Brzechwa Jan Pan Soczewka


Jan Brzechwa
PAN SOCZEWKA
Pan Soczewka w puszczy
Pan Soczewka na Księżycu
Pan Soczewka na dnie oceanu
Jan Brzechwa
PAN SOCZEWKA W PUSZCZY
Każdy, jak wiemy, nad czymś się trudzi
I jakiś zawód ma każdy z ludzi.
Znamy ich tyle, że bierze strach aż:
Jest więc lakiernik, górnik i blacharz,
Lekarz, listonosz i maszynista,
Zdun, no i strażak, rzecz oczywista,
Lotnik, agronom, stolarz, mierniczy,
Jest i buchalter, co ciągle liczy,
Jest i ogrodnik, co sadzi drzewka,
Krawiec i fryzjer. A pan Soczewka,
Chociaż zawodem żadnym nie gardzi,
Jednak swój własny kocha najbardziej.
Jest on filmowym operatorem,
Spójrzcie na niego, rano, wieczorem,
O każdej porze z wielkim przejęciem
Robi bez przerwy zdjęcie za zdjęciem,
Kręci, filmuje, wszystko co da się;
Te jego filmy po pewnym czasie
Każdy z nas może obejrzeć w kinie.
Ach, pan Soczewka z tych filmów słynie.
To nie zabawki, to nie przelewki,
Nikt nie prześcignie pana Soczewki.
On wszędzie dotrze, on nie zna strachu,
Robi swe zdjęcia siedząc na dachu,
Włazi na drzewo, zwisa na rynnie,
Lin okrętowych czepia się zwinnie,
Chwyta się auta w szalonym pędzie,
Skacze do wody... Musi być wszędzie.
Tak, moi drodzy, to nie przelewki.
Nikt nie prześcignie pana Soczewki.
Ostatnio w Kongo był samolotem,
A kiedy z Konga leciał z powrotem,
Nagle buchnęły zewsząd płomienie.
Kto inny przeląkłby się szalenie,
A pan Soczewka, gdy ogień zoczył,
Na spadochronie szybko wyskoczył
I ten płonący samolot właśnie
Jeszcze utrwalić zdążył na taśmie.
Samolot runął prosto do morza,
A pan Soczewka bujał w prrzestworzach.
Wiatr nim tarmosił, wiatr go unosił
I do nieznanych lądów niósł co sił.
Tak tedy lecąc w kierunku wschodnim
Dostrzegł nasz lotnik, że las jest pod nim,
I to w dodatku nie las, lecz puszcza.
Na nią spadochron zwolna się spuszcza,
A pan Soczewka kręci zawzięcie
I robi z góry ostatnie zdjęcie.
Spadochron opadł, lecz tak fatalnie,
Że pan Soczewka zawisł na palmie.
Rzekł więc z humorem: - Panowie, przerwa.
Dwa kokosowe orzechy zerwał,
Szybko rozłupał, zjadł z apetytem,
Mleczkiem ze środka popił je przy tym,
A gdy wiatr znowu spadochron nadął,
Nasz pan Soczewka zsunął się na dół.
Od spadochronu odciął się żwawo,
W lewo spogląda, spogląda w prawo:
Małpki śmigają jedna przy drugiej,
Skaczą i piszczą; skrzeczą papugi,
A pióra papug o różnej barwie
Są niby kwiaty, których ktoś narwie.
Już pan Soczewka nie myśląc długo
Chciał film nakręcić z barwną papugą,
Gdy nagle grozny pomruk usłyszał:
To lwy zwęszyły w puszczy przybysza.
Z gąszczu wyrasta paszcza straszliwa
I łeb ogromny, a za nim grzywa,
Za lwem i lwica wnet się wynurza,
Jeszcze grozniejsza, choć nie tak duża.
Rzekł pan Soczewka: - Trochę się boję,
Ja jestem jeden, a ich jest dwoje,
Ja mam dwie nogi, a lwy po cztery,
Zginę, lecz szkoda przecież kamery,
I filmów szkoda, jakem Soczewka.
Nie. Ja mam w nosie głupiego lewka.
Już wiem, co zrobię. Bestia mnie nie zje.
Pstryknął, zapalił szybko magnezję,
Lew się przeraził, struchlała lwica,
Błysk je oślepił jak błyskawica,
Potem raz drugi, trzeci i czwarty,
Lwy zobaczyły, że tó nie żarty
I pomyślały: "Ulec mu trzeba,
Skoro przed chwilą spadł prosto z nieba
I ma w zanadrzu błyskawic mnóstwo,
To nie jest żaden zwierz, tylko bóstwo.
Po czym lwy oba, z trwogi pół żywe,
Stanęły grzecznie przed obiektywem,
I pan Soczewka, rzecz oczywista,
Nakręcił zaraz metrów ze trzysta.
Odtąd król zwierząt, grozny i krewki
Był na usługach pana Soczewki.
- Jaśnie wielmożny lwie - rzekł filmowiec -
Wszystkim zwierzętom w puszczy zapowiedz,
By się zebrały wnet, niedaleko,
O, tam, powiedzmy, nad tamtą rzeką,
Co to prześwieca właśnie przez palmy.
Godzinę ścisłą przy tym ustalmy:
Która jest teraz? Dziesiąta rano...
Niech na dwunastą wszystkie tam staną.
Mam zapas taśmy i dziś nakręcę
Film pod tytułem: "Dziwy zwierzęce".
Lew naprzód wydał ryk bardzo długi,
Że aż ogłuszył wszystkie papugi,
A potem wydał drugi ryk krótki.
Ziemia zadrżała od tej pobudki
I gromkie echo szybko pobiegło
Wstrząsając całą puszczą rozległą.
Rzekł Pan Soczewka: - Ruszamy w drogę,
Wierzchem się zresztą przejechać mogę.
I na lwim grzbiecie pomknął szczęśliwy,
Że mógł się przy tym trzymać lwiej grzywy.
Za nim od drzewka skacząc do drzewka,
Wołały małpy: - Panie Soczewka,
Niech pan nam zrobi też zdjęcie śliczne,
Wszak my jesteśmy fotogeniczne.
Niech pan z małpami film dziś nakręci
Czyżby, doprawdy, nie miał pan chęci?
Tak powtarzały ciągle swą śpiewkę
I przedrzezniały pana Soczewkę.
Nad rzeką juz się zebrały tłumy:
Przyszły tygrysy, lamparty, pumy,
Dwanaście słoni, żyrafy cztery,
Dwa krokodyle i trzy pantery,
Hipopotamy i nosorożce,
Przeróżnych barwnych ptaków po troszce,
Gromady małych lwiątek, panterząt
I mnóstwo innych nieznanych zwierząt.
Już na odległość pół kilometra
Miał pan Soczewka lekkiego pietra.
Cóż, moi drodzy, to nie są żarty
Wejść między pumy, lwy i lamparty.
Cóż, moi drodzy, to nie przelewki,
Tu trzeba męstwa pana Soczewki.
Więc pan Soczewka tak rzekł z humorem:
- Jestem filmowym operatorem,
Tłuszczu mam w ciele zapas nieznaczny,
Sądzę, że raczej nie jestem smaczny,
W przeciwnym razie lew by mnie zżarł już.
Więc do roboty. Oto scenariusz...
Film rozpoczniemy wielką paradą:
Na nosorożcu dwa strusie jadą
I tytuł filmu trzymają w dziobach,
Za nimi kroczą lwy nasze oba,
Następnie tygrys i dwie pantery.
Proszę. Ruszamy w stronę kamery...
Wolniej... Szczerzymy kły jak należy...
Nie, moi drodzy. Struś nic nie szczerzy.
A teraz słonie... Czy mogę prosić?
Tylko nie kurzyć, nogi podnosić,
Tak... Głowy do mnie... Trąby przy boku.
Lamparta damy w ogromnym skoku
O, nie. Przepraszam... Tak skacze łania...
Ja mam lamparta uczyć skakania?
Jeszcze raz proszę. Śmiało. No, co tam?
Dobrze. Następny jest hipopotam...
Prędzej... Nie wolno zostawać w tyle.
Teraz jest kolej na krokodyle,
Każdy krokodyl w obiektyw patrzy...
Głowy do góry... Tempo... Raz-dwa-trzy.
Dobrze. Następnie pumy... O pumie
Mówią, że puma nic nie rozumie
I rzeczywiście. yle. yle... Niestety...
Nie tak się chodzi. Wyprężyć grzbiety.
A teraz małpy... Sto albo dwieście...
Z życiem. Gromadą... Żwawo. I wreszcie
Ponad pochodem, jak pochód długi
W równych szeregach lecą papugi,
Wprost na obiektyw... Tylko z polotem...
Koniec... A teraz wszyscy z powrotem.
Tu pan Soczewka zatarł aż ręce:
- Ależ wspaniały film dziś nakręcę.
Zwierzęta mając chwilę spokoju
Pobiegły z wrzaskiem do wodopoju.
Nawet niektóre, jak krokodyle,
Siedziały w wodzie przez dłuższą chwilę.
A lew spoglądał na nie z wysoka,
Czuwał, nikogo nie spuszczał z oka,
Potrząsał groznie kudłami grzywy
I pomrukiwał jak król prawdziwy.
Rzekł pan Soczewka do lwa na migi:
- Teraz filmować będę wyścigi.
Lew ryknął groznie: - Stawajcie w rzędzie,
Tu start jest, meta natomiast będzie
Tam... Przy ostatnim eukaliptusie.
Sygnał do biegu podadzą strusie,
A sędziowanie zlecam żyrafie,
Bo, prawdę mówiąc, ja nie potrafię.
Żyrafa taką długą ma szyję,
Że jako sędzia wszystkich pobije.
Szybko zwierzęta stanęły w rzędzie,
I oto wyścig wnet się odbędzie.
Już pan Soczewka odbiegł pół mili,
Patrzy... Przymierza... Sprawdza... Po chwili
Dał umówiony znak pan Soczewka,
Mignęła z ptasich piór chorągiewka
I wielki ruch się zrobił na starcie.
Śmigają w skokach nogi lamparcie,
Tygrys panterę wyprzedza w biegu,
A nosorożec w jednym szeregu
Z hipopotamem i krokodylem
Pędzi, zostając raz po raz w tyle,
I znowu pędzi, i znowu goni;
Z łomotem biegnie dwanaście
Trąby do góry mają zadarte,
Już się zrównają wkrótce z lampartem,
Już wyprzedziły go o pół głowy
Bieg ich spokojny, równy, miarowy,
A tygrysowi ogon już zwisa,
Już prześcignęły słonie tygrysa.
Jeszcze pantera... I ona przecie
Musiała odpaść. Już są na mecie,
Wszystkie dwanaście... Słonie wygrały.
Wygrały słonie. Wynik wspaniały.
Więc zatrąbiły głośno na trąbach,
A tu żyrafa wpada jak bomba
Z gratulacjami. I już po chwili
Wieńczy każdego wieńcem z daktyli.
Jedynie lampart zły i ponury
Obgryza sobie do krwi pazury,
I przed słoniami w krzakach się chowa;
Przegrałem wyścig, psia kość słoniowa.
Gdy pan Soczewka chwilę odpoczął,
Znowu do pracy wziął się ochoczo
I zanim skończył jeść swój ananas,
Dał znak, wołając głośno: - Czas na nas.
Na plan. Już pózno... Jeszcze naprędce
Ostatnią scenę tylko nakręcę.
Otóż chcę zrobić z was piramidę,
Bardzo wysoką. O zakład idę,
Że tego dotąd w filmach nie mamy.
Proszę, tu staną hipopotamy
Dwa obok siebie. A lew nasz srogi
Na dwóch ich grzbietach oprze swe nogi.
Hop! Dla lwa są to rzeczy powszednie,
O, tu dwie tylne, a tu dwie przednie.
Świetnie... Kto teraz? Trudno mi orzec...
Wiem... na lwa musi wejść nosorożec,
Małpy pomóżcie, bo to niezