odrobina przyjemnosci czyli o filmach rozkosznych









Odrobina przyjemności, czyli o filmach rozkosznych







KINO

 

 

Grażyna Stachówna

Odrobina przyjemności, czyli o filmach rozkosznych

 

 

Bardzo przepraszam, ale ten tekst nie jest przeznaczony dla wszystkich widzów
kinowych i dla wszystkich czytelników "Kina". Nie powinni się z nim
zapoznawać odbiorcy sztuki filmowej, którzy kino traktują jak salę wykładową,
a film jako nauczyciela i wychowawcę; ani tacy, dla których kino jest miejscem
kultu, a film życiowym guru; ani tacy, którzy w kinie zachowują się jak w
sali operacyjnej i lancetami skomplikowanych teorii naukowych tną film na tzw.
elementy znaczące; ani tacy, dla których kino jest miejscem zabijania czasu, a
film tanią rozrywką; ani tacy, którzy uważają kino za miejsce występku, a
film za rozsadnika zła; ani wreszcie tacy, którzy kino mają za azyl, a film
za najlepszego przyjaciela. Wszyscy ci widzowie - i czytelnicy "Kina"
- zapewne tylko zdenerwują się moim tekstem i nabiorą o mnie złego
mniemania.

Mój artykuł przeznaczony jest dla tych widzów, dla których kino jest po
prostu miejscem przyjaznym, a film dostarczycielem przyjemności. En bref - dla
wtajemniczonych, którzy dotąd samotnie tułali się po świecie niepewni
swoich opinii, a teraz - mam nadzieję - odnajdą odbicie własnych gustów w
proponowanej wspólnocie filmowego przeżywania.

Zapewne znacie Państwo ten stan: pogoda okropna (nawet gdy świeci słońce),
ciśnienie niskie (nawet gdy jest wysokie), nic się nie chce, w pracy nudno i kłopotliwie,
każdy tramwaj podstępnie ucieka sprzed nosa, w domu ciągle to samo,
przedmioty gubią się lub stawiają opór, do tego dziura budżetowa, unia
europejska, stopy procentowe, Lepper w Sejmie, tylko złe wiadomości w mediach
i, co najgorsze, jutro zapowiada się podobnie. Coś trzeba zrobić, aby poprawić
samopoczucie i zmienić stosunek do świata. Jedyna rada: podaruj sobie odrobinę
przyjemności - idź do kina i obejrzyj film rozkoszny.

Kategoria "rozkoszny" nie jest oczywiście nazwą gatunku ani jakimś
określeniem oficjalnym, nie może być traktowana serio przez krytyków
filmowych, którzy odpowiedzialnie wykonują swój zawód, przez uniwersyteckich
filmoznawców opisujących konotacje i denotacje filmowych dyskursów ani przez
widzów, którzy w kinie poszerzają swoje horyzonty myślowe. Kategoria
"film rozkoszny" służy wyłącznie wąskiej grupie wtajemniczonych i
jest kryptonimem oznaczającym dwie godziny czystej przyjemności dostępnej
tylko w kinie.

Do niedawna wydawało mi się, że filmami rozkosznymi są wyłącznie komedie
romantyczne, ale głębokie studia nad tym problemem pozwoliły mi stwierdzić,
że w obręb filmów rozkosznych mogą także wchodzić inne filmy gatunkowe i
dzieła autorskie, bo rzecz nie w regułach, ale w aurze i przesłaniu.

Co charakteryzuje film rozkoszny?

Po pierwsze - jest znakomicie zrobiony. To klejnot filmowego profesjonalizmu,
ogląda się go i smakuje jak porcję lodów (tu każdy może wpisać ulubiony
smak) z alkoholem, owocami i bitą śmietaną. Mówiąc prawdę, podczas seansu
w ogóle nie zwraca się uwagi na jego formę filmową, tak jest adekwatna,
doskonała i elegancka. Dopiero po wyjściu z kina przychodzi uświadomienie
mistrzowskiej klasy realizacji. Myli się więc, kto sądzi, że film rozkoszny
jest łatwy do zrobienia. To dzieło wymagające specjalnego talentu i okoliczności.

Po drugie - wyczuwalna życzliwość wobec filmowego świata i jego bohaterów.
Świat przedstawiony na ekranie nie jest doskonały, ale ma sens lub też łatwo
pozwala go odnaleźć. W ostatecznym rozrachunku okazuje się miejscem całkiem
przyjemnym do życia. Bohaterowie są pełni wad, słabości i śmiesznostek,
ale w godzinie próby zawsze wygrywa lepsza strona ich osobowości, okazują się
porządnymi ludźmi, którzy podejmują słuszne decyzje.

