WR04


.L:32
.S:2
.H: $$$
.H:
.X:10
Zima minęła nam szybko; Zammis pracował nad namiotem, a ja
ćwiczyłem się w starożytnej sztuce szycia butów. Obrysowałem
kontury naszych stóp na wężowej skórze i po kilku eksperymentach
odkryłem, że gotowanie skóry ze śliwkami nadaje jej miękkość
i elastyczność. Składałem razem kilka gumiastych warstw,
obciążałem je i zostawiałem do wyschnięcia; w rezultacie
otrzymywałem twardą, giętką podeszwę. Zanim skończyłem szyć
Zammisowi buty, Drak potrzebował już nowej pary.
- Są za małe, wujku.
- Jak to za małe?
Zammis wskazał w dół.
- Cisną w palcach. Nogi mnie bolą.
Przykucnąłem i pomacałem wypuczony wierzch dziecięcych butów.
- Nie rozumiem. Brałem miarę najwyżej dwadzieścia,
dwadzieścia pięć dni temu. Na pewno się nie poruszyłeś, kiedy ci
mierzyłem stopy?
Zammis potrząsnął głową.
- Nie ruszałem się.
Zmarszczyłem brwi i podniosłem się z kolan.
- Stań prosto, Zammis.
Drak wyprostował się, a ja stanąłem obok niego. Czubek jego
głowy sięgał mi do piersi. Jeszcze sześćdziesiąt centymetrów i
dzieciak dogoni rodzica.
- Zdejmij je, Zammis. Zrobię większą parę. Spróbuj nie rosnąć
tak szybko.
*
Zammis rozbił namiot wewnątrz jaskini, nałożył do środka żaru
z paleniska, a potem natarł skórę tłuszczem, żeby nie
przemakała. Drak dalej rosnął, więc wstrzymałem się z robieniem
dla niego butów, dopóki nie upewnię się co do rozmiaru.
Próbowałem opracować prognozę: mierzyłem stopy Zammisa co
dziesięć dni i proporcjonalnie przedłużałem linię aż do wiosny.
Według moich obliczeń dzieciak miałby stopy wielkości
transporterów bojowych, zanim śniegi stopnieją. Do wiosny Zammis
powinien osiągnąć pełny wzrost. Stare buty lotnicze Jerry'ego
rozpadły się jeszcze przed urodzeniem dziecka, ale zachowałem
resztki. Wykorzystałem podeszwy jako szablon i modliłem się,
żeby pasowały.
Pracowałem nad nowymi butami, a Zammis pilnował uszczelniania
namiotu. Obejrzał się na mnie.
- Wujku?
- Co?
- Egzystencja to pierwsze założenie?
Wzruszyłem ramionami.
- Tak mówi Shizumaat i ja to przyjmuję.
- Ale wujku, skąd wiemy, że egzystencja jest rzeczywista?
Opuściłem ręce, popatrzyłem na Zammisa, potrząsnąłem głową i
wróciłem do zszywania butów.
- Uwierz mi na słowo.
Drak skrzywił się.
- Ale wujku, to nie jest wiedza; to jest wiara.
Westchnąłem, wspominając swoje studenckie lata na
Uniwersytecie Narodowym - banda młodocianych snobów gnieżdżąca
się w tanim mieszkaniu, eksperymentująca z wódą, prochami i
filozofią. W wieku trochę ponad jeden ziemski rok Zammis
zamieniał już się w intelektualnego nudziarza.
- Czy wiara to coś złego?
Zammis prychnął.
- Wujku, daj spokój. Wiara?
- Pomaga niektórym dźwigać ten przemoczony dom duszy.
- Dom duszy?
Podrapałem się w głowę.
- Kruchy dom duszy; życie. Chyba to z Szekspira.
Zammis zmarszczył brwi.
- Tego nie ma w Talmanie.
- Jego, nie tego. Szekspir był człowiekiem.
Zammis wstał, podszedł do ognia i usiadł naprzeciwko mnie.
- Czy on był filozofem jak Mistan albo Shizumaat?
- Nie. Pisał sztuki... takie opowieści, które się odgrywa.
Zammis potarł brodę.
- Pamiętasz coś z Szekspira?
Uniosłem palec.
- "Być albo nie być; oto jest pytanie".
Drak z wrażenia otworzył usta, potem gwałtownie kiwnął głową.
- Tak. Tak! Być albo nie być; oto jest pytanie! - Rozłożył
ręce. - Skąd wiemy, że na dworze wieje wiatr, skoro tego
nie widzimy? Czy morze wciąż faluje, jeśli tego nie czujemy?
