KrBib 14



14. CZY ZAJĄC MOŻE ZABIĆ PANA BOGA?

Rodzice stwierdzili, że dziecko - to znaczy ja - lubi muzykę, powinno zatem
uczyć się gry na fortepianie, zwłaszcza że ów instrument, wiedeńskiej firmy
"Joseph Hoffmann, k.u.k. Hoflieferant in Wien", stał od wielu lat w
salonie. Grała na nim moja matka. Ledwo przykładała palce do klawiatury,
ciężki lewia-tan o drapieżnych, czarno-białych zębach zamieniał się w
oswojonego ptaka, a podniesione wieko fortepianu umacniało mnie w
słuszności tego porównania.
Pozostał jeszcze tylko wybór nauczyciela, tym trudniejszy, że należało
rozstrzygnąć, który z pedagogów, działających w owym czasie w Tarnowie,
daje większą gwarancję wspaniałych, salonowych sukcesów przyszłego
pianisty: maestro Salo Bau czy pani profesor Kostelecka? Za Bauem,
artystą o olbrzymiej, lwiej czuprynie, przemawiała jego wielka
przeszłość. Jak głosiła wieść, występował kilkakrotnie na zamku w Ischlu
przed cesarzem Franciszkiem Józefem I, który rozmiłował się w jego
grze na skrzypcach. Bauowi przepowiadano wspaniałą przyszłość i, gdyby
nie trema, która obezwładniała go podczas występów przed wypełnioną po
brzegi salą, na pewno odnosiłby olśniewające sukcesy na estradach świata,
niczym drugi Huberman. Niestety, trema zabiła karierę Baua, który mimo
cesarskiego poparcia musiał wyrzec się dalszych występów - kilka z nich
skończyło się niepowodzeniem - i osiadł w rodzinnym Tarnowie, gdzie
udzielał gry na skrzypcach i fortepianie. Innym typem artysty była pani
Kostelecka, która wprawdzie nie występowała przed najjaśniejszym panem ani
nie była olśniewającą pianistką, natomiast - taka była powszechna opinia -
posiadała niepospolity talent pedagogiczny. Była nauczycielką surową i
wymagającą. Niepojętnych i niesfornych uczniów odsyłała do domu i
rezygnowała z dalszego ich nauczania. Postawę miała drobną, cerę śniadą i
żywe, czarne oczy. Była matką dwóch synów, młodszego Staszka, mojego
rówieśnika, i starszego od niego o rok Pawła, ale nie jestem pewien, czy na
imię mu było Paweł. Zresztą jego twarz i imię zatarły się w mojej pamięci,
podczas gdy młodszy utrwalił się w niej z plastyczną wyrazistością wraz z
imieniem, kształtem głowy, barwą cery, oczu, włosów - był podobny do matki
- i z całą otoczką wzruszeń, towarzyszących uczuciom przyjaźni, która nas
wtedy połączyła.
Przysłuchując się rozmowom rodziców, dyskutujących nad wyborem nauczyciela
gry na fortepianie, skłaniałem się ku pani Kosteleckiej, a to na skutek
dość szczególnych skojarzeń, nie mających żadnego związku z muzyką.
Dowiedziałem się bowiem z prowadzonych w mojej obecności rozmów, że pani
Kostelecka jest siostrą Birtusa, właściciela sklepu z bronią myśliwską,
przed którego oknem wystawowym zawsze zatrzymywałem się, aby z bijącym
sercem podziwiać wypchanego zająca, uciekającego przed wypchanym psem, i
stojącego w głębi myśliwego - była to woskowa kukła, odziana w myśliwski
strój - składającego się do strzału. To, co widziałem na wystawie, było dla
mnie nie znanym światem, całkowicie odmiennym od tego, w którym żyłem, i
wyobrażało jakąś pociągającą i nieuchwytną inność. W mojej rodzinie nikt
nie polował. W mojej rodzinie nikt nie składał się do strzału. W mojej
rodzinie nikt nie strzelał. A na tej wystawie działy się sprawy wyższe od
wszystkich moich dotychczasowych wyobrażeń o świecie, nieprzystępne i
podniosłe, odsłaniające piękną i radosną przygodę. Lekcje u pani
Kosteleckiej, rodzonej siostry Birtusa, wspaniałego myśliwego - właściciela
sklepu utożsamiłem w mojej wyobraźni ze składającym się do strzału myśliwym
- wydały mi się bramą do tego polującego świata i jego wielkiej tajemnicy.
Skoro więc rodzice dokonali wyboru pani Kosteleckiej, przyjąłem ich decyzję
z uczuciem niekłamanej i nieco zbyt głośnej radości.
Rozpoczęły się lekcje. Palcówki, gamy, czytanie nut, układ palców - palce
powinny uderzać w klawisze jak młoteczki, z góry - i jeszcze raz palcówki,
gamy, skale, oktawy, akordy, piano, pianissimo, klucz wiolinowy, basowy,
dur, moll, forte, fortissimo, adagia i znów palcówki.
Z początku było to wszystko niezwykle ciekawe, a nawet zabawne, z czasem
jednak zabiegi te, powtarzane z cykliczną monotonią, zaczynały mnie męczyć.
Raz nawet ośmieliłem się - o zgrozo! - ziewnąć, wówczas pani Kostelecka,
zgorszona, popiła łyk wody ze szklanki stojącej na płycie fortepianu i
rzekła do mnie głosem łagodnym, ale złowróżbnym:
- Te ćwiczenia są rzeczywiście nużące. Chcąc jednak coś osiągnąć, trzeba
się wysilić. Czy chcesz ładnie grać na fortepianie?
- Tak, proszę pani profesor - odpowiedziałem z głębokim przekonaniem. -
Ale chciałbym już grać Chopina.
Pani Kostelecka uśmiechnęła się z zadowoleniem i powiedziała:
- Posłuchaj, jeżeli okażesz dobrą wolę i opanujesz zmęczenie, w nagrodę za
ten wysiłek zapoznam cię z moimi synami i po lekcji będziesz się mógł z
nimi bawić. Dobrze?
- Dobrze, proszę pani.
Tak poznałem Staszka i Pawła.
Gdy pani Kostelecka po raz pierwszy wprowadziła mnie do salonu i zapoznała
z synami, natychmiast zmiarkowałem, żeśmy sobie przypadli do serca.
Kosteleccy przypatrzyli mi się uważnie, obejrzeli mnie ze wszystkich stron,
jak się ogląda nowy nabytek, kiwali z zadowoleniem głowami, potem z kolei
ja ich zlustrowałem, uśmiechnąłem się i podaliśmy sobie ręce.
- Ja jestem Staszek, a to jest Paweł - powiedział młodszy. Był niższy od
brata, ruchy miał sprężyste, zgrabne, w przeciwieństwie do Pawła, który
wydawał się nieco ociężały i powolny.
- A ja jestem Roman - powiedziałem.
Staszek zwrócił się do Pawła - rychło okazało się, że Paweł mimo
starszeństwa posłusznie podporządkowywał się młodszemu bratu, który trzymał
prym w zabawach i był ich inicjatorem - i rzekł:
- Podaj fajkę.
Paweł wyciągnął spod kanapy porcelanowy cybuch i "wypaliliśmy" fajkę
pokoju. Przyjaźń została zawarta i przypieczętowana. I tak trzy razy w
tygodniu, po skończonej lekcji - mając w pamięci warunki pani Kosteleckiej,
byłem zawsze świetnie przygotowany -
bawiliśmy się w Robinsona Kruzoe, w Indian, w pocztę, graliśmy w warcaby,
puszczaliśmy prawdziwą kolej na prawdziwych szynach; magiczna latarnia
rzucała czarnoksięskie obrazy na ścianę. Często wybieraliśmy się na dalekie
wyprawy w głąb puszczy, a dla tych celów dobrze nadawał się półmroczny
salon, zwłaszcza puszysty dywan rozścielony na podłodze, który tłumił kroki
"bladych twarzy", ostrożnie pełzających ku ogniskom czerwonoskórych
wojowników.
Mijały dni i tygodnie i było nam z sobą bardzo dobrze.
Pewnego jesiennego popołudnia, po lekcji, pani Kostelecka zawołała Staszka
i powiedziała:
- Dzisiaj nie będziecie się bawić. Weź ten pakunek i zanieś wujowi. Romek
idzie w tym samym kierunku, więc pójdziecie razem.
Gdy znaleźliśmy się przy oknie wystawowym sklepu Birtusa - tu nasze drogi
rozchodziły się - powiedziałem do Staszka:
- Ten zając jest jak żywy.
- Wypchany - zawyrokował wyniośle Staszek.
- Pies jest jak żywy.
- Wypchany.
- A myśliwy! Ale strzela!
- Z wosku.
- Aha...
- Na to nie warto patrzeć. Gdybyś zobaczył żywego zająca!
- A ty widziałeś?
- Tak.
- Kiedy?
- Wuj wziął mnie raz na polowanie. Przyglądałem się z daleka.
- I co?
- Zając czmychał miedzą. Wuj złożył się z dubeltówki, wystrzelił i zając
fiknął kozła.
- Zabił go?
- Tak.
- Po co?
- Przecież to jest polowanie.
- Dobrze, ale po co?
- Poluje się po to, żeby zabić.
- Aha...
- Chciałbyś to zobaczyć?
- Nie... Staszek zawołał:
- Strachajło! Fajtłapa!
Wbiegł na schody, prowadzące do sklepu Birtusa, i wymachując paczką
krzyknął:
- Jak przyjdziesz pojutrze, to się zabawimy w polowanie! Pokażę ci, jak
się zabija zająca!
I rzeczywiście, tego dnia bawiliśmy się w polowanie na zająca. Staszek był
myśliwym, wyżłem był Paweł, a ja - rozumie się - zającem. Biegałem po
pokoju, chowałem się za fotelami, pod stołem, za portierą. Staszek rzucał
we mnie piłką, gdy trafiał, padałem na podłogę, wtedy na czworakach zbliżał
się do mnie ujadający Paweł, obwąchiwał mnie, wyciągał spod fotela,
rozciągniętego na dywanie chwytał za ręce i wlókł do zwycięzcy. Umówiliśmy
się, że jeżeli Staszek trzykrotnie chybi, zmienimy się rolami: on będzie
zającem, a ja myśliwym. Paweł miał na wieczne
czasy" pozostać wyżłem. Niestety, Staszek zawsze trafiał.
Polowania trwały przez kilka dni, potem nasz zapał nagle zgasł, a jedynym
śladem minionych przygód myśliwskich były trzy przezwiska, które sobie
nadaliśmy: Staszek był Dubeltową, Paweł - Wyżłem, a ja - Zającem.
Mówiliśmy do siebie:
- Słuchaj, Dubeltowo...
- Przynieś to, Zając...
- Graj, Wyżeł...
Przezwiska przetrwały do końca naszej przyjaźni.
Tego dnia poszedłem jak zazwyczaj do pani Kosteleckiej o trzeciej po
południu, dźwigając pod pachą Clementiego i jakąś łatwą fortepianową
transkrypcję Griega. Lekcja przeszła spokojnie. Pani Kostelecka była
zadowolona. Pochwaliła układ palców i ich uderzenie i wypowiedziała kilka
przyjemnych słów o moim "wykonaniu" Griega. Zadała mi lekcję do domu i
kazała przyjść następnym razem o piętnaście minut wcześniej, po czym
powiedziała:
- A teraz idź do swoich przyjaciół.
Szurgnąłem nogami, szybkim ruchem ręki zgarnąłem nuty - w tym ruchu nie
było zbyt wielkiego szacunku ani dla szkoły Clementiego, ani dla Griega - i
już byłem w salonie. Półmrok. Przez zapuszczone do połowy portiery padała
do wnętrza smuga słońca, wibrująca obłokiem złotych pyłków. Rozejrzałem się
po pokoju. Pusto. Gdzie jest Staszek? Gdzie jest Paweł? Podejrzewając
indiański podstęp, obszedłem na palcach stół, zajrzałem pod kanapę, pod
fotele i zacząłem skradać się do fałdzistych portier, doskonałej kryjówki,
a zarazem świetnego punktu obserwacyjnego, a gdy się okazało, że i tam ich
nie ma, przystanąłem na środku salonu, nie wiedząc, co mam ze sobą począć.
Zapukać do sąsiedniego pokoju? Usiąść i czekać? A może znienacka, z
mrocznego kąta, jak pantera, skoczy mi na plecy Staszek? A może odezwie się
jego ryk spoza kredensu lub komody? Nie, nikt nie skacze. Nikt nie ryczy.
Jest cicho... mroczno... pusto. Co robić? Usiadłem na brzegu taboretu i.
wpatrywałem się podejrzliwie i wyczekująco w jasną szparę między podłogą a
drzwiami prowadzącymi do jadalnego pokoju. Mijały chwile. Co to
wszystko znaczy?
Wreszcie drzwi się otworzyły. Zaskrzypiała podłoga. Przede mną stał
Staszek.
- Serwus, Dubeltowo - powiedziałem i wyciągnąłem rękę.
Nie podjął mojej dłoni.
- Nie chcesz się ze mną przywitać? Staszek wbił wzrok w podłogę.
- Zrobiłem ci coś złego? - spytałem. Staszek milczał.
- Gniewasz się na mnie? Znów żadnej odpowiedzi.
- Co się stało, Dubeltowo?
Staszek, który stał dotychczas z pochyloną głową, wyprostował się i rzekł:
- Od dzisiaj nie będziemy się z tobą bawić. Ani ja, ani Wyżeł.
Zmartwiałem.
- Dlaczego?
- Dlatego.
- Przecież...
- Nie... nie... To jest postanowione.
- Ale dlaczego?
Wyrzucił z siebie:
- Bo ty zabiłeś Pana Boga.
-Ja?
-Ty.
- Ja zabiłem...
- Tak.
- Ja?...
- Ty! Ty! Ty! ?
- Kiedy? Gdzie? Ja...
- Pana Jezusa!
- Nieprawda! - wrzasnąłem.
- Prawda!
- Nieprawda! - zacisnąłem pięści i szedłem ku Staszkowi, który cofnął się
ku ścianie.
Nie wiedziałem, o co mu chodzi, nie wiedziałem, o czym mówi. Bóg? Bóg?
Zabiłem Boga? Dlaczego miałem zabić Boga? Jezusa? Jezusa? Ja zabiłem? Ja?
Kogo zabiłem?! Wszystko jedno! Ja nikogo nie zabiłem! Nikogo! Wyciągnąłem
obie ręce i już, już sięgałem nimi do czupryny Staszka, gdy znienacka
ogarnęła mnie bezsilność.
- Kto ci to powiedział? - szepnąłem.
- Ktoś powiedział.
- Kto?
- Ktoś, co wie.
- Ty w to wierzysz?
- Wierzę! Poczułem łzy w oczach:
- Przecież ja jestem Zając, Dubeltowo.
- No to co?
- Czy zając może zabić Pana Boga?
Staszek wybiegł z salonu.
Wyszedłem do przedpokoju, chwyciłem płaszcz, czapkę, pod pachę zgarnąłem
nuty i pobiegłem do domu.
Wieczorem oświadczyłem rodzicom, że więcej nie pójdę na lekcje do pani
Kosteleckiej. Ponieważ nie podałem im przyczyny mojego postanowienia i
tylko z zawziętym uporem powtarzałem: - Nie pójdę - właściwie po dzień
dzisiejszy nie wiem, dlaczego zataiłem przed rodzicami całe zdarzenie -
ojciec z oburzeniem oświadczył, że jestem chłopcem upartym i złym, a matka
stwierdziła, że jestem niepoprawnym leniem.
Następnego dnia ojciec, po naradzie z dziadkiem, udał się do pani
Kosteleckiej. Nie wiem, o czym ze sobą rozmawiali.
Po tygodniu poszedłem na pierwszą lekcję do profesora Salo Baua. Maestro
pogładził swą olbrzymią lwią czuprynę, nałożył na nos cwikier i przyjrzał
mi się uważnie. Położyłem dłonie na klawiaturze. Poprawił układ moich
palców. Zerknąłem na drzwi prowadzące do sąsiedniego pokoju. Zagrałem.
Ale to już nie było to samo. Coś bezpowrotnie minęło.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
T 14
Rzym 5 w 12,14 CZY WIERZYSZ EWOLUCJI
ustawa o umowach miedzynarodowych 14 00
990425 14
foto (14)
DGP 14 rachunkowosc i audyt
Plakat WEGLINIEC Odjazdy wazny od 14 04 27 do 14 06 14
022 14 (2)
index 14
Program wykładu Fizyka II 14 15

więcej podobnych podstron