Koźniewski Rehabilitacja


Kazimierz Koźniewski

Rehabilitacja

Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
Maj, 1956
Milczał.
Towarzysz Gustaw Wagner milczał. Zdjął grube, dwustronnie szlifowane okulary, z
kieszeni
wyjął kawałek żółtej irchy i starannie przecierał szkła. Wykrzywił się przy tym

jak
krzywił się zawsze
i grymas krótkowidza zniekształcił dużą kwadratową twarz,
złożoną z
geometrycznych figur. Od początku zebrania nie odezwał się ani jednym słowem.
Czyżby oczekiwali, że przemówi pierwszy? Że przełożony i rozkazodawca Bogdana
Kilenia
zacznie się usprawiedliwiać? Ułatwi im sytuację? Wybawi z kłopotu? Raz jeszcze
zadecyduje
za nich wszystkich? Nie wiedzieli więc, czy w tej chwili jest z nimi solidarny.
Kogo
popiera, komu jest przeciwny? Czekali na jego zdanie. Czyżby lękali się
rozbieżności z generalną
polityką swego resortu? Ależ właśnie teraz tworzą ją bardziej samodzielnie niż
kiedykolwiek
dotąd. Od niedawna wszystkie decyzje są nie ustalone, płynne, ciągle się
zmieniające.
Oni jednak, od których w tej chwili zależy dostatecznie wiele, nie posiadają
jeszcze żadnego
wspólnego poglądu. Patrzą na niego
siedzącego wśród nich
czekają, aż się
odezwie.
Ponad konarami drzew rozłożystych, gęstych i ciężkich napływało ku oknom
wysokiego
piętra majowe powietrze
gorące, już przedwieczorne. Nie był to czas
sprzyjający naradom,
a przecież odbywały się one w całym mieście, w całym kraju. Przy tysiącach
zielonym suknem
obłożonych stołów spierano się w tej chwili o strategię oraz próbowano ustalać
taktykę
najbliższych tygodni. Wszystko się zakołysało i bardzo trudno było odzyskać
zagubioną równowagę.
Wzajemnie się oskarżano i indywidualnie broniono. Formułowano pytania i unikano
odpowiedzi. Bito się we własne i cudze piersi. Badano atuty, studiowano akta i
mozolnie,
niezgrabnie stylizowano wnioski. Nikt nie był pewien swej racji. Mówiono:
trzęsienie ziemi.
Siedzący przodem do okien wzdłuż długiego stołu narad w skupieniu obserwowali
ciemniejący
błękit nieba nad Ujazdowem i Czerniakowem. Siedzący tyłem zajmowali się byle
czym. Norbert Szper powoli i dokładnie na czystej kartce papieru rysował
fantazyjnego smoka,
niebieską plamą cieniował ostre szpony i jeden spiczasty róg. Franciszek Partum
brzuścem
palca systematycznie zbierał z ciemnozielonej materii niewidoczne dla oczu
pyłki. Waldemar
Nocoń oglądał swe krótko przycięte, starannie utrzymane paznokcie.
Zazwyczaj nie pozwalali sobie na takie marnotrawienie czasu. Nie po to zwoływano
egzekutywę,
by celebrować wzajemne milczenie. Zbyt długo i zbyt dobrze się znali
Szper z
Wagnerem
wyliczali już sobie ponad trzydzieści lat kontaktów partyjnych, współpracy,
sporów i
zgody, wspólnych cel więziennych i wspólnej wolności
by zabranie głosu miało
ich krępować.
Wszyscy oni potrafili określać i uzasadniać swoje racje. Potrafili
aż dotąd,
do dnia
dzisiejszego, może do wczoraj jeszcze.
Pytanie
tym razem już niecierpliwie ponaglające
postawione przez sekretarza
egzekutywy
organizacji partyjnej, towarzysza majora Henryka Wrzosa, godziło w nich
wszystkich.
W niego, pułkownika służby bezpieczeństwa Gustawa Wagnera, oraz w nich,
najbliższych
współpracowników i podkomendnych. Wiedzieli, że nie unikną odpowiedzi
zresztą
nie wyobrażali
sobie, że mogliby jej nie udzielić. Nie zamierzali się uchylać, choć tak bardzo
tego w
tej chwili pragnęli. Łatwo było zwrócić legitymację partyjną Bogdanowi Kileniowi

literalnie
czyniąc zadość pytaniom postawionym przez Wrzosa. Kileń odbierze sobie
zasekwestrowaną
przed laty legitymację
gdzie indziej będzie pracował, do innej należeć będzie
organizacji
partyjnej, bez najmniejszego więc kłopotu, natychmiast, mogli powiedzieć: tak.
Wiedzieli
jednak, że manewr z legitymacją Bogdana Kilenia posiada w tej chwili wagę
szczególną.
Ich decyzja będzie wskazaniem
czy tego chcą, czy przed tym się bronią
dla
setek, dla
tysięcy towarzyszy czekających w rozterce i niepewności, aby wreszcie usłyszeć,
jak zachować
się winni wobec niepokoju politycznego, który od paru tygodni wstrząsa krajem.
Atako-
wano ich urząd, który przyzwyczajono się
i oni przyzwyczaili się również

utożsamiać z
partią i z rządem. Rehabilitacja Bogdana Kilenia mogła stać się ich samokrytyką
albo ich samoobroną.
Publicyści drukowali w gazetach rozdygotane artykuły. W kawiarniach rzucano
oskarżenia
wszystkie i jakiekolwiek. W fabrykach gniewnie analizowano zarobki,
a zebrania
organizacji partyjnych przemieniały się w kłębowisko inkwizytorskich żądań.
Mieli odpowiadać
na pytania majora Wrzosa, gdy nagle przestały ich obowiązywać dotychczasowe
miary i kryteria, gdy co godzina musieli rewidować dokonane przedwczoraj,
powiedziane
wczoraj, pomyślane dziś rano.
Gustaw Wagner milczał. Każdy musiał decydować o sobie. Pozostawił im
samodzielność.
Każdy z nich
siedmiu członków egzekutywy organizacji partyjnej departamentu
ministerstwa

związany był z dramatem porucznika Bogdana Kilenia. W przypadku tym nie było
nic osobliwego: sprawa inżyniera Suchowilka
jej tajemnice i jej ważność

znana była tylko
towarzyszom zajmującym w departamencie stanowiska najważniejsze oraz paru innym,
którzy
stali się znaczącymi przez swój udział w tym misternym, jak im się wówczas
zdawało, a
groźnym, jak to dzisiaj mają ocenić, planie. Więc ich właśnie wybierano potem do
wielu kolejnych
egzekutyw, aż w końcu doszli do tej, od której zażądano generalnego rachunku.
Ongiś
byli oni przyjaciółmi, przełożonymi bądź kolegami Bogdana Kilenia, bardziej niż
inni pracownicy
departamentu przeżywający sensację jego aresztowania i skazania. Wyrok sądu nie
okazał się ostateczny
jak zwykle żaden polityczny wyrok. Rzecz znowu wróciła
do nich:
mieli zadecydować o rehabilitacji partyjnej człowieka, któremu sądy darowały
niedawno
przeważającą część kary. Darowanie kary, powodując natychmiastową wolność, nie
przywracało
jeszcze obywatelskiej czci. Bogdan Kileń zażądał partyjnej rehabilitacji. Do
nich właśnie
należało odmówić mu jej
lub mu ją przyznać.
Major Henryk Wrzos zająknął się leciutko
a jednak usłyszeli i zareagowali

gdy w zagajeniu
wypadło mu użyć dwóch słów: oficer i towarzysz. Czy wszyscy oni wzdrygali się na
myśl o łączącej ich niegdyś wspólnocie partyjnej i ideowej?
Lata całe odtrącali, grzebali pamięć o swoich dawno usuniętych i polikwidowanych
przywódcach,
przyjaciołach, towarzyszach: postarali się uwierzyć w sprawiedliwość oskarżeń, w
które uwierzyć im było tak trudno, że wiarę taką niejeden spośród nich tylko
pozorował, zakładając
wyższość interesów społecznych nad losami jednostki. Już niemal we wszystko
uwierzyli, już niemal zapomnieli i pogodzili się, gdy oto zakomunikowano im o
fałszu, nieprawości
i zbrodni. Wezwano ich
rozmaicie to określając i nazywając
by w dawno
zaginionych
znowu uznali najlepszych, najwierniejszych sprawie towarzyszy. Poczuli radość i
ulgę, lecz równocześnie ogarnął ich lęk i zagubienie. Stracili pewność działania
oraz pewność
myślenia
niezbędne dla wyrokowania. Sprawę Bogdana Kilenia odruchowo
porównywali
teraz ze sprawą tamtych, oskarżonych o coś zupełnie innego i przez inne zupełnie
sądzonych
wokandy, gdy oni byli wyłącznie czytelnikami bałamutnych relacji prasowych.
Bogdana Kilenia
natomiast sądzili sami i dobrze znali racje, które spowodowały aresztowanie,
oskarżenie
i wyrok. Dany im został człowieczy przywilej wątpienia w sprawiedliwość
wykonywaną
przez innych
ale czy ktokolwiek kwestionuje własną odpowiedzialność i przez
siebie określaną
miarę sprawiedliwości?
Musieli odpowiedzieć na pytanie towarzysza Wrzosa. Domagał się tego od nich
gwałtownie
i coraz natarczywiej
sam będąc już gotów dać żądaną przez czasy odpowiedź.

Zawsze za prędko znasz prawidłowe odpowiedzi na zbyt pospiesznie formułowane
pytania

niespokojnie uśmiechał się Szper. W rozmowach prywatnych od dawna już
przerzucali
się sprawą Kilenia
wcześniej, nim wznowiła ją decyzja prokuratora, nim sąd
uwolnił go z
więzienia. Ale ich rozmowy były tylko unikami. Nawet Henryk Wrzos nie wypowiadał
się
jasno i bez wątpliwości. Omijali wszelkie wyraźne formuły. Plastycznie poddawali
się wydarzeniom
w kraju, w mieście, w partii
uginali się, odkształcali i z powrotem,
elastycznie,
przybierali kształt, jaki wydawał się im pierwotny. Czy Kileń był taki
rzeczywiście? Jeszcze o
tym nikt nie wiedział i oni sami tego również nie wiedzieli. Zmieniali swe
opinie, poprawiali

dla ich poparcia lub dla ich zwalczania odnajdywali coraz to nowe argumenty,
mnożyli je,
wycofywali raz przyjęte, by nazajutrz do odrzuconych powrócić. Gustaw Wagner w
rozmowach
tych nie brał żadnego udziału.
Na koniec jednak padło pytanie oficjalne, ostateczne: tak
lub nie? Wydarzenia
żądały od
nich oświadczeń możliwie najjaśniejszych, a rzecznikiem tych wydarzeń okazał się
niespodziewanie
pierwszy sekretarz ich egzekutywy, major Wrzos, panicznie lękający się, by nie
pozostać w ariergardzie wypadków. Istniały terminy śledztw, sądów i wyroków

dla rehabilitacji
partyjnej takich terminów jednak nie było: nikt dotąd spraw tego rodzaju nie
przewidywał.
Po kilkunastu minutach wzajemnego milczenia mogli odroczyć wydanie opinii
jeszcze
o tydzień, jeszcze o dwa tygodnie. I jeszcze milczeć o tym przy stole, a gadać
poza tym pokojem.
Żeby zebrać pełniejszy materiał, żeby gruntowniej przemyśleć sprawę
do której
już
żadnych więcej materiałów nie było i nad którą już dostatecznie długo
rozmyślali. Znali żonglerkę
takich słów, znakomicie potrafili się nimi posługiwać
zarówno gwałtownie
przyspieszając
tok działań, jak i rozwlekając je na miesiące, na lata całe. Właśnie teraz, gdy
w kraju
nie doszło ani do pokazowych procesów schizmatyckich, ani do oskarżeń
najpodlejszych
i
to właśnie okazało się szczęśliwe
poznali dobrodziejstwo zwłoki, zysk
dobroczynnej powolności
w prowadzeniu spraw zawiłych, korzyść płynącą z niezapadłych wyroków.
Pospieszyli
się kiedyś ze skazaniem Kilenia
z tego czyniono im zarzut. Może więc teraz nie
należy
się spieszyć z rehabilitacją? Może działać ostrożnie, powoli rozpatrując
argumenty i krok w
tyle
a nie krok na przedzie
posuwać się za rzeczywistością. Może całą sprawę
uznać za
niegodną pośpiechu
jeżeli Kileń i tak jest już na wolności! W czyim właściwie
interesie
Wrzos tak ją przyspiesza? Kileń jest już z żoną, z dzieckiem. Może poczekać. Nie
należy histeryzować
na temat godności ludzkiej, co od paru tygodni modne jest w sposób szczególny,
ale nie powinno ważyć na tej sprawie.
Dyskusja nie może się zacząć. Nikt jednak nie stawia wniosku o jej odroczenie.
Milczy
Wagner
milczą wszyscy.
Na początku zebrania towarzysz Wrzos określił temat:

Prawem zajmą się prawnicy, historią
historycy. My natomiast winniśmy orzec,
czy interes
polityczny dni dzisiejszych wymaga, by Kileń z powrotem otrzymał legitymację
partyjną.
My zajmujemy się teraźniejszością...

Nie ma teraźniejszości bez przeszłości
mruknął Szper,
Powinniśmy jednak
zdać sobie
sprawę, czy słuszny był rozkaz wydany Kileniowi? Czy wolno nam było go wydać? Od
nas
zależy...

Czy cokolwiek jeszcze od nas zależy?
szarpnął się Partum. Szper nie
dokończył zdania.
Wrzos kontynuował zagajenie:

Od nas zależy, czy Bogdan Kileń będzie miał zwróconą legitymację partyjną, czy
nie.
Czy będzie zrehabilitowany jako towarzysz i oficer
w tym właśnie miejscu major
leciutko
się zająknął.
Sądy mają swoje oceny, prawa i kodeksy, my mamy swoje.
Oczywiście nie
muszą być one jednoznaczne. Tego już chyba nauczyliśmy się na całe życie.
Jednoznaczność
była zbyt kosztowna. Ale dalsze przewlekanie naszej oceny i decyzji, sprzeczne z
tym odczuciem
powszechnym, któremu wyraz dał sąd, byłoby droczeniem się z opinią publiczną.
Droczeniem
może zbyt już... Czy ocena partii winna więc być przeciwstawna wyrokowi sądu?
Któż może odnieść korzyść z takiej różnicy?

Zawsze tak mawialiśmy, tylko odwrotnie ustawialiśmy zależność. Przyzwyczajenie
stało
się nam naturą...
Szper przerwał powtórnie. Wrzos nie zareagował, tylko
kończył:

Na razie nie chcę jeszcze wypowiadać swojego zdania. Kto z towarzyszy
pragnąłby w tej
sprawie...?
Nie chciał nikt. Nie mogli potwierdzić propozycji Wrzosa
taki unik był dla
nich nie do
przyjęcia. Decydować o partyjnej rehabilitacji Kilenia bez oceny tego
wszystkiego, co wyda-
rzyło się przed pięciu laty? Nie!
zbyt wiele szacunku mieli dla samych siebie.
Choćby słowa
głośno nie wymówili
każdy z nich musiał tę ocenę sam przeprowadzić, sam dla
siebie tylko.
Z miasta napływały meldunki o potwornej gadaninie, o plotkach rwących zarówno
spotkania
w kawiarniach, jak i narady partyjne. Dowiadywali się w ten sposób, że w ich
aparacie działały
prowokacje. Kto ich prowokował? Kto nimi sterował? Wbrew nim samym? Może w innej
jakiejś
ale nie w tej sprawie! Pamiętali dokładnie: byli zupełnie
przeświadczeni o słuszności
własnego postępowania. Nie mogli nie być o tym przekonani
Bogdan Kileń
rzeczywiście
był winien sabotażu. Sabotażu popełnionego w służbie.
Wyraźnie pamiętali okoliczności, w jakich wiosną pięćdziesiątego pierwszego
Gustaw
Wagner wydał rozkaz, który wszyscy zgodnie uznali za celowy i słuszny.
Solidarnie żałowali,
iż wykonanie zostało fatalnie pokrzyżowane postępowaniem Kilenia. Jego wina nie
budziła

budzić nie mogła
żadnych wątpliwości. Te pojawiły się o wiele później

dopiero teraz.
Rozkazodawca nadal jest ich przełożonym, towarzyszem, członkiem egzekutywy.
Siedzi
wśród nich i w własnej sprawie powinien zabrać głos. Niski, krępy, zbudowany z
geometrycznych
figur
kubistyczna rzeźba. Nie ma jeszcze sześćdziesięciu lat, ale wygląda na
znacznie starszego. Z bardzo bogatej rodziny łódzkiej, niegdyś niemieckich,
później dokładnie
spolszczonych fabrykantów. Od klas gimnazjalnych czynny w ruchu rewolucyjnym,
którego
walki, gorycze i sukcesy były dlań najważniejszą i jedyną treścią życia. W
milczeniu
bawi się długopisem, z cichutkim trzaskiem wyciska i chowa ruchomy grafit.
Leciutkie
skrzywienie warg może oznaczać zarówno gorycz, jak szyderstwo. Powinien
może?

ocenić
swój rozkaz wydany pięć lat temu. Powinien
może?
wygłosić samokrytykę.
Milczy.
Wyciska tylko i chowa grafit automatycznego instrumenciku.
Bogusław Damazyn wyjął chustkę i wytarł spocone czoło. Udręka wzajemnego
milczenia.
Któryś na koniec zerwie się i wybiegnie stąd pierwszy, bez słowa. Major Wrzos
zmuszony
będzie odroczyć dyskusję nad rehabilitacją Kilenia do następnego tygodnia.
Dręczące rozmowy
prywatne, kuluarowe, korytarzowe rozpoczną się od nowa. Ale za tydzień milczenie
będzie jeszcze trudniejsze do zniesienia. Milczenie nie będące zgodą ani na
dalszą dyskryminację,
ani na rehabilitację Kilenia.
Milczeli.
Bezradność? Lęk? Wiedzieli, że to, co między sobą nazywali siłą partii, co dla
nich było
prawdziwą partią
ich głos wspólny i jednolity
teraz powinien dać się
słyszeć. I wiedzieli,
że właśnie teraz nie może się odezwać. Nie mogą, nie potrafią odezwać się razem
i zgodnie

więc milczą, więc wahają się przemówić samodzielnie. W tej chwili milczenie
wydaje się im
jedynym ratunkiem przed sporem mogącym ich zniszczyć. Więc trudniej jest im w
tej chwili
przerwać to milczenie, niż rehabilitować Kilenia.
Dotąd solidarni
już solidarni nie są. To wiedzieli
i tego się bali
najbardziej. Braku jednomyślności.
Odzwyczaili się od niej? Lękali się sporu? Lękali różnicy zdań? Sparaliżowało
ich poczucie społecznej odpowiedzialności?
Henryk Wrzos zdjął zegarek z ręki i powoli, dokładnie nakręcał sprężynę. Szper
meandrował
spiralny ogon smoka. Partum zbierał pyłki ze stołu. Janina Łaszewska, zawsze
ruchliwa,
teraz tkwiła ścięta, zastygła, nieruchoma. Nocoń zapalił papierosa. Damazyn
łamał zapałki i
układał wzorek na zielonym suknie. Było coraz goręcej i duszniej. Wagner
milczał. Głośno
brzęcząca mucha obijała się o szybę, nie umiejąc trafić do otwartego okna.

Qui tacet consentire videtur
Wrzos przerwał milczenie.
Akceptujemy więc
prośbę
Kilenia. Notuję uchwałę egzekutywy pozytywnie zalecającą organizacji partyjnej
rehabilitację
towarzysza Bogdana Kilenia, skazanego...

Szczury, szczury!
krzyknął Partum i gwałtownie zerwał się od stołu.
Już i
my mamy
się bać tych gówniarzy z redakcji "Zwyczajnie"? My...

Sąd...
zaczął Wrzos, ale Partum nie dał sobie przerwać.

Sam powiedziałeś: inne są kryteria sądowe, inne nasze. Nie chcę mówić o
decyzji sądu w
tej sprawie i o tym, dokąd ona nas zaprowadzi. Ale dlaczegóż to my mamy kulić
ogon pod
siebie i odwoływać to, co było najprawdziwsze i najsłuszniejsze. Stawiam wniosek
formalny:
oddalić prośbę Kilenia i zdjąć ten punkt z obrad naszej egzekutywy. Niech Kileń
lata sobie po
Warszawie, gdzie chce i do kogo chce, ale nam tego akceptować nie wolno.

Partum cofnął
się od stołu, oparł o filar i szeptem, świszczącym, jakby się zmęczył, kończył
perorę:
Nie
wolno. Kwestionuję i odrzucam tę całą rehabilitacyjną farsę. Żadnych wątpliwości
nie mam i
mieć nie będę...

Pozazdrościć...
mruknął Szper, wysoki, zwalisty, tyjący mężczyzna o dużej
nieregularnej
twarzy, pod prawą szczęką przeciętej głęboką blizną. Siwe ruchliwe oczy,
niesforna stercząca
czupryna i miękki, melodyjny głos, w którym znakomicie modulowały się wszystkie
akcenty: wątpliwości, szyderstwa, nacisku. Nie przerywając rysowania następnego
już smoka

jednorożca, podjął dyskusyjne wezwanie:
Pozazdrościć ci spokojnego sumienia.

Jak chcesz: możesz zazdrościć. Żadnych wątpliwości nie mam i mieć nie będę.
Ani teraz,
ani później...
warczał Partum.

Ani teraz, ani wtedy
Szper westchnął. Franciszek Partum, zanim przeszedł do
ich departamentu,
był prokuratorem. Oskarżał w procesie Bogdana Kilenia.

Ani teraz, ani wtedy
Partum nie myślał ustępować, ale Wrzos wdał się głośno
i apodyktycznie:

To nie jest żadne stanowisko. Ani wczoraj, ani dziś, ani jutro, ani
pojutrze... Upór i bezmyślność.
Po prostu: bezmyślność. Dzień dzisiejszy nie jest dniem wczorajszym. Coś się, u
diabła, tymczasem zdarzyło. Zdarzyło wśród nas. I zdarzyło poza nami. A jakie
będzie jutro?
Ty zawsze chcesz być niezmiennie taki sam? Niezależnie od okoliczności? Myślący
człowiek
każdy dzień poddaje nowej analizie, aby wysnuć nowe wnioski i nowe powziąć
decyzje. Czasy
się zmieniają...

I władze się zmieniają...
znowu mruknął Szper.

Raczej powiedz: i władze też muszą się zmieniać, podlegają bowiem procesom...


Wrzos z jawną niechęcią spojrzał na Szpera. Szper powtórzył swoje:

Chciałem powiedzieć to akurat, co powiedziałem: i władze się zmieniają...

Masz rację!
Wrzos holendrował zuchwale.
I władze się zmieniają. Już się
zmieniły i
władze naszego ruchu, naszego obozu również. Każdy myślący człowiek powinien z
tego
faktu wyciągnąć konsekwencje. My cenimy dialektyczną zdolność myślenia, a ona
wymaga
od nas...

...ułaskawiających glejtów dla wszystkich naszych wrogów? Tak? Powiedz to
wreszcie
wyraźnie i bez osłonek.
Partum znowu wtargnął w tok sporu.
Menu na dziś:
ułaskawienie
wrogów pod beszamelem. Szef kuchni poleca... Ale nam wątpić nie wolno, i nikt
poza niektórymi
towarzyszami partyjnymi w to nie wątpi, że wtedy, przed pięciu laty, i
wcześniej, i później,
łeb chciano ukręcić i nam, i naszej rewolucji. To była wojna, Kileń za swój
sabotaż i za
swoją dezercję powinien być rozstrzelany. Zwyczajny dezerter. Jakże byliśmy
wspaniałomyślni:
zamiast egzekucyjnego plutonu tylko więzienna cela. Gdyby oni nas wtedy
zwyciężyli,
gdyby oni nas wtedy pokonali, nikt by dziś nie gaworzył o żadnej rehabilitacji,
a sam
Kileń kiblowałby w jednej celi ze szczeniakami ze "Zwyczajnie"...

Co dobrze by i o nim, i o nich świadczyło. Nie sądzisz, że tego rodzaju
prognostyki muszą
nas tylko utwierdzać w rehabilitacyjnej decyzji?
Szper domyślał rzecz do
końca.

Może i tak, ale ja pragnę zwrócić wam uwagę, że nikt by się z nimi nie
patyczkował. I z
nami też by się nikt nie patyczkował. My tylko dyskutujemy nad rehabilitacją.
Może go jeszcze
mamy przeprosić?
Z identyczną furią Partum piętnował Kilenia na rozprawie sądowej oraz przed
procesem,
podczas śledztwa, które było bardzo krótkie. Dla Partuma sytuacja była zupełnie
jasna wówczas,
jasna jest i teraz.

Boisz się, że rehabilitacja Kilenia może się stać degradacją Partuma?
Szper
szydził lekko.

Moją degradacją?
eks-prokurator roześmiał się.
Tyle lat mnie znasz i wiesz
dobrze,
że mogę ruszyć do fabryki i toczyć wałki stalowe. Gotów jestem to uczynić nawet
wbrew
wszystkim, byle tylko...

Byle tylko twoje było na wierzchu.

Jeżeli chcesz, to możesz tak powiedzieć. Byle tylko moje było na wierzchu.
Dobra. Tylko
że moje to jest i twoje. Mnie nie idzie o władzę i nie o te metamorfozy władzy,
o jakich wy
z takim wdziękiem dyskutujecie. Ale jeżeli chcemy, jeżeli mamy wolę
przekształcić to społeczeństwo,
nie możemy się cofać ani przed ulicą, ani przed literatami, ani przed
kimkolwiek...
Partum siekł kantem dłoni w zielone sukno stołu. Wybuchnął. Oskarżał o
tchórzostwo
tych, którzy po latach gotowi są rehabilitować ówczesne tchórzostwo Kilenia. Gdy
na chwilę
zawiesił głos, Nocoń skorzystał z okazji:

Chciałem przypomnieć: Kilenia nigdy nie oskarżaliśmy o tchórzostwo. Kileń był
odważny.
Ostatecznie przeciwstawił się nam wszystkim i w śledztwie nie szukał wykrętów.
Oskarżaliśmy
go o zdradę, o zastarzałą prowokację, o konszachty z wrogiem, o wszystko, na co
nie
posiadaliśmy najmniejszych dowodów. Dlatego sąd zdjął mu teraz porcję kary, a my
zastanawiamy
się, czy nie powinniśmy go rehabilitować z zarzutów najcięższych i
nieuzasadnionych.

Nocoń mówił powoli, z namysłem, z wysiłkiem wydobywał słowa. Mówił boleśnie.

Nie było dowodów?
Partum demonstracyjnie się zdziwił.
Nie opowiadajmy
sobie
bajek dla dzieci. Logika niezmiernie prosta: jeżeli postępowaniem swoim działam
na korzyść
wroga, to znaczy, że działam, że chcę działać na szkodę naszego ruchu, naszej
idei i naszej
polityki. Nie lubicie, wiem, że nie lubicie od pewnego czasu słówka:
obiektywnie. Ale ono
istnieje
jako słowo i jako zjawisko. Obiektywnie biorąc Kileń swoim
postępowaniem działał
na rzecz naszych wrogów, bez względu na tłumaczenia i usprawiedliwienia. Reguły
walki
politycznej mają swoją prawidłowość...

Przestań!
Szper przerwał rysowanie i całym swym wielkim ciałem zwrócił się w
stronę
sąsiada.
Franek, przestań! Tym "obiektywizmem" posługiwaliśmy się jak maczugą.
To złe
słowo. Kilenia skazaliśmy nie dlatego, że nas zdradził
choć tak o tym
krzyczałeś w sądzie

ale dlatego, że wtedy myślał po prostu inaczej niż my wszyscy. Myślał uczciwiej.
To był
prawdziwy i autentyczny konflikt. Różnica poglądów na walkę z wrogiem. Ale
jeżeli w
czymkolwiek zmądrzeliśmy, to chyba w tym właśnie, iż przestaliśmy demonizować
takie różnice.
Czy ty naprawdę sądzisz, że obowiązkiem komunisty znajdującego się nawet w
ogniach
społecznych i politycznych walk jest rezygnacja z własnej, samodzielnej myśli?
Czy nasze
prawo do myślenia mamy cedować tylko na tych, których uprzednio obdarowaliśmy
specjalnym
mandatem? Wstępując do partii mamy przestać myśleć samodzielnie, czekając, aż
nas
wybiorą na odpowiedzialne stanowisko? Wybiorą dlatego, że nie myśleliśmy
samodzielnie...
Czy tak?

Kileń był nie tylko członkiem partii, był żołnierzem skierowanym do walki
frontowej...

Demagogiczne rozróżnienie...
Szper zamachał ręką przed twarzą Partuma.

Demagogiczne utożsamienie. Kileń był oficerem służby bezpieczeństwa, miał
słuchać
rozkazów i wykonywać je.

Przyjmując ich do aparatu mówiliśmy
Szper kontynuował spór najostrzejszy

że potrzebujemy
najlepszych komunistów, a nie policjantów, żandarmów, stupajów...
Szper dokładnie pamiętał jesień czterdziestego czwartego. Bogdan Kileń
gwałtownie
wzdragał się przed służbą w aparacie bezpieczeństwa. Szper długo musiał go
namawiać i
przekonywać. Ich wzajemne zaufanie datowało się jeszcze z dawnych lat, gdy razem

Bogdan,
początkujący student, oraz Norbert, człowiek już dojrzały, matematyk pracujący w
zakładzie
ubezpieczeń społecznych
organizowali nielegalne przerzuty z kraju przez
Zakopane
i tatrzańskie ścieżki do Czechosłowacji, Francji i dalej, do Hiszpanii. Na
koniec towarzysz
Norbert sam tam powędrował, ostatecznie rozstając się z losem matematyka, a
Kileń pozostał
w Polsce, dzieląc z partią dni najbardziej trudne. Po ośmiu latach spotkali się
w Warszawie,
na Pradze, z której artyleria radziecka
mimo hitlerowskiego obstrzału
waliła
w dymiące
coraz bardziej ruiny lewobrzeżnego śródmieścia.
Towarzysz Józef
Norbert Szper
pierwszy wśród tłumu ulicznych przechodniów
rozpoznał
Kilenia: od wielu tygodni nastawiony był na odnajdywanie starych przyjaciół.
Jeszcze w
Lublinie opowiadali mu peperowcy, że Kileń czynny był w podziemiu warszawskim. Z
Żoliborza,
po kapitulacji dzielnicy, Kileń przedostał się na północ, wyminął opanowany
przez
akowców Kampinos, gdzieś na Kurpiach udało mu się prześliznąć przez front i
wrócić na
Pragę. W zimnym, nieprzytulnym pokoiku na Grochowie, w jakim Szper sypiał razem
z gromadą
innych oficerów, dwaj przyjaciele składali sobie relację z wojennych przeżyć. Po
długiej
rozmowie Szper przedstawił swą propozycję: szukał towarzyszy do pracy w aparacie
bezpieczeństwa. Wtedy zaczęli się kłócić. Praca w bezpieczeństwie wydała się
Kileniowi
obrzydliwa. Szper długo pamiętał tę zdenerwowaną gadaninę: refren rozmowy
powracał do
niego natarczywie przez wszystkie lata. Słowa Bogdana, nerwowo rzucane w ciasnym
pokoiku
odartej z tynku praskiej kamieniczki, dźwięczały mu w uszach, gdy razem z
Wagnerem
słuchali taśm nagranych na procesie Kilenia: "Dlaczegóż to akurat ja mam wsadzać
ludzi do
więzienia, mam ich zamykać nawet i wtedy, gdy wiem
a to wiem!
że rewolucja
powinna
niszczyć swoich wrogów. Niezbędne, konieczne
świetnie to rozumiem, ale
dlaczego akurat
ja? A gdybyś mnie dzisiaj nie spotkał na ulicy? No więc
wyobraź sobie, żeśmy
się nie spotkali.
Zapomnij, że mnie spotkałeś. Nie spotkaliśmy się! Rozumiem: każdy ustrój, każdy
rząd
musi posiadać policję, która z jednej strony dba o spokój reszty obywateli, ale
z drugiej strony
robi całkiem brudną robotę. Ale każdy ustrój potrzebuje również
ba, przede
wszystkim

inżynierów i nauczycieli, lekarzy i urzędników. Potrafię robić tyle innych
rzeczy. Z wykształcenia
jestem przecież mechanikiem. Dlaczegóż to ja mam być tym, który aresztuje?"
Zdenerwowany
Kileń biegał po przekątnej małego pokoiku. Wściekły, iż propozycja partyjna

Szper tak zaakcentował jej charakter
trafiła akurat na niego. Wędrując dzisiaj
rano ulicą
Kawęczyńską mógł spotkać towarzysza, przyjaciela z zupełnie innego resortu
państwowego.
Zresztą zamierzał wstąpić do wojska. Szper ofuknął go ostro: "Czy członek partii
ma prawo w
takim momencie historii uchylać się od trudnej, rzeczywiście delikatnej i
moralnie niebezpiecznej
roboty? Jeżeli w aparacie bezpieczeństwa nie znajdą się najlepsi partyjniacy

Szper
powtarzał argumenty z czasów Dzierżyńskiego, jakby przemawiał na publicznym
wiecu

najlepsi towarzysze, na których uczciwości można bezwarunkowo polegać,
niechybnie zaczną
działać mechaniczne prawa każdego urzędu państwowego. Instytucja, skoro jest
potrzebna,
nie może nie powstać jedynie z tej przyczyny, iż nie ma stosownych pracowników,
a że istnieć
musi, więc zapełnią ją lada jacy. A wtedy? Tam gdzie na każdym niemal dokumencie
znajduje się symbol tajności, gdzie pojedynczy człowiek otrzymuje niezmiernie
szerokie prawa
decydowania o losie innego człowieka, tam gdzie metody działania łatwiej
demoralizują
tych, którzy się nimi posługują, niż tych, dla których zwalczania winny one
służyć
tam bardzo
dużo, niemal wszystko, zależy od indywidualnego charakteru człowieka". Szper
dowodził
z ferworem, gdyż od dłuższego już czasu przekonywał sam siebie: nie wolno tej
najprzykrzejszej
funkcji rewolucji spychać na barki innych. Nie brudzić sobie rąk

najłatwiejsze! Nader
wygodnie jest upierać się, iż inni są godniejsi, inni bywają lepsi. Żaden z nich

Szper przekonywał
Kilenia argumentami, z pomocą których niedawno pokonywał samego siebie
nie
jest w stanie osądzić własnej wartości ani własnej przydatności. Tę znają
jedynie towarzysze.
Nie wolno mówić: niech robią to inni.
Znali się od wielu lat, a rozmawiali jakby po raz pierwszy. Osiem lat wojennego
rozstania
było wystarczająco dużo, by musieli odnajdywać się na nowo. Właściwie obcy
życiorys, obce
poglądy, nieznane reakcje. Szper pamiętał: gdy do Moskwy przywędrowała delegacja
peperowców
z okupowanej przez hitlerowców Warszawy, bardzo długo te same słowa dla obu
grup komunistów znaczyły coś jednak innego. Teraz też
rozmawiał z człowiekiem
właściwie
mu obcym i żyrował mu swe specjalne zaufanie. Ale jakże inaczej w czterdziestym
czwartym można było postępować z ludźmi? Tych, których znało się naprawdę, było
tak niewielu,
rozpaczliwa garstka. Rachunek zaczynał się od nowa: ab urbe condita
powtórzy
potem
poeta. Na ślepo musieli ufać
innym i nawet sobie samym.
Norbert Szper, towarzysz Józef, darował Kileniowi szeroki kredyt. Darował mu tym
skorzej,
im gwałtowniej Kileń przeciwstawiał się jego propozycjom. Swoim wstrętem i
oporem
Kileń bardziej zyskiwał Szpera niż wspólnotą dawnej walki konspiracyjnej. Kileń
tego nie
wiedział, nie znał teorii Szpera. Szper lękał się tych, którzy do pracy w
bezpieczeństwie zgłaszali
się sami lub którzy na propozycję takiej pracy reagowali z ochoczą gotowością.
Zawsze

zawsze!
ogarniała go odruchowa nieufność wobec tych, którzy najtrudniejsze
decyzje
polityczne, ideowe, osobiste, zawodowe podejmowali natychmiast, spontanicznie,
bez jednej
choćby bezsennej nocy. Jeszcze dawniej, przed wyprawą do Hiszpanii, dziwił się,
a zdumienie
to kryło ziarno odruchowej niechęci, ilekroć któryś z młodszych towarzyszy zbyt
skwapliwie
i beztrosko decydował się na los działacza nielegalnego, nieustannie
poszukiwanego
przez policję. Zdarzało się, iż uczyniwszy komuś propozycję pracy partyjnej, sam
aż podpowiadał
mu wahania, sam wyliczał tamtemu wszystkie jej niedogodności, rozpościerał przed
nim widma ewentualnych klęsk. Pragnął, by każdy z nich parokroć cofał się i na
nowo podejmował
raz przyjęte propozycje. Chciał, by pierwszym słowem każdej odpowiedzi było
słowo: nic! Był podejrzliwy wobec wszelkich entuzjastów. Dziwił się sam i
namawiał na
zdziwienie innych, jak można się było tak łatwo, od razu i z miejsca, godzić z
perspektywą
więzienia, z kłopotami i smutkiem z rzadka widywanej rodziny, z ryzykiem
pedagogicznym
kryjącym się w wychowywaniu dziecka, często długo
regułami konspiracji lub
wyrokami
więziennymi
pozbawionego ojca i matki. Szper, matematyk, który tę naukę tyle
razy zdradzał
dla drugiej wielkiej sprawy swego życia, dla partii komunistycznej
pragnął, by
innym
matematykom żal było ich wspaniałej dyscypliny, by toczył się w nich permanentny
konflikt
między wielkością pracy twórczej a ofiarą składaną walce ideowej. Upierał się,
iż ludzie

młodzi lub starsi
którzy nie zdają sobie sprawy z grożących im
niebezpieczeństw i dramatów,
są potencjalnie niebezpieczni i dla siebie, i dla partii. Szper mawiał zawsze:
nie cenię
zapaleńców, boję się fanatyków, wolę tych, którzy mają wątpliwości, mam zaufanie
do tych
tylko, którzy do siebie nie mają zaufania. Życie człowieka powodowane jest
brakiem konfliktu
krwi u rodziców, ale byt człowieka tyle tylko jest wart, ile w nim samym
istnieje wewnętrznych
konfliktów ideowych i niepokojów intelektualnych. Łatwo zapomniał
a może
zbyt dobrze pamiętał?
jak on sam prosto, natychmiast i bez odwlekań,
piętnastolatek w
gimnazjum, przystąpił do organizacji komunistycznej, wtedy jeszcze nazywanej
jaczejką. Z
najwyższej klasy wypędzony za komunizm
maturę zdawał jako ekstern. Mając
pretensję do
innych
może miał ją i do samego siebie, iż kiedyś zaniedbał jakiegoś własnego
rachunku.
Więc nieprzyjaźnią i niechęcią reagował wobec tych, którzy trudną i moralnie
ryzykowną
pracę w bezpieczeństwie podejmowali z nadmierną partyjną karnością,
demonstrowali zadowolenie
z otrzymanego przydziału. Podejrzewał ich o karierowiczostwo, o chęć zemsty na
kimś, za coś. Groźnymi i niebezpiecznymi mogą stać się w aparacie bezpieczeństwa
ci, którzy
noszą w sobie tajoną zemstę lub którzy są fanatykami. Może oni nie lubią ludzi?

podejrzewał
ich Szper. W pierwszym odruchu winni mu byli odpowiedzieć: nie. Potem dopiero
ulec
jego różnorakim perswazjom. Ulec naciskom autorytetu partyjnego
ale ulec wbrew
sobie.
Na koniec Szper zmusił Kilenia do służby w aparacie bezpieczeństwa. Wszystkich
potrafił
zmusić do tego, do czego skłonić pragnął. Lubił przekonywać ludzi, spierać się z
nimi, zbijać
ich argumenty
akurat takie same, jakie on by formułował w tym sporze. Cenił
zgodę wynikłą
ze starcia i kłótni. Więc i Kilenia cenił właśnie za to, że tamten, już będąc w
aparacie,
nosił stałą niechęć do tej pracy. Kilenia drążyło nieustanne poczucie lęku przed
wywołaniem
czyjejś krzywdy, przed sprowokowaniem katastrofy. Był szoferem nigdy wewnętrznie
nie
pogodzonym z darowanym mu przywilejem prowadzenia maszyny, jaką można przejechać
człowieka. Zwierzał się Szperowi, tym właśnie posługując się przykładem: "Jest
mi nieustannie
wstyd przechodniów, czuję wobec nich swą potencjalną winę, wstyd mi obywateli, u
których
pewnego dnia mogę odkryć wrogie wobec nas działanie, a wtedy ich zaaresztuję i
zniszczę".
Kileń nigdy nie stał się zawodowym tropicielem wrogów
był tylko sumiennym
pracownikiem
aparatu. Gdy po raz pierwszy doprowadził do celi mokotowskiego więzienia
członka konspiracyjnej bandy, przybiegł do Szpera z dramatycznym żądaniem
dymisji. Wyrzekł
się rangi oficera bezpieczeństwa: "Zrobiłem, co do mnie należało, niech no każdy
członek
partii unieszkodliwi tylko jednego wroga, i teraz mogę już odejść". W
gorączkowym monologu
siebie samego podstawiał na miejsce przychwyconego, a równocześnie porównywał
się z agentami policyjnymi, którzy aresztowali go przed wojną. Ja
oni, tamci

ja, tamci

oni. Nie umiał wywikłać się z sieci sylogizmów, którą zaciągnął na pole swego
działania. Z
trudem docierały do niego argumenty ściśle określające sytuację moralną,
polityczną, społeczną,
w jakiej rozgrywały się fakty jedynie z pozoru identyczne. Ich tożsamość była
wyłącznie
tożsamością gestów
ale wykonywanych z różnymi zamiarami.
Czy gesty mogą
decydować o istocie naszego postępowania? Sam pomyśl
Szper atakował Kilenia.

Jeżeli
przyjmiemy założenie o merytorycznej tożsamości gestów, zagubimy się w
ahistorycznym,
jałowym bezsensie. Będziemy się poruszać jak pijani w ciemnościach, wyłączymy
motor myślenia,
a może w końcu zaczniemy celować w samych siebie
tłumaczył młodszemu
przyjacielowi.
I Kileń stygł
na jakiś czas. Nie umiał jednak dać sobie z tym wszystkim rady,
ale
któż z nas
rozumował Szper
mógłby o sobie powiedzieć z czystym sumieniem, że
opanował
wątpliwości i niepokoje, aż do samego kresu białych nocy? Który z nas osiągnąłby
taką
spokojna pewność siebie
kiedyś Szper wykładał to Wagnerowi
natychmiast
powinien rzucić
pracę w rewolucyjnym bezpieczeństwie.
Nie rozumiem ciebie
odpowiedział mu
wtedy
Wagner i zalecił parotygodniowy odpoczynek, może w jakimś zagranicznym kurorcie.
Po
paru dalszych latach Szper przeraził się: wszystko wskazywało na to, iż on sam
zdobył już
swój zawodowy spokój, funkcja stała się dlań rutyną. Kileń takiego spokoju
najwyraźniej nie
zdobył nigdy.
To Szper poradził Wagnerowi, by w sprawie inżyniera Suchowilka posłużył się
Bogdanem
Kileniem.

Policjantów, żandarmów, stupajów... mowa, trawa, jak ładnie to określa nasz
najnowszy
i najmłodszy wieszcz narodowy. Ja go też czytuję, a jakże
Partum ironizował.

Ale jak ty
sobie wyobrażasz państwo, w którym każdy funkcjonariusz będzie robił, co mu się
żywnie
podoba? Żołnierz
jak chce. Policjant
jak mu w duszy gra. Urzędnik
wedle
humorku.
Nawet w słodkiej Francji tak nie ma, a komuniści nigdy nie byli dyskusyjnym
klubem delikatnych
liberałów. Dlatego dziś mamy państwo socjalistyczne...

Jeżeli jesteś taki uprzejmy, to powstrzymaj się od repetycji krótkiego kursu

syknął
Wrzos.
Umiemy go na pamięć.

Minął czas lekcji, już jest po dzwonku. Teraz jest czas dyskusji

sentencjonalnie zadekretował
Szper.

Teraz...
Partum wzruszył ramionami.
Teraz towarzysze rzucają legitymacje
partyjne.

Jedni rzucają, inni odbierają je znowu. To może i normalniej...
Szper nie
poddawał się
furii Partuma.

Po prostu zmieniają się układy sił wewnątrz naszego obozu. To świadczy o
naszej żywotności

Wrzos starał się być najbardziej rzeczowy.

Ale wtedy, w pięćdziesiątym, przecież tak nie było
Łaszewska odezwała się po
raz
pierwszy. Spojrzeli na nią. Wysoka, szczupła, jeszcze młoda i efektowna, dotąd
nie brała
udziału w chaotycznej dyspucie. Siedząc naprzeciw Szpera uparcie śledziła jego
szeroką dłoń
kreślącą pokrętne smoki. Janina Wanda Bratys-Łaszewska
dwojga imion, dwojga
nazwisk:
za dwie kobiety wysoka i przygarbiona, za pół kobiety szczupła
żartowali z
niej. Swego
czasu pierwsza znalazła się na scenie, na której rozegrała się sprawa inżyniera
Suchowilka
z
Berlina przywiozła inicjującą wiadomość. Mówiła szybko i cicho:

Wtedy walczyliśmy w Korei i wtedy do nas strzelano. Mówicie: jest czas walki i
jest
czas dyskusji. Wtedy był czas walki, może teraz jest inaczej, ale... ale czy
powinniśmy tak
prędko zmieniać nasze zdania i poglądy? Czy to dopiero nie jest najbardziej
podejrzane? Ledwo
zjazd coś uchwalił, a nawet tylko w tajemnicy nad czymś obradował, a my wszyscy
już
od razu...

To już, jak mówisz, trwa bez mała dwa lata...
mruknął Szper. Łaszewska nie
zwróciła
na niego uwagi. Ciągnęła swoją myśl:

Już, od razu... Jakby wszystko dotąd to były tylko nasze maski, które
nareszcie z taką
ulgą odrzucamy, jak kobiety odrzucają już niemodne sukienki. Towarzyszu Wrzos!
Toż to
dopiero teraz demonstrujecie, że rację mieli ci, którzy narzucali nam rezygnację
z własnych
przemyśleń na rzecz dyscypliny partyjnej.

Powiedz mi, kiedy chcesz być samodzielny, a powiem ci, kim jesteś
zażartował
Szper.

Może to i dobrze, że każdy z czymś innym kiedy indziej nie chce się zgadzać.

Więc lepiej upierać się przy błędach raz popełnionych? Czy tak mam cię
rozumieć?

Nocoń zapytał Łaszewską.

Więc lepiej jest raz-dwa odrzucać wszystko?
Pytaniem odparowała pytanie. Ale
Nocoń
znał odpowiedź:

Bywają chwile, gdy upieranie się przy starych błędach rodzi błędy następne.
Komuniści
zawsze potrafili dokonywać oceny realistycznej.

Gdy byli o swoim błędzie przekonani. Ale ja wiem, że Kileń nie miał wtedy
racji i nie
miał prawa tak postępować, jak postępował.
Łaszewska wołała z pasją:
Nie
miał prawa,
nie miał prawa sabotować otrzymanego rozkazu!

Ciekawe, czy pod Guadalajarą dyskutowałeś wydawane ci rozkazy?
Partum chciał
boleśnie
dotknąć Szpera. Wspomnienia hiszpańskie były dla towarzysza Józefa szczególnie
drogie.
Tym droższe, im bardziej podejrzewane i dyskryminowane. Zawsze wydawało mu się,

tam, pod silnym słońcem, wśród obcego narodu, osiągnął apogeum swej ideowej
walki. Więc
tylko odwarknął Partumowi:

Ciebie pod Guadalajarą nie było.

Ale w Warszawie też był front. Nie lada jaki.

I jeszcześ się nie nastrzelał? Ciągle chcesz front montować w poprzek
normalnego państwa...

W pięćdziesiątym pierwszym to nie Partum tutaj front montował, ale oni nam
nadsyłali
dywersantów
zauważyła Łaszewska.
Oni chcieli strzelać.

I strzelali. Niejeden poległ jeszcze wtedy
dopowiedział Damazyn.
I teraz
też będą
strzelać, jeżeli im tylko na to pozwolimy. Łupnąć ich po palcach, zanim sięgną
po broń.

Oszalałeś!
Szper nie wytrzymał. Uniósł się cały i krzyczał w prawdziwym
gniewie.

Co was wszystkich opanowało? Jeszcze nikt do nas nie strzelał i w moim
przekonaniu strzelać
nie będzie, tyle krzyczycie, a... taka gadanina to psu na budę... Jakbyście
sobie co marzyli...

Nagle się uspokoił, zmienił ton i drwiąco zwrócił się do Partuma:
Może to do
ciebie,
do ciebie jednego zaczną strzelać...

Jak nie zrehabilituję Kilenia? Co?
Partum roześmiał się hałaśliwie.

Rehabilitacja Kilenia
Wrzos znowu podjął zasadniczą dyskusję
to tylko
logiczne domyślenie
do końca sytuacji, w jakiej znalazła się nasza partia. I nie tylko nasza. Byłoby
bardzo
szczęśliwie, gdyby towarzysze zechcieli pamiętać również i o politycznych
realiach naszego
położenia.

Gdybyśmy wtedy nie posłali Kilenia na prowokację, powiedzmy to wreszcie
wyraźnie:
na prowokację, to dziś...
Szper zabębnił palcami w blat stołu.

Gdybyśmy wtedy nie posyłali takich Kileniów na prowokację, jak dziś to
odważnie określasz

Partum przerwał Szperowi
czyli wszelkimi środkami nie bronili naszego
państwa
przed agresją z zewnątrz, to dziś nie my rozważalibyśmy rehabilitację Kilenia,
ale nam by
doręczono wyroki skazujące.

Niektórzy spośród nas mogą je i teraz otrzymać. Poczta już zaczęła przekazywać
pierwsze
anonimy.
Głos Łaszewskiej drżał lekko. Była bardzo zdenerwowana.
Ale kto
inny też
nam może wyrok doręczyć.

Czekasz na taki wyrok? Na który?
zapytał Nocoń. Moment ciszy. Wszyscy
równocześnie
spojrzeli na Wagnera.
Wagner milczał. Jakby nie usłyszał. Łaszewska nie cofnęła się przed pytaniem. Po
chwili
odpowiedziała:

Będę czekała i na anonim. Będę czekała i na wyrok jawny. Być może nawet, iż
ten wyrok
podpisze Bogdan Kileń. Będę czekała i będę broniła mojego zdania. Będę czekała,
jak...

szukała słowa, zaklęcia czy porównania, którym by mogła wzmocnić wiarygodność
swego
przeświadczenia i swego uporu.

...jak Kileń czekał na swoje aresztowanie
głośno podpowiedział Nocoń.
Brutalnie i
okrutnie. Brutalnie wobec Wandy, okrutnie wobec siebie. Waldemar Nocoń był tym,
który
przed pięciu laty aresztował Bogdana Kilenia.
Zatrzymał się na trzecim piętrze. Niepewny, spłoszony. Przed paru dniami
jak
przed paru
laty. Wahał się i bał się. Jak teraz powinien odezwać się do Kilenia? Po długim
namyśle, po
nocy bezsennej przyszedł tutaj, pod te drzwi, gdy nagle ogarnęły go wszystkie
wątpliwości.
Nigdy Kilenia nie odwiedzał
ani dawniej, ani najdawniej. Z Kileniem nie
łączyły go żadne,
nawet najlżejsze stosunki towarzyskie. Nie miał najmniejszego obowiązku
świadczyć jakiejkolwiek
pomocy jego żonie czy jego dziecku. Często rozmyślał o Kileniu
nigdy o jego
rodzinie.
Na drzwiach ślad usuniętej tabliczki, wizytówki
jeszcze z powrotem nie
przybitej. Kobieta
widać pragnęła zejść z oczu ludziom, sąsiadom i gościom, lękając się niechęci
bądź
współczucia. A może zmieniła nazwisko, sama potępiając męża lub takich potępień
chcąc
oszczędzić dziecku. Wszystko to było prawdopodobne
choć chyba w takim wypadku
Kileń
nie wróciłby do domu. Nocoń pomyślał: Kileń mieszka razem z żoną i dzieckiem w
ich starym
mieszkaniu. Gdyby żona wyrzekła się więzionego męża, coś by mówiono o tym u
nich,
w ministerstwie, a o Kileniowej milczano przez całych pięć lat. Tragedia miała
więc przebieg
normalny, bez scen czy zaburzeń godnych litościwej uwagi: było jej pewnie
trudno, ale jakoś

drgnął teraz na obojętność słowa
jakoś dała sobie radę. W szkole malec bywał
zapewne

o takich historiach przychodziły meldunki
ofiarą złośliwości jednych kolegów,
obiektem
podziwu innych. W tym wieku dzieci jeszcze powtarzają opinie rodziców. Do
rozumienia
swego dramatu chłopiec dorastał dopiero z latami: był mały, gdy pewnego dnia
ojciec wyszedł
rano z domu i już nie wrócił. Nocoń nagle się zaniepokoił: w jaki sposób matka
wtajemniczyła
syna w katastrofę ojca? Co powiedziała dziecku? Przecież musiał pytać. Miał
osiem lat i był już zapewne z ojcem w przyjaźni. Jak w takich sytuacjach
zachowują się żony?
Czy istnieje jakaś prawidłowość, czy bywają jakieś psychiczne reguły? Czy
chłopak mający
teraz lat trzynaście nienawidzi tych, którzy pozbawili go dzieciństwa z ojcem?
Nocoń pomyślał:
jeżeli nas nienawidzi
ma rację. Kileń będzie miał prawo wobec żony i syna
ironicznie
przywitać swego dawnego kolegę: o! znowu po mnie przychodzisz... Żart. Nocoń bał
się tych
żartów
i pragnął je usłyszeć. W tej chwili zapragnął się dowiedzieć, co
przeżywa człowiek,
którego witają takimi słowami? I jak ten człowiek powinien odpowiedzieć? Jak
powinien się
zachować?
Kroki. Ktoś wchodził po schodach. Zostanie zaskoczony pod drzwiami
mogą
pomyśleć:
na przeszpiegach... Spiesznie nacisnął dzwonek.
Drzwi się otworzyły.
Chwilę przyglądali się sobie. Zdumienie w oczach, w całej postaci Kilenia. Kileń
się zmienił?
Twarz mu schudła, ściągnęła się? Posiwiał? Czy może już wówczas był szpakowaty?
W tej
akurat chwili Nocoń nie potrafił dokładnie uświadomić sobie twarzy tamtego
Kilenia
a przecież
podjąwszy dzisiaj decyzję tej wizyty długo i uważnie oglądał starą fotografię
dawnego
kolegi, przechowywaną w biurku. Jakby się nic nie zmienił. Powinien był się
zmienić. Grymas

a może to się tylko Noconiowi tak wydawało?
z lekka zdeformował usta
gospodarza.
Kroki ludzi idących od dołu były coraz głośniejsze. Kileń odsunął się
gest
zapraszający.
Nocoń wszedł.
Gospodarz bez słowa pokazał następne drzwi. Niewielki pokój. Jasny orzech:
okrągły stół,
cztery krzesła pokryte zielonym rypsem, mały kredens, tapczan zarzucony brązowym
kocem,
radio, wazonik ze sztucznymi kwiatami, duży kryształ z rachunkami za gaz i
elektryczność,
dwie reprodukcje szarych pejzaży, kilka bezbarwnych książek na etażerce,
rozłożona "Trybuna".
Kileń odsunął krzesła. Następny gest. Usiedli.
Ciągle
bez jednego słowa. Cisza przeciągała się. Dopiero teraz Nocoń stracił
świadomość
celu tej wizyty. Kileń pstryknął w paczuszkę papierosów
wysunęły się. Nocoń
udał,
że nic zauważył tego gestu.
Kileń zaczął pierwszy, głosem cichym, matowym, bardzo spokojnym:

Chciałbym, żebyś wiedział, że ja nie mam do ciebie żalu. Do nikogo z was nie
mam żalu.
Może jeden tylko Partum, ten prokurator... Ale jego też rozumiem...