Kiwnąłem głową.
- Tak.
- Ale wujku, skąd to wiemy?
Spojrzałem na Draka spode łba.
- Zammis, mam dla ciebie pytanie. Czy następujące twierdzenie
jest prawdziwe, czy fałszywe: to, co teraz mówię, jest kłamstwem.
Zammis zamrugał.
- Jeśli to kłamstwo, w takim razie twierdzenie jest
prawdziwe. Ale... jeśli to prawda... twierdzenie jest fałszywe,
ale... - Zammis znowu zamrugał, potem odwrócił się i zaczął
nacierać namiot tłuszczem. - Przemyślę to sobie, wujku.
- Zgoda, Zammis.
Drak zastanawiał się przez jakieś dziesięć minut, potem
odwrócił się do mnie.
- Twierdzenie jest fałszywe.
Uśmiechnąłem się.
- Ale twierdzenie właśnie to mówi, dlatego jest prawdziwe,
chociaż... - znacząco zawiesiłem głos. Och, próżności, kusisz
nawet świętych.
- Nie, wujku. Twierdzenie nie ma sensu w danym kontekście.
- Wzruszyłem ramionami. - Widzisz, wujku, to twierdzenie zakłada
istnienie prawdziwych wartości, które mogą określać się
nawzajem, niezależnie od wszelkich innych czynników. Uważam, że
logika Lurrveny w Talmanie dostatecznie to wyjaśnia, i
jeśli brak sensu równa się fałszowi...
Westchnąłem.
- No, tak...
- Widzisz, wujku, musisz najpierw ustalić kontekst, w którym
twoje twierdzenie posiada sens.
Pochyliłem się do przodu, zmarszczyłem brwi i podrapałem się
w brodę.
- Rozumiem. Znaczy, na naukę nigdy nie jest za późno.
Zammis popatrzył na mnie dziwnie i zdziwił się jeszcze
bardziej, kiedy upadłem na posłanie, rechocząc jak kretyn.
*
- Wujku, dlaczego ród Jeriba ma tylko pięć imion? Mówiłeś,
że ludzkie rody mają wiele imion.
Kiwnąłem głową.
- Pięć imion rodu Jeriba noszą ci, którzy muszą do nich dodać
czyny. Czyny są ważne, nie imiona.
- Gothig jest rodzicem Shigana, a Shigan jest moim rodzicem.
- Oczywiście. Wiesz o tym ze swojej recytacji.
Zammis spochmurniał.
- W takim razie muszę nazwać moje dziecko Ty, kiedy
zostanę rodzicem?
- Tak. A Ty musi nazwać swoje dziecko Haesni. Co w tym złego?
- Chciałbym nazwać swoje dziecko Davidge, twoim imieniem.
Uśmiechnąłem się i potrząsnąłem głową.
- Imię Ty nosili wielcy bankierzy, kupcy, wynalazcy i... no,
sam wiesz najlepiej. Imię Davidge nie ma takich tradycji.
Pomyśl, co straciłby Ty nie będąc Ty'em.
Zammis zastanawiał się przez chwilę, potem kiwnął głową.
- Wujku, myślisz, że Gothig jeszcze żyje?
- O ile mi wiadomo.
- Jaki jest Gothig?
Przypomniałem sobie, jak Jerry opowiadał o swoim rodzicu
Gothigu.
- On uczy muzyki i jest bardzo silny. Jerry... Shigan mówił,
że jego rodzic potrafił zginać w palcach metalowe sztaby. Gothig
jest również bardzo dostojny. Przypuszczam, że ostatnio Gothig
jest również bardzo smutny. Na pewno myśli, że ród Jeriba
się skończył.
Zammis zmarszczył brwi, jego żółte czoło się pofałdowało.
- Wujku, musimy jakoś dotrzeć na Drako. Musimy powiedzieć
Gothigowi, że ród trwa.
- Powiemy.
*
Zimowe lody zaczęły topnieć, namiot, buty i plecaki były
gotowe. Nasze nowe ocieplane kombinezony wymagały tylko
ostatecznego wykończenia. Ponieważ Jerry dał mi Talman na
czas nauki, złota kostka wisiała teraz na szyi Zammisa. Drak
często wyjmował z futerału małą złotą książeczkę i studiował ją
całymi godzinami.
- Wujku?
- Co?
- Dlaczego Drakowie mówią i piszą w jednym języku, a ludzie w
innym?
Roześmiałem się.
- Zammis, ludzie mówią i piszą wieloma językami. Angielski to
tylko jeden z nich.
- Więc jak ludzie ze sobą rozmawiają?
Wzruszyłem ramionami.
- Nie zawsze rozmawiają; jeżeli chcą rozmawiać, zatrudniają
tłumaczy... ludzi, którzy znają oba języki.
- Ty i ja, obaj znamy angielski i drakoński; czy możemy być
tłumaczami?
- Pewnie możemy, jeśli znajdziemy gdzieś Draka i człowieka,
którzy chcą ze sobą rozmawiać. Pamiętaj, że trwa wojna.
- Jak mogą zakończyć wojnę, jeśli nie chcą rozmawiać?
- Pewnie kiedyś zaczną rozmawiać.
Zammis uśmiechnął się.
- Chciałbym zostać tłumaczem i pomóc zakończyć wojnę. -
Odłożył szycie i wyciągnął się na nowym materacu. Wyrósł już
nawet ze starego materaca, którego używał teraz jako poduszki.
- Wujku, myślisz, że znajdziemy kogoś za tym karłowatym lasem?
- Mam nadzieję.
- Jeśli znajdziemy, czy polecisz ze mną na Drako?
- Obiecałem twojemu rodzicowi, że polecę.
- Ale potem? Później, kiedy już przedstawię swoją recytację,
co będziesz robił?
Zapatrzyłem się w ogień.
- Nie wiem. - Wzruszyłem ramionami. - Podczas wojny nie
będzie łatwo dostać się na Drako.
- A co potem?
- Chyba wrócę do służby.
Zammis oparł się na łokciu.
- Wrócisz do służby jako pilot myśliwca?
- Jasne. Nic więcej nie potrafię.
- I do zabijania Draków?
Odłożyłem własne szycie i popatrzyłem na Draka. Wiele się
zmieniło, odkąd Jerry i ja walczyliśmy ze sobą - więcej, niż
przypuszczałem. Potrząsnąłem głową.
- Nie, chyba nie będę pilotem... nie w czynnej służbie. Może
znajdę pracę na statku handlowym. - Wzruszyłem ramionami. - Może
służba nie zostawi mi żadnego wyboru.
Zammis usiadł prosto, milczał przez chwilę, potem wstał,
podszedł do mojego posłania i ukląkł obok mnie na piasku.
- Wujku, nie chcę cię opuścić.
- Nie bądź głuptasem. Będziesz wśród swoich. Twój
dziadek Gothig, rodzeństwo Shigana, ich dzieci... szybko o mnie
zapomnisz.
- A ty zapomnisz o mnie?
Spojrzałem w żółte oczy, potem wyciągnąłem rękę i dotknąłem
policzka Zammisa.
- Nie, nie zapomnę o tobie. Ale pamiętaj o jednym, Zammis:
ty jesteś Drakiem, a ja jestem człowiekiem i tak już jest
podzielony nasz wszechświat.
Zammis zdjął moją dłoń ze swojego policzka, rozłożył palce i
przyjrzał się im.
- Cokolwiek się stanie, wujku, nigdy cię nie zapomnę.
*
Lody stopniały. Drak i ja staliśmy obok grobu w zacinającym
deszczu, objuczeni plecakami. Zammis był równie wysoki jak ja,
czyli trochę wyższy od Jerry'ego. Ku mojej uldze buty pasowały.
Zammis wyżej podsunął plecak na ramionach, potem odwrócił się
od grobu i popatrzył na morze. Podążyłem wzrokiem za jego
spojrzeniem tam, gdzie spienione bałwany rozbijały się o skały.
Obejrzałem się na Draka.
- O czym myślisz?
Zammis spuścił głowę, potem odwrócił się do mnie.
- Wujku, nie myślałem o tym przedtem, ale... będę tęsknił za
tym miejscem.
- Bzdura! Za tym miejscem? - Zaśmiałem się i poklepałem Draka
po ramieniu. - Dlaczego będziesz tęsknił za tym miejscem?
Zammis znowu spojrzał na morze.
- Nauczyłem się tutaj wielu rzeczy. Nauczyłeś mnie tutaj
wielu rzeczy, wujku. Spędziłem tutaj życie.
- Tylko początek, Zammis. Masz całe życie przed sobą. -
Kiwnąłem głową w stronę grobu. - Pożegnaj się.
Zammis podszedł do grobu, stanął nad nim, potem uklęknął obok
i zaczął zdejmować kamienie. Po chwili odsłonił szkieletową dłoń
z trzema palcami. Kiwnął głową, a potem zaszlochał.
- Przepraszam, wujku, ale musiałem to zrobić. Dla mnie to
był tylko stos kamieni. Teraz to coś więcej.