Po trzecie - obowiązujące wartości. W filmie rozkosznym dominują pryncypia
uznawane powszechnie za tradycyjne, wypróbowane i niezmienne. Te z Dekalogu i
te z innych przekazów kulturowych, o których się wie, że po prostu są słuszne
i nie mogą być łamane. Normalizują one funkcjonowanie filmowego świata,
regulują życie jego bohaterów, ułatwiają orientację widzom kinowym.
Likwidują w opowiadanej historii poczucie relatywizmu moralnego, narzucają
jednoznaczną ocenę zdarzeń i zachowań, przekonująco motywują doświadczane
przez bohaterów kary i nagrody. Dlatego też film rozkoszny nie stroni od
dyskretnie sformułowanego morału, który ma być pouczeniem, a raczej
przypomnieniem praw obowiązujących "od zawsze" w naszej kulturze.

Po czwarte - film rozkoszny, w sobie tylko wiadomych proporcjach, miesza śmiech
i wzruszenie. Sprawy poważne przeplatają się w nim z zabawnymi, tonację
serio wspiera tonacja żartobliwa, dystans niweczony jest przez zaangażowanie,
sentymentalizm wypiera ironię. W filmie rozkosznym nikt, ani bohaterowie ani
widzowie, nie wstydzi się okazywania słabości, tkliwych uczuć, dobroci, łez,
naiwności, zaufania, życzliwości. Wszyscy ryzykują, cierpią, ponoszą klęski,
ale zawsze podnoszą się po nich, często z pomocą innych ludzi i z głębokim
przeświadczeniem, że warto podjąć wysiłek, ponieważ w ostatecznym
rozrachunku zostanie on jakoś nagrodzony.

Po piąte - film rozkoszny kończy się zawsze happy endem. To oczywiste -
widzowie muszą wyjść z kina pokrzepieni. Dawka kinowego optymizmu powinna
zostać zwieńczona zapewnieniem o trwałości ustalonego w filmie porządku, o
wadze przyjętych pryncypiów, o możliwości szczęścia. Happy endy mają
jednak czasem wydźwięk wyraźnie ironiczny, są jak kandyzowana wisienka na
czubku tortu - konwencjonalne i nieprawdziwe, ale przy tym śliczne, pożądane
i akceptowane.

Po szóste - w filmie rozkosznym nie obowiązuje kategoria serio rozumianego
prawdopodobieństwa, nie trzeba troszczyć się o wiarygodność prezentowanego
świata i przedstawianych ludzi. Nie znaczy to, że wszystko jest w nim zmyśleniem,
bajdą czy sennym fantazmatem. Wprost przeciwnie, filmy rozkoszne bywają mocno
zakorzenione w tzw. realiach, jednak wypełniająca je dobrotliwa ironia pozwala
i nadawcom, i widzom uzyskać przyjemny dystans do ekranowego świata, nasilić
wrażenie iluzji z równoczesną wiarą w jej istnienie.

Po siódme - szacunek dla widza. W czasie oglądania filmu rozkosznego widzowie
muszą odczuwać wyraźną aurę szacunku i życzliwości, płynącą ku nim od
jego nadawcy, muszą być pewni, że po prostu są przez niego lubiani, że nie
lekceważy on ich potrzeb, czasu i pieniędzy zaangażowanych w oglądanie dzieła,
uważa ich za inteligentnych i wartych podjętego wysiłku filmowej komunikacji. 

Po ósme i najważniejsze - film rozkoszny musi dostarczać widzom przyjemności
i satysfakcji zarówno intelektualnej, jak i czysto zmysłowej. Musi odpowiadać
na podstawową potrzebę, zgłaszaną przez widza opisanego we wstępie do
mojego artykułu, który idzie do kina, by poprawić swoje samopoczucie,
zapomnieć o troskach dnia powszedniego, doznać zadowolenia i radości, dostąpić
pocieszenia.

Oczywiście różni widzowie różne filmy uznają za rozkoszne, dzięki Bogu
nie ma tu i być nie może przymusu jednomyślności. W dodatku niechętnie
przyznajemy się do sympatii żywionej dla dzieł nie zawsze może wysoce
artystycznych czy ambitnych, ale mających tę najwyższą zaletę, że dzięki
nim byliśmy w kinie szczęśliwi, więcej, że szczęśliwi wyszliśmy z kina i
lekkim krokiem poszliśmy do domu i do swoich spraw. Szukanie filmu rozkosznego
jest zawsze ryzykiem. Czasem zapowiada go fabuła, nazwisko reżysera,
scenarzysty czy aktora, czasem dostajemy "cynk" od darzonego zaufaniem
krytyka filmowego, choć w Polsce panuje zwyczaj, że krytycy na ogół nie piszą
o swoich prywatnych wrażeniach wyniesionych z filmu (dlatego tym większa jest
moja wdzięczność dla Tadeusza Sobolewskiego, który w recenzji w
"Gazecie Wyborczej" ujawnił frajdę, jaką przeżył oglądając
"Gusta i guściki", a tym samym sprawił, że nie przegapiłam filmu o
tak banalnym tytule). Czasem namówi na projekcję wtajemniczony przyjaciel, który
czuje podobnie i pragnie się podzielić przyjemnością kinową, jakiej sam
wcześniej doświadczył. Ale zdarza się także, że na film rozkoszny trafiamy
przypadkiem, nie spodziewając się po seansie specjalnej satysfakcji, a wtedy
niespodzianka zwiększa przeżywaną przyjemność.

Przedstawię teraz moje filmy rozkoszne, które widziałam w ostatnich czasach i
za które wdzięczna jestem ich realizatorom.

Kategorię filmu rozkosznego wymyśliłam półtora roku temu, pisząc esej o
"Notting Hill" (1999), rozkosznej komedii romantycznej Rogera Michella
(patrz: "Kino końca wieku", red. Andrzej Pitrus, Kraków 2000). Pisałam
wtedy: "W filmie niezwykle pewną ręką zostały wyważone wszystkie
proporcje potrzebne do uzyskania dzieła rozkosznego. Wybrano idealną historię,
idealne miejsce akcji, idealnych bohaterów, nasączono film odpowiednią dawką
humoru, sentymentalizmu i zmysłowości, dialog skrzy się od zabawnych
powiedzonek, gwiazdy błyszczą i czarują, aktorzy charakterystyczni rozśmieszają,
nastrojowe piosenki komentują akcję, życzliwość miesza się z ironią,
cierpienie rozmywa w szczęściu". Dziś dopisałabym do tego jeszcze: Z
ekranu płynie dyskretne, ale sugestywne przesłanie o znaczeniu prawdziwej miłości
i potrzebie posiadania oddanych przyjaciół, o wyższości spokojnego życia na
uboczu nad zamętem życia na świeczniku oraz macierzyństwa nad karierą, o
umiejętności dostrzegania w każdym człowieku zalet ukrytych pod niespecjalną
powierzchownością lub wad pod olśniewającym pięknem zewnętrznym. Rozkoszny
urok "Notting Hill" gwarantuje, że prawdy te na pewno dotrą do widzów
i zostaną przez nich przyswojone niemal niezauważalnie.

Po uświadomieniu sobie skali przyjemności i siły perswazyjnej, zgodnie płynących
z filmów rozkosznych, zaczęłam ich szukać zupełnie świadomie. Przypomniały
mi się dwa wcześniej oglądane filmy Wong Kar-Waia, "Chungking
Express" (1994) i "Spragnieni miłości" (2000), które w tak
czarujący sposób opowiadały o tęsknocie za miłością azjatyckich bohaterów.
Hongkoński reżyser, wiedziony instynktem rasowego filmowca, z bezbłędnym
wyczuciem mieszał skomplikowane składniki, od napięcia właściwego
thrillerowi po sentymentalizm melodramatu, by uzyskać idealne filmy rozkoszne,
które sprawiają wyjątkową przyjemność widzom na wszystkich kontynentach i
niosą im przesłanie - równie zresztą "odkrywcze" jak "Notting
Hill" - powszechnie jednak zrozumiałe i akceptowane.

Potem przyszły "Stracone zachody miłości" (1999) Kennetha Branagha,
musicalowa adaptacja rzadko grywanego dramatu Szekspira. Uroda numerów
wokalno-tanecznych, odwołujących się do wzorów klasycznego musicalu amerykańskiego
z lat 30., oraz samozaparcie aktorów, z wdziękiem naśladujących mistrzostwo
Freda Astaira, wyborne gagi komediowe, prawdziwy - choć znacznie okrojony -
tekst Szekspira oraz wyczuwalny szacunek dla widzów kinowych, serdecznie
zapraszanych do wspólnej zabawy, stworzyły widowisko prawdziwie rozkoszne.
Zatopiono w nim gorzką pigułkę finałowego przesłania, dotyczącego
sprawdzania uczuć płochych młodzieńców, którym przyszło walczyć na
frontach drugiej wojny światowej.

Anglicy przygotowali jeszcze jeden film rozkoszny, "Męża idealnego"
(1999) Olivera Parkera, adaptację dramatu "króla paradoksu", Oscara
Wilde'a. Okazało się, że staroświecki wdzięk brytyjskiej arystokracji,
nieaktualne już, na szczęście, problemy obyczajowe oraz skrzący się
dowcipem dialog znakomitego pisarza potrafią ciągle jeszcze intrygować, bawić
i wzruszać współczesnych widzów, spragnionych elegancji, dobrych manier i
finezyjnych replik.

Potem była niespodzianka sprawiona przez duńskie kino "Lekcjami włoskiego
dla początkujących" (2000) Lone Scherfig, w których trafne obserwacje
obyczajowe łączą się w harmonijną całość z rzadko spotykaną życzliwością
dla bohaterów, poczuciem humoru i wiarą w lepsze jutro. Pocieszenie, fundowane
widzom przez ten film, zdecydowanie przewyższa konsolację przynoszoną przez
inne dzieła, nawet te rozkoszne. Wiara w ozdrowieńczą moc lekcji włoskiego,
a tak naprawdę w dobroć ludzi i ich chęć nawiązywania przyjacielskich
kontaktów, stanowi niezwykle optymistyczne przesłanie filmu, wspaniale podnoszące
widzów na duchu.

"Amelia" (2001) Jeana-Pierre'a Jeuneta to prawdziwy fajerwerk humoru,
groteski, zabawy, wzruszenia i słodyczy. Główna bohaterka uszczęśliwia dosłownie
wszystkich: siebie samą, otaczających ją ludzi (w znacznej liczbie) oraz widzów
kinowych (to już całe międzynarodowe rzesze), operując dziewczęcym wdziękiem,
życzliwością i pomysłowością. Przyjemność oglądania filmu Jeuneta można
porównać tylko z przyjemnością picia dobrego francuskiego szampana: ożywcza
świeżość, lekkość (pomysłów i konwencji), zadowolenie, pozytywny
stosunek do świata jako wynik działania Amelii i trunku.

Francuzi jeszcze dwukrotnie sprawili mi prezent filmami rozkosznymi -
"Gustami i guścikami" (1999) Agnes Jaoui oraz "Plotką"
(2001) Francisa Vebera. Oba w udany sposób łączą przenikliwy opis współczesnych
obyczajów z niezwykłym poczuciem humoru, urokiem sentymentalizmu, wyrozumiałością
dla bliźnich i niebanalnym przesłaniem, dotyczącym funkcjonowania ludzi we
współczesnym świecie. Są jak krzywe zwierciadła podsunięte widzom, by
mogli się w nich przejrzeć. Optymizm zawarty w obu filmach nie pozwala jednak
martwić się ujrzanym odbiciem, tuszuje on bowiem braki i niedostatki, pozwala
na kpinę, ale nie na potępienie.

Do wzoru filmu rozkosznego idealnie przystaje też najnowszy film Woody'ego
Allena "Klątwa skorpiona" (2001). W tym przypadku przyjemność daje
widzom nawiązanie do wzorów czarnego kina z lat 40., inspiracja powieściowym
stylem Raymonda Chandlera, wykorzystanie reguł klasycznej komedii romantycznej,
wreszcie finezyjne ogrywanie filmowej legendy Allena, reżysera i aktora. Dobrze
wiemy, jak w filmie wszystko potoczy się i skończy, zabawę zapewnia pastisz
dawnego kina i twórcze odstępstwa od obowiązujących w nim kiedyś zasad.

Jak widać, filmy rozkoszne należą do różnych gatunków, robione są przez różnych
reżyserów w różnych regionach świata. Łączy je wspólny rys, jakim jest
autentyczna chęć sprawienia przyjemności widzom kinowym.

Drodzy Czytelnicy, jeżeli przekonałam Was o istnieniu filmów rozkosznych,
napiszcie o tym do mnie na adres - pocztowy lub e-mailowy - redakcji
"Kina". Opiszcie  s w o j e  filmy rozkoszne, opowiedzcie o łączących
się z nimi doświadczeniach, o niesionej przez nie radości, satysfakcji i
pocieszeniu, które pozwalają nie tylko dobrze bawić się w kinie, ale także
- a może przede wszystkim - zmienić złe samopoczucie, nabrać nadziei i
uwierzyć, że - jak mawiała pewna bardzo znana bohaterka filmowa - "jutro
też jest dzień".









Wyszukiwarka