24 (132)



















Caroline Janice Cherryh     
  Przybysz

   
. Księga 3 . Rozdział 14 .    






    Wcale nie szło mu dobrze - jeden ból przeszywał mu oczy, drugi
wędrował od łokcia do żołądka, a o jego uwagę współzawodniczyły też dwa czy trzy
inne miejsca. Deszcz zmienił się na chwilę w ulewną burzę, po czym przeszedł w
niesioną wiatrem mżawkę, a raczej zimną, gęstą mgłę. Niebo było kłębiącą się,
szarą masą. Mecheiti szły gęsiego równym, długim krokiem. Babs prowadził je w
górę i w dół zalewanych deszczem wąwozów, po zarośniętym brzegu strumienia,
gdzie nad ich szlakiem zwieszały się pierzaste liście okrutnicy, z których na
głowy i za kołnierze skapywała woda.
    Teraz mecheiti znajdujące się na czele kolumny nie walczyły o
pierwsze miejsce. Wydawało się, że uspokoiła się nie tylko Nokhada. Być może, że
nakazała im to w jakiś sposób Ilisidi za pośrednictwem Babsa, a może po
bombardowaniu, w strumieniach zimnego deszczu nawet mecheiti rozumiały potrzebę
pośpiechu. Według ustalonego porządku, Nokhada znajdowała się na czwartym
miejscu za jednym z ochroniarzy Ilisidi.
    Jeden, dwa, trzy, cztery, z regularnością bicia serca, krok,
krok, krok, krok.
    "Nigdy cię nie zdradzę". Akurat!
    "Jeszcze herbaty?" - zapytał go Cenedi. I wysłał go do piwnicy.

    Oczy Brena łzawiły od bólu pulsującego mu pod czaszką i od
uderzeń wiatru w twarz. Przez chwilę całkowicie owładnęło nim pragnienie
rozbicia głowy Cenediego o skałę. Nie zapewniłoby to jednak odpowiedzi na
pytania ani nie przeniosło go z powrotem na Mospheirę.
    Tylko do jakiegoś cholernego miejsca, gdzie Ilisidi ma
przyjaciół.
    Kolejny dzwonek alarmowy, pomyślał Bren. Przyjaciele. Atevi nie
mają przyjaciół. Atevi mają man'chi. Czy ktoś nie powiedział - chyba sam Cenedi
- że Ilisidi z nikim nie jest związana man'chi?
    Nie przecinali żadnych dróg, nie widzieli żadnej linii
telefonicznej, żadnego uprawnego pola ani nie słyszeli choćby odległego dźwięku
silnika, tylko regularne uderzenia nóg mecheiti w mokrą ziemię, skrzypienie
rzędów, równe, chrapliwe oddechy - to hipnotyzowało: mila za nasiąkniętą
deszczem, monotonną milą. Kończący się dzień był świetlistą, wszechogarniającą
szarością. Bez względu na to, jak wysoko stało słońce nad wzgórzami, chmury
równomiernie rozpraszały jego blask.
    W końcu, na płaskim terenie, Ilisidi ściągnęła wodzę. Skrzywiła
się, poprawiła w siodle i rozkazała czterem cięższym atevim przesiąść się na
idące luzem mecheiti.
    Dotyczyło to Cenediego i Banichiego, który powiedział coś z
dezaprobatą i przesiadł się bezpośrednio na grzbiet drugiego mecheity. Prócz
niego zrobił to w ten sposób tylko jeden z pozostałych - zupełnie jakby Banichi
miał już kiedyś do czynienia z wierzchowcami.
    Nie uraził przy tym nogi. Spodziewając się tego, Bren
obserwował go, zagryzając wargę, dopóki Banichi nie usiadł w siodle.
    Napotkał wtedy wzrok Jago i zobaczył w jej oczach mróz,
