POCZUCIE



















Janusz A. Zajdel
    
  Poczucie winy

   Chociaż od startu z powierzchni planety minęło już
sporo czasu, Samon wciąż nie potrafił otrząsnąć się z przygnębienia. To, co
zastał tutaj po długiej, bardzo długiej nieobecności - choć nie mogło być dla
niego zaskoczeniem ani niespodzianką - wywarło wrażenie straszne. Czuł się jak
lekarz, który dawno już określił termin zgonu pacjenta, a teraz w ostatnich jego
godzinach przybył sprawdzić trafność diagnozy.    Była
trafna, ponad wszelką wątpliwość, a Samon należał do tych, którzy tę diagnozę
sformułowali. Konał cały glob zamieszkany przez żywe, myślące istoty, a Samon,
tak wtedy, jak i tym bardziej teraz nie był w stanie dopomóc ginącym
współbraciom. Opuszczał ich po raz drugi. Opuszczał... Tak się to określało,
choć już wówczas Samon - i nie tylko on - czuł, że należałoby tu użyć innego
słowa, bardziej dosadnego. Nie zdobył się jednak na wypowiedzenie tego głośno
nawet teraz.    Zrobił to Icarius, bez skrupułów i prosto
z mostu - może dlatego, że był bardzo młody, że znalazł się tu po raz pierwszy i
nie miał tak osobistego stosunku do wydarzeń sprzed lat. A może po prostu tak to
ocenił i z właściwą młodemu wiekowi bezceremonialnością wyjawił swoje myśli.
   Powiedział wprost: "Wydaje mi się, Samom że wie jemy
stąd jak przestępcy. Choć nikt nas nie goni ani nawet niczego się od nas nie
spodziewa, wolimy być jak najdalej. Uciekamy, a ty robisz to nawet już po raz
wtóry".    Icarius miał tyle racji, że Samon nie
zaprzeczył ani jednym słowem.    Teraz obaj siedzieli już
wygodnie w kabinie statku, wdychali czyste, wonne powietrze. Samon wiedział, że
tu są bezpieczni od prawie wszystkich możliwych zagrożeń, lecz mimo to nie czuł
się pewnie. Jakiś niepokój nie pozwalał mu myśleć o celu powrotnej podróży,
kazał powracać do tych krótkich odwiedzin na Starym Globie. Samon przymknął
oczy, przygasił światło w kabinie, lecz sen nie nadchodził, a myśli kłębiły się
w głowie coraz natarczywiej.    Wtedy gdy odlatywali po
raz pierwszy ukradkiem, cichaczem, choć było ich bardzo wielu - tłumaczyli
sobie, że tak powinno być, że to jedyne, co mogą i powinni zrobić. Ale każdy
mich wiedział, że prawdziwa przyczyna tamtej ucieczki była taka: wymykali się,
by nie patrzeć na śmierć planety, by nie ginąć razem z nią i innymi jej
mieszkańcami. Jak ongiś syty unikał widoku głodnego żebraka, psującego mu
apetyt, tak i oni uciekali, by stworzyć sobie świat nowy, lepszy, swój.
   Prognozy futurologów nie dawały żadnych nadziei.
Moloch technocywilizacji, kończąc pożeranie przyrody, zaczynał dobierać się w
sposób niedwuznaczny do swoich twórców. "Ratowanie ciągłości ludzkiego gatunku,
zapobieganie jego degeneracji, danie początku nowej ludzkości - to nasz
najwyższy obowiązek dowodzili nadprzeciętni geniusze nauki. Któż bardziej od nas
nadaje się do przyjęcia na siebie takiego obowiązku?"
   Tajna operacja "Arka" przebiegła sprawnie...
Futurolodzy nie omylili się, niestety, w swych rachubach. Nie docenili jedynie,
jak zwykle, szybkości lawiny procesów i zdarzeń, które miały nastąpić.
   Samon był jednym z uchodźców czy, jak czuł to teraz,
dezerterów... Krótkie odwiedziny na planecie uświadomiły mu dobitnie, jak
haniebna to była ucieczka. Jak wtedy, tak i teraz odlatywał, by oddalić od
siebie jej wspomnienie. Nie mógł jej znieść, jak trudno jest znieść obecność
kogoś, komu wyrządziło się krzywdę.    Lecąc tu - miał
jeszcze pewne, nie uzasadnione niczym nadzieje. To, co zastał, przyprawiło go o
gorycz i niepokój sumienia. A role głosu sumienia - może przez swą młodzieńczą
spontaniczność - wziął na siebie jego współtowarzysz Icarius.
   Samon pamięta to bolesne uderzenie obuchem w głowę,
kiedy przed lądowaniem, szukając dobrze zapamiętanego zarysu rzeki, nie odnalazł
niczego wśród popielatej - a niegdyś tak barwnej równiny. I ten tłum cherlawych,
kaszlących, otumanionych istot o szarożółtych obliczach, istot, które wyszły im
naprzeciw z pytaniami: "Czy nie sprzedacie czegoś do jedzenia? Czy macie czystą
wodę?"    Samon spytał ich o tę rzekę. Patrzyli na siebie
nie rozumiejąc. Wreszcie jeden starzec pomarszczony i zgarbiony coś sobie
przypomniał: "Ten kanał ściekowy? Kiedy byłem dzieckiem, cuchnął tak okropnie,
że pokryto go betonem na całej długości. Do dziś pamiętam jego straszliwą
woń..."    Krótki pobyt na planecie kosztował obu
przybyszów więcej zdrowia niż cała podróż z jej przykrymi przeciążeniami i
efektami barierowymi. Obrzydliwie gęste i zapylone powietrze, przesycone
trującym oparem mgieł, bure pokłady chmur kryjących słońce, chłód, szarzyzna -
wszystko to dla nich, przywykłych do cudownych krajobrazów Ariany, do jej
łagodnego klimatu, barwy nieba i kryształowej wody, było nie do zniesienia.
   A tu - stare, martwe satelity siłą bezwładu okrążały
glob; automatyczne fabryki, trując wodę i powietrze, wytwarzały wyroby budzące
coraz mniejsze zainteresowanie marniejących istot, pochłoniętych zdobywaniem
pożywienia, wody i czystego powietrza.    Głos Icariusa
wyrywa Samona z tych ponurych rozpamiętywań:    - To my
przecież puściliśmy kiedyś w ruch ten kołowrót zagłady. Pchaliśmy za wszelką
cenę do przodu naukę, technikę, a teraz pozostawiliśmy ich na pastwę losu. Nam
jest dobrze i spokojnie. Nie chcemy zakłócać sobie idyllicznego bytowania na
Arianie...    - Przecież wszystkich ich tam nie
zabierzemy! - mówi Samon szybko i głośno, jakby siebie przede wszystkim chciał
przekonać. Zostało ich jeszcze paręset tysięcy!    -
Kiedy przylecimy tu następnym razem - drwi Icarius - zostanie może jeszcze kilku
i tych wspaniałomyślnie zabierzemy do raju.    Icarius
krzywi się, jakby chciał splunąć. Patrzy na przesuwającą się na ekranie
powierzchnię planety, a raczej na zwały pokrywających ją brudnych chmur. Jego
myśl też wraca do tych chwil przed odlotem.