Odłożył kamienie na miejsce i wstał. Machnąłem ręką w stronę
lasu.
- Idź pierwszy. Dogonię cię za chwilę.
- Tak, wujku.
Zammis wszedł pomiędzy nagie drzewa, a ja popatrzyłem na
grób.
- I co myślisz o Zammisie, Jerry? Jest większy od ciebie.
Chyba wężowa dieta mu służy. - Przykucnąłem obok grobu,
podniosłem nieduży kamień i dodałem do stosu. - No, to już
wszystko. Albo dotrzemy na Drako, albo zginiemy.
Wstałem i popatrzyłem na morze.
- Tak, chyba nauczyłem się tutaj paru rzeczy. Też będę
trochę tęsknił.
Stojąc obok grobu, zarzuciłem plecak na ramiona.
- Ehdevva sahn, Jeriba Shigan. Na razie, Jerry.
Odwróciłem się i ruszyłem za Zammisem pomiędzy drzewa.
*
Następne dni były dla Zammisa pełne zdumiewających odkryć.
Dla mnie niebo wyglądało tak samo, posępne i szare, a kilka
nowych odmian flory i fauny nie wyróżniało się niczym
szczególnym. Przekroczywszy karłowaty las, przez jeden dzień
wspinaliśmy się po łagodnym stoku, a potem znaleźliśmy się na
płaskiej, szerokiej, bezkresnej równinie. Rosły tam purpurowe
zielska, które sięgały nam do kostek i zostawiały na butach
plamy tej samej barwy. Noce nadal były za zimne na wędrówki,
więc zamykaliśmy się w namiocie. I natłuszczony namiot, i
kombinezony dobrze spełniały swoje zadanie, chroniąc nas przed
niemal ustawicznym deszczem.
Wędrowaliśmy już od prawie dwóch długich fyrińskich tygodni,
kiedy to zobaczyliśmy. Ryknęło nad naszymi głowami i znikło za
horyzontem, zanim któryś z nas zdążył powiedzieć słowo. Nie
miałem wątpliwości, że statek, który właśnie zobaczyłem,
podchodził do lądowania.
- Wujku! Czy on nas widział?
Potrząsnąłem głową.
- Nie, raczej nie. Ale wylądował. Słyszałeś? Wylądował gdzieś
niedaleko.
- Wujku?
- Idziemy dalej! O co chodzi?
- Czy to był drakoński statek, czy ludzki statek?
Ochłonąłem z pierwszego zapału. Wcale o tym nie pomyślałem.
Machnąłem ręką.
- Wszystko jedno. Idziemy. Tak czy owak wrócisz na Drako. Nie
jesteś żołnierzem, więc siły SZZ nic do ciebie nie mają, a jeśli
to Drakowie, zabiorą cię do domu.
Zaczęliśmy znowu maszerować.
- Ale wujku, co będzie z tobą, jeśli to drakoński statek?
Wzruszyłem ramionami.
- Jeniec wojenny. Drakowie podobno przestrzegają
międzyplanetarnych konwencji wojennych, więc nic mi nie zrobią.
- Akurat, powiedziała tylna część mojego umysłu do przedniej
części mojego umysłu. Podstawowe pytanie brzmiało: czy wolę
zostać jeńcem wojennym Draków, czy stałym mieszkańcem Fyrine IV.
Odpowiedź znalazłem już dawno.
- No chodź, szybciej. Nie wiemy, jak daleko stąd wylądował
statek ani kiedy odleci.
Lewa, prawa, marsz, marsz. Poza krótkimi przerwami na
odpoczynek nie zatrzymywaliśmy się - nawet w nocy. Wysiłek nas
rozgrzewał. Horyzont jakoś wcale się nie przybliżał. Im dłużej
wędrowaliśmy, tym większe otępienie ogarniało mój umysł. Minęło
kilka dni i mózg miałem już równie odrętwiały jak stopy, kiedy
wpadłem w dziurę ukrytą w purpurowym zielsku. Natychmiast
wszystko pociemniało i poczułem ból w prawej nodze. Z ulgą
powitałem nadchodzące omdlenie, spokój, ciepło, odpoczynek.
*
- Wujku? Wujku? Obudź się, proszę!
Poczułem uderzenia w twarz, chociaż jakby z daleka. Ból
wdzierał mi się do mózgu, rozpraszał mroki nieświadomości.
Cholera jasna, chyba złamałem nogę. Podniosłem wzrok i
zobaczyłem zarośnięte zielskiem krawędzie jamy. Siedziałem na
tyłku w kałuży wody. Zammis przykucnął obok mnie.
- Co się stało?
Zammis wskazał w górę.
- Ta dziura była zakryta tylko cienką skorupą ziemi i roślin.
Widocznie woda wypłukała glebę. Jak się czujesz?
- Noga. Chyba złamałem nogę. - Oparłem się plecami o
błotnistą ścianę. - Zammis, będziesz musiał iść dalej sam.
- Nie mogę cię zostawić, wujku!
- Słuchaj, jeśli kogoś znajdziesz, przyślesz mi pomoc.
- A jeśli tutaj zbiera się woda? - Zammis zaczął obmacywać
moją nogę, aż się skrzywiłem. - Muszę cię stąd wynieść. Co
powinienem zrobić z nogą?
Dzieciak mówił całkiem słusznie. Nie miałem w planach
utopienia.
- Potrzebujemy czegoś sztywnego. Przywiąż nogę, żeby ją
unieruchomić.
Zammis ściągnął plecak, klęcząc w wodzie i błocie otworzył
pakunek, potem rozwinął namiot. Unieruchomił moją nogę za pomocą
kołków namiotowych i obwiązał wężowymi skórami oderwanymi od
namiotu. Potem sporządził dwie pętle ze skóry, wsadził w nie
moje nogi i założył sobie pętle na ramiona. Podniósł mnie, a
wtedy zemdlałem.
Leżałem na ziemi, przykryty resztkami namiotu. Zammis
potrząsał moim ramieniem.
- Wujku? Wujku?
- Tak? - szepnąłem.
- Wujku, jestem gotowy do drogi. - Zammis pokazał na ziemię
obok mnie. - Masz tutaj jedzenie, a kiedy będzie padać, po
prostu naciągnij namiot na twarz. Oznakuję trasę, żeby znaleźć
drogę powrotną.
Kiwnąłem głową.
- Uważaj na siebie.
Zammis wyciągnął do mnie rękę.
- Wujku, mogę cię nieść. Nie powinniśmy się rozłączać.
Słabo pokręciłem głową.
- Chyba żartujesz, mały. Nie dałbym rady. Znajdź kogoś i
sprowadź pomoc. - Poczułem, że żołądek podchdzi mi do gardła i
zimny pot występuje na skórę. - No, idź już.
Zammis chwycił swój plecak i wstał. Zarzuciwszy plecak na
ramiona, odwrócił się i ruszył biegiem w kierunku, w którym
leciał statek. Odprowadzałem go wzrokiem, dopóki nie zniknął.
Potem spojrzałem w zachmurzone niebo.
- Tym razem prawie mnie dostałeś, ty kizlode sukinsynu,
ale nie uwzględniłeś Draka... ciągle zapominasz... że jest nas
dwóch...
Odpływałem w nieświadomość i powracałem. Poczułem deszcz na
twarzy, więc naciągnąłem namiot na głowę. Po chwili ciemność
znowu mnie pochłonęła.
*
- Davidge? Porucznik Davidge?
Otworzyłem oczy i zobaczyłem coś, czego nie widziałem od
czterech ziemskich lat: ludzką twarz.
- Kto ty jesteś?
Twarz, młoda i pociągła pod linią krótkich blond włosów,
uśmiechnęła się.
- Jestem kapitan Steerman, oficer medyczny. Jak się pan
czuje?
Rozważyłem pytanie i odpowiedziałem uśmiechem.
- Jakby mnie naszprycowali najlepszym towarem na rynku.
- Bo tak jest. Był pan w bardzo złym stanie, kiedy zespół
geodezyjny pana znalazł.
- Zespół geodezyjny?
- Chyba pan nic nie wie. Stany Zjednoczone Ziemi i Drakoński
Parlament utworzyły wspólną komisję, żeby nadzorować kolonizację
nowych planet. Wojna się skończyła.
- Skończyła?
- Tak.
Ciężki kamień spadł mi z serca.
- Gdzie jest Zammis?
- Kto?
- Jeriba Zammis, ten Drak, z którym byłem.
Lekarz wzruszył ramionami.
- Nic o tym nie wiem, ale przypuszczam, że żabole się nim
zajmują.
Żabole. Sam kiedyś używałem tego określenia. Kiedy
usłyszałem go z usta Steermana, wydawało mi się inne: obce,
obrzydliwe.
- Zammis jest Drakiem, nie żabolem.
Doktor zmarszczył brwi, potem wzruszył ramionami.
- Oczywiście. Jak pan woli. Proszę odpoczywać, zajrzę
znowu do pana za parę godzin.
- Czy mogę zobaczyć Zammisa?
Lekarz uśmiechnął się.
- O nie. Lecimy z powrotem do bazy SZZ w Delphi. Ten... Drak
pewnie jest już w drodze na Drako.
Skinął głową, odwrócił się i wyszedł. Boże, czułem się taki
zagubiony. Rozejrzałem się i zobaczyłem, że leżę na oddziale
pokładowego szpitala. Łóżka po obu stronach były zajęte.
Mężczyzna po prawej potrząsnął głową i wrócił do czytania
magazynu. Facet po lewej spojrzał na mnie ze złością.
- Ty cholerny dracki pachołku!
Obrócił się na lewy bok i pokazał mi plecy.
*
Obca Ziemia. Te dwa słowa jako pierwsze przyszły mi do głowy,
kiedy zszedłem po rampie na poligon SZZ w Orleanie. Obca Ziemia.
Popatrzyłem na tłumy pracowników SZZ biegające w kółko niczym
zaaferowane mrówki, wciągnąłem w nozdrza zapach cywilizacji i
splunąłem na rampę.
- Chcesz sobie odpocząć na koszt państwa?
Spojrzałem w dół i zobaczyłem szeregowca Sił Policyjnych w
białej czapce mierzącego mnie gniewnym wzrokiem. Schodziłem
dalej po rampie.
- Spadaj.
- Quoi? - Żandarm podszedł bliżej i zaczekał na mnie
przy końcu rampy.
- Spadaj. - Wyciągnąłem dokumenty zwolnienia z kieszeni na
piersiach i pomachałem mu przed nosem. - Gavey
krótkoterminowy, kizlode?
Żandarm wziął moje papiery, przejrzał je z nadąsaną miną,
potem pokazał mi długi, niski budynek na skraju poligonu.
- Continuez tout droit.
Uśmiechnąłem się, odwróciłem i ruszyłem przez poligon, myśląc
o Zammisie pytającym, jak ludzie rozmawiają ze sobą. Gdzie był
teraz Zammis? Potrząsnąłem głową i wszedłem do niskiego budynku.
Większość ludzi w środku tłoczyła się w przejściach do
rejestracji albo przesiadki. Zobaczyłem dwójkę znudzonych
urzędników za dwoma długimi stołami i pomyślałem, że to
miejscowa odprawa celna. Wielojęzyczny napis nad stołami
potwierdził moje przeczucie. Zatrzymałem się przed pierwszym
stołem. Celniczka spojrzała na mnie, a potem wyciągnęła rękę.
- Votre passeport?
Wyjąłem błękitno-białą książeczkę, podałem jej i czekałem z
założonymi rękami. Poczułem napięcie mięśni na karku, kiedy
zauważyłem stary antydrakoński propagandowy plakat na ścianie
za plecami celniczki. Pokazywał dwie żółte, pazurzaste łapy
trzymające miniaturową Ziemię przed paszczą pełną kłów. Kły i
pazury. Podpis głosił w siedmiu językach: "Oni nazywają to
zwycięstwem."
- Avez-vous quelque chose a declarer?
Zmarszczyłem brwi.
- Ess?
Ona też zmarszczyła brwi.
- Avez-vous quelque chose a declarer?
Ktoś mnie klepnął w ramię.
- Czy pan mówi po angielsku?
Obejrzałem się i zobaczyłem drugiego celnika. Podwinąłem
górną wargę, obnażając zęby.
- Surda; ne surda. Adze Dracon?
Brwi podjechały mu do góry, kiedy bezdźwięcznie wymówił słowo
"Drak". Odwrócił się do koleżanki, wziął od niej mój paszport i
spojrzał na mnie. Postukał czubkami palców w paszport, potem
otworzył go, przeczytał kartkę z moimi danymi i znowu popatrzył
na mnie.
- Pan pozwoli ze mną, panie Davidge. Musimy porozmawiać.
Odwrócił się i wszedł do małego gabinetu. Wzruszyłem
ramionami i poszedłem za nim. Wskazał mi krzesło i sam usiadł za
biurkiem.
- Dlaczego pan udaje, że nie mówi po angielsku?
- Dlaczego trzymacie ten plakat na ścianie? Wojna się
skończyła.
Urzędnik zatarł ręce, potem oparł dłonie na biurku i
potrząsnął głową.
- Walka się skończyła, panie Davidge, ale wojna minęła nie
dla wszystkich. Żabole zabiły wielu ludzi.
Przechyliłem głowę na bok.
- Zginęło też kilku Draków. - Wstałem. - Mogę już iść?
Urzędnik odchylił się do tyłu w krześle.
- Przekona się pan, że taka postawa nie ułatwi panu życia
na tej planecie.
- To moje życie.
Celnik wzruszył ramionami, potem machnął w stronę drzwi.
- Może pan iść. I powodzenia, panie Davidge. Szczerze panu
współczuję.
*
"Dracki pachołek". W tym obelżywym określeniu dźwięczały
echa innych historycznych obelg - heretyk, kolaborant, pedał,
murzyński sługus, wszystkie połączone w jedno. Były pilot
wojskowy nie miał szans na rynku pracy, nie czekała na niego
żadna posada, zwłaszcza na pilota, który nie latał od czterech
lat, który miał felerną nogę i który był drackim pachołkiem.
Transport do Ameryki Północnej, a potem do Dallas po okresie
samotnej wędrówki. Prześladowały mnie osiemsetletnie słowa
Mistana z Talmanu: Misnuuram va siddeth. W twoich
myślach jest samotność. Samotność to coś, co sami sobie robimy.
"Jerry tylko raz potrząsnął głową, potem wycelował we mnie
żółtym palcem, szukając właściwych słów. ŻDavidge... dla mnie
samotność jest nieprzyjemna... niewygodna, sprawia mi przykrość,
ale nie budzi lęku. Myślę, że ty wolałbyś umrzeć niż zostać sam
ze sobą".
Mistan powiada: "Jeżeli jesteś samotny ze sobą, zawsze
będziesz samotny wśród innych". Sprzeczność? Samo życie
udowodniło prawdziwość tego twierdzenia. Czułem się obco na
własnej planecie i chodziło o więcej niż nienawiść, której nie
mogłem dzielić, czy miłość, która innym wydawała się niemożliwa
- perwersyjna. W gruncie rzeczy wcale nie potrzebowałem istoty
zwanej "Davidge". Przed Fyrine IV miałem inne powody - powody,
których już nie pamiętałem; ale teraz znałem powód. Z własnej
lub cudzej winy zdradziłem brzydkiego, żółtego stwora imieniem
Zammis, a także jego rodzica. "Przedstaw Zammisa przed archiwami
Jeriba. Przysięgnij, że to zrobisz.
Och, Jerry...
Przysięgnij!
Przysięgam..."
*
Otrzymałem czterdzieści osiem tysięcy kredytów zaległej gaży,
więc nie miałem kłopotów finansowych. Kłopot polegał na tym, co
ze sobą zrobić. Wreszcie w Dallas znalazłem pracę w małym
wydawnictwie, gdzie tłumaczyłem książki na drakoński. Drakowie
najwyraźniej przepadali za westernami:
- Ręce do góry, naagusaat!
- Nu geph, szeryfie. - Bang, bang! Błyskają rewolwery i
następny kizlode shaddsaat gryzie ziemię.
Rzuciłem tę robotę.
*
W końcu zadzwoniłem do rodziców. "Dlaczego nie dzwoniłeś
wcześniej, Willy? Tak się martwiliśmy... Miałem parę spraw do
załatwienia, tato... Nie, właściwie nie... No cóż, rozumiemy,
synu... To musiało być okropne... Tato, chciałbym na krótko
przyjechać do domu".
Zanim jeszcze wyłożyłem pieniądze na używanego Dearmana
Electric, wiedziałem, że popełniam błąd. Chciałem wrócić do
domu, ale nie do tego, który opuściłem w wieku osiemnastu lat.
Ale pojechałem tam, ponieważ nie miałem dokąd pójść.
Prowadziłem Dearmana samotnie w ciemnościach, wybierając
tylko stare drogi, gdzie jedynym dźwiękiem był cichy pomruk
silnika. Grudniowa noc była pogodna i przez przejrzystą kopułę
samochodu widziałem gwiazdy. We wspomnieniach powróciła Fyrine
IV, szalejący ocean, nieustanny wiatr. Zjechałem z drogi na
pobocze i wyłączyłem światła. Po kilku minutach moje oczy
przywykły do ciemności. Wysiadłem z samochodu i zatrzasnąłem
drzwi. Niebo nad Kansas jest ogromne, gwiazdy wydawały się tak
bliskie, niemal w zasięgu ręki. Śnieg chrzęścił pod nogami,
kiedy obracałem się, szukając Fyrine wśród tysięcy jasnych
gwiazd.
Fyrine znajduje się w konstelacji Pegaza, ale miałem za mało
wyćwiczony wzrok, żeby wypatrzyć skrzydlatego konia wśród
mnóstwa gwiazd. Wzruszyłem ramionami, poczułem dojmujący chłód i
postanowiłem wrócić do samochodu. Sięgając do klamki, zobaczyłem
na północy konstelację, którą rozpoznałem, zawieszoną tuż nad
horyzontem: Drako. Smok wiszący na niebie do góry nogami, z
ogonem owiniętym wokół Ursa Minor. Eltanin, nos Smoka, to
ojczysta gwiazda Draków. Jej druga planeta Drako była domem
Zammisa.
Oślepiły mnie światła nadjeżdżającego samochodu. Wóz
zahamował obok mnie, otworzyło się okno po stronie kierowcy i
nieznajomy głos przemówił z ciemności:
- Potrzebuje pan pomocy?
Potrząsnąłem głową.
- Nie, dziękuję. - Podniosłem rękę. - Tylko patrzyłem na
gwiazdy.
- Piękna noc, prawda?
- Właśnie.
- Na pewno nie trzeba panu pomóc?
Ponownie potrząsnąłem głową.
- Dziękuję... chwileczkę. Gdzie jest najbliższy handlowy
kosmoport?
- W Salina, jakąś godzinę drogi.
- Dziękuję.
Zobaczyłem rękę machającą z okna, potem obcy samochód
odjechał. Spojrzałem jeszcze raz na Eltanin i wsiadłem do
własnego samochodu.
*
Dziewięć tygodni później stałem przed małym szarym
człowieczkiem, który prowadził Wydawnictwo Samotna Gwiazda, SA.
Spojrzał na mnie z nachmurzoną miną.
- Więc czego chcesz? Myślałem, że odszedłeś.
Rzuciłem mu na biurko tysiącstronicowy manuskrypt.
- Tego.
Szturchnął manuskrypt palcem.
- Co to jest?
- Drakońska biblia, nazywa się Talman.
- No i co?
- No i to jest jedyna książka przetłumaczona z drakońskiego
na angielski, i wyjaśnia postępowanie każdego Draka, i
zarobi pan na niej kupę kredytów.
Wydawca pochylił się do przodu, przerzucił kilka kartek i
podniósł na mnie wzrok.
- Wiesz, Davidge, nie lubię twojej gęby.
Wzruszyłem ramionami.
- Ja też pana nie lubię.
Wrócił do przeglądania manuskryptu.
- Dlaczego właśnie teraz?
- Bo teraz potrzebuję pieniędzy.
Wzruszył ramionami.
- Mogę dać góra jakieś osiem, dziesięć tysięcy. To jest nie
sprawdzony materiał.
- Potrzebuję dwadzieścia cztery tysiące. Jak pan tyle nie da,
pójdę do kogoś innego.
Popatrzył na mnie i zmarszczył brwi.
- Dlaczego myślisz, że ktoś inny będzie zainteresowany?
- Przestańmy się bawić w podchody. Wojnę przeżyło wielu
ludzi, cywilów i wojskowych, którzy chcieliby zrozumieć, co się
stało. - Pochyliłem się i postukałem w manuskrypt. - Wszystko
jest tutaj.
- Dwadzieścia cztery tysiące to dużo za pierwszą książkę.
Zebrałem kartki.
- Znajdę kogoś, kto nie boi się więcej zainwestować w
pewniaka.
Wydawca położył rękę na manuskrypcie.
- Zaczekaj, Davidge. - Zmarszczył czoło. - Dwadzieścia cztery
tysiące?
- Ani kredytu mniej.
Zacisnął usta i spojrzał na mnie.
- Pewnie będziesz stawiał idiotyczne warunki przy końcowej
umowie.
Potrząsnąłem głową.
- Chcę tylko pieniędzy. Może pan zrobić z książką, co się
panu podoba.
Odchylił się do tyłu w krześle, popatrzył na manuskrypt i
znowu na mnie.
- Pieniądze. Po co ci pieniądze?
- Nie pański interes.
Pochylił się do przodu i przekartkował jeszcze parę stronic.
Podniósł brwi i spojrzał na mnie.
- Nie będziesz się czepiał umowy?
- Jeżeli dostanę pieniądze, może pan to przerobić na "Mein
Kampf".
Znowu przerzucił parę kartek.
- To są dosyć radykalne kawałki.
- Z pewnością. Znajdzie pan te same kawałki u Platona,
Arystotelesa, Augustyna, Jamesa, Freuda, Szasza, Nortmyera i w
Deklaracji Niepodległości.
Odchylił się na oparcie krzesła.
- Co to dla ciebie znaczy?
- Dwadzieścia cztery tysiące kredytów.
Przekartkował kilka następnych stronic, potem jeszcze kilka.
Dwanaście godzin później opłaciłem przelot na Drako.
.T:wr05









Wyszukiwarka