiem dobrze, lecz z jakiegoś powodu USG

serca było marnej jakości. Jednakże obydwa wykazały dokładnie to, czego spodziewała się

Jane: krwawienie wewnątrzosierdziowe od rany postrzałowej w prawej komorze. Krew

gromadziła się w worku osierdziowym i naciskała na serce, utrudniając jego pracę i

sprawiając, że słabo pompowało krew.

– Potrzebne USG brzucha, ja spróbuję zyskać trochę czasu z jego sercem.

W tej sytuacji Jane potrzebowała więcej informacji na temat rany po nożu.

– Jak skończycie, sprawdźcie obydwie maszyny. Niektóre zdjęcia klatki piersiowej są

kiepskiej jakości.

Podczas gdy stażysta zabrał się za brzuch, Jane chwyciła grubą igłę i założyła ją na

strzykawkę. Pielęgniarka przetarła klatkę piersiową mężczyzny środkiem odkażającym, a

Jane przebiła się przez skórę i odnalazła drogę pomiędzy żebrami, nakłuwając worek

osierdziowy i odciągając krew, łagodząc tym samym efekty krwawienia. Zleciła również

przy. gotowanie sali operacyjnej numer dwa i postawienie w gotowości ekipy.

Wykorzystaną strzykawkę przekazała pielęgniarce, która miała się jej pozbyć.

– Spójrzmy na jamę brzuszną.

Sprzęt bez wątpienia nawalał, ponieważ otrzymywane obrazy nie były tak wyraźne, jak

tego chciała. Ale i tak dane były niezłe – wszystkie istotne organy wewnętrzne były

nienaruszone.

– OK, brzuch wydaje się w porządku. Przenieśmy go na górę, prędko.

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Wychodząc ze zsypu, wetknęła głowę do sali, w której Estevez zajmował się

pielęgniarką.

– Co z nią?

– Dochodzi do siebie.

– Jej serce ustabilizowało się po tym, jak przyłożyliśmy jej „łyżki”.

– Miała migotanie komór? Chryste.

– Tak jak ten koleś od telefonu, którego mieliśmy wczoraj. Jakby została porażona

ładunkiem elektrycznym.

– Dzwoniłeś do jej męża?

– Tak, Mike zaraz tu będzie.

– Dobrze. Zaopiekuj się nią.

Estevez pokiwał głową.

– Oczywiście.

Jane dogoniła swojego pacjenta, kiedy personel wyjeżdżał z nim ze zsypu do windy

prowadzącej na blok operacyjny. Piętro wyżej poszła przygotować się do operacji, podczas

gdy pielęgniarki zajmowały się pacjentem. Na jej prośbę przygotowano płuco–serce oraz by–

pass sercowo–płucny, a badania rentgenowskie oraz ultradźwiękowe przeprowadzone piętro

niżej wyświetliły się na ekranie komputera.

W sali operacyjnej raz jeszcze przyjrzała się zdjęciom klatki piersiowej. Prawdę mówiąc,

oba były marnej jakości, bardzo ziarniste i powielone, lecz wystarczały, by się rozeznać. Kula

utkwiła w mięśniach i Jane zamierzała ją tam zostawić. Ryzyko związane z jej usunięciem

było większe niż przy pozostawieniu jej w spokoju. Ofiary strzelaniny często opuszczały zsyp

razem ze swoim ołowianym trofeum.

Zmarszczyła brwi i pochyliła się bliżej ekranu. Interesujący pocisk. Okrągły, inny niż te,

które zwykła widywać wewnątrz ciał swoich pacjentów. Mimo wszystko jednak chyba

wykonany ze zwykłego ołowiu.

Jane zbliżyła się do leżącego na stole pacjenta. Jego pierś została przygotowana już do

operacji.

– śadnego by–passu. Nie chcę tracić na to czasu. Dysponujemy odpowiednią krwią?

– Problem w tym, że nie udało się określić grupy jego krwi.

Jane rzuciła okiem na pacjenta.

– Nie udało się?

– Odczytana próbka została zwrócona jako niezidentyfikowana. Jednak mamy na

stanie osiem litrów grupy 0.

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Jane skrzywiła się.

– No dobra, bierzmy się za robotę.

Używając laserowego skalpela, wykonała nacięcie na klatce piersiowej pacjenta,

następnie przebiła się przez mostek i rozwarła żebra chroniące niczym kraty serce,

odsłaniając...

Jane zaparło dech w płucach.

– Jasna...

– ...cholera – dokończył ktoś.

– Ssanie.

Spojrzała na asystującą jej pielęgniarkę.

– Ssanie, Jacques. Nie obchodzi mnie, jak to wygląda. Naprawię to, zakładając, że

dobrze trafię w to cholerstwo.

Rozległ się syczący dźwięk ssaka. Gdy krew została usunięta, oczom Jane ukazała się

anomalia fizyczna, jakiej nigdy wcześniej nie widziała: sześciokomorowe serce. Więc to było

to „powielenie”, które widziała na zdjęciu. Dodatkowa para komór.

– Zdjęcia! – krzyknęła. – Ale szybko, proszę.

Kiedy wykonano już fotografie, pomyślała: „O rany, oddział kardiologii zeświruje, jak to

zobaczy”. Nigdy wcześniej nie widziała czegoś takiego, mimo że dziura wyrwana w prawej

komorze wyglądała całkiem znajomo. Widziała już sporo takich przypadków.

– Szycie.

Jacques wcisnęła jej w dłoń parę szczypiec. Kiedy już chciała zabrać się za zszywanie

odcinka od mostka do obojczyka, nagle maszyny zaczęły pikać i odezwał się anestezjolog:

– Ciśnienie sześćdziesiąt na czterdzieści i spada.

Jane pochyliła się nad pacjentem.

– Nawet o tym nie myśl — warknęła. — Jak mi tu teraz umrzesz, to bardzo się wkurzę.

Nagle, wbrew wszelkim przesłankom medycznym, mężczyzna otworzył oczy. Ich

spojrzenia się spotkały.

Jane odskoczyła do tyłu. Dobry Boże... jego tęczówki przypominały diamenty. Lśniły jak

zimowy księżyc w bezchmurną noc. Po raz pierwszy w życiu osłupiała. Miała wrażenie, że

połączyły się nie tylko ich spojrzenia, ale i ciała, dziwnie poskręcane i splecione,

niepodzielne...

– Znowu migotanie komór – krzyknął anestezjolog.

Jane natychmiast się skoncentrowała.

– Nie opuszczaj mnie – rozkazała pacjentowi. – Słyszysz? Nie opuszczaj mnie.

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

I mogłaby przysiąc, że gość, nim zamknęły mu się powieki, kiwnął do niej głową.

Wróciła do ratowania mu życia.

– Naprawdę musisz rzucić trochę światła na incydent z wyrzutnią ziemniaków –

powiedział Butch.

Furiath wzniósł oczy i rozsiadł się wygodnie na ławie.

– Wybiliście mi okno.

– Ależ oczywiście. V i ja celowaliśmy w nie.

– Dwukrotnie.

– I udowodniliśmy, że jesteśmy wyborowymi strzelcami.

– Następnym razem obierzcie sobie jakiś inny...

Furiath zmarszczył brwi i odsunął martini od ust. Bez żadnego wyraźnego powodu jego

instynkty nagle uaktywniły się, zapalając się i dzwoniąc niczym automat do gry. Rozejrzał się

po VIP–roomie w poszukiwaniu nadchodzących kłopotów.

– Hej, glino, czy ty...

– Coś jest nie tak – powiedział Butch, pocierając sobie klatkę piersiową, potem wyjął

wiszący pod koszulą gruby złoty krzyż. – Co się, do diabła, dzieje?

– Nie wiem.

Furiath raz jeszcze przyjrzał się tłumowi. O rany, jakby paskudny smród wdarł się do

pokoju, wciąż jednak nic złego się nie działo.

Furiath wyciągnął telefon i wybrał numer do brata bliźniaka. Zbihr natychmiast odebrał i

zapytał, czy u Furiatha wszystko w porządku.

– Nic mi nie jest, Z, ale ty też to czujesz, co?

Siedzący po drugiej stronie stołu Butch przyłożył do ucha swoją komórkę.

– Kochanie? Dobrze się czujesz?... Wszystko OK?... Tak, nie mam pojęcia... Ghrom

chce ze mną mówić? Tak, jasne, daj go... Hej, stary. Tak. Furiath i ja... No... Nie.

Rankohr jest z tobą?... W porządku. Jasne. Już dzwonię do Vrhednego.

Glina rozłączył się, przycisnął kilka klawiszy i telefon znowu znalazł się przy jego uchu.

Brwi Butcha obniżyły się.

– V? Zadzwoń do mnie. Natychmiast, jak to odsłuchasz.

Zakończył połączenie w momencie, kiedy Furiath rozłączył się z Z.

Obaj rozsiedli się wygodnie. Furiath przekładał drinka z ręki do ręki. Butch bawił się

krzyżem.

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

– Może poszedł do swojego apartamentu, by zająć się jakąś samicą – powiedział

wreszcie Butch.

– Mówił mi, że zamierza to zrobić dziś w nocy.

– OK, więc może jest teraz w trakcie walki.

– No. I zaraz do nas oddzwoni.

Mimo iż wszystkie telefony Bractwa wyposażone były w czipy, V nigdy nie pracował,

mając włączony telefon, tak więc zadzwonienie do rezydencji i wytropienie go było raczej

niemożliwe. V wielokrotnie obwiniał swoją rękę za złe funkcjonowanie urządzeń. Twierdził,

że cokolwiek było przyczyną świecenia jego dłoni, powodowało to zakłócenia elektryczne

oraz magnetyczne. Bez wątpienia wpływając też na gównianą jakość połączenia. Ilekroć

rozmawiało się z V przez telefon, na linii zawsze był szum, nawet jeśli było to połączenie ze

stacjonarnego.

Furiath i Butch wytrzymali około półtorej minuty, zanim spojrzeli na siebie i

równocześnie zaczęli mówić:

– Masz coś przeciwko, żebyśmy po prostu wpadli...

– Po prostu chodźmy...

Wstali i ruszyli w stronę bocznego wyjścia z klubu.

W zaułku na zewnątrz Furiath spojrzał na nocne niebo.

– Chcesz, żebym zmaterializował się u niego naprawdę szybko?

– Jasne. Zrób to.

– Potrzebny mi adres. Nigdy wcześniej tam nie byłem.

– Commodore. Ostatnie piętro, południowo–zachodni róg. Poczekam tutaj.

Dla Furiatha była to kwestia chwili. Kiedy pojawił się na tarasie lśniącego apartamentu

jakieś dziesięć przecznic w stronę rzeki, nawet nie zawracał sobie głowy podchodzeniem do

szklanej ściany. Na odległość wyczuł, że jego brata tam nie ma i w mgnieniu oka z powrotem

znalazł się obok Butcha.

– Nie ma go.

– A więc poluje...

Glina zamarł. Na jego twarzy pojawił się dziwaczny grymas. Jego głowa obróciła się

błyskawicznie w prawo.

– Reduktorzy.

– Jak wielu? – zapytał Furiath, rozpinając kurtkę.

Odkąd Butch doświadczył starcia z Omegą, był w stanie wyczuwać tych sukinsynów

niczym monety wykrywaczem metalu.

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

– Para. Załatwmy to szybko.

– No pewnie.

Reduktorzy wynurzyli się zza rogu, rzucili spojrzenie na Furiatha i Butcha, i natychmiast

stanęli gotowi do walki. Zaułek przy wyjściu z Zero Sum nie był najlepszym miejscem, ale na

szczęście zimna noc wypłoszyła wszystkich ludzi w okolicy.

– Posprzątajmy tu – powiedział Butch.

– Robi się.

Rzucili się na przeciwników.

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

8

88

8

DWIE GODZINY PÓŹNIEJ JANE otworzyła szeroko drzwi na oddział pooperacyjny.

Była gotowa wracać już do domu. Torbę zawiesiła na ramieniu, klucze do samochodu

trzymała w dłoni, kurtkę zarzuciła na ramiona. Nie zamierzała jednak wyjść bez zajrzenia do

postrzelonego pacjenta.

Widząc ją, pielęgniarka rzuciła:

– Hej, doktor Whitcomb. Przyszła pani odwiedzić swojego podopiecznego?

– Tak, Shalondo. Znasz mnie, nie umiem wyjść bez pożegnania. W którym jest

pokoju?

– W szóstce. Faye jest z nim teraz, stara się zapewnić mu wygodę.

– Już wiecie, dlaczego was tak kocham? Najlepszy personel w mieście. Poza tym,

przyszedł go ktoś odwiedzić? Znaleźliśmy jego najbliższą rodzinę?

– Zadzwoniłam pod numer z jego akt medycznych. Gość, który odebrał, powiedział, że

mieszka tam od dziesięciu lat i nigdy nie słyszał o kimś takim jak Michael Klosnick.

Tak więc wpis był fałszywy. Och, a widziałaś broń, jaką przy nim znaleziono? To

dopiero ubezpieczenie się na każdą ewentualność.

– I obie równocześnie powiedziały to samo:

– Narkobiznes.

Jane potrząsnęła głową.

– Nie jestem zaskoczona.

– Ja również nie. Z tymi tatuażami na twarzy nie sprawia wrażenia doradcy

ubezpieczeniowego.

– Nie, chyba że wciska swoją ofertę grupie profesjonalnych wrestlerów.

Shalonda śmiała się jeszcze, kiedy Jane ruszyła już wzdłuż korytarza. Sala numer sześć

znajdowała się na samym końcu po prawej, więc po drodze zajrzała jeszcze do dwóch innych

pacjentów. Jeden miał pęknięte jelito, efekt źle przeprowadzonej liposukcji, drugi zaś nabił

się na ogrodzenie w wyniku wypadku motocyklowego.

Wszystkie pokoje na tym oddziale były takie same – sześć metrów kwadratowych,

szklana frontowa ściana, którą można było zasłonić w celu uzyskania prywatności. Nie były

to pokoiki z oknem, reprodukcją obrazu Moneta i telewizorem. Jeśli ktoś czuje się na tyle

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

dobrze, że zajmuje go to, co leci w telewizji, z pewnością nie trafi tutaj. Jedyne ekrany oraz

obrazki należały tu do sprzętu monitorującego.

Kiedy Jane weszła do szóstki. Faye Montgomery sprawdzała właśnie kroplówkę.

– Dobry wieczór, doktor Whitcomb.

– Faye, co u ciebie?

Jane odłożyła torbę i sięgnęła po dokumentację medyczną, która znajdowała się w

kieszeni na drzwiach.

– Wszystko dobrze i zanim zapytasz – jego stan jest stabilny. Swoją drogą to

zdumiewające.

Jane przejrzała zapiski.

– Coś takiego.

Już miała zamknąć teczkę, kiedy spojrzała na cyferki zapisane w lewym rogu i skrzywiła

się. Dziesięciocyfrowy identyfikator pacjenta był o setki tysięcy niższy od tych

przyznawanych nowym podopiecznym. Sprawdziła więc datę założenia jego akt: 1971.

Przerzucając kartki, odnalazła dwa przyjęcia szpitala: jedno z powodu pchnięcia nożem,

drugie zaś po przedawkowaniu narkotyków; daty '71 i '73.

Ach, do diabła, już gdzieś to wcześniej widziała. Zera i siódemki mogły wyglądać

podobnie, jeśli pisało się je w pośpiechu. Szpital nie prowadził skomputeryzowanego rejestru

do końca roku 2003, a wcześniej wszystka zapisywane było ręcznie. Wpis ten najwyraźniej

został przepisany przez przetwarzającego dane. który błędnie go zinterpretował: zamiast '01 i

'03 wpisano '71 i '73.

Tylko że... data urodzenia w ogóle nie miała sensu. Pacjent miał trzydzieści siedem lat

trzy dekady temu.

Zamknęła teczkę i położyła na nie) dłoń.

– Musimy wymagać większej precyzji od serwisu transkrypcyjnego.

– Też to zauważyłam. Słuchaj, chcesz pobyć z nim trochę sama?

– Jasne, byłoby wspaniale.

Faye zatrzymała się w drzwiach.

– Słyszałam, że dziś w nocy byłaś niesamowita na sali operacyjnej.

Jane uśmiechnęła się nieznacznie.

– Ekipa była niesamowita. Ja tylko robiłam, co do mnie należało. Hej, zapomniałam

powiedzieć Shalondzie, że biorę tego NN w Spring Madness. Czy mogłabyś...

– Jasne. I zanim zapytasz, tak. w tym roku znowu bierze udział w programie

pomocowym.

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

– Dobrze, będziemy znęcać się nad sobą przez kolejne sześć tygodni.

– Dlatego też wybrała służbę publiczną, byśmy z kolei my mogli patrzeć, jak to

robicie. Obie jesteście takie oddane.

Faye wyszła, a Jane zaciągnęła zasłonę i podeszła do pacjenta. Był zaintubowany.

Ciśnienie krwi niskie, ale stabilne, tętno powolne i jakoś dziwnie wyświetlało się na

monitorze, chociaż biło w nim aż sześć komór.

Chryste, to jego serce.

Pochyliła się, analizując rysy twarzy pacjenta. Biały, najpewniej ze wschodniej Europy.

Przystojniak, chociaż uroda przyćmiona było nieco tymi tatuażami na skroniach. Pochyliła się

jeszcze niżej, chcąc przyjrzeć się rysunkom na jego skórze. Musiała przyznać, że były pięknie

wykonane. Wzory skomplikowane, coś pośredniego między znakami chińskimi a

hieroglifami. Doszła do wniosku, że symbole muszą mieć związek z gangiem, mimo iż nie

przypominał jednego z tych ludzi. Wyglądał bardziej dziko, jak żołnierz. Być może tatuaże

miały związek ze sztukami walki?.

Kiedy rzuciła okiem na rurkę wprowadzoną do jego ust, zauważyła coś niezwykłego.

Kciukiem uniosła jego górną wargę. Miał bardzo wydatne kły. I zaskakująco ostre.

Jakiś zabieg kosmetyczny, bez wątpienia. W dzisiejszych czasach ludzie robili ze swoim

wyglądem mnóstwo szalonych rzeczy, a on miał przecież wytatuowaną twarz.

Podniosła okrywającą go cienką kołdrę. Opatrunek na piersi wyglądał nieźle. Badała

dalej, zmierzając w dół jego ciała. Sprawdziła opatrunek rany po nożu, a następnie obmacała

obszar jamy brzusznej. Delikatnie uciskała, przyglądając się jednocześnie tatuażom nad

genitaliami. Następnie skupiła się na widocznych tam bliznach.

Został częściowo wykastrowany.

Biorąc pod uwagę brzydkie blizny, nie była to operacja, a raczej wynik jakiegoś

wypadku. A przynajmniej taką miała nadzieję, ponieważ każde inne wytłumaczenie

sprowadzałoby się do tortur.

Przykryła go i ponownie przyjrzała się jego twarzy. Odruchowo położyła dłoń na jego

ramieniu.

– Miałeś ciężkie życie, co?

– Tak, ale przysłużyło mi się dobrze.

Jane obróciła się.

– Na litość boską, Manello. Wystraszyłeś mnie.

– Przepraszam, chciałem się tylko zameldować.

Szef przeszedł na drugą stronę łóżka, mierząc pacjenta wzrokiem.

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

– Wiesz co, nie wydaje mi się, żeby prowadził życie pod czyjeś dyktando.

– Widziałeś zdjęcia?

– Jego serca? Jasne. Chcę wysłać je chłopakom z Columbii, by rzucili na nie okiem.

Zapytasz ich, co o tym sądzą, kiedy już tam będziesz.

Puściła to mimo uszu.

– Nie można oznaczyć grupy jego krwi.

– Doprawdy?

– Jeśli zdołamy uzyskać jego zgodę, uważam, że powinniśmy zrobić mu dokładny

przegląd, aż do samych chromosomów.

– Ach, ta twoja druga miłość. Geny.

Zabawne, że o tym pamiętał. Najprawdopodobniej tylko raz wspomniała o tym, że prawie

wylądowała przy badaniach genetycznych.

Z zapałem nałogowca wyobraziła sobie wnętrze pacjenta, ujrzała jego serce w swojej

dłoni.

– Mógłby okazać się znakomitym przykładem klinicznym. Boże, cudownie byłoby

prowadzić nad nim badania. Albo przynajmniej wziąć w nich udział.

Delikatne pikanie sprzętu monitorującego zdawało się potęgować ciszę panującą

pomiędzy nimi. Nagle pewna myśl zjeżyła jej włosy na głowie. Podniosła wzrok. Manello

wpatrywał się w nią z grobową miną, jego masywna szczęka była nieruchoma, brwi miał

zmarszczone.

– Manello? Wszystko w porządku?

– Nie odchodź.

By uniknąć jego wzroku, spojrzała na łóżko pacjenta, poprawiła prześcieradło.

– Możesz zatrudnić innego...

– Gdzieś mam instytut. Nie chcę, żebyś odeszła, bo...

Manello przeciągnął dłonią po grubych, ciemnych włosach.

– Chryste, Jane. Nie chcę, żebyś odeszła, ponieważ będzie mi ciebie cholernie

brakować i ponieważ... do diabła, potrzebuję cię, rozumiesz? Potrzebuję ciebie tutaj.

śebyś była przy mnie.

Jane zaczęła mrugać jak szalona. W ciągu ostatnich czterech lat nie zauważyła niczego,

co by świadczyło, że mu się podoba. Jasne, byli ze sobą blisko i takie tam. Była też je dyną

osobą, która potrafiła go uspokoić, kiedy tracił panowanie. Zawsze rozmawiali ze sobą

wyłącznie o działalności szpitala, nawet jeśli spotykali się gdzieś po pracy. I jada li wspólnie

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

każdej nocy, kiedy byli na dyżurze i... mówił jej wtedy o swojej rodzinie, a ona jemu o

swojej...

Kurczę.

Tak, tylko że facet był najgorętszym towarem w całym szpitalu. W niej zaś było tyle

kobiecości co... w stole operacyjnym.

Tyle że miała tyle samo krągłości co one.

– No, Jane, jak mogłaś tego nie zauważyć? Gdybyś pozwoliła mi zrobić choć jeden

krok, w mgnieniu oka znalazłbym się pod twoim fartuchem.

– Zwariowałeś? – powiedziała półgłosem.

– Nie.

Jego powieki zrobiły się ociężałe.

– Myślę bardzo, ale to bardzo przytomnie.

Zupełnie nie wiedziała, jak powinna zareagować.

– To byłoby niestosowne.

– Bylibyśmy dyskretni.

– Ciągle się sprzeczamy.

O czym, do diabła, ona mówi?

– Wiem o tym. – Jego pełne usta wykrzywił uśmiech. – Zresztą podoba mi się to. Nikt

mi się nie przeciwstawia oprócz ciebie.

Przyglądała mu się w osłupieniu. Nadal nie znajdowała odpowiednich słów. Boże,

minęło już tyle czasu, odkąd w jej życiu był jakiś mężczyzna. W łóżku. W głowie. Cholernie

dużo czasu. Całe lata samotnego powracania do domu, samotnego brania prysznica,

samotnego padania na łóżko, samotnego wstawania rano i samotnych podróży do pracy.

Odkąd odeszli rodzice, nie miała już żadnej rodziny, a zważywszy na to, ile godzin spędzała

w szpitalu, nie miała też żadnych przyjaciół z zewnątrz. Jedyną osobą, z która tak naprawdę

rozmawiała, był... cóż, Manello.

Kiedy tak na niego patrzyła, przyszło jej nagle do głowy, że rzeczywiście to on był

powodem, dla którego zamierzała stąd odejść. I to nie tylko dlatego, że stał na drodze jej

kariery w instytucie. Chyba podświadomie zdawała sobie sprawę z tego, że zbliża się czas

szczerej rozmowy i chciała uciec, zanim do niej dojdzie.

– Milczenie – odezwał się znów Manello – nie jest w chwili obecnej najstosowniejsze.

Chyba że próbujesz znaleźć odpowiednie słowa, by powiedzieć coś w stylu: „Manny,

kochałam się w tobie latami, chodźmy teraz do ciebie i spędzi my cztery następne dni w

pozycji leżącej”.

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

– Przecież jutro pracujesz – odpowiedziała odruchowo.

– Zadzwonię, że jestem chory. Powiem, że złapałem grypę. I jako twój przełożony,

każę ci zrobić to samo.

Pochylił się do przodu ponad pacjentem.

– Nie jedź jutro do Columbii. Nie wyjeżdżaj. Zobaczmy, co nam z tego wyjdzie.

Jane zdała sobie nagle sprawę, że wpatruje się w ręce Manny'ego... silne, duże ręce, które

wyleczyły tyle bioder, barków i kolan, ratowały kariery oraz szczęście tak wielu sportowców.

Ale nie operował przecież tylko młodych i wysportowanych. Pomagał też starszym i

poszkodowanym w wypadkach.

Spróbowała wyobrazić sobie, że te dłonie dotykają jej skóry.

– Manny... – wyszeptała – ale to przecież szaleństwo.

Po drugiej stronie miasta, w alejce za Zero Sum, Furiath podniósł się znad nieruchomego

ciała upiornie białego reduktora. Sztyletem wyciął otwór w szyi tamtego i czarna krew

tryskała teraz na pokryty topniejącym śniegiem asfalt Odruchowo chciał ugodzić to coś w

serce i odesłać z powrotem do Omegi, lecz uznał, że to przestarzały sposób. Nowy był

zdecydowanie lepszy.

Jednakże kosztowało to Butcha dość sporo.

– Jest już twój – powiedział Furiath i odsunął się.

Butch podszedł bliżej. Jego buty chrupały na oblodzonych kałużach. Twarz miał

posępną, kły wydłużyły mu się, a jego zapach niósł ze sobą pochodzącą od przeciwników

mdlącą słodycz zasypki dla niemowląt. Wykończył już zabójcę, z którym walczył, wykonał

swoje zadanie specjalne, a teraz miał zrobić to ponownie.

Kiedy osunął się na kolana, biorąc w dłonie bladą twarz reduktora, sprawiał wrażenie

zmotywowanego, ale i cierpiącego. Pochylił się, otworzył usta, schylił się nad ustami zabójcy

i rozpoczął długi, powolny wdech.

Oczy reduktora rozbłysły, a z jego ciała wydobyła się czarna mgła, która wessana została

do płuc Butcha. Wdech wykonany został bez najmniejszego zawahania się, bez zatrzymania

ciągu. Był to po prostu nieprzerwany strumień Zła, przelany z jednego naczynia do drugiego.

Na zakończenie przeciwnik stał się po prosty szarym popiołem. Jego ciało zapadło się w

sobie, następnie rozproszyło w drobny pył, który porwał mroźny wiatr.

Butch ugiął się. Osłabły, opadł bokiem na pokrytą śniegową breją jezdnię. Furiath

podszedł i wyciągnął rękę...

– Nie dotykaj mnie.

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Głos Butcha był zaledwie sapnięciem.

– Zachorujesz, jeśli mnie dotkniesz.

– Pozwól mi...

– Nie!

Butch poderwał się do góry.

– Daj mi tylko chwilę.

Furiath stał nad nim, ochraniając go i obserwując alejkę na wypadek nadejścia kolejnych

zabójców.

– Chcesz iść do domu? Poszukam V.

– Nie, kurwa, nie.

Piwne oczy gliny spojrzały w górę.

– Jest mój. Ja go odnajdę.

– Jesteś pewien?

Butch stanął na nogi i mimo że jego ciało kołysało się jak flaga na wietrze, był w pełnej

gotowości.

– Chodźmy.

Ruszyli wzdłuż Trade Street. Furiathowi nie podobał się wyraz twarzy Butcha. Glina

miał minę luzaka, który nie podda się, dopóki nie padnie.

Bezskutecznie przeszukiwali najbardziej nieprzyjazne zakątki Caldwell – V nigdzie nie

było. Pogarszało to tylko samopoczucie Butcha.

Kiedy dotarli do samego końca Redd Avenue, Furiath zatrzymał się.

– Powinniśmy zawrócić. Wątpię, by zaszedł aż tak daleko.

Butch także przystanął. Rozejrzał się i przytłumionym głosem powiedział:

– Hej, zbadaj to. To stary budynek, w którym mieszkała kiedyś Beth.

– Musimy sprawdzić całą trasę ponownie.