    Idą z Samonem. Milczą patrząc pod nogi, w nadkruszoną
powierzchnię betonowej płyty starego kosmodromu. Miasto jest daleko za nimi. Nie
odwracają się, nie patrzą na nie. To miasto nie jest zniszczoną Sodomą. Ono
jeszcze żyje, jeszcze oddycha resztką zapylonych płuc...
   Tu jest cicho - może przez kontrast z piekielnym
jazgotem tam. Icarius wytęża słuch. W tej ciszy dobiega jakieś rytmiczne
postukiwanie. Rozglądają się obaj. Icarius wskazuje dłonią w lewo, zatrzymują
się.    Odległa, drobna sylwetka przykucnięta na
betonowej gładzi, porusza się rytmicznie, zgięta, skupiona...
   Icarius idzie w tamtą stronę, po chwili biegnie, ale
wkrótce zwalnia, ciężko dysząc niedotlenionymi płucami.
   Wśród betonowej pustyni wyrasta gaik zielonych łodyg z
mięsistymi liśćmi i drobnymi, białymi kwiatami u szczytów. Na powierzchni
kilkudziesięciu metrów kwadratowych beton jest zdarty. Poletko ziemi uprawnej
porastają wybujałe rośliny.    Icarius zatrzymuje się u
skraju wyrwy i patrzy.    Chudy mężczyzna klęczy na
betonie. W prawej dłoni trzyma młotek, w lewej - płaską sztabkę metalu.
Uderzając miarowo młotkiem odłupuje drobne okruchy betonu. Jest do połowy
rozebrany i mimo chłodu jego skóra błyszczy od potu. Wątłe mięśnie ramion
napinają się pod bladą skórą, szczęki zaciskają, nadając twarzy wyraz
zawziętości. Nie przerywa swej pracy, nie podnosi wzroku na Icariusa, nawet gdy
ten pyta go, co tu robi.    - Widzisz przecież - powiada
między uderzeniami młotka - że odkuwam ten przeklęty beton. Muszę na przyszły
rok posadzić więcej ziemniaków bo dzieci rosną, jeść wołają. A tu na odludziu
przynajmniej nikt nie rozkradnie...    Icarius patrzy,
jak twarda pokrywa starego kosmodromu centymetr po centymetrze ustępuje, kruszy
się, cofa, odgryzając się w swym odwrocie snopami iskier spod przecinaka, gdy
stal ześlizguje się nagle, a człowiek, raniąc młotkiem knykcie lewej dłoni,
syczy przez zęby przekleństwa.