To źle...
Nocoń parsknął gwałtownie. Odzyskał mowę. Znowu rozumiał sens
swojego
tutaj przyjścia:
To źle!

Źle czy dobrze? Nie wiem. Nie czuję żalu. Jestem bardzo spokojny.

To źle. Nie powinno się godzić ze złem.
Chciał powiedzieć: nie powinieneś
się godzić,
albo: nie powinniśmy się godzić, ale owo tykanie czy owa wspólnota wydały mu się
tak niezręczne,
moralnie nie usprawiedliwione, że ominął je zwrotem mniej obowiązującym.

Nie godzę się...
Kileń przytaknął miękko i nijako.

Bez żalu, bez gniewu nie przemienimy tego wszystkiego
Nocoń nabrał impetu.

Wszystkiego?
Kileń jakby się zdziwił.

Wszystkiego złego, co nas oblepiło...

Aha...
Nieprzekonywające, wymuszone potwierdzenie zmroziło Noconia. Idąc tutaj lękał
się pogardy
i odtrącenia. Bał się
i jakoś tego oczekiwał. Czuł potrzebę takiej ekspiacji.
Sprawiedliwość
wymagała, aby Kileń żywił żal do człowieka, którego gest i słowo stały się dlań
początkiem
paroletniej nędzy i upokorzenia. Nocoń z gotowością czekał na pierwszy cios
Kilenia.
Ostatni rok, ostatnie miesiące i tygodnie były dla Noconia szczególnie trudne.
Czyn Kilenia,
los Kilenia wydały mu się miarą rzeczy . Lecz oto Kileń jakby przesunął się na
bok. Znowu
się minęli? Znowu się mijają? Nieporuszeni tkwili na brzeżkach krzeseł pokrytych
zielonym
rypsem. Niewygodnie
ale wzajemnie sobą skrępowani, w ten sposób pragnęli
zaznaczyć
ulotność tego spotkania. Usiąść głębiej i wygodniej oznaczałoby zgodę na pełną
obecność
i długą rozmowę. Tej zgody Nocoń jeszcze nie otrzymał. I sam nie był pewien, czy
jej
pragnie.

Nie wolno tak
zaprzeczył Kileniowi.

Jak?

Godzić się.

Czy przyszedłeś, aby namawiać mnie na niezgodę?
Nocoń otrzymał cios. Poczuł ból aż fizyczny. Gwałtowny skurcz gdzieś tam w
środku myśli
i czucia. Bogdan Kileń też tak namawiał
tamtego! Suchowilka!
do niezgody, do
gniewu,
do buntu. Namawiał?
miał namawiać!

Czy z tym przyszedłeś do mnie?
Kileń powtórzył pytanie, wolno rozciągając
słowa.

Nie... nie...
gwałtownie zaprzeczył.
Właściwie nie wiem, co mnie skłoniło,
żeby
przyjść tutaj.
Ciągle wymijał jakąkolwiek bezpośredniość. Nagle odczuł
potrzebę desperackiej
jednoznaczności. I natychmiast uczynił jej zadość.
Pragnąłem zobaczyć kogoś,
kogo
sam niesprawiedliwie aresztowałem...

Sadyzm czy masochizm?
w rzeczowym pytaniu Kilenia przybysz wyczuł drwinę.

Nie... nic takiego... po prostu...
zająknął się.

Powtarzam: nie mam żalu.

Ale ja mam żal!
aż krzyknął.
To moja wiara została nadużyta.
Kileń lekko wzruszył ramionami.

Mnie na wolność wypuścili komuniści.
Dał do zrozumienia, że jego wiara nadal
może istnieć.

Ależ oskarżyli i uwięzili też komuniści!

Tak jest. Każdy ruch polityczny przechodzi różne fazy. Popełnia błędy,
niedorzeczności i
zbrodnie. Tak jest. Ale wypuścili, sami mnie wypuścili. Sądzę, iż w tej chwili
to jest najważniejsze.
Tamto stało się wcześniej, dawniej. Ważny jest porządek rzeczy ...

A więc wszystko w porządku?
zapytał Nocoń.

Nie. Tak upraszczać nam nie wolno. Nie wszystko jest jeszcze w porządku. "Są w
ojczyźnie rachunki
krzywd..." Pamiętasz? Pasuje, choć on to pisał na inną okazję, pod innym
adresem, z inną myślą.
W żadną stronę nie wolno upraszczać. Od upraszczania zaczęło się tamto zło.
Rozumiesz mnie?
Ja nie oskarżam komunizmu. Mogę oskarżać tylko niektórych komunistów. Różnica.

Po tej mowie ostatniej...
Nocoń jęknął.

Mnie ta mowa nie była potrzebna. Mnie uwolniono już na wiele miesięcy przed
nią. A o
tym wszystkim wiedziałem i tak...

Mnie ona była potrzebna. Nie wierzyłem...
zaskomlał Nocoń.
To znaczy
wiedziałem,
ale wierzyłem, że to ma sens...

To miało swój sens. Cel uświęcał dlań środki...
znowu zadrwił Kileń.

...straciło sens. Nigdy go nie miało. Nasz cel tego nie potrzebował.

Nasz cel może tego nie potrzebował. Ale różne były cele. A zresztą... Czy
jesteś tego zupełnie
pewien?
Nocoń nie odpowiedział. Nie pojął pytania. Dlaczego akurat w tej chwili Kileń
zadaje mu
takie pytanie. Milczał. Kileń znowu zaczął:

W tygodniku przeczytałem o trzęsieniu ziemi. To nie jest prawda. Ziemia
trzęsła się wtedy,
gdy komuniści więzili swych towarzyszy. Ale teraz ziemia się uspokaja. Ziemia
niejednakowo
się widać trzęsie. Pod jednym się uspokaja, gdy pod innym zaczyna drżeć. Są
tacy, którzy
teraz zwątpili w komunizm. Zwłaszcza teraz, gdy zwycięsko przeszedł próbę...

Zwycięsko? Czy możemy być tego aż tak pewni?

Ja o tym jestem przekonany. Bardzo rzadki wypadek w historii, gdy ruch ideowy
sam
zaczyna wycofywać się ze swych błędów.

Bardzo mocno wierzysz.
Po raz pierwszy w tej rozmowie Nocoń zwrócił się
wprost do
Kilenia. Pomyślał: starzy komuniści, weterani, mieli rację, iż uwięzienie zawsze
utwierdza
politycznych w ich własnych racjach.
Może powinienem ci zazdrościć...

Może powinieneś mi zazdrościć... Ale może nie trzeba aż takiej za to płacić
ceny. Mogło
mi być doskonale obojętne, że w imię komunizmu chciano zniszczyć uczciwego
człowieka.
Ale to mi obojętne, jak wiesz, nie było...

Nie było... I dlatego ja musiałem ciebie zaaresztować. I dlatego teraz nie
mogę już być
taki spokojny jak ty...

Ale teraz to już jest twoja sprawa. Ja mam prawo jej nie rozumieć. Mnie też
nikt nie
chciał zrozumieć...

Nikt...
Partum atakował Szpera, Wrzosa i Noconia, choć wspólnota tej trójki nie była ich
sojuszem
ani solidarnością:

Gdybyśmy się wtedy nie bronili, to teraz by nam wszystkim doręczono wyroki.
Albo i
bez wyroków... Paniczyków ze "Zwyczajnie" uznano by za bolszewików, chłopom
odbierano
by ziemię, a kapitaliści objęliby z powrotem fabryki. Mordowano by tych, którzy
na nas wyrzekają,
ale którzy skorzystali na rewolucji. Historia nie zna terroru okrutniejszego niż
ten,
który bywa zemstą klas posiadających, gdy uda się im kontrrewolucja.

Rację masz, ale brakuje ci wyobraźni
Szper przerwał Partumowi.
Biały
terror zawsze
jest najstraszliwszy, tylko że u nas, teraz, nie ma nawet cienia kontry...

Szper roześmiał się
lekceważąco.

Obyś miał rację i obyś ty się śmiał ostatni. Ale ja mam inne przeczucia i
lękam się tego,
co się stać może, gdy wzajemnie będziemy mieć wątpliwości w słuszność tego,
cośmy uczynili.

Partum mówił cicho, dobitnie, w najwyższym podnieceniu.
Lękam się tej siły,
której
wtedy będziemy musieli użyć, by zapobiec klęsce. Jak my wypuścimy lejce z dłoni,
czyjeż
ręce je pochwycą? Jak sądzisz? Czyje?
Chwilę milczał.
Musimy jednego i tylko
jednego
strzec jak źrenicy: przeświadczenia, że racja była nasza! Rozkaz Wagnera był
słuszny!

To przeświadczenie może uniemożliwić ci trzymanie tych lejców
powiedział
Szper.
Obaj antagoniści nagle spojrzeli sobie prosto w oczy.

Rozlane mleko
Wrzos nie wytrzymał.
Wtedy był pięćdziesiąty pierwszy, teraz
jest
pięćdziesiąty szósty. Żyli, którzy już nie żyją. Lojalność wobec przeszłości
może być zbrodnią
wobec teraźniejszości. Nie chodzi o rozkaz Wagnera, ale o rehabilitację Kilenia.

Nikt nie żąda rehabilitacji Kilenia
warknął Damazyn.
Żadna instancja
takiego wniosku
nam nie przedstawiła.

On sam się tego domaga
zauważył Nocoń.

Jemu odpowiadać jeszcze nie mamy obowiązku
Damazyn upierał się.

To my się tego sami domagamy
Szper znowu był bardzo poważny.
Sami dla
siebie.
To my sami dla siebie jesteśmy największym autorytetem. I nam przede wszystkim
wydaje
się, iż mamy moralny i polityczny obowiązek rehabilitacji Kilenia. Nam samym
jest to nawet
bardziej potrzebne niż jemu. Jesteśmy może jedynym ruchem ideowym na świecie,
który jest
w stanie przeprowadzić krytykę własnych błędów. W tym jest nasza siła...
Nocoń pomyślał: powtarza Kilenia...

I sami sobie wymierzymy nokaut. Polecimy na deski bez tchu...
krzyknął
Damazyn.

Mnie tam tchu nie zabrakło
odparował Szper.
Przeciwnie. Czuję więcej
świeżego
powietrza. Otworzyliśmy okno. Nawet kopniakiem. Tak też można. Wanda boi się
nagłej
zmiany przekonań. Rozumiem ją. Ale te zmiany myślenia trwały już dłużej, one się
tylko nagle
ujawniły. Fizyka ciał stałych i cieczy zna zjawisko nagłego ujawnienia się,
poprzedzone
długim procesem wewnętrznych zmian... Zjazd tylko objawił proces, który rozwijał
się już od
lat.

Dwudziesty zjazd zażądał rehabilitacji Kilenia.
Nocoń skorzystał z wywodu
Szpera.

Te nowe fakty...

Nowe?! Bajda! Czy możesz przysiąc, tak uczciwie, iż nic o nich przedtem nie
wiedziałeś?
Dziewica. Panicz...
Partum natarł na Noconia.

Wiedzieliśmy, czy nie wiedzieliśmy
Szper wtrącił się i nagle uspokoił
gwarliwy szum.

Akademicka dysputa. Jeżeli nawet nie wiedzieliśmy, to my za wszystko ponosimy
odpowiedzialność,
gdyż to wszystko działo się w naszym imieniu. My, i tylko my. Cały nasz ruch i
każdy z nas oddzielnie. Jeżeli potrafimy przyjąć tę odpowiedzialność na siebie,
udźwignąć ją,
to wtedy będziemy istnieć nadal jako wielki ruch polityczny. Chcemy czy nie
chcemy, musimy
oceniać przeszłość.

Ale przy tym musimy być konsekwentni.
Partum był uparty.

Dlaczego akurat teraz?
Wrzos zamachał dłonią.
Ileż to razy brakiem
konsekwencji
można osiągnąć więcej niż uporczywym trzymaniem się litery! Ślepa konsekwencja
to ogień,
którym już tyle razy sami się oparzyliśmy!

Ale czy wtedy mogliśmy się zachować inaczej? Wydać inne polecenie? Pytam was i
pytam
ciągle o to samo. Czy mogliśmy?
Partum zwracał się do Wagnera.
Wszyscy znowu patrzyli na Wagnera. Nie odpowiedział im. Nie mrugnął okiem, nie
skrzywił ust. Milczący refren ich sporu.

Powtarzam po raz trzeci
Wrzos pilnował swojego
nie chodzi o tamten rozkaz,
ale o
to, co powinniśmy uczynić dziś. Teraz! Historii nie przemienimy, ale dziś...

Ale to dopiero jest cynizm!
parsknęła Łaszewska.

Mylisz się, moja droga
odrzucił Wrzos.
Cynicznie jest zamykać oczy i
zatykać uszy
na wszystko, co się dzieje dookoła. Taki cynizm jest najgorszy. Niech inni
reperują, choć ja
popsułem.
Wszyscy znowu spojrzeli na pułkownika. Ale dyskusja toczyła się bez przerwy:

Oczywiście! Z otwartymi oczami i uszami łatwiej znaleźć się szybko na linii

Łaszewska
nie darowała złośliwości.

A ty chcesz auto podczas burzy prowadzić tak, jakby świeciło piękne słońce. To
jest samobójstwo

krzyknął Wrzos.

Samobójstwa to ty pragniesz
Partum był twardy.
Ani w słońcu, ani w burzy
nie należy
wypuszczać z rąk kierownicy, ani osłabiać pracy motoru, a ty to właśnie
proponujesz.

Rozmawiamy jak dzieci: ty głupi, ty sam głupi...

Szkoda, że nikt z was nie był wczoraj w Senatorskim Pałacu na zebraniu
literatów i artystów...
Partum przerwał Szperowi:

Usłyszałbym echa sprzed lat. Jeżeli wczoraj wytupali swego czołowego pisarza,
to jak by
to było przed pięciu laty, gdy Kileń osłabiał nas swym sabotażem...

Przed pięciu laty oni nie tupali, zresztą teraz różni różnie tupią. Jedni dla
draki, inni z
uciechy, przeciw nam, a jeszcze inni z bólu i troski
Szper zaczął jak
nauczyciel do uczniów.

To nie spiskowcy z Rittersee byli wczoraj w Pałacu Senatorskim. Ktoś inny miał
pretensję o
zjedzone żaby. Tam, wczoraj, dokonywano osobliwej roszady prawdy z błędami.
Pomieszanie
z poplątaniem. Demagogia przepierała się ze sprawiedliwością. Na tej szachownicy
stoją
jednak figury naszych błędów...

A teraz mamy pozwolić, żeby rozwalili nam i tę drugą figurę? Figurę prawdy?

zapytała
Łaszewska.

Jeżeli nadal będziemy postępować jak dotychczas, to i ta figura zleci z
szachownicy

oświadczył Wrzos.

Lękam się, że i tak ją wypuścimy z palców, gdy sami będziemy osłabiać naszą
dłoń.
To
powiedział Partum.

Bzdura!
oburzył się Nocoń.

A podszewką na wierzch wywracać, to nie bzdura?
Partum zacietrzewił się.

Dawniej
dobre, teraz złe. Dawniej złe, teraz dobre? Tak?

Mój miły, dotąd nie zauważyłem u ciebie nadmiaru krytycyzmu wobec praktyki, w
której
nas kształcono, a która zawsze zalecała realistyczną elastyczność wszelkich
posunięć tudzież
interpretacji.
To powiedział Szper.

Nie czas i nie miejsce na złośliwości
Wrzos zainterweniował jako sekretarz
egzekutywy.

A kiedy bywa na nie czas i miejsce?
Łaszewska roześmiała się. Zawtórowali
jej. Potrzebowali
tej chwili odprężenia w dyskusji, która się dopiero zaczęła. Już wiedzieli, jaki
jest
układ sił. Już rzucono pierwsze karty. Antagoniści już się rozpoznali
a
przynajmniej udawali
wobec siebie, iż teraz dopiero się rozpoznali.
Wagner w milczeniu bawił się długopisem.
Luty, 1951

Passionaria!
krzyknął tamten facet i powtórzył nieco ciszej:
Passionaria.
Zauważyła: mężczyzna siedzący pod oknem odwrócił ku niej głowę.
Zadrżała
takie powitanie! Szła od wejścia, on wstał od stolika i wyszedł jej
naprzeciw.
Ten obcy człowiek zawołał: Passionaria... Zatrzymała się
porażona. Od
przedwojennych,
studenckich lat nikt jej tak nie nazywał. Aż tyle wie o niej? Aż tyle o niej
wiedzą? Czekali na
nią
specjalnie? Skąd mogli wiedzieć, iż to ona akurat przyjdzie na ich
wezwanie? Dopiero
w ostatniej chwili warszawska centrala zadecydowała, iż na tę rozmowę pójść
winna kobieta

sytuacje bywają wtedy poręczniejsze. Więc oni musieli mieć swych konfidentów
po stronie
wschodniej, w urzędzie? Przyjmując polecenie wiedziała, iż waży się nawet na
najgorsze

ale tak od razu, przed jakąkolwiek wymianą słów... Oczekiwała, iż jacyś dwaj
panowie mogą
się koło niej pojawić z prawej i z lewej strony i zażądać, by się z nimi udała,
ale nie przypuszczała,
nie mogła przypuszczać, iż już w chwili aresztowania będą o niej wszystko
wiedzieć.
To było nieprawdopodobne, a jednak... Passionaria! Na froncie, jak i zaraz po
wojnie, tyle
razy jej w życiu groziło niebezpieczeństwo, ale nigdy jeszcze nie przejął jej
taki strach jak w
tej chwili: uciec, zawrócić, wydostać się z tej kawiarni, zniknąć....
Błyskawiczne myśli, jak
wówczas gdy pod Wrocławiem pękła kierownica i samochód kołami do góry wylądował
w
rowie. Przeraziła się: obstawa nie zda się teraz na nic
tamtych jest
niechybnie więcej i są u
siebie. Zatroszczyła się o towarzyszy: byle oni się nie zdradzili, jeżeli ona
już...

To pani, to pani
tamten aż pląsał z radości. Pchał się z wyciągniętą dłonią,
całował
podaną mu rękę. Mnogością gestów zapraszał do swojego stolika, w odległy kąt
pustawej
cukierni. Zaledwie paru gości
rozpoznała ich: towarzysze z obstawy. Czy tamten
mógł być
sam? Rozradowany machał złożonym numerem "Die Welt"
ona miała wystający z
torebki
egzemplarz "Die Zeit". Tak byli umówieni. W świetle lampy ukazywała się postać
zgodna z
zapowiedzianym rysopisem: blondyn, o wyjątkowo długiej, końskiej twarzy, z
niewielkim
jasnym wąsikiem, ubrany w beżowy prochowiec, jaki setki tysięcy berlińczyków
noszą o tej
porze roku. Gdy minęło pierwsze zaskoczenie, nim tamten zaczął się przypominać,
Łaszewska
panicznie przeszukiwała zakamarki pamięci: musiała już kiedyś go widzieć.
Usiedli przy stoliku. Tamten zręcznie wkroczył w rolę gospodarza
jak mężczyzna
wobec
kobiety. Już przywoływał kelnera, już pytał ją: kawę woli czy herbatę?
Rekomendował kawę,
w Berlinie nie potrafią parzyć herbaty.

Pani mnie sobie nie przypomina? Ale ja panią poznałem od razu i momentalnie,
tylko
pani weszła... Pani Janina Bratys?
Bąknęła potwierdzenie swego panieńskiego nazwiska, nie będąc przekonana, czy
postępuje
właściwie. Nie mogła jednak zaprzeczyć. Passionaria, Bratys... Wściekłość
ogarnęła Łaszewską
na decyzję pułkownika Wagnera: akurat ją musiał tutaj posłać, kobietę o tak
charakterystycznej
figurze. Ją!

Pani mnie nie pamięta?
pytał odbierając kawę od kelnera.

Tak...
zaszeptała niepewnie i niewyraźnie. Tak
mogło znaczyć, iż pamięta,
mogło
znaczyć, iż nie pamięta.
Facet roześmiał się. Pomyślała: zagarnął mnie do worka i zadowolony.

Wojna! Tyle twarzy, tyle przeżyć... Nic dziwnego. Byliśmy razem, równocześnie,
na
warszawskim uniwersytecie. Ja byłem na prawie, pani
na humanistyce, jeżeli się
nie mylę.
Pewnie na polonistyce?

Dlaczego: pewnie?
należało rozwinąć tę rozmowę.

Cha, cha...
zachichotał przyjaźnie.
Na przyrodzie i na polonistyce było
was najwięcej.
Was, z lewicy. Z przyrodą my nie mieliśmy żadnego kontaktu, ale poloniści
słuchali niektórych
wykładów w naszym gmachu. W gmachu prawa. Historii filozofii Tatarkiewicza. Czy
tak?

Tak
znowu musiała odpowiadać zamiast pytać.

W każdy czwartek, bardzo wcześnie rano już o ósmej. Czy tak? Znowu
potwierdziła.

Panią znaliśmy wszyscy. Z widzenia, oczywiście z widzenia. Pamiętam jak dziś:
przyjaciele
nieśli panią na rękach, w górze, jak na platformie jakiejś, ponad całym
tłumem...

Tak
pamiętała świetnie. Ryk tłuszczy endeckiej zapełniającej korytarze.
Chcieli ją dopaść

zlinczowaliby chyba. Przyjaciele nieśli ją na rękach, wolno, krok za krokiem
przebijali
się ku wyjściu, pięściami broniąc siebie i jej. Z drugiej strony korytarza
pchali się woźni rektoratu,
też chcąc ich ująć. Naruszyli rozporządzenie rektora buntując żydowskich
kolegów, by
się nie poddawali zarządzeniom ustanawiającym ławkowe getto. Koledzy nieśli ją
na rękach,
a ona przemawiała przeciw tej haniebnej ustawie. Któż wtedy wiedział, iż
przedhitlerowskiej

lecz ona im, nacierającym ze wszystkich stron, wymyślała właśnie od rasistów i
od hitlerowców.
Potwierdziła więc i uśmiechnęła się: to było godne wspomnienia. Gdy później
otrzymała

w liście poleconym przysłanym wprost do domu
rektorską naganę z ostrzeżeniem,
ojciec
kazał jej ten dokument oprawić w ramki i powiesić nad tapczanem. "Możesz być z
tego dumna"

powiedział jej. Ojca zabili hitlerowcy, nagana rektorska spaliła się w
powstaniu.

Pokazywaliśmy sobie panią, rozmawialiśmy potem o pani, więc sobie
zapamiętałem...

Taką gidię, nietrudno...
żartem chciała opanować rozmowę.

Byliście garsteczką, każdego z was widzieliśmy oddzielnie.

Pan przypomina to sobie z satysfakcją? Pan był w tym tłumie?

Z satysfakcją? E, raczej z rozczarowaniem. Cóż z tego, że nas wtedy było tak
wielu?...

Wzruszył ramionami.
I tak wyszło na to, czego pani pragnęła... Panią lepiej
donieśli.
Nie, to nie była twarz z tłumu. Ta twarz
od dołu ku górze oświetlona lampką
umieszczoną
na kawiarnianym stoliku
stawała się coraz bardziej wyrazista. Nie, to nie był
ktoś byle
jaki z wielkiej gromady studentów, jacy swe antysemickie namiętności zaspokajali
zagrzewaniem
kolegów do bójek, w których sami
z ostrożności
woleli nie brać udziału. Nie
był to
również ktoś z drugiego, szarego tłumu tych, którzy swą niechęć do chuliganów
mącących
spokój uczelni lękali się ujawnić jakimkolwiek czynnym poparciem udzielonym
gromadce
walczących. Dwa były tam tłumy: tłum wrogi i tłum spodlony. Nie, to nie była
twarz z tłumu.
Tego człowieka widziała oddzielnie.
Tamten gadał. Dystans między komunistyczną agitatorką a tłumem endeckich
studentów
zmalał do nieistotnej dla niego różnicy poglądów dawno zapomnianych. Coraz
serdeczniej
rozgadywał się o minionych czasach, o warszawskim uniwersytecie. Łaszewska
powoli uspokajała
się. Mijało wrażenie pułapki
może to rzeczywiście tylko przypadek? Kimże on
jest?

jej ciekawość jest usprawiedliwiona. Ich pozycje nie są równe: on o niej wie tak
dużo, a jej
nie wolno zapytać go o nazwisko, gdyż facet może się spłoszyć i cofnąć
zapowiedzianą informację,
po którą przywędrowała aż tutaj, ze wschodniego do zachodniego Berlina.
Obserwowała
go więc raczej, niż słuchała bezładnego, wartkiego toku wspomnień. Zauważyła
jednak,
iż tamten lepiej i swobodniej niż ona porusza się po obszarze przeszłości.
Pamięta więcej
profesorskich nazwisk, bliższa jest mu topografia miejsc ledwo przez nią
pamiętanych. Tą
przeszłością jakby żył ciągle, jakby ją celebrował. Jego najpiękniejsze lata?
Rozpytywał o
jakichś profesorów
czy są w Warszawie, czy żyją? Łaszewska nie znała tych
nazwisk, nie
wiedziała, co robią, nie rozumiała nawet, o kim on mówi. Tłumaczyła się

mrukliwie
nadmiarem
zajęć nie pozwalających na jakiekolwiek powroty w przeszłość. Nie chciała mu
powiedzieć,
że ta przeszłość już nic a nic jej nie obchodziła. Śmieszyło ją, iż rozmowa
nabrała
cech tak jawnej serdeczności. Nagle facet zaczął się usprawiedliwiać.

Gdybym wiedział, że to pani akurat przyjdzie, nie fatygowałbym tak... tak
daleko... Zaufałbym
i poszedł na waszą stronę. Zaryzykowałbym...
demonstrował przymilną
skwapliwość.
Wiedziała, że kłamał. Po tamtej
wschodniej
stronie to ona mogłaby go
rozpoznać. Ona
lub ktoś inny z dawnych studentów warszawskiego uniwersytetu. Czy wtedy byłby
zadowolony?
Czy bałby się odpowiadać za jakieś stare grzechy?

Cóż za ryzyko? Co najmniej równe temu, na jakie ja się naraziłam przychodząc
tutaj. Nie
sądzi pan?
zlekceważyła.
Roześmiał się. W najzupełniej naturalny sposób oboje sobie nie ufali. Oboje
lękali się
prowokacji, aresztu, porwania. W tej grze podejrzeń i lęków tamten był teraz w
sytuacji
uprzywilejowanej: na własnym terenie oferował wiadomości, które ona miała
odebrać. Musiała
być cierpliwa
nad miarę swego niepokoju. Odnosiła wrażenie, iż facet celowo
przewleka
rzecz najistotniejszą, odsuwa zasadniczy cel rozmowy. Gada o Warszawie, pragnie
wiedzieć, jak wyglądała w roku czterdziestym piątym, jakby już tego nie
przeczytał w stu
reportażach
i jak miasto wygląda dzisiaj. Usprawiedliwia swą ciekawość: po raz
pierwszy
spotkał kogoś, kto jeszcze tak niedawno był w Warszawie.

Pani już jutro może być w Warszawie, a ja...
zająknął się i zakończył
patetycznie
a
mnie tam nawet i po śmierci nie położą...
Pomyślała: błazen. Cytat z Tadeusza Nowakowskiego
oczytana była w emigracyjnej
literaturze.
Kabotyn. Udała, że nie rozumie tej literackiej frazy, choć korciło ją, by
powiedzieć:
cztery przystanki U-bahnem i warszawskie cmentarze czekają, a jakże, jeżeli
tylko tego tak
bardzo panu potrzeba...
Facet jednak zmuszał do odpowiedzi. Wyciskał z niej informacje o jakimś domu

czy
stoi? o jakiejś ulicy
czy już wybrukowana? o jakimś tramwaju
czy biegnie
trasą przedwojenną?
Krajobraz minionego miasta pamiętał dokładniej niż ona
dla niego był to
wizerunek
czysty, niczym nie zmącony. Spróbowała mu wyjaśnić: jej trudniej przypomnieć
sobie dawny
układ ulic, skoro teraz stale porusza się po Trasie W
Z, trudniej jest
przypomnieć sobie dawne
domy, gdy ogląda ruiny ustępujące nowym murom. Warszawa na starej fotografii ją
samą
już dziwi i zaskakuje.
Powróciło zdenerwowanie. Nie przyszła tutaj dla wymiany wspomnień
ani o
profesorach,
ani o ulicach. Przyszła, by spotkać się ze zwyczajnym łobuzem, który za
pośrednictwem
stosownych kontaktów ujawnił chęć spieniężenia jakichś ważnych informacji. On
chce zdradzić
swoich, dobrze na tym zarobiwszy. A może tylko umiejętnie podrzucić wiadomość
fałszywą,
prowokatorską
to też w centrali brano w rachubę. Tak czy inaczej, ona ma od
niego
te dane odebrać. I to wszystko. Lecz może tamten gra na zwłokę, oczekując
przybycia kogoś
trzeciego?
Nakazywała sobie spokój i opanowanie. Berlin nie jest sanatorium dla nerwowo
chorych.
Miasto nieustającej gry politycznej i wywiadowczej, w której każdy chwyt jest
dozwolony.
Codziennie setki tysięcy ludzi kolejami podziemnymi i naziemnymi przejeżdżają
przez granice
sektorów
do pracy, do krewnych, z interesami
i zawsze wśród nich są
prowokatorzy,
szpiedzy, uciekinierzy, zdrajcy, apostołowie i apostaci. Saperzy od montowania
prowokacji

i specjaliści od rozbrajania min. Kłamcy i prawdomówni. Szmuglerzy i celnicy.
Oprawcy i
ofiary. Organizatorzy porwań i porywani. Czy tym razem ona ma być ofiarą?
Kwestia pieniędzy.
Albo my ofiarowaliśmy mu więcej, albo oni więcej mu zapłacili za wywabienie
kogoś z
"bezpieki"? O tym myśli Łaszewska, gdy tamten opowiada duby smalone o swej
tęsknocie do
Warszawy. Korciło ją, by mu powiedzieć, iż starą Warszawę wydali na łup pożarów
zapewne
jego akurat przyjaciele, a spalili ją
to bardzo prawdopodobne
aktualni jego
mocodawcy.
Ale przecież tego nie mogła mu w tej chwili powiedzieć. Uśmiechała się więc
tylko. I dręczyło
ją, że z tłumu zapamiętanych twarzy uniwersyteckich kolegów nie potrafiła
wyłuskać
tej jednej, jedynej.
Jak dużo mogła tracić czasu na oswajanie faceta? Może już starczy?
Manifestacyjnie spojrzała
na zegarek.

Ojejej! Gadam i gadam
dojrzał gest Łaszewskiej i odegrał speszenie.
Pani
się pewnie
spieszy, a ja daję się ponosić wspomnieniom. Nie pamiętam o czyimś czasie, gdyż
sam mam
go tutaj aż nazbyt może wiele. Przepraszam.

W Berlinie jest aż tak nudno?
Łaszewska chwyciła inną nitkę rozmowy. Byle
już nie o
warszawskiej przeszłości.

W Berlinie? Rozmaicie... Wie pani, inaczej ogląda się miasto, w którym
człowiek bawi
się turystyką, inaczej, gdy się w nim pracuje. Owszem, Berlin jest nawet dość
urozmaicony...

roześmiał się.

Urozmaicony...
parsknęła. Po raz pierwszy w tej rozmowie zareagowała
spontanicznie.
Nie podobał się jej Berlin. Źle się czuła w tym mieście, do pobytu tutaj
zmuszały ją tylko zawodowe
konieczności. Żyła tu w nieustannym konflikcie zasad z pragnieniami. Żyła wśród
ludzi usiłujących przekształcić ten kraj i ten naród. Powinna była
zdawała
sobie sprawę

oceniać to miasto i tych ludzi jedynie w kategoriach politycznego pragmatyzmu, a
tego nie
potrafiła. Jej dawne
okrutnie złowrogie
pragnienia nie zostały zaspokojone
do końca. Ciągle
jeszcze odczuwała żal do historii, iż tak wiele ocalało ze stolicy Trzeciej
Rzeszy. A ten
facet mówił: miasto urozmaicone...

Urozmaicone...
powtórzył.
Cztery miasta w jednym, dwa ustroje w jednym
mieście,
gdzie indziej pani to znajdzie? Może pamięta pani Kaestnera? To zresztą pani
powinna go
raczej czytać i pamiętać niż ja. Jego Fabian miał fatalną opinię o tym mieście.
Berlin był dla
niego domem obłąkanych, gdzie w jednej dzielnicy rezyduje nierząd, a w drugiej
występek, w
trzeciej oszustwo, w czwartej nędza, a nad całym Berlinem wisi zagłada. Przed
dwudziestoma
laty Fabian modlił się o tę zagładę. Jego modlitwa dopełniła się. Może tylko w
zbyt małym
stopniu...
Spotkali się. Poczuła, iż mają jakąś więź, która ich łączy. W duchu zadrwiła z
siebie: więź
polskiej goryczy.

Pan powiedział: miasto urozmaicone...

Ciągle te cztery dzielnice... Żartowałem, oczywiście żartowałem. Ja zresztą
nie mieszkam
w Berlinie.

Tylko?
Już chyba mogła pozwolić sobie na pierwsze pytanie.

Po wojnie, gdy wyszedłem z oflagu, długo siedziałem w Londynie. Teraz
przeprowadziłem
się do Monachium...
Urwał to zdanie, jakby oczekując od niej kolejnego
pytania.

A! Do Monachium... To z Monachium przyjechał pan do Berlina, żeby się ze mną
spotkać?

W pani Monachium wywołuje zapewne określone skojarzenia, polityczne i
historyczne.
Dla nas wszystkich je miało.
Wyminął jej pytanie.
Ale to jest takie samo
miasto, jak każde
inne. Może nawet ładniejsze, jakieś bardziej przytulne, miękkie, beztroskie...

Przyjemne
zadrwiła.

Ja zresztą nie mieszkam akurat w samym Monachium. W małej miejscowości
letniskowej,
nieco bardziej na południe...
znowu zawiesił głos oczekując pytania.

Aha...
wydawało się jej, że krzyknęła. Cicho, ale krzyknęła. Zauważyła: dwaj
towarzysze
siedzący nieco dalej, pod oknami, odwrócili się. Speszyła się
nie chciała ich
alarmować.
Ale facet zrozumiał jej okrzyk:

Pani też już coś wie o Rittersee?
zaciekawiło go.

Nie, nie, ja nie wiem nic. Czekam, aż pan mi coś powie...
ponad szerokością
stoliczka
pochyliła się ku niemu. I nagle
zobaczyła faceta. Zobaczyła go. Z tłumu
studentów zalegających
szerokie korytarze gmachu prawa wyłoniła się ta długa, końska fizys,
zniekształcona
grymasem wściekłości i nienawiści. Zobaczyła ją tuż przed sobą. Dzień pogromów.
Inny, nie
ten, w którym przemawiała unoszona na rękach kolegów. Parę miesięcy później.
Korytarzami
uganiały się bojówki pałkarzy, bijących napotykanych studentów Żydów oraz tych,
którzy
stanęli w obronie atakowanych. Ich wszystkich razem nazywano bardzo poręcznie:
żydoko-
muną. Żydokomunę należy bić do krwi, do pierwszej krwi
głosiła podburzająca
ulotka
oenerowców. Student z twarzą końską rwał na czele pałkarzy. Usunęła się na bok.
Dopadł ją,
chwycił za włosy
wysoki jak i ona
i z całej siły uderzył ją dłonią w twarz.
Zahuczał
okrzyk pogardy: "Bokser, damski bokser, częstochowski rycerz"
krzyczeli jej
przyjaciele,
już skacząc na pomoc. Częstochowski rycerz
niewiele tygodni wcześniej pałkarze
składali
swe jasnogórskie przysięgi. Zakręcił się nurt walczących
i rozdzielił ich, nim
krew z nosa
pociekła jej na sukienkę. Końska twarz przepadła na lata całe
i wyłoniła się
teraz, w Berlinie.
Uśmiechnięta.
Wstrząsnęła się. Poczuła tamto uderzenie
nie ból, lecz gest tamten. Ogarnął ją
wstręt,
chociaż odruchy wyszkolenia politycznego już w niej pulsowały. Niedawno
tłumaczono jej w
Warszawie: gdy ktoś teraz przechodzi na nasze pozycje, musimy przyjmować go z
całym
bagażem jego przeszłości, był on przecież jedynie produktem swojego środowiska,
nie będziemy
mu, jemu indywidualnie, wypominać tej przeszłości, choć ciągle ją generalnie
oceniamy
i nasz sąd generalny podtrzymujemy. Zgoda na współpracę nie oznacza zapomnienia


jest propozycją formułowaną wyłącznie wobec przyszłości. Nie ma grzechów
odpuszczenia,
ale istnieją granice politycznego rozsądku. Zresztą
podawano zawsze przykłady
słuszne i
sprawiedliwe
przedwojenny przywódca polskich faszystów ratował Żydów w
Oświęcimiu,
pisarz endecki osobiście wywoził z Warszawy żydowskie dzieciaki, by je ukryć w
klasztorach
katolickich. To prawda, to wszystko prawda, ale
pytała sama siebie
czy kat
Berezy zabity
w Oświęcimiu przestałby być katem Berezy? Pomyślała: wszystko bez sensu,
przecież ja od
niego tylko mam kupić tajną i ważną wiadomość, nic więcej on mnie nie obchodzi.
Nie obchodzi.
Nie obchodzi. Spojrzała na prawą dłoń unoszącą filiżaneczkę z kawą. Tą dłonią ją
uderzył.
Nie powiedziała mu prawdy. W berlińskiej placówce mieli już pierwsze sygnały o
Rittersee:
niejasne i ogólnikowe, nawet ich nie przekazywali warszawskiej centrali,
oczekując na
bardziej ścisłe. Więc facet był z Rittersee.

A co pan robi w tym Rittersee?
teraz nie może mu pozwolić aby wyskoczył z
tematu.
Nie odpowiedział. Powoli zapalał papierosa, ofiarował jej ogień. Zastanawiał
się. Czekała.
Po chwili zaczął mówić. Mówił szybko, zasypując Łaszewską dziesiątkami mało
istotnych
szczegółów o górkach, dolinach i strumykach bawarskiej miejscowości, jakby tymi
drobiazgami
pragnął przekonać słuchaczkę o swej wiarygodności. Ale na koniec przeszedł do
spraw
bardziej interesujących.
W Rittersee ulokowała się
zakomunikował to otwarcie
gromadka Polaków
przygotowująca
nielegalne przerzuty do kraju. Powiedział: instruktorów i kurierów. Pomyślała:
dywersantów
i szpiegów. Zadaniem ich będzie założenie w Polsce tajnych placówek

równocześnie
wywiadowczych i politycznych. Kierują tym londyńscy emigranci: szefowie
stronnictw
i partii tamtejszych podpisali z możnymi cudzoziemcami umowę. Amerykański wywiad
dostarcza im pieniędzy, w zamian za co oni zobowiązali się zebrane w kraju
informacje przekazywać
wyłącznie temu wywiadowi.

Cudzoziemcom tłumaczymy, iż Polacy w kraju bardzo nie lubią obcych wywiadów,
ta
robota im śmierdzi, natomiast chętnie angażują się we własne, rodzime spiski
kontrrewolucyjne
o charakterze ideowo-politycznym
facet roześmiał się przeciągle i lekko. Jakby
z
aprobatą. Pomyślała: z nas czy z siebie i ze swoich przyjaciół? Ostatnia scena z
Gogola czy
pierwsza z zupełnie innej sztuki?

Interes znakomity dla wszystkich. Business is business.
Facet ciągle
ironizował.
Nasze
stronnictwa za cudze pieniądze pragną odbudować siatkę swych krajowych
zwolenników.
Strona finansująca liczy na lepsze informacje. Ewentualna wsypa nie obciąży
konta żadnej z
warszawskich ambasad i żaden attach nie zostanie "non grata". Fajne
co? Umowa
została
więc podpisana. Maszyna ruszyła. Berlin Zachodni przekazuje teraz do Rittersee
zbiegów,
którzy od was dali dęba, lądując na Kurfrstendamm. My ich czegoś tam nauczymy,
coś im
tam obiecamy, i zaczniemy ich wysyłać z powrotem. Za tymi pierwszymi poślemy
następnych,
już bardziej stosownych do nawiązywania politycznych, ideowych kontaktów.
Przerwał.
Łaszewską milczała. Bawiła się zapalniczką, okazując, iż jeszcze słucha, jeszcze
czeka na
informacje, których, jak dotąd, nie otrzymała.
Te wiadomości o Rittersee były nader ogólnikowe
wstęp tylko do jakiegoś
raportu, i to
raczej politycznego niż wywiadowczego. Cena umówiona przed spotkaniem nie była
niska,
nie odbiegała od innych transakcji tego rodzaju
ale, jak dotąd, nic nie
usprawiedliwiało zapowiadanej
wyjątkowości tych informacji. Same ogólniki.

No, cóż... To, co pan mi opowiada, jest niewątpliwie interesujące, ale... to
wiedzą wszyscy.
Codzienne praktyki. A że akurat z Rittersee? To najwyżej troska dla bawarskich
władz
administracyjnych. Pan się chyba orientuje, iż tego rodzaju wiadomości bardziej
bywają interesujące
dla dziennikarzy... A pan zwracał się do nas...

Pani by może sobie życzyła, bym przekazał wam teksty odnośnych umów,
dokumentów,
z podpisem amerykańskiego oficera?
zażartował powściągliwie.

Bardzo bym była rada, ale rozumiem trudność takiego przedsięwzięcia. Dokument
ten
leży z całą pewnością w jakimś londyńskim sejfie i pan go chyba na oczy nie
widział. Nas
interesują przede wszystkim efekty tego dokumentu...

Właśnie: efekty!
Facet umilkł znowu. Na chwilę.
Mnie też idzie o efekty.
Chciałem
was tylko ostrzec. Nie, nie was
poprawił się.
Nie was. Gdyby was tam nie
było, ja byłbym
u siebie w domu i chyba byłbym bardzo szczęśliwy. Nie, na was mi nic nie zależy.

A na kim? A na czym?

Na kim? Pani mnie o to pyta? Zależy mi na ludziach w Polsce. Pani się
uśmiechnęła.
Zdaję sobie doskonale sprawę, iż nie szukałem kontaktu z delegaturą ministerstwa
oświaty...
Pani widzi, że mówię dość otwarcie. Ja myślę o tych setkach i tysiącach ludzi,
dla których
uwięzienia powinno zabraknąć wam pretekstu.

Pretekstu?
Zdziwiła się.
Dlaczegóż mielibyśmy szukać pretekstów, skoro wy,
panowie,
z tego Rittersee faktycznie macie wysyłać dywersantów. Więc chyba nie
potrzebujemy
pretekstów, są fakty.

Pani mnie nie rozumie.

Nie bardzo.

Za wielu nas już zginęło w tej ostatniej wojnie. Poniżej jakiegoś minimum
biologicznego
naród przestaje istnieć. Nam grozi taka katastrofa biologiczna. Jej odwrócenie
jest dziś naszym
pierwszym obowiązkiem. Gdy mówię: naszym, pani wybaczy, bynajmniej nie chcę jej
wciągać do jakiejkolwiek ideologicznej ze mną wspólnoty. Wiem dobrze, iż właśnie
pani,
Passionaria, nie jest żadną koniunkturalną komunistką i za to właśnie panią
szanuję...
Zamamrotała. Nie wypadało jej w tej chwili ujawniać, jak bardzo nisko sobie ceni
szacunek
człowieka kupowanego za gotówkę.
Facet ciągnął dalej retorycznymi piruetami. Tyle że przestał już opisywać uroki
bawarskiego
krajobrazu, lecz formułował patetyczny program ideowy:

Nie ma nic ważniejszego nad oszczędność sił własnych. Z tego punktu widzenia
winniśmy
regulować nasz udział w największym konflikcie epoki: Stanów Zjednoczonych ze
Związkiem Radzieckim. Wszystko, co naraża nas na dalszy szwank, jest
antynarodowe, a
więc po prostu szkodliwe i głupie, a co sprzyja oszczędności krwi i regeneracji
fizycznej, jest
warte zachodu.
Nic nowego
teorie takie już wielokrotnie słyszała
w Warszawie. Tutaj jednak
nabierały
one szczególnej wymowy: facet nie tylko chce zarobić forsę, ale usprawiedliwia
się misją.
Ideologia kurwy! La putain respectueuse
tylko z odwrotnym znakiem sympatii niż
u Sartreła.
Zamiast strzelić go w gębę i splunąć
musi słuchać. W tym celu przeszła tutaj,
do zachodniego
Berlina, nie wolno jej zlekceważyć żadnej szansy. "Moja chata z kraju..."
ma-
wiali ci, którzy w Krakowie czy w Kielcach pragnęli żyć spokojnie i tylko
odbudowywać
swoje zniszczone gniazdo, bez zwracania uwagi na to, co wokół nich się zmieniło.
Dla niej
byli oni wstrętni, lecz przecież jakoś zasadniczo lepsi od tych, co chcieli
przysyłać do kraju
dynamit czy ustalać cele dla lotniczego bombardowania. Im to właśnie
tym
najgorszym

facet chciał krzyżować plany? Dopiero o wiele później Łaszewska zaczęła mieć
wątpliwości,
czy postępowanie jej berlińskiego rozmówcy naprawdę wynikało z pragmatycznej
filozofii
połączonej z ochotą na pieniądze, czy też z pobudek znacznie bardziej zawiłych,
osobistych i
podłych. Ale wtedy, w berlińskiej kawiarni, jeszcze tego nie przypuszczała.

Znowu nam odrąbią palce. Inni zręczniej grali, a myśmy walczyli naprawdę

tokował.

Po co? Żeby zginąć? Na serio pchaliśmy się wszędzie tam, gdzie najłatwiej było
polec. Nie
wystarczyła nam tylko gestykulacja. Inni potrafili flirtować z Hitlerem, potem w
jednej chwili
dać mu kopniaka i wyciągnąć kasztany z ognia. A my musieliśmy spalić Warszawę i
za Anglików
ginąć pod Cassino i swoje dzieci wymieniać na konspiracyjne gazetki. Ani pożar
Warszawy,
ani cmentarz we Włoszech, ani miliardy tajnych gazetek nie skróciły wojny o
jedną
godzinę i nie zmieniły jej politycznego rezultatu.

Pan sądzi, iż należało raczej kolaborować i czekać z założonymi rękami, aż
inni nam podarują...

Kolaborować? Pani zaraz używa takiego strasznego słowa! Kto mówi o
kolaboracji?
Należało politykować, z tym i owym, i za tę cenę... Ale my się na ten temat nie
dogadamy i
nie w tym celu spotkaliśmy się.

Właśnie.

Pani była aktywna, domyślam się. Pani się to opłaciło. Pani wygrała wojnę dla
siebie i
dla swoich przyjaciół. A ja? A my?
znowu zawrócił temat, który już miał
porzucić.
Przełknęła suchą ślinę i popiła zimną już kawą. Facet jest wstrętny, ale jego
pasja ma w
sobie tony prawdziwe. Tak dziko musiał w tym swoim oflagu zazdrościć innym, że
walczą, aż
zaczął nienawidzić walczących. Potem poszukał sobie teorii. Gdyby sam walczył

nie byłby
zdolny do takiego poniżania żołnierzy. Może po prostu znienawidził samego siebie
za to, iż w
którymś dniu wojny nie zdobył się na decyzję ostateczną. Potem więc musiał
gloryfikować
tchórzostwo, aby nie strzelić sobie w łeb. A może po prostu zdrada wymaga
uzasadnień

najpotrzebniejszych samemu zdrajcy.

Pani to nie odpowiada... Widzę, rozumiem. Nie o panią mi chodzi ani o pani
towarzyszy.
Dla was, towarzyszko Passionario, byłoby nawet poręczniej, gdybym nie szukał
tego spotkania
i nie chciał wam powiedzieć tego, co powiem. Wtedy mielibyście pretekst. Tak,
pretekst,
to się pani nie podoba, ale tak jest. Uznali was, przysłali ambasadorów,
jesteście państwem

dmuchnął lekceważąco
przyznano wam prawo do utrzymywania porządku i ładu,
niech
więc u was będzie tak spokojnie, byście nie mieli podstaw do aresztowania zbyt
wielu ludzi.

I w tym celu przeprowadził się pan z Londynu do Rittersee?
Nie hamowała
ironii.

Dlatego znalazłem się tutaj. Durniom z klapami na oczach niczego nie
wytłumaczę.
Wam też nie będę tłumaczył, ale wy musicie w tej sytuacji działać, zabiegać,
zapobiegać.
Dlatego ja ich... tak jest... ja ich zdradzam. W tej chwili ich zdradzam. Nasz
język niestety nie
rozróżnia dwóch pojęć zdrady: tej sprawiedliwej i tej podłej. Zdrady wobec
głupców siejących
śmierć, zdrady w imię ochrony wartości wyższej, jaką jest dobro narodu
oraz
tej autentycznej
zdrady, będącej niczym więcej
tylko zdradą. Wszystko nazywamy jednakowo.
Niech więc będzie: zdradzam garść głupców, aby uchronić wielką gromadę ludzi,
którym
dochowuję wierności, tej najprawdziwszej. Nikomu nie może być obojętne, czy w
wyniku tej
całej dywersyjnej awantury ziemia otworzy się pod stopami trzynastu Polaków, czy
trzydziestu
tysięcy Polaków, których oni zwerbują, jeżeli nikt im w tym nie przeszkodzi. Ja
chcę
przeszkodzić...
Pomyślała: głupiec, wyobraża sobie, iż byśmy pozwolili na taki rozrost... Ale
sens rachunku
był prawidłowy: kontrrewolucyjne spiski niby trąba powietrzna niszczyły całe
rodziny,
domy, łamały życie, odbierały chleb.
W sześć godzin później siedząc w nocnym pociągu do Warszawy nieustannie o tym
myślała:
lepiej zaraz zaaresztować pięciu czy za rok pięciuset? Facet wyraźnie
przedstawiał preliminarz.
Bardzo konsekwentny. Może nawet za konsekwentny, za jednoznaczny... "Żaden
król polski nie stał na szafocie..."
a szkoda. Myślała: może dlatego, że
pomiędzy dworem
królewskim a buntownikami snuły się osobliwe figury, bądź motały się idee,
proponujące
konsekwentny rachunek oportunizmu. W praktyce był on zawsze akceptowany, musiał
być
akceptowany, ale niszczył tkankę narodową nie mniej, niż niszczyły ją więzienia
i egzekucje.
Myślała: byłoby czyściej, gdyby facet zakładał w Polsce gniazda swej
kontrrewolucji, a my
byśmy je bezpardonowo niszczyli. Dramaty narodowe winny się rozgrywać do samego
końca:
sięgać dna, choćby zmytego krwią. Ale
reflektowała się
czy pod rygorami
historycznych
ostateczności, czystości buchalterii historycznej, podpisze się ojciec, którego
syn będzie
aresztowany po wizycie agenta z Rittersee? Iluż to ludzi w naszym kraju
tęskniłoby do takiej
wzorcowej jasności rozstrzygnięć? Dwóch? trzech? żaden? Marzenia późnych poetów
i historyków
pragnących posługiwać się wielką i ostateczną materią rzeczy. Ludzie nie chcą
rachować
ani pokoleniami, ani historią. Nie znają historii, nie lubią historii. Może to i
lepiej
myślała

zbyt wiele zbrodni zostało przez historię usprawiedliwionych. Więc lepiej
z
całą
pewnością lepiej
dziś zamknąć pięciu niż za rok pięciuset. Ale może facet
pragnie tylko
zaoszczędzić tych czterystu dziewięćdziesięciu pięciu swych potencjalnych
przyjaciół, wrogów
Polski Ludowej, sądząc, iż winni oni przyczaić się na chwilę bardziej stosowną
niż
obecna. Tylko że
myślała
raz odwleczone, może łatwo uciec. Zawsze ucieka.
Żadna rzeka
nie niesie dwakroć tej samej fali. Dziś potencjalny "kontra"
jutro zacznie
mieć reumatyzm,
będzie już mędrszy o pewne doświadczenia i będzie tłumaczył: "Pragnę być
pożyteczny nowym
czasom, a nie trwać jak skamielina przeszłości. Polska nowego klimatu więcej
znaczy
niż stare konfederatki. Wszystko płynie
płyńmy z owym wszystkim. Nowa epoka ma
swoje
kryteria i swoje prawa..." I tak dalej. Lepiej, na pewno lepiej jest dziś
zamknąć pięciu niż za
rok pięciuset...
Facet znowu strzelał słowami, zasypywał ją istnym confetti frazesów. Wymyślał
mocodawcom
z Rittersee: głupcy bez państwa, bez władzy, bez programu. Jedni łobuzy, inni
hołysze.
Brak im woli i niezależności, by wszystko rzucić w diabły i jechać do Kenii czy
Ugandy
polować na krokodyle lub zasiewać farmerskie pola. I nawet naprawdę dużo
zarabiać. Ale im
nie chodzi o pieniądze, królowa płaci wojenne emerytury
oni chcą działać, łapy
trzymać w
cieście... Pomyślała: dlaczegóż ty sam nie ciśniesz wszystkiego w pierony, tylko
wzuwasz na
siebie kapotę odpowiedzialności za miliony? Pojechałbyś na krokodyle do Kenii.
Za wielki
tchórz? Do łowienia krokodyli trzeba odwagi. A do sypania? Przecież on nawet nie
sypie
te
ogólniki nie są nawet sypaniem.
Za oknem kawiarni jest już zupełnie ciemno, czarno. Na bocznej uliczce nie
instaluje się
neonów, oszczędza się na świetle. Za szybą majaczy kontur strasznej ruiny.
Wyjechać, wyjechać
już z tego Berlina! Obce gruzy znosi się gorzej niż własne. Obce denerwują i są
odrażające.
Tak bardzo już pragnęła wyjechać stąd.

Pan mówi, pan ciągle mówi
przerwała mu, już dosyć miała tej całej gadaniny

o
aresztowaniu trzynastu tysięcy. Ale my w tej chwili nie mamy żadnych podstaw, by
aresztować
choćby jedną osobę. Nawet jednego z tych agentów, których pan nam zapowiada.
Kogo?
Zatrzepotał wargami
w nagłym zamilknięciu. Końska twarz spoważniała. Zapalił
papierosa,
już jej nie częstując. Wahał się
lub wahanie udawał
jakby już przedtem nie
ustalono
wysokości rat pieniężnych i sposobu ich przekazywania.
Na koniec powiedział prosto i bez żadnych ozdobników.
Za kilka tygodni z Rittersee do Polski wyruszy grupa agentów. Wędrować będą
pojedynczo,
przy czym sposoby ich przerzucania nie są jeszcze dokładnie ustalone. Każdy ma
być
skierowany inną drogą: lądem, morzem i powietrzem. Również nazwiska agentów nie

jeszcze ostatecznie ustalone. Przebiera się właśnie między najodpowiedniejszymi
kandydatami.

Nazwiska tych kandydatów!
zażądała.
Znał je na pamięć. Bez zaglądania do notesu
dobrze przygotowany
wyrecytował
kilkanaście
nazwisk i imion. Zapisała na karteczce. Troje spośród nich
była i kobieta
w
parę
miesięcy później aresztowano w kraju. W tym wypadku berliński informator był
ścisły. I bez
dalszego odwlekania zaproponował natychmiast coś znacznie ważniejszego. Nazwiska
i adresy
tych ludzi mieszkających w Polsce, do których mieli się zgłosić wysłani z
Monachium dywersanci.
W Rittersee ustalono już pierwszą listę przyczółków. Na podstawie jakichś danych

facet nic o nich nie chciał powiedzieć
uznano, iż ci właśnie najlepiej
nadają się do rozpinania
siatki przyszłej organizacji.
Zapytany
nie umiał bliżej określić ludzi, których nazwiska podał. Tłumaczył:
całą wojnę
byłem poza krajem, są to więc ludzie najzupełniej mi obcy i nie znani.
Akcentował tylko, iż
od nich rzecz się zacznie
a więc i na nich powinna się chyba skończyć. Jakby
podpowiadał
władzom bezpieczeństwa tok ich działania. W pewnej chwili Łaszewska odniosła
osobliwe
wrażenie, iż cała złość faceta bardziej kierowała się przeciw tym, którzy żyją w
kraju, niż
tym, którzy z Rittersee organizowali sieć samego spisku. Facet wydawał się
bardziej nienawidzić
tych z Warszawy niż tych z Monachium. Tych, których sypał, niż tych, którym
krzyżował
plany. Tych, których wydawał bezapelacyjnie, niż tych, którzy niczym nie byli
zagrożeni.
Wśród podanych nazwisk znalazło się jedno bardzo charakterystyczne: Suchowilk.
Inżynier
Paweł Suchowilk. Adres na Żoliborzu. Precyzyjnie określony. Z sześciu
wymienionych
jedyny, o którym facet zechciał powiedzieć coś więcej. Po wojnie Suchowilk czas
jakiś przebywał
w Londynie, tam zaciągnął polityczne i organizacyjne zobowiązania, które
w
Rittersee
wiedzą
gotów jest honorować. Oczywiście
facet zastrzegł się
dane te mogą
być niedokładne,
uzyskał je przez przypadek, mógł wadliwie je odczytać, źle je usłyszeć.
Już wszystko. Wystarczająco wiele. Łaszewska nie powiedziała tego facetowi, ale
w sumie
uzyskała więcej, niż oczekiwała. Bez słowa wyciągnęła z kieszeni małą kopertę.
Zręcznie
podsunęła ją pod serwetkę. Reszta będzie przekazana
to było ustalone zawczasu
i teraz nie
potrzebowali tego potwierdzać
gdy Łaszewska wróci do wschodniego Berlina.
Jeszcze dzisiaj
wieczorem.
Pożegnanie było sztywniejsze niż powitanie. Powiedział:
Do widzenia pani.

Nie odpowiedziała
i nie podała mu ręki.
Gdy z kawiarni wyszła na ciemną uliczkę, od razu przyspieszyła kroku. Cień ruin
wyglądał
strasznie. Mignął przed nią towarzysz z obstawy. Szła za nim. Skręcili w sień
jakiegoś domu.
Przeszli przez podwórze, inną bramą wyszli na inną ulicę. Tam już czekała
taksówka. Kwadrans
jazdy. Znów dom przechodni. Następne auto. Zgubić tych, którzy mogli śledzić.
Nikt
ich nie śledził. Auto podwiozło na miejsce. Szybko przekroczyła szerokość
ciemnej, granicznej
ulicy.
Nazajutrz rano Janina Łaszewska już była w Warszawie. Pułkownik Gustaw Wagner
przyjął ją natychmiast. Bardzo prędko zdołano ustalić, iż jedyne podane
bezbłędnie, bez
przeinaczeń czy fałszów, jedyne dokładne spośród wszystkich sześciu
"przyczółków", było
właśnie imię, nazwisko i adres inżyniera Pawła Suchowilka.
II

Suchowilk? Suchowilk? Paweł Suchowilk?
Pułkownik Gustaw Wagner nie miał
pamięci
do nazwisk. To niecodzienne nazwisko wydało mu się doskonale znane, a jednak nie
mógł połapać się od razu, o kogo chodzi.
Łaszewska referowała przebieg berlińskiej rozmowy.

Suchowilk!
Major Henryk Wrzos wiedział wszystko i od razu. Jeszcze zanim
przyniesiono
teczkę. Wrzos w przeciwieństwie do szefa miał fenomenalną pamięć do ludzkich
historii.
Bezbłędnie orientował się w powiązaniach personalnych, momentalnie potrafił
ustawić
każdą postać na właściwym miejscu szachownicy politycznej i organizacyjnej.

Ten sam,
który wyrzucił Adama Doboszyńskiego ze swojego mieszkania, gdy tamten do niego
przyszedł
zaraz po przyjeździe do Warszawy... Jakoby wyrzucił...
poprawił się, gdyż w
tym
momencie ogarnęły go wątpliwości, czy tamto śledztwo dotarło do samego dna
sprawy, czy
nie dali się zwieść jakimś mistyfikacjom.
Dossier inżyniera Pawła Suchowilka już leżało na biurku pułkownika. Wrzos
niecierpliwie
sięgnął po plik dokumentów: czy aby się w czymś nie pomylił? Kartkował.

No, oczywiście, oczywiście
ucieszył się. Wszystko mu się zgadzało
najzupełniej prawidłowo.
Jak trzeba: syn właściciela dużej, stołecznej firmy budowlanej. Maturę zdał w
tym
samym znanym warszawskim gimnazjum, z którego w latach drugiej Rzeczypospolitej
wychodzili
przyszli młodzi przywódcy organizacji tak zwanych narodowych, zarówno w ich
bardziej konserwatywnym, jak i w bardziej radykalnym, faszyzującym wydaniu.

Wychowywano
ich tam katolicko i anty... anty... wszystko
Wrzos lubił obszernie referować
swą
kartotekową wiedzę.
Antykomunistycznie, antysemicko, antyukraińsko,
antymasońsko. Pod
tym względem dom rodzinny tego Suchowilka i szkoła średnia znakomicie się ze
sobą musiały
uzupełniać. A więc matura
rok 1928. Ktoś tu nam zaznaczył, że spośród swoich
kolegów
Suchowilk wyróżniał się ciekawą, zachłanną inteligencją oraz nieprzeciętnymi
cechami
przywódcy i organizatora. Maturę otrzymał nieco wcześniej, niż przewidywały
ówczesne
obyczaje gimnazjalne: nie mając siedemnastu lat. Wróżono mu piękną karierę
życiową. Potrafił
rozkazywać innym i inni chętnie go słuchali. Swą konspirację zaczął zresztą
wcześnie
już
w szkole należał do tajnego koła młodzieży wszechpolskiej. Śladem ojca wybrał
politechnikę,
wydział budowlany, miał chyba zostać dziedzicem firmy, ale po pierwszym roku
zmienił kierunek
studiów
na mechaniczny. Nie mając dwudziestu lat, był już jednym z przywódców
obwiepolskiej młodzieży na swojej uczelni.
Major Henryk Wrzos przekładał kartki. W związku ze sprawą Adama Doboszyńskiego
Suchowilk
był kilkakrotnie przesłuchiwany, pilnie spisywał swe życiorysy, inni też dużo o
nim
mówili. W środowisku dawnej młodzieży Stronnictwa Narodowego był postacią dość
popularną.

A gdy się rozpadli, przystał do bardziej dynamicznych. Do Obozu Narodowo-
Radykalnego, do ONR-u. Jasne. Prawda?
Wrzos referował i komentował.
Ale na
"Falangę"
już mu rozpędu nie starczyło. "Falanga" to byli już ci trochę młodsi, którzy
chcieli wyrugować
z przywództwa tych trochę starszych. Oto meandry polskiego faszyzmu. I kto wie,
czy
Suchowilk nie stanąłby na czele tej ich politycznej organizacji, gdyby pewnego
dnia jako
młody inżynier, już wtedy żonaty, nie zakochał się w innej kobiecie, urzędniczce
pracującej w
tej samej co i on fabryce obrabiarek. O tym bardzo dużo nam opowiadali ludzie z
tamtego
środowiska. Romantyczna afera z nader istotnym dla losów inżyniera finałem. Swą
pierwszą
żonę poznał Suchowilk w organizacji politycznej
była to córka adwokata,
wybitnego działa-
cza starej endecji, obrońcy konsystorskiego zresztą, sama zaciekła, fanatyczna
zwolenniczka
ONR-u. Natomiast druga kobieta Suchowilka nie miała nic wspólnego ani z
działalnością
polityczną inżyniera, ani z dostojnymi rodzinami warszawskiej inteligencji
burżuazyjnej. Ojciec
jej był nauczycielem gdzieś w Kieleckiem, ona sama pozostawała najzupełniej
odległa
sprawom tak pasjonującym inżyniera Suchowilka. Ich wzajemne uczucie musiało być
silne i
piękne. Przetrwało wojnę, są ciągle razem i
zupełnie osobliwe
w otoczeniu
inżyniera nie
ustaliliśmy obecności żadnej innej kobiety, którą by dziś, ściślej przed dwoma
laty, darzył
jakimś specjalnym zainteresowaniem. Dla niej Suchowilk zaryzykował całą swą
dotychczasową
karierę polityczną. Zażądał rozwodu. Rozwód w katolickiej rodzinie
tak po
katolicku
upolitycznionej, tak obnoszącej swój światopogląd
był skandalem towarzyskim
oraz politycznym.
No, wyobrażam to sobie. Znałem takich. Przeciw Suchowilkowi rozpoczęto w jego
własnym obozie akcję gwałtowną, ale dyskretną. Nikt
ani rodzina mecenasa, ani
organizacja
polityczna, ani sam bohater skandalu
nie był specjalnie zainteresowany w
ujawnianiu tych
perypetii. Musiał ustąpić z ONR-u
wygryziono go, a może i sam miał już tego
dosyć po tylu
przyjacielskich rozmówkach. Zmienił wyznanie na reformowane, otrzymał rozwód
i
to już
akurat było lato 1939. Lipiec 1939. Zmobilizowany, po zakończeniu kampanii
wrześniowej
odmówił opuszczenia kraju, porzucił swój oddział na granicy węgierskiej i wrócił
do Warszawy,
do kobiety, która oczekiwała dziecka. Z pierwszą żoną dzieci nie miał.
Major Wrzos przedstawiał sprawę szeroko. Informacje zebrane w teczce były
precyzyjne i
wyczerpujące. Im bardziej zbliżały się do współczesności, tym były obszerniejsze
i bogatsze
w szczegóły. Trzy kolejne życiorysy Suchowilka
każdy z nich coraz większy.

To nie jest
zła metoda takie pisanie życiorysów
pochwalił Wrzos.
Z rozpoczęciem konspiracji inżynier Suchowilk jakiś czas zwlekał. Całą jesień
trzydziestego
dziewiątego oraz zimę czterdziestego przypuszczalnie się rozglądał
i zapewne
tyleż
myślał o mającym się urodzić dziecku, co szukał dla siebie nowego ideowego
miejsca. Zbyt
długo i zbyt głęboko związany był z określonym zespołem i politycznym, i
towarzyskim, by
w powszechnej tajnej mobilizacji, którą wszyscy rozpoczynali od ludzi sobie
ideowo najbliższych,
nie czuć drastycznego osamotnienia.

On
charakteryzował Wrzos
który miał cechy przywódcy, tym razem pozbawiony
był
swego wojska. Jednych przyjaciół już utracił i nie mógł włączyć się w ich
robotę. Nie mógł i

pewnie
nie chciał: obrzydzili mu siebie. Innych przyjaciół jeszcze nie
zyskał
sam pewnie
jeszcze nie wiedział, kim był w tej chwili. Najchętniej, zwierzał się po latach,
wróciłby
znowu nad węgierską granicę, tym razem z żoną
przeszedłby dobrze sobie znane
Karpaty
lub Tatry, aby znaleźć się we Francji, gdzie
wyobrażał sobie to dość naiwnie

wszystko, co
polskie, zaczynało się od zera, od nie zapisanej karty, od zbrojnego czynu.
Oczekiwali jednak
dziecka, a potem, z niemowlęciem, wyprawa taka była ryzykowna. Pewnego dnia,
wczesną
wiosną roku czterdziestego, skorzystał z propozycji wrześniowego kompana,
oficera zawodowego
ukrywającego się przed branką do oflagu, i aż nieoczekiwanie dla samego siebie
znalazł się w czysto technicznej komórce tajnego wojska, wtedy jeszcze
nazywającego się
Związkiem Walki Zbrojnej. Komórka ta zajmowała się łącznością z zagranicą,
głównie z Budapesztem.
Suchowilk znał doskonale Tatry, namiętnie uprawiał wysokogórską wspinaczkę.
Zlecono mu inspekcyjną opiekę nad komórką przerzutową w Krakowie i na
Podkarpaciu.
Parokrotnie sam przechodził granicę górami na południe i z powrotem. Polubił tę
kurierkę i
obywał się bez przewodników
zdarzało się, że powierzano mu szczególnie cenne
przesyłki
oraz przeprowadzanie ludzi o dużym politycznym znaczeniu. Kiedyś zaproponowano
mu pracę
identyczną, ale na szczeblu nieco wyższym, w cywilnej walce konspiracyjnej. W
delegaturze
rządu londyńskiego. Zgodził się, I tak wielokrotnie wędrował z Warszawy przez
Słowację
do Budapesztu, z Warszawy do Królewca w mundurze niemieckiego oficera, z
Warszawy do
Berlina
do wszystkich punktów pośrednich na drodze do Londynu. Aresztowany
podczas
dworcowej łapanki w Tarnowie
został wykupiony z powiatowego więzienia: Niemcy
nie
zorientowali się, kogo mają w ręku. Aresztowany na Słowacji
uciekł konwojentom
z Hlinkowej
Gwardii. Aresztowany w Zakopanem
zdołał, przeciąwszy sobie żyły w lewej ręce,
uzyskać przeniesienie do szpitala, skąd zorganizowano mu ucieczkę.
Pułkownik Wagner aż cicho gwizdnął z uznaniem
fajny facet. Tacy są zdolni do
wszystkiego

major Wrzos był chłodniejszy.
Suchowilk zapomniał o swych dawnych pasjach politycznych, pogrążył się cały w
tej pełnej
wrażeń robocie. W chwilach szczerości mawiał do swych towarzyszy
co po latach
ludzie
powtarzali śledczym i prokuratorom
iż w ten sposób czystą techniką konspiracji
odrabia
grzechy swego przedwojennego życia. Bardzo krytycznie był nastawiony do tego
wszystkiego,
co robił przed wojną.
Po trzeciej ucieczce zakazano mu wędrówek za granicę. Powierzono mu komórkę
zajmującą
się przygotowywaniem fałszywych dokumentów
niezbędnych i dla kurierskich
podróży,
i dla legalizacji działaczy konspiracyjnych. Nowa jego placówka zajmowała się
również,
w skali masowej, wyrabianiem dokumentów ochronnych dla Żydów, którzy ukrywali
się poza
gettem. Wagner mruknął:
Osobliwego rachunku zażądała historia od dawnego
antysemity,
nie od niego jednego zresztą.
Dostarczał więc Żydom fałszywych papierów,
lokował ich

wiele razy i szczęśliwie
jako pracowników w przedsiębiorstwach ważnych
wojennie

kriegswichtig, a więc nieco lepiej przez okupanta widzianych
wreszcie
przerzucał na Węgry,
gdzie w tym czasie łatwiej było się ukrywać niż w Gubernatorstwie. Zeznania
zebrane w
dossier pochlebnie oceniały tę pracę inżyniera Suchowilka
znajdowały się tam
świadectwa
ludzi zajmujących po wojnie poważne stanowiska, którzy swe ocalenie jemu właśnie
zawdzięczali.
Major Wrzos powiedział:
Jego szerokie znajomości mogą być bardzo przydatne
dla tych panów z Rittersee.
Ale jeden z dokumentów miał wymowę dwuznaczną.
Major
Wrzos przez chwilę zatrzymał się na tej sprawie. Ktoś też po latach
wskazywał
na udział
inżyniera w wydaniu hitlerowcom trojga ukrywających się Żydów, dwóch młodych
kobiet i
mężczyzny. Oskarżenie nie precyzowało zarzutu w sposób jednoznaczny, było raczej
podejrzeniem,
być może nawet pomówieniem
drastycznie różniło się od wszystkich pozostałych
dokumentów, pochodziło ponadto od kogoś, czyje konto w sprawie żydowskiej było
mocno
nieczyste, kto sam już za to odpowiadał przed sądem. Nie obudziło więc wiary i
nie stało się
przedmiotem żadnych oskarżeń. Było jednak.

Jeżeli my mamy taki dokument, ktoś inny może znać ten fakt nieco lepiej,
dokładniej, i
kto wie, czy sprawa z ostatnich miesięcy wojny nie może dziś posłużyć komuś w
tym celu, by
zyskać posłuszeństwo inżyniera Suchowilka. Kto wie...
major Wrzos ciągle
komentował.
Powstanie
na szlaku walk najtrudniejszych: Wola, Starówka, kanały,
Śródmieście. Na
Starówce mieszkała z dzieckiem żona w ostatnim miesiącu drugiej ciąży. Inżynier
zdecydował
się na wielkie ryzyko: kanałami wyprowadził ją ze Starego Miasta, niosąc na ręku
pięcioletniego
synka
wyszli na Foksal. Natychmiast po opuszczeniu kanału, w bramie numer
11
Suchowilk to świetnie zapamiętał
"tam gdzie dzisiaj jest Polska Agencja
Prasowa"

żona inżyniera urodziła córeczkę. Do niewoli nie poszedł.

I od tego właśnie miejsca cała dotąd wyraźna sprawa gmatwa się nieco. Kiedyś
już nawet
o tym przed laty rozmawialiśmy. Pamiętacie?
pytał Wrzos. Wagner coś sobie
przypominał,
nader niedokładnie.
W tym właśnie miejscu własnoręcznie pisane życiorysy
inżyniera Suchowilka
przestają się pokrywać z zeznaniami innych osób. Suchowilk, pytany, upierał się
przy swojej wersji. Inni przesłuchiwani nie byli tak absolutnie swojego pewni. W
końcu rzecz
nie grała tak wielkiej roli, machnęliśmy wtedy ręką, ale teraz... Kto wie, co
gdzie się nam
schowało... Suchowilk z uporem pisał: "poszedłem do niewoli..." Inni twierdzą,
że przez obóz
w Pruszkowie, wśród ludności cywilnej, wyprowadził żonę, synka i niemowlę.
Wyprowadził
ich
a ściślej: wysforował
na wolność; udało mu się pewnie uchronić i siebie,
i swoich
przed wywózką. I tutaj ciągle powtarzają się jakieś niejasności. Żona z dziećmi
znalazła się w
Zakopanem
on sam się tam nie pokazał. Jakoby się ukrywał
a może rzeczywiście
był w
tym obozie. Ostrożności mające uchronić go przed gestapo
potem okazały się
dogodne, gdy
zechciał ukrywać się przed nimi. Widziano go w Krakowie jesienią 1944 roku. Ale
on sam o
sobie tak napisał: "wywieziony do Niemiec, w drodze do oflagu zdołałem uciec z
transportu i
korzystając ze znajomości i kontaktów z tras przerzutowych, przez naszych ludzi
w Berlinie
dotarłem do granicy szwajcarskiej, przeszedłem ją, a stamtąd do wolnej już wtedy
Francji,
gdzie pozostałem..." Zauważcie, jak to sprytnie pomyślane: zabrany do oflagu,
dzięki ucieczce
nie figuruje w ewidencji obozu. Nie możemy sprawdzić, a tymczasem mamy
informację, iż
do wiosny czterdziestego piątego jeszcze był w Krakowie, jeszcze działał w
rozlatującej się
coraz bardziej delegaturze. Równocześnie Suchowilkowa przeprowadziła się z
Zakopanego
do Suchedniowa, gdzie jej ojciec znowu zaczął uczyć w szkole. Inżynier znikł z
kraju. Zapewne
przez ten ówczesny chaos, przez nie istniejące granice i fronty, ruszył na
zachód. Jesienią
czterdziestego piątego był już, z całą pewnością już był, w Londynie. W
życiorysie to
tak wygląda: "Jesienią przeniosłem się z Paryża do Londynu". W Londynie już
widzi go
wiele osób, już stale jest na widoku. Odtąd wszystkie jego własne zeznania
pokrywają się z
zeznaniami innych. Tylko ta niejasna, dwuznaczna luka dwunastu miesięcy.
Dlaczego nie
chciał nam się przyznać, iż wtedy był w kraju. Co robił, że mu zależy na
tajemnicy?

A może to jemu trzeba wierzyć, a nie tamtym innym informatorom?
zauważył
pułkownik
Wagner.

A jakiż interes mieliby ci inni, którzy zeznali, iż widzieli go w Krakowie?
Montował jakąś
działalność wymierzoną przeciw nam, już tylko i wyłącznie przeciw nam
i
dlatego nie
chce się do tego przyznać. Może organizował to "Nie", a potem "WiN"? Kto go
wie...

Gdyby się wtedy przyznał, iż w lecie czterdziestego piątego uciekł z kraju,
już od nas
uciekł, tobyśmy go gorzej przyjęli, kiedy wrócił do kraju. Wrócił legalnie?

Wagner rozważał
rozmaite warianty.

Najlegalniej w świecie. Wiosną czterdziestego szóstego transportem okrętowym,
do
Gdyni. Badany
na przedwojennego działacza politycznego oraz funkcjonariusza
delegatury
zwróciliśmy uwagę
opowiedział dość szczegółowo o rozmowach prowadzonych w
Londynie.
Powiedział: "Skończyło się, ostatnia rozmowa z generałem Borem skończyła się
trzaśnięciem
drzwiami!" Ten gest inżyniera Suchowilka potwierdziły nam zeznania innych osób
oraz
informacje dochodzące z Londynu. W trzy lata później znowu pojawił się w kręgu
naszych
obserwacji. To już była sprawa Doboszyńskiego. Czy rzeczywiście Doboszyńskiego
wyrzucił
ze swego mieszkania i nie chciał z nim o niczym gadać? Tak to wyglądało. Wtedy
dyskutowaliśmy
owe dwuznaczności w życiorysie, ale tak nienagannie, lojalnie zachowywał się
przez
te wszystkie lata od powrotu do kraju, tak wreszcie postąpił z Doboszyńskim
że
uznaliśmy
za niewskazane, by jeszcze cokolwiek czynić. Nie dopominaliśmy się zbyt
natarczywie o stare
rachunki. Dość zresztą wtedy było innych, ważniejszych kłopotów. Rzecz całą
odłożyliśmy
na półkę...
Inżynier Paweł Suchowilk założył na Żoliborzu niewielki warsztat ślusarsko-
mechaniczny,
początkowo wyłącznie naprawczy, potem produkujący drobne, ale istotne części
różnych
skomplikowanych mechanizmów. Zakład ten stosunkowo szybko wyrobił sobie
doskonałą
opinię. Od fabryk państwowych zaczął otrzymywać zamówienia na drobne detale i
krótkie ich
serie, jakich wielkie zakłady nie chciały się podejmować ze względu na ich
nieopłacalność.
Zajął się produkcją niektórych elementów dotąd sprowadzanych z zagranicy. Żona,
odchowawszy
córkę, zaczęła pracować w biurze projektów budowlanych jako urzędniczka. Nieźle
im się wiedzie. W dużej spalonej willi odremontowali mieszkanie.
Pułkownik Wagner przewrócił ostatnią kartę dossier. Major Wrzos myślał głośno:

...No i za wcześnie go odłożyliśmy. Jak długo będą się ciągnąć te sprawy?
Spławił Doboszyńskiego

a może nie spławił? Może Doboszyński miał mu jedynie o czymś przypomnieć
i żadnego nie miał do Suchowilka interesu. Tylko się sprytnie przeciw nam
umówili.
Czyżby w Londynie dokładniej znali przebieg rozmowy Suchowilka z Doboszyńskim?
My-
ślałem, że o Doboszyńskim wiedzieliśmy wszystko, a jednak drań wysłał jakieś
wiadomości
za granicę, o których nie mieliśmy pojęcia. Ale ja nie daruję. Teraz to nie
daruję. Jeden już
ziemię gryzie, drugiego dopadnę jak dwa a dwa cztery. Cacy, cacy... jaki
grzeczny. Przyjaciół
z konspiracji nie spotykał, Mikołajczyka nie popierał, nawet "Gazety Ludowej"
nie czytał... I
co? Osiadł, zapuścił korzenie, wszyscy mu uwierzyli, i wtedy dopiero zaczyna się
bal... A
myśmy byli durnie. Tyle razy dziwiłem się wtedy, skąd on taki grzeczny, taki
spokojny. To
nawet zgodne z klasycznymi zasadami pracy agentów długofalowych: lata siedzisz
jak trusia,
i dopiero potem, gdy dawno się do ciebie przyzwyczaili, zaczynasz drążyć,
pomaleńku, pomaleńku...
Dopiero teraz wszystkie klocki tego Suchowilka zaczynają mi do siebie pasować.
Rozegram teraz ciebie, rozegram...
Major Wrzos nawet jakby się cieszył.
Pułkownik Wagner na rewelacje Łaszewskiej reagował spokojniej.
Major Henryk Wrzos osaczył inżyniera Suchowilka.
Nazajutrz po powrocie Łaszewskiej z Berlina wokół warsztatu, mieszkania i osoby
Pawła
Suchowilka już krążyli obserwatorzy. Od tej pory inżynier przebywał
nie
wiedząc o tym

w towarzystwie ludzi, którzy skrupulatnie notowali każdy jego krok: wyjście z
domu, spacer,
pobyt w warsztacie, każdą przyjmowaną wizytę. Roili się dookoła niego. Na
wywoływanych
zdjęciach fotograficznych pojawiały się sylwetki postaci dzwoniących do drzwi
mieszkania
państwa Suchowilków. Podwładni majora Wrzosa rozpoznawali na tych fotografiach
twarze
ludzi, z którymi inżynier spotykał się w kawiarni, którzy przychodzili do jego
warsztatu. Odszukiwano
je potem w kartotekach i rozczytywano się w ich życiorysach lub zestawiano nowe
życiorysy. Wędrowano tymi tropami dalej. Ustalano nazwiska, imiona, zajęcia
rozmaitych
mężczyzn i kobiet
wykreślano zawiłe schematy ich wzajemnych powiązań
towarzyskich i
zawodowych. Mapa bytu inżyniera Suchowilka prędko zapełniała się znakami
konwencyjnymi.
Naniesiono na nią drogi jego codziennych wędrówek, wstawiono adresy jego
najbliższych
znajomych. Wykreślano funkcje i parametry jego pracy. Te wszystkie zadania
śledczych nie
były trudne
życie inżyniera Suchowilka toczyło się niezmiernie monotonnie,
spotykał się z
niewielu ludźmi, poza kręgiem klientów prowadził skromne tylko życie
towarzyskie, a zespół
jego przyjaciół wydawał się być jeszcze węższy. Żadnych
na przykład

kontaktów z sąsiadami.
Jakby zazdrosne
więc podejrzane
chronienie domu i mieszkania przed gośćmi.
Żadnych
zainteresowań dla innych kobiet
poza żoną. Raz jeszcze potwierdziła się opinia
już
kiedyś zanotowana w dossier inżyniera: odludek i domator, któremu wystarczały
dom rodzinny
i warsztat. Major Henryk Wrzos krzywił się ironicznie:
Taki działacz
polityczny, taki
działacz konspiracyjny i taki odludek, taki mizantrop! Nie! W żadnym razie! Jest
to tylko i
wyłącznie maskarada, działanie mające nas wprowadzić w błąd!
Zadaniem
wyznaczonym
dla podkomendnych majora było ustalenie prawdy o inżynierze Suchowilku, skoro
wiedzieli
już, jakim celom ta dotychczasowa maskarada ma służyć. On czeka na sygnał!

taka była
hipoteza robocza majora Wrzosa.
Świat obojga Suchowilków nasycono więc niedyskrecją i ciekawością.
Niewiarygodne, jak
bardzo człowiek jest odkryty dla oczu, które chcą się zająć jego życiorysem, dla
tych wszystkich,
którzy są go ciekawi. Człowiek może być właściwie zupełnie nagi
nic go nie
potrafi
ochronić przed cudzym słuchem i wzrokiem.
Zapamiętano sobie dobrze: berliński informator dokładnie wymienił warsztat
inżyniera
Suchowilka, bezbłędnie usytuował, ściśle określił rodzaj produkcji. Na warsztat
więc zwrócono
specjalną uwagę. Inżynier z nikim nie potrzebował się spotykać w mieście.
Interesanci
sami przychodzili do maleńkiej fabryczki, jak można by nazwać warsztat tak
doskonale zmechanizowany.
Czterech wykwalifikowanych robotników, ludzi w starszym wieku, mogło stanowić
najbardziej precyzyjną łączność między inżynierem a wszelkimi innymi grupami czy
organizacjami, również kontrrewolucyjnymi
przewidywał major Wrzos. Starannie
rozpracowano
czterech pracowników inżyniera. Nie stwierdzono jednak nic podejrzanego.
Warsztat, w którym inżynier spędzał dwie trzecie dnia, coraz więc liczniej
odwiedzali interesanci.
Pojawiły się nowe zlecenia
i jeżeli nawet nie mógł ich, zawalony robotą,
przyjąć,
trwały rozmowy, pertraktacje, namawiania, przerywane odwiedzinami innych
klientów. Państwowe
zakłady przemysłowe zaczęły nagle mnożyć liczbę swych pracowników kontaktujących
się z warsztatem inżyniera Suchowilka. Leżący w szufladzie biurka majora Wrzosa
graficzny
wykaz kontaktów przemysłowych inżyniera nie miał już białych plam ani znaków
zapytania.
Każde nazwisko było sprawdzone
i uzasadnione. Każda instytucja wysyłająca do
żoliborskiego warsztatu swych pracowników
starannie przeanalizowana. Aż mnożyć
się
zaczęły zabawne epizody. Obcy sobie wzajemnie agenci informowali o pojawieniu
się w otoczeniu
inżyniera nowych twarzy, klientów nieoczekiwanych, o tożsamości nagle bardzo
trudnej
do ustalenia. W departamencie Wagnera major Wrzos natychmiast rozwiązywał te
krzyżówki

z rosnącym wciąż rozczarowaniem.
Nic. Nic. Nic.
Nie stwierdzono żadnych najlżejszych porozumień, najmniejszych związków mogących
stanowić wskazówkę jakichś konszachtów politycznych. Rozmowy w kawiarni, których
istotne fragmenty docierały do tych, co pragnęli je usłyszeć, były najbardziej
banalną gadaniną
znajomych, mocno już sobą znudzonych, przeważnie z rzędu malkontentów,
ograniczających
się do jałowych utyskiwań, plotkarskich powtórzeń, kombatanckich wspominków. W
mieszkaniu inżyniera rozmowy te mogły mieć nieco inny przebieg, ale goście
rzadko odwiedzali
dom Suchowilków. W warsztacie każda bardziej poufna lub nieco dłuższa
konferencja z
kimś obcym, spoza grona pracowników, była stosunkowo łatwa do podsłuchania.
Nic. Nic. Nic.
Lada tydzień u Suchowilka zamelduje się ktoś z Rittersee
z hasłem kiedyś
uzgodnionym.
Ktoś
kogo będzie można wyśledzić na granicy, a w jakiś czas potem zatrzymać.
Ale czy go
właśnie trzeba zatrzymać? Czy nie należy dopuścić do spotkania agenta z
inżynierem? Ale
wtedy
co dalej?

Mamy się zdać na bieg przypadków?
towarzysz Wagner zapytał najbliższych,
zgromadzonych
wokół biurka. Z prawej strony siedział Wrzos, z lewej Szper.
Otrzymaliśmy
szansę
jedną na tysiąc. Zostaliśmy uprzedzeni. To nie bywa takie częste. Potrafimy z
tej sytuacji wyciągnąć
korzyści największe czy też je przegapimy? Będziemy działać twórczo czy
powędrujemy
utartym szlakiem? Mamy czekać biernie czy inicjować wydarzenia?

Nie liczmy na to, iż powtórzy się historia z Doboszyńskim
major Wrzos
powtarzał
swoje zdanie.
Nie, tamto się nie powtórzy. Tym razem Suchowilk już nie wyrzuci
za drzwi
kuriera z Rittersee.

A jeżeli...
Szper zgłosił zastrzeżenie.

O, nie! w żadnym razie!
Wrzos był zbyt pewny siebie. Czuł, że teraz jest już
na dobrym
tropie. Wszystkie klocki nareszcie logicznie mu pasowały. W tym rozumowaniu nie
odkrywał już żadnych luk.
Suchowilk najwyraźniej związany jest odpowiednimi
umowami.
Jak tam naprawdę było z Doboszyńskim
też nie wiemy. Może się dowiemy... Jestem
najzupełniej
przekonany, że tym razem Suchowilk ulegnie prośbom, namowom...

Szantażowi...

Nie wierzę w to, aby rzecz miała się opierać na szantażu. Upłynął termin
długofalowej
akomodacji Suchowilka w naszym państwie. Ośrodek dyspozycyjny daje sygnał: czas
podjąć
pracę.

A jeżeli Suchowilk wyrzuci i tego faceta? Tam, w Londynie, przed paru laty
wszystko
mogło wyglądać inaczej, inaczej im się rysowała przyszłość. Teraz jest inaczej.
Zmieniły się
czasy i zmienili się ludzie. Odbudował sobie rodzinę i wyraźnie dba o nią. Może
już nie zechce
honorować swych starych zobowiązań?
Szper formułował wątpliwości.

Zechce, nie zechce, zechce, nie zechce... Możemy obrywać listki i rachować,
który nam
ostatecznie wypadnie. Ja twierdzę, że Suchowilk się zgodzi, ty masz wątpliwości.
Musimy
sprawdzić. Tym razem musimy, za wszelką cenę musimy o nim wiedzieć wszystko. Raz
wreszcie. Musimy przyjąć najtrudniejszą dla nas tezę roboczą: Suchowilk zgodzi
się z rozkazem
nadanym mu z Monachium! Suchowilk przystąpi do montowania szerszej siatki
agenturalnej.
A gdyby nawet ograniczył się wyłącznie do dostarczenia informacji z własnego
zakładu,
bez jakiejkolwiek siatki spiskowej, to i tak fachowcy od spraw przemysłu z jego
cząstkowych
informacji potrafią wysnuć wnioski bardziej ogólne i dosyć trafne. Nie
zapominajmy,
że w warsztacie Suchowilka produkowane są części pewnych aparatur używanych w
przemyśle
zbrojeniowym. Wystarczy więc może tylko rachować i znać się na wojsku...

Trzy możliwości: odrzucenie, szantaż i akceptacja!
Wagner rozstawiał swe
sześcienne
palce.
A my będziemy się przyglądać bezczynnie takim ich rozmowom. Przez
zamknięte
drzwi. Praktycznie bezradni. Jedyne, co możemy uczynić, to zamknąć któregoś z
nich lub obu
razem. Co nam z tego przyjdzie? Powiększy się stan aresztantów? I zostanie
zmarnowana
szansa jakiejkolwiek penetracji. Czy wolno nam pozwolić, by rzecz cała rozegrała
się wyłącznie
między Suchowilkiem a oczekiwanym z Monachium gościem? Więc...

Wielki gabinet Wagnera oświetlony był wszystkimi górnymi i bocznymi lampami.
Wagner
lubił tak późno w nocy zwoływać najbliższych na sztabowe narady. To ostatnie
kwadranse
doskonałego myślenia. Jeszcze wszystko jest jasne, ostre, twardo obrysowane. Za
godzinę
już będą we mgle i przed oczami będą mieć mgłę. Będą zmęczeni, zmaglowani dniem,
wypruci z sił. Kawa stanie się wstrętna. Teraz myślą jeszcze logicznie i
precyzyjnie. Czy mają
się tylko przyglądać? Wagner pyta
i pytaniem podpowiada odpowiedź.
Nie o słowa zresztą chodziło. Byli trójką przyjaciół, piechurów wyćwiczonych w
długim
marszu. Wspólne decyzje dojrzały w nich równocześnie. Obydwaj wiedzieli, co
Wagner pragnie
usłyszeć, co myśli. Akceptowali to. Decyzji nie próbowali formułować. Nawet nie
należało
tego czynić. Słowa niszczą niektóre sytuacje. Słowa mają właściwość
kompromitacji.
Nie domówione łatwiej godzić z przymusem okoliczności. Podpułkownik Norbert
Szper powiedział:

Radziłbym ci posłużyć się Bogdanem Kileniem; całą konspirację przesiedział w
kraju, jest dostatecznie mądry, ostrożny i absolutnie pewny.
Koło południa major Wrzos wezwał do siebie porucznika Bogdana Kilenia.
Zaaprobowali
propozycję Szpera. Kileń jest najwłaściwszy do przeprowadzenia tego zadania.
Decyzja Wagnera, podczas narady nocnej nie ujęta w słowa, teraz musiała być
przetłumaczona
na rozkazy jasne i wyraźne. Wrzos objaśnił Kileniowi strategię działania. Nie
wolno
narażać się na ryzyko przypadków, na czyjąś taką czy inną dobrą wolę. Kurier
idący z Rittersee
powinien trafić
absolutnie celnie! Powinien być przez inżyniera przyjęty
wyjątkowo
gościnnie i przekonać się, że wokół Suchowilka już wcześniej nieco skupiła się
gromadka
ludzi, którzy na własną rękę, nie czekając na jakikolwiek sygnał z zagranicy,
podjęli się ryzykownej
pracy, dla których kontakt z wysłannikiem londyńskim będzie już tylko logicznym
ukoronowaniem prowadzonej działalności.
Jasne?
Kileń nie odpowiedział. Uporczywie patrzył w róg biurka i nerwowo bawił się
skręcaniem
i rozkręcaniem kawałka papieru. Nie zrozumiał propozycji, rozkazu?
Major Wrzos zaczął powtórnie
ton wyraźniej. I jeszcze raz potem, jeszcze
dobitniej

choć nie było to przyjemne rozmawiać o sprawach, jakie
niewątpliwie konieczne

nigdy
nie należą do najczystszych.

Należy, rozumiecie mnie, otoczyć inżyniera takim kokonem spisku, by działając
w tym
układzie, więc spiskując, podlegał naszej stałej kontroli. Treść informacji
przekazywana za
granicę za jego pośrednictwem lub mimo niego, ale na jego konto, musi być akurat
taka tylko,
jaka z korzyścią dla nas powinna trafić do tamtych cudzoziemskich biur.
Powinniście, wy
sami, wy osobiście, uzyskać pełną kontrolę nad poczynaniami podejmowanymi przez
wrogów
35
w stosunku do Suchowilka, nad czynnościami samego inżyniera i grupy spiskowców z
nim
współdziałającej. Osiągniemy to wtedy, gdy Suchowilk zamiast samemu zabiegać o
stworzenie
kontrrewolucyjnego ośrodka
przyjdzie do gotowego, stanie się jego
uczestnikiem. Stanie
się
dzięki wam właśnie! Ośrodek ten założy Kileń
spośród funkcjonariuszy
aparatu. Wy
go założycie!
major Wrzos przechylił się ponad biurkiem ku nieruchomo
tkwiącemu Kileniowi.

Wy go założycie! Historia ruchu robotniczego zna już taki wypadek. Prawda?

Powrót Sawinkowa
szepnął Kileń.

Powrót Sawinkowa
potwierdził Wrzos.
Reguła spiskowa dopuszcza kontaktowanie się trójek, maksimum piątek. Poza jedną
jedyną
piątką, z którą kiedyś poznać będzie musiał inżyniera
reszta organizacji
będzie legendą.
Mitem. Papierem
myślał Kileń.
A więc będzie spisek kontrrewolucyjny i nie
będzie go
równocześnie. Będzie on istniał dla tamtych z Rittersee i dla Suchowilka, nie
będzie istniał
dla nas, i nie będzie istniał dla naszego społeczeństwa. Dla społeczeństwa
to
jest najważniejsze.
Stworzymy tarczę.

Jasne?

Aha...
burknął Kileń. Wrzos oczekiwał potwierdzenia mniej wstrzemięźliwego.
Oczywiście,
że Kileń nie zerwie się na baczność i nie wykrzyknie: "Rozkaz, towarzyszu
majorze!"
Nikt tego tak nie przyjmie
z lekkim, ochoczym przytupem. Ale mógłby powiedzieć
coś podobnego.
Major Wrzos rad by coś podobnego usłyszeć.
Nie usłyszał. Bogdan Kileń ani nie zaprotestował, nie chcąc czy nie mogąc
wykonać polecenia,
ani nie potwierdził, iż wykona je z najlepszą wolą. Uniósł się ociężale
i
chciał odejść;
odebrał już rozkaz, wyraźnie nie miał ochoty go komentować. Rozkaz wykonać musi.
Wrzos
przytrzymał go za rękę: czy aby Kileń dobrze zdaje sobie sprawę, iż podstawienie
organizacji-
mirażu jest w rzeczywistości najskuteczniejszym środkiem ochrony własnych
obywateli
przed pokusą, która mogłaby ich zaprowadzić na ławę oskarżonych? Czy Kileń
dobrze to
rozumie? Porucznik wymruczał potwierdzenie.
Zdecydowano: Bogdan Kileń jako pracownik jednej z ważnych placówek przemysłowych
zostanie skierowany do warsztatu inżyniera z nowymi, atrakcyjnymi dla Suchowilka
propozycjami.
Konferencja z inżynierami dostarczyła Kileniowi niezbędnych elementów.
Okolicznością
szczególnie pomyślną było i to, iż przed wojną studiował na politechnice, więc
problemy
mechaniki nie były dlań obce. Naprawdę znał się na nich.
Bogdan Kileń zapukał do drzwi warsztatu mechanicznego inżyniera Pawła
Suchowilka.
Uczynił to niechętnie, z ociąganiem się. Parę kół zatoczył po sąsiednich
ulicach, nim zdecydował
się na ten gest rozpoczynający akcję.
Otworzono przed nim drzwi. Wylegitymował się
jak należało. Przyszedł z
ramienia dużej
instytucji przemysłowej pracującej dla celów zbrojeniowych, która proponując
Suchowilkowi
wykonanie nader zyskownych elementów, zastrzegła dla obywatela Bogdana Kilenia
ścisły kontakt i współpracę w toku całej produkcji
dla sprawowania kontroli
oraz ewentualnych
ułatwień w dostawach niezbędnych materiałów.
Paweł Suchowilk, wysoki, przystojny mężczyzna o jasnych blond włosach i dużym,
nieco
przytłaczającym czaszkę czole
przeczytał uważnie przedstawiony mu dokument,
złożył go
starannie i wsunął między dwa zgięte, grube druty, przytrzymujące papiery akurat
potrzebne.
Kileń patrzył na wargi inżyniera. Nie w oczy tamtemu, nie w twarz, ale właśnie
na wargi.
Pragnął i uświadomił sobie to pragnienie, by tamten powiedział: nie! "Powiedz:
nie! powiedz:
nie! powiedz..."
chciałby hipnotyzować. Suchowilk powinien odrzucić ofertę i
przywiązany
do niej upokarzający warunek obserwatora.
Inżynier umowy nie odrzucił. Mruknął tylko:
Pan kontroler...
tonem człowieka
godzącego
się z jakąś, nawet nie bardzo poważną, przykrością. Kiedyś, później, Suchowilk
przyznał
się Kileniowi, iż w tej pierwszej chwili wziął go po prostu za agenta którejś z
formacji bez-
pieczeństwa, kontrwywiadu zapewne, przydzielonego doń w trosce o tajemnicę
wojskowej
produkcji. Uznał to zresztą za rzecz zrozumiałą, wynikającą z interesu
państwowego, w tym
wypadku będącego również i interesem Suchowilka, gdyż oferta była pod względem
zarobkowym
bardzo atrakcyjna. Warunek przyjął i zaaprobował.

Nie będę krył
dodał tylko
że nie jestem zachwycony perspektywą dalszego,
choćby
czasowego, zatłaczania tego kantorka czy warsztatu. Sam się pan przekona, że
każda dodatkowa
osoba na naszej małej przestrzeni stwarza trudności ruchu. No, ale...
Przyjęcie było bardziej rzeczowe niż serdeczne. Inżynier był powściągliwy i
chłodny.
Rozmowy ograniczały się do informacji niezbędnych. Pokazywał Kileniowi wykonane
rysunki,
w pierwszym stanie produkcji, wkrótce potem przygotowywane formy i oporządzenia

i czekał spokojnie na uwagi, dostosowując się do roli w reżyserowanym nie
przez siebie
przedstawieniu. Nie zdziwiła go nieporadność tych uwag. Kileń chaotycznie i
bezładnie za
każdym razem wyrażał swe całkowite uznanie
i zapadało wzajemne milczenie.
Brakowało
tematu, aby rozmowę kontynuować dalej. Liznąwszy wykonaną pracę
pan kontroler
mógł
już tylko siedzieć w kantorku lub przyglądać się robotnikom w warsztacie. Kileń
nie zorientował
się w ciągu tych pierwszych dni, iż tylko rzeczowe zastrzeżenia lub krytyka
wobec zademonstrowanych
mu planów czy elementów produkcji mogłyby spowodować dłuższą dyskusję,
która skacząc z problemu na problem dałaby szansę na ich wzajemny, bardziej
istotny
kontakt. Pochwały pełne aprobaty były jałowe, niczemu nie służyły. Kontroler z
fabryki zaaprobował

zgoda! Nie ma więc o czym gadać! Aż do jutra
może jutro wyłonią się jakieś
nowe kłopoty? Może ich jednak nie będzie? Wówczas Kileń zaaprobuje przedstawiony
mu
przedmiot lub rysunek, a Suchowilk znowu uśmiechnie się z powściągliwą
grzecznością.
Przez moment porucznik będzie się trzepotał bezradnie w siatce towarzyskich
banałów, nawet
o pogodzie nie będzie wypadało zaczynać, aż wreszcie inżynier położy kres jednym
słowem,
akcentując koniec dzisiejszej rozmowy. Zapowie to, co jutro przedstawi Kileniowi
już gotowe

i przybysz będzie musiał zrozumieć, iż wprawdzie nikt go z warsztatu nie
usuwa, ale obecność
jego raczej zawadza, niż pomaga. Przesunie się więc jeszcze między obrabiarkami,
pozdrowi
pracujących, oni odpowiedzą mu burkliwie
i wyjdzie na ciche alejki Żoliborza
wściekły na majora Wrzosa, na siebie i na Suchowilka.
Kileń oceniał: Paweł Suchowilk nie jest człowiekiem sympatycznym; bardziej zraża
tych,
z którymi rozmawia, niż ich pozyskuje. Wyczuwa się w nim jakby pogardliwą
wyniosłość dla
każdego rozmówcy, jakąś granicę nieprzepuszczalności wobec drugiego człowieka.
Jego
uśmiech jest ironiczny
stanowi maskę i wyznanie równocześnie. Maska kryje
niechęć wobec
cudzych spraw; obchodzą go one widać bardzo niewiele. Kileń zna ten typ ludzi,
którym
nikt nigdy nie czyni zwierzeń, którzy nie są spowiednikami, choć może mogą być
apostołami.
W jaki sposób ten człowiek mógł być przywódcą młodzieży akademickiej?

zastanawiał się
Kileń. Czarował ich swą wzgardliwą obojętnością? Była to młodzież faszyzująca

i łatwo się
brała na lep charyzmatycznego dystansu. A może
domyślał się porucznik
rozwód
z pierwszą
żoną był tylko pretekstem do rozstania się z przyjaciółmi ideowymi, którym
Suchowilk
już przestał odpowiadać jako przywódca. I on sam
być może
coraz bardziej
niezręcznie
czuł się w roli pierwszego wśród ludzi, którzy go coraz mniej obchodzili. W
konspiracji najchętniej
działał sam
dlatego był tak świetnym kurierem. Potem był znakomitym szefem
komórki mającej czysto techniczny zakres działania, do tej pracy już wówczas nie
musiał
nikogo przekonywać. Suchowilk niewiele mówił i nie bardzo chciał słuchać innych.
Jawnie
dawał do zrozumienia, iż czyni to niechętnie, z przymusem. Nikogo nie dopuszczał
do przyjaźni.
I taki właśnie Paweł Suchowilk odpowiadał Bogdanowi Kileniowi. Wzgardliwy,
nieprzystępny,
niechętny. Przez pierwsze dni dziwacznej współpracy tych dwóch mężczyzn coraz
bardziej nieprawdopodobna wydawała się Kileniowi chwila wzajemnej szczerości;
aby inżynier
uchylił, choćby na szparę, tę opończę niechęci, w którą się owinął. Czy wtedy
padnie
pomiędzy nimi jakieś bardziej ludzkie słowo? Słowo, którego Kileń oczekiwał i
lękał się
równocześnie: wtedy bowiem będzie musiał przedstawić inżynierowi swoją
propozycję działania.

Skoro w macierzystym zespole politycznym nikt mu nie podał ręki, gdy Suchowilk
jawnie
zlekceważył sobie ich statut światopoglądowy, widać brakowało mu tam prawdziwych
przyjaciół, których pozyskać nie potrafił lub nie chciał.
Porucznik Bogdan
Kileń nieco szerzej
komentował meldunek o niepowodzeniach pierwszych kontaktów z Suchowilkiem.
Z
samej niechęci do tego niemiłego człowieka można było w czasie okupacji dać
posłuch dwuznacznym
oskarżeniom. Może w Londynie drzwiami sobie trzasnęli nie polityczni
antagoniści,
ale ludzie osobiście sobie niechętni. W klęsce moralnej, politycznej, zawodowej
ludzie
niesympatyczni stają się dwakroć bardziej nieprzyjemni. Inżynier Suchowilk,
który wszystkich
innych uważa za głupszych od siebie, jest właśnie taki.

Układasz romans psychologiczny, zamiast zajmować się agitowaniem inżyniera

parsknął
Wrzos. Kileń kontynuował swoje:

I to, co bierzemy za rezultat jego świadomej działalności politycznej,
dywersyjnej, ta separacja
od ludzi, wydaje się być konsekwencją jego nieprzyjemnego charakteru. On nie
lubi
ludzi, ludzie nie lubią jego. Los mizantropa. Nikt nie chce być powietrzem, a
dla niego jesteśmy
jak powietrze.

Ale czy sądzicie
Wagner wtrącił się do dialogu dwóch oficerów
że tam, w
Londynie
czy w Monachium, gorzej znają Suchowilka, niż wyście go poznali w ciągu tych
paru dni?
Musimy przyjąć logiczne założenie, iż oni go znają lepiej. I dlatego wytypowali
go na organizatora
spisku. Organizatorem takiej agenturalnej grupy musi być ktoś, kto niemal od
pierwszego
słowa potrafi zyskiwać sympatię i zaufanie innych ludzi.

Ja też tak myślę: oni go chyba lepiej znają
Wrzos przytwierdził Wagnerowi.

A teraz,
akurat przy kolacji, Suchowilk mówi do żony: "Wyobraź sobie, że w życiu nie
widziałem
takiego sztywniaka, tak człowiekowi niechętnego, jak ten kontroler przysłany z
fabryki..."
Może to tobie brakuje serdeczności, może to ty bronisz się przeciwko bliższym z
nim kontaktom?
Krępuje cię dwuznaczność sytuacji? Co?

Nie wiem, czy postąpiliśmy najlepiej, akurat Kilenia wysyłając na tę robotę?

Wrzos
zgłosił Szperowi swoje wątpliwości. Ale na zmianę było już za późno, należało
pomóc Kileniowi.
Wrzos planował głośno:
Trzeba stworzyć sytuację, która rzuci
tak jest, rzuci

Suchowilkowi
w ramiona Kilenia. Co?
Zakwestionowali zeznania dochodowe właściciela warsztatu, zapowiedzieli bardzo
wysoki
domiar. Słuchając ich Kileń przyznawał rację inżynierowi. Urzędnicy czepiali się
niesprawiedliwie
i niesłusznie, ale Suchowilk, zamiast grzecznie dyplomatyzować, tonem pełnym
pogardy
udowadniał im ich ignorancję
jeszcze bardziej burząc przeciw sobie obu młodych
ludzi. Suchowilk obrażał ich. Kileń czuł, że młodzieńcy, którzy przyszli tropić
oszustwa bogatego
panka z prywatnej inicjatywy i którzy widzą, jak panek ten nimi pogardza
nie
puszczą
teraz swej ofiary. Muszą otrzymać polecenie odejścia
tak jak otrzymali
polecenie przyjścia.
Jeżeli pozostawi się ich samych, racje inżyniera, w świetle praw i przepisów
choćby najsłuszniejsze,
nie zdadzą się na nic. Urząd zmusi go do zapłacenia kwot nadmiernie wysokich

zupełnie rujnujących. Kileniowi wydawało się, iż w oczach Suchowilka zamigotał
strach.
Czyżby pojął, iż przegrywa? Pojął, ale taktyki nie zmienił
i nadal rozmawiał z
nimi, jak z
dwoma smarkatymi durniami. Więc może ten strach to tylko złudzenie? A może jest
to jednak
ta szpara człowieczej słabości, na jaką czekał? Zadrażnić więc, czy łagodzić
stosunki inżyniera
z administracją państwową? Czy ubiegać się o sympatię Suchowilka podsuwając mu
kumoterskie
usługi? Czy też, przeciwnie, jątrzyć bardziej jeszcze, gdyż niesprawiedliwość
dokonana
przez urzędników państwowych zwiększa szansę przyjęcia kontrrewolucyjnych
propozycji?
Wybrał przyjacielską usługę. Na rozprawie sądowej prokurator Partum z przyjęcia
tej właśnie
metody uczynił porucznikowi zarzut, jako że przegrywającemu wszystko liczy się
na
straty.
Dwaj młodzi rewidenci wyszli z kantorka. Kileń zaproponował:

Załatwi się. Niech pan będzie najzupełniej spokojny. Oni nie mieli racji.
Ostatecznie...
wie pan... załatwi się...

Chcę być traktowany zgodnie z prawem i z przepisami. Jestem uczciwy i żądam,
aby w
stosunku do mnie postępowano uczciwie.
Suchowilk żachnął się na propozycję
Kilenia. Źle
ją zrozumiał. Porucznik zaakcentował swą bezinteresowność. Inżynier nawet mu nie
podziękował.
Chęć przysługi przyjął jako coś najbardziej naturalnego, po prostu należnego mu.
Major Wrzos ponownie porozumiał się z Urzędem Skarbowym. Rewidenci już się
powtórnie
w żoliborskim warsztacie nie zjawili. Suchowilk zadzwonił do wydziału
finansowego.
Odpowiedziano mu, że w całej pełni uznano prawdziwość jego zeznań, on miał
rację, a
wszystko wynikało z przykrego nieporozumienia. Wtedy inżynier zaprosił Kilenia
do niedalekiej
knajpki
maleńkiej, prywatnej, urządzonej w ocalałym parterze wypalonej ruiny.
W
knajpce tej smacznie karmiono.

Często tutaj bywam
zwierzył się Suchowilk. Kileń o tym doskonale wiedział.
Zdawkowo
wyraził zdumienie, iż takie knajpki jeszcze się uchowały, i skwapliwie
dla
rozgadania

opowiedział anegdotkę o Ilji Erenburgu. Będąc niedawno w Warszawie pisarz
radziecki
wybrał się samochodem do Berlina i koniecznie pragnął jechać przez Kostrzyn,
choć było to
nadłożenie drogi. Dlaczego akurat tamtędy?
pytali go przyjaciele.
Tam na
stacji kolejowej
jest bufet
tłumaczył im
który koniecznie pragnę odwiedzić. Pisarz zapamiętał
sobie, jak w
rok po zakończeniu wojny przypadkiem przejeżdżał przez Kostrzyn i w bufecie na
dworcu

wielkim węźle kolejowym, jak wyspa życia tkwiącym wśród gruzów miasta
podano
mu tak
smakowicie usmażony befsztyk, że smak tego mięsiwa czuł po latach. Zajechali
więc do Kostrzynia.
Pełne rozczarowanie. W bufecie był tylko wyschnięty śledź i żylasty zuchelek
mięsa.
Przed trzema laty bufet był jeszcze prywatny... Erenburg westchnął:
Tak, tak,
socjalizm to
dobra rzecz, tylko że źle wpływa na miłość i na kuchnię...
Se non Ł vero, Ł ben trovato
inżynier posłużył się wioską maksymą, lecz nawet
się nie
uśmiechnął, jakby w wysłuchiwaniu takich anegdot nie znajdował nic specjalnie
frapującego.
Zamawiał kunsztowny obiad, dysponował wino. Nie podniecał się oczekiwaniem na
dobrą
kuchnię. Wyznał, iż z całą pewnością jest smakoszem mniejszym od Erenburga.
Nawet i pod
tym względem był pozbawiony bardziej ludzkiej słabości. Jedzenie było dla niego
tylko jedną
z czynności wykonywanych w ciągu dnia
to wszystko. Kileń pomyślał: czy tak
jest naprawdę,
czy Suchowilk starannie odgrywa wypracowaną przez siebie rolę? Porucznik nie
miał
najmniejszej wątpliwości, iż zaproszenie na obiad wynikło z wykalkulowanego i
ustalonego
rytuałem ceremoniału: należy zapraszać do restauracji tych, którzy nam oddali
jakieś istotne
przysługi. Tak się robić zwykło
i powinno. Kileń pamiętał uwagę w teczce
inżyniera: żadnych
kobiet w jego towarzystwie! W tej chwili nie dziwił się tym kobietom, jeżeli i
dla nich
również pan Paweł był tak oschłym gospodarzem biesiady.
Rozmawiali o byle czym. Warsztat
warsztat! podatki
podatki! Anegdotki

anegdotki!
Kileń popisał się serią dwuznacznych, męskich dowcipów. Suchowilk skwitował je
niechętnym
półuśmieszkiem. Każdy podpowiadany przez Kilenia temat był przyjmowany przez
inżyniera
i kontynuowany w sposób tak dokładnie unicestwiający, że porucznik musiał
rozwinąć
cały swój niebogaty kunszt towarzyski, aby ten obiad nie męczył zbyt długimi
pauzami
milczenia. Wiosna
wiosna! Wycieczki
wycieczki! Zakopane
Zakopane...
Odzew? Leciutka, ledwo wyczuwalna zmiana w tonie rozmowy. Zakopane było hasłem
wywoławczym. Cichy, cichutki ton zza siódmej kotary. Suchowilk drgnął,
zareagował. Zakopane
uwierało go
jak drewniany kółeczek na obrzeżu buta.