całkowity brak wyrazu - a patrzyła na niego.
    Ponieważ teraz ich zachowaniem rządzą ludzkie i atewskie
hormony, powiedział sobie w duchu, to, co ściska go za gardło, oraz przypływ
emocji, jakiego doświadczył w obliczu zimnej pogardy Jago, stanowi najpewniejszą
receptę na katastrofę.
    Odetnij się od tego, nakazał samemu sobie. Rób swoje. Przemyśl
to.
    Jago nie podjechała bliżej. Cała kolumna ustawiła się w
poprzednim porządku i pierwsze nierówne kroki Nokhady wyprowadziły go z zasięgu
wzroku Jago.
    Kiedy się obejrzał, Banichi jechał jak poprzednio - z rękoma
wspartymi o łopatki mecheity i z pochyloną głową. Bardzo cierpiał i Bren nie
wiedział, czy jadący z nimi domniemany lekarz ma w swojej apteczce jakiś środek
przeciwbólowy i czy Banichi go dostał, ale noga złamana w kostce, ujęta w łubki
czy nie, musiała puchnąć, skoro zwisała bezwładnie obok strzemienia.
    Stan Banichiego przekonał Brena, że jego własne bóle są
niegodne uwagi. Przestraszył się na myśl o tym, na co się mogą natknąć i co może
z tego wyniknąć, gdyby Wigairiin nie znajdowało się w przyjaznych rękach:
Banichi jest ranny, a Ilisidi już raz chciała go zostawić.
    Albo jeśli Ilisidi zataiła prawdę co do swoich intencji -
Brenowi przyszło bowiem na myśl, że odmówiła buntownikom w Maidingi, ale
najwyraźniej konspirowała też z Wigairiin jako starą towarzyszką, która byłaby
skłonna związać się buntownikami tylko w wypadku, gdyby zrobiła to Ilisidi.
    Oznaczało to chwiejne stosunki i chwiejne sojusze, kruche
związki. Co się z nimi stanie pod naciskiem, nie można było przewidzieć.
    W piwnicy nagrywali jego odpowiedzi na pytania - mówili, że to
machimi, udawanie bez żadnej wartości.
    Taśma ta jednak wciąż istniała, jeśli Ilisidi jej nie
zniszczyła. Nie zostawiłaby jej w Malguri, dla osób będących podobno jej
porzuconymi sprzymierzeńcami.
    Jeśli Ilisidi jej nie zniszczyła - to mają tę taśmę, i to przy
sobie.
    Ściągnął wodzę, powodując zamęt w kolumnie. Udał, że ma jakieś
kłopoty ze strzemieniem i nie wyprostowywał się, przepuszczając kolejnych
jeźdźców, mijających go w szybkim tempie:
    Wypuścił wodzę, kiedy minął go Banichi. Ostatni ochroniarze
zwolnili, wpuszczając go przed siebie.
    - Banichi, istnieje to nagranie - powiedział. - Taśma ze mną.
Wypytywanie o broń.
    Przy tych słowach szturchnął Nokhadę piętą i prześliznął się
szybszym krokiem obok ochroniarzy.
    Nokhada uderzyła czwartego mecheitę w zad swymi uzbrojonymi
kłami i jego jeździec musiał mocno ściągnąć wodzę, żeby zapobiec bójce.
    - Wybacz mi, nadi - rzekł Bren, zdyszany i z mocno bijącym
sercem. - Przekręciło mi się strzemię.
    I tak nieomal nie doszło do bójki. Znakomicie wpłynęło to
jednak na słabnącego ducha Nokhady, mimo że nie udało się jej zająć ulubionego
miejsca w rzędzie.
    Natomiast wcale nie wpłynęło to dobrze na bolącą głowę i ramię
Brena, którego ból, jak sądził, w połowie zawdzięczał wojnie z Nokhadą o wodzę.