Butch potrząsnął głową i potarł klatę.

– Musimy iść naprzód.

– Nie powiedziałem, że mamy zakończyć poszukiwania. Ale dlaczego miałby być aż

tak daleko? Jesteśmy na granicy dzielnic mieszkaniowych. Zbyt dużo tu oczu, więc na

pewno nie przyszedłby tu szukać okazji do walki.

– Furiath, stary, a co, jeśli go dorwali? Nie widzieliśmy dziś żadnego innego reduktora.

A jeśli zdarzyło się coś poważnego, na przykład go capnęli?

– Jeżeli był przytomny, to wysoce nieprawdopodobni biorąc pod uwagę tę jego rękę.

To niesamowita broń. Nawet gdyby go ograbili ze sztyletów.

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

– A jeśli go znokautowali?

Furiath nie zdążył odpowiedzieć, gdy zauważyli zbliżającą się z dużą prędkością

furgonetkę Channel Six News – Leader. Dwie ulice dalej rozbłysły jej światła hamulcowe, po

czym skręciła w lewo.

Jedyne, co przyszło Furiathowi na myśl, to „cholera”. Busy telewizyjne nie poruszały się

z taką prędkością, jadąc do kota, który wlazł na drzewo. Chociaż mógł to być jakiś ludzki syf,

na przykład ołowiany prysznic w ramach gangsterskich porachunków.

Problem w tym, że jakieś przerażające, przygniatające przeczucie mówiło Furiathowi, że

wcale nie o to chodziło. Kiedy więc Butch ruszył w tamtą stronę, dotrzymał mu kroku. Nie

padły żadne słowa, co oznaczało, że glina prawdopodobnie myślał dokładnie to samo:

„Proszę, Boże, niech to będzie tragedia kogoś innego, nie nasza”.

Kiedy doszli do miejsca, gdzie stał wóz telewizyjny, wszystko utrzymane było w typowej

konwencji kryminalnej. Przy wjeździe do 20th Avenue stały dwa patrole policyjne, reporter w

świetle reflektora zwracał się do kamery, mężczyzna w mundurze chodził dokoła ze zwojem

żółtej taśmy, a kupa podnieconych tragedią gapiów paplała głośno.

Podmuch wiatru niósł ze sobą zapach krwi V oraz mdlący zapach zasypki niemowlęcej

reduktorów.

– O, Boże...

Zapach cierpienia Butcha nadał tej mieszance ostry posmak.

Glina wychylił się gwałtownie w stronę taśmy, lecz Furiath zdążył złapać go za rękę.

Złość Butcha była niemal namacalna. Odrzucił rękę Furiatha i uderzył go w brzuch,

przewracając w nim wszystkie wnętrzności.

Mimo wszystko nie zrezygnował.

– Trzymaj się, kurwa, z daleka. Zapewne pracowałeś z kilkoma z tych mundurowych.

Butch otworzył usta, ale Furiath powstrzymał go, mówiąc:

– Wstrzymaj oddech, zaciśnij zęby i siedź cicho.

Butch szarpnął czapkę i zacisnął szczęki.

– Jeśli on nie żyje...

– Zamknij się i martw się tym, żebyś utrzymał się na nogach.

Co miało okazać się nie lada wyzwaniem, ponieważ Butch był okropnie zmordowany.

Jezu... jeśli V był martwy, zabije to każdego z braci, ale gliniarz będzie miał wyjątkowy

kłopot. Po tym, jak wessał reduktorów jak elektroluks, V był jedynym, który mógł wyciągnąć

z niego to Zło.

– Idź, Butch. To zbyt niebezpieczne dla ciebie. Zmykaj.

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Glina odszedł kilka metrów dalej i odparł się o samochód zaparkowany pod osłoną

mroku. Furiath dołączył tymczasem do tłumu zgromadzonego przy żółtej taśmie. Pierwsze co

zobaczył, to szczątki w miejscu, gdzie pozbyto się reduktora. Szczęśliwie policja nie zwracała

na nie uwagi. Myśleli zapewne, że ta lśniąca kałuża to paliwo, które wyciekło z samochodu, a

ślady spalenizny to pozostałości po ognisku rozpalonym przez bezdomnego. Nie, oni skupili

swą uwagę na centrum całego widowiska, gdzie bez wątpienia wcześniej leżał Vrhedny w

kałuży czerwonej krwi.

O... Boże.

Furiath zerknął na człowieka w pobliżu.

– Co się stało?

Gość wzruszył ramionami.

– Postrzał. Jakaś bijatyka.

Słysząc to, odezwał się jakiś dzieciak, podekscytowany jakby była to najfajniejsza rzecz

na świecie.

– Dostał w klatkę piersiową. Widziałem, jak to się stało, i to ja zadzwoniłem pod

dziewięćset jedenaście.

Z dumą zamachał telefonem komórkowym.

– Kazali mi tu czekać, bo chcą mnie jeszcze przesłuchać.

Furiath zlustrował go wzrokiem.

– A co tu się stało?

– Boże, nie uwierzyłbyś. To było jakby prosto z programu, gdzie pokazują nagrane

prawdziwe katastrofy. Oglądałeś kiedyś?

– Jasne.

Furiath obrzucił wzrokiem budynki po obu stronach alejki. Brak okien. Ten dzieciak to

był zapewne jedyny świadek.

– Więc co się stało?

– Cóż, szedłem sobie po prostu wzdłuż Trade Street. Mój koleś podrzucił mnie pod

Screamera i nie miałem już żadnej podwózki, czaisz? W każdym razie, idę sobie i widzę

jasny rozbłysk światła przed sobą. Było to jakby jakiś ogromny stroboskop świecił od

strony alejki. Przyspieszyłem kroku, bo chciałem zobaczyć, co tam się dzieje, i właśnie

wtedy usłyszałem strzał. Zabrzmiało to jak dźwięk prażonej kukurydzy. Właściwie to

nawet nie wiedziałem, że to był strzał, dopóki się tam nie znalazłem. Myślałem, że

strzał byłby głośniejszy...

– Kiedy zadzwoniłeś pod dziewięćset jedenaście?

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

– Cóż, odczekałem chwilę, bo myślałem, że ktoś wypadnie z tej alejki, a nie chciałem,

żeby i do mnie strzelił. Ale nikt się nie pojawił, więc doszedłem do wniosku, że ulotnili

się jakoś tyłem albo coś w tym stylu. Wtedy, kiedy już tam wszedłem, zobaczyłem, że

nie ma stamtąd innego wyjścia. Więc może sam siebie postrzelił, czaisz?

– Jak wyglądał ten koleś?

– Ofiara?

Dzieciak pochylił się.

– Tak właśnie policjanci nazywali tego poszkodowanego, słyszałem to.

– Dzięki za wyjaśnienie – wymamrota! Furiath. – Więc jak on wyglądał?

– Ciemne włosy. Hiszpańska bródka. Ubrany w skóry. Stałem nad nim przez chwilę,

kiedy dzwoniłem pod 911. Krwawił, ale był żywy.

– Nie widziałeś nikogo innego?

– Nie. Tylko jego. No i będę przesłuchany przez policję. Serio. Mówiłem ci o tym?

– Tak, gratuluję. Musisz być podekscytowany.

Furiath z trudem powstrzymywał się przed utarciem dzieciakowi nosa.

– Hej, nie złość się. To spoko akcja.

– Tyle że nie dla gościa, który został postrzelony. Furiath ponownie spojrzał na

miejsce zdarzenia. Ważne, że V nie był w rękach reduktorów i nie leżał tu martwy. Być

może zabójca najpierw postrzelił V, lecz brat miał jeszcze na tyle siły, by unicestwić

skurwysyna, zanim stracił przytomność.

Ale zaraz... strzał padł po rozbłysku. Tak więc do akcji musiał wkroczyć drugi reduktor.

Nagle gdzieś z lewej strony rozległ się modulowany głos

– Tutaj Bethany Choi z ekipy Channel Six News–Leader zdająca relację na żywo z

miejsca kolejnej strzelaniny w śródmieściu. Według policji ofiarą jest Michael

Klosnick...

Michael Klosnick? Zapewne V zdążył buchnąć dowód reduktora i znaleziono go przy

nim.

– ...który w stanie krytycznym, z raną postrzałową piersi, zabrany został do St. Francis

Medical Center.

No tak, zapowiadała się długa noc: Vrhedny ranny, i do tego w rękach człowieków. A

mieli zaledwie cztery godziny do wschodu słońca.

Natychmiastowa ewakuacja.

Furiath, wracając do Butcha, wykręcił numer do rezydencji, potem wyjaśnił

przyjacielowi:

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

– Jest żywy w St. Francis, z raną postrzałową.

Butch odetchnął i powiedział coś, co brzmiało jak „Dzięki Bogu”.

– A więc lecimy go stamtąd wyrwać?

– Zgadza się.

Dlaczego Ghrom nie odbierał telefonu? No dalej, Ghrom... podnieś słuchawkę.

– Kurwa... ci cholerni chirurdzy mieli niezłą niespodziankę, kiedy go otworzyli...

Ghrom? Mamy problem.

Vrhedny przebudził się, odnosząc wrażenie, że przebywa poza swoim ciałem. Był w

pełni świadomy, a mimo to jakby uwięziony w klatce pozbawionego świadomości mięsa i

kości. Nie mógł poruszać rękami ani nogami, a powieki miał tak mocno zaciśnięte, jakby

płakał wcześniej klejem kauczukowym. Wreszcie zdał sobie sprawę, że poprawnie

funkcjonował mu jedynie słuch. Gdzieś nad nim rozmawiano. Słyszał dwa głosy. śeński i

męski, obydwa obce.

Nie, chwila. Ten jeden już słyszał. Wydawał mu kiedyś polecenia. Ten żeński. Ale

dlaczego?

I dlaczego, u diabła, jej na to pozwalał?

Wsłuchiwał się, nie podążając za wypowiadanymi słowami. Rytm jej wymowy był

typowo męski. Bezpośredni. Stanowczy. Rozkazujący.

Kim ona była? Kim...

Uświadomienie sobie, kim była, było niczym ogłuszający cios w twarz. Chirurg. Chirurg

człowieków. Jezu Chryste, znajdował się w ludzkim szpitalu. Wpadł w ręce człowieków po

tym, jak... Kurde, co się właściwie wydarzyło?

Panika wywołała przypływ energii i doprowadziła go... dokładnie donikąd. Jego ciało

było tylko kawałem mięcha, do tego wyczuwał rurę w gardle, co oznaczało, że maszyna

podtrzymuje jego oddech. Bez wątpienia nafaszerowali go też środkami uspokajającymi.

O Boże. Ile jeszcze pozostało do świtu? Musi się stąd koniecznie wydostać. Tylko jak

zamierzał się stąd...

Planowanie ucieczki zostało gwałtownie wstrzymane, kiedy jego instynkty rozpaliły się i

przejęły nad nim kontrolę.

Jednak to nie wojownik się w nim budził. Raczej samiec. Budziły się w nim odczucia, o

których czytał, słyszał, które obserwował u innych, których jednak, jak sądził, sam był

pozbawiony. Uaktywniły się pod wpływem zapachu obecnego w pokoju samca, który

wyraźnie pragnął seksu... z samicą, z jego chirurgiem.

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Z moim.

Słowo pojawiło się znikąd i rozbudziło pragnienie zabijania. Był tak rozwścieczony, że

po prostu otworzył oczy.

Ujrzał wysoką kobietę o krótkich blond włosach. Na nosie miała okulary bez oprawek,

nie miała za to makijażu ani kolczyków. Na małej tabliczce przyczepionej do białego fartucha

widniał napis: DR JANE WHITCOMB, KIEROWNIK ODDZIAŁU URAZOWEGO.

– Manny – powiedziała – to jest szaleństwo.

V przeniósł spojrzenie na ciemnowłosego ludzkiego samca człowieków. Gość również

ubrany był w biały fartuch, a na tabliczce miał napis: DR MANUEL MANELLO

NACZELNY, INSTYTUT CHIRURGII.

– Nie ma w tym nic szalonego.

Głos faceta był niski i władczy, a jego oczy zbyt obsesyjnie skupione na kobiecie.

– Wiem, czego pragnę. A pragnę ciebie.

„Ona jest moja, pomyślał V. Nie twoja. MOJA”.

– Muszę jutro pojechać do Columbii – powiedziała kobieta. – Nawet jeśli zaszłoby coś

pomiędzy nami, i tak musiałabym wyjechać, jeśli chcę przewodniczyć instytutowi.

– Coś pomiędzy nami. – Sukinsyn uśmiechnął się. – Czy to oznacza, że zastanowisz

się nad tym?

– Nad czym?

– Nad nami.

Górna warga V uniosła się, odkrywając kły. Zaczął warczeć, a jedno słowo krążyło ciągle

w jego umyśle, niczym granat bez zawleczki: „Moja”.

– Nie wiem – powiedziała.

– Ale to nie oznacza „nie”, prawda, Jane? Nie oznacza „nie”.

– Nie... nie oznacza.

– Dobrze.

Samiec człowieków oderwał od niej wzrok, spojrzał na łóżko i był wyraźnie zaskoczony.

– Ktoś się przebudził.

„Lepiej, żebyś w to uwierzył, pomyślał V. A jeśli ją dotkniesz, odgryzę ci twoją przeklętą

rękę przy samym łokciu”.

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

9

99

9

FAYE MONTGOMERY JAKO KOBIETA PRAKTYCZNA była świetną pielęgniarką.

Po prostu urodziła się jako osoba trzeźwo myśląca, tak jak urodziła się z ciemnymi włosami i

ciemnymi oczami, i w efekcie była naprawdę niesamowita w kryzysowych sytuacjach. Miała

męża w marines, dwoje dzieci i dwanaście lat stażu na oddziałach intensywnej terapii, dlatego

niełatwo ją było wyprowadzić z równowagi.

A teraz właśnie, kiedy siedziała w dyżurce na OIOM–ie, została wyprowadzona z

równowagi.

Naprzeciwko niej stało trzech potężnych mężczyzn. Jeden miał długie, wielokolorowe

włosy oraz żółte oczy, tak jasne, że wydawały się wręcz nieprawdziwe. Drugi był

niewiarygodnie piękny i tak seksualnie pociągający, że powstrzymywała ją tylko myśl o

szczęśliwym związku z mężczyzną, który ciągle ją jeszcze podnieca. Trzeci za to był jakiś

odpychający. Nie widziała w nim nic poza czapką Red Soxów, okularami oraz powiewem

czystego Zła, które nie pasowało jednak do jego przystojnej twarzy.

Czy o coś ją zapytali? Chyba tak.

Kiedy żadna inna pielęgniarka nie okazała się zdolna do wypowiedzenia choćby słowa,

Faye wyjąkała:

– Słucham? Eee... co pan powiedział?

Ten z fantastycznymi włosami – Boże, czy to działo się naprawdę? – lekko się

uśmiechnął.

– Szukamy Michaela Klosnicka, który trafił do szpitala z wypadku. Lekarz

przyjmujący powiedział, że został tu przywieziony po operacji.

Boże... Te tęczówki miały kolor jaskrów skąpanych w promieniach słońca. Autentyczne,

lśniące złoto.

– Jesteście rodziną?

– Jesteśmy jego braćmi.

– Dobrze, lecz przykro mi, dopiero co został przywieziony z sali operacyjnej i nie...

I nagle, bez żadnego wyraźnego powodu, umysł Faye zmienił kierunek myślenia i

powiedziała:

– Jest w tamtym korytarzu, pokój numer sześć. Ale musicie poczekać, aż jego lekarz...

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

W tym momencie do biurka pielęgniarki podszedł doktor Manello. Spojrzał na mężczyzn

i zapytał:

– Czy wszystko w porządku?

Faye skinęła głową i cicho powiedziała:

– Tak, OK.

Doktor Manello napotkał wzrok jednego z mężczyzn Zaskoczony, zmarszczył brwi,

potem skrzywił się i potarł skronie, jakby nagle rozbolała go głowa.

– Będę u siebie w biurze, jeśli będziesz mnie potrzebować, Faye.

– W porządku, doktorze.

Zerknęła na mężczyzn. O czym to mówiła? Ach, właśnie.

– Będziecie tylko musieli poczekać, aż wyjdzie stamtąd jego chirurg, dobrze?

– Czy on tam teraz jest?

– Ona tam teraz jest.

– OK, dziękujemy pani.

śółte oczy spojrzały prosto w źrenice Faye... i nagle nie mogła sobie przypomnieć, czy w

szóstce w ogóle był jakiś pacjent. Był tam? Chwileczkę...

– Niech mi pani powie – powiedział mężczyzna – jaka jest pani nazwa użytkownika

oraz hasło?

– Słu...cham?

– Do komputera.

Po co mu – ależ oczywiście, potrzebował przecież informacji. Jasne. A ona musiała mu

jej udzielić.

– FMONT2 wielkimi literami to login, zaś hasło brzmi 11Eddie11. E wielką literą.

– Dziękuję pani.

Już miała powiedzieć „Do usług”, kiedy w jej głowie pojawiła się myśl, że nadszedł czas

spotkania personelu. Tylko po co? Już mieli jedno spotkanie, na początku tego...

Nie, teraz bez wątpienia miało odbyć się spotkanie personelu. Pilnie trzeba było zwołać

spotkanie. Natychmiast...

Faye zamrugała. Zdumiona stwierdziła, że wpatrywała się w pustą przestrzeń nad

biurkiem. Dziwne, mogłaby przysiąc, że właśnie z kimś rozmawiała. Z jakimś mężczyzną i...

Spotkanie personelu. Już.

Faye rozmasowała sobie skronie, czując się tak, jakby jej czoło ściskało imadło. Zwykle

nie miewała bólów głowy, lecz dziś był zwariowany dzień, a do tego wypiła kilka kaw, a

niewiele jadła.

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Spojrzała przez ramię na pozostałe pielęgniarki, wszystkie wyglądały na nieco

oszołomione.

– Dziewczyny, chodźmy do sali konferencyjnej. Musimy zrobić przegląd pacjentów.

Jedna z pielęgniarek zmarszczyła czoło.

– Czy nie zrobiliśmy już tego dzisiejszej nocy?

– Musimy to zrobić raz jeszcze.

Bez słowa sprzeciwu udały się do sali konferencyjnej. Faye zostawiła drzwi otwarte i

usiadła tak, by mogła widzieć zarówno korytarz na zewnątrz, jak i monitor, który wyświetlał

stan każdego pacjenta na piętrze...

Nagle zesztywniała. Co, do cholery? Przy jej biurku stał teraz facet o kolorowych

włosach, pochylając się nad klawiaturą.

Faye zamierzała wstać, by wezwać ochronę, ale facet spojrzał na nią przez ramię. Kiedy

spojrzała w jego żółte oczy, momentalnie zapomniała, co mogło być złego w jego obecności

przy jednym z ich komputerów. Zdała sobie też sprawę, że natychmiast musi poruszyć temat

pacjenta spod piątki.

– Omówmy stan pana Hausera – powiedziała głosem, który przykuł uwagę wszystkich.

Kiedy Manello wyszedł, Jane z niedowierzaniem patrzyła na swojego pacjenta. Pomimo

podanych środków uspokajających miał otwarte oczy, które bacznie się jej przypatrywały.

Boże... te oczy. Były inne, nigdy w życiu jeszcze takich nie widziała. Nienaturalnie białe

tęczówki z granatowymi obwódkami.

„To nie w porządku”, pomyślała. To, jak on wyglądał, nie było w porządku.

Sześciokomorowe serce bijące w jego piersi nie było w porządku. Te długie zęby nie były w

porządku,

To nie był człowiek.

Tylko że to było niedorzeczne. Pierwsza zasada medycyny? Kiedy słyszysz uderzenia

kopyt, nie miej na myśli zebry. Jakie były szanse, że istniały nieodkryte gatunki

humanoidów? śółty labrador skrzyżowany ze złotym retriewerem gatunku homo sapiens?

Pomyślała o zębach pacjenta. Może raczej doberman i pinczer z retriewerem.

Pacjent odpowiedział jej spojrzeniem. Potem nieco się uniósł, mimo iż leżał na plecach,

zaintubowany i był jedynie dwie godziny po operacji.

Dlaczego, do diabła, ten gość był przytomny?

– Słyszysz mnie? – zapytała. – Pokiwaj głową na tak.

Ręką, tą wytatuowaną, podrapał się po gardle, potem chwycił za rurkę.

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

– Nie, to musi zostać.

Kiedy pochyliła się, sięgając do jego ręki, błyskawicznie odsunął ją, i to tak daleko, jak

tylko się dało.

– W porządku. Więc nie próbuj tego wyciągać.

W jego oczach pojawił się przeraźliwy strach, ciało zaczęło szamotać się na łóżku, a usta

wypychały rurkę z gardła, jakby chciał coś wykrzyczeć. Jego przerażenie udzieliło się i jej. W

jego rozpaczy było coś animalistycznego, przypominał jej wilka uwięzionego w pułapce.

Pomóż mi, a być może nie zabiję cię, kiedy mnie uwolnisz.

Położyła dłoń na jego ramieniu.

– Wszystko w porządku. Nie trzeba się tak zachowywać. A ta rurka jest potrzebna...

Dwaj mężczyźni, którzy weszli do środka, ubrani byli w czarne skóry, a sprawiali

wrażenie typków skrywających pod ubraniem broń. Jeden z nich był prawdopodobnie

największym i najprzystojniejszym blondynem, jakiego kiedykolwiek widziała. Drugi za to

przeraził ją. Miał naciągniętą na głowę czapkę Red Soxów i czuć od niego było okropny

powiew wrogości. Nie widziała go zbyt dobrze, ale musiał być chory, sądząc po szarej

bladości jego twarzy.

Pierwszą myślą Jane było, że przyszli po pacjenta, a nie ze zwykłymi przyjacielskimi

odwiedzinami.

Drugą myślą było, że potrzebna będzie ochrona.

– Proszę stąd wyjść – powiedziała. – Natychmiast.

Gość w czapce całkowicie ją zignorował i podszedł do łóżka. Po nawiązaniu z pacjentem

kontaktu wzrokowego, wyciągnął dłoń i złapali się za ręce.

Zachrypniętym głosem Red Sox powiedział:

– Myślałem, że cię straciłem, ty sukinsynu.

Oczy pacjenta wytężyły się, jakby próbował coś powiedzieć. Potem jednak zaczął po

prostu kręcić głową na poduszce w obie strony.

– Zabierzemy cię do domu, OK?

Kiedy pacjent pokiwał głową, Jane zrezygnowała z pogaduszek w stylu „proszę–stąd–

wyjść”, tylko skoczyła w stronę przycisku wzywającego pielęgniarki. Tego, który

sygnalizował ustanie akcji serca i zwołałby do niej połowę personelu.

Nie udało się.

Koleś Red Soxa, ten piękny blondyn, poruszał się tak szybko, że nie mogła nadążyć za

nim wzrokiem. W jednej chwili stał w drzwiach, w drugiej chwycił ją od tyłu i oderwał jej

stopy od ziemi. Kiedy zaczęła wrzeszczeć, przyłożył dłoń do jej twarzy i uciszył ją z taką

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

łatwością, jakby była dzieckiem, które dostało napadu wściekłości. Red Sox tymczasem

uwalniał pacjenta kolejno od wszystkiego: intubacji, kroplówek, cewnika i aparatury

tlenowej.

Jane wpadła w szał. Kiedy włączyły się systemy alarmowe, szarpnęła się i kopnęła

porywacza piętą w goleń. Blond potwór chrząknął, a następnie tak mocno ścisnął jej klatkę

piersiową, że zajęta była usiłowaniem złapania oddechu i nie mogła go już więcej kopać.

Przynajmniej alarmy mogłyby...

Natarczywe pikanie ustało, mimo iż nikt nie dotknął ma szyn. Czuła, że nikt nie zjawi się

z pomocą.

Jane walczyła tak zawzięcie, że zaczęły jej łzawić oczy

– Spokojnie – powiedział wprost do jej ucha blondyn – Za chwilę już nas tu nie będzie.

Zrelaksuj się.

Jasne, z pewnością to zrobi. Zamierzali zabić jej pacjenta...

W tej chwili pacjent wykonał samodzielnie głęboki wdech. I następny. Diamentowe oczy

spojrzały na nią i uspokoiła się, tak jakby to on ją o to poprosił.

Zapadła cisza. Następnie mężczyzna, któremu uratowała życie, szorstkim głosem

wypowiedział cztery słowa, które zmieniły wszystko... Zmieniły jej życie. Zmieniły jej

przeznaczenie.

– Ona. Idzie. Ze. Mną.

Furiath szybko włamał się do systemów komputerowych szpitala. Nie był tak dobry w te

klocki jak V, lecz wystarczająco dobry, by zlokalizować wpisy pod nazwiskiem Michael

Klosnick i pozamieniać wyniki badań i notatki dotyczące leczenia Vrhednego na inne,

przypadkowo ściągnięte. Tak więc wszystko stało się nieczytelne.

Wymazał również pamięć większości, jeśli nie całości, personelu z sali operacyjnej. Idąc

tu, wpadł z wizytą na blok operacyjny i odbył małą rozmowę sam na sam z pielęgniarkami na

dyżurze. Miał farta. Była to wciąż ta sama zmiana, czyli ludzie, którzy mieli kontakt z V,

dlatego wypucował ich do czysta. śadna z pielęgniarek nie będzie miała odmiennych

wspomnień tego, co widziały w trakcie operacji brata.

Oczywiście nie była to perfekcyjna robota czyszcząca. Może do kogoś nie dotarł, może

zachowały się jeszcze jakieś notatki, ale to już nie był jego problem. Zniknięcie V z

pewnością utonie gdzieś w gorączkowych działaniach niesamowicie zabieganego personelu

szpitala miejskiego, jasne, może odnajdą się jakieś pojedyncze dokumenty potwierdzające

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

leczenie takiego pacjenta, tyle że wtedy nie będą już w stanie odnaleźć V. A tylko to się

liczyło.

Skończywszy z komputerem, Furiath pobiegł na oddział. Po drodze unieszkodliwił

wszystkie wbudowane w sufit kamery ochrony.

Kiedy dotarł do pokoju numer sześć, otworzyły się drzwi. Vrhedny wyglądał jak własna

śmierć. Był blady i rozdygotany z bólu, jego głowa osunęła się bezwładnie na ramię

niosącego go Butcha. Oddychał jednak i miał otwarte oczy.

– Daj, wezmę go – powiedział Furiath. Butch przecież wyglądał prawie tak samo źle.

– Trzymam go. Ty zajmij się kwestią organizacyjną i zaopiekuj się kamerami ochrony.

– Jaką kwestią organizacyjną?

– Poczekaj na nią – wymamrotał Butch, kierując się w stronę drzwi pożarowych na

samym końcu korytarza.

Ułamek sekundy później Furiath miał na głowie nie lada kłopot: na korytarz wypadł

Rankohr z ostro wkurwioną ludzką samicą, wyraźnie próbującą go udusić. Walczyła z nim

zaciekle, a stłumione wrzaski dowodziły, że dysponowała słownictwem godnym kierowcy

tira.

– Trzeba ją jakoś unieszkodliwić, bracie – wysapał Rankohr.

– Nie chcę jej zrobić krzywdy, a V powiedział, że ona musi pójść z nami.

– Ale to nie miało być porwanie.

– Za późno, kurwa. Teraz trzeba ją chyba znokautować, zrobisz to?

Rankohr zmienił chwyt. Dłonią dotychczas zakrywającą jej usta usiłował chwycić jej

wymachującą rękę.

Jej głos zabrzmiał głośno i wyraźnie:

– Więc pomóż mi, Boże. Zamierzam...

Furiath uniósł jej podbródek.

– Spokojnie – powiedział łagodnym głosem, patrząc jej prosto w oczy. – Wyluzuj.

Skupił wzrok i zaczął wymuszać na niej spokój... wymuszać na niej spokój... wymuszać

na niej...

– Pierdol się! – Splunęła. – Nie pozwolę wam zabić mojego pacjenta!

OK, nie zadziałało. Za tymi okularami bez oprawek i ciemnozielonymi oczami krył się

budzący respekt umysł. Przeklinając więc pod nosem, sięgnął po większy kaliber – uciszył ją

na dobre siłą umysłu. Po chwili zwisała bezwładnie jak mop.

Zdjął jej okulary i umieścił w kieszeni na piersi swego płaszcza.

– Spadajmy stąd, zanim dojdzie do siebie.

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Rankohr przerzucił kobietę przez ramię jak szal.

– Weź jeszcze jej torbę.

Furiath wpadł do pokoju, chwycił skórzaną torbę oraz teczkę z napisem KLOSNICK i

wybiegł na korytarz. Butch miał właśnie starcie z pielęgniarką, która wyszła z pokoju

jakiegoś pacjenta.

– Co wy robicie?! – krzyknęła.

Furiath odurzył ją spojrzeniem, zakorzeniając w jej płacie czołowym pilną potrzebę

stawienia się na spotkaniu personelu. Kiedy dogonił ekipę ewakuacyjną, kobieta w rękach

Rankohra zaczynała już się wymykać kontroli umysłu.

– Zatrzymaj się, Rankohr.

Zacisnął dłoń na szyi kobiety, odbierając jej przytomność uciskającym chwytem.

– Odpłynęła, więc wszystko w porzo.

Spieprzali tylnymi schodami. Zgrzytliwy oddech Vrhednego zdradzał, jak bardzo

wykańczała go ta ekspresowa akcja. Jak zawsze jednak był twardzielem i trzymał się, chociaż

zmienił już kolor na przypominający zupę grochową.

Ilekroć docierali na półpiętro, Furiath unicestwiał kamery ochrony. Miał nadzieję, że uda

im się dotrzeć do samochodu bez wdawania się w bójkę z ochroniarzami. Człowieki nigdy nie

były celem Bractwa, ale jeśli istniało ryzyko narażenia rasy wampirów, nie było niczego,

czego nie można by zrobić. A ponieważ hipnotyzowanie wielkich grup wzburzonych i

agresywnych ludzi nie przynosiło zbyt dobrych efektów, pozostawała walka. Co oznaczało

dla nich śmierć.

Jakieś osiem kondygnacji niżej Butch zatrzymał się przed metalowymi drzwiami

wyjściowymi. Chwiał się na nogach, pot spływał mu po twarzy, lecz w jego oczach była siła

wojownika. Zamierzał wydostać stąd swojego kumpla i nic nie było w stanie mu w tym

przeszkodzić, nawet jego własna słabość fizyczna.

– Zajmę się drzwiami – powiedział Furiath, wysuwając się na czoło ekipy.

Przede wszystkim unieszkodliwił alarm, dopiero potem otworzył drzwi. Po drugiej

stronie rozciągał się labirynt korytarzy.

– O, kurwa – wymamrotał. — Gdzie my jesteśmy?

– Piwnica.

Glina wyszedł na prowadzenie.

– Dobrze ją znam. Na tym poziomie znajduje się kostnica. Spędziłem tu sporo czasu w

mojej byłej robocie.

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Jakieś sto metrów dalej Butch poprowadził ich wąskim korytarzem, przypominającym

szyb pełen instalacji.

Wreszcie dotarli do wyjścia ewakuacyjnego.

– Bryka jest tam, na zewnątrz – powiedział gliniarz do V. – Grzecznie na nas czeka.

– Dzięki... Bogu.

Usta V zaciskały się mocno, tak jakby starał się nie zwymiotować.

Furiath skoczył do przodu i zaklął. Ten alarm był inny, działał w oparciu o bardziej

skomplikowany zespół obwodów. Powinien się tego spodziewać. Problem w tym, że jego

drobne sztuczki nie miały tutaj zastosowania i nie wystarczy chwila, by rozbroić to coś. V

wyglądał jak rozjechane zwierzę.

– Przygotujcie się na niezły hałas – powiedział Furiath przed wymierzeniem ciosu w

klamkę.

Alarm zaczął zawodzić niczym syrena strażacka.

Kiedy wybiegli na skrywaną w mroku nocy przestrzeń, Furiath obrócił się i spojrzał na

budynek szpitalny. Zlokalizował kamerę ochrony nad drzwiami, skierował ją w inną stronę i

przytrzymał w tej pozycji, dopóki V oraz ludzka samica nie zostali umieszczeni wewnątrz

samochodu. Rankohr siadł za kierownicą.

Furiath wskoczył do wozu. Spojrzał na zegarek. Całkowi– ty czas, jaki upłynął, odkąd tu

zaparkowali, aż do iście filmowego wciśnięcia gazu do dechy, wyniósł dwadzieścia dziewięć

minut. Operacja poszła całkiem sprawnie. Jedyne, co teraz pozostało, to dostarczenie

wszystkich w całości do siedziby Bractwa i zniszczenie tablic rejestracyjnych dżipa.

Był tylko jeden szkopuł.

Furiath spojrzał na samicę człowieków.

Jeden wielki, ogromny szkopuł.

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

10

10

10

10

JOHN NIECIERPLIWIŁ SIĘ, czekając we wspaniale urządzonym holu rezydencji.

Zawsze godzinę przed świtem wychodził ze Zbihrem na dwór, i z tego, co wiedział, nie było

żadnej zmiany planów. Mimo to brat spóźniał się już prawie półtorej godziny.

By zabić czas, John po raz kolejny wybrał się na wycieczkę po ozdobionym mozaikami

piętrze. Jak zawsze uważał, że nie pasuje do wszystkich tych wspaniałości, lecz kochał je i

doceniał. Hol był tak luksusowy, że czuł się w nim jakby w szkatułce z biżuterią. Kolumny z

czerwonego marmuru oraz ściany wykładane były jakimiś niezwykłymi, zielono–czarnymi

kamieniami, a ozdobione złotymi zawijasami oraz drobnymi kryształowymi elementami.

Schody na górę wyłożone były czerwonym dywanem i przypominały te, po których schodzą

gwiazdy filmowe, zatrzymujące się dramatycznie na górze, by następnie dać nura na dół,

wprost na eleganckie przyjęcie. Wzorki na podłodze przedstawiały kwitnące jabłonie, oddając

urok oraz promienistość wiosny dzięki milionom połyskujących kawałków kolorowego szkła.

Najbardziej jednak zachwycał go sufit. Zawieszony na wysokości trzeciego piętra,

pokryty był zdumiewającymi malowidłami – scenami przedstawiającymi wojowników

wyruszających ze swoimi czarnymi sztyletami po pewną śmierć na polu bitwy. Wyglądali

niezwykle realistycznie. Miało się wrażenie, iż wystarczy tylko wyciągnąć rękę, by ich

dotknąć.

Tak realistycznie, że można było postawić się na ich miejscu.

Powrócił w myślach do dnia, kiedy po raz pierwszy ujrzał to wszystko. Tohr prowadził

go wtedy na spotkanie z Ghromem.

John przełknął ślinę. Miał przy sobie Tohrtura przez tak krótki czas. Zaledwie kilka

miesięcy. Po całym życiu bez własnego miejsca na ziemi, po błąkaniu się przez dwie dekady

bez rodziny, u której mógłby się schronić, na moment dostał to, czego zawsze pragnął. I

wystarczył tylko jeden pocisk, by zniknęli oboje jego rodzice adopcyjni.

Chciałby mieć siłę, pozwalającą mu przyznać, że jest wdzięczny choćby za to, że było

mu dane poznać Tohra i Wellsie, nawet na tak krótki czas. Lecz byłoby to kłamstwem.

śałował, że kiedykolwiek ich spotkał. Strata była o wiele trudniejsza do przyjęcia niż ten

nieokreślony ból, który przeżywał, będąc sam.

Nie był zbyt wartościowym samcem, prawda?

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Niespodziewanie, przez drzwi ukryte pod okazałymi schodami, pojawił się Z. John

zesztywniał. Nie mógł nic na to poradzić. Niezależnie od tego, ile razy widział już tego brata,

wygląd Zbihra zawsze zmuszał go do głębszych przemyśleń. Nie chodziło tylko o bliznę na

twarzy czy wygoloną na zero czaszkę. Sprawiała to śmiertelna aura, która wciąż biła od

niego, mimo iż był teraz w związku i miał zostać ojcem.

Dzisiejszej nocy twarz Z była niesamowicie spięta, podobnie jak jego ciało.

– Gotowy do wyjścia?

John przymrużył oczy i zapytał w języku migowym:

Co się dzieje?

– Nic, czym powinieneś się martwić. Jesteś gotów.

To nie było pytanie, lecz rozkaz.

John skinął głową, zapiął kurtkę z kapturem i wyszli. Noc miała popielaty kolor, gwiazdy

przesłonięte były cienką warstwą chmur, oświetlanych od spodu światłem księżyca. Zgodnie

z kalendarzem nadchodziła wiosna, lecz była to tylko teoria. Wystarczyło się rozejrzeć.

Fontanna naprzeciw rezydencji wciąż czekała na wodę, drzewa przypominały czarne szkielety

wyciągające dłonie ku niebu i błagające, by słońce urosło w siłę. Śnieg utrzymywał się na

trawnikach, ziemia wciąż była skuta lodem.

Wiatr siekł twarze chłodem. John i Zbihr ruszyli w prawą stronę, a kamyki, jakimi

wysypany był dziedziniec, przesuwały się z chrzęstem pod ich butami. Płot ochraniający

rezydencję znajdował się dość daleko od nich. Był to wysoki na sześć metrów, gruby na metr

wał obronny, który ogradzał posiadłość Bractwa. Nafaszerowany kamerami i wykrywaczami

ruchu, skutecznością przypominał dobrego żołnierza wystrzeliwującego w sekundzie całą

masę amunicji. Lecz wszystko to tak naprawdę drobiazg. Właściwym odstraszaczem był prąd

o napięciu 120 V, płynący przez kolczaste druty na szczycie.

Bezpieczeństwo przede wszystkim. Zawsze.

John podążył za Z po pokrytym śniegiem trawniku, mijając po drodze zasypane kwietniki

oraz pusty basen. Po łagodnym stoku dotarli do granicy lasu. W tym miejscu gigantyczny mur

wykonywał ostry zakręt w lewo i prowadził dalej, wzdłuż zbocza góry. Nie podążyli za nim,

lecz przekroczyli linię drzew.

Pod grubymi sosnami oraz gęsto rozgałęzionymi klonami leżały grubą warstwą igły i

liście. Powietrze pachniało ziemią i chłodnym wiatrem, szczypiąc go w nos.

Jak zwykle prowadził Zbihr. Każdej nocy inną ścieżką, zawsze jednak docierali do tego

samego miejsca – niewielkiego wodospadu. Strumyk, który spływał po zboczu góry, zlewał

się z malutkiej półki skalnej, tworząc następnie płytki stawik, szeroki na niecałe trzy metry.

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

John podszedł bliżej i włożył rękę w wartki strumień. W jednej chwili palce zdrętwiały

mu z zimna.

W ciszy Zbihr przekroczył potok, przeskakując z kamienia na kamień. Ruchy tego brata

przypominały ruch wody toczącej się pod nimi. Były płynne i silne, zaś jego stąpanie tak

pewne, że bez wątpienia znał precyzyjnie reakcję swojego ciała na poruszenie każdego

mięśnia.

Kiedy był już po drugiej stronie, podszedł do wodospadu, stając naprzeciwko Johna.

Ich spojrzenia spotkały się. O rany, Z miał mu chyba coś do powiedzenia?

Spacery te zaczęły się, kiedy John zaatakował innego kolegę z klasy i pobił go do

nieprzytomności pod prysznicem przy szatni sportowej. Ghrom postawił taki właśnie warunek

– tylko wtedy John będzie mógł pozostać w programie treningowym. Na początku John

obawiał się ich, myślał, że Z będzie próbował prawić mu kazania. Jednak do tej pory zawsze

podczas tych spacerów milczeli.

Dzisiejszej nocy miało to wyglądać inaczej.

John wyjął rękę z wody, przeszedł się wzdłuż strumienia, a potem przekroczył go, jednak

bez pewności siebie oraz zręczności Zbihra.

Kiedy podszedł do brata, Z powiedział:

– Lahser wraca.

John skrzyżował ręce na klatce piersiowej. O, super, to ten dupek, którego wysłał na

nosze. Nieważne, że Lahser wyraźnie się o to prosił, śledził go, przeszkadzał i dokuczał mu,

naskakiwał na Blastha. Ale jednak.

– I przeszedł już przemianę.

Świetnie. Nawet jeszcze lepiej. Teraz drań będzie groził mu mięśniami.

Kiedy? – zamigał John.

Jutro. Przedstawiłem sprawę jasno. Jeśli coś przeskrobie, wyleci na dobre. Jeśli będziesz

miał z nim jakiś problem, przyjdziesz z tym do mnie, jasne?

Kurde. John pragnął sam o siebie zadbać. Nie chciał, żeby uważano na niego jak na

dzieciaka.

– John? Przyjdziesz z tym do mnie. Pokiwaj tą cholerną głową.

Tak też powoli zrobił.

– Nie będziesz w stosunku do niego agresywny. Niezależnie od tego, co będzie mówił

lub robił. Gdy będzie cię obrażał, masz na to nie reagować.

John pokiwał głową, czując, że jeśli tego nie zrobi, Z znowu go o to poprosi.

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

– Jeśli przyłapię cię na zgrywaniu Brudnego Harry'ego, nie spodoba ci się to, co się

potem wydarzy.

John wpatrywał się w rwącą wodę. Boże... Blasth, Khill, teraz Lahser. Wszyscy

przemienieni.

Spojrzał na Z.

A jeśli przemiana mnie ominie?

– Nie ominie.

Skąd ta pewność?

– Biologia. – Z wskazał wielki dąb. – To coś wypuści liście, kiedy tylko dostanie

trochę słońca. Tak samo mają się sprawy z tobą. Twoje hormony zaczną mocno

buzować i wtedy to się stanie. Już to czujesz, prawda?

John wzruszył ramionami.

– Jasne, że czujesz. Twoje schematy jedzenia oraz spania zmieniają się. Tak samo jak

twoje zachowanie. Czy myślisz, że rok temu byłbyś w stanie powalić Lahsera na

posadzkę i tłuc go, dopóki nie zaczął pluć krwią?

Zdecydowanie nie.

– Jesteś głodny, lecz nie lubisz jeść, prawda? Niecierpliwy i wyczerpany. Porywczy.

Jezu, skąd ten wojownik to wszystko wiedział?

– Też przez to przechodziłem, pamiętaj.

Jak długo jeszcze?

– Dopóki nie nadejdzie czas. Jako samiec przejmujesz to po swoim ojcu. Hardhy

przeszedł swoją przemianę dosyć wcześnie. Ale nigdy nie ma pewności. Niektórzy

mogą znajdować się w twoim stadium przez lata.

Lata?

Kurde. Jak się czułeś, kiedy było już po wszystkim? Kiedy się przebudziłeś?

W ciszy, która nastąpiła, brat uległ najupiorniejszej zmianie. Jakby pojawiła się mgła, w

której się rozpłynął – a przecież John wciąż wyraźnie widział każdy szczegół jego przerażonej

twarzy oraz wielkiego ciała.

– Gadaj o tym z Khillem i Blasthem.

Przepraszam. John się zaczerwienił. Nie chciałem być wścibski.

– Nieważne. Zrozum, nie chcę, byś się tym martwił. Ustawiliśmy już dla ciebie Laylę,

żebyś mógł się z niej dokrwić. Będziesz też w bezpiecznym otoczeniu. Nie pozwolę, by

coś poszło nie tak.

John spojrzał w górę na twarz wojownika i pomyślał o koledze z klasy, którego stracili.

background image

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Slonko259

Hharat mimo wszystko zmarł.

– Tak, to się zdarza, jednak krew Layli jest bardzo czysta. Ona jest Wybranką. To ci

pomoże.

John pomyślał o pięknej blondynce. Oraz o tym, jak zrzuciła przed nim szaty, by mógł

zatwierdzić jej ciało. Rany, wciąż nie mógł uwierzyć, że to zrobiła.

Skąd będę wiedział, co robić?

Z spojrzał w niebo.

– O to nie musisz się martwić. Twoje ciało się tym zajmie. Będzie wiedziało, czego

chce i czego potrzebuje.

Ostrzyżona na łyso głowa znów obróciła się w jego kierunku. Z spojrzał na niego żółtymi

oczami, przenikającymi przez mrok tak silnie, jak promienie słońca przez szczeliny w

chmurach.

– Twoje ciało chwilowo zyska nad tobą kontrolę.

Mimo że zawstydzało go to, powiedział:

Chyba się boję.

– Co oznacza, że jesteś bystry. To ciężki syf. Lecz, jak już mówiłem... nie pozwolę, by

stało ci się coś złego.

Z odwrócił się, jakby czuł się niezręcznie, a John uważnie przyglądał się rysującej się na

tle drzew sylwetce samca.

Kiedy jednak chciał podziękować, Z uciął rozmowę.

– Chodźmy już lepiej do domu.

Kiedy przekraczali rzeczkę, Johnowi na myśl przyszedł jego biologiczny ojciec, którego

nigdy nie poznał. Unikał dopytywania o Hardhego, ponieważ był on niegdyś najlepszym

przyjacielem Tohra, a wszystko, co miało związek z Tohrturem, było dla braci trudnym

tematem.

Ale chciałby mieć kogoś, z kim mógłby porozmawiać o ojcu.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
J R Ward Bractwo Czarnego Sztyletu 05 Śmiertelna Klątwa Rozdział 11 15
J R Ward Bractwo Czarnego Sztyletu 05 Śmiertelna Klątwa Rozdział 31 35
J R Ward Bractwo Czarnego Sztyletu 05 Śmiertelna Klątwa Rozdział 4 6
J R Ward Bractwo Czarnego Sztyletu 05 Śmiertelna Klątwa Rozdział 41 45
J R Ward Bractwo Czarnego Sztyletu 05 Śmiertelna Klątwa Rozdział 46 50
J R Ward Bractwo Czarnego Sztyletu 05 Śmiertelna Klątwa Rozdział 3
J R Ward Bractwo Czarnego Sztyletu 05 Śmiertelna Klątwa Rozdział 26 30
J R Ward Bractwo Czarnego Sztyletu 05 Śmiertelna Klątwa Rozdział 21 25
J R Ward Bractwo Czarnego Sztyletu 05 Śmiertelna Klątwa Rozdział 16 20
J R Ward Bractwo Czarnego Sztyletu 05 Śmiertelna Klątwa Rozdział 36 40
J R Ward Bractwo Czarnego Sztyletu 05 Śmiertelna Klątwa Prolog Rozdział 1 2
Ward J R Bractwo Czarnego Sztyletu 5 Śmiertelna Klątwa
J R Ward Bractwo Czarnego Sztyletu 06 Dziedzictwo Krwi Prolog Rozdział 1
Ward J R Bractwo Czarnego Sztyletu Ofiara Krwi
Ward J R Bractwo Czarnego Sztyletu Mroczny Kochanek
Bractwo Czarnego Sztyletu Lover Reborn Rozdział 70
Bractwo Czarnego Sztyletu Lover Reborn rozdział 65

więcej podobnych podstron