Nie lubię, wie pan, nie lubię teraz jeździć do Zakopanego. Przed wojną bywałem
tam parę
razy w roku, w zimie, w lecie, na wiosnę, nawet jesienią, gdy ścieżki i hale
były już puste,
ale jeszcze twarde, nie rozmyte deszczami. Wolę bezludne góry. Dlatego lubię
wspinaczki.
Podczas wojny też tam jeździłem... Teraz pojechaliśmy do Zakopanego, niedawno,
razem z
żoną. I nieprędko wybiorę się tam po raz drugi. O, nie...

Dlaczego?
Kileń uważnie pochylił się nad stolikiem. Dłonią przesłonił klapę,
mogła
zabrudzić się sosem pieczeni.

Kiermasz... Nie cierpię kiermaszów, jarmarków, odpustów. Balów zresztą również
nie
lubię. Wszyscy w góry... To się zresztą zaczęło już przed wojną. W tym celu
budowali kolejkę
na Kasprowy Wierch.
Powiedział wyraźnie: Kasprowy Wierch, ani razu nie
posłużył się
popularnym skrótem. Kileń rozumiał: dla Suchowilka był to zawsze Wierch, na
który godzinę
z hakiem podchodziło się z Goryczkowej czy z Gąsienicowej.
Wie pan
ożywił
się inżynier

wtedy należałem do takiego towarzyskiego, raczej nieformalnego, komitetu
przeciwników
budowy kolejki. Namawialiśmy ludzi, by pisali artykuły wymierzone w tę budowę.
To była
straszna historia...

Upodabnialiśmy się do Zachodu, do Szwajcarii, Alp, Tyrolu
zauważył Kileń.

Z cywilizacji braliśmy jej najgorszą stronę. Tę, która człowieka pozbawia
osobistego
współzawodnictwa z naturą. Która pozbawia człowieka satysfakcji z
przezwyciężania własnymi
muskułami przeszkód stawianych mu przez przyrodę. Gdybym mógł, tobym spalił te
obie kolejki, na Kasprowy Wierch i na Gubałówkę. Od nich poszła ta cała zaraza,
ta szarańcza...
Kileń rozlewał wino. Milczał. Jeszcze nie wiedział, czy przytaknąć inżynierowi,
czy też
raczej mu się sprzeciwić. Inżynier podniecił się:

Przysiągłem, że noga moja nie postanie w wagoniku. Czy pieszo, czy na deskach,
sam
zawsze wchodziłem na górę, na Kasprowy Wierch. Potem zacząłem zresztą omijać ten
szczyt.
Tam było tylu ludzi.
Zatrzepotał ręką.
Raz tę przysięgę złamałem. Podczas
okupacji wypadło
mi w Kuźnicach, w zabudowaniach szkoły gospodarskiej, czekać na łącznika. Góry
wtedy były piękne i zupełnie puste, z rzadka pojawiał się jakiś niemiecki
wachman, a tak nie
było nikogo... Nikogo, kto chciałby się pokazać. Czekałem więc w Kuźnicach, gdy
z góry
dano sygnał: człowiek ginął w skale. Nim sygnał dotarł do pogotowia, skoczyliśmy
w trzech,
ci dwaj to byli jacyś przygodni mężczyźni z Zakopanego. Po dwudziestu minutach
znaleźliśmy
się kolejką na Wierchu, niemal biegiem przez Świnicę. Uratowaliśmy
szwabskiego
studenta, który w Tatrach urządzał sobie wakacje. Pomyślałem wtedy: a nie trzeba
było jechać
kolejką, tamtego by diabli wzięli, jeden mniej... Nigdy już potem nie
pojechałem. Nie
lubię, wie pan, Żeromskiego. Mierzi mnie jego gadulstwo, on sam gubi się w tym
baroku
słów, żadnej skromności języka, ale raz jeden ofiarował on nam zdanie niezwykle
piękne:
"Bo takie są moje obyczaje"...
Kileń spróbował przeciwstawić się. Doskonale pamiętał przedwojenne spory o
kolejkę budowaną
w Zakopanem. Na zebraniach partyjnych i na konwentyklach towarzyskich nie było
zgody. Pewnie w tym czasie, gdy Suchowilk inspirował artykuły w endeckich
gazetach

Szper rozgadywał się na ten sam temat. Jego również denerwowała budowa kolejki,
ale rozumiał
i uznawał racje przeciwne. Próbował tłumaczyć je Kileniowi
towarzysz Bogdan
słuchał
jednym uchem, mało go te całe zakopiańskie wojny obchodziły. Teraz przypomniał
sobie
rozumowanie Szpera: Tatry są skarbem, o który my, kochankowie i szamani gór,
jesteśmy
bardzo zazdrośni, pragniemy oglądać je sami, jakby w obawie, że wzrok profanów,
ceprów,
rozmyje ich piękno. Ale przecież ci ludzie o wiotkich nogach i słabym sercu,
fizycznie spracowani,
którzy na urlopie muszą odpocząć, też posiadają jakieś elementarne prawo do
piękna
gór. Czy mają być tego pozbawieni, nie mogąc pozwolić sobie na wysiłek górskiej
wędrówki?
Każdy postęp polega na tym, by ułatwić rzeszom ludności osiągnięcie tego, co
początkowo
było zarezerwowane tylko dla elity.
Ostrożnie powtarzał teraz tamte argumenty towarzysza Szpera. Ominął słowo:
postęp
taka
nomenklatura nie przystoi w roli, którą będzie musiał odegrać.
Suchowilk posiadał inne kryteria ocen.

To było paskudne. Właśnie wtedy rozpoczął się proces rozmieniania Tatr na
drobne.
Dziś trwa on nadal i wypędza z gór najzagorzalszych entuzjastów.
Mógł potakiwać Suchowilkowi. Zakopane było mu dość obojętne; nie znosił gór

dusiły
go te pionowe ściany, wolał równinę z jeziorami. Ale przeląkł się, iż Suchowilk
znowu mu się
wyśliźnie, przepadnie, jak przepada co dzień, gdy Kileń bez słowa krytyki
aprobuje produkcyjne
opracowania. Może w dyskusyjnym starciu
pomyślał
Suchowilk odsłoni się przed
nim bardziej niż w rozmowie pełnej rewerencji? Ujął się więc za humanistycznymi
walorami
szerokiej, górskiej turystyki.

To dobrze, iż coraz więcej ludzi czerpie z gór radość i zadowolenie

dowodził.

Ale czyim kosztem?
oponował inżynier.
Kosztem tych, którzy górom zawsze
byli
najbliżsi, jedynych, którzy są w stanie zrozumieć ich piękno.

Ale przecież
Kileń powtarzał i parafrazował usłyszane przed wojną słowa
szczere
jeżeli
piękno gór wychowywało jednostki na ludzi szlachetnych, to dlaczego nie ma
wychowywać
ich dziesiątek na ludzi równie szlachetnych?

Dlatego
inżynier był uparty
że dobroczynne skutki wszelkiej miłości
realizują się tylko
w intymnym obcowaniu dwojga. Gdy miłość równocześnie i razem próbuje uprawiać
więcej
ludzi
jest to już rozpusta. Inaczej góry oddziałują na pojedynczego wędrowca

onieśmielają
go, straszą, uczą pokory. Inaczej na grupę wspinaczy
mierzą się dwustronne
siły,
rodzi się chęć pokonania natury. A jeszcze inaczej na falangę masowej wycieczki,
na ludzki
kierdel, zajęty bardziej sobą niż górami. Ci w kierdelu nie dostrzegają gór

widzą siebie tylko.
Kileń już wiedział: nie wolno mu potakiwać. Inżynierowi trzeba się sprzeciwiać.
Ale tak,
by nie znaleźć się naprzeciw niego, by nie zdradzać się, iż myślą zupełnie
inaczej
z całą
pewnością inaczej, i to na wszystkie tematy. Teraz musiał panować nad dyskusją:
wyczuć
moment skoku na następny kamień
jak przez górski strumień. Z dyskusji o
Zakopanem
przeskoczyć na bardziej ogólną i bardziej zasadniczą. Na tym następnym kamieniu
Kileń winien
znaleźć się razem z inżynierem. Być jego echem
zachowując jednak tę
pobudzającą
Suchowilka odrębność własnego zdania w drugorzędnych nieistotnych, ale
wyczuwalnych
szczegółach.
Dostrzegł ten kamień. Masowe wędrówki po górach
to już realizacja pewnej
polityki. To
już coś więcej niż tylko automatyczny popyt na kolejkę w sytuacji, gdy stworzono
podaż.
Przeskoczył. Pociągnął Suchowilka. Zachybotał się
a nuż inżynier wyczuje
manewr i z powrotem
zamknie się w skorupie obojętnej uprzejmości? Nie! Suchowilk podjął temat. Czy
istotnie masowy napływ ludzi do Zakopanego jest wyrazem awansu społecznego? Czy
ludzie
jadą w Tatry dla zaspokojenia jakiejś już wyższej potrzeby estetycznej lub
intelektualnej, czy
jeszcze dlatego, że pobyt w Zakopanem łączył im się nadal ze statusem zarówno
społecznej,
jak i materialnej wyższości? Czy jest to więc wewnętrzna potrzeba czy socjalna
satysfakcja?
Czy popierając tę satysfakcję rząd ludowy doprowadza do świadomości szerokich
mas poczucie
emancypacji i równouprawnienia? Kileń wyraził wątpliwość, czy w chwili obecnej
Tatry
nadal mogą pozostać zamkniętym rezerwatem dostępnym tylko garstce wyćwiczonych i
garstce
wrażliwych. Suchowilk nadal zazdrośnie chciał ekskluzywności gór. Skrzyżowali
argumenty.
Kileń pomyślał: może od lat Suchowilk tęsknił do takiej partii szachów

jałowej, potrzebnej
jedynie do treningu myśli. Obracał się nieustannie w kręgu osobników, którzy
wyzbyli się
indywidualnego zdania. Nie chcieli nic spostrzegać
nic wartościować. Nie byli
ciekawi

Kileń znał ich z lektury wywiadowczego materiału
ci towarzysze kawiarnianych
kwadransów
Pawła Suchowilka. Dawno już przestali być mu partnerami jakiejkolwiek polemiki,
a bez
takich partnerów każdy usycha. Kileń miał nadzieję, iż po jakimś bardzo długim
okresie postu
jest dla Suchowilka pierwszym partnerem do prawdziwej rozmowy.
Ale może mu się to tylko wydawało?
Suchowilk zamówił następny wermut i natychmiast skomentował to anegdotycznym
wspomnieniem:

W niewiele dni po ataku Hitlera na Rosję założyliśmy się z kolegą, oficerem
zawodowym,
dwójkarzem zresztą, o codzienny wermut. Tamten, przecież wywiadowca, upierał
się,
iż najdalej pierwszego września czterdziestego pierwszego roku Hitler uroczyście
wjedzie do
Moskwy, a ja twierdziłem, ze zwyczajnej zresztą przekory, że nastąpi to
znacznie, znacznie
później. Chciałem po prostu pożartować z fachowca, jako że po wrześniu straciłem
wszelki
szacunek dla wiedzy zawodowych oficerów. Umówiliśmy się: od dnia wkroczenia
Hitlera do
Moskwy, jeżeli nastąpi to przed pierwszym września, ja stawiam co dzień flaszkę
wermutu aż
do pierwszego września. Po pierwszym zaś września, aż do zajęcia Moskwy
on
stawia nam
co dzień butelkę. Zakład nie został nigdy rozstrzygnięty, a raczej nie został
nigdy wypłacony.
W połowie sierpnia zagarnięto go z ulicy. Łapanka. Oświęcim. Potem kartka do
rodziny, iż
prochy są do odebrania. Ilekroć od tamtego czasu zamawiam flaszkę wermutu...

A o co teraz chce się pan założyć i w tym zakładzie stawiać wermut? O czyje
wejście, o
czyje wyjście, z Moskwy, do Moskwy? z Warszawy, do Warszawy?
z przymusem
roześmiał
się Kileń. Zdawało mu się, iż taki dowcip jest specjalnie potrzebny w jego
sytuacji.

Nie! O niczyje wejście, o niczyje wyjście już się z panem nie założę! Nie! To
wszystko
mam już over...
Suchowilk machnął dłonią. Ale w geście tym nie było żadnej
rezygnacji, a
w głosie inżyniera Kileń nie posłyszał nuty goryczy. A nawet zdawało się, iż
zabrzmiał w nim
ton swobodnej, wyzwolonej radości.
Suchowilk był coraz sympatyczniejszy. Jutro major Wrzos skomentuje to po prostu:
wino
zawsze robi swoje! Wino! Poić go trzeba, mój drogi, poić go trzeba! Jego i
siebie, ale głównie
jego. Przy winie straciliście swą wzajemną oschłość.
Tak powie Wrzos. Czy tak myśli Suchowilk?
Nagle ogarnął Kilenia niepokój: nie stracić kontaktu, jaki się między nimi
nawiązał! Pospiesznie,
natychmiast wzbogacał swój kunszt dyskusyjny. To spierał się i przeciwstawiał

to
powtarzał jak echo. Potakiwał
i atakował. Godził się
i bronił.
Gdy późnym wieczorem wyszli przed baraczek na świeże powietrze
już byli dla
siebie
inni.
Nazajutrz zawiodła dostawa surowca. Niebezpieczeństwo przestoju zażegnał Kileń w
parę
godzin. Suchowilk znowu poprosił go na obiad, który przeciągnął się do kolacji.
Major Wrzos był zupełnie zadowolony.
III

Wermut? Koniak? Winiak?
Z narożnej, trójkątnej szafki wyjmował kolorowe
butelki i
szeregował je starannie na niskim stoliku przeznaczonym do prezentacji
spirytualiów.
A
może po prostu, zwyczajnie, po katolicku, czystą?
roześmiał się wesoło,
serdecznie, ludzko.
Suchowilk był teraz zupełnie inny
innego Kileń znał z warsztatu, z pierwszych
dni znajomości.

Obiecywał pan kawę
jęknął porucznik. Restauracyjne posiedzenie przeciągnęło
się nad
miarę. Kileń miał już zupełnie dość picia, utrudzony był przy tym manewrowaniem
ledwo
napoczętymi kieliszkami, by jednak
o czym służbowo pamiętał
w siebie wlać
mniej niż w
Suchowilka.

Kawa...
gospodarz parsknął z wesołą pogardą.
Słówko-omnibus, słówko-
pretekst i
słówko-terror. Wieczorem, gdy odprowadzisz kobietę do jej domu, pod bramą
zaprasza na
małą kawę. Dziewczynę do siebie też zapraszasz na kawę. Wszyscy wszystkich
częstują ka-
wą. Wszystko nazywa się kawą. Po kawie panowie w naszym wieku już zaczynają źle
sypiać
i żaden mądry nie zaryzykuje kawy wieczorem. Po wódce śpi się doskonale. Starzy
Polacy
odwiedzając kogoś po raz pierwszy przynosili wódkę. Pan nic nie przyniósł...

Jak? O tej porze?
Kileń jęknął oburzony. Sklepy już dawno były pozamykane,
gdy Suchowilk
nagle i niespodziewanie zawołał na kelnera: płacić! I jeszcze ponaglał: jak
najprędzej
do domu, na kawę. Zagarnął Kilenia, nie puścił, aż pod furtką willi. Kileń się
nie opierał; następny
krok w planowanej akcji
tym donioślejszy, iż raporty obserwatorów brzmiały
jednakowo:
inżynier gości niemal nie przyjmuje, nikt go nie odwiedza, nikogo do domu nie
zaprasza.
Więc przełamanie jakiejś reguły, dopuszczenie do konfidencji? Tak przy tym
gwałtowne,
że po drodze Kileń nie zdołał niczego kupić
ani flaszki wina, ani kwiatów dla
pani domu.

Gość zapomniał, gospodarz musi...
żartował Suchowilk napełniając oba
kieliszki.
Gabinet był wielki. Kileniowi wydawało się, iż zbyt ogromny na prywatne potrzeby
człowieka.
Salon, w którym można by zmieścić trzy pokoje przykryte wysokimi antresolami,
przytłoczył go, oszołomił, zagubił. Z zewnątrz willa nie zdradzała sali tej
wielkości i tej wysokości.
Niskie półki upchane książkami, rozłożyste biurko, tapczan rozmiarów
niezwyczajnych,
wygodne fotele, każdy inny, kilka stolików, trzy duże puszyste, bardzo kolorowe
dywany

i krzaki z ogrodu wpychające się w okna. Cale urządzenie było bardzo wygodne,
lecz
z miejsca poraziło porucznika niedogodnością proporcji. Można było tutaj
przyjmować gości,
ale czy można było tutaj żyć na co dzień? Zabłysło wiele lamp i wtedy Kileń
zobaczył na
ścianach, ponad półkami, wiszące obrazy. Wielkie reprodukcje tworzące jak gdyby
kolorowy
fryz wokół pokoju na wysokości oczu
ponad nim, ku sufitowi, były już tylko
puste ściany.
Kileń wstrząsnął się z niechęcią. Mieszkać w galerii takich obrazów? Poznał
mistrzów, których
nie lubił. Twarze i postacie kobiet storturowane, zmasakrowane geometrią. Ileż
tych kobiet
jest tutaj? Kileń pomyślał: jakby znęcał się nad sobą samym, nad swą żoną, nad
swoimi
dziećmi. Dlaczego zawiesił te właśnie obrazy? Czaszki zwierząt. Cień Guerniki.
Koń Guerniki.
Maszkara ludzkiej ręki, w palcach ściskającej pierś kobiecą, przechodzącą w
twarz storturowanego
człowieka i w piszczel ludzkiego golenia
romb grozy, Hiob Euklidesa. Wraki
spalonych domów na wielkiej pustyni
jak dwie kobiety, wdowa i sierota. Trzy
żydowskie
płaczki
trzy pocięte bombami słupy tramwajowe. I znowu ruina domu
jak
truchło żebraka,
jak płacz rabina. Wyprute z mięśni, z wnętrzności, puste, worek, ciało ludzkie,
i zegar z lejącego
się ciasta, i skrzypce z lejącego się ciasta
szmaty nikomu niepotrzebne, z
drogi odrzucone
na pobliskie drzewo. Dwa geometryczne potwory nad brzegiem czystego, lazurowego
morza, z fal wyłania się potwór trzeci...

Jak pan może...?
zawołał nieruchomiejąc przed niesamowitą plażą.
Jak pan
może budzić
się rano, pan tutaj śpi razem z żoną przecież, i pierwsze spojrzenie na te
koszmary, na te
strzaskane domy, na ten romb okrutny? Jak pan może...
chyba krzyczał.

Pierwsze codzienne spojrzenie, jak pierwszy codzienny pacierz? Prawda?

Suchowilk
roześmiał się cicho. Przejęcie zaproszonego przybysza czyniło mu satysfakcję.

Tak sobie
też czasem myślę, że to jest mój codzienny, poranny pacierz. Chleba naszego
powszedniego...
Przecież to nasz chleb codzienny, krajobraz każdego dnia naszej epoki! Czy pan
nie sądzi, że
z naszego morza, z naszego horyzontu, co dzień wychyla się jakiś potwór? Czy pan
nie widzi,
że ci wszyscy malarze tak zdumiewająco trafnie potrafili przedstawić nam to, co
jest treścią
naszego bytowania? Niesamowite wariactwo sprzeczne z logiką, sadyzm naszej
epoki...

Oni przedstawili sadyzm epoki, ale pan jest masochistą, pan torturuje sam
siebie!
Kileń
znów krzyknął.

A może ja tylko co dzień zabezpieczam siebie i moich najbliższych przed
okrucieństwem
nadchodzącego dnia? Ta sztuka jest jak szczepionka
uodparnia na prawdziwą
chorobę.

A może ona ogłusza, może paraliżuje, może uniemożliwia opór przeciw
okrucieństwu,
może obezwładnia...

Punkt widzenia
mruknął Suchowilk.
Jednego może obezwładnia, innego
uodparnia.
Dla mnie jest ona czymś ważnym, bardzo ważnym nawet. Te obrazy to może jestem
nawet ja
sam. Nad tym może się pan zastanawiać. Przed wojną prawie nie znałem malarstwa
Picassa.
W naszym środowisku pogardzano tą zdegenerowaną sztuką i nie oglądano jej.
Boicie się
czarnego luda? Boicie się bolszewickiego komisarza z nożem w zębach? Boicie się
Picassa?
Jak można, ktoś krzyczał z oburzeniem, pociąć ciało kobiety i uczynić z niej
potwora? Linke
był komunistą, a o Salwadorze Dali nawet nie słyszałem. Aż pewnego jesiennego
dnia, w
Londynie, znalazłem się na wystawie, chyba pierwszej po wojnie, współczesnego
malarstwa
europejskiego. Były tam oryginały i były reprodukcje dzieł jeszcze nie wyjętych
z wojennych
schronów. Już wtedy miałem za sobą dwukrotny koniec świata. Już dwa razy zawalił
mi się
świat, a druga katastrofa bywa zawsze bardziej dotkliwa niż pierwsza. Tak jak
druga miłość
jest zawsze bardziej dojrzała niż pierwsza. Choćby dlatego, że jesteśmy starsi,
a najgorsza i
najgłupsza jest zawsze młodość. Ale dlatego też katastrofy wieku dojrzałego są
dla nas okrutniejsze
niż katastrofy naszej młodości. Ja po drugiej katastrofie, po drugim końcu
świata, byłem
człowiekiem dwakroć dojrzalszym. I już nawet wiedziałem, że nie mam prawa
wierzyć,
w co wierzyłem, ufać, czemu ufałem, o niczym wiedzieć, co wiedziałem przedtem.
Nie wiedziałem,
co mam myśleć
do dziś zresztą nie wiem, proszę pana. Wtedy, pusty jak
workowate
ciało przerzucone przez drzewo, znalazłem się na londyńskiej wystawie i ujrzałem
te
obrazy. Każdy chyba człowiek ma w życiu taką chwilę, gdy widzi kobietę po raz
pierwszy

choćby ją przedtem również oglądał tysiąc razy. Nagle
tak jakoś padły
promienie słoneczne
tego dnia
ona się skrzywiła, ty jesteś w szczególnym nastroju, sto
przypadkowych pozycji
sumuje się razem w tym niepowtarzalnym rachunku
i oto spostrzegasz, że kobieta
jest tak
piękna, jak nigdy dotąd. Jest piękna dla ciebie, odkryłeś ją dla siebie i tylko
dla siebie. I takie
było moje odkrycie tych obrazów. Spojrzał na nie wtedy pusty, martwy człowiek,
który nie
wie nic. Nie wie nic.

Pan nie wie?
Kileń wpadł inżynierowi w słowa. Poczuł, że może to właśnie
jest moment,
by bardzo spokojnie i głosem pewnym oznajmić inżynierowi, iż są jednak ludzie
nie
opodal, w zasięgu dłoni, którzy wiedzą, co jest dobre i słuszne, którzy widzą.
co czynić należy,
i którzy gotowi są przyjąć inżyniera do swego grona. Chwila, w której mógłby
wypełnić
rozkaz pułkownika Wagnera. Sam Suchowilk mu ją podpowiadał.
Pan nie wie?

Kileń
powtórzył swe zdziwione pytanie.

A pan wie?
krzyknął inżynier.
Pan wie? Pan wie naprawdę?
I Kileń nie odpowiedział. Suche słowa ugrzęzły w suchej krtani. Zbiły się,
skręciły w kulę,
która zadusiła dźwięk. Nie potrafił wydobyć głosu. Milczał.

Pan też nie wie!
zatriumfował inżynier.
Pan nie wie. Ja nie wiem. Ci
malarze też tego
nie wiedzą. Są bezradni i porażeni. Ja też byłem bezradny i porażony. Pojąłem
ich... Ale do
tego potrzeba było wojny, gruzów Warszawy, Pawiaka i Oświęcimia. Picasso
masakruje ciała
ludzkie
krzyczeliśmy dawniej! Ależ z badań gestapo znoszono ludzi, znoszono
kobiety stokroć
bardziej zmasakrowane. Masakrowali je oficerowie niemieccy, z których każdy miał
trzy, cztery twarze, trzy, cztery dusze. Masakrowane były kobiety, z których
każda miała trzy,
cztery twarze i trzy, cztery dusze. Picasso to wiedział wcześniej, on to
wszystko wcześniej
wiedział. Ten koń z Guerniki...

To była Hiszpania...
szepnął Kileń.

Hiszpania...
parsknął Suchowilk.
Niech pan mi tylko nie mówi o Hiszpanii.
Paru lotników,
paru komunistów i tyle krzyku... To nie była wiedza o Hiszpanii, to była wiedza
o
własnym domu paryskim, o własnej ulicy, wiedza o samym sobie... Wiedza o nas
wszystkich...
Wiedza o naszej bezradności, o naszej bezmyślności, o naszej wielorakości.
Wielorakości
w okrucieństwie.
Kileń słuchał, milczał. Chciał krzyknąć, że wszystko nieprawda, że wszystko nie
jest tak!
Świat jest przecież piękny i staje się coraz piękniejszy. Świat ze swej nędzy z
martwych po-
wstaje w tęczy rewolucji. Ci malarze proponujący schemat niewiary są pesymistami
w optymistycznym
świecie. Ale tego właśnie nie wolno mu powiedzieć. Nie wolno być sobą
raz
jeszcze boleśnie odczuł wędzidła swej podłej roli. Obrazy są przeciwko niemu

teraz, w tej
galerii sypialnego salonu. Obrazy były przeciwko niemu
zawsze przedtem, gdy je
oglądał w
wielu reprodukcjach. Znał je dłużej niż Suchowilk. Nigdy ich nagle nie odkrywał,
gdyż był z
nimi zżyty. Reprodukcje Picassa od dawna krążyły między towarzyszami, jeszcze
przed wojną
pokazywali je sobie z zachwytem: oto bunt sztuki przeciw burżuazyjnej estetyce,
przeciwko
burżuazyjnemu światu. Pamiętał zażartą dysputę o Linkem: jedni się nim
zachwycali i
kategorycznie kanonizowali malarza na komunistę, inni sprzeciwiali się tej
ideowej nominacji,
w wizerunkach niesamowitych miast dostrzegając nie pierwszy etap nowej sztuki,
ale
ostatni starej. Wszystko pamiętał
ale pamięć nie ułatwiała mu zgody na
okrucieństwo tego
malarstwa. Mógł je ideowo
razem z wszystkimi
aprobować, mógł nimi być

zgodnie z
poglądem wszystkich
zażenowany, ale obrazy te niezmiennie budziły jego
odruchową niechęć.
One mu się po prostu nie podobały, jak nie podobały mu się te wszystkie
wysłodzone
konterfekty przodowników pracy, ojczyźnianych poranków i jutrzenek socjalizmu.
Między
fałszem optymizmu
tłumaczył sam sobie
a fałszem pesymizmu znajdował się
przecież
cały wielki świat sztuki realistycznej i dramatycznej. Ale czy mógł to w tej
chwili powiedzieć
inżynierowi Suchowilkowi? Picasso storturował kobietę, Dali storturował świat
cały. Kileń
pomyślał: jakże storturowany musi być człowiek, jeżeli pragnie budzić się
codziennie pośród
obrazów, w galerii ludzkiej klęski.

Czego nie umiem wygadać, czego nie potrafię uczynić, gdyż mam żonę, którą
kocham, i
dzieci, które spłodziłem, czego ja więc po prostu nie mogę
oni namalowali. Oni
za mnie
namalowali bankructwo mojego życia. Pan mnie rozumie?
Kileń milczał.
W przedpokoju willi nikt ich nie przywitał, za ścianą nikt się nie poruszył,
korytarzem nikt
się nie przesunął. Inżynier sam podał kieliszki i szklanki.

Emilka śpi
zakomunikował Suchowilk, a Kileń odruchowo i źle pomyślał o
obserwatorach,
którzy jeszcze wczoraj meldowali: "Żona inżyniera razem z dziećmi wyjechała do
Częstochowy,
do krewnych". Po sekundzie pretensja o błąd w sztuce śledzenia okazała się
niesłuszna

porucznik musiał skarcić sam siebie. Przecież Suchowilkowej na imię było
Zofia,
Emilia to imię gosposi. Tych wiadomości zaczerpniętych z dossier nie wolno mu
było zapomnieć.
Inżynier podsunął kieliszki. Nalewał koniak. Dopiero teraz objaśnił:

Jesteśmy sami. Żona z dziećmi wyjechała na parę dni.
Kileń pomyślał: to znaczy dla niego
samotność czy swoboda?

Słomiany wdowiec...
porucznik roześmiał się nie swoim grymasem. Podniósł
kieliszek

tego wymagał rytuał, niby za kawalerską swobodę mężczyzny. W tym grymasie i w
tym
geście wszystko było sztuczne
wydawało mu się, że powinien reagować tak, jak w
podobnych
sytuacjach czynią inni mężczyźni. Nabierają nagłej rubaszności i hałaśliwie
zachwalają
małżeńską wolność.
Gest porucznika zawisł w próżni. Suchowilk nie uniósł kieliszka. Burknął tylko:

Panie Bogdanie, po co pan się zgrywa? To wszystko nieprawda. Ja nie potrzebuję
takiej
słomianej swobody.
Zaprzeczył ostro.
Rozumie pan? Ja nie potrzebuję...
Raz jeszcze powtórzył dobitnie i wyraźnie
i wtedy dopiero wypił. Haustem, do
dna. Kileń
nie chciał manewrować
odstawił nie wypity kieliszek.

Dlaczego pan nie pije?
zaciekawił się Suchowilk.

Pan odrzucił mój toast
Kileń wykorzystał pretekst.

Bo nie lubię tych naiwniutkich, męskich niby żartów. Nie lubię tej męskiej
fanfaronady.
Mogę pić, gdy mam ochotę
nie potrzebuję udawać słomianego gieroja. Niech się
pan ze
mną jednak napije.
Napełnił swój kieliszek, Kileń już nie miał wymówki: wstrętny smak wypełnił mu
usta i
przełyk. Zadrżał. Bywają dni, w których każdy następny kieliszek obdarowuje
większą radością,
bywają noce, gdy powiększa on siłę odrazy. Taka noc zaczynała się dla Kilenia.
Gospodarz znowu napełnił kieliszki. Gość zakwilił boleśnie, poskarżył się na tę
szybkość.

Skromny z pana pijak
fuknął pogardliwie Suchowilk.
Harcerz!
Takiego tonu nigdy dotąd u Suchowilka nie słyszał. Zawsze odnosił wrażenie, że
inżynier
nie wymierza ludzkich postępków, że cudze uczynki i słowa są mu najzupełniej
obojętne,
zawsze zbyt słabe, by spowodować jego reakcję. Aż raptem: serdeczność, ironia,
pogarda,
wesołość. Cała gama.

Wódka?
inżynier nacierał bez przerwy.

O tej porze?
Kileń się bronił.

O tej porze?... A kiedy indziej? Może w południe? Przy klientach, wśród
pracowników?
Zamówienia, rysunki, linijki, milimetry, multimilimetry... Wtedy? Kiedy więc
człowiek ma
pić?

A czy człowiek pić musi?

Musi!
Suchowilk stuknął kieliszkiem o blat stołu.
Musi!
Zerwał się z
krzesła i
wielkim kręgiem puścił się po pokoju wymijając meble.
A niby co ma robić
innego? Mnie
nikt nie zaprasza i ja się do nikogo nie wpraszam. Nie wpraszam się! Nie chodzę
na wiece, na
zebrania, na pochody. Ma pan dla mnie inne propozycje? Rzygać mi się chce. Może
do kina
na umoralniające obrazy, w których zawsze dobro zwycięża i wszyscy są z tego
strasznie zadowoleni.
Po wódce też można rzygać, ale bez tych arcymoralnych koszmarków. Nikt nic ode
mnie nie chce
moje szczęście, moje nieszczęście. Nikt ode mnie niczego nie
potrzebuje.

A pan by może pragnął, aby to ktoś pierwszy zwrócił się z jakąś frapującą
propozycją?

Z jaką?
Suchowilk zaprzestał swego marszu po przekątnych.

Nie wiem... Może ktoś mógłby się do pana z czymś zwrócić.

Abym odkuł jakiś nowy element maszyny. Z tym się do mnie zwracają...

Nie o tym myślałem i nie na taką propozycję pan czeka.

Może pan myślał o partii? Może do polityki? Może do...
roześmiał się
hałaśliwie i
znowu ruszył w krąg pokoju. Kileniowi wydawało się, iż nieoczekiwanie wykipiała
z inżyniera
jakaś furia, dotąd zamrożona. Gospodarz mówił głośno i szybko:
Ani do partii,
ani do
polityki... Nikt mnie nie chce i ja nikogo nie chcę. Koniec, kropka, punkt! To
tylko Szekspir
pytał "być albo nie być?" Ja znam odpowiedź na to pytanie. A kiepscy satyrycy
parodiują
Hamleta: pić albo nie pić? Pić! Przeszkadzam komu? Zmarnowałem choć milimetr
stalowej
masy? Bzdura. Musisz mnie o to pytać? Ona i tak zbyt często mnie o to pyta. Nie
po to pana
zaprosiłem...
Odpływał
inżynier odpływał gdzieś w przestrzeń. Coraz był mniejszy
jakby w
szkłach
odwróconej lornetki. Poza zasięgiem ręki. Kileń zamknął powieki. Bolały go oczy.
W tym
pokoju, w tym mieszkaniu, gdzie wkraczał z nadzieją odkrycia wspólnoty z
inżynierem Suchowilkiem,
tracił z nim kontakt, gubił gdzieś tego pokrętnego człowieka, którego powinien
uczynić swym przyjacielem i którego czynić tym przyjacielem w żadnym razie nie
chciał.
Czy to więc dobrze
Kileń próbował myśleć
czy źle, że Suchowilk oddala się i
maleje, odpływa
mu i niknie? W restauracji przez całe popołudnie rozmawiali blisko i przyjaźnie


jeszcze oficjalną bliskością, która nie budziła w Kileniu obaw, iż nieuchronnie
zbliża się
chwila, kiedy będzie musiał powiedzieć inżynierowi to, co mu powiedzieć i
uczynić kazano.
Paplali o swych wojennych przygodach
jak wszyscy w tym pokoleniu. Ich temat.
Suchowilk
o nielegalnych wędrówkach przez strzeżone, hitlerowskie granice i o ucieczce z
gestapo,
Kileń o partyzantce, której barwę dyskretnie zamazywał
ostatecznie wszyscy
strzelali tak
samo. Lecz teraz, we własnym mieszkaniu, Suchowilk zdjął swa maskę albo też
założył inną.
Stał się wybuchowy i swobodny, gościnny i agresywny. Nowa konfiguracja w ich
wzajemnej
grze. Kilenia ogarnęło wrażenie, jakby wszystko dookoła stało się jakieś
nieokreślone, nie-
pewne, dwuznaczne. Jakby trzymał w dłoni odwróconą lornetkę. Teraz Suchowilk
jest daleki,
maleńki i ciągle się zmniejsza. Ale wystarczy odwrócić szkło optycznego aparatu,
by inżynier
stał się wielki i znalazł się tuż obok, w bliskości tak fatalnej, iż Kileń
wreszcie będzie musiał
wyrzec te słowa, które od siebie odsuwa; będzie musiał uczynić inżynierowi
propozycję,
przed którą sam wzdryga się najbardziej. Z niebieskiego morza na ścianie
wyłaniają się potwory.
Pomyślał: gdy rozum śpi, budzą go potwory. Pomyślał: to Goya. Pomyślał: to
wódka.
Pomyślał: Suchowilk jest pijany, ja jestem pijany, może ja jestem trzeźwy, a on
jest pijany,
może obaj jesteśmy pijani. Pomyślał: jesteśmy pijani, każdy inaczej.
Zląkł się nagle, nieoczekiwanie. Teraz inżynier może go zdemaskować. W
"Przekroju"
wydrukowano niedawno opowiadanie angielskiego pisarza o hinduskim agencie, który
zaprzyjaźnił
się z człowiekiem inwigilowanym przez siebie. Obserwowany rozpoznał swego
obserwatora. Suchowilk może już go przeniknął, może go rozpoznał. Suchowilk jest
taki mądry,
taki straszliwie mądry. Kileń pomyślał: pijąc dam się zdemaskować, nie pijąc

zgubię go
gdzieś na zawiłych drogach dwubytu, w meandrycznym labiryncie nietrzeźwości.
Ponura
maskarada. Lęk dwoił czujność, czujność budziła wrogość
wobec człowieka, który
mógł go
zdemaskować. Inżynier był coraz gwałtowniejszy
Kileń drętwiał, stygł, i sam
się odsuwał
pełen przewrotnych obaw. To może on, a nie inżynier, odpływał w drugą stronę, to
może on

a nie inżynier
był coraz mniejszy, może siebie samego oglądał przez szkła
odwrotnej lornetki.
Suchowilk zatrzymał się przy stoliku
na gościa nie zwracał już uwagi, pije czy
nie pije,
obojętne
pospiesznie nalał sobie kieliszek i wychylił cały. Nalał następny

zostawiwszy
szkło wypełnione, gotowe do podjęcia, poleciał dalej, w krąg, między meble.
Gadał:

Pan był może kiedyś w grocie górskiej? Krople kapią z góry i narastają od
dołu. Stalaktyty
i stalagmity. Z góry i z dołu. Sople nudy, pomiędzy którymi nie sposób się nawet
przecisnąć.
Murują mnie one, jak Barbarę Ubryk zamurowano za życia. Ją za grzech nieczystej
wyobraźni.
Mnie... ja... Sam siebie chyba zamurowałem, albo pokutując za grzechy, albo
popełniwszy
grzechy niewiedzy w świecie, w którym każdy, i mędrzec, i dureń, nosi za pazuchą
buławę odnowiciela... Oni wiedzą wszystko, ja nie wiem nic... Rozumiesz?
Charczał. Usiadł w fotelu. Mocował się z czymś, co gryzło.
Kileń milczał.
Siedział na widowni. Przedstawienie było interesujące. Na scenie szamotał się
aktor recytujący
wyuczoną rolę. Myślał: który Suchowilk jest prawdziwy? Ten zapięty pod szyję
w
swojej fabryczce, czy ten rozchełstany
w swoim pokoju? Myślał: co to znaczy
"człowiek
prawdziwy"? Czy wtedy jest prawdziwy, gdy działa tak, jak nam się wydaje, iż
działać powinien?
Czy wtedy, gdy postępuje zgodnie ze swoimi własnymi myślami, których my nigdy
poznać nie jesteśmy w stanie? Czy człowiek jest prawdziwy w stosunku do siebie
samego,
czy zawsze i wyłącznie w stosunku do drugich? Który Suchowilk jest autentyczny

pełen
energii i zaradności w tworzeniu życia swojego i swojej rodziny? czy ten pusty,
zagubiony,
niczego niepewny? Nakładają się na siebie dwa konterfekty Suchowilka. Dwie
twarze na jednej
twarzy. Dwie figury w jednej postaci. Idiotyczny problem, idiotyczne myśli

Kileń sam
siebie skarcił. Ten tekst nic mnie nie powinien obchodzić, ta rola jest
błazeńska, on się zgrywa
po pijaku. I to wszystko.

Sople nudy, pomiędzy którymi nie umiem się przecisnąć
Suchowilk powtarzał
kwestię.

Codziennie o tej samej godzinie ludzie z tymi samymi interesami. Nie do mnie
nawet: do
moich maszyn i do moich robotników. Nie do mnie. Do mnie nawet nikt nie zapuka
przed
świtaniem
mleczarz jedynie. Ja nawet nie jestem dla nich wrogiem
i oni to
znakomicie
wiedzą. Nawet wrogiem nie jestem. Jestem powietrzem, niczym. Najwyżej machlojki
podatkowe
i też chyba niezbyt groźne
jeszcze przepraszają. Panie...
jakby przez
sekundę szukał
w pamięci imienia lub nazwiska swego gościa
panie Kileń! Czy pan zdaje sobie
sprawę, że
ja od lat mam tak jedwabne, spokojne życie, jakiego nigdy nie miałem przedtem...
Zazdrościć!
Zazdrościć mi! Jakby oni specjalnie dla mnie zrobili rewolucję.

To źle?
Kileniowi wyrwało się zdumione półpytanie. Do spokojnego życia
tęsknią całe
pokolenia, ale on, oficer służby bezpieczeństwa, ma w tej chwili inne zadanie.
Nie powinien
gasić dziwnej pretensji inżyniera, powinien ją podsycać, powinien mu wskazać, iż
krok od
niego istnieje życie zupełnie inne. Powinien inżynierowi przytakiwać, a on się
zdziwił. Za
późno ugryzł się w język.

Czy źle? Pan ciągle tylko pyta i pyta. I żąda pan mojej odpowiedzi. Czy to
źle, że ja mam
życie spokojne? Ależ doskonale! Jak gestapo nas pędziło, przeklinaliśmy: obyś
żył w ciekawych
czasach! Czasy są ciekawe, ale moje życie jest nudne... Ot co, mistrzu, nudne...
Kileń pomyślał: teraz... powie: "Rozmaicie można układać pasjansa swojego życia;
od pana
tylko zależy, by ono nie było nudne; dlaczego nie chce pan stanąć wśród tych,
którzy..."
Powiedział:

Czy pan nie sądzi...
i zaraz splątał się.
Ostatecznie wszystko zależy
wyłącznie od pana...

przerwał. Znowu suche słowa w suchej krtani.

Ode mnie? Jak?
Kileń milczał. Suche słowa w suchej krtani.

Jak?
tamten nacierał. Kileń milczał.

O czym pan myślał mówiąc tak? Kileń ciągle milczał.

He
tamten parsknął gniewnie.
Po co gadać, skoro sam nie wiesz. Nikt nie
wie!
Suchowilk sięgnął po koniak. I raz jeszcze wyciągnął do gościa dłoń z
kieliszkiem. Kileń
solidarnie podniósł do ust swój kieliszek, przechylił ku zaciśniętym wargom
i
odstawił nietknięty.
Zapach napoju paraliżował mu wargi i przełyk. Ani kropli.

Pij! Pij!
Suchowilk zauważył manewr.
Pij!
Krzyczał. zerwał się i
gwałtownie
chwycił Kilenia za klapy marynarki. Wyższy był i silniejszy. Porucznik się nie
bronił. Gospodarz
uniósł gościa z fotela, potrząsnął nim i zawarczał.
Dlaczego nie chcesz ze mną
pić?
Dlaczego chcesz być trzeźwiejszy ode mnie?

Nie, nie...
Kileń poddawał się przemocy gestów, nie odpychał rąk inżyniera,
ale nie był
zdolny ani wychylić koniaku, ani usprawiedliwić swej niechęci.

Po co przyszedłeś?
Suchowilk cisnął go z powrotem na fotel.

Po co...
porucznik zatrzepotał ramionami.

Ja ci powiem: żeby mi się przyglądać, żeby mnie podglądać. Co?
Kileń zadrżał.

Zabawny jestem... Prawda? Cholernie jestem zabawny. I interesujący. Jak mnie
ubiorą w
kaftan, będę jeszcze zabawniejszy. Jednego jestem niezmiernie ciekawy
nagle
się uspokoił i
z powrotem opadł w fotelu
czy będzie to nadmiar inteligencji, czy nadmiar
matołectwa?
Niedowład czy nadczynność szarych komórek? Schizofrenia czy prostracja?
Rozkojarzenie
jaźni czy smutek? Wtedy przyjdziesz mnie odwiesić? Genialny Haek napisał w
Szwejku, że
tam dopiero jest idealnie. Przyjdziesz?
Kileń pomyślał: pijane bydlę pijane bydlę. Od którego nic wolno mu odejść.

Odwiedzisz? Odwiedzisz? Milczenie.

Pogardzasz mną? Pogardzasz? O, przepraszam! Iłm sorry. Pardon!
Inżynier
odsunął się
do tyłu, na oparcie fotela.
Przepraszam pana. Nie mam prawa ani takich
propozycji panu
robić, ani pana tak tykać. Ale może by mi pan tego prawa jednak udzielił? Jak
pan sądzi? Pan,
pana, panu, panie... niewygodnie, nieporęcznie. Nawet rugać się jest kiepsko.
Paweł jestem!

zerwał się i jakby zatańczył baletowe pas wokół siedzącego Kilenia. Zegar w
sąsiednim pokoju
przyjemnym tonem bił godzinę, własnym echem odpowiadając na każde uderzenie.
Propozycja bruderszaftu. Major Wrzos miauknie z radości: to już dobrze,
przyjaciele... Ale
czy nazajutrz, już trzeźwy, inżynier zechce kontynuować pijackie braterstwo?

No...
ponaglał Kilenia.
Kileniowi kurczył się przełyk. Boże! Będzie musiał się napić.

No... harcerzom i tego nie wolno?
Musi wyciągnąć dłoń po kieliszek. Musi się napić. Przepletli ręce. Wypili
równocześnie.
Teraz najgorsze.
Ale inżynier odsunął rękę, cofnął się krok do tyłu i powiedział tylko:

Paweł jestem!

Bogdan!
prezentacji stało się zadość. Pierwsze słowa po bruderszafcie są
nijakie i głupawe.
Nie wiadomo, jak zacząć nowy rozdział znajomości. Można się lekko, radośnie
śmiać.

Nie cierpię dubeltówek z mężczyznami. Całować się z chłopem... Nie!
obruszył
się Suchowilk,
jakby usprawiedliwiając.
Kileń skwapliwie przytaknął. On również tego nie znosił.

Właściwie jawna potworność. Mężczyzna z mężczyzną. Nie!
Inżynier kontynuował
temat, dobry w rozmowie.
Bywało, podczas okupacji, że musiałem spać na jednym
tapczanie
z innym jakimś facetem, kurierem, łącznikiem, kamratem. Odsuwałem się na sam
kraj
łóżka, żeby przypadkiem moja noga nie dotknęła nogi tamtego. Ja mogę dotykać
tylko ciała
kobiety. Uwielbiam kobiece ciało.

Poszatkowane przez Picassa?

Picasso ubóstwia ciało kobiety. Jego całe malarstwo to jeden wielki poemat na
cześć
ciała, właśnie ciała kobiety. Nie duszy, ale ciała. On nie szatkuje ciał
kobiecych, on tylko wie,
że miłość jest wieloraka. Czyś nie dostrzegł, ile twarzy, ile ciał ma kobieta
złączona z tobą w
miłosnym akcie? Picasso poszatkował kobietę? Ale każdy z nas deformuje ją każdej
nocy,
gdy łono staje się twarzą, twarz łonem, gdy nasze ciało jak szalone wiruje ponad
jej ciałem i
wszystkie jej obrazy nakładają się na siebie. Ubóstwiam kobiece ciało. Uwielbiam
kobiety. Z
mężczyzną nawet trudniej mi jest rozmawiać. Z kobietą zawsze jestem bardziej
szczery...
Kileń pomyślał: czego on znowu chce? Porucznik pragnął doszukać się sensu.
Zapytał:

Gdyby teraz zamiast mnie była tu kobieta, byłbyś z nią szczery?

Szczery?
inżynier jakby dopiero pojął własne słowa.
Szczery? E, ja tam
zawsze jestem
szczery...
zbagatelizował.
Tylko nie trzeba tej szczerości brać zbyt
poważnie. Ja sam
siebie nie biorę nigdy zbyt poważnie. Wiesz... Zresztą... To się tylko tak mówi.
Nie ma jednej
szczerości. Inna jest szczerość z mężczyzną, inna z kobietą. Kobiecie można
jednak powiedzieć
więcej, gdyż ona lepiej potrafi słuchać. Tym słuchaniem prowokuje słowa. Ludzie
bardzo
rzadko umieją słuchać. Mężczyźni najrzadziej. Słuchając, myślimy o sobie i o
naszych
sprawach. Co nas tam inni obchodzą... Z kobietami tak świetnie się pracuje,
ponieważ są histeryczkami.
Tak, właśnie dlatego, że są historyczkami. Nie patrz zdziwiony na mnie.
Historyczki
mają rozwiniętą wrażliwość, a więc lepiej rozumieją drugiego człowieka, ostrzej
równocześnie
na niego reagują... Lubię historyczki, łatwiej się z nimi porozumieć, choć są
trochę
ciężkie we współżyciu... Bzdury gadam? Może! Ale to tak przyjemnie móc gadać, co
ślina na
język przyniesie. Gadać, gadać, a ty umiesz słuchać. Jak kobieta...
Czyżby uchyliła się opończa? Przez szparę Kileń dostrzegł jakby zarys ludzkiej
sylwetki.

Ze mną nie potrzebujesz uważać ani na milimetry, ani na linijki
zapewnił
inżyniera.

Z tobą... Ba! Może my mamy być teraz już przyjaciółmi? Co?
Suchowilk znowu
się
zdumiał.

W jakimś sensie już jesteśmy przyjaciółmi.

W jakimś sensie... Masz rację... albo nie masz racji. Kto cię tam wie. Dziwny
jesteś.
Mruk. O mnie też gadają, że jestem mruk. Mruk do mruka...
Suchowilk wypił.

Wydałeś
mi się sympatyczny od pierwszego wejrzenia. Masz w sobie coś z kobiety, umiesz
słuchać...

Powiedziałeś...

Powtarzam. Umiesz słuchać. A człowiek ma tak mało przyjaciół.

Potrzebujesz przyjaciół.
Kileń sam nie wiedział, czy zapytał, czy
skonstatował. Inżynier
wyczuł pytanie.

O Boże! Znów mnie pytasz. To już męska cecha charakteru. Przestań pytać. Czy
ja potrzebuję
przyjaciół? Kiedyś nie potrzebowałem. Zadania, problemy, akcje, ludzie, jak to
się
kręci, ta cała karuzela, to i przyjaciół nie potrzeba. Wtedy wydajesz polecenia.
Przyjaciele
przychodzą o zmroku, przyjaciele przychodzą, gdy kończy się dzień...

Teraz?

O zmroku...

Czy chcesz...
Kileń każde słowo wymawiał oddzielnie, jakby po kolei
rozstawiał delikatne
szklane zabawki
... bym... był... twoim... przyjacielem?
Inżynier się żachnął:

Dziesięcioletni chłopak pyta rówieśnika, czy chcesz być moim przyjacielem, a
nie stary
koń starego konia. Ładna propozycja. A jakbym chciał? A jakbym nie chciał?
Chcesz być
przyjacielem, to znaczy, że już wszystko jest over... Wszystko skończone. biją w
dzwony,
trumna czeka...
Kileń pomyślał: znowu zaczął grać.

Napij się
inżynier podsunął porucznikowi kieliszek
napij się, mój
przyjacielu...

Musimy?

Zamorduję!
Suchowilk zerwał się i zaczął gonić po salonie.
Bogdan! Jak
Boga kocham,
zadźgam. zamorduję. Znowu pytanie. My? Kto my? Jacy my? Ty i ja, to ma być od
razu: my?

Jak inaczej mają do siebie i o sobie mówić dwaj faceci razem siedzący przy
jednym stoliku?
Ani: wy. Ani: oni. Tylko: my. Nikogo poza nami w tym pokoju nie ma.

Nas też nie ma! Jesteś ty, jestem ja. Każdy oddzielnie. Zapamiętaj to sobie:
każdy oddzielnie.
Nas nie ma.

Gra słów
Kileń wzruszył ramionami. Był zły. Pijacki bełkot.

Gra słów
mówisz? Zgoda. Wszystko są słowa, a za słowa się płaci. Filozof!
Wypij!...
Ten jeden jedyny raz jeszcze, wypij, ja cię proszę...

Potem będzie jeszcze jeden, również ostatni, i jeszcze jeden...

Będzie
zgodził się inżynier.
A tobie zależy, żeby nie pić. Chcesz być taki
cholernie
trzeźwy? A na czym ci właściwie zależy?
zaciekawił się gospodarz.

To tobie na czymś zależy.
Kileń odpowiedział byle jak. Trochę bez sensu
przerzucił
akcent, żeby tylko trwała ta powichrowana rozmowa, której przebieg jutro
zostanie możliwie
dokładnie zanotowany przez jednego z rozmówców, a więc ten rozmówca powinien być
trzeźwy. Zostanie ona również dokładnie zanalizowana, więc nie wolno mu uronić
ani słowa,
a słowa stale się wymykają, takie śliskie i nijakie. Na czym więc Suchowilkowi
zależy?

Zależy mi na spokoju
odpowiedział inżynier.

Przed chwilą marzyłeś o przygodach i skarżyłeś się na nudę.

To było przed chwilą... Koniec, kropka, punkt. Ja sobie spokój kupiłem na
wyprzedaży
narodowej. Nawet tanio sprzedawali. Już kupiłem
roześmiał się.

Za wódkę?

Znowu pytanie? Punkt karny. Trzecie ostrzeżenie.

Cała rozmowa ludzi zawsze się składa z pytań i z odpowiedzi. Nie pyta ten
tylko, kogo
nic i nikt nie obchodzi.

Czasem składa się ona z rozkazów i potakiwań.

Chcesz mi wydawać rozkazy?
odparował Kileń.
Proszę! Możesz roz...
Kieliszek inżyniera, ostro rzucony, uderzył o książki, ochlapał grzbiety wódką i
rozbił się
na podłodze. Suchowilk bez słowa sięgnął po drugi i napełnił. Kileń był
wściekły.

Chcesz może, bym ci tylko potakiwał?

Znowu pytanie. Punkt czwarty. Kiedy przestaniesz pytać?

Już nie będę pytał. Będę milczał.

Będziesz milczał?
inżynier się zaniepokoił.
Kileń nie odpowiedział.

Ale będziesz siedział? Nie pójdziesz?
Milczenie.

Pij!
Podsunął kieliszek.
Pij!
Gość nie reagował na zachęty gospodarza.

Po cóżeś przyszedł? Być trzeźwym i milczeć. Ładna zabawa. Gówniarz jesteś

Suchowilk
wymyślał, nie ruszając się z fotela.
Jesteś skromny gówniarz. Rozumiesz mnie?
Słyszysz
mnie?
Ani słowa, ani gestu
ze strony Kilenia.

Pij! Pij! Pij!
histeria Suchowilka.
Kileń pomyślał: jak długo może trwać taka scena?
Inżynier przestał krzyczeć. Odchylił się na tylne oparcie i długo obserwował
Kilenia.
Obaj byli już milczący i zupełnie spokojni. Trwało to. Aż Suchowilk zaczął.

Nie chcesz pić
dobrze! Nie chcesz gadać
dobrze! Będziesz słuchał; skoro
jesteś taki
kobiecy. Opowiem ci, co mi się razu. pewnego przydarzyło w Krakowie. Słuchasz?
Kileń zgodził się.

"Pan w tę stronę?"
facet głową pokazał w kierunku Błoni. Staliśmy na progu
dość
podłej knajpy. Instynktownie zaprzeczyłem; nie lubię, gdy mnie obcy obcesowo
zaczepia.
Poza tym wyglądał na pijanego. Pokazałem w kierunku Wawelu, komentując ten ruch
raczej
pomrukiem niż słowem.
"Szkoda"
pożałował bardzo szczerze. Nie uraziła go
jednak moja
szorstkość. Namawiał, nie rezygnując.
"Chciałem pokazać panu coś ciekawego,
stąd niedaleko!"

Co ciekawego, ciekawego dla nas obu, mogło być na tej krótkiej, szerokiej
ulicy
wiodącej z Plant ku Błoniom? Warsztaty? Mury? Płoty? Ilekroć przyjeżdżałem do
Krakowa, a
wówczas podróżowałem tam często, ten właśnie odcinek przemierzałem wielokrotnie,
rano
idąc do miasta, wieczorem wracając na nocleg, do przyjaciół.
"Akurat dziś musi
pan inaczej...
szkoda"
westchnął facet.
"Tak często chodzi pan tędy..."
Nagle zrobiło mi
się
głupio i niewyraźnie, choć roześmiałem się krótko i niepewnie. Nie jest miło
dowiedzieć się,
iż ktoś nas obserwuje Szczególnie dla mnie... Poczułem, że z tym obcym
człowiekiem o bladej,
trudnej do zapamiętania twarzy, ubranym w znoszony prochowiec, już teraz nie
będę się
mógł rozstać. Wiedząc, że mnie śledzi, po stokroć umierałem ze strachu i
ciekawości. Z progu
narożnej knajpy bez słowa skręciłem w prawo. Ku Błoniom. Chwilę kroczyliśmy obok
siebie
w zupełnym milczeniu. Drażnił mnie zalatujący od niego zapach słodkiej wiśniówki

ponieważ
mój przewodnik był podchmielony, a ja zupełnie trzeźwy. Tak jak ja ciebie
drażnię w tej
chwili. O tej późnej porze ulica była zupełnie pusta. Krakowianie przewracali
się już chyba na
drugi bok. Księżowski pałac i naukowe muzeum tworzyły martwe bloki. Na parterze
drukarni
migotały żarówki, ale strażnik drzemał schowany w budce. Rzadko rozstawione
lampy użyczały
małego światła. Zatrzymał się. Drgnąłem, był to odruch zdumienia i lęku, ale
przede
wszystkim lęku; boimy się tych, którzy nas natrętnie śledzą.
"Pan się tutaj
zawsze zatrzymuje"

nie pytał, lecz stwierdzał fakt doskonale mu znany. Śledził mnie, bydlę,
uważnie.
Ciekawy byłem, czy wie tylko tyle, że idąc tędy istotnie zawsze się
zatrzymywałem, czy też
domyśla się również, dlaczego fascynuje mnie ten fragment starego ulicznego
muru. Gdy
wkrótce po powrocie do kraju dostrzegłem tę egzotyczną, bądź co bądź,
osobliwość, ciągnęło
mnie w to miejsce. I nietrudno odpowiedzieć: dlaczego? Ale cóż on wiedział o
tym?
"Cholerna
farba!"
odezwał się i w głosie jego brzmiało uznanie. Istotnie, farba musiała
być znakomita.
Od końca wojny minęły już cztery lata. Okupacja trwała pięć i pół roku. Razem
dziewięć i pół. Na ile lat przed wojną powstał napis? Na rok, na dwa, na trzy
lata?
"Istotnie,
potwierdziłem, farba doskonała". "Teraz już nie ma takich farb"
dodał.
Odburknąłem coś
nieokreślonego.
"O, ja wiem dobrze"
powtórzył tonem fachowca.
Chemik?

pomyślałem
sobie, ale on już wyjaśniał szczegółowo i inaczej:
"Pracuję w radzie narodowej
i do
naszego referatu stale przychodzą meldunki: co zamaluję ten napis, to spływa im
przy pierw-
szym deszczu. Tandeta! Te farby dzisiejsze. I znowu wszyscy czytają. Wszyscy.
Zatrzymują
się jak pan, i czytają. Minęło, przeleciało z wiatrem..."
facet nagle rozgadał
się, uchwyciwszy
mnie za prawe ramię, bym musiał go słuchać.
"Wojna. Ludzi wymordowali.
Wszystko
się przewaliło. Minął faszyzm..."
jakoś dwuznacznie zaakcentował to ostatnie
słowo, nie
odczułem, czy z nadmierną powagą, czy z nadmierną ironią.
"Ale to pozostało!
Prawda?"

Szukał u mnie potwierdzenia. Potaknąłem. Rzeczywiście pozostało. Widocznie
tamtego, równie
jak mnie, frapował ironiczny grymas historii zastygły na murze, ni to memento,
ni to
groźba, a może zwyczajna bezsilność. On gadał dalej: "Tak sobie myślę, że
chłopakowi, który
to malował, wiara z serca przeszła w pędzel. On nawet nie był taki najmłodszy.
Przed wojną
właśnie zaczął prawo, student pierwszego roku. Akurat w grudniu miały być
wybory. Do samorządu.
Tak nazywała się wtedy rada narodowa. Prawda?"
Mruknąłem potwierdzająco.
Nieustannie żądał ode mnie takich przytakiwań. Ciągnął dalej: "Dostał rozkaz. W
dzień wybrał
sobie miejsce. W nocy wziął blaszankę z farbą i wyszedł razem z kolegami. Mur
był długi,
gładki i wygodny. A ulica zawsze pusta. Wtedy i teraz. Trzej koledzy zaczaili
się w trzech
punktach".
Facet machnął ręką w stronę Kopca, w stronę Plant i za siebie,
wskazując na róg
małej, bocznej uliczki. "Mieli uważać na policjantów. Wtedy byli granatowi, ale
nikt ich jeszcze
granatowymi nie nazywał. Pamięta pan".
Pamiętałem.
"Student malował szerokim
pędzlem maczanym w blaszance. Mrówki chodziły mu po karku. Malował tak pierwszy
raz w
życiu. Bał się. Ale był to taki lęk, wie pan, lęk wspaniałej nadziei i wiary, że
zaraz potem
wszystko się zmieni... wódz stanie na czele, tamtych... wie pan..."

konfidencjonalnie nachylił
mi się do ucha. Wiedziałem
"...Won! Jeżeli tylko pięknie wymaluje ten napis.
Potem
pochwalono go przed frontem, w mieszkaniu. Matka ich uciszała, żeby tak na
baczność nie
tłukli obcasami, bo przyjdą z dołu. Tej nocy na całym mieście wykonano
kilkadziesiąt takich
napisów. Do dziś przetrwał tylko jeden jedyny. On tylko wygrał..."
facet
zakasłał dwuznacznie.

"I jemu tylko nie mogą dać rady. Co kilka miesięcy ktoś dzwoni z góry i
ochrzanią
przez telefon..."
chichotał...
Chichotał tamten czy chichotał Suchowilk? Kto się śmiał? Inżynier wspominał czy
powtarzał?
Kto to wszystko tak opowiada: facet spotkany w Krakowie czy Suchowilk układający
nowelę? Kileń w myśli rachował lata: wybory samorządowe, grudzień, trzydziesty
ósmy. Nie,
wtedy już Suchowilk rozstawał się ze swoimi przyjaciółmi ideowymi i w żadnym
wypadku
nie targał nocami kubełków z farbą. Robili to młodsi. On rozkazywał, a może już
nawet i nie
rozkazywał. Czyją krakowską przygodę opowiada inżynier? Kileń słuchał w
napięciu, jak
mógł najuważniej. Choć znał pointę: z Krakowa donosili do Warszawy o tym napisie
nie do
pokonania. Suchowilk opowiadał:

"Prowokacja! krzyczą w telefon. Z referatu zaraz gna robotnik z kubełkiem
farby. Chlapie
wapnem ile wlezie, na palec grubo. Uwierzy pan, którejś nocy ktoś pokruszył
wapno
młotkiem. Było tandetne. Temu, co nim obrzucał, nie zależało widocznie na
rzetelnej pracy.
Uderzyć było raz i drugi, a sypał się cały płat. Panie, wszystko zależy, jaką
ręką się to robi.
Tamten był głupi szczyl, ale malował gracko. Marzyło mu się, że od tego zależy
los świata i
korony polskiej. Choć i zimno mu było, szło na śnieg, i bał się policjantów. A
majowym robotnikom
to wszystko jedno. Pochlapią, nie pochlapią. Raz młotkiem ktoś odbije, kiedy
indziej
deszcz spłucze. Farba była cholerna, pierwszej klasy..."
Facet zamilkł.
Odciągnął mnie
nieco do tyłu. Z odległości nawet w tym mdłym świetle napis był doskonale
widoczny. Duże
ciemne litery, może metrowej wysokości. "Cała blaszanka farby poszła na to"

westchnął.
Napis był czytelny, dopiero teraz zwróciłem uwagę na wyraźne ślady walki z nim
prowadzonej.
"ONR CZUWA!"
przeczytał, ciepło i płynnie łącząc trzy pierwsze litery
przedzielone
czarnymi krepami. Nagle roześmiał się nadmiernie i głośno krzyknął: "No i co z
tego, że wierzył!..."

Puścił mnie, odbiegł szybko w ciemną, boczną uliczkę. Jasną plamę prochowca
przesłonił słup reklamowy.
Suchowilk zamilkł. Milczeli obaj
gospodarz i gość. Po chwili inżynier
dokończył swą
opowieść
i na to właśnie zakończenie czekał Kileń.

W parę miesięcy później, tuż po Nowym Roku, znowu przyjechałem do Krakowa.
Idąc z
Plant ku Błoniom spostrzegłem, że stary mur został rozebrany i zastąpiony
elegancką, drucianą
siatką. Nie można powiedzieć: ulica od razu prezentowała się szykowniej.
Teraz Kileń z kolei powinien pokwitować usłyszane. Pochwalić tych, którzy
rozebrali
płot? Solidaryzować się z tragedią dawnego szeregowca, który przegrał życie? Na
to nie pozwala
mu lojalność wobec samego siebie. Z całego serca był przeciw tamtemu
młodziakowi.
Milczał.
Suchowilk wyręczył go komentarzem, którym usiłował zmylić tropy:

Sądzisz, że tamten nie był pijany?
odczekał brak odpowiedzi.
Był zalany i
miał rację,
że pił. Trzeba było pić temu urzędniczkowi z rady narodowej... Idiota!
Kto miał być idiotą? Ten facet? Kileń? On sam wreszcie
mówiący?

Biedny, złamany facet
Kileń pożałował. Współczuć można zawsze, a najbardziej
przegrywającemu
przeciwnikowi.

Biedny? Złamany? E!
Suchowilk fuknął gniewnie.
Ani biedny, ani złamany.
Infantylny
idiota. Nic nie rozumiał z tego wszystkiego, co się wokół niego stało i co się
wokół niego
dzieje. Tylko się pyszni, że jego przetrwało. Moje, moje, tańczy z radości i nic
nie pojmuje,
jak byle chłopak na ulicy wielkiego miasta. Nigdy mi nie żal, jak ktoś z własnej
głupoty
wpada pod auto. Nie żałuję durniów, którzy nie potrafią myśleć...

Którzy nie wiedzą, co jest dobre, a co złe.
Kileń powiedział to z chłodnym
naciskiem,
patrząc w oczy inżynierowi.

Ci, którzy nie potrafią przeprowadzać całościowych rachunków, nic nie mają do
roboty
na tym świecie. Niech rozbierają ich płoty, niech wpadają pod auta, niech ich
trafiają pioruny...
Wiesz co? Na wierzchu będą zawsze tylko ci, którzy potrafią rachunki
przeprowadzać do
końca, którzy są uparci i dyskretni. I twardzi. Z tego powodu Polacy nie lubią
Anglików. A ja
ich właśnie podziwiam. Czy chcesz posłuchać jeszcze jednej historii? Opowiadam
ją, zawsze
z podziwem i uznaniem, co najmniej raz w roku. W tym roku kontyngent jeszcze nie
jest wyczerpany.
Słuchasz?
Kileń pochylił głowę.

Znasz historię gubernatora Singapuru?
Kileń zaprzeczył ruchem głowy. Suchowilk zaczął:

W lutym czterdziestego drugiego Japończycy bez wielkiego wysiłku zajęli ważny
dla
Brytyjczyków punkt strategiczny. Weszli od lądu, gdy oczekiwano ich od strony
morza. Gubernator
mający bronić Singapuru okazał się zwyczajnym durniem, w dodatku poważnie
zaniedbał
swe obowiązki. Zdążył uciec przed Japończykami, ale wkrótce potem został wezwany
do Londynu. Wszyscy wiedzieli, że leci do Anglii na proces sądowy. Miał być
oskarżony o
niedopełnienie obowiązków. Niestety, był on również którymś tam członkiem
rodziny królewskiej,
więc proces mógł się stać wyjątkowo paskudnym widowiskiem publicznym. Broniąc
się, pan gubernator mógł wyciągnąć na światło różne sprawy, których ujawnienie
nie
musiało być Anglikom na rękę. Zwłaszcza w czasie wojny i przez członka rodziny
królewskiej...
Nie! W Londynie, już po wojnie, poznałem polskiego pilota, lotnika
służył nie
w
dywizjonach polskich RAF-u, ale w dywizjonach angielskich. Jeden z wielu, wielu
tysięcy
naszych pilotów w RAF-ie. W czterdziestym drugim, w parę miesięcy po utracie
Singapuru,
dywizjon, w którym służył ów pilot, stacjonował na lotnisku w południowej Walii.
Latali na
patrole nad Zatokę Biskajską. Jakiegoś wieczoru siedzieli na dyżurze w dispersal
point, gdy
nadano alarmujące polecenie: nad zatoką pojawiła się maszyna niemiecka, należało
wystartować

w kilka myśliwców
i Szkopa wrzucić do wody. Poleciały trzy maszyny. W
określonym
miejscu dostrzegli sylwetkę lecącego samolotu. Wtedy dowódca tej eskadry
może
to
się nie nazywa eskadrą, może jakoś inaczej
tej grupy myśliwców
zaraportował
do bazy, że
samolot przed nimi jest chyba brytyjski, niemieckie mają inną sylwetkę. Zapytał
więc: czy nie
zaszła omyłka i czy mają atakować? Z bazy natychmiast przyszło potwierdzenie
poprzedniego
rozkazu. Samolot nazi! atakować! Szef pilotów raz jeszcze powtórzył swą
obiekcję. I raz
jeszcze otrzymał rozkaz: strącić do morza! Dialog powtórzył się po raz trzeci. W
takich wypadkach
pilot musi słuchać dyspozycji z bazy. Rządzi nim ziemia. Dał sygnał ataku. W
kilka
sekund już było po wszystkim. Wielka maszyna wpadła w morze. Wróciwszy z lotu do
bazy

piloci poszli spać. Nazajutrz rano, wcześnie rano, cały dywizjon został
rozpuszczony, zupełnie
nieoczekiwanie, na urlop. Wszyscy się rozjechali po całej Wielkiej Brytanii. I
każdy z
nich w trakcie tego urlopu otrzymał przydział do zupełnie innej jednostki
bojowej. Ich poprzedni
dywizjon został po prostu rozsypany. Może w tym celu, by nie było zbyt wielkiej
gadaniny, by nikt nie mógł zastanawiać się z przyjaciółmi, jaki to wtedy samolot
strącili w
Biskaje: brytyjski czy niemiecki? W parę tygodni później w prasie ukazała się
niewielka notatka:
samolot, którym eks-gubernator Singapuru wracał do Londynu, został nad Zatoką
Biskajską
zaatakowany przez samoloty hitlerowskie i strącony do morza. Zginęli wszyscy. I
tak
nie odbył się proces być może dla rządu brytyjskiego nader niewygodny.

Suchowilk roześmiał
się.
Po chwili milczenia Kileń wykrztusił pytanie, na które gospodarz czekał:

I tobie się podoba ten tryb załatwiania problemów politycznych?

Nie wiem, czy mi się podoba. Nie jestem w ogóle pewien, czy takie określenia
jak "podoba"
lub "nie podoba" mogą tutaj mieć zastosowanie. Wiem jedno tylko, że ktoś bardzo
trzeźwy przeprowadził w pewnym czasie i w pewnym miejscu absolutnie chłodną
kalkulację.
Co się państwu brytyjskiemu, akurat prowadzącemu wojnę, bardziej opłaci: kilku
zabitych,
jakby poległych na froncie
pan gubernator wracał wojskową maszyną
czy proces
mogący
przynieść tylko szkodę publiczną, stanowiący żer dla wrogiej propagandy. Ktoś
przeprowadził
ścisły rachunek.
Suchowilk umilkł. Chwilę się zastanawiał. Dokończył:
A może
ci
opowiedzieć drugą historyjkę, też o ścisłym rachunku, tyle że już z bliższego
terytorium, z
Warszawy?

Opowiedz.

Z nazwiskiem czy bez nazwiska?

Głupie pytanie. Zawsze z nazwiskiem.

Ostrzegam. Może ci być przykro. Mnie to jest zupełnie obojętne. Moje
sentymenty tej
strony nie dotyczyły, ale twoje?... nie wiem...

Z nazwiskiem.

Znasz nazwisko: Rydz-Śmigły? Znasz imię: Edward?

Znam zawód: marszałek.

To nie zawód, to godność. Mimo tej godności pewien wielki publicysta,
zagorzały piłsudczyk,
wiosną 1940 roku tak zakończył artykuł o marszałku: "A Rydz był po prostu
głupi!"
Rydz może był głupi, ale ci, którzy zadecydowali o jego śmierci, głupcami nie
byli w żadnym
razie. To będzie historyjka o śmierci Rydza.

Mówią, że nielegalnie wrócił do Warszawy w czterdziestym pierwszym, jesienią
czy zimą,
i zaraz umarł.

Umarł. Ale jak umarł? Tego nie wiesz.

Na serce.

Nie. Rozmawiałem potem z góralami, którzy go prowadzili przez granicę, z
Węgier
przez Słowację. Silny chłop, doskonale maszerował, ani się nawet nie zadyszał.
Miał dopiero
pięćdziesiąt pięć łat. W kwiecie wieku. Nie, mój kochany, to nie było serce, to
był arszenik.
Przytomni lekarze wezwani przez przyjaciół zrobili sekcję zwłok po tej tak
podejrzanie nagłej
śmierci. I znaleźli ślady trucizny. Od powrotu do Warszawy nie opuszczał
mieszkania. Podano
mu ją w posiłku...

Kto?

Kto podał? Nie wiem. Kto był tym zainteresowany? Łatwo się domyślić. Rydz
wrócił do
Warszawy, by rozrabiać. Już w Budapeszcie, po ucieczce z Rumunii, przyjmował
oficerów i
odbierał od nich przysięgi wierności
nie dla Sikorskiego, dla siebie. W
Warszawie zażądał
rozmowy z Grotem. Grot mu jej odmówił, ale od depesz między Warszawą, Komendą
Główną,
a Londynem, sztabem Naczelnego Wodza, aż huczało. Kazano Rydzowi wracać przez
Budapeszt do Stambułu. Odmówił. Chciał być w Warszawie. Może on sam chciał się
rehabilitować,
ale taka rehabilitacja znaczyła rozróbę w podziemiu polskim. Mogła oznaczać
rozłam,
niepokoje w komendzie głównej organizacji wojskowej. Obecność Rydza w Warszawie
była wszechstronnie niebezpieczna. Mógł przecież wpaść w ręce Niemcom, a to też
byłoby
politycznie groźne, jako że Rydz był po prostu głupi... I wtedy ktoś tam
przeprowadził rachunek
do samego końca... Jak nad Biskajami. Tylko inne musiał uwzględnić elementy.
Konspiracja
i walka polityczna to nie są zabawy dla niewinnych panienek. I ktoś wydał mało
budujący

jeżeli rzecz ujmować moralnie
rozkaz. Ktoś wziął to na własne polityczne i
obywatelskie
sumienie. Ktoś przeprowadził ścisły rachunek.
Groźne to są rachunki
poprawił
Suchowilk.

Jak się nie ma własnej racji, to szczególnie łatwo podziwia człowiek tych,
którzy mając
silę z cyniczną bezwzględnością realizują swoje cele. Jakże często słabi wielbią
cynizm silnych.

O co ci chodzi?
Suchowilk spojrzał na Kilenia, jakby z niepokojem czy z
gniewem.

Właściwie nie chodzi mi o nic. Głośno tylko pomyślałem.
Znowu zapadło milczenie. Suchowilk bawił się trzema kieliszkami
ustawiał jeden
na
drugim. Nocne, trudne zmęczenie. Wybiła następna godzina. Kileń wstał i uczynił
gest odejścia.
Powiedział:

Już późno.

Ale ty zostaniesz!
inżynier przytrzymał gościa za rękę.
Zostaniesz ze mną.

Już powinienem być w domu.

Zostań...
prośba, błaganie.

Nie...

Zostań, proszę cię, zostań
Suchowilk stanął przed Kileniem.
Błagam cię,
zostań. Pościelę
tutaj sobie i tobie.

Nie lubisz spać z mężczyznami.

Przyniosę drugie, składane łóżko.

Nie. Idę.

Proszę...
Wyraźny lęk inżyniera zaskoczył Kilenia.

Czego się boisz? Boisz się zostać sam?
porucznik zaryzykował pytanie, które
znowu
mogło sprowokować furię. Nie sprowokowało.

Powiedziałeś, że możemy być przyjaciółmi. Więc proszę jak przyjaciel
przyjaciela. Nie
mogę cię, oczywiście, zatrzymać, ale proszę...
niemal jęczał.

Dlaczego?

Nie wystarczy ci, że proszę? Zatelefonujesz do żony, że zatrzymał cię
przyjaciel...
Kileń zastanawiał się.

Nie pójdziesz.
Suchowilk chwycił go za rękę w przegubie i szarpnął ku sobie.
Porucznik
spróbował uwolnić ramię. Zwarli się w błyskawicznej, gwałtownej bójce. Ten, by
zatrzymać,
tamten, by odejść. Stoczyli się na tapczan. Dwaj ciężcy mężczyźni, niezgrabni w
fizycznym
wysiłku, przygnietli się własnym ciężarem i znieruchomieli.

Nie odchodź, nie odchodź, proszę... Przyjdzie świt, godzina ponura... Nie
umiem się budzić.
Krzyczę... Musi być ktoś koło mnie...

A jakbym nie przyszedł?

Tobym się męczył. Może bym kogoś znalazł. Kurwy jeszcze są w Warszawie... O
świcie
dzieją się najgorsze sprawy. Połamali mnie... Proszę cię, proszę cię...

szeptał. Szeptał coraz
ciszej i ciszej. Kileń szarpnął się. Łatwo uwolnił rękę.
Przeraził się.
Suchowilk na wznak leżał na tapczanie. Bez ruchu.
Kileń pochylił się nad leżącym. Serce? Inżynier oddychał równo i głęboko. Już
spał.
Kileń ułożył go na tapczanie. Żeby tamtemu było wygodnie. Potem zsunął dwa
fotele.
Zdjął buty. Marynarkę zawiesił na krześle. Wyciągnął się na fotelach. Już było
za późno, by
dzwonić do żony. Trudno. Zdarzało się, że bez uprzedzenia nie wracał na noc do
domu. Należy
to uważać za służbę.
Inżynier chrapał lekko.
IV
Nazajutrz w samo południe krzyk bólu zagłuszył na moment warkot pracujących
maszyn.
Suchowilk wyskoczył z kantorka. W warsztacie już zatrzymano obrabiarki, wszyscy
skupili
się wokół rannego, Józefikowi przecięło prawą rękę. Inżynier, nagle
spokojniejszy i bardziej
niż zazwyczaj opanowany, nie tracił sekundy. Akcją ratowniczą zadyrygował
sprawnie i
szybko. Sam zatamował płynącą krew i założył pierwszy opatrunek. Ponaglał
podających:
jodoform, gaza, wata, bandaż. Chłopak pobiegł po auto. Gdy wespół z Kileniem
podali ramiona
rannemu
taksówka już stała przed domem. Suchowilk ofiarował kwotę tak wysoką,
że szofer ani sekundy nie zawahał się z przyjęciem pokrwawionego i pojechał jak
mógł najszybciej.
Józefik jęczał: ręka, moja ręka. Inżynier uspokajał go troskliwie i serdecznie:
wszystko będzie w porządku, nie takie rany nie pozostawiały śladu.
Wiedział dokładnie, co należało czynić: najpierw pogotowie, potem szpital z
ostrym dyżurem.
Towarzyszyli więc Józefikowi przez wszystkie stacje tej pierwszej męki, aż winda
zabrała
rannego na piętro szpitala. Potem pojechali do żony Józefika. Suchowilk
osobiście zawiadomił
ją o wypadku, zostawił dodatkowe pieniądze niezbędne dla domu i rannego, kazał
stale do siebie przychodzić i telefonować. Znał doktora ordynującego w tym
szpitalu.
Gdy późnym popołudniem pieszo
dla uspokojenia
wracali na Żoliborz, Suchowilk
odezwał
się do Kilenia:

Dziękuję d. Byłeś mi bardzo przydatny. W takiej chwili czuję się pewniej mając
kogoś
obok siebie.

Tobie może być potrzebny ktoś jeszcze? Nie przypuszczałem, że potrafisz się
tak opanowywać.
Zaimponowałeś mi. Masz konspiracyjny trening. Z tobą można by konie kraść.

Uznanie Kilenia było bezwarunkowo szczere.

Histerycy zawsze są najbardziej opanowani w chwilach kryzysu. Znana sprawa.
Wariaci
na co dzień. To się jakoś musi przecież w organizmie sumować.
Suchowilk
roześmiał się.

Nie zauważyłem, żebyś był histerykiem.

Nawet dzisiejszej nocy tego nie zauważyłeś?

Nie... Wypiliśmy o dwa kieliszki za dużo, to nie jest jeszcze histeria.

Miły jesteś, ale nie wiesz, jakie bogactwo we mnie się kryje. Daję słowo
honoru: histeryk,
roztrzęsiony, stary histeryk. Jak zobaczyłem krew płynącą z ręki Józefika,
myślałem, że
wyrzygam się. Wszystko podeszło mi do gardła...

I dlatego działałeś tak precyzyjnie?
Kileń chciał zadrwić.

Tak jest. Na tym polega owo opanowanie histeryków. Forma szaleństwa. Samemu
sobie na
przekór. A myśli się jeszcze coś innego. Myśli chodzą już zupełnie same, bywają
głupie i rozpustne.
Wiesz, co mi cały czas pulsowało we łbie? Głupota, ale człowiek za to nie
odpowiada. Tłukło mi się
po głowie, jak refren jakiś: bo na nim robotnicza krew, bo na nim robotnicza
krew... I tak w koło.
Przez ten cały czas: tam w warsztacie, w aucie, w pogotowiu. Cztery wielkie
słowa...

Cztery wielkie słowa...
wymamrotał Kileń. Dla niego słowa te istotnie były
wielkie i
przejmujące. Za wielkie, by w takiej sytuacji mogły przyjść na myśl. Ale Kileń
mający złowić
Suchowilka chyba te właśnie słowa powinien jakoś zlekceważyć. Wymruczał więc je
tylko,
jakby zdumiony rangą przydaną im przez inżyniera.

Z całą pewnością: słowa wielkie...
inżynier nagle poczuł chęć do dysputy.
Szli szerokim
wiaduktem, pod nimi gwizdał przesuwający się pociąg.
Wielkie słowa. Nie same z
siebie

oczywiście. Frazes z piosenki, trzy, cztery banalne słowa. I jak te nasze
"marsz, marsz,
Dąbrowski", o wielkim uczuciowym ładunku. Te cztery słowa coś bardzo istotnego
znaczyły
dla owej garstki rzucających bomby pod carskie karety i uczących się Marksa na
pamięć. A
oni właśnie po dziesięcioleciach stali się jedną z dwóch podstawowych sił
decydujących o
losach współczesnego świata, i to w dodatku siłą ciągle ofensywną. Imponująca
droga. Od
spisków po Stalingrad i Berlin. Jeżeli tym ludziom na ich drodze do wielkości
towarzyszyły
te słowa
są to słowa wielkie. Jak ich sztandar...

Sztandar...
znowu szepnął Kileń, nie umiejąc się inaczej znaleźć w
rozpędzonym monologu
inżyniera. Wiedział: teraz powinien zaprzeczyć Suchowilkowi, nawiązać kontakt
poprzez
opór
pięknie się to już zaczęło udawać. Ale nie mógł zdobyć się na cień oporu,
na
pozór oporu, gdy inżynier gotów był aprobować to, co dla niego
członka partii
i komunisty

było ważne. Czyż mógł więc zaprzeczyć Suchowilkowi? Czyż mógł zaprzeć się
swego
sztandaru? Potrafi tylko mamrotać i pozorować dialog.

Faktycznie płynie ponad trony i faktycznie jest na nim robotnicza krew.

Suchowilk perorował
z przejęciem.
Czy mi się to podoba czy mnie to mierzi: oni są górą! Za wariata
uznałbym tego, kto by mi przed trzynastu laty przepowiadał, że ja w polskim
reżimie komunistycznym
z uznaniem będę myślał o tym wszystkim, co dla mojego kraju, a więc dla mnie,
dokonali ci z żydokomuny.

Z uznaniem?
Kileń wyraźnie zaakcentował swoje zdumienie. Suchowilk mógł
wziąć to
za sprzeciw, lecz istotnie było to zdumienie. Dlaczegóż inżynier Suchowilk z
uznaniem ma
traktować rewolucję polskich komunistów? Rewolucję wymierzoną przeciw
Suchowilkom.
Bogdan Kileń lubił czyste sytuacje: komuniści winni mieć zwolenników i
sojuszników, winni
mieć przeciwników i wrogów. Kąśliwie powiedział kiedyś do Szpera: po cóż ten
cały front
narodowej jedności, to wszechogarniające kochajmy się? ten przerost taktyki nad
zasadami?
Walka klas ma swoje żelazne rygory
nie tylko polityczne, ale i moralne.
Zwolennikiem komunistów
powinien być robotnik, któremu rewolucja przeinaczyła jego proletariacki los,
powinien
być chłop, który dostał ziemię, może nim być radykalny inteligent, który zawsze
śni o
nowym porządku świata, ale nigdy właściciel prywatnego warsztatu, dawny szef
reakcyjnej
młodziakierii, urzędnik londyńskiego ruchu oporu! Dlaczegóż to ten akurat ma
mieć dla komunistów
uczucie pozytywne? Kileń brzydził się Szawłami przerastającymi w Pawłów. Nie
wierzył im. Mącił mu czystość rysunku i jasność rachunku. Zdumienie Kilenia było
więc
szczere.

Z uznaniem. Tak jest: z uznaniem. I dwa są źródła tego uznania. Dwie są
pozycje mego
narodowego rachunku, gdyż ja ciągle uważam się za narodowca. Jestem egoistą

nie boję się
tego słowa
który dobro własnego społeczeństwa przedkłada nad wszystko inne.
Jestem narodowym
egoistą...
Kileń burknął coś
nieartykułowanego.

I jako ten właśnie oświadczam, iż oni mają dwie kolosalne zasługi dla naszego
narodu.

Jakie?
Kileń był niezmiernie ciekawy, czymże zasłużył się Suchowilkom.

Po pierwsze: zdobyli i utrzymali władzę. Mniejsza o metody. Zwycięzców nie
sądzą.
Zdobyli władzę, utrzymali porządek, zapobiegli kolosalnemu rozlewowi krwi. To
jedno. I
drugie. Wprowadzili, może raczej wypchnęli nasz kraj na tor przemian
socjalistycznych.

I pan to uznaje za zasługę?
Porucznik był tak zdumiony, że zapomniał o
nocnym braterstwie.
Nagle objawił mu się inny
niezrozumiały, zagadkowy
inżynier. Poprawił się:

I
ty to uznajesz za zasługę?

Za ich zasługę, a za swój zysk. Już ci w nocy powiedziałem: rachunki trzeba
przeprowadzać
do końca. Konsekwentnie wszystko domyśleć. Nie bać się wniosków. Rozumiesz: to
peperowcy zapobiegli nowej, drugiej, hekatombie naszej narodowej krwi. Stałaby
się ona
najtragiczniejszym faktem, gdyby władzę w czterdziestym czwartym zdobyli moi
przyjaciele,
a ja razem z nimi. My bowiem działaliśmy na przekór sytuacji istniejącej w
realnej rzeczywistości
politycznej naszego świata. A dla nas, dla Polaków, to było najważniejsze, aby
po okupacyjnym
upuście krwi zatamować krwotok, a więc znaleźć się w pozycji opływowej,
aerodynamicznej,
w stosunku do sił decydujących o historii współczesnej. Za naszą antyhitlerowską
i antyniemiecką postawę zapłaciliśmy daniną krwi
i ja ją aprobuję. Nie
mieliśmy innego
wyboru, ale też wojnę kończyliśmy wykrwawieni, na czworakach, niemal na
biologicznej
granicy istnienia. Następny krwotok, a przestalibyśmy istnieć jako naród.

Jeżeli naród utożsamiać z inteligencją?
Kileń zaryzykował sprzeciw. Oburzyło
go wulgarne
kunktatorstwo inżyniera, ale czy mógł mu krzyknąć, teraz, na ulicy, że naród to
również
robotnicy i chłopi, że w czterdziestym czwartym mieli oni dostatecznie wiele sił
biologicznych,
że nikt nie był jeszcze zgubiony.
Suchowilk miał wszystko od dawna przemyślane. Odgadywał obiekcję Kilenia:

Inteligencja nasza decyduje o substancji narodu. Naród chłopów i robotników
mógł jeszcze
trwać, przetrwać, po latach stworzyć nawet zupełnie inny naród, drugi naród
polski. Znasz
historię Czechów. Pod Białą Górą tak zmiażdżono, tak w pień wycięto czeską
szlachtę i czeskie
rycerstwo, że pozostał tylko lud...

I naród czeski odrodził się dzięki temu ludowi. Cała ich szlachta została
zgermanizowana.

Ano, ano, była tak słaba, że musiała zostać zgermanizowana. Przekroczyła
granice upływu
krwi. Bezradna biologicznie poddała się silniejszemu. Germanizacja czeskich
chłopów
była trudniejsza, przy tym nikt w owych czasach o to specjalnie nie zabiegał

odwrotnie, niż
byłoby dzisiaj. Między germańskim okupantem a czeskim chłopem istniała
niesłychanie ostra
granica folkloru językowego i obyczajowego. W ramach jednej grupy kulturowej czy
plemiennej

germańskiej, romańskiej, słowiańskiej
podobna asymilacja, szczególnie przy
dzisiejszych
technikach propagandowych, odbywałaby się znacznie prędzej i łatwiej. Otóż ja
się
bałem w czterdziestym piątym i przez parę późniejszych lat, że polska
inteligencja może
zniknąć biologicznie. Po prostu rozpłynąć się jako warstwa kierownicza narodu, a
wtenczas i
naród zmieni swój charakter. Awansujące warstwy będą pozbawione jakby prawidła
kulturowego...

Wytworzą własną kulturę. Historia zna już te procesy.

Ale nie będzie to już moja kultura. To już będzie inna kultura.
Kileń pomyślał: dlatego wróciłeś z Londynu do Warszawy, aby kontynuować
inteligencką
szlachetczyznę. Suchowilk wydał mu się obrzydliwy. Te nocne majaczenia, że pusty
i wypruty,
i te dzienne kalkulacje dotyczące opieki komunistów nad szlachetczyzną.

Tego się bałem. Ale komuniści zapobiegli hekatombie krwi. Może wbrew moim
własnym
założeniom uchronili naszą inteligencję. Ster państwa ustawili z biegiem sił
politycznych
decydujących o Europie. Zatrzymali krwotok, ranom pomogli się zasklepić.
Komuniści
ocalili rzeczpospolitą inteligencką.
Kileń pomyślał: jakże brakuje mu wiecowej trybuny, jak on lubi przemawiać, jak
świetnie
pasowałby do sali pełnej ludzi, a tak marnuje się dla jednego tylko słuchacza.
Powiedział:

Myślisz paradoksami. Ale nie przyszło ci do głowy, że zwycięska i awansująca
klasa
społeczna i tak potrafi całemu narodowi, z inteligencją włącznie, narzucić swój
status kulturalny?

W to wierzą komuniści. I tego się obawiają ich przeciwnicy.

Właśnie...
Kileń aż krzyknął.

Tylko że ja się tego nie lękam. W układzie jednego narodu i dwóch klas
społecznych
może się powtórzyć schemat Rzymu i Grecji. Tylko polscy Grecy muszą być
dostatecznie
silni biologicznie, by polskim Rzymianom przekazać swoje rozumienie sprawy
narodowej,
swoją kulturę...
Kileń pomyślał: by ich zatruć... Więc tylko warknął:

I tak będą rządzili Rzymianie.

W greckiej kulturze, w greckiej todze...
brzmiała odpowiedź Suchowilka,
bardzo pewnego
swojej racji.
Za sto lat wdzięczny naród odsłoni spiżowy pomnik Bieruta, może
właśnie
stojącego w greckiej tunice. Zobaczysz!

Zobaczę...
roześmiał się Kileń.
Za sto lat. Może za sto lat będą już
burzyć pomniki?
Może już nie być socjalizmu?
dokończył szeptem, jakby wstydząc się tego, co
powiedział.
Inżynier spojrzał na niego wzrokiem dziwnym; w szepcie odczuł lęk.

Za sto lat może nie być socjalizmu w dzisiejszym pojęciu sekretarza byle
jakiej organizacji
partyjnej w fabryce albo nawet wykładowcy nauk politycznych na wyższej uczelni.
Ale
to, co będzie za sto lat, będzie rezultatem tak konsekwentnej ewolucji
socjalizmu, że potomni
nasz czas i nasz porządek będą uważać za swój, prekursorski. I to jest moje
drugie źródło
uznania dla komunistów.

Też tak przekrętne?
zauważył Kileń.

Może. Doświadczenia dziejowe pouczają, że nowa formacja ustrojowa zawsze na
koniec
wypiera starą, poprzednią. Proces ten nigdy nie jest prosty ani całkowity, stare
enklawy mają
twardy żywot. Ale generalnie biorąc nowa formacja staje się wszechdecydującą,
choć zawsze
daleko odchodzi od swych form wyjściowych i zasad. Od paru lat zyskałem
przeświadczenie,
może zbyt późno jak na program mojego własnego życia, iż nową formacją, która
kiedyś,
kiedyś, w którymś swym zmodyfikowanym wariancie, zapanuje na całej ziemskiej
kuli, będzie
komunizm. Jakiś niedzisiejszy komunizm...
Kileń pomyślał: oto moja rozmowa że Szperem. Dopalała się śmierdząca karbidówka
w
zaciemnionym pokoiku na Pradze ostrzeliwanej niemieckimi pociskami. Kończyła się
przegadana
noc wspomnień i przepowiedni. Pierwsze spotkanie po wojennych latach. Chaos słów
wzajemnie podejmowanych i odbieranych. I zgodna ich obu konkluzja: świat będzie
ewoluował
w stronę komunizmu, który się będzie zmieniał, tracąc swe pierwotne kanty i
ostrości... I
zgodna ich obu radość. A rok później, w jakimś londyńskim pokoiku, pewien
reakcjonista
rozmyślał podobnie.
Kileń powiedział:

Jeżeli tak głęboko wierzysz, iż siła historii działa jako fatum, to po cóż ta
osobliwa twoja
wdzięczność dla polskich komunistów? Że przeszczepiają rzeczpospolitą
inteligencką do pnia
komunistycznego sukcesu? Co najmniej zabawne...

Zabawne... Ale zauważ, proszę, społeczeństwa, z których łona wyszedł
feudalizm, zrobiły
na tym świetną karierę. Do dziś odcinają kupony. Wielka Brytania jako kolebka
kapitalizmu
wraz z rozprzestrzenianiem się tego systemu urosła na imperialną siłę. Pierwsza
fala
każdej nowej formacji czerpie z niej zyski. Ci, do których ta formacja dociera
na samym końcu

ci muszą się zadowalać ochłapami, ponoszą straty, bywają wyzyskiwani. W miarę
jak
będzie się rozpościerał socjalizm
te społeczeństwa będą robić interes
najlepszy, które pierwsze
teoretyczny ideał ujęły w państwową siłę. A Polska znajduje się w tej chwili w
drugim
rzucie socjalizmu światowego, tuż za czołówką. Mam więc nadzieję, ba, nawet i
pewność, iż
za jakiś czas zaczniemy odcinać kupony od swej pozycji wyjściowej...

Wykorzystując tych, którym ten socjalizm będziemy przekazywać. Tak?
Z
wewnętrznym
oburzeniem powiedział to komunista Kileń. Agent Kileń przełknął tylko zjadliwe
wyzwisko.

No... nawet i tak...

Coś jakby... socjalistyczny imperializm?
parsknął chichotem Kileń.

Możesz sobie to i tak nazwać. Ja się nie boję słów. Polska znajduje się w tej
chwili jakby
na czele w świat idącej fali... Była kiedyś taka młodzieżowa, zuchowata
piosenka. I to jest dla
mnie źródłem pewnej satysfakcjonującej nadziei. Od nas zależy, czy potrafimy
skorzystać z
tej dziejowej szansy...

Od nas? Ode mnie? Od ciebie?

Myślę o całym państwie, rządzie, społeczeństwie.

W które ty się pod żadnym warunkiem nie chcesz włączyć. Klarowałeś mi to całą
noc.
Skoro jednak tak myślisz, powinieneś jakoś... działać, przekonywać, wpływać...

Wygłupiać się. Na śmieszność narażać siebie i swoich. Tak? Agitatorów mamy na
pęczki.

Przepraszam cię: przekonania człowieka winny się realizować w działaniu...

Kileń starał
się tkwić w przybranej roli, posługując się przy tym poglądami, które słuszne są
w każdej
sytuacji. Z ogromnym trudem mu to przychodziło.

Nie każdy winien tak postępować. Trzeba mieć twarz
jedną jedyną twarz
własną. Kiedyś
postawiłem na kartę, która przegrała. Potem znowu postawiłem na kartę, która
przegrała.
To były karty jednego koloru. Mam dostatecznie wiele szacunku dla samego siebie,
by nie
grać jak szuler, zawodowo, każdą kartą i o każdą stawkę. Opowiadano mi o pewnym
pośle,
otóż na pierwszej powojennej sesji sejmu usiadł dokładnie w tym samym fotelu,
który zajmował
na ostatnim plenum sejmu przedwrześniowego... A że parlament się zmienił, że
kraj
się zmienił, że stronnictwa nie te...
inżynier chichotał.
Pewien pisarz,
mówiono mi, zapragnął
stworzyć entuzjastyczną książkę o Polsce Ludowej, podobną w zamyśle do tej, jaką
przed wojną napisał o Polsce sanacyjnej...

Sztafeta dziejów tak podaje swoje żywe pałeczki
roześmiał się Kileń.

Tylko że ja nie gustuję w takiej zabawie. Niech się ludzie śmieją z kogoś
innego.

Byli politycy, którzy nie bali się takich wolt. Podobno najpiękniejszy pomnik
w Paryżu,
pomnik idący po Polach Elizejskich, to Clemenceau razem z tłumem przechodniów.

Ale do tego potrzeba wojny i jej rozgrzeszających lub uwznioślających aktów. A
ja już
następnej wojny nie chcę. Na bohatera narodowego już się nie nadaję. Przegrałem
dwa razy,
więc odszedłem od stołu gry. Niech inni ryzykują, jest ich dostatecznie wielu i
aż palą się do
tego. Lecz gdyby wypadło mi spróbować po raz trzeci, to dla własnej moralnej
satysfakcji
mógłbym grać tylko moją własną, dotychczasową kartą. Nawet dokładnie wiedząc, iż
ta karta
przegrywa...
Kileń pomyślał: ciepło, ciepło... Może Wrzos i Wagner mają rację? Odczuł jakby
leciutką
ulgę.

Nie będę zmieniał kart, nie będę zmieniał twarzy. Mogę raczej przegrać w
starych szeregach,
niżbym miał zwyciężać w nowych. Bo takie są moje obyczaje, jak powiedział
pisarz,
którego bardzo nie lubię.
Kileń pomyślał: mówi prawdę czy tylko się zgrywa? I zaryzykował, z całą
świadomością
dokonywanej prowokacji:

Więc chcesz raz jeszcze zmierzyć się z nimi? W starej gromadzie? Chcesz podjąć
próbę
odwrócenia kierunku łodzi, której przez ciebie podziwiani nadali inny bieg? I to
wszystko ze
świadomością przegranej?

Nie, nie, nie! Żadnych sterów nikomu nie chcę wyrywać ani odwracać. Ale gdybym
miał
działać
choć nie muszę, choć nie chcę
to raczej zdecydowałbym się grać starą
kartą, niż
sięgać po nową. Kwestia gustu, a nie rozumu.

Śmieszne.

Może i śmieszne. Ale nie będę nikomu przeszkadzał, do czego zresztą może nawet
i
miałbym moralne prawo.
Kileń zadrżał.

Nie będę nikomu również pomagał
ciągnął inżynier
do czego żadnego prawa
nie
mam i mieć nie będę. Stoję sobie z boku i patrzę.

Jak inni się męczą, jak inni ryzykują. Nie wydaje mi się taka postawa
najbardziej moralna.
Jedni rządzą, inni im przeszkadzają, a ty... a ty... stoisz sobie z boku...

A ty?
Suchowilk nagle zastąpił Kileniowi drogę i obaj zatrzymali się na
środku chodnika,
rozwidlającego się w okrągły, rozłożysty plac.
A ty co robisz?

Ja?
Kileniowi wydało się, iż mu poczerwieniała twarz. Zmieszał się i
zaniepokoił.

Ja...
bełkotał nie umiejąc znaleźć odpowiedzi. Pytanie zaskoczyło go zupełnie.

Ty też nic nie robisz...
po sekundzie wyręczył go Suchowilk.
Urzędniczysz,
zarabiasz,
żyjesz... Jak wszyscy. Ale to jeszcze za małe prawo, by mnie strofować.

Odsunął się i
znowu ruszyli.
Tylko że ja przy tym myślę. A to też jest coś warte.

Dla kogo?
Kileń zdecydował zachować dotychczasową postawę.

Dla mnie. Z czasem może jeszcze i dla kogoś... Ktoś powinien przeprowadzać
rachunki
do samego końca. Prawda? Doskonałość tramwaju jako środka komunikacji miejskiej
najsprawiedliwiej
jest w stanie ocenić tylko ten, kto spokojnie stoi sobie na chodniku. Pasażer
jadący w czerwonym pudle złości się i na tłok, i na powolną jazdę. Człowiek,
który dostał się
pod tramwaj, ma prawo do wielkiej krytyki i wielkiego żalu. Ale ten, co sobie
spokojnie stoi
na chodniku...

Szczególnie wygodne poczucie nieodpowiedzialności...

Gdybym przyłączył się do rządzących, powiedziano by o mnie: koniunkturalny
karierowicz.

Gdybyś chciał przyłączyć się do tych, którzy walczą z rządem...
Kileń czuł
drętwość i
sztuczność własnego głosu. Zdecydował się wypowiedzieć swą kwestię.

Inni orzekliby, żem głupiec.

Ale jeszcze inni pochwaliliby twoją odwagę
Kileń brnął dalej.

Tylko że ja sam siebie uznałbym za głupca.

Wolałbyś, żeby cię uważano za karierowicza, za głupca czy za bohatera?

Wolałbym już przez nikogo nie być w żaden sposób nazywany ani określany. Mnie
już
wynazywano dosyć.
Posuwali się ku Wiśle. Dokoła był zieleniejący ogród
żoliborskiego
miasta. Pasja dysputy przemieniała się we wzburzenie.
Mnie już dosyć osmyczyła
tak zwana
opinia publiczna. Dwa razy już mnie ona sponiewierała. I przed wojną, i po
wojnie. Wolę
już stać na chodniku i tylko patrzeć, jak inni jeżdżą tramwajami lub autami. Ja
mój odcinek
już przejechałem. Kiedyś
inżynier podjął wątek nowej opowieści
w głębokiej
nocy okupacyjnej
warszawskiej makabry poproszono mnie, bym spróbował ocalić życie trojga
porządnych
ludzi...
Szli powoli. Suchowilk opowiadał. Kileń słuchał.
V
Najpierw zatelefonował. Ceremonialnie pytał, czy mógłby przyjść z wizytą, do
domu, odwiedzić,
porozmawiać. Z tonu Kilenia Szper poznał, że znowu wypadnie mu łagodzić jego
duchowe troski. Porucznika musiała ogarnąć kolejna faza wyrzutów sumienia, znowu
chce
rzucać służbę w bezpieczeństwie. W związku ze sprawą "Brzegu"?
Być może. Szper
po uczestnictwie w decyzjach wstępnych
już dalej nie
interesował się tą
akcją, ale na ostatniej odprawie u pułkownika Wagnera major Wrzos mruczał coś i
warczał

wydawał się być niekontent z Kilenia. To warczenie Szper brał prawie pod własnym
adresem.
Kileń przyszedł. Wczesnym wieczorem.
Rozmowa potoczyła się tak, jakby nie widzieli się od lat kilku. Co dzień
spotykali się w
ministerstwie. Dobrzy przyjaciele
gadający o wszystkim równocześnie, nie
wyczerpujący
żadnego tematu ani żadnej informacji. Przepytywanie?
myślał Szper.
Badanie
gruntu?
Zazwyczaj
znał przecież wizyty Kilenia
porucznik zaczynał od razu i z furią.
Deklarował
bunt: trzęsienie ziemi i koniec świata następowały natychmiast, jedno po drugim.
Dopiero
później się uspokajał. Teraz zaczynał chłodno, rozważnie, obojętnie, jakby
przyszedł tylko z
obowiązku towarzyskiego.
Więc o żonie i o synku. Wszystko w najlepszym porządku. Nareszcie, cieszył się,
ma dom
po tylu latach kawalerskiej tułaczki. Kileń bardzo kochał syna. Był dumny, że
dzieciak świetnie
się uczy i że jest taki ambitny. Przynosi same piątki. Piątkami syna puszył się
przed starym
towarzyszem
objaśniał szczegóły tej nauki. Drobiazgowa opowieść o szkolnych
przygodach
jedynaka czyniła mu wyraźną przyjemność. Tak szczęśliwego i przejętego Szper
pamiętał
go tylko z dawnych, przedwojennych lat, gdy w pierwszym okresie ich znajomości
udawało się Kileniowi z sukcesem wykonać któreś z partyjnych poleceń. Potem już
taki nie
bywał.
Pysznił się sukcesami syna, ale zwierzał się z niepokoju. W tych stopniach
bardzo dobrych,
w tych wyłącznych pochwałach, kryje się przecież zarodek niebezpieczeństwa.
Lepszą

upierał się
szkołą życia byłaby mieszanina stopni dobrych i złych, bardzo
dobrych i o
wiele gorszych, nawet bardzo złych. Zbyt dobry uczeń
Kileń perorował z
podejrzaną elokwencją

przyzwyczaja się wyłącznie do sukcesów, powodzenie staje się treścią jego
życia.
Potem
wystarczy jedno czy drugie niepowodzenie, trzaśnie głową o jakiś mur,
których dokoła
pełno, i klęska gotowa. Załamie się
przy pierwszej porażce. Nie jest dobrze
mieć w
szkole same sukcesy
trzeba uczyć się przegrywać bez żadnych dramatów. Chłopak
raz
przyniósł dwójkę, jakaś uwaga, coś zupełnie błahego
i od razu tragedia.
Zatruty dzień, mimo
że rodzice stopień ten przywitali z humorem, bez jednej wymówki, niemal z
radością, jak
każdą najlepszą ocenę. Właśnie wtedy Kileń przeraził się dobrych stopni, które
wydelikacają,
zamiast hartować. A szkoła
obok rodziny
winna być pierwszym treningiem życia
społecznego.
Cóż to jednak za trening, który nie uczy odporności, który nie garbuje skóry?
Może

Kileń pytał Szpera
w tym właśnie tkwi przyczyna osobliwego zjawiska, że w
życiu dorosłych
rzetelne sukcesy często stają się udziałem bynajmniej nie najlepszych uczniów.
Gadał. Szper słuchał.
Przede wszystkim mówił o dziecku. Po raz pierwszy w ciągu ich całej znajomości
Kileń
wydawał się być całkowicie zaabsorbowany swym domem i swym dzieckiem. Syn
dojrzał
widać do przyjaźni z ojcem, ojciec
do syna. Jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi

akcentował
porucznik. Jaka przyjaźń winna ojca łączyć z synem?
pytał Szpera, a brzmiało
to
śmiesznie, jak gdyby do odpowiedzialnego funkcjonariusza władz bezpieczeństwa
przyszedł
po rozwiązanie nurtujących go problemów pedagogicznych. Czy przyjaźń ich obu

dorosłego
i małego człowieka
winna wynikać z koleżeńskiej niemal równości, czy też
lepszy będzie
autorytet ojca zdobyty pewną niedostępnością? Kileń przypominał własnego ojca,
do
którego nigdy by nie śmiał odezwać się po imieniu
jak do niego mówi jego mały
synek.
Sprawa nieprosta
owa granica poufałości dziecka i rodziców. Nie sposób jej
rozstrzygnąć
jednym twierdzeniem
takim czy innym.
Syn, żona, dom
trójkąt jego pasji. Mówił
i mówił.
Szper myślał: niecierpliwymi telefonami nie zmusza się nikogo do rozmów o
szczęściu rodzinnym
i piątkach własnego dziecka. Czekał więc
częstując kawą, podsuwając
herbatniki.
Kileń jednak krąży uparcie: syn, dom, żona, syn, dom...
Szper zdecydował się wreszcie przerwać ten monolog. Zapytał: jak idzie
rozpracowanie
inżyniera?
formułując pytanie najbardziej ogólnikowo, by Kileń nie wyczuł, iż
po departamencie
rozchodzą się echa o kłopotach związanych z realizacją tak dobrze pomyślanego
planu.
Kileń zbagatelizował to pierwsze pytanie
dalej mówił o sztuce teatralnej, na
której byli
razem z żoną, o przeczytanej ostatnio powieści i znowu o synku i jego
problemach. Raptem
zatoczył ogromne koło. W jednym zdaniu, bez logicznego związku, przesunął
zwrotnicę rozmowy.
Dopadł Suchowilka. O pracy własnej
ani słowa. Zaczął natomiast opowiadać Szpe-
rowi dzieje pewnej okupacyjnej przygody
zastrzegł się: czy wolno nazywać to
przygodą?

inżyniera Pawła Suchowilka.
Szper potrafił słuchać. Bezbłędnie wyczuwał brzegi i dno zwierzeń. Od pierwszych
zdań
wiedział już, że Kileń przyszedł do niego, by opowiedzieć mu tę właśnie
historię. Choć sens
opowiadania długo nie był jeszcze dla Szpera jasny.
Dzieje klęski
nazwał to Kileń. Albo inaczej, nieco lżej
dzieje porażki.
Szper uśmiechnął
się z pewnym lekceważeniem:

Nie powinieneś przesadzać, nie nadawaj temu wymiaru zbyt poważnego. Biorąc pod
uwagę tło historyczne wydarzenia, uczulenie inżyniera... Nie...
Szper nie pojmował, dlaczego Kileń tak akcentuje znaczenie tej historii, ani
bardziej ważkiej,
ani bardziej znaczącej niż miliony innych okupacyjnych tragedii. Nic więcej, nic
więcej.
Kileń nadużywał przymiotników i był podniecony.
W drugiej połowie okupacji inżynier Paweł Suchowilk zajmował się organizacją
kontaktów
delegatury z zagranicą. Z wyłączeniem sieci radiowej
o tę troszczyli się inni.
Jemu
podlegała organizacja tras przerzutowych, punktów kontaktowych, placówek
zaopatrujących
kurierów w prawdziwe i fałszywe dokumenty, pieniądze, papiery. Jego kontakty, z
których
potem sam skorzystał w czterdziestym piątym uciekając z kraju, na południu
sięgały przez
Budapeszt na Bałkany, aż do Stambułu, na północy przez porty bałtyckie do
Sztokholmu, na
zachodzie
przez Berlin i Paryż
aż do Szwajcarii i Portugalii. Ładna robota

nie ulega
wątpliwości. Kileń wartościował zawodowo. Bywały wsypy, donosy i zdrady. Kłopoty
typowe
i normalne. Nie one mogły wstrząsnąć Suchowilkiem. Nic o nich chciał Kileń
opowiedzieć
Szperowi.
Rzecz banalna. Pewnego dnia znajomi z konspiracji zwrócili się do Pawia
Suchowilka

istotne, iż do niego najzupełniej osobiście, a nie oficjalnie, jako do szefa
placówki łączności

z gorącą prośbą, by ułatwił ucieczkę z Generalnego Gubernatorstwa, a więc ocalił
życie, trojgu
Żydom. Dwóm kobietom i jednemu mężczyźnie. Ludziom w sile wieku. On
doktor R.,
przed wojną znakomicie zapowiadający się chirurg. One
jego żona oraz ich
przyjaciółka,
nasza towarzyszka O. Kileń posługiwał się literami zamiast nazwisk
powtarzał
je za Suchowilkiem.
W teczce inżyniera, w materiałach bezpieczeństwa, znajdują się pełne imiona i
nazwiska. Suchowilk został lojalnie, ale czy potrzebnie?
uczyniono to, aby
uniknąć jakichkolwiek
dwuznaczności
poinformowany, że towarzyszka O. należy do PPR. Proszono, by
przerzucił ich na południe, na Węgry, gdzie jesienią czterdziestego roku można
się było ukryć
lepiej niż w Gubernatorstwie. Antysemityzm tamtejszy nie stwarzał jeszcze
niebezpieczeństwa
dla życia, zwłaszcza uchodźcom z Polski, nie rzucającym się w oczy swym
wyglądem.
Suchowilk podjął się przerzutu. Przyjął opiekę nad trojgiem ludzi. Przygotowania
do drogi
miały trwać parę dni, a że troje prześladowanych już się spaliło w swoich
melinach
Suchowilk
ofiarował im schron tymczasowy. Nie mógł czy też nie chciał wykorzystywać
tajnych
lokali delegatury
poprosił o przysługę swych starych przyjaciół; znajomość
sprzed wojny
kontynuowana była przez cały czas okupacji. Niegdyś związani z tym samym
ugrupowaniem
politycznym co inżynier, podczas wojny przeszli ewolucję poglądów, jeżeli nie
politycznych,
to moralnych i ludzkich. Suchowilk zadecydował, że w mieszkaniu bezdzietnego
małżeństwa
chwilowi podopieczni znajdą lepsze schronienie.
On sam już wtedy nie mieszkał z rodziną
lecz gdzieś u ludzi, zgodnie z
obyczajem większości
zawodowych konspiratorów.
Państwo W. zgodzili się natychmiast, chociaż mieszkanie nie było przygotowane do
ukrywania
kogokolwiek. Dwa amfiladowe pokoje bez żadnych zabezpieczeń. Ale to wszystko
miało trwać cztery, pięć, sześć dni najdłużej
obiecywał Suchowilk. Dozorca
dużej kamienicy
był człowiekiem absolutnie zaufanym, konspirował w którejś z organizacji i jego
rzetelność
lokatorzy sprawdzili niejednokrotnie.
Troje nieszczęśliwych przyjęto najbardziej serdecznie. Panowie nocowali w jednym
pokoju,
panie w drugim. Sytuacja mniej konspiracyjna, bardziej towarzyska. Po prostu

goście,
których nie pytano, jak długo pragną bawić.
Suchowilk przychodził codziennie. Z popołudniową wizytą. Zawsze z jakimś
prezentem.
Paniom kwiatki, panom
buteleczkę. Był aż zabawny w celebrowaniu tej sprawy.
Na tych trojgu uciekinierach zależało Suchowilkowi zupełnie wyjątkowo. Do tej
pory
wszystkie prośby o pomoc dla Żydów
było ich dużo
zgłaszano doń poprzez
organizację,
niejako oficjalnie. Bynajmniej nie każdy mieszkaniec Polski spotykał się z
prośbą czy propozycją
ukrycia Żydów. W jednych mieszkaniach gromadziły się całe ich dziesiątki, w
innych
nie było nikogo, co bynajmniej nie świadczyło o złej woli gospodarza. Do
Suchowilka z taką
prośbą nikt się nigdy przedtem nie zgłosił. Inżynier, choć rozumiał okupacyjne
reguły, przeżywał
to boleśnie
stale mając wrażenie, iż pamiętają, jak Marszałkowską, Królewską,
Bagnem
prowadził antysemicką watahę chuliganów w akademickich czapeczkach. Pytał siebie
samego: omijają mnie z przypadku czy z nieufności?
Propozycja ukrycia i ocalenia trojga Żydów była dla Suchowilka moralnym
wybawieniem.
Młodego chirurga znał sprzed wojny, z akademickich studiów
dzieliły ich
wrogość i rasa.
Pamiętał, dobrze pamiętał, że niejedną akcję kierował przeciw młodym żydowskim
studentom
medycyny, wydziału znienawidzonego przez endeków, gdyż gęsto obsadzonego przez
młodzież lewicową. I oto teraz miał zadośćuczynić krzywdom, jakie kiedyś
wyrządził. Więcej

miał zasłużyć na zaufanie bardzo specjalne: powierzono mu nie tylko Żydówkę,
ale i komunistkę.
Nie żywił sympatii dla komunistów, peperowcy byli dlań pomniejszycielami Polski,
ale prześladowało ich to samo gestapo. Uznał, iż przyszło mu zdawać maturę z
człowieczej
lojalności. Był to jedyny dyplom, jakiego brak podczas całej okupacji dotkliwie
odczuwał.
Tej matury właśnie nie zdał.
Gdy po raz pierwszy po południu zadzwonił do drzwi mieszkania państwa W.
troje
ukrywających się pospiesznie przebiegło do drugiego pokoju. Gdy piątego dnia o
tej samej
porze rozległ się dzwonek w przedpokoju, nikt się w stołowym nie ruszył. Panie
zajmowały
się sobą, panowie przerwali rozmowę, a gospodarz poszedł otworzyć. Otworzywszy

cofnął
się o krok, speszony. Na progu zamiast Suchowilka stał inny ich znajomy
Edward
Koźbiał.
To jedno nazwisko Kileń zakomunikował Szperowi w pełnym brzmieniu. Tak jak mu je
powtórzył
w swoim opowiadaniu Suchowilk.
Edward Koźbiał!
po dziś dzień Suchowilk nie jest w stanie pojąć okrutnego
zbiegu okoliczności.
Akurat Koźbiał musiał tego dnia zjawić się u państwa W. Dawniej Suchowilk i
młodszy od inżyniera o parę lat Koźbiał żyli w przyjaźni. Byli kompanami w
oenerowskich
bojówkach
rozstali się gwałtownie: Koźbiał brutalnie zaatakował inżyniera, gdy
ten zdecydował
się na rozwód. Syn zamożnego chłopa spod Częstochowy, najpierw, przed maturą,
relegowany z paru gimnazjów, potem usunięty z wydziału prawa, zawsze za
organizowanie
antysemickich burd i pogromów
wysoki, kościsty, o wydłużonej twarzy rycerzy i
zakonników
z obrazów el Greca. On właśnie był tym prokuratorem politycznym, który ze
specjalną
furią piętnował Suchowilka. On doprowadził do wykluczenia inżyniera z ich
macierzystego
obozu politycznego. Potem przestali się widywać. Suchowilk wiedział tylko, że
Koźbiał
działa czynnie na poważnym szczeblu w dowództwie Narodowych Sił Zbrojnych.
Raz na rok
i nie częściej
Koźbiał odwiedzał państwa W. Stare sentymenty do
pani domu.
Zadzwonił
o tej samej godzinie, w której oczekiwano Suchowilka. Za późno było
na
jakiekolwiek zabezpieczenie, troje ukrywających się nie zdążyło przeskoczyć do
sąsiedniego
pokoju. Zresztą
godzina szósta po południu, gdy policyjna wypadała na
dziewiątą, pozwalała
na przyjmowanie gości. Państwo W. działali automatycznie i zgodnie, bez żadnych
porozumień,
zbyt dobrze znali przekonania Koźbiała, by ryzykować aluzje do prawdziwego stanu
rzeczy. Znając go
żadne nie przypuszczało jednak najgorszego. A więc: goście i
gospodarze,
obie strony weszły natychmiast i gładko w swoje role. Sytuacja, początkowo
zwyczajna

pani W. nawet szepnęła mężowi, że to dobrze, iż Suchowilk jakoś nie przychodzi

w miarę
zbliżania się godziny policyjnej stawała się coraz bardziej kłopotliwa, gdyż
Koźbiał nie zdradzał
najmniejszej ochoty do zakończenia wizyty. Czyżby chciał prosić o nocleg?
Państwo W.
dostrzegli w swoich oczach wzajemne przerażenie. Patrząc na zegarek Koźbiał
usprawiedliwiał
swój brak pośpiechu: nocuje u znajomych w sąsiedniej akurat kamienicy,
przyjechał do
Warszawy z Kieleckiego tylko na parę dni
jeden skok i już jest w domu.
Pan W. dyskretnie przekazał swój plan doktorowi R. Ten wstał i zakomunikował:
"Na nas
już czas, idziemy". Towarzyszki jego zrozumiały manewr. Gdy w przedpokoju
żegnali się z
gospodarzami
wyskoczył za nimi Koźbiał. "To ja z państwem, gospodarze muszą
trochę
wypocząć!"
deklarował się żartobliwie, jak mężczyzna, któremu spodobała się
ładna kobieta

a obie były podobno bardzo ładne
korzysta z okazji, by jeszcze jej choć
chwilę asystować.
To było najgorsze. Troje Żydów zamierzało ukryć się na klatce schodowej przy
strychu,
przeczekać odejście Koźbiała i wrócić do mieszkania. Teraz musieli z nim razem
wyjść
na ulicę. Czy zdążą się go pozbyć
konwencjonalnym zdaniem o innym kierunku
drogi
i
wrócić przed dziewiątą? Pan W. wybiegł za nimi
czuwać. Z daleka widział, jak
Koźbiał
odprowadza ich uporczywie, jak razem znikają za rogiem ulicy. Było już tak
późno, że pełen
obaw wrócił do domu i zatelefonował pod umówiony numer. Inżynier dopiero przed
chwilą
pojawił się na nocleg, miał dzień wyjątkowo trudny, wszystkie terminy mu się
zbuntowały,
nie mógł odwiedzić swych podopiecznych.
Państwo W. przez całą noc nie zmrużyli oka. Co jakiś czas któreś z nich zbiegało
do bramy
nadsłuchiwać
może tamci wracają chyłkiem.
Nikt więcej nie zobaczył ani doktora R., ani jego żony, ani towarzyszki O.
Informacje zebrane
przez inżyniera potwierdzały najgorsze. Punkty wywiadowcze raportowały:
rzeczywiście
tego wieczoru, krótko po godzinie policyjnej, do pobliskiego komisariatu policji
granatowej
przyprowadzono troje ukrywających się Żydów, ujętych na ulicy wskutek
denuncjacji.
Opis zewnętrzny zgadzał się. Przyprowadzili ich dwaj volksdeutsche, werkschutze
i jeden
gestapowiec. Opowiadali, iż Żydów tych wskazał im jakiś pan na ulicy. Z
komisariatu zatelefonowano
po auto z niemiecką żandarmerią. Przyjechali i zabrali aresztowanych. Dalszy
ślad
ginął.
Wtedy Suchowilk oskarżył Koźbiała przed kierownictwem walki podziemnej. Domagał
się
rozprawy sądowej i wyroku śmierci. Zbyt wątłe były jednak dowody oskarżenia.
Zresztą
Koźbiał był nieosiągalny, zaszył się w dalekich wsiach i majątkach, którymi
władały eneszetowskie
brygady. Byłyby trudności z wykonaniem wyroku, a i wyrok sam nie mógł być wydany
na mocy tak skąpo umotywowanych podejrzeń.
Podejrzenia niedostateczne, by osądzić Koźbiała
wystarczały, by zniesławić
Suchowilka.
Ktoś komuś tak szepnął, że oskarżając Koźbiała inżynier załatwiał porachunki
sprzed wojny.
Ktoś komuś powiedział, że niezbyt roztropnym posunięciem było powierzenie opieki
nad
trojgiem żydowskich zbiegów dawnemu, przecież zdeklarowanemu antysemicie i
oenerowcowi.
Ktoś komuś tak mówił
nie dopowiadając do końca. O, nie! Zarzutów tych nie
precyzowano,
nie oskarżano Suchowilka, ale tu i ówdzie wyrażano zdumienie, półgłosem,
mimochodem,
ktoś znacząco wzruszył ramionami. Wystarczyło. Przylepiło się do inżyniera.
Judenfresser,
kiedyś przed laty na uniwersytecie, pamiętacie...
Kileń powtarzał Szperowi wyznanie Suchowilka.
Plotki rozpuszczali ci spośród dawnych, przedwojennych przyjaciół inżyniera
Suchowilka,
którzy nie chcieli darować mu decyzji z lata trzydziestego dziewiątego oraz
późniejszego,
pełnego już przejścia na inne, chociaż dość nieokreślone, pozycje polityczne.
Znaleźli okazję.
Nie tylko więc nie zdał tej swojej matury
ludzkiej
ale jeszcze bardziej
został wtrącony w
błoto, z którego raz udało mu się wydobyć. W warunkach konspiracyjnych plotki
były nieuchwytne,
nie do stwierdzenia, nie do zaprzeczenia.
Raz jeszcze Suchowilk spotkał Koźbiała na swej ścieżce. Może go nawet specjalnie
szukał?

domyślał się Kileń.
Może dlatego zaraz po wojnie inżynier ruszył na Zachód.
W
Londynie dopadł Koźbiała, który z Brygadą Świętokrzyską, w ślad za armią
niemiecką, uciekł
z Polski. Wobec emigracyjnych sądów wojennych Suchowilk ponowił swe oskarżenie

mając
na nie jeszcze mniej niż przedtem materialnych dowodów: oboje państwo W. zginęli
w
powstaniu. Jednak tym razem Suchowilk był w sytuacji korzystniejszej
choć
wobec problemów
politycznych i personalnych, ożywiających podówczas polskich londyńczyków,
sprawa jakiejś okupacyjnej denuncjacji wydawała się dosyć błaha. Za Suchowilkiem
przemawiało
świadectwo pełnych lat okupacji, wzorowo pełnione konspiracyjne funkcje, ludzie,
których szczęśliwie przerzucił przez granicę, a którzy teraz byli w Londynie,
powstańcze
Virtuti, wreszcie ucieczka spod reżimu, jak określano Polskę. Na kierownictwie
Brygady
Świętokrzyskiej ciążył zarzut współpracy z gestapo i z Wehrmachtem; pod każdym
względem
byli oni politycznie niewygodni. Pozycja polityczna Suchowilka była silniejsza

przynajmniej
przez kilka miesięcy
niż pozycja Koźbiała. A tam, gdzie dowody są nikłe

liczą się
zawsze pozycje oskarżyciela i oskarżonego. Suchowilk pokonał więc Koźbiała. Ale
było to
zwycięstwo pyrrusowe i sam inżynier nie przesadzał w ocenie jego wagi. Rzecz
bowiem nie
doszła do sądów ani obywatelskich, ani wojskowych, skończyła się na potępieniu
Koźbiała
przez opinię maleńkiego, emigracyjno-londyńskiego światka. Zmusiła ona Koźbiała
do
opuszczenia Londynu i wyjazdu do Niemiec, ale też nie wymierzała mu żadnej kary.
Może to właśnie pchnęło Suchowilka z powrotem do Polski?
znowu domyślał się
Kileń,
lecz zaraz sam sobie odpowiadał:
Nie, Suchowilk wracał przede wszystkim do
żony i dzieci.
Gdy wrócił
w Warszawie znów ugodziła weń tamta plotka. Ktoś komuś powiedział,
że
Suchowilk wykończył troje Żydów. Ci, co tak gadali
inżynierowi to powtórzono

dalecy
byli od zamiarów oskarżania go przed jakimkolwiek sądem. Ot, po prostu
komentowali zachowanie
człowieka, który ich zdaniem postępował nie najbardziej właściwie
gdyż wrócił
z
Londynu do kraju, zamiast żonę i dzieci ściągnąć tam, do siebie, na Zachód. To
było, ich zdaniem,
zupełnie niestosowne, niewłaściwe. Na domiar człowiek ten nie tylko wrócił do
kraju,
ale zachowywał się dziwnie, nie popłynął razem z nimi pod prąd, zaczął się od
nich różnić

czegóż innego można było jednak oczekiwać od kogoś, kto już w czasie okupacji,
podobno,
wydał jakichś trzech Żydów. On ukradł, jemu ukradli
dlaczegóż nie rzucić w
niego kamieniem.
Niech ma. Może się o taki kamień nareszcie potknie.

Rozumiecie?
Kileń zakończył swą opowieść.
Rozumiecie?
powtórzył jeszcze
bardziej
natrętnie.
Szper powoli palił papierosa. Czekał
co Kileń ma jeszcze do powiedzenia. Apel
o zrozumienie
racji Suchowilka
a może samego Kilenia?
był jednak ostatnim słowem
porucznika,
który zamilkł i bawił się kawałkiem znalezionego sznurka. Szper już pojął sens
wizyty
Kilenia, ale nie mógł się z nim zgodzić.

Mobilizujesz w ten sposób sympatię dla Suchowilka?
od lat dawnych tak się
już ułożyło,
że Szper tykał Kilenia, ten natomiast używał formy mniej bezpośredniej.
A
właściwie
po co? Czy istnieje dostateczny powód, by sympatią obdarzać tego pana, który
jakieś tam
swoje sprawy rozgrywa na swój własny rachunek? A może ty chcesz judzić przeciwko
niemu?
Ostatecznie kto tam może wiedzieć, jak naprawdę było z trojgiem zaginionych
ludzi...
Kileń skrzywił się
grymasem odrazy.

Czy wam nic nie mówi to, że
dokładnie porównałem!
opis faceta, który
Łaszewskiej
zdradził w Berlinie nazwisko Suchowilka, jest co do joty zgodny z rysopisem
Koźbiała, tak
jak przedstawił mi go inżynier? Czy wam to nic nie mówi? Koźbiał sypie z
osobistej zemsty.

Ale czy sypie fałszywie?
Szper uśmiechnął się serdecznie.
Pomyśl: to jedno
tylko jest
ważne. Czy sypie fałszywie? Czy Suchowilk istotnie zobowiązał się do współpracy
z kimś,
kto przyjdzie doń z hasłem, z Monachium? Do współpracy z nim. a nie z nami, jako
rządem
tego kraju, nie z tobą, nie
tylko z nim. Jeżeli tak... Wielki boże
marksistowski! Koźbiał wydał
Żydów, Suchowilk oskarża go słusznie. Wierzę ci, w Warszawie Koźbiał już by
siedział
na ławie oskarżonych, a świadectwo Suchowilka byłoby dla naszych sędziów niemal
wiążące.
Ale Koźbiał jest za Łabą, a ja tutaj mam mobilizować swoją sympatię dla
człowieka, który
niezależnie od tego, jak bardzo przyzwoity był w czasie okupacji, w walce z
hitlerowcami,
może z równą energią i wewnętrzną uczciwością być zaangażowany w walkę z nami?
Prawda?
Ja wiem, że nasza propaganda nadużywa przymiotników opluwających naszych wrogów.
Mogę nawet żywić szacunek dla mojego przeciwnika politycznego, ale on jest moim
przeciwnikiem
i moim najwyższym obowiązkiem wobec dziejów tego kraju jest zwalczać wszelkimi
środkami tego, kto staje w poprzek interesów mojego społeczeństwa. Inaczej cała
historia
świata od wieków byłaby tylko pustą grą, a przecież tak nie jest. Bądźmy
szczerzy: konflikt
między Suchowilkiem a Koźbiałem jest przejawem wewnętrznego rozkładu środowiska
faszystowskiego
niezależnie od tego, którego z dwóch panów darzyć będziemy
większą
sympatią. To tak jest
i nie pomogą nam żadne mity. Precyzyjne i ścisłe
określenia społeczne.
Innym językiem mogą do siebie mówić tylko zakochani, nasz język musi być
dokładny,
choć wielu wydaje się nudny i odrażający. Jeżeli ktoś się pokłócił z faszystą,
to jeszcze nie
żaden powód, iż ma być naszym towarzyszem. Czy złość może kogokolwiek
obdarowywać
immunitetem nietykalności, gdy sprzeniewierzył się obywatelskiej lojalności
państwowej?
Państwa jakiegokolwiek, ale nade wszystko państwa naszego. Odpowiedz, Bogdanie,
proszę
cię, odpowiedz.
Kileń bawił się sznurkiem
i milczał.
Szper rozumiał już wszystko: Suchowilk zyskał sobie Kilenia, sam sobie z tego
nie zdając
sprawy. Nie pierwszy i nie ostatni to wypadek w aparacie bezpieczeństwa
tego i
wszystkich
innych na przestrzeni dziejów. Szper mówił dalej:

Chcesz mnie pozyskać dla sympatii, jaką żywisz wobec Suchowilka. A może jest
inaczej:
instynktownie szukasz we mnie oparcia, aby nie poddać się rosnącej w tobie
sympatii
dla inżyniera? W swoim życiu, zapewniam cię, byłem świadkiem większych dramatów
niż
ten, że kogoś zła plotka uwiera w jego wygodnym i przecież beztroskim życiu.
Suchowilk na
pewno jest na swój sposób porządnym człowiekiem. Tylko cóż to znaczy: porządny
człowiek?
Gdybyż tylko kryminaliści i złodzieje spiskowali przeciwko Polsce Ludowej!
Niestety...
I cóż my mamy robić? Walka polityczna to twarda walka
czy muszę ci to
powtarzać?
Czy dlatego, że Suchowilk padł przed laty ofiarą oszczerstw
niechby nawet padł
rzeczywiście!

to my mamy przestać bronić ludzi przed morderczymi skutkami kontrrewolucji?
Pomyśl:
przed laty nie on wydał troje ukrywających się ludzi, ale jeżeli teraz my nie
okażemy
stosownej zapobiegliwości, to albo on sam, albo działający wokół niego spowodują
katastrofę
i śmierć nie trzech, ale setek. Musimy działać najskuteczniej. Najskuteczniej.
Wiele powodów
mogłoby nas zmusić do zmiany planów, ale w żadnym razie nie mógłby tego uczynić
wzgląd
na sympatię dla Suchowilka. Poróżnienie się inżyniera z niektórymi spośród jego
dawnych
znajomych w żadnym, ale to w żadnym stopniu nie przesądza o ewentualnej decyzji
Suchowilka:
wzięcie udziału czy powstrzymanie się od kontrrewolucyjnej działalności.
Pragniesz,
bym okazał swą sympatię dla Suchowilka? Z tego, co wiem o nim jako o człowieku,
ani przez
moment nie sądzę, by w swoich decyzjach ideowych czy politycznych kierował się
tym, że
ktoś kiedyś uderzył w niego oszczerczym słowem. Nie dajmy się mistyfikować! To
nie
oszczerstwa decydują o podejmowaniu politycznych wyborów. Jeżeli Suchowilk
będzie
działać przeciwko nam, to nic dlatego, że kiedyś miał z Koźbiałem zatarg o
porzucenie pierwszej
żony czy, później, o jakieś oszczerstwo. My również z naszych posunięć wobec
inżyniera
musimy te względy eliminować. Tych wartości nie wolno nam kłaść na szali. A
jeżeli nawet,
przez nieporozumienie, one się tam znajdują, to szala obciążona sprawą
publiczną, polityczną,
ideową przeważy nad tą drugą, na której podrzucisz czyjś prywatny honor czy
osobiste nerwy.
Szper widział, że Kileń już go nie słucha. Cofa się jak robak przed nasuwającym
się cieniem
człowieka. Kileń już się oskorupił. Zawsze tak było. Za każdym razem Kileń
reagował
identycznie: zamykał się w sobie, jakby z grzeczności tylko wysłuchując
argumentów Szpera,
którego sam do nich prowokował, od którego sam chciał je usłyszeć. Dopiero
następne dnie
czy tygodnie wykażą Szperowi, czy zdołał przełamać wątpliwości Kilenia.
Kileniowi
Szper
to wiedział
nie były potrzebne argumenty, a jedynie opór człowieka, do którego
miał zaufanie.
Skoro opór ten wyczuł
odzyskiwał równowagę. Jakby oparł się plecami o ścianę.
Zawsze
szukał takiego oparcia.
Szperowi wydawało się, iż teraz też wszystko odbywało się według tej samej
psychicznej
strategii. Gdy wyłożył Kileniowi racje wymagające bagatelizowania kłopotów
inżyniera Suchowilka,
gdy pytał, jak rządzić milionami, uwzględniając kaprysy jednostek
Bogdan Kileń
skręcił i od razu podjął nowy temat rozmowy: o niedawno widzianym filmie, który
mu się nie
podobał, o wystawie obrazów współczesnych, które były szare, nudne i jałowe. Na
koniec
pożegnał się
późnym wieczorem.
Wszystko normalnie. Wszystko w porządku. Norbert Szper wypełnił swój
narzucony
przypadkiem
obowiązek: podtrzymywał służbową dyscyplinę podwładnego,
zlikwidował
niepokój jego sumienia. Szper nie odczuwał żadnej potrzeby, by Wagnerowi czy też
Wrzosowi
meldować o swojej rozmowie z porucznikiem Kileniem. Była to przecież rozmowa
najzupełniej
prywatna.
VI
Nic? Nic!
Jeszcze nic...
Już niemal miesiąc. Jak długo to może trwać?
Sytuacja...

Ciągle powtarzacie: sytuacja! Kileń! Sytuację my tworzymy, my sami, ona nie
może nas
krępować, inaczej powinniśmy zamknąć interes na kłódkę i iść na spacer.

Towarzyszu Wrzos! To się tylko tak mówi, że my ją tworzymy, ale jednak...

Już z nim jesteście na "ty"!

Już z nim jestem na "ty", ale zaproponować mu to, co dla niego będzie chyba
najtrudniejsze...

Chyba... Zaręczam wam, że na to najtrudniejsze on sam jest najlepiej
przygotowany. On
tylko czeka.

Nie jestem o tym przekonany.

Ale nie macie żadnej pewności. Nam trzeba pewności, a nie domniemywań. Jeżeli
nie
czyni się nawet głupiej próby...

Taką głupią próbę też trzeba przygotować.

Już ją przygotowujecie ponad miesiąc.

Zawsze mi skręca, umyka w bok, gdy tylko rozmowa do tego się zbliża... Jakby
przeczuwał
i instynktownie się bronił.

To się tylko wam tak zdaje. Wyraźnie powiedział, że gotów jest wziąć udział w
starej
zabawie.

Zastrzegł się, że nie chce w niej brać udziału, ale jeżeli już go zmuszą do
działania, to
tylko w tym starym układzie...

Chyba dość przejrzyście dał do zrozumienia, że gotów jest dać się zmusić.

Ja to inaczej pojmuję. On nie chce.

Od czego my jesteśmy? Potrafimy go zmusić.

Może byśmy go potrafili zmusić, gdybyśmy
biorąc rzecz absurdalnie

wystąpili z tymi
żądaniami jako urząd. Ale jako prywatna osoba, ja sam...

Prywatnej osobie, przyjacielowi, mówi się więcej niż nam, do protokołu.

Właśnie. Mówi się więcej. Dlatego, gdy jestem z nim w cztery oczy i gdy padają
takie
rozmaite słowa, wtedy czuję bardzo wyraźnie, że akurat to jedno słowo, na które
wy, towarzyszu,
czekacie, zburzy od razu całe nasze porozumienie.

Ależ nam nie zależy na tym porozumieniu. My z tej waszej przyjaźni nie mamy
żadnej,
najmniejszej korzyści. Może on zachowa swoje do was zaufanie, ale stracicie
nasze zaufanie...
My musimy mieć zupełnie jasną sytuację...

Jeżeli będzie mi ufał, to może zrobi to, co mu poradzę. Może się zgodzi...

Nieprawda, nieprawda! Kileń! Nieprawda. On nigdy za wami nie pójdzie, wy go do
niczego
nie nakłonicie. To jest facet bardzo samodzielny. My mu tylko przedstawimy
łatwiejszą
okazję zrealizowania planów, które on ma już od dawna.

A jeżeli on ich wcale nie ma?

Wiecie to na pewno?

Na pewno... Nie...

No, więc... Kręcimy się w kółko jak pies za własnym ogonem. Nic o nim nie
wiemy na
pewno, gdyż wam brakuje odwagi, by rzecz postawić wprost i bez ogródek. Czym
ryzykujemy?

Powtarzam: od razu wszystko pęknie.

Albo nagle się wyłoni. Tylko że w Monachium nie będą czekać, aż się z tego
wszystkiego
wykokosicie.

Jeszcze trochę cierpliwości...

Nie! Jutro albo dziś jeszcze weźmiecie ze sobą Damazyna i przedstawicie go
Suchowilkowi
jako tego, który ma wam pomagać w kontrolowaniu pracy warsztatu z ramienia tej
waszej
fabryki, jak jej tam... Damazyn to potrafi załatwić.

Damazyn...?

I tak miał być w tej waszej spiskowej komórce. Ktoś to musi wreszcie, do
diabła, zrobić.

Wszystko zepsuje.

Jeszcze nic do psucia nie ma. Niestety. Nie ma nic. Dziś zaraz przedstawicie
Damazyna
Suchowilkowi. To jest rozkaz.
Major Wrzos nie pozwala wezwać inżyniera Suchowilka do Departamentu. Damazyn
jest
przekonany, że łatwiej doszliby z inżynierem do porozumienia w pokojach
ministerstwa niż w
kantorku na Żoliborzu. Damazyn już wie, że to wszystko nie będzie proste. Kileń
poznał go z
Suchowilkiem przed trzema dniami. Facet zrobił na Damazynie wrażenie odrażające:
absolutna
grzeczność, gładkie słówka, chłodna wstrzemięźliwość. Czuje się, iż Suchowilk
albo
ludźmi pogardza, albo ich o coś podejrzewa. Dlaczego Wrzos nie pozwala go wezwać
do
urzędu? Po cóż odgrywać tę całą, tak skomplikowaną, komedię?
Damazyn odesłał auto i z wiaduktu nad Dworcem Gdańskim już dalej wędrował
piechotą.
Myślał: jak zacząć? Bez ukrywania, od razu rzucić karty na stół
czy też
kluczyć zdaniami,
by dotrzeć do jakiegoś pretekstu, od którego będzie się można odbić i dopiero
skoczyć. Kileń
takiego pretekstu szuka już czwarty tydzień. Damazyn zdecydował: będzie strzelał
od razu.
Tak zresztą radził mu i Wrzos. Zmarnowano już zbyt wiele czasu.

A... pan...
Suchowilk okazał gościnne zdumienie. Byli sami w maleńkim
kantorku. Za
ścianką szumiały maszyny głuszące niektóre słowa. Suchowilk uniósł głowę znad
rysunków i
obliczeń. Damazyn usiadł
zaproszony. Przywitanie nabierało serdeczności,
gospodarz już
rozpoczynał swe uprzejmościowe gusła. Parzył kawę. Manewrował filiżaneczkami.
Suchowilk
śmiał się: nasza czarna msza. Te nic nie znaczące gesty, byle jakie słowa tylko
utrudniały
Damazynowi pierwsze uderzenie. W urzędzie wiedziałby, jak zacząć
tam znał
wszystkie
potrzebne słowa, tam zawsze był silniejszy. Gorączkowo szukał tego pierwszego z
najpierwszych
słów, tego najlepszego zdania, po którym następne już będą się toczyć własnym
impulsem. Inżynier pyta: cukier?
i zaraz dodaje, że prawdziwi smakosze nie
używają cukru
do kawy. Przybysz na złość wpakował trzy łyżeczki. Ciemny napój był gorący i
słodki. Za
gorący i za słodki. Damazyn siorbał powoli, by zyskać jeszcze chwilę. Suchowilk
przestał się
kręcić po kantorku. Usiadł przy swoim stole. Podniósł do ust filiżankę.

Mam ważną do pana, inżynierze, sprawę.
Głos musiał być miły, serdeczny,
budzący
zaufanie, a wszystko się w nim burzyło przeciw tej filuterii.
Suchowilk odstawił filiżankę. Skłonił głowę.

Uprzedzam, jeżeli zmiany będą zbyt wielkie...
wymownym ruchem wskazał na
rozłożone
papiery, praca już była zaawansowana.

Zmiany?
Damazyn demonstracyjnie wzruszył ramionami.
Nie... To nie chodzi o
zmiany. Nie o tym chcę z panem mówić. To mnie teraz nic nie interesuje.
Suchowilk popatrzył na gościa.

A co innego może pana interesować?

Pan należał swego czasu do delegatury rządu londyńskiego?
Suchowilk odstawił uniesioną filiżankę. Nawet mu ręka nie drgnęła. Damazynowi
wydawało
się, że tylko lekko zatrzepotał powiekami. Przez moment inżynier ociągał się z
odpowiedzią:

A... to pana interesuje. Zainteresowanie, innymi słowy, raczej historyczne.

Damazynowi
wydawało się, iż gospodarz jakby drwi z niego.
Informacja pana jednak nie jest
ścisła.
Ja nie należałem do delegatury, która była ciałem złożonym wyłącznie z
polityków...
Chciał
być dokładny, jak człowiek, który nie wiedząc jeszcze, o co chodzi, ubezpiecza
się z każdej
strony.

Pan pracował w delegaturze
Damazyn poprawił się.

Tak jest. Żadna tajemnica. Już parę lat temu...

Toteż nie pytam
przerwał inżynierowi.
Stwierdzam, dla porządku, żeby pan
zdawał
sobie sprawę, iż jestem zorientowany.

Ja wiem, że panowie jesteście na ogół dobrze zorientowani.

Teraz pan czeka...

To pytanie czy znów konstatacja?

Ja wiem, że teraz pan czeka.

Na co ja mam teraz czekać?
Suchowilk jeszcze był spokojny.

Pan to już lepiej wie ode mnie.

Ja?
Inżynier jednym haustem dopił kawę. Odsunął filiżankę. I nagle zmienił
ton.
Pan
stroi sobie jakieś głupie żarty. Kim pan jest i z czym pan do mnie w tej chwili
przychodzi?
Albo będzie pan kontrolował moją pracę, jaką dla was wykonuję, albo...
Uczynił
ręką gest
wypraszający. Za drzwi.
Proszę jasno i wyraźnie.

Wydaje mi się, iż to, co mówię, jest bardzo jasne i wyraźne. Pan czeka.
Wiemy...

Co za "my"?

Ludzie, którzy też czekają i którzy mają do pana interes. Nie jestem sam.

Akurat do mnie?
z wyraźnym trudem hamował rosnące wzburzenie.

Akurat do pana. Wiemy, co pan kiedyś robił. Mamy do pana zaufanie.

Nie zależy mi na niczyim zaufaniu.

Niech mnie pan wysłucha. Zmieni pan zdanie.

Wątpię!
inżynier krzyknął.
Damazyn wiedział, że musi zachować spokój. Rozmowa wpadła w niebezpieczny
zakręt.

Do pańskiego warsztatu przychodzą rozmaici ludzie. Pan tutaj produkuje różne
rzeczy.

Które pan winien kontrolować. Raczej te wyroby niż mnie.

Jestem przedstawicielem tylko jednej fabryki, a pan produkuje dla paru
rozmaitych zakładów.
Pan więcej wie niż każdy z nas. I dlatego nie wolno panu bezczynnie czekać.

Gada pan ciągle zagadkami. Na co czekam? Na nic nie czekam. Czego pan chce?

Chcę, żeby pan z nami współpracował.

Niczego innego nie czynię. Ciągle mam do czynienia z pana fabryką.

Tutaj nie chodzi o fabrykę.

Nie rozumiem. A raczej zaczynam rozumieć i pragnę panu oświadczyć, że ja
jestem lojalnym
obywatelem.

Pańska lojalność nic mnie w tej chwili nie obchodzi.

Pana to nie interesuje?
Suchowilk zdziwił się nieco. Zaakcentował słowo:
"pana".
W tym momencie Damazyn zrozumiał myśli Suchowilka i speszył się
jakby stracił
rozpęd.
W urzędzie wszystko było jaśniejsze. Rozszyfrował
cwaniak! Przez skórę?
Konspiratorzy
ze sobą rozmawiają widać inaczej. Bez omawiania, bez owijania. Nie mógł się
jednak
cofnąć. Musiał atakować. Zapytał wprost.

Za kogo pan mnie właściwie bierze?

Pan sam doskonale wie...

Nie chciałbym, żeby między nami były jakieś nieporozumienia.

To pan zaczął mówić zagadkami. Nie ja. Panowie sądzicie, że u mnie, w moim
warsztacie,
ktoś może mieć jakieś zainteresowania szpiegowskie?

Wywiadowcze
uściślił Damazyn. Suchowilk wzruszył ramionami: żadna różnica.

Panowie chcielibyście, bym pomógł wam w wykryciu ewentualnych...
mówił
głosem
spokojnym, bez specjalnej emocji.
Doskonale orientuję się, iż w nowoczesnym
państwie
każdy dorosły obywatel może się spotkać z propozycją współdziałania z
kontrwywiadem.
Znajomość historii oraz polityki zabezpiecza mnie, może pan być pewien, przed
naiwnymi
wzruszeniami, jakie propozycje tego rodzaju przeważnie prowokują.
Damazyn zaczął się śmiać:

To pan mnie bierze za agenta władz bezpieczeństwa?
starał się być zdumiony
jak można
najbardziej.
Inżynier nie odpowiedział. Damazyn uznał, iż zrobił ruch właściwy. W ciasnym
kantorku
było bardzo gorąco. Małe okienko uplasowane wysoko pod sufitem dostarczało
niewiele
świeżego powietrza. Suchowilk był spocony. Damazyn odczuwał duszność.
Rzecz musi się toczyć dalej.

Jeżeli zaprzeczę
ciągnął Damazyn
pan uzna to za potwierdzenie, gdyż tajny
agent
oczywiście nigdy się nie przyznaje. Teraz rozumiem te gorące deklaracje
lojalności. Nie, ja
nie jestem z bezpieki... Skończmy z tymi niewczesnymi żartami.
Patrzył Suchowilkowi prosto w oczy... A tyle czasu zużył, aby przekonać majora,
że faceta
trzeba wezwać do nich do biura... Wytrzymano by go kilkanaście minut w
poczekalni, w
wielkiej murowanej bramie. Wartownik długo by oglądał i miętosił w palcach
przepustkę
inżyniera. Telefon jeden i drugi. Facet by już kruszał... Konwojent dwakroć
dłużej prowadziłby
Suchowilka przez zawiły labirynt klatek schodowych i korytarzy, jak to zazwyczaj
w bloku
zlepionym z paru budynków
są one dostatecznie ciasne, zawiłe i nieprzyjemne.
Puste
korytarze, drzwi z obu stron szczelnie zamknięte. Potem już tylko posadzić go
przed stołem i
powiedzieć: albo... albo... Damazyn nie znosi takiego cackania się. Miał
piętnaście lat, gdy z
folwarcznych czworaków uciekł do partyzantki, a siedemnaście, gdy z lasu trafił
prosto do
urzędu i otrzymał władzę. Tę straszną władzę, jak ją zwykł nazywać Szper. Ale
Damazyn ani
się z nią nie krył, ani się jej krępował. Wiedział: ona mu się należała. I miał
jedno tylko pragnienie:
zwyciężyć tych, którzy zagrażali rewolucji. Tej rewolucji, która jego matkę,
rodzeństwo
i jego samego wyniosła z kurnego czworaku folwarcznego i obdarowała ludzkim
życiem
w mieście. Wszystko było takie proste i wyraźne
po cóż się patyczkować? Nie
rozumiał
taktyki majora i pułkownika: rzecz cała dałaby się załatwić bardziej po prostu.
Alternatywa:
albo
albo. Nie tacy godzili się od razu i z miejsca. Ten też zgodziłby się
symulować konspirację
wobec monachijczyka. Powtarzałby tamtemu, co by mu kazano. Powtarzałby nam, co
tamten by mu mówił. Już by mu Damazyn grał
a tamten tańczyłby, tańczyłby. Ale
Wrzos
nie dał się przekonać
i ciuciubabka trwa nadal.

Rzeczywiście, skończmy te niewczesne żarty.
Inżynier spojrzał na zegarek.

Właściwie
powinienem pana wyrzucić za drzwi, ale boję się, zwyczajnie się boję:
podejrzewam bowiem,
iż mimo tych zaprzeczeń jest pan funkcjonariuszem bezpieczeństwa w szatkach
kontrolera
fabrycznego.

Dziad swoje, baba swoje... Nie jestem z bezpieki. Wręcz przeciwnie. Takich jak
ja bezpieczeństwo
poszukuje i tępi. Jak pan widzi, mam do pana ogromne zaufanie. W zamian żądam,
w imię pańskiej patriotycznej przeszłości...

Patriotycznej...
inżynier aż zawarczał.

Tak jest: patriotycznej, właśnie patriotycznej. Żądam, by przestał pan czekać
i zaczął
współpracować z nami.

Z kim?

Pan nie rozumie, czy pan udaje?

A jeżeli udaję, to co? Pan ma interes, pan musi się wyrażać jasno. Kogo pan
tutaj reprezentuje?
Damazyn zawahał się. Tak właśnie
wyreżyserował sam siebie
powinien się
zawahać.
Na koniec:

Konspirację. Polską konspirację, która przetrwała i która w obecnej sytuacji
międzynarodowej,
gdy Stany Zjednoczone już są w wojnie z państwem komunistycznym, ma większe
szansę bytu, niż miała jeszcze niedawno. Pan kiedyś był razem z nami, w
delegaturze...

Był... Czas przeszły.

To nigdy nie ustaje. Te zobowiązania trwają. Pan przysięgał.

Ale dorosły człowiek może chcieć złamać swoją przysięgę. Ja już się do żadnych
zobowiązań
nie poczuwam. Już je zlikwidowałem.

Zdrada samego siebie.

Frazesy... Głupie frazesy...

Pan nie ma prawa...
krzyknął Damazyn, ale czuł, że to już tylko bezsilny
wykrzyknik.
Odmowa zupełnie wyraźna. Takiej najwidoczniej spodziewał się Kileń. W
ministerstwie facet
by nie śmiał tak odmówić.

O! To pan mi moje prawo wyznacza lub odbiera. Paradne!
Suchowilk wyczuł
bezsilne
wahania rozmówcy.

Pan musi z nami pracować! Pan musi!
Damazyn nagle uniósł się, w pasji tak
gorącej,
iż sam się nią zdumiał. Przestał grać: rzeczywiście i najszczerzej chciał zmusić
Suchowilka
do współdziałania. Taka współpraca inżyniera była dlań teraz koniecznością.
Absolutną koniecznością.
Tak fikcja miesza się z faktami.
Pan jest nam potrzebny!

Ale wy mi nie jesteście potrzebni.
Suchowilk odzyskał spokój.
W tym
największy
jest ambaras, żeby dwoje...

Znowu żarty!

Ja nie żartuję.

Ja też nie będę żartował. W roku 1946, w zimie, był pan w Londynie. Czy tak?

Skoro pan nie jest z bezpieczeństwa, to jakim prawem urządza mi pan tu
przesłuchania?

Nie będę pytał. Będę mówił.

Jeżeli będę chciał słuchać.

Radzę!
Suchowilk podszedł do drzwi, otworzył je i zza progu oświadczył:

Proszę, niech pan sobie gada.
Wyszedł. Zamknął za sobą drzwi. Damazyn sam został w pokoju. Za ścianką szumiały
maszyny.
Takiej bezczelności nie oczekiwał. Zdecydował, iż nie wyjdzie stąd, póki nie
zmusi
inżyniera do wysłuchania tego, co ma mu do powiedzenia. Siedział więc i czekał.
Patrzył w
72
drzwi. Niech no tylko tamten otworzy i wejdzie... Stoi pewnie i czeka pod
drzwiami. Podsłuchuje?
Damazyn zastanawiał się, czy nie zacząć głośno krzyczeć, aż Suchowilk przerazi
się,
iż ktoś może usłyszeć takie propozycje... Idiotyczny pomysł! Wszystko razem robi
się idiotyczne
i dziecinne.
Milczy. Czeka. Patrzy w drzwi. Niech no tylko tamten otworzy...
Otworzył. Wszedł.

W Londynie podpisał pan zobowiązanie...
Damazyn już recytował.
Suchowilk wyszedł i trzasnął drzwiami.
Damazyn zamilkł. Suchowilk po raz wtóry otworzył drzwi, wszedł, nie zwracając
uwagi
na ponowioną recytację Damazyna. Zamknął drzwi za sobą i pozostał w kantorku.

W Londynie podpisał pan zobowiązanie, że po powrocie do kraju...
Suchowilk przerwał mu:

No, to i co? Podpisałem. I nie chcę dotrzymać. Już powiedziałem: dorosły,
przytomny
człowiek może zmienić swe przekonania. Może cofnąć dane słowo, może nie chcieć
wykonać
przysięgi. Ja nie chcę być niewolnikiem ani własnej, ani czyjejkolwiek głupoty.
Już raz rozmawiałem
o tym z pewnym dość popularnym osobnikiem. Jeżeli pan tyle wie, to i tamta
rozmowa
winna być panu wiadoma.
Damazyn pomyślał: ale frant kuty...

Nie wiem, z kim pan i o czym rozmawiał. Raz złożony podpis obowiązuje.
Nadszedł czas...
Inżynier podniósł obie pięści do góry i krzyknął:

Milcz! Milcz! Za co mnie macie? Za idiotę, który w zmienionych dawno
okolicznościach
będzie dotrzymywał wywietrzałych zobowiązań? Ja nie chcę być ani zabójcą, ani
samobójcą!
Rozumiesz mnie!

Ani samobójcą, ani zabójcą?
Damazyn udał zdumienie i byle jak zaczepił się o
ostatnie
słowa, gdyż czuł, iż więcej już nic nie potrafi tutaj powiedzieć, ale był na
Suchowilka nadmiernie
rozjuszony, by natychmiast zejść mu z pola.

Ani sam nie chcę gnić, ani innych prowadzić do więzienia. Dosyć! Zmieniłem się
i już!

Często się pan zmienia.
Pozostało już tylko droczenie.

A często... Raz, drugi, trzeci... Rachuj pan, jeżeli dla pana to rozrywka

wściekłość
chlustała z inżyniera.

Ciekawe, czy tak samo będzie się pan zachowywał, jak na Koszykowej zapytają o
zagraniczne
wycieczki z czterdziestego piątego?

Szantaż!

Nie.. Kubeł wody tylko...

Jeżeli wszystkich tak werbujecie do tej waszej konspiracji, to niewielki
będzie z nią kłopot.

Niech pana o to głowa nie boli.

To i mną proszę się nie martwić.

Gdzie indziej zaczną się martwić i nie sądzę, by byli tym razem tak bardzo
zachwyceni
tą pana... lojalnością.
Damazyn powiedział to tak szczerze i serio, że coś
musiało zastanowić
inżyniera, gdyż spojrzał na swego gościa innym wzrokiem. Jakby się trochę
uspokoił i
rzekł znacznie ciszej:

Gotów bym postawić sto do jednego, że pan jest jednak po prostu
prowokatorem... Jeżeli
to pana nie obraża, ta nazwa...

Nie bądź pan śmieszny
Damazyn wzruszył ramionami.

Ja jestem śmieszny, a pan jest gówniarz...
Znowu wzburzenie inżyniera.

Proszę stąd
wyjść natychmiast i więcej mi się tutaj nie pokazywać...
Damazyn przesunął się o krok ku drzwiom. Nie należało już dłużej ciągnąć
awantury.

Pan sądzi...
jeszcze chciał kłuć, ale gospodarz nie dał mu przyjść do słowa.

Co ja sądzę, to powiem pańskim przełożonym, tym co pana tutaj do mnie
skierowali...
Oni powinni wiedzieć, co mają za ptaszka... Zabawa z ogniem...

A pan to robi też tylko zabawki? Dla fabryk zbrojeniowych? Dla nich pan to
robi, a dla
nas...
już tylko pogadywał, powoli cofając się ku wyjściu, aby rejterować nie
za szybko.

Precz!

A może forsa...
Był wściekły. Cała gra na nic. Nic go w tej chwili nie
obchodziło, iż z
placu schodził jako prawdziwy zwycięzca: przed sobą miał pokonanego,
zrezygnowanego
kontrrewolucjonistę. O tym nie myślał. Myślał o fiasku gry.

Jeszcze słowo...
Inżynier podniósł do góry krzesło.
Damazyn był już za drzwiami.

Potańcujemy...
zdążył krzyknąć.
W zamknięte drzwi coś huknęło.
Damazyn wyszedł na piękny, zielony, już przebijający wczesną wiosną Żoliborz. Za
godzinę
major Wrzos otrzyma wyczerpujący meldunek. Damazyn będzie mógł powtórzyć swoje
zdanie: Suchowilka należało wezwać do ministerstwa, do nich, na Koszykową.

Ten Damazyn, kto to?

Dlaczego o niego pytasz?

Był dzisiaj tutaj i...

Mówił mi, że się do ciebie wybiera.

Czy ty go sam sobie dobrałeś na współkontrolera mojego warsztatu?

Nie. Przydzielono mi go.

Nie ufają ci?

Nie wiem. Widać uważali, że we dwóch będziemy czynić to sprawniej.

Tylko że ja się na niego nie zgadzam.

O!

Tak. Powiedz im to. Na niego nie zgadzam się w żadnym razie. Jeżeli sam im
tego nie
chcesz powiedzieć, może ci być niezręcznie, ja im to napiszę albo się sam
wybiorę do dyrektora.
Podejrzany facet.

Nic nie zauważyłem.

Pooglądaj go sobie. Nie ufaj mu.

Czy nie przesadzasz? Znasz go dopiero trzy dni, a ja jednak parę miesięcy...
Nic nie zauważyłem.

Był tu przed godziną. Jeszcze nie mogę przyjść do siebie.

Co się stało?

Stać
to nic się nie stało. Ale noga jego tutaj więcej nie postanie, choćbym
miał już od
was żadnych więcej zamówień nie dostać. Skąd on się wziął u was?

Nie wiem. Skąd mogę to wiedzieć? Przyjęto go do pracy jak tylu innych. Biuro
personalne,
może czyjś telefon, nie wiem... U nas pracuje kilka tysięcy ludzi.

Łobuz albo wariat.

Czy dowiem się, o co chodzi?

To groźny facet.

Jak to: groźny? Groził ci?

To jakiś agent bezpieki albo wprost przeciwnie. Robił... zaczął mi robić jakąś
tak dziwaczną
propozycję, że go po prostu wyrzuciłem za drzwi. Jeżeli to prowokator
dla mnie
dobrze, żem go wyrzucił. Albo wariat, z którym nie chcę mieć nic do czynienia.

O!

Tak. Jakieś spiski knuje i mnie proponuje, bym razem z nimi...

O rany...

Wypędziłem go na zbitą mordę... Już gotów byłem wezwać moich, żeby go siłą
wynieśli,
ale sam uciekł.

Boże!

Tak wściekły dawno już nie byłem. I w tak durnej sytuacji. Czy to koniec?

Jak to rozumiesz?

Zwyczajnie. I on może próbować namawiać innych, choć że mną mu się nie udało,
i
mnie mogą namawiać inni, jego przyjaciele... Mówił, że ich jest więcej. Może to
był bluff...

Pewnie bluff...

Powinienem chwycić za telefon i wezwać milicję...

Boże!

Znasz go? Kto on właściwie taki?

Nie wiem... Tyle tysięcy ludzi u nas pracuje... On pracuje już dłużej, ale ja
go dopiero
poznałem...

Być może, iż on specjalnie został do was przysłany, żeby potem do mnie
przyjść...

Myślisz, że to jednak... Ktoś tam... z góry?

Myślę tak i myślę owak. Ktokolwiek on jest, dobrze zrobiłem, że go wyrzuciłem
precz.
Niech on mi się nie waży tutaj przyjść, bo wtedy naprawdę zatelefonuję po
milicję, niech oni z
nim rozmawiają... Grzecznie lub niegrzecznie. Ale mnie to już nie będzie wtedy
nic obchodzić.
VII
Porucznik służby bezpieczeństwa Waldemar Nocoń tkwił za biurkiem, na foteliku
możliwie
blisko przysuniętym do blatu, jakby z potrzeby oparcia. Był sam. Sprawdził na
zegarku:
kwadrans po jedenastej. Powinien wstać i pójść do pokoju Kilenia. Mógł to zrobić
za godzinę,
za dwie, ale nie później! Najlepiej byłoby, gdyby to uczynił natychmiast. Nie
mógł się ruszyć.
Odwlekał. Może lepiej zatelefonować do Kilenia. Słuchawkę z tamtej strony
odbierze sekretarka
i powie, że porucznik właśnie wyszedł na miasto i wróci dopiero około
trzeciej...
...i Nocoń otrzyma w darze cztery godziny. A może... A może nagły alarm z miasta
odwoła
porucznika Noconia do całkiem innej sprawy, może major Wrzos zmieni swój rozkaz.
A może...
Może Kileń nie wróci już nigdy? Na wartowni, wychodząc z ministerstwa, pokazał
strażnikowi legitymację służbową. Taksówką będzie mógł pojechać na Dworzec
Główny.
Pierwszy pociąg za miasto, do najbliższej stacji węzłowej. Przesiadka. Gdy
człowiek dorosły
zapowiada powrót o trzeciej, jego nieobecność zwraca uwagę dopiero późnym
wieczorem.
Nie wcześniej niż nazajutrz rano rozpoczną się poszukiwania. Kileń ma przed sobą
dostatecznie
wiele czasu, by świetnie znając sposoby, za pomocą których szuka się
ukrywających, samemu
skryć się dobrze i na długo. Kileń nie wie przecież, że już kwadrans po
trzeciej, kwadrans
po zapowiedzianej godzinie powrotu do biura, kolega i towarzysz Nocoń zarządzi
alarm, rozpocznie poszukiwania, wydatnie skracając czas, na jaki mógł liczyć
uciekający.
Kileń jest jednak sprytny, przezorny, poszukiwania mogą trwać bardzo długo i bez
rezultatu.
Aż któregoś dnia meldunki doniosą, że w Berlinie Zachodnim uciekinier z Polski,
porucznik
służby bezpieczeństwa, poprosił o azyl.
Otrząsnął się z tych myśli. Zupełne brednie. Za chwilę istotnie w słuchawce
telefonicznej
może usłyszeć informację, że porucznik Kileń wyszedł na miasto, ale w żadnym
razie nie
będzie to oznaczać ucieczki. Kileniowi uciec nie wolno
jeżeli wszystko to, co
o nim powiedział
major Wrzos, było prawdziwe. Major Wrzos nie miał jednak obowiązku ujawniać
porucznikowi
Noconiowi całej prawdy.
Pułkownik Gustaw Wagner był zdania, że aresztowanie oficera z aparatu o takim
stażu
partyjnym wymaga nie tyle normalnego toku śledczego, kiedy zatrzymanie jest już
tylko niezbędnym
zabiegiem kosmetycznym, dość obojętne, przez kogo dokonanym
ale właśnie aktu
swoistej celebracji. Jeżeli ma ono osiągnąć cel
polityczny, nie tylko
represyjny
aresztujący
kolega winien dokładnie znać powód tej bolesnej decyzji. Major Wrzos wytłumaczył
więc
wszystko Noconiowi, który ze sprawą inżyniera Suchowilka dotychczas nic nie miał
wspólnego.

Oto nakaz aresztowania porucznika Bogdana Kilenia
pierwsze słowa Wrzosa.
Nocoń
zadrżał. Miał zatrzymać kogoś, z kim pracował już tyle lat, towarzysza, choć
może nie przyjaciela

dzielił ich wiek, dzieliły doświadczenia. Pierwsza, odruchowa myśl Noconia,
podsunięta
przez całą publicystykę i propagandę, przez szkolenia i referaty: w samym jądrze
ich
aparatu znalazł się niebywale inteligentny i sprytny agent wroga. Jednak i jego
rozpoznano!

podziw dla potęgi własnej instytucji
nic się nie ukryje! Miał więc aresztować
i badać
rozpoczynała
się wielka gra. Przejmowała grozą, ale pobudzała ambicję. Wyciągnął dłoń po
sakramentalną
kartkę papieru, na której Wrzos składał swój podpis. Był szczęśliwy.
Usłyszał następne zdanie wypowiedziane przez przełożonego
i cofnął rękę:
"Jaskrawo
zaniedbał swój obowiązek, przeciwstawił się..."
Wrzos wyjaśniał sprawę. Gdy
mówił, mała
kartka papieru leżała między nimi na szklanym blacie biurka.
Więc Kileń nie jest prowokatorem. Major Wrzos nie czyni nawet najlżejszej
aluzji. Noconiowi
gmatwa się logiczny ciąg rozumowania. Wiedział
nauczono go tego
że w ruchu
robotniczym działają obce agentury. Muszą działać. Jest zgodne z elementarną
logiką i strategią
walki politycznej, że agentury starają się lokować w najbardziej newralgicznych
punktach
rewolucyjnej władzy
w bezpieczeństwie, a nie w urzędzie handlu detalicznego. A
więc należy
być stale czujnym
pierwsze przykazanie, którego słuszność Nocoń honorował.
Prowokatorem
może okazać się każdy
każdy z nich. Czujność, przebiegłość i ostrożność.
Waldemarowi
Noconiowi smakowała gra o takich regułach. Młody, nieżonaty, o stosunkowo
świeżym
stażu partyjnym i politycznym, służbę w bezpieczeństwie traktował jako
spełnienie młodzieńczych
marzeń o przygodzie. Kileń
przebiegły prowokator, agent wrogiego wywiadu,
który wkradłszy się do aparatu skutecznie zwodził ich przez całe lata
taki
Kileń byłby frapującym
przeciwnikiem. Nawet łut satysfakcji: bardziej, okazuje się, można ufać młodym,
którzy z partią zetknęli się dopiero po wojnie, niż tym starym, z przeżartej
prowokatorami

jak uczono
partii przedwojennej...
Major milczy o prowokacji: słowem jednym nie podpowiada jej Noconiowi. Więc inne
były powody postępowania Kilenia? Nagle
te inne powody
nie znane mu jeszcze,
ale bezspornie
istniejące
budzą ciekawość Noconia. Ciekawość
jakby sympatię, przez sam fakt
swego istnienia. Są! I dobrze. Nie wolno ich negować
gdyż wtedy ani Nocoń nie
miałby
żadnego prawa do swych osobistych poglądów, ani żaden z jego kolegów oficerów.
Miał Kileń
swoje powody
mają i inni. Są myślącymi ludźmi. Odruchem sympatii do Kilenia

do
oficera mającego swoje poglądy
Nocoń instynktownie broni autorytetu umiłowanej
pracy,
własnej pozycji służbowej. Broni siebie i towarzyszy przed utratą
indywidualności, przed
sprostytuowaniem ich służby.
I nagle stracił chęć, aby być akurat tym, który zaaresztuje Kilenia. Gorączkowo
tłumaczył
Wrzosowi: poniemieckie bandy, dokumenty znalezione w Kurii, konspiracja tych
smarkaczy
z Kalisza
w tym wszystkim bierze udział. A tutaj jeszcze: Kileń
nie da rady!
Niechby ktoś
inny...
wykręcał się. Chciał się wyśliznąć z tej pułapki. Wrzos nie cofnął
rozkazu. Wtedy
Nocoń zażądał precyzyjnych i wyraźnych decyzji: w domu? na ulicy? gdzie? Major
Wrzos
instruował: tutaj, w biurze. Bez nadawania nadmiernego rozgłosu, ale i bez
jakiejkolwiek
przesadnej dyskrecji. Wszyscy powinni wiedzieć, że kogoś, kto tak jaskrawo
zaniedbał się w
pracy, popełnił aż polityczny błąd, może więcej niż błąd, spotyka kara.
Nocoń wrócił do gabinetu
nieprzytomny.
Może Kileń ucieknie?
Tego jednak właśnie nie zrobi i zrobić nie może.
Będzie czekał na aresztującego
choćby najdłużej. Powinien czekać. Przez dnie
całe,
przez całe tygodnie nawet. Będzie wychodził
i będzie wracał na posterunek
oczekiwania.
Ucieczką na stronę wroga przekreśliłby własną słuszność. Nie będąc wrogiem

mógł bronić
się tylko wobec własnego trybunału. Wobec własnych towarzyszy dopiero argumenty
mają
pełne i prawdziwe brzmienie... Swoich racji można dowodzić tylko wewnątrz ruchu

na ze-
wnątrz każdy staje się zdrajcą, który przestaje się liczyć, choć może dokuczyć.
Odchodzi się
wtedy, gdy się zmienia przekonania
ale nie wtedy, gdy własną wykładnię uważa
się za najsłuszniejszą.
Nocoń bronił samego siebie przed widmem ucieczki Kilenia. Kileń uciekając
uwolniłby
wprawdzie Noconia od zmory wykonania rozkazu, ale równocześnie odebrałby mu
prawo do
posiadania własnego zdania.
Najpóźniejszy wnuk nie przyzna racji temu, kto zdradził, może ją natomiast
przyznać temu,
kto niesłusznie został osądzony. Zdrajcom nie przysługuje prawo rehabilitacji

żelazne
prawo, które musi, które powinien znać Bogdan Kileń. Dyskusja wewnątrz własnego
obozu,
wewnątrz własnego systemu światopoglądowego umacnia nas wszystkich. Dyskusja, w
której
argumentem jest zdrada
stanowi atut na rzecz wroga klasowego. Nocoń myśli: czy
komunista
może pragnąć wzmocnić swego wroga?
Nie! Kileń nie ucieknie. Będzie czekał.
Przezwyciężając opór, Nocoń nakręca wewnętrzny numer telefoniczny. Gra straciła
swój
urok. Odzywa się sekretarka:
"Porucznik Kileń wyszedł, uprzedził, że wróci za dwie godziny..."
Poczuł się niedobrze. Chciał wstać i iść do umywalni
nie poruszył się. Dłonią
otarł pot z
czoła. Zadygotał. Nie wykonał rozkazu
pozwolił Kileniowi uciec. Już nie było
marzeń, już
nie deliberował z sobą samym na temat wolności własnego zdania
był tylko
strach. Zlekceważył
wydany mu rozkaz. Z wszystkimi konsekwencjami. Dotąd był tylko czyjś dramat

teraz już własny. Za kilka godzin major Wrzos wezwie porucznika Bednarka i
podsunie mu
rozkaz aresztowania porucznika Noconia, który nie wykonał rozkazu. Czy on ma
takie racje,
jakie ma Kileń? Ale czy Kileń ma je naprawdę, jeżeli uciekł?
Dwie godziny nieruchomo przy biurku. Strach jest obrzydliwy. Za chwilę odezwie
się telefon
od majora Wrzosa: no, jak tam...?
Telefon. Głos kobiecy:

Towarzysz Nocoń? Dzwoniliście do towarzysza Kilenia. Już właśnie wrócił.
Połączyć?...
Bez słowa odłożył słuchawkę. Nie chciał rozmawiać z Kileniem. Chciał tylko
wiedzieć,
czy jest, czy wrócił do swego pokoju.
Poczuł odprężającą ulgę
zagrożenie przestało istnieć. Kileń nie uciekł, a więc
i jemu nic
w tej chwili nie grozi. Jemu
Noconiowi. Żaden porucznik Bednarek już nie
zatelefonuje,
aby zapytać, czy towarzysz Nocoń jest u siebie, w swoim pokoju?
A więc powinien wstać
i iść tam.
Nagle zabrakło mu siły, by unieść się z fotela i tam iść.
Dlaczego on tak prędko wrócił? Skoro miał wrócić
skoro miał i tak wrócić,
skoro nie
miał żadnych zamiarów ucieczki
mógł uczynić to jeszcze o godzinę, o dwie
godziny później.
Nocoń zapomniał o strachu, który go przenikał jeszcze przed chwilą
teraz już
tylko
myślał przerażony o tym, co się za moment stanie, co się stać musi. Kileń mógł
jeszcze o godzinę,
o dwie, o trzy przeciągnąć swą nieobecność
Nocoń marzył o niespełnionym. W
ciągu
tych paru godzin mogła odmienić się sytuacja. Coś się mogło stać! Alarm z miasta

nikogo
pod ręką, tylko Nocoń w swoim pokoju. Major Wrzos decyduje: Niech jedzie Nocoń,
nowa
sprawa zawsze okazuje się najpilniejsza i najważniejsza. Major Wrzos zmienia
swój poprzedni
rozkaz i ktoś inny otrzymuje polecenie aresztowania kolegi... Może porucznik
Bednarek?
Dlaczego on tak prędko wrócił do siebie? Teraz porucznik Waldemar Nocoń musi
wstać i
iść tam
po Kilenia.
Powoli szedł długim korytarzem. Na pamięć znał wypukłości i spadki podłogi,
schodki i
uskoki powstałe z przebicia jednego korytarza przez trzy sąsiednie kamienice.
Potknął się raz
i drugi. Ramieniem uderzył o ścianę. Na koniec dotarł do drzwi Kilenia. Wejdzie

i jak ma
się do niego zwrócić? Bogdanie? Poruczniku? Towarzyszu? Akcentować serdeczność
czy
oficjalność? Twardość czy współczucie?
Za sobą, na korytarzu, usłyszał kroki. Zaraz ktoś zauważy, że porucznik Nocoń
stoi pod
drzwiami pokoju Kilenia
i podsłuchuje. Gwałtownie nacisnął klamkę.
Potem wymagano od niego skrupulatnych protokołów i zeznań
nic umiał sobie
dokładnie
przypomnieć, co stało się za drzwiami. Był mało przytomny. Kileń siedział przy
biurku i chyba

ale czy na pewno? czy na pewno?
nie przywitał go żadnym gestem. Nocoń nic
nie powiedział

ani towarzyszu, ani poruczniku. Nic. Zamknął za sobą drzwi
przecież nie mógł
zostawić otwartych
wyjął nakaz aresztowania i bez słowa, w zupełnym milczeniu,
położył
papier przed Kileniem. "Wbrew przepisom"
mruknął gorliwie, a może tylko
pedantycznie,
ktoś protokołujący ten fragment zeznań Noconia: nakazu aresztowania nie wolno
dawać do
rąk , należy go tylko pokazać tak, by aresztowany mógł przeczytać, a nie mógł
chwycić czy
zniszczyć. Nocoń położył kartkę i gwałtownie odbiegł, odskoczył parę kroków do
tyłu. Jakby
demonstrując brak solidarności z werdyktem wypisanym na stroniczce zadrukowanego
papieru.
Kileń chyba
ale czy na pewno?
nawet nie spojrzał na kartkę papieru. Musiał
dokładnie
przeczuwać cel wizyty Noconia.
A dalej? Ma powiedzieć Kileniowi: wstań i chodź! Powiedzieć: idziemy! Czekać, aż
Kileń
sam się uniesie i powie: no, to idziemy! Uścisnąć mu dłoń
gestem przeproszenia
i współczucia?
Nie
ktoś mógłby zrozumieć to jako gest solidarności. Nie! Usiąść na krześle i
czekać,
aż tamten się zbierze? Popędzać go, przyspieszać? Nocoń wiedział: z biurka, z
szuflad
nie wolno Kileniowi zabrać żadnych papierów, dokumentów, notatek, niczego.
Pozwolić mu
zatelefonować do domu? Powiedziałby, przerywając straszne milczenie: zatelefonuj
do żony!
Ale major Wrzos wyraźnie kazał, aby do żony Kilenia z meldunkiem nieszczęścia
zatelefonował
on
Nocoń!
Kileń nie ruszył się od biurka. Nie drgnął. Nocoń stał na środku pokoju

bezradny. Miał
uczucie, że Kileń ciągle go jeszcze nie dostrzega, nie widzi papierka leżącego
przed sobą na
biurku, nie wie, że to już koniec, że przyszedł kolega, porucznik Waldemar
Nocoń, z nakazem
aresztowania jego, Bogdana Kilenia.
Wtem okazało się, że Kileń cały czas mówi. Jego ciche słowa zaczęły docierać do
Noconia
jakby z najdalszej dali. Czy już długo tak mówił, czy dopiero zaczął? Powiedział
już coś
istotnego? Nocoń przeląkł się, że wszystkiego nie słyszał. Zacząć musiał bardzo
cicho, szeptem
lub mruczeniem, potem dopiero głos jego potężniał, wzmacniał się, aż wreszcie
Nocoń
zaczął rozumieć najpierw pojedyncze słowa, potem zdania
wreszcie wszystko.
...złą, złowieszczą, ale przecież dla niego dostatecznie dobrą, jego własną, by
wybór musiał
stać się dramatem. I mnie kazano ten dramat poznać i zrozumieć. Nie mogłem
wzruszyć
ramionami, choć na taki odruch miałem, w pierwszej chwili, ochotę. Jego racje
nigdy nie były
moimi racjami, ale ja przecież, w tym planie, nie mogłem zlekceważyć jego
wartości, skoro
od nich miałem się jakoś odwoływać. Ten jego dramat był dla mnie zafałszowany, w
całym
układzie przesłanek i skutków, ale przecież musiałem go honorować, jeżeli miałem
go nakłonić
do podjęcia innych czynów
tak niebezpiecznych i tak dwuznacznych, jak żadne
dotąd.
Żeby pozyskać jego zaufanie, nie mogłem toczyć z nim dyskusji, które by ujawniły
biegunową
obcość naszych przekonań. Musiałem jak gdyby stać się jego drugim ja. Musiałem
szukać
z nim rozmów i rozmowy te prowokować. Musiałem cofnąć się w tamte czasy, które
przecież
były i moimi czasami
i jego przeżycia weryfikować moją pamięcią. Sięgnąłem do
protokołów,
aktów i dokumentów
i to nie tylko tych, które znajdują się w naszych kasach
ogniotrwałych.
Stałem się jego ekspertem, który więcej wiedział o nim samym niż on, Suchowilk,
chciał wiedzieć o sobie. Musiałem mu wierzyć, choć wierzyć nie chciałem, gdy mi
tłumaczył

krótko, ulotnie, niechętnie
jak to z pierwszymi kompanami politycznymi
rozstał się z powodu
kobiety, żony, rozwodu. Czyż mogłem się roześmiać i powiedzieć mu, ilu to jego
czci-
godnych przyjaciół deklamujących o Kościele, matce naszej, i o Polsce, jej
najwierniejszej
córze, publicznie warczących na jakiekolwiek sprzeniewierzenia się zasadom etyki
katolickiej,
miało już za sobą pierwszą i wtórą przygodę rozwodów, miało dom żony i dom
kochanki,
kiepsko alimentowane eks-małżonki lub nowe śluby zyskane wraz ze zmianą wyznania
w
pokoikach wileńskich kauzyperdów świeckich i duchownych. A cały ten ich starczy
wódz
ideowy, który w stosunkach z kobietami nie miał najmniejszych względów czy
hamulców...
Nie. Rozwód był tylko pałką, którą go oćwiczono, gdy zechciał przejść do
drugiego salonu.
Ale rozwód brzmi bardziej romantycznie... Więc i Suchowilk gada o rozwodzie, tym
chętniej
iż miłość do drugiej kobiety okazała się i piękna, i trwała. Ale przecież to
szło o coś innego

wiedziałem doskonale. Wybierał inny salon polityczny, przesiadał się na innego
konia.
Szczególnie inteligentny, prędzej zorientował się w ślepej uliczce swego
dotychczasowego,
skrajnie reakcyjnego programu politycznego. Ówczesny rząd był sprytniejszy: miał
władzę i
podbierał te propagandowe hasła, którymi szermowała polityczna prawica. Co
mądrzejszy
wolał wtedy zaspokajać swe ambicje na salonach rządowych, niż czekać w kolejce
na zmiłowanie
historii. Tym bardziej iż tych czekających coraz bardziej obciążało odium
grzechów
hitlerowskich: między europejskimi faszystami i hitlerowcami zacierały się
różnice, a Suchowilk
miał już wtedy i większe ambicje, i
powiedziałem ci
był bardziej
inteligentny, może
nawet bardziej sprytny i przewidujący. Rzekł im więc: do widzenia! A oni wtedy
go opluli:
rozwodnik! heretyk! Po latach inżynier chce wierzyć, iż wtedy uczyniono mu
krzywdę, połamano
go psychicznie i politycznie. Nieprawda. Nieprawda, ale czyż ja mogłem mu to
powiedzieć?
Dla mnie znaczenie miała nie obiektywna historia Polski, ale subiektywna
historia tego
jednego człowieka. Skoro on czuł się zelżony
był, dla mnie, zelżony. Skoro
czuł się połamany
i przegrany, był połamany i przegrany. Choć naprawdę splugawiony, opluty

połamany
został dopiero w cztery lata później: dawni koleżkowie zaatakowali go
w odwet
za tamtą
historię
wtedy akurat, gdy on sam o tamtym swym politycznym salcie już niemal
zapomniał.
Nie zdążył przejść na salony rządowe, rząd przestał mieć salony. Ale kiedy
stanął, razem
z wszystkimi, do trudnej walki, narażał się co dzień i co chwila, kiedy zamiast,
jak dawniej,
pędzić Żydów
chronił ich, przerzucał za granicę kaźni, wyprowadzał z domu
niewoli

wtedy rzucono nań najbrudniejszą ścierkę oszczerstw. Gadano, że zamordował troje
ludzi.
Chciano go zasmarować raz na zawsze
tak, aby się udusił. Mówili: "nic
dziwnego..."
z
tym dwuznacznym akcentem, by każdy mógł się domyślić, że człowiek, który dla
kobiety
porzucił religię, zdolny jest również do wydania Żydów w ręce gestapo. Wytrzymał
ten cios,
lecz zaraz potem nokaut wymierzyła mu historia. To on powiedział: historia
Polski znokautowała
mnie. I ja musiałem mu potakiwać, choć wiedziałem, że to nie historia narodu
była dla
niego niełaskawa, ale wyłącznie postawa jego klasy społecznej. Jednak w tym
właśnie najbardziej
musiałem być z nim zgodny, musiałem mu przytakiwać, gdy upierał się, iż on
walczył
o inne państwo, na innej scenie pragnąc odegrać jakąś tam swoją wymarzoną rolę.
A
tutaj scena mu się zmieniła i dla niego akurat zabrakło stosownego podium. Wtedy
on sobie
powiedział twardo: ta Polska nie jest dla mnie, ta Polska jest przeciwko
funkcjonariuszom
delegatury rządu londyńskiego. Wmówił sam sobie, iż to jest Polska dla innych. I
w jakimś
stopniu miał przecież rację. Nie zamazujmy ostrych konturów tej sprawy. Dla nich
to był autentyczny
dramat. Oni walczyli o inną Polskę niż ta, która powstała nad Wisłą, i nawet nad
Odrą. Oni też kiedyś marzyli o swych zwycięstwach, paradach i o tej radości,
jaką sprawić im
miało wywalanie wrót hitlerowskiego więzienia. To ich marzenia zawiedzione
zostały przez
dzieje współczesne, które będąc sprawiedliwe dla całych narodów
dla grup i dla
jednostek
są niekiedy okrutnie bezlitosne. Można sparafrazować Szekspira: to nie tylko
ktoś musi czuwać,
aby spać mógł ktoś, ale ktoś również musi ginąć, aby żyć mógł ktoś inny. Nigdy
nie byłem
zwolennikiem jedności i tych sentymentalnych, wszechnarodowych kochań
panatadeuszowych.
Walka klas nie toczy się w rękawiczkach. Jedni zyskują, inni tracą. Oto placówka
szkolenia politycznego, jaką znamy na pamięć. To są oczywiste prawdy, ale nic
bar-
dziej bolesnego niż przyłożenie tych prawd oczywistych do życia pojedynczego
człowieka. A
ja właśnie miałem mieć do czynienia z pojedynczym człowiekiem. Jego zaufanie
miałem
zdobyć. Więc
czy miał on rację, czy racji nie miał
ja musiałem mu współczuć
w jego osobistym
dramacie. A dramat ten wyglądał tak: najpierw upadł ten rząd, upadło to państwo,
któremu
chciał
po swej apostazji
zacząć służyć. Potem opluto go i zniesławiono. Na
koniec
to państwo, o które walczył, okazało się nieporozumieniem historii. Przywódcy,
którym
chciał zaufać, za których mógł co dzień, przez pięć lat, dostać strzał prosto w
serce, ci przywódcy
okazali się głupcami, nie rozumiejącymi rozwoju historii. Dosadniej i jaśniej:
za młodu
był wśród faszystów
i oto faszyzm uderzył w jego naród, niosąc totalne
zniszczenie. A
gdy potem, jako człowiek dojrzały, z tym niszczycielskim faszyzmem przeprowadził
swą
wielką i potężną walkę
okazało się, iż była ona prowadzona pod sztandarami
racji samobójczych.
A przecież byli tacy, co tę walkę o naród i państwo przeprowadzili w imię racji
zweryfikowanych
przez bieg wydarzeń. To byliśmy my. Pewien wybitny pisarz rzekł kiedyś: Polacy
są za inteligentni na swe położenie geograficzne. Suchowilk okazał się za
inteligentny na
te werdykty skazujące, raz po raz doręczane mu przez historię współczesną.
Dokonał próby
zrozumienia i przewartościowania własnego stanowiska. Orzekł: komuniści mają
rację, ale
mnie historia połamała i ja już nie będę się w nią bawił. Skazał sam siebie. Sam
na siebie zarzucił
siatkę, która go omotała, czyniąc bezsilnym i bezradnym. A ja nie mogłem z nim
dyskutować
o Polsce, o nowej Polsce. On sam chce to sobie wmówić
czyni to gładko i bardzo
inteligentnie. I ja musiałem mu w tym towarzyszyć
musiałem mówić jedno, myśląc
inaczej.
Dwie racje we mnie się przepierały: jego i moja. Taka mieszanka rodzi swoje
skutki: coraz
lepiej zaczynałem rozumieć jego racje. Racje człowieka, który uznał się za
pokonanego. Za
pokonanego w swoim osobistym pojedynku z dziejami własnego narodu. Zapytasz
mnie: litujesz
się nad nim? Nad kimś, odpowiem ci, kto tam, w Londynie, podpisał zobowiązanie
zamordowania Bogdana Kilenia. Może nie było tam wymienione moje nazwisko
ale
byłem
wymieniony ja, w mojej społecznej funkcji. Gdy spotkasz Bogdana Kilenia
to go
zastrzel,
gdyż jest twoim śmiertelnym wrogiem. I to była prawda. Zastrzel Kilenia zza
węgła
w przeciwnym
razie on cię zastrzeli. On takie zobowiązanie podpisał w Londynie. Ale po
powrocie
do Warszawy zwątpił w tę prawdę. Zwątpił w każdą prawdę. Ja otrzymałem natomiast
zupełnie
inny rozkaz. Co dzień wracałem i nawracałem na Żoliborz, gdzie miałem stworzyć
osobliwego
homunkulusa... Miałem człowieka skonstruować na nowo i na nowo połamać. Miałem
być jak ów rabin Levi. Miałem stworzyć Golema. Chodziłem tam wierząc, że
odebrany
rozkaz jest słuszny i potrzebny. Ta wiara była niezbędna, bym mógł pracować w
aparacie. Już
nigdy nie będę pracował w aparacie. Rozumiesz...

Rozumiesz?
Kileń powtórzył pytanie. Rozumiał
nie rozumiał. Słowa
aresztowanego
docierały doń z pewnej odległości
odległości psychicznej. Starał się je
zrozumieć. Starał się
je zapamiętać. Cały czas miał dojmujące przeświadczenie, że major Wrzos każe mu
to
wszystko później możliwie dokładnie, możliwie szczegółowo powtórzyć. Pamięć jego
pracowała
aż z bolesną intensywnością
karbując to, co usłyszał.
Rozumiesz?
Kileń
powtórzył
raz jeszcze. Przytaknął. Chciał rozumieć. I znowu nagle jakby przerwa, jakby
Kileń przestał
mówić. Nocoń się zląkł, że major Wrzos nie uwierzy, iż on mógł nie usłyszeć tych
słów...
Fizycznym wysiłkiem wydobył się z zapaści i znowu usłyszał, że Kileń ciągle
mówi.
...każdy dzień skrupulatnie obmyślaliśmy razem z Wrzosem. Dzień dobry, dzień
dobry

codzienne przywitanie. Rozmowa o produkowanych elementach, wspólna kawa, coraz
częściej
restauracja, alkohol, wizyta u niego w domu. Fachowa maskarada, aby się tylko
niczego
nie domyślił. Aby się niczego nie domyślił. Bałem się zdemaskowania
jako
funkcjonariusz,
z uwagi na naszą grę, i jako człowiek
zyskiwałem jego przyjaźń, ale i on
zyskiwał moją
przyjaźń. Te zależności występują i występować muszą zawsze
nawet mimo naszej
woli. A
maskarada musiała być serdeczna, aby każdy krok codziennie przybliżał nas ku
przyjaźni i
zwiększał nasze obopólne zaufanie. Tego zaufania nie mogłem stracić
ale stale
musiałem
pamiętać o najważniejszym: nie jestem sobą! Jak długo można nie być sobą? Maska
musi mi
zacząć przyrastać do twarzy, albo twarz przeradzać się w maskę. Stale musiałem
uważać, aby
nie przegapić żadnej okazji, która umożliwiała mi przestawienie toczących się
rozmów
z
byle jakich, produkcyjnych i technicznych, na cokolwiek bardziej ludzkie. O
polityce, o dzieciach,
o muzyce i literaturze, o kobietach wreszcie
o kobietach rozmawiał najmniej
chętnie:
albo głęboko skrywa swoje sprawy osobiste, albo naprawdę bardzo kocha swą żonę,
o której
zawsze mówi pięknie. Zdawało mi się, iż już wdarłem się w mechanizm jego myśli,
iż już
odkryłem wiarygodne motywacje jego uczynków. Ale zrozumieć drugiego człowieka

to
przestać rozumieć samego siebie, to obezwładniać samego siebie. Zdziwienie w
twoich
oczach? Zgorszyło cię to, co powiedziałem
prawda? W naszych decyzjach i w
naszych czynach
winna być niemała doza egoizmu i egotyzmu
jeżeli one mają być skuteczne. Naszą
własną siłą, a nie rozumieniem i współczuciem, musimy przepierać nasze racje. Ot
co! Gdy
nazbyt wnikliwie zaczynamy rozumieć racje cudze, cudze nienawiści, cudze miłości

zaczynamy
tracić pewność własnych rozeznać, własnych wniosków, własnych decyzji. Bezradne
stają się nasze pretensje i postulaty, gdy nazbyt doskonale rozumiemy pobudki i
powody postępowania
drugiego człowieka. A gdy wszyscy mają rację i wszyscy są uczciwi
wybucha
piekło niemożności działania. Paraliż własnej woli i własnej słuszności.
Gwarancją mojego
czynu jest nieznajomość drugiego człowieka. Wtedy mam pewność siebie i mogę
działać z
impetem. Ciągle patrzysz na mnie wzrokiem zdumionym, może nawet speszonym.
Sądzisz,
że gadam bzdury? Może i gadam bzdury. Cokolwiek bym teraz powiedział
nie będę
miał
słuszności. Nigdy nie mają słuszności ci, którzy nie wiedzą, jak postąpić,
którzy przegrywają i
których się aresztuje. On też przegrał
więc też nie miał słuszności. Stanął
przed murem bezsensu,
gdy myśmy świętowali wolność, sukces logiki i rozumienia sensu dziejów. Nam się
wszystko potwierdzało
historia pisze akurat naszą kartę dziejów. Jemu wszystko
zostało
zaprzeczone. Jego myślenie zbankrutowało. A on sam stał się bankrutem tym
bardziej tragicznym,
iż pozbawionym jakichkolwiek złudzeń
tak żywych wśród jego dawnych przyjaciół

iż przyszłość przyjmie ich apelację. Za inteligentny jest na takie złudzenia,
ale kompani
w Londynie tego nie rozumieli
nie rozumieją do dziś, stale rachując na cud
pierwszy, może
drugi, może nawet trzeci, rachując na sąd ostateczny nawet. Więc trzepnął im
drzwiami i
wrócił do Polski, czyli do miejsca, w którym zostawił żonę i dzieci. Z nimi
bowiem i dla nich
chciał tylko żyć, tylko i wyłącznie żyć. Rozumiesz? Nie rozumiesz! Nie
powinieneś tego rozumieć

ja sam tego przez długi czas nie pojmowałem. Zwyciężony zwycięzcy nie
towarzysz.
Jak my możemy rozumieć, iż ktoś zgadza się na wegetację
my budowniczowie
nowych
scen, nowego życia. Obruszysz się: wegetacja
wymówisz to z naganną pogardą. I
to w
dodatku wegetacja z ładnym mieszkaniem, z dochodami zapewniającymi życie wcale
wygodne.
Ale dla człowieka, który pragnął jednego tylko: być kimś na czele innych
dla
takiego
człowieka wszystko poniżej jest wegetacją. Gorzej
pełną wewnętrzną zgodą na
wegetację.
Miał dość
połamany, wybebeszony, wypruty. To nie jacyś inni, to on sam sobie
powiedział:
koniec! Teraz już tylko mam wychowywać dzieci. Czy swoim dzieciom również chciał
przekazać
model życiowej bierności, życiowego bankructwa? Czy chciał je może pouczać, że
gorliwych życie najdotkliwiej bije? Tej właśnie zasady niejeden nauczył się w
latach ostatnich

w tych samych latach, które nas natchnęły wiarą w moc naszego działania. Nie,
on nie
chciał swym dzieciom przekazywać rozgoryczenia. Nie wiem zresztą, jak on to robi

jak
można kogoś wychowywać na przekór sobie, jakby samemu sobie na wspak. Może się
tylko
łudzi, iż to mu się uda. Postanowił: dzieci mają być lojalne wobec istniejącego
państwa i rządu,
dzieci mają być twórcze i pozytywne. Jak on chce osiągnąć ich pozytywną postawę,
gdy
główny pokój mieszkania zawiesił obrazami klęski i nicości? Nie wiem. Powiedział
mi: gdy
dorosną, same o sobie zadecydują. Postąpił tak, jak czynią ateusze, którzy
chrzczą dzieci i
posyłają na naukę religii, też sądząc, iż niczym nie wpływają na ich dorosłe
decyzje i dojrzałe
wybory. Jest to złudzenie, może nawet krzywda robiona dzieciom, ale on chce, by
dzieci były
dlań zadośćuczynieniem za własną przeszłość i za własną klęskę. Może łudzi się,
że im przypadnie
rola jemu kiedyś odebrana. W tej sytuacji pojawiłem się ja
aby go połamać po
raz
trzeci. I zrobiłbym to
zrobiłbym to na pewno
tylko bez tej przyjaźni, którą
miałem pozyskać,
która była warunkiem sine qua non powodzenia naszego zadania. Rozumiesz? Aby go
połamać i zniszczyć, musiałem go przedtem złożyć i odrodzić. Natchnąć wiarą w
jego własne
siły. Jak długo bowiem w siebie nie wierzył
nie mógł się zdobyć na
uczestnictwo w kontrrewolucyjnym
spisku. Jasne! Patrzyłem co dzień na niego, na jego żonę i na jego dzieci. Żebym
nie wszedł do tego domu, ich życie toczyłoby się spokojnie i szczęśliwie. Ale ja
miałem
zadanie: wytłumaczyć mu, że jest człowiekiem sprawnym, pełnym życia, energii,
któremu nie
wolno ograniczać się tylko do techniczno-zawodowej pracy. I mogło się tak stać,
że przekonałbym
go i że pewnego dnia inżynier Paweł Suchowilk, pełen nowej energii, zszedłby się
na
tajemnym spotkaniu z paru innymi kontrrewolucjonistami... Wtedy moja misja
zostałaby
uwieńczona pełnym powodzeniem. Jednego dnia byśmy sprytnie podeszli i omotali
jakiegoś
przybysza z Monachium, ale nazajutrz wcześnie rano ktoś by zapukał do drzwi
Suchowilka.
To bylibyśmy my... Może to byłbyś ty! Ty
i ciąg dalszy. Ta cała sprawa ma
kryptonim:
"Brzeg". Niby że Rittersee
jezioro, i Żoliborz
joli bord, ładny brzeg. Brzeg
jeziora, ładny
brzeg
więc krótko: brzeg! Jego właśnie wyrzuciło na brzeg. Jak ryba na brzegu
leży i ciężko
dyszy. Zlecono mi go z powrotem wrzucić do wody, ale tak zgrabnie, by
odzyskawszy siły,
zaraz z powrotem wpadł do zarzuconej już sieci... Miałem odmasować jego mięśnie,
ożywić
jego serce, zelektryzować jego aktywność, niby ten lekarz kurujący skazanego na
śmierć... A
co stanie się z dziećmi, które w pewnej chwili zrozumieją, iż ojciec był
obłudnikiem: wychowywał
ich w lojalności do systemu, który sam zwalczał i podgryzał. Po takiej operacji
z dzieci
wyrosną cynicy: w najgorszym razie chuligani, najlepszym
karierowicze. A czy
dla nas to
będzie zysk? Rozumiesz? Rachunek trzeba układać pełny i obliczać do końca.
Rachunek ten
wyglądać może tak: on jest chory i połamany, ale jego rodzina jest szczęśliwa,
wobec tego i
on jest jakoś szczęśliwy. Jakoś... nie ma ludzi szczęśliwych we wszystkim i
zawsze. Ale ja
oto układałem mu już inny życiorys: zacznie na nowo walczyć przeciw nam, wpadnie
wtedy
do więzienia, a jego najbliżsi dostaną wyrok nędzy i rozpaczy. Ja właśnie miałem
do tego
doprowadzić. On jest lojalny aż do granic wychowywania swych dzieci. W naszej
sytuacji
każdy taki obywatel to zysk stokrotny. Opłaci się nam tracić obywatela czy nie
opłaci? Rachunek
taki należy przeprowadzić do końca
do samego końca. Znalazłem się więc wobec
żywego człowieka, który jest szczęśliwy wśród swoich najbliższych. Czy wśród nas

w kraju?
w świecie?
jest tak wielu ludzi szczęśliwych, że możemy lekkomyślnie niszczyć
cudze
szczęście? Nie zawahać się tysiąc razy przed podpisaniem takiego wyroku?
Rozumiesz? Nie
rozumiesz. I dobrze. Nie wolno zbyt wiele rozumieć, gdyż wtedy zasypie nas
lawina pytań i
zagadek. A skoro się już raz zacznie samemu sobie odpowiadać na te pytania...
VIII
Nie pojechali do sądu. Nie chcieli towarzyszyć rozprawie. Wagner unikał
jakichkolwiek
zgromadzeń
nie znosił pokazywania się, zbędnych demonstracji, byle jakiej
popularności.
Szper nie miał ochoty oglądać Kilenia na ławie oskarżonych.
Siedzieli w gabinecie Gustawa Wagnera. Dwaj starzy, najstarsi przyjaciele.
Sekretarz
przyniósł taśmę z procesu.
Mowa prokuratora
objaśnił.

Posłuchamy, co powiedział Franek?
zaproponował Wagner.
Powinniśmy to
wiedzieć

uzasadnił.
Szper wzruszył ramionami.
Wagner nacisnął klawisz. Zabrzmiała prokuratorska mowa.
Wysoki sądzie! Paweł Suchowilk! Paweł Suchowilk
imię to i nazwisko
wielokrotnie padało
na tej sali. Nie znajduje się on jednak na ławie oskarżonych ani nie było go
wśród
świadków. O tej porze siedzi zapewne w swoim wielkim gabinecie, który nam
oskarżony Kileń
tak plastycznie opisał. Pewnie rozmawia z dziećmi, pewnie słucha radia, czyta
jakąś
książkę lub gazetę
nie przeczuwając, iż tyle razy w ciągu ostatnich godzin
wspominaliśmy
tutaj o nim. Pewnego dnia przestał odwiedzać go ów osobliwy przyjaciel, Bogdan
Kileń. Może
wtedy Paweł Suchowilk po raz pierwszy zdał sobie sprawę, jak mało w gruncie
rzeczy wie
o swoim przyjacielu. Nie zna nawet jego adresu, telefonu być może na próżno
szukał w spisie
numerów. A gdy zwrócił się z pytaniem do instytucji delegującej Kilenia,
usłyszał lakoniczną
odpowiedź, iż tamten z dnia na dzień porzucił pracę i wyjechał z Warszawy. Być
może, ta
odpowiedź wystarczyła inżynierowi, zresztą akurat wynikły dlań nowe kłopoty.
Odwiedził go
mianowicie tajny wysłannik z Monachium, ściślej z Rittersee. Informacje uzyskane
w Berlinie
okazały się najzupełniej dokładne. Jak wiemy, a wiemy to zupełnie ściśle,
Suchowilk w
najostrzejszych słowach odmówił jakiejkolwiek z tym nowym przybyszem współpracy.
I dla
Suchowilka rzecz cała skończyła się najszczęśliwiej. Za chwilę więc zamknie
radio i poprosi
żonę, czy przed nocą nie zechciałaby się nieco przespacerować. Jeden z miliona
naszych
obywateli...
Naszych?
Oczywiście z pewną przesadą. Właściciel doskonale prosperującego
warsztatu
przemysłowego. Sytuacja materialna i społeczna odbiera mu wprawdzie tę milionową
typowość,
ale nadaje mu ją jego postawa obywatelska. Jest jednym z milionów obywateli
żyjących
spokojnie i lojalnie nastawionych wobec ludowej władzy.
Oskarżony Kileń zapewniał nas tutaj obłudnie, że dzięki niemu Paweł Suchowilk
nie pomnożył
liczby obywateli przestępczych
został obywatelem lojalnym. Paweł Suchowilk!

przyjmijmy, iż ten jeden jedyny obywatel został uratowany dla naszego państwa
dzięki Bogdanowi
Kileniowi. Choć, gwoli ścisłości, należy pamiętać, iż swoją obywatelską postawę
inżynier
Suchowilk potrafił demonstrować niezależnie od znajomości z oskarżonym Klientem.
Ale na chwilę zgódźmy się z tym, iż to oskarżony Kileń niczym anioł stróż
chronił Pawła
Suchowilka przed pokusami udziału w zgubnym działaniu politycznym. Przyjmijmy
więc, że
Pawła Suchowilka ochronił... Ale iluż to innych Pawłów Suchowilków, o innych
imionach i
nazwiskach, ale również mających żony i dzieci, znajdzie się jutro pod kluczem
aresztów,
pojutrze na ławach oskarżonych, popojutrze w celach długoterminowych więzień?
Iluż takich
Pawłów Suchowilków zostanie oderwanych od swych warsztatów pracy, a dłonie ich i
myśli
zostaną zmarnowane dla naszego bogactwa narodowego? Ilu? I będę się upierał, że
perfidna
akcja oskarżonego Kilenia zmierza do tego, by ochroniwszy jednego inżyniera
Suchowilka,
tym łatwiej móc doprowadzić do aresztowania wielu dziesiątków innych
Suchowilków.
Kim był, a ściślej kim jest
gdyż jego sytuacja nie uległa zmianie
inżynier
Paweł Suchowilk?
Jest obywatelem lojalnym. Należy on do tej
zresztą niemałej
grupy ludzi,
którzy na rewolucji
wyraźnie stracili, jeżeli nie majątek, to w każdym razie uprzywilejowaną pozycję
społeczną. Niegdyś, przed paru laty, gotowi oni byli poprzeć, i popierali, a
nawet organizowali,
kontrrewolucyjne spiski przeciwko nam. Ale im bardziej odległe stają się lata
rewolucji,
im bardziej władza ludu staje się trwała i silna
tym bardziej obywatele ci, z
najrozmaitszych
zresztą przyczyn, rodzinnych, zdrowotnych, a wreszcie i rozumiejąc sens wydarzeń
dziejowych
i rację przemian społecznych, tracą chęć do osobistego udziału we wszelkiego
rodzaju
kontrrewolucyjnych awanturach. Stają się oni chłodni, ostrożni i właśnie
lojalni.
My, komuniści, nie cierpimy tego słowa
lojalny! Ma ono dla nas niedobry zapach
i niedobry
smak. Lojalni byli ci, którzy godzili się bez protestu z ustrojem wyzysku i
nędzy. Lojalni
byli ci, którzy denuncjowali nas granatowej i tajnej policji sanacyjnej. Ale
koło historii
przetoczyło się naprzód i odwróciła się jej karta. I choć pozostał w nas
moralnie piękny odruch
niechęci wobec ludzi lojalnych
tylko lojalnych, a nie naprawdę przekonanych o
słusz-
ności socjalizmu
to teraz musimy pamiętać, iż lojalność ich ma już inny znak
wartościujący.
Na rzecz całą musimy już spojrzeć z innego punktu widzenia. Z punktu widzenia
tych, którzy
tym państwem rządzą. Lojalność obywateli tego kraju
nawet już i lojalność sama

rachuje
się teraz na naszym koncie. Oni są już bowiem lojalni w stosunku do nas.
Jednym z takich lojalnych jest Paweł Suchowilk. Polski Ludowej w sercu nie nosi,
ale też
przeciw niej nie spiskuje. Wystrzega się tego bardzo starannie. Podobno
jeżeli
mielibyśmy
wierzyć słowom oskarżonego
nawet dzieci swe chowa na lojalnych obywateli
Polskiej Rzeczypospolitej
Ludowej. Wolelibyśmy wprawdzie, aby chował je na świadomych budowniczych
socjalizmu, by najszczerzej i najgoręcej z nami tworzyli nowy świat. Niestety!
Ci lojalni
obywatele nie kierują się rytmem serc, ale wskazówkami własnego rozumu. Dla nas
zresztą
lepiej, iż postępują oni według wskazówek własnego rozsądku raczej niż własnego
uczucia.
Dzięki temu bowiem
czy im samym się to podoba czy nie
są oni faktycznym
ogniwem w
utrwalaniu siły naszego socjalistycznego państwa.
Ale w tej chwili
by być zupełnie dokładnym
obywatele ci są raczej
preliminowani na
stronę naszych zysków. Byśmy ich rzeczywiście mogli zapisać, całkowicie i
niepodzielnie, na
naszą kartę, a na stratę naszych wrogów, muszą dalej trwać i rozwijać się
sprzyjające temu
okoliczności. Proces adaptowania się tych obywateli do socjalizmu musi odbywać
się bez
żadnych przeszkód. Nic nie powinno go zakłócać. Czas działa na naszą korzyść

więc tamci
z Londynu czy z Monachium podejmują interwencję. Oni bowiem zgadzają się na
lojalność

ale tylko będącą kamuflażem "kontry". Faktyczna zgoda z nami
jest ich klęską.
W ich interesie
leży, by nad Wisłą nie było spokoju, by raz po raz, nieustannie, wybuchały nowe
konflikty
pomiędzy obywatelami a władzą ludową, by były one najostrzejsze i by kończyły
się...
Im marzą się nawet krzyże, ale więzienie też jest im dobre! Wtedy podnoszą
wrzask o niewinnie
prześladowanych.
Oskarżony Kileń świetnie wie, o co w tej całej grze chodzi. Akcja szmuglowana z
Rittersee
przez naszą granicę ma służyć dwom celom. Cel bliższy
wzniecanie w Polsce
niepokojów
już teraz. I cel dalszy
zbieranie informacji szpiegowskich dla przyszłej wojny
imperialistycznej.
Nie jesteśmy dziećmi i wiemy, że nikt nie gromadzi swych popleczników na tajnych
konwentyklach,
aby pić z nimi kawę i rozmawiać o pięknych dziewczynach. Choć o tym właśnie
zapewniają nas oskarżeni na niejednym takim procesie. Wolne żarty! Nie na koniak
do inżyniera
Suchowilka i nie na rozmowę o obrazach współczesnych malarzy przywędrował agent
z
Rittersee, ale po to, by naruszyć spokój naszej pracy, by ludzi lojalnych
drastycznie wytrącić
z koleiny ich nowych, już socjalistycznych, zobowiązań państwowych. I by ten sam
inżynier
Suchowilk znalazł się na koniec za kratami celi więziennej
a znaleźć by się
musiał, jeżeliby
nie okazał większej mądrości bądź ostrożności. Żona i dzieci miały zostać bez
ojca
nieszczęśliwe.
To również należy do preliminarza dywersyjnych zadań. Potem w zachodniej,
reakcyjnej prasie pisałoby się, że w Polsce aresztuje się niewinnych. Tylko
niewinni są u nas
więzieni! Że cała ta jarmarczna reklama pozostaje w rażącej sprzeczności z innym
hasłem
emigracyjnej reakcji: "Nikt nie godzi się z reżimem"
jakoś nie kłopoczą się
propagandziści
złej sprawy, własnym zwolennikom wystawiając jak najgorsze ideowe świadectwo.
Jeżeli
bowiem wszyscy są przeciw, a więzi się tylko niewinnych
to znaczy, że ci
przeciwnicy socjalizmu
są dość szmaciani, bez kości i bez kręgosłupa.
Jednym z takich "niewinnych" miał być właśnie Paweł Suchowilk. Miał rozpocząć
działalność
konspiracyjną i
w nieuchronnej konsekwencji
zostać aresztowany. Jest
osobistą
zasługą Pawła Suchowilka, iż na to się już nie zgodził
na rolę takiej
osobliwej ofiary. Dziś
już wiemy, że pewnego dnia zgłosił się do mieszkania inżyniera agent z
Rittersee. Zgłosił się

i został brutalnie odprawiony z niczym. Dziś widzieliśmy go na tej sali.
Oskarżony Kileń
tłumaczył nam, iż wiedział, że tak właśnie się stanie, wiedział, że inżynier
wyrzuci agenta z
Rittersee. Władze bezpieczeństwa nie miały prawa mieć takiej ufności, miały
obowiązek do-
konania próby. I gdyby nawet chodziło o tego jednego inżyniera Suchowilka

próba taka już
byłaby usprawiedliwiona. Ale przecież ten wielki, dywersyjny interes został
uruchomiony i w
Rittersee, i w innych miejscowościach, nie dlatego, by wciągnąć w matnię jednego
Suchowilka,
ale by ogarnąć setki, marzyły im się nawet tysiące takich Suchowilków. Suchowilk
miał
być tylko pierwszym ogniwem łańcucha... Liczono, iż on skłoni do współpracy
pięciu dalszych,
ci zaś dwudziestu pięciu następnych, w trzecim rzucie byłyby już dziesiątki, w
czwartym
setki, w piątym tysiące...
Jeżeli uchwycimy i zadławimy ten proces w pierwszym ogniwie łańcucha
będziemy
musieli
aresztować tylko jednego przestępcę i tylko jednego obywatela pozbawimy statusu
i korzyści

przyznaję: korzyści obustronnych
obywatela lojalnego. Jeżelibyśmy uchwycili
dopiero
drugie ogniwo
już dwudziestu pięciu Pawłów Suchowilków odejść by musiało od
swych warsztatów, od swych żon i rodzin. Jeżeliby i wtedy nam się nie udało

uderzyć musielibyśmy
w setki, a wkrótce potem w tysiące. Oczywiście
wolno nam mieć nadzieję, iż
bardzo prędko łańcuch taki zostałby przerwany w podobny sposób, jak w naszym
wypadku
uczynił to konkretny Paweł Suchowilk, ale władze bezpieczeństwa nigdy nie mogą
zakładać
tego rodzaju najszczęśliwszego układu. O taką sytuację mogą zabiegać politycy, w
nią mogą
politycy wierzyć, czy nawet być jej najzupełniej pewni, ale władze
bezpieczeństwa powołane
są do przewidywania najgorszego, a nie najlepszego, i do zapobiegania temu
najgorszemu
właśnie. Władze bezpieczeństwa musiały liczyć się z tym, iż kontrrewolucyjna
dywersja może
się udać, może objąć setki, nawet tysiące. Te setki czy ten tysiąc nawet są
wobec milionów
obywateli nikłą garsteczką, ale dla ich żon, matek i dzieci
wystarczy! I dla
nas, jako państwa,
też wystarczy. I stu aresztowanych jest za wiele, i dziesięciu aresztowanych
jest za
wiele... Oskarżony Kileń mówił tutaj, jakby ochronił nas przed jakąś hańbą

hańbą aresztowania
jednego Pawła Suchowilka, który mógł być lojalnym obywatelem. Oskarżony Kileń
tak tutaj zeznawał, jakby oczekiwał, że za sekundę otworzą się drzwi i wejdzie
żona inżyniera
Suchowilka i położy przed nim na parapecie ławy oskarżonych wiązankę czerwonych
róż.
Jeżeli jednak Paweł Suchowilk nie został aresztowany i nie wdał się w
złowieszczą awanturę,
zawdzięcza to nie działaniu oskarżonego Kilenia
ostatecznie agent z Rittersee
trafił do żoliborskiej
willi i przypomniał Suchowilkowi jego stare zobowiązania i Suchowilk mógł był
wyrazić swą zgodę
ale wyłącznie własnej ostrożności i własnemu rozsądkowi. Ze
tak się
stanie, mogliśmy się z tym liczyć. Ktoś jednak przedtem uczynił jakby próbę
generalną, na
którą oskarżonemu Kileniowi nie starczyło odwagi. Przyjmijmy jednak na chwilę
wersję
oskarżonego. Być może, że to on ocalił Suchowilka. Wtedy pani Suchowilk poda mu
czerwone
kwiaty wdzięczności, ale ileż żon i córek przeklinać będzie nie znanego sobie
Bogdana
Kilenia za to, że wczoraj, dziś lub jutro życie spokojne w kraju naszym zostanie
tak zmącone.
Dlaczego?
Oskarżony Kileń świetnie wie, dlaczego.
Dlatego, że swoim osobliwym sabotażem uniemożliwił
a raczej chciał
uniemożliwić

penetrację służby bezpieczeństwa w głąb kontrrewolucyjnego środowiska. Nie jest
to samo,
gdy się aresztuje agenta obcego wywiadu łapiąc go niejako na gorącym uczynku i
przerywając
nić jego pracy
i to, gdy się uzyskuje możność pełniejszego wglądu w całą sieć
nieprzyjacielskiej
agentury. Aresztowanie agenta z Rittersee było likwidacją tego jednego agenta

i
niczym więcej. Stu takich agentów może swe siatki rozpinać poza naszymi plecami.
I będzie

za to im grubo płacą! Gdyby jednak agent z Rittersee trafił poprzez inżyniera
Suchowilka w
zespół ludzki, który w jego mniemaniu byłby już działającą organizacją spiskową,
kontrrewolucyjną,
to nie tylko zostałby sparaliżowany, nie wiedząc nawet o tym, ale stałby się,
razem
z tą grupą spiskową, ośrodkiem kontaktów dla innych agentów i dla innych
kurierów.
Uzyskalibyśmy możność tak istotnego wglądu w środowisko wroga, że w krótkim
czasie
mielibyśmy szansę sparaliżować całą siatkę przestępców przysłanych z Rittersee.
Ileż matek i
żon przyniosłoby nam wtedy czerwone róże wdzięczności! "Nie wódź nas na
pokuszenie!"

modlą się katolicy, wiedząc, że natura ludzka grzeszną jest i lepiej od niej z
góry odsuwać
wszelkie pokusy. My chcemy pokus tych zaoszczędzić wielu naszym lojalnym
obywatelom.
Tym rzetelniej nam się to uda, im głębsze i szersze rozeznanie mieć będą nasze
władze bezpieczeństwa
w całej grupie przysyłanych do Polski dywersantów i agentów.
A tego właśnie nie chciał, tego właśnie nie chciał Bogdan Kileń.
Norbert Szper gwałtownym ruchem zatrzymał obracającą się szpulę magnetofonu.
Momentalnie
umilkł głos prokuratora. Warknął:

Tak mówiono Adolfowi, tak mówiono Werze...

Nie...
szepnął cicho Wagner.
Przez chwilę w gabinecie między dwoma towarzyszami panowało milczenie. Wagner
powtórzył
cicho:
Nie...

A właśnie, że tak
odpowiedział mu Szper.
Tak tez musiano na nich krzyczeć.
Oni też
mieli swojego Partuma. Tak nimi musiano poniewierać
szeptał.
Wiemy o tym
dobrze...

Nie...
znowu cichym głosem zaprzeczył Wagner.

Nie wiesz? Ty nie wiesz? Nie chcemy tego wiedzieć. Kilenia trzeba było
aresztować,
należało go oskarżyć i trzeba go skazać. Tak jest, byłem sam za tym. Za
niewykonanie rozkazu.

Więc?
znowu szept Wagnera.

Ale ta cała reszta? Te stryczki słów. Cała ta przekorna kazuistyka oskarżenia.
Od kiedy
to komuniści kazuistyką bronili się przed prawdą?

Nie...

Masz rację. To stare dzieje...

Nie...

Nie przecz, Gustawie, nie przecz. Tak im wszystkim mówiono, a my wszyscy
wiedzieliśmy,
że to jest nieprawda. Wiedzieliśmy i wiemy, że bywają czasy, w których interes
nadrzędny
wymusza na nas...

Nie...

Tak... Niech nam będzie wolno mowie o popełnionych błędach, niech nam będzie
wolno
mówić o błędach sprawiedliwości, ale po co mamy...

Przestań.

Ta kazuistyka myśli i słów dusi mnie. Rozumiesz. Ona mnie dusi. Gustaw, ona
mnie dusi.
My sami się dusimy...

Nie...

Tak. Okrutna gimnastyka słów.

Przestań.

Dlaczego mam przestać?

Wiesz dobrze, dlaczego.

Wiem. Wiem. Wiem bardzo dobrze. I wiem, że przestanę. Wiem wszystko. Ogniwa
łańcucha...

Nie...

Tak.
Norbert Szper gwałtownie nacisnął klawisz mówiącej maszyny. Prokurator Partum
dalej
ciągnął swój wywód.
Pytaliśmy, kim jest Paweł Suchowilk
jeden z bohaterów tej sprawy. Zapytajmy
teraz,
kim jest Bogdan Kileń
drugi jej bohater.
Wysoki sądzie!
Zdawać by się mogło, iż moja prokuratorska mowa jest najzupełniej zbędna.
Oskarżony
Kileń przyznał się do niewykonania otrzymanego rozkazu, do poważnego
przestępstwa służ-
bowego. Niczego nie zataił
w dziedzinie faktów materialnych. Niczego zataić
nie mógł.
Próbował usprawiedliwiać się tylko
wykładając nam tutaj swoją własną teorię
władzy socjalistycznej.
Wystąpił więc tutaj jak krytyk rozkazów swoich przełożonych. Pragnę jednak
zauważyć, iż odbierając ów rozkaz, nad którym szeroko się tutaj, przed sądem,
rozwodził,
oskarżony nie odmówił jego wykonania
ani wtedy, ani nigdy potem. Dopiero w
trakcie
kontaktów z inżynierem Suchowilkiem ogarnęły go
jak zeznawał
wątpliwości.
Nie zdradza
się jednak z nimi ani wobec przełożonych, ani wobec kolegów. Melduje
niezmiennie, że
już lada dzień, lada godzina rozkaz będzie wypełniony... Zwodzi przełożonych.
Dopiero tutaj
dowiedzieliśmy się, że swoje problemy duchowe pragnął przedyskutować z kolegami.
Jednak
aż do chwili aresztowania
kiedy to towarzyszowi naszemu zaprezentował namiętny
monolog

sprawa ta w nim jeszcze do takich dyskusji nie dojrzała. Dojrzała natomiast do
sabotowania
rozkazu, do unicestwienia zamiarów bezpieczeństwa, do sparaliżowania poważnej
akcji.
Długo nie mógł zdecydować się na obronę własnych racji. Więc najpierw działanie

później
dopiero myśl. Najpierw odruch
później uzasadnienie. Jakim więc prawem mamy
wierzyć,
iż uzasadnienie tutaj przedstawione sądowi nie jest niczym innym jak
usprawiedliwieniem,
jak wykrętem dorobionym post factum...
Gra słów! Wszystko to jest grą słów. Pogląd czy usprawiedliwienie? Oskarżony
Kileń ma
być ukarany po prostu i zwyczajnie za popełnione przestępstwo służbowe. Ale może
powinniśmy
odpowiedzieć sobie na pytanie nieco inne: może bynajmniej nie mamy do czynienia
z
żadnym uchybieniem czy nawet z przestępstwem służbowym, lecz wprost przeciwnie

z doskonałym
wypełnieniem swych służbowych zobowiązań!
Tylko w czyjej służbie?
Znacie, obywatele sędziowie, zasadę: kto skorzystał? Kto czerpał korzyść, ten...
I tak dalej.
Kto więc odniósł największą korzyść z takiej działalności oskarżonego Kilenia?
Inżynier Paweł Suchowilk! Tak jest. Nie ulega najmniejszej wątpliwości. Ale sam
oskarżony
Kileń powiedział przed sądem, iż pewny był niezłomności Suchowilka, jego
absolutnej
niechęci do jakiegokolwiek działania nielegalnego. Dlaczegóż więc nie uczynił
inżynierowi
tych propozycji, do których go zobowiązywał rozkaz, skoro i tak był przekonany,
że Suchowilk
je odrzuci? Jeżeli o tym był przekonany
to nie dla ochrony inżyniera
Suchowilka Kileń
nie wykonał otrzymanego polecenia. Przypominam: oskarżamy go nie o to, że w
rachunku
ostatecznym nie udało mu się skłonić inżyniera Suchowilka do jakiejś
działalności, choćby
nią była tylko fikcyjna konspiracja, ale o niewykonanie rozkazu, o to, iż w
ogóle nie zaczął z
inżynierem mówić o sprawie. Skarżymy go o sabotaż rozkazu. Rzecz w tym, iż ani
Kileń, ani
nikt inny nie mógł być pewny ostatecznej odpowiedzi inżyniera Suchowilka. A może
Kileń
właśnie dlatego nie chciał postawić inżynierowi takiego pytania, gdyż nie był
pewny odpowiedzi?
A nuż Suchowilk by się zgodził? Gdyby inżynier powiedział "a"
Kileń musiałby
wtedy uczynić "b" i "c". Wtedy rozszyfrowanie agentów z Rittersee mogłoby się
stać faktem.
Prawda? Wtedy nastąpiłoby pełne sparaliżowanie ich akcji. Prawda? Czyżby nie
tego najbardziej
obawiał się Kileń? Wniosek logiczny jest tylko jeden: Kileń nie chciał dopuścić,
by został
uczyniony jakikolwiek krok, by jakikolwiek krok pierwszy mógł w tej sprawie być
uczyniony.
I oto mamy odpowiedź na pytanie: kto odniósł i kto miał odnieść istotną korzyść
z sabotażu
Bogdana Kilenia. Nikt inny
tylko wrogowie nasi. Wrogowie naszego ludowego
państwa.
Im, i tylko im, osobliwa służba Bogdana Kilenia przyniosła największe korzyści.
Nie po raz pierwszy!
Oskarżony znieruchomiał w tej chwili. Dotąd grymasami i podrzucaniem ramion
reagował
na to, co się tutaj mówiło, co tutaj słyszał. Teraz znieruchomiał. Logiczne
wnioskowanie jest
ciężarem niekiedy przytłaczającym. A my staramy się w tej chwili myśleć
logicznie i przeprowadzać
cały rachunek. Cały
od początku do końca.
Bogdan Kileń nie urodził się ani w izbie czworaczej, ani w suterenie pełnej pary
z balii.
Ojciec Kilenia był właścicielem dużego warsztatu rzemieślniczego
i już dawno
zapomniał o
swym proletariackim pochodzeniu. Należał do jakiegoś wyznaniowego zgromadzenia,
mówiono
o nim, iż był bardzo starannym płatnikiem organizacyjnych składek. Brat Kilenia
poszedł
w ślady ojca. Tylko Bogdan Kileń inaczej, tak się wszystkim zdawało, pokierował
swymi ideowymi krokami, wybrał inne polityczne szlaki. A może dlatego brakuje mu
pewnych
życiowych doświadczeń. I może dlatego odczuwa on pewne sympatie... Powiedział
przed sądem, iż jego zadaniem było pozyskać przyjaźń byłego uczestnika
prawicowych, reakcyjnych
organizacji, inżyniera Suchowilka. Tak pilnie nawet jej szukał, że załagodził
starcie z
urzędnikami wydziału skarbowego, byle tylko nie prowokować jakichś zadrażnień,
jakichś
kontrowersji pomiędzy organami naszej władzy państwowej a Suchowilkiem, gdyż te
kontrowersje
ułatwiłyby mu może wykonanie rozkazu
do tego właśnie oskarżony Kileń w żadnym
razie nie chciał dopuścić. Nie, nikt mu przyjaźni z inżynierem Suchowilkiem nie
nakazywał.
Świadek major Wrzos, przełożony Kilenia, dość jasno powiedział to dziś przed
sądem.
Przyjaźń wymaga bowiem szczerości, a on, funkcjonariusz urzędu, miał być szczery
z nami, a
nie z tamtym, podejrzanym o potencjalną, choć nie faktyczną działalność
spiskową. Okazało
się, że bardziej był szczery z nim niż z nami...
Pamiętacie nasze dyskusje z roku trzydziestego szóstego i trzydziestego
siódmego? Dziś
odczytaliśmy tutaj zeznania towarzyszy, które bezspornie wyjaśniały, że
oskarżony Kileń,
podówczas młody akademik, już wtedy miał wątpliwości i chętniej przebywał w
towarzystwie
takich, którzy okazali się trockistami i zdradzili partię, niż tych, którzy do
dziś dochowali
wierności partyjnym sztandarom.
Wiele tutaj, przed sądem, mówiono o strasznej okupacyjnej przygodzie inżyniera
Suchowilka.
Troje Żydów zostało chwyconych i zamordowanych przez hitlerowców, gdy on nad
nimi akurat sprawował opiekę. Oskarżony Kileń pamięta zapewne towarzysza
"Karola":
aresztowano go dziwnym zbiegiem okoliczności w Zakopanem, akurat w mieszkaniu,
do którego
na melinę przyprowadził go właśnie Kileń, z ramienia "Życia" zajmujący się
organizowaniem
przerzutów do Czechosłowacji. Wywiad partyjny nie umiał wtedy ustalić, skąd
poszła
wsypa. Dziś też już nie potrafimy tego ustalić, ale okoliczności są co najmniej
dwuznaczne,
jeżeli nie... Oskarżony Kileń wzruszył ramionami... To było dawno! W Warszawie
mawia się teraz: dawno i nieprawda. Czy nieprawda? Rzeczywiście to było dawno,
ale nie
wszystko spaliło się w pożarach wojny. Spaliły się dokumenty, ale nie spopielała
jeszcze pamięć
naszych towarzyszy. Doskonale pamiętają oni wszystkie wahania, jakie przed laty
przeżywał
dzisiejszy oskarżony, Bogdan Kileń. Wahania te miały swoje konsekwencje w jego
nie
zawsze niezawodnej postawie partyjnej.
A wahania każdego towarzysza partyjnego zawsze opłacają się naszym wrogom. Każdy
słabszy w naszych szeregach jest obiektywną szansą naszych wrogów.
Nie! Dziś nie możemy sądzić oskarżonego Kilenia za tamte wahania. Zresztą
do
tego
byłaby stosowna raczej inna instancja, partyjna. Nie będziemy go sądzić za tamte
czasy. Ale
powinniśmy dostrzegać, iż korzenie sabotażu dokonanego przez oskarżonego sięgają
bardzo
głęboko. Dziś powinniśmy natomiast z całą precyzją odpowiedzieć na pytanie: kto
z postępowania
Bogdana Kilenia odniósł, obiektywnie rzecz biorąc, korzyść największą? A skoro
na
to pytanie daliśmy już odpowiedź
będziemy wiedzieć dokładnie, czyjej sprawie
on służył
naprawdę.
Miłosierdzie, dobroć, szlachetność
ile razy słowa te powtórzył oskarżony w
swym dzisiejszym
przemówieniu? Miłosierdzie, szlachetność, dobroć... Znamy, zanadto dobrze znamy
litanię tych pięknych słów. Słychać je od czasu, gdy właściciele fabryk i
kopalń, banków i
magazynów, lasów i ziemi ornej zaczęli zyskiwać na robotniczej krzywdzie. Wtedy
sprawiedliwość
zastępowano miłosierdziem. Wtedy głodowe płace dopełniano jałmużną i litowano
się nad biedakami. Łaska była zawsze tańsza niż sprawiedliwość. A kiedy tej
właśnie doma-
gał się proletariusz
krzyczano o miłosierdziu i dobroci. Od setek i setek lat
proletariat w
każdym swym pokoleniu skazany był na miłosierdzie, na szlachetność, na dobroć

i zawsze
było to poniżanie, wyzyskiwanie, był to głód i niewolnicza praca, było to
gwałcenie ludzkich
praw. A gdy na koniec wybuchła rewolucja, to nie zrewoltowane masy były okrutne
czy
mściwe, ale ci właśnie, którzy najstraszliwszym białym terrorem walczą, by nadal
zamiast
sprawiedliwości było tylko litościwe miłosierdzie. My nie chcemy, aby nam
okazywano miłosierdzie,
szlachetność czy dobroć
my chcemy mieć tylko sprawiedliwość, sprawiedliwość
równą dla wszystkich. Żądaliśmy jej, gdy krew naszą długo lali kaci
i chcemy
jej teraz, gdy
już jesteśmy władzy egzekutorami.
Sprawiedliwość
nie co innego
wymaga, byśmy dbali o los nie tylko jednej
rodziny,
jednego Pawła Suchowilka, ale byśmy dbali o pokój i o spokój wszystkich
obywateli tego
kraju, byśmy wszystkim polskim rodzinom zapewniali niczym nie zmąconą pracę i
radosny
po niej odpoczynek. Byśmy zawczasu gasili żagiew każdego pożaru, który mógłby
zakłócić
nasze życie. To sprawiedliwość
nie co innego
nakazuje nam dbać o wszystkich,
a nie tylko
o jednostkę.
Ta właśnie sprawiedliwość domaga się najwyższego wyroku dla oskarżonego Kilenia.
O
taki wyrok proszę sąd. Wyrok sprawiedliwy i wysoki, który by po równi stanowił
karę za
zbrodnię popełnioną przez oskarżonego, jak i przestrogą był dla wszystkich,
którzy w aparacie
naszej ludowej władzy mogą prowadzić swą krecią robotę.
Odrąbiemy im dłonie...
Głos nagle umilkł. Prokurator skończył mówić. "Odrąbiemy im dłonie"
dźwięczało
w
gabinecie bezgłośnym echem. Szpula magnetofonu kręciła się dalej, szemrząc aż
słyszalną
ciszą. Obaj oficerowie nieporuszeni siedzieli w swych fotelach. Żaden nie
wymówił słowa.
Milczenie trwało między nimi. Szpule się ciągle kręciły, Wagner obracał w
palcach nóż do
przecinania papieru. Szper tkwił nieruchomo
nie ruszył ręką, nie podniósł się.
nie uczynił
kroku w kierunku maszyny. Szeroko otwartymi oczami patrzył na Wagnera
Wagner
zdjął
okulary i powoli, w milczeniu. wycierał grube szkła. Czekali? Czekali na
następne słowo prokuratora
Partuma? Czekali na inne zakończenie tej oskarżycielskiej mowy? Być może, iż
obaj
w tej chwili myśleli o tym samym. O człowieku, który też
gdy umilkły słowa
prokuratora

mógł czekać już tylko w milczeniu. Krążek magnetofonu obracał się ciągle
pusta
taśma i
głuchy sprzęt. Obaj starzy towarzysze milczeli. Milczeli ciągle. Czy milczeli
tak samo?
Maj, 1956
Waldemar Nocoń rozwścieklił się:

Karność jest zawsze ostatnim argumentem, jakim się pragnie pokryć błędy
własne, i
pierwszym, którym terroryzuje się przeciwnika.

Głupie i naiwne frazesy. Nic więcej.
Partum ciągle obstawał przy swoim.

Tysiąc
słów możecie wychlustywać na temat tej ślepej karności, ale jak ślepą odróżnić
od świadomej,
na przykład w naszej sytuacji? Gadać można i gadać przeciw karności i agitować
za
światłym wyborem człowieka rozumnego, a przecież nie zdołasz zmienić
zwyczajnych, ludzkich
spraw, w których karność jest elementem zasadniczym. Gada filozof, jęczy
moralista, a
bez karności jak bez powietrza...
coraz prędzej, coraz zapalczywiej krążył po
dużym gabinecie
Wagnera dawny oskarżyciel Kilenia. Wyrzucał z siebie argumenty z pasją gorętszą
niż
przed pięciu laty na sali sądowej. Nie godził się na żadną tezę, mogącą stać się
obroną byłego
porucznika.

Żołnierzy, którzy nie wykonali rozkazu, odznaczano na froncie
parsknął
Nocoń.

Ukłony od starego Fryca z czytankowych anegdotek. Częściej odznaczano tych,
którzy
rozkazy wykonywali ściśle.

Anegdotki anegdotkami, ale wy, towarzyszu Partum, nie chcecie pojąć, że rozkaz
wydany
przez Wagnera i podtrzymany przez nas wszystkich zresztą był najbardziej
sprzeczny z
istotą moralnych stosunków, jakie winny panować między obywatelem a rządem. Rząd
nie
może nakłaniać do zbrodni. Rozkaz Wagnera był niemoralny i Kileń pierwszy to
odczuł...

Nocoń najbardziej zaabsorbowany był moralną stroną sprawy.

Pięć lat czekałeś z tą rewelacją
roześmiał się Damazyn.

Za to, że my byliśmy ślepi albo leniwi, to Kileń ma ciągle cierpieć? Tak?

Szper raz
jeszcze zabrał głos.
Gdyby Kileń był takim samym oportunistą, to dzisiaj on by
się zastanawiał
nad rehabilitowaniem innych. Zawszeć to wygodniejsze...

To ja byłem tym oportunistą?
krzyknął Partum.
Ja? Kpisz czy...

Nie, ty w żadnym razie nie byłeś oportunistą. Nie ty, i nie Wagner. Z nas
dwóch to raczej
ja nim byłem... Ale w tej chwili swoim uporem narobisz więcej zła, niż wtedy
zrobiłeś swoją
prokuratorską mową. Dziś skazywać Kilenia po raz wtóry
to zbrodnia. Wtedy, po
raz pierwszy,
była to może...

Konieczność
Łaszewska przerwała Szperowi.

Operujemy wyłącznie wśród konieczności
wtrącił się Wrzos.
Partum rozumie
konieczności
wczorajsze, a głuchy jest na dzisiejsze. Skutki mogą być bardzo opłakane.

Koniunkturalny rozkaz Wagnera podnosicie dziś do zasady i upieracie się przy
tym
wbrew elementarnej sprawiedliwości. To jest już zupełna podłość.
Nocoń dygotał
z furii.
Ale w tej dyskusji nikt nie chciał ustąpić. Partum:
Ubóstwiam takie słówka:
koniunktura
i zasady. Zasadniczy i koniunkturalny. Wszystko można nimi określić i wszystko
przekreślić.
Nobilitować i poniżać. Jak chcesz, jak humor. Zawsze i wszystko jest kompromisem
zasad z
koniunkturą i na tym najlepszym ze światów nigdy nie działo się inaczej. Każdy
przytomny
człowiek nieustannie odmierza dawkę zasad i dawkę koniunktury...
Szper krzyknął zachwycony:

Ależ taki Każdy, z wyjątkiem ciebie jednego, z wyjątkiem Franciszka Partuma
właśnie,
który zasady raz ustanowione uważa za niezmienne. Ty, nie my, trzymasz się w tej
chwili
litery zasady, odrzucasz jakąkolwiek koniunkturę i nie chcesz pojąć, iż nadszedł
czas rewizji.

A ty chcesz zasadę wymazać na rzecz koniunktury. Ja mogę być dogmatykiem, ale
ty jesteś
oportunistą. Ja gotów jestem wyrazić zgodę na koniunkturę pod warunkiem
respektowania
zasady. A tą zasadą jest siła państwa...

Ileż zbrodni popełniono już pod tą firmą!
westchnął Szper.
Zawsze w imię
racji stanu,
zawsze w imię siły państwa...

W obłędnym strachu przed wiecującymi literacinami zapomniałeś tylko o
przymiotniku
tego państwa...

Wolę lękać się sprawiedliwego gniewu, niż drżeć o własną posadę. Przepraszam,
powiem
to delikatniej: o władzę...
Szper wzruszył ramionami. Pomyślał o rozmowie,
jaką miał
z Kileniem w kilka godzin po jego uwolnieniu. Przysłowie uczy: nie jest to samo,
gdy dwóch
mówi tak samo.

O władzę dla komunistów... Bądźmy dokładni
precyzował Partum.
Siłę
własnego
państwa najłatwiej przychodzi wyklinać demagogom z Senatorskiego Pałacu, którzy
nie ponoszą
za nic odpowiedzialności. Żadna idea nie wygra, gdy się celowo psuje instrumenty
jej
realizacji
w naszym wypadku gdy psuje się socjalistyczne państwo. Za każdym
razem należy
się przyjrzeć, jakie to państwo i komu zależy na jego sile, a komu na jego
słabości...

Kali ukraść krowę, Kalemu ukraść krowę. Czy tak?
pytał Nocoń.
Partum, krążący po gabinecie, zatrzymał się nagle. Jakby czyhał na tych kilka
słów. Pochylił
się nad tkwiącym nieruchomo przy stole Noconiem i krzyknął:

Tak jest! Tak jest! Sienkiewicz świetnie wiedział, dlaczego należało ośmieszyć
Kalego.
Kto miał krowę, o której ukradzeniu śnił Murzyn? Kto? Dla kogo Sienkiewicz
pragnął tę
krowę zachować?

Krowę miał inny Murzyn
roześmiał się Szper.

A może krowę miał człowiek biały? Kolonizator. I oto masz swojego
Sienkiewicza. Nic
nam bliżej nie wyjaśniając
popełnia zwyczajne nadużycie. Nadużycie moralne.
Kim innym
jest bowiem Kali kradnący krowę innemu Murzynowi z tej samej wioski, a kim
innym, gdy
krowę tę odbierać będzie białemu kolonizatorowi. W jednym wypadku będzie to
złodziejstwo,
w innym akt społecznej rewindykacji. Bez dokładnej odpowiedzi, bez
przymiotników,
wszystko staje się czczą gadaniną. Kali ukradł krowę, Kalemu ukradziono krowę.
Słuszność i
niesłuszność, sprawiedliwość i niesprawiedliwość, wszystko w jednym garnku
pomieszane.
Te same metody, chwyty, sposoby użyte w sprawie słusznej są sprawiedliwe, w
sprawie niesłusznej

niesprawiedliwe...

Sprawiedliwe było powiedzieć Kileniowi, iż od dziecka był na żołdzie wrogów
komunizmu,
iż zawsze był zdrajcą? To było sprawiedliwe?
Słowa Noconia zabrzmiały w nagłej, zrodzonej nimi ciszy.
Cisza zupełna. Na to winien odpowiedzieć sam Partum. I Partum zaczął powoli
mówić:

Dwie są oddzielne sprawy. Psychologia starcia. Starcie w sądzie nie jest od
tego wolne.
Prokurator jest po to, by pomnażać to wszystko, co przemawia na niekorzyść
przeciwnika.
Fakt, który można komentować dwojako, człowiek w walce będzie komentował na
niekorzyść
przeciwnika.

Psychologia walki usprawiedliwia chłopaka obrzucającego wyzwiskami kolegę, ale
nie
prokuratora
zauważył Szper.
Zresztą tam nie było żadnych faktów, których
wymowa byłaby
dwojaka. Tam wszystko było jasne i czyste.

Tylko poważne idee mają poważnych przeciwników. Jeżeli wszystkich naszych
przeciwników
sprowadzać będziemy do mianownika prowokatorów i agentów, to i my sami...

Nocoń ciągle i frontalnie zderzał się z Partumem.

Masz rację
Szper zgodził się natychmiast
Mnie osobiście bardzo zależy na
moralnym
i politycznym autorytecie naszej partii.

A mnie nie? Śmieszne
zadrwił Partum.
Ale jestem nawet gotów przyznać, iż
niesłuszne
były wszelkie moje insynuacje dotyczące przeszłości Kilenia. Były to uderzenia
wymierzone
w zapale i w zapalczywości bitewnej. Ale czy wskutek tego
i to jest sprawa
druga

że prokurator miał mowę niesłuszną, niesprawiedliwą, krzywdzącą, czy zmienia
się cokol
wiek w istocie przestępstwa? Jeżeli pięć lat temu moja mowa pełna była błędów,
to teraz my

my sami!
mamy dokonywać aktów samobójczych, których konsekwencją będzie
osłabienie
naszego państwa?

To jest sedno rzeczy
zaoponował Szper.
Sedno sporu. Ty sądzisz, że rewizja
przeszłości
osłabia nasze państwo, a ja jestem zdania, że je wzmacnia.

Nie tylko to
Nocoń mówił wyraźnie i głośno.
Nie tylko to. Jeszcze coś
istotniejszego:
czy wolno nam, jako partii, zaakceptować zasadę, iż cel uświęca środki?

Ależ to jest owa elastyczność, o którą wam tak idzie
ciągle gorączkował się
Partum.

Mogę być i jezuitą
gorszymi mnie obrzucano obelgami. Ale przecież, powtarzam i
powtarzam,
nie jesteśmy w stanie wyobrazić sobie funkcjonowania jakiegokolwiek organizmu
państwowego,
społecznego, rodzinnego nawet, w którym by dwa miliardy ludzi codziennie nie
przeprowadzały rachunku polegającego na zestawieniu dwóch wartości: metod i
celów. Stale
je zestawiamy w rachunku obyczajowym, materialnym, ideowym. To są przecież
wartości
relatywne! W każdej sytuacji musi być dokonywany rachunek zupełnie odrębny. Ten
rachunek
jest udziałem komisarza policji, który złapanemu przestępcy spuszcza lanie, by
natychmiast
wydał wspólnika uciekającego z łupem. Co jest społecznie ważniejsze: wytropienie
rzezimieszka czy pohańbienie godności ludzkiej przez fakt mocnego lania?
Na to Szper:

Rachujmy do samego końca. Co jest społecznie groźniejsze: ucieczka przestępcy
czy...

Jakiego przestępcy? To jest pytanie.
Łaszewska znowu poparła Partuma.

Bez tego ustalenia na nic wszystkie twoje racje, Norbercie.

Słuchajcie mnie do końca! Co jest społecznie groźniejsze: ucieczka przestępcy
czy przyzwyczajenie
się funkcjonariusza władzy do nadużywania prawa?

A co jest groźniejsze: brutalna policja czy kraj spalony atomowym atakiem? Na
twoje
pytanie odpowiadam moim pytaniem
krzyknął Partum.
Złodziejowi możesz dać
uciec,
deklinując litanię praworządności, ale czy wolno ci praworządnością zasłonić
przestępcę,
który zagraża życiu twojego miasta, kraju i narodu? Zło mniejsze musi być
porównywane ze
złem większym. Trzeba myśleć...

Tak jest!
ucieszył się Nocoń.
Trzeba myśleć. Więc nie ślepa karność, ale
umiejętność
rachowania zysków i strat. Kileń obrachował je wcześniej, niż my tego
dokonaliśmy. Zestawił
zło mniejsze i większe.

I tak Hamlet z Laertesem wymienili szpady
zauważył Szper.
Nocoń uśmiechnął się z triumfem. Partum
kwaśno. Nie po raz pierwszy tego
wieczoru
przecięły się ścieżki dyskusji. Tak krzyżowały się im tropy, myliły argumenty. W
obronie
swych stanowisk chwytali się
jak zawsze w dyspucie
zdań podsuniętych przez
przeciwnika.
Byle uderzyć. Byle trafić w miejsce nie osłonięte niczym. Każde trafienie
osłabia przeciwnika,
który na koniec będzie zmuszony uderzyć trzykrotnie dłonią o deskę.
Za oknami szumiały aleje. Piskliwie hamowały auta. Ktoś tam krzyknął. Gwar
ludzkich
głosów gęstą falą podpływał od dołu. Ponad drzwiami parku płynął od rzeki wiatr.
Noc była
piękna, spokojna i dobra.
Niedopałki śmierdziały mdlące. Popiół osypywał się z glinianych spodeczków.
Połamane
zapałki
nerwowa zabawa dyskutujących
zaśmiecały sukno stołu. Na dnie pustych
filiżanek
stygły fusy kawy. Flaszki po wodzie sodowej były już próżne. Walały się porwane
kartki
z notesów
początkowo próbowali porządkować dyskusję, potem dali temu spokój.
Pomięta,
zakurzona, stłamszona martwa natura gabinetów konferencyjnych. Szper pomyślał:
czy jakiś
współczesny Piotr Claesz potrafi pokazać znużenie obradujących ludzi poprzez
pełne popielniczki
i puste filiżanki do kawy? Claesz był ulubionym malarzem Szpera.
Byli zmęczeni, ale rutyna długich rozmów pozwalała im na przeciąganie sporu.
Każdy w
kółko powtarzał swoje zdanie. Jak na starobuddyjskim modlitewnym bębenku
powracały,
powtarzały się te same motywy, słowa, obsesje. To już nie była dyskusja, ale
walka na punkty

nikt nie potrafił zdobyć przewagi zupełnej. Nie przekonam
choć wymieniali
argumenty,
nie pogodzeni
choć znali potrzebę porozumienia.
Nie mogli się zgodzić. Partum gotów był udzielić Kileniowi łaski, Szper, Wrzos i
Nocoń
żądali rehabilitacji.
Na granatowym niebie tkwiły gwiazdy. Na Czerniakowie i na Powiślu świeciły się
okna.
Alejami spacerowali ludzie. Partum krążył po gabinecie. Szper przestał rysować
swe kunsztowne
smoki. Pułkownik Gustaw Wagner milczał
przez cały czas.
Późnym wieczorem
przed paroma tygodniami
Szper usłyszał lekki, niepewny
dzwonek
u drzwi wejściowych. O tej porze?
zdziwił się, nawet zaniepokoił. Oficer
dyżurny zawsze
telefonicznie zapowiadał funkcjonariusza z dokumentami. Któryś z przyjaciół?
Wiedzieli
wszyscy, iż nie uznaje nieoczekiwanych wieczornych wizyt. Odłożył francuski
kryminał i
dźwignął się z miękkiego fotela. W wizjerze dojrzał postać mężczyzny, tak źle
oświetlonego,
iż nie mógł go rozpoznać. Nigdy nie pytał: kto tam? Sięgnął po rewolwer
teraz
wszystko
było możliwe
i otworzył osłaniając się skrzydłem drzwi.
Za progiem
Bogdan Kileń.
Odruch starego konspiratora: przechylił się i bez słowa, najszybciej, wszarpnął
Kilenia do
środka. Na schodach ktoś mógł go zauważyć. Zatrzasnął drzwi i gwałtownie
zapytał:

Co?
Kileń jeszcze powinien siedzieć w więzieniu.
Już?
Myśl pierwszą, o
ucieczce,
szlusowała bardziej prawdopodobna: o zwolnieniu. Rozważano tę możliwość, ale
dopiero ją
rozważano.

Dzisiaj o trzeciej po południu. Natychmiast po rozprawie. Decyzją sądu...
Poplątane i spłoszone myśli Szpera: w departamencie siedział do wieczora, nikt
nie wiedział,
że Kileń został zwolniony, Kilenia uwolniono bez ich wiedzy, do tego doszło...
Czy ma
się z tego bardzo cieszyć, czy jeszcze ma być tym przerażony? Bez ich wiedzy i
bez ich zgody...
nikt ich o nic nie zapytał...
Kileń mówił:

Jak mogłem najszybciej, chciałem wam, właśnie wam, podziękować. Pierwsze
wyjście
na miasto, może nie w porę, ale żona dopiero teraz mi wszystko opowiedziała...
Nie wiedziałem,
nic nie wiedziałem... Towarzyszu Norbercie, nie mam słów wdzięczności...

Z pewnością masz ochotę na łyk świeżego powietrza, ja też chętnie się przejdę

przerwał
Szper przybyszowi. Kileń jeszcze nie ściągnął płaszcza, a Szper już zrzucał
papucie,
chwytał półbuty i jesionkę. Z pośpiechem, doświadczony i świadomy, wypychał
gościa z
przedpokoju, nie chcąc rozmawiać w mieszkaniu.
Z pierwszego piętra zeszli na małą, krótką ślepą uliczkę. Noc już była wiosennie
ciepła.
Szper przyspieszył kroku
i usprawiedliwił się żartem:

Z alei Przyjaciół zrobiła się aleja nieprzyjaciół. Zaraz któregoś spotkamy.
Wyprowadzają
psy przed wieczorem. Łyskamy na siebie z wzajemną obawą i niechęcią. Kto poleci
następny.
Już się zaczął bal...
Z malej uliczki wyszli na większą. Szper skręcił w prawo, ku ludniejszej części
miasta. Z
podłej knajpy wyleciała trójka pijanych. O tej porze ulice już pustoszały.
Dopiero teraz Szper
podjął wątek przywitania:

Nic nie wiedziałem, że cię zwolniono.

Nie wiedzieliście?
zdumiał się Kileń.

Nie wiedziałem.

O!
Kileń krzyknął radośnie. Lecz zaraz upewnił się.
Ciągle jesteście w
ministerstwie?

W komitecie
poprawił Szper.
Ministerstwa już nie ma.

Wiem. Ministerstwo komitet, komitet ministerstwo. Takie obracanie słowami
słów.

Może nie powinieneś ironizować. Z obracania słowami słów wykręciło się i twoje
zwolnienie
To nie jest takie nic...

E... Ciągle ci sami ludzie. Komórki do wynajęcia.

Nie zawsze ci sami... A ci sami nie są już tacy sami. Wszystko się zmienia i
wszyscy się
zmieniają.

Maleńkie, nieśmiałe kroczki.

Wolałbyś sprint stumetrówki?

Wolałbym sprint na dystansie o wiele dłuższym.

Żeby się zmęczyć, żeby nawaliło serce i żeby wypaść z toru. Przed metą. A ty
wiesz
chociaż, jaka jest meta?

Wiem. I wy też świetnie to wiecie, towarzyszu Norbercie. Wy też to świetnie
wiecie.
Gdybyście nie wiedzieli, tobym od was w grypsie tych pięciu słów nigdy nie
dostał. A one
właśnie trzymały mnie wiarą w ludzki sens socjalizmu. Tak mnie trzymały, tak
trzymały...

To był obowiązek przyjaźni.

Jeżeli odpowiedzialny funkcjonariusz aparatu władzy przesyła gryps pod celę
człowiekowi
skazanemu za zdradę, to jest coś więcej niż przyjaźń, to jest...

Nie odczytałeś z tej karteczki aby zbyt wiele?
Szper roześmiał się sucho.
Spod arkady
wyszli na szeroki, jasno latarniami rozświetlony plac. Kileń zatrzymał się i
patrzył:

Podoba ci się?
spytał Szper,

Podoba
oceniał z pewnym namysłem.
Podoba. Dotąd znałem to tylko z
fotografii, w
gazetach. Podoba... Dobre to...

Za tydzień zacznie cię złościć monumentalna monotonia tych brył i bezsens
trzech słupów,
i zwężenie Marszałkowskiej, i kikut ulicy Waryńskiego, i wszystko... Każdy
najpierw
się zachwyca, potem krytykuje. Cłest la vie.
Szper się rozgadywał, jakby
rozmowę pragnął
skierować w jakieś inne koryto. Ale Kileń pilnował swoich myśli:

To wszystko miałem sobie obejrzeć jutro... Dziś wyszedłem, żeby wam dziękować,
to
było dla mnie najważniejsze. Bez was oni by...

Powtarzam: przyjaźń.

Powtarzam: przyjaźń do zdrajcy. Oho! Tego wasza partia nigdy nie uczyła.

Wasza partia...
akcent zdziwienia.

Już chyba nie moja. Odebraliście mi legitymację.

Legitymację się również oddaje.

Jak to?

Po prostu. Jak najprędzej złożysz prośbę o rehabilitację. O partyjną
rehabilitację.

Ja mam prosić? Chyba nie ode mnie winna wyjść inicjatywa. Raczej od partii.

To może nie być prośba. Może być żądanie. Ale ono musi wyjść od ciebie.

Sponiewieranego, zelżonego, psychicznie zatłuczonego. Ode mnie prośba żadna
nie...

Od ciebie! Nie jest praktycznie obrażać się na partię.

Ha! A dlaczegóż to?

Nie dla żadnej partyjnej mistyki. Ta już chyba wyparowała. Tylko dlatego, że
istnienie
partii gwarantuje nam w tej chwili porządek w tym kraju. A nas nie stać, po
prostu nic stać, na
ryzyko wewnętrznej wojny domowej. To jest za wielkie ryzyko. Rozumiesz?

To partia, tak czy inaczej, zawsze ma mieć rację?

Nie idzie o rację. Idzie o konkretną sytuację państwową. Zresztą
Szper
zatrzymał się,
chwycił Kilenia za rękę i bardzo stanowczo zadeklarował:
Idzie jednak o ten
finalny cel
całego naszego działania. My ciągle wierzymy, że socjalizm kiedyś stworzy
społeczeństwo
ludzi szczęśliwych. Czy ty w to jeszcze wierzysz?

Jaki socjalizm?

Ha, jaki... Różne mu teraz dajemy przymiotniki. Ale przecież ten socjalizm
pojawi się na
koniec jako wypośrodkowanie naszych wszystkich błędów i naszych słuszności,
naszych fałszerstw
i naszych racji. Nasze błędy nie są w stanie przekreślić zasadniczej,
podstawowej
słuszności walki społecznej.

Nie są w stanie przekreślić? Warn wolno być optymistą. Mnie wolno być w tej
chwili
pesymistą. Ale zgodzimy się w jednym: te, lekko mówiąc, błędy
bardzo
utrudniają walkę
tym, którzy za wspaniałe cele gotowi byliby oddać wiele swoich sił, swego serca
i swego zapału.

Masz rację. Gorzko płacimy za wszelkie zło rodzące się wśród nas. Ale nie
zapominaj: to
komuniści dzisiaj wypuścili cię z więzienia.

Komuniści mnie wtedy aresztowali.

Ruch od niesprawiedliwości do sprawiedliwości, od błędów do prawdy jest
moralnie
prawidłowy. Komuniści dziś sami odczyszczają się ze swego własnego błota, my
sami dzisiaj
oceniamy siebie bardziej krytycznie, niż inni nas oceniają. My sami nie chcemy
przyjąć tych
usprawiedliwień historii, która nawet zbrodnie jest gotowa wybaczyć zwycięzcom.
My sami
sobie nie chcemy wybaczyć żadnych zbrodni.

To mówi towarzysz Norbert Szper. Czy wielu towarzyszy z partii gotowych jest
to powtórzyć?
Nie odpowiedział Kileniowi. Chwilę szli w milczeniu. Światła lamp układały się
we wstęgę
długiej perspektywy.

Nasze warszawskie Pola Elizejskie. Ten widok nie jest najgorszy.
Szper
przerwał milczenie.

Widok na perspektywę Marszałkowskiej czy na zmianę w partii?

I jeden, i drugi.

I ja akurat mam wam w tym pomagać? W zmianie partyjnych widoków.

Ty też powinieneś nam w tym pomóc. Jeżeli uczciwi ludzie zbyt pochopnie będą
rozstawać
się czy tylko rozmijać z partią...

To partia się ze mną rozstała.

Powtarzam: legitymacje się oddaje... Mając wokół nas więcej przyzwoitych,
dzielnych
ludzi, możemy działać lepiej.

Już raz przekonywaliście mnie tak. Pamiętacie? I ładnie na tym wyszedłem.

Miałem rację wtedy i mam ją teraz. I wtedy byli nam potrzebni najlepsi, i
teraz są nam
potrzebni. Gdyby wtedy było ich więcej...

To co? To ja bym nie został aresztowany? Chyba żarty. W aparacie wielu było
ludzi porządnych,
po człowieczemu porządnych, i co to pomogło? Za ocalenie jednak człowieka inny
człowiek musiał swoje odcierpieć. Rachunek zamknął się na zero.

Rachunek liczbowy, ale nie moralny. Jeżeli pewnego dnia mogła nastąpić
przemiana, to
przedtem już musiały istnieć jej warunki, musiały się rodzić niespokojne pytania
i musiała się
formułować opinia...

Ale do tego wszystkiego jeszcze musiała przyjść pewna wielka śmierć. Śmierć
jednostki...

Która nic by nie zmieniła, gdyby warunki ogólne nie dojrzały do takiej zmiany.
Jednego
człowieka łatwo by zastąpiono drugim. Gdyby nie było takich spraw jak twoja...

To ja powinienem się cieszyć? Jeżeli poległym ciałem dasz innym szczebel do
sławy
grodu... Tylko że ja nie mam gustu, by być martwym szczeblem. Ot co! Ja się
cieszę, że żyję.
I bardzo wyraźnie widzę, iż moim sprzeciwem nie zdołałem wpłynąć na nic ani na
nikogo.
Dopiero ta jedna śmierć... Ten wielki przypadek...

Przypadki tylko wtedy bywają katalizatorami, gdy istnieją już warunki do całej
reakcji.
Za każdym pojedynczym człowiekiem, pozornie samotnym, rozwinięte są określone
siły
społeczne, określone interesy, walory bardziej powszechne. Za każdym człowiekiem
i przeciw
każdemu. Były siły, które ciebie unicestwiły, ale były siły, które ty swym
postępowaniem
wyrażałeś.

Bezsilne siły samotnego człowieka.

I nadal pragniesz być bezsilny? Nadal chcesz być samotny?

Pięć lat byłem samotny. Mogę być i dłużej.

Inna jest samotność w więziennej celi, inna
wśród ludzi czynnych, wolnych,
czymś zaabsorbowanych.

Tych samotnych jest dziś dostatecznie wielu... My też jesteśmy siłą...

Siłą, ale jaką, wobec czego, dla czego?

Dla wierności sobie samemu
chociażby. To bardzo ważne, taka wierność z
Conrada albo
z Żeromskiego. Bo takie są moje obyczaje... Przepióreczkę dudni się przecież w
teatrach
nieustannie. Jak ważna jest wierność samemu sobie, przekonałem się dziś przed
południem.
Okazało się, że rację miałem ja
a co by było, gdybym się jej w międzyczasie
wyrzekł? Nie
miałbym prawa wyjść na wolność. Przynajmniej nie miałbym prawa wyjść na wolność
z głową
podniesioną. Rację miałem ja, a nie wy. Przepraszam: wy wszyscy, ale was
wyłączając,
was osobiście...

Czy naprawdę wierzysz, że dziś przed sądem zwyciężyła twoja samotna racja?

Moja! Choć nie wyłącznie moja.

Na nic by się ta twoja racja nie zdała, gdyby sędziowie dziś inaczej nie
myśleli niż przed
pięcioma laty. A myśleli inaczej, gdyż siła społeczna poza nimi istniejąca po
prostu ich do
takiej zmiany skłoniła. To jednak partia przesunęła wskazówki zegarów. A w
partii działały
takie siły i takie fermenty, których ty, twoja sprawa, była zaczynem myślenia,
niepokoju, impulsów
rozmaitych. Zależności są wzajemne. Twój samotny bunt był ziarnem. Był jednym z
tysiąca i tysiąca ziaren wrzucanych w partyjną glebę. Tylko że żniw już nie
przeprowadzisz
samotnie. Nas musi być więcej, najwięcej...

Więc...

Więc, relata refero, powinieneś wrócić do partii, aby wesprzeć siły odnowy...

Ślimaczącej się stopa za stopą.

Tylko rewolucje bywają błyskawiczne. Gdyż tylko rewolucjoniści nie mają nic do
stracenia.
My już jesteśmy po rewolucji i mamy zbyt wiele do stracenia, aby poruszać się
byle jak
i nieostrożnie...

Macie do stracenia władzę. To na pewno.

Władzę mamy do stracenia. To na pewno. Ale władza ta chroni społeczne zdobycze
jakże
ogromnej masy ludzi. Jakaż krzywda by się stała milionom, gdyby pozbawiono ich
przywilejów
społecznych, z których jeszcze nie potrafią dobrze korzystać, ale które nam
zawdzięczają.
Nad tym się zastanów.

Czy to nie wy raczej powinniście się zastanowić, iż kontynuowanie krzywd
wynikających
z nieprawości może do cna splugawić wszystkie społeczne zdobycze.
Uprzywilejowani
będą nieszczęśliwymi.

Skoro wyszedłeś na wolność, skoro sądy nasze tyle spraw rewidują, to czyż nie
dostrzegasz
zdrowienia? Prostujemy się, ale musimy to czynić z rozwagą.

Do ostrożności i rozwagi na ogół wzywają ci, którzy lękają się o własny żłób.

Jesteś niesprawiedliwy, zresztą masz prawo być niesprawiedliwy. Ilekroć
pilnujemy, by
dziecka nie wylać razem z brudną wodą, tylekroć odkrzykują nam o żłobie.

Ludzie mają gorzkie doświadczenia.

Gorzkie i uczciwe, ale równie uczciwa jest troska o to, by ponosząc
odpowiedzialność za
tyle milionów ludzi, ponosić ją do końca. Tych ludzi nie można narażać. Kto
maszynę zepsuł,
powinien ją teraz zreperować...

Ale czy ten, który ją zepsuł, potrafi ją zreperować?

Sytuacja jest bowiem aż modelowo prosta
Szper zlekceważył odpowiedź na
pytanie
Kilenia. Ujął kompana pod ramię. Powoli zbliżali się ku Alejom.
Partia sama
rozpoczęła
swą wielką przemianę. Ruch ideowy, każdy ruch ideowy, tak długo jest coś wart,
jak długo
sam potrafi się przemieniać i regenerować. Czytałeś mowę?

Nie czytałem. Słyszałem tylko o niej.

Dam ci ją. I teraz są przed nami trzy ewentualności. Albo nic się nie zmieni,
gdy okażemy
się twardzi i głupi. Mało prawdopodobne, ale teoretycznie możliwe. Albo partia
sama
oczyści się ze swego zła. Albo
i to jest trzecia możliwość
wszystko się
rozwali, rozpęknie,
a w próżni natychmiast pojawi się kontra, czyli restauracja. Historia zna takie
wydarzenia.
Też możemy mieć swoje Waterloo i swego Ludwika XVIII. Zresztą krańcowości się
stykają.
Jeżeli nie przeprowadzimy odnowy, to stracimy władzę i wszystko runie. Wtedy też
niecierpliwe
siły odnowicielskie zaczną działać z takim ferworem i tak na ślepo, że zanim
sprintem
przelecą dziesięć kilometrów, zmęczą się i zejdą z bieżni. Na to czekają
rozmaite Ludwiki
Osiemnaste, bardziej domowo zwane Andersami. Wybór między tymi ewentualnościami
stoi
przed każdym człowiekiem w tym kraju. Przed tobą również.

Ja wyboru dokonałem jeszcze wtedy, gdy inni nie chcieli nawet o tym myśleć.
Najwyżej
nie podpisane grypsy przysyłali mi do więziennej celi.

Złośliwość za złośliwość. Nie wiem, czy twój wybór przed pięciu laty dokonany
był
wtedy równie świadomy, jak to ci się dziś wydaje. Natomiast wysyłanie grypsów
zawsze było,
sam mi to przed chwilą powiedziałeś, działaniem w pełni świadomym. Świadomym
wszelkich konsekwencji. Taki gryps mógł być złapany... Co? Ale taki gryps był
tylko
grypsem. Kroplą, ziarnkiem piasku, sam znaczył tak niewiele. I wtedy jeszcze nie
mógł znaczyć.
Twój czyn znaczył więcej, a też był przedwczesny. Nie daremny, ale przedwczesny.
Działanie przedwczesne może być równie mało skuteczne, jak działanie zbyt późne.
Rok
piąty był rewolucją przedwczesną, ale czy dlatego w roku siedemnastym nie
należało podjąć
nowej próby?

Racje grupy nie zawsze bywają racją jednostki. Ktoś kogo wypalił rok piąty,
już w siedemnastym
mógł nie mieć ani siły, ani ochoty. Ani sił, ani ochoty na żaden nowy wybór...

Ktoś? Tak, ktoś może już nie mieć sił. Ale powiem ci coś, Bogdan, powiem ci
coś bardzo
ważnego...

Słucham.

Jeżeli w ósmej godzinie swej nowej wolności przyszedłeś do mnie, zamiast
siedzieć z
żoną i synem...

Przyszedłem podziękować.

E! To tłumaczenie dla niej i dla ciebie, ale nie dla mnie. Jeżeli przyszedłeś
akurat do
mnie, do którego masz zaufanie, to właśnie dlatego, że czujesz, iż przez ciebie
wybór też musi
być dokonany.

Ale nie na rzecz oportunizmu.

Na rzecz działania maksymalnie skutecznego. Do którego tęskniłeś przez te
wszystkie
lata. Nie sztuka się szarpać. Sztuka osiągać rzetelne rezultaty. Szarpać się
potrafi każdy. Ale
nie każdy potrafi osiągnąć rezultaty. Chciałbym, żebyś mnie zrozumiał, żebyś
mnie zrozumiał...
Naprzeciwko starego hotelu, w młodym, nowo założonym parku dziewczyny zaczepiały
przechodzących mężczyzn. Kileń w milczeniu, nie odpowiadając Szperowi, patrzył
na wyniosłą
sylwetkę Pałacu, wyraźną na tle granatowego nieba. Szper nie mówił już nic.
Powiedzieli
sobie bardzo dużo. Ruszyli w Aleje.
Buddyjski bębenek zebrania obracał się ciągle. Partum znowu krzyknął ze złą
furią: dezerter!
I znowu Wrzos oświadczył, iż on nie pojmuje sensu tej całej gadaniny, która jest
akademickim
sporem z samym życiem. Nie można aż tak być przeciw wszystkim, gdy wszyscy
są w tej chwili raczej za Kileniem niż za Partumem.

Jako sekretarz tej egzekutywy
wołał major Wrzos
zamykam tę bezsensowną
dyskusję
i po prostu zarządzam głosowanie.
Sprzeciwił się Szper:

Nie możemy głosowaniem rozstrzygać spraw tak zasadniczych. A sprawą zasadniczą
jest
dowolność interpretacji prawa i praworządności przez każdego funkcjonariusza
aparatu, który
żąda dla siebie przywileju nieomylności. I przywileju bezkarności. Dyskusja nad
rehabilitacją
Kilenia jest w gruncie rzeczy dyskusją nad odpowiedzialnością administracji
państwowej za
popełnione błędy. Taka zasada, zasada odpowiedzialności, powinna obowiązywać w
państwie
socjalistycznym jako najbardziej moralna z zasad społecznego współżycia.
Zaczęliśmy naprawiać
nasze błędy. Przede wszystkim musimy to uczynić wobec Kilenia.

Darowaliśmy mu już karę
powiedziała Łaszewska.

Ale należy mu przyznać rację. Rehabilitować go.

Możemy poczekać z tym na taki czas, gdy znowu będziemy dostatecznie silni, by
nasze
błędy nie były wykorzystane przeciw nam
to było stanowisko Damazyna.

Jeżeli nie zrewidujemy naszego stanowiska i nie uznamy naszych błędów, nigdy
nie będziemy
silni.
Nocoń też był uparty.

Znowu przesada
Partum zamachał ręką.

Machaniem rąk nie odpędzisz problemu
Szper też nie chciał ustąpić z pola.

A problem
wygląda tak: koniec z metodami działania frontowego. Kiedy z państwa okrążonego
i
atakowanego staliśmy się, my, obóz socjalistyczny, pierwszą potęgą świata,
inspiratorem
wszystkiego, co się dziś gdziekolwiek dzieje
wtedy musimy kończyć z frontowym
postępowaniem
z własnymi obywatelami. Do tej pory troszczyliśmy się przede wszystkim o
zapewnienie
naszym państwom należytej pozycji międzynarodowej, żeby nikt nam nie zagrażał.
Teraz musimy troszczyć się o szczęście i byt naszych obywateli. Kali ukradł
krowę, Kalemu
ukradziono krowę. Pięknie to wyłożyłeś, ale socjalistyczny prokurator nie może
pozwolić,
aby w jego państwie jakiekolwiek dalsze rewindykacje czynione były przez każdego
obywatela
na własną rękę. Sam wiesz, że przemoc mogła nam służyć tylko w czasie rewolucji


teraz służyć nam może jedynie prawo. Musimy je honorować z całą
zapobiegliwością. Inaczej
będziemy demoralizować samych siebie i nasze społeczeństwo. Demoralizować
przeciw nam.

Wiecie, kim byli bersekierzy?
Nocoń wsparł Szpera.
Najbardziej bojowym
oddziałem
Normanów, specjalnie trenowanym do walki. Bersekierzy byli tak niepohamowani w
swej dzikości, że Normanowie trzymali się od nich z daleka: wojownicy byli we
własnych
obozach i pływali na oddzielnych łodziach. Służyli sprawie zwycięstwa, ale na co
dzień Normanowie
nie chcieli mieć z nimi nic do czynienia. To właśnie byli bersekierzy.

Czy chcesz powiedzieć, że to my właśnie...
domyślił .się Damazyn.

Jeszcze nic nie chcę powiedzieć. Domyślasz się za szybko. Nie, my nie jesteśmy
bersekierami.
Już choćby dlatego, iż tamci byli specjalnie kształconą drużyną, a my jesteśmy
falą
masowego ruchu ideowego. Nie jesteśmy, ale możemy się nimi stać...

Bezpieczeństwo nie może być izolowane ani od partii, ani od społeczeństwa

zadeklarował
Wrzos.
Dlatego nie wolno nam uczynić nic takiego, co byłoby w sprzeczności z
powszechnym
odczuwaniem...

Nie o bezpieczeństwie myślałem
zniecierpliwił się Nocoń.
Ale o wielkiej
gromadzie
partyjnych, nawet i bezpartyjnych, którzy czują potrzebę walki jeszcze i po
zwycięstwie, gdy
wszyscy inni chcą już tylko zażywać owoców pokoju. Ci zapalczywi mogą się stać
nieznośni
w codziennym życiu, gdyż reguły bitewnego starcia chcą stosować nadal. Kileń
pierwszy, w
każdym razie jako jeden z pierwszych, zrozumiał, że musimy zdobyć się na ufność
w stosunku
do ludzi. I wobec tych, co byli przeciwko nam, i wobec tych, którzy byli nam
obojętni i
którzy nadal są tylko obojętni. Sam Partum pięknie mówił w swej mowie
oskarżycielskiej, że
obywatele są już lojalni na nasz rachunek
ale żądał kary dla Kilenia, iż z
takiej postawy
wysnuł praktyczne konsekwencje. Przed pięciu laty w sprawie inżyniera Suchowilka
wybraliśmy
złą ewentualność, gdyż nie mieliśmy zaufania do własnych obywateli. Na procesie
Kilenia
wygłoszona została mowa obrończa z urzędu. Nie była to prawdziwa mowa obrończa,
pan
mecenas targował się tylko o wysokość kary, ale nie śmiał zakwestionować całego
aktu
oskarżenia. Dzisiaj dopiero, teraz, wygłaszamy prawdziwą mowę obrończą Kilenia.
Należało
powiedzieć nie to, że Kileń popełnił mniejsze zło, niż zarzucał prokurator, ale
to, że myśmy
popełnili zło większe, niż nawet sam Kileń podejrzewał. Nie wolno nam było
stosować prowokacji
wobec własnego, lojalnego obywatela. Własnemu obywatelowi należało ufać...

Jeżeli w tej chwili dobrze was rozumiem, to do naszego spisku należało
dopuścić inżyniera
Suchowilka i razem z nim prowadzić grę przeciw tamtym facetom z Rittersee? Czy
tak?
Więc nie chodzi wam o tę, jak nazywacie, prowokację, ale o sposób jej
prowadzenia?
dopytywał
Partum.
Cisza.
Wszyscy pomyśleli równocześnie: czy wolno Noconiowi w tym sporze zająć
stanowisko
wyłącznie taktyczne, czy może ograniczyć się do analizowania wyłącznie
konspiracyjnej
techniki? Nocoń spróbował odpowiedzi:

Tak mówiąc dokonujecie pewnego istotnego nadużycia. Element prowokacji istniał
jedynie
wobec inżyniera Suchowilka. W stosunku do agentów z Rittersee nie występowała
żadna
prowokacja. Oni walczyli z nami, my walczyliśmy z nimi. Chcieliśmy skonstruować
pułapkę

nic więcej. Prowokacją jest stwarzanie sytuacji fałszywej, niejako samobójczej
dla
prowokowanego. Nic takiego nie dotyczyło naszych wrogów. Z tamtymi walka była
zwyczajna,
wobec Suchowilka postępowaliśmy tak, jak postępować nie było wolno. Kileń
wcześniej
niż my, powtarzam to i powtarzam, zorientował się, iż należy przesunąć nóżkę
cyrkla, by powiększyć
krąg ludzi, do których już mogliśmy mieć zaufanie. I za to został skazany...

Został skazany za nieposłuszeństwo rozkazom.

Formalnie tak, ale w rzeczywistości stoi on w kręgu spraw, które wynikły z
braku zaufania
do naszych własnych obywateli, do naszych własnych towarzyszy. Trzymano w
więzieniach
ludzi fałszywie oskarżonych i teraz musimy odrabiać błędy najstraszliwsze ze
strasznych.

I z kolei popełniać błędy następne; osłabiać samych siebie. Pozwalać, by nas
duszono.

Sami przydajemy siły palcom dusicieli. Sami dajemy im argumenty.
To Nocoń.

Właśnie! Sami przydajemy siły palcom dusicieli. Sami dajemy im argumenty.
To
Damazyn.
Te same słowa zabrzmiały inaczej. Diametralnie inaczej. Znaczyły one coś
zupełnie innego,
gdy je wymówił Nocoń. I coś zupełnie innego, gdy je wypowiedział Damazyn.
Znowu się zderzyli. Znowu zamilkli. Już naprawdę powiedzieli sobie wszystko.
Partum w
milczeniu poruszał przecząco głową. Szper patrzył sztywno przed siebie. Jeszcze
Nocoń
chciał jakby coś dodać, ale nie powiedział już nic więcej.
Jeszcze gadać? Jeszcze argumentować? Poczuli przeraźliwe zmęczenie. Tyle z
siebie wyrzucili

i nikt drugiego nie przekonał. Swą wielką kłótnię zaczynali ciągle od nowa. Od
tego
samego punktu
nie posunęli się o krok naprzód. Spór o porucznika Kilenia.
Łaska czy rehabilitacja?
Kileń czy Wagner? Nie rozstrzygnęli niczego, ale każdy z nich czuł, że ma rację
i
słuszność.
Byli zmęczeni.
Wstać. Zgasić ostatniego papierosa. Wyjść stąd. Znaleźć się na cichej, ciemnej
ulicy. Pustej
już zupełnie. Do domu. Do domu. Położyć się. Zamknąć oczy. A potem do rana nie
móc
usnąć.
Czy Kileń wie, że dziś, akurat w tej chwili, rozpatruje się jego sprawę? Czy śpi
na szerokim
tapczanie, którego wygodę teraz ocenia najlepiej? Czy może i on odlicza swe
bezsenne
godziny? Może lepiej sypiał w więzieniu?
Major Wrzos już wiedział, że nic dziś nie załatwią. Godziny zupełnie zmarnowane.
Zły
był. Jutro będą telefonować i pytać
różni. Ci wszyscy, którzy z odmiennymi
uczuciami i
sprzecznymi interesami czekają na rehabilitację Kilenia. Poczekają. Kileń też
będzie musiał
czekać. Wrzos powoli zagarnia do teczki rozrzucone dokumenty. Potrzebne i
niepotrzebne,
wszystkie. Nie wie, jak zakończyć tę naradę. Posiedzenie egzekutywy rozpływa się
w ciszy
nocnej, w zmęczeniu, w niezadowoleniu, w niedopełnieniu.
Pierwszy, bez słowa, wyszedł Damazyn
trzasnął drzwiami. Partum okrakiem tkwił
na
krześle
jakby jeszcze czekał na dalszy ciąg sporu. Łaszewska grzebała w
torebce. Szper
podszedł do okna i głęboko wdychał ciepłe powietrze. Jakieś dalekie radio grało
północną
godzinę.

Dwudziesty dziewiąty maj tysiąc dziewięćset pięćdziesiąty szósty rok
głośno
powiedział
Nocoń. Nikt nie znał przyczyny tak precyzyjnego obwieszczenia dnia, który się
rozpoczynał.
Była to trzecia rocznica ślubu Noconia. Musiał pamiętać o kwiatach.
Pułkownik Gustaw Wagner siedział nieporuszony i milczący.
Warszawa 1960-61. 1972-73.
Spis treści
Maj, 1956
Luty. 1951
Maj, 1956



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
15 Wykonywanie rehabilitacyjnych ćwiczeń ortoptycznychid247
Wymiary rehabilitacji człowieka niepełnosprawnego w W T Z
Rehabilitation of rotator cuff tendinopathy Clin Sports Med 22 (2003)
2007 04 Nowoczesna metoda oceny rehabilitacji u pacjentów po endoprototezoplastyce st biodrowego
rehabilitacja w ukł oddechowym
Wykłady Edukacja i rehabilitacja osób niepełnosprawnych
Małgorzata Turska Rehabilitacja?mo
Prewencja i rehabilitacja nr 4 09
6 Dysfagia leczenie i rehabilitacja
impuls wielowymiarowosc procesu rehabilitacji

więcej podobnych podstron