    Szary dzień powoli zmienił się w sieczony deszczem zmierzch,
upiorne półświatło, które niepostrzeżenie przeszło w czarną, bezgwiezdną noc.
Bren sądził, że z zapadnięciem mroku będą musieli zwolnić - lecz atewskie oczy
widziały w ciemności, a i mecheiti zapewne posiadały tę umiejętność. Babs
utrzymywał szybkie, miarowe tempo, idąc z wysiłkiem tylko pod górę, nigdy nie
przyśpieszając ani nie zwalniając w obniżeniach terenu. Nokhada czasami
wypuszczała się naprzód, rzutami głowy i nierównym krokiem dając wyraz
dezaprobacie, kiedy trzeci mecheita zachodził jej drogę. Była to nieustanna,
koszmarna walka o utrzymanie kontroli nad wierzchowcem; jednocześnie Bren musiał
wytężać słuch na szelest liści z przodu, który ostrzegał go przed nisko wiszącą
gałęzią, odgarniętą przez wyprzedzającego go jeźdźca.
    Deszcz przestał chyba padać już jakiś czas temu, ale tyle wody
kapało z liści nad ich głowami, że Bren tego nie zauważył. Kiedy jednak
wyjechali na otwartą przestrzeń, chmury się rozwiały, odsłaniając gwiazdy i
pogrążone w mroku wzgórza. Widok ten powinien złagodzić odczucie klaustrofobii u
Brena - on jednak potrafił myśleć tylko o statku, który zagrażał temu światu, i
o tym, że jeżeli nie dotrą do lotniska przed świtem, to nie będą mieli żadnej
osłony przed atakiem lotniczym z Maidingi.
    Ilisidi powiedziała, że będą w Wigairiin przed północą. Jeśli
Bren umiał jeszcze ustalać czas na podstawie polarnych gwiazd, to ta godzina
dawno już minęła.
    Dajcie mi umrzeć, pomyślał, wyczerpany i obolały, kiedy znów
zaczęli wspinaczkę bez końca na kamieniste wzgórze. Ilisidi zarządziła postój i
Bren uznał, że znowu zmienią wierzchowce, co oznaczałoby, że mają przed sobą
jeszcze drugie tyle drogi.
    Zobaczył jednak na tle nocnego nieba nad wzgórzem poszarpaną
linię zarośli okrutnicy. Ilisidi kazała wszystkim zsiąść, mówiąc, że mecheiti
dalej nie idą.
    Potem Bren żałował, że skończyła się jazda, bo nagle zrozumiał,
że pora wyłożyć karty na stół. Podejmowali działanie, przeciwko któremu nie
będzie oponować ani Jago, ani Banichi - nie po jego poprzednich daremnych
protestach. Boże, ależ się bał tej następnej odsłony.
    Oprócz Brena, Banichi nie miał żadnego oparcia - nawet ze
strony Jago, o ile Bren potrafił się zorientować. A on musiał zająć się
komputerem... miał teraz ostatnią szansę odesłania go wraz z Nokhadą - w
nadziei, że stajenni, lojalni względem Ilisidi, nie pozwolą, by wpadł w ręce
buntowników.
    Jeśli jednak buntownicy rzeczywiście zajęli Malguri, to będą
zaciekawieni przybyciem mecheiti - a jeśli coś pójdzie źle i oni sami nie odlecą
szybko z Wigairiin, to komputer wywoła wielkie zainteresowanie. Wtedy sprawy
mogą się potoczyć bardzo, bardzo źle.
    Baji-naji. Zostawienie go komukolwiek innemu oznaczało zbytnie
zaufanie Losowi i nadmierne zdanie się na Przypadek. Bren szarpnięciem odwiązał
juki i zgarnął je najzwyklejszym, najbardziej niedbałym gestem na świecie - ręce
trzęsły mu się cały czas - po czym ześliznął się na ziemię, chwytając się
rzemieni do wsiadania.
    Dyszał, nogi miał jak z waty. Oparł się o twardy, ciepły bok
Nokhady i na chwilę stracił świadomość, poczuł chłód piwnicy, ucisk więzów.
Usłyszał kroki...
    Spróbował zarzucić torby na ramię.
    Czyjaś dłoń dotknęła jego ręki i uwolniła go od bagażu.
    - Dla mnie to żaden ciężar - powiedział ateva, a Bren stał jak
głupi, wahając się między wiarą we współczucie, nie istniejące u atevich, a
obawą przed przebiegłością, za którą mógł się kryć Cenedi. Bren tego nie
wiedział, nie myślał, nie chciał robić z tego sprawy, dopóki istniała choćby
niewielka szansa, że nie wiedzą o jego komputerze. Djinana mu go przyniósł.
Załadowali go stajenni.
    Mężczyzna odszedł. Nokhada potrąciła Brena i odeszła wraz z
pozostałymi mecheiti: któryś z ochroniarzy Ilisidi dosiadł Babsa i zaczął się
oddalać, podczas gdy reszta grupy ruszyła pieszo, prawdopodobnie w kierunku
muru, o którym mówiła Ilisidi i w którym - daj Boże - będzie otwarta brama. Nic
się nie skomplikuje i wszyscy wsiądą do samolotu, który zawiezie ich prosto do
Shejidan.
    Mężczyzna, który wziął torby Brena, wyprzedził go, idąc w
ciemności pod górę długim, pewnym krokiem, zmierzając w kierunku Cenediego i
Ilisidi, co tylko potwierdziło najgorsze podejrzenia Brena. Nie mógł go stracić
z oczu i musiał powiedzieć Banichiemu, co się dzieje, ale Banichi, wsparty na
Jago i jeszcze jednym atevie, został nieco w tyle.
    Bren nie wiedział, kogo ma się trzymać - nie mógł porozmawiać z
Banichim na osobności i nie mógł iść z obiema grupkami naraz. W rezultacie
kuśtykał w połowie drogi między nimi, przeklinając się za to, że nie zdążył
wymyślić odpowiedzi, która powstrzymałaby atevę przed odebraniem mu juków, ani
sposobu powiadomienia Banichiego, co w nich jest, bez ujawniania ich zawartości
idącemu obok ochroniarzowi. Teraz równie dobrze mógł to wykrzyczeć...
    Udać, że potrzebuje czegoś z nesesera?
    To może się udać. Przyśpieszył, tracąc na przemian oddech i
jasność widzenia.
    - Nadi - zaczął.
    Kiedy jednak dogonił atevę, zobaczył przed sobą, na samym
szczycie wzgórza, obiecany mur. Stara brama otwierała się na oświetloną blaskiem
gwiazd, zarośniętą chwastami drogę. Przybyli do Wigairiin.




następny   









Wyszukiwarka