    Statek zbliża się do apogeum swej wydłużonej orbity.
Automat oczekuje od człowieka zezwolenia na odlot w przestrzeń.
   - Powinniśmy byli im pomóc - mówi Icarius.
   - To było niemożliwe. Już wtedy... - Nie wtedy, teraz.
   - A cóż mogliśmy tu zdziałać my dwaj? Nawet nasze
automaty i komputery nie na wiele się tu przydadzą...
   - Ale to wszystko to przecież nasza wina! - krzyczy
Icarius. - Nie czujesz tego? Nie wydaje ci się, że za wcześnie przesądziliśmy o
ich zagładzie nie starając się dopomóc?    - Ty także
czujesz się winny? Przecież urodziłeś się na Arianie!
   - Ale moi rodzice opuścili tę planetę wraz z tobą! My,
ludzie, opuściliśmy ich, też ludzi! My, najmądrzejsi, najlepsi ze wszystkich,
uniknęliśmy losu, który ich spotkał. Pokolenia uczonych geniuszy postępu
pozbawionych poczucia odpowiedzialności za skutki swych pomysłów! Teraz budujemy
sobie od nowa inny, własny świat, unikając błędów, które zaważyły na losie
pozostałych. Zostawiliśmy ich jak doświadczalne zwierzęta laboratoryjne,
zakażone zabójczym wirusem...    - Nie pomożemy im teraz
i nie trzeba o tym mówić - mruczy Samon bez nadziei przekonania towarzysza.
   Sięga dłonią do kontaktu na pulpicie. - Ani nasza
technika, ani nasze umysły niczego tu już nie są w stanie odwrócić.
   - Zaczekaj, zostaw to! - głos Icariusa jest stanowczy.
- Musimy coś zrobić, my dwaj właśnie. Jesteśmy zdrowi i silni, a oni słabi.
Lepiej robić cokolwiek niż nic, niż uciekać, odwracając twarz. Zaczekaj,
widziałem tu coś odpowiedniego...    Icarius wychodzi z
babiny. Przez chwilę słychać, jak buszuje w schowku z podręcznym sprzętem. Po
chwili wraca.    - Patrz - mówi, a twarz ma zaciętą i
zdecydowaną. - Trzymaj !    W wyciągniętych w przód
dłoniach niesie dwa kilogramowe młotki.



    powrót















Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Od poczucia podmiotowości fragment
! Średniowiecze miedzy zlem a poczuciem skruchy wielki testament
Izabela Lebuda Kształtowanie poczucia sukcesu nauczycieli
Poczucie wewnętrznego spełnienia
POCZUCIE WŁASNEJ WARTOŚCI
Poczucie tożsamosci płciowej a uprawiana dyscyplina sportu (tekst podstawowy)
WSTYD i POCZUCIE WINY
O POCZUCIU WINY
Poczucie własnej wartości
Fascynacja czy poczucie obcości Człowiek współczesny
EMC poczucie winy skrypt
Wielowymiarowe skutki niskiego poczucia koherencji u młodzieży

więcej podobnych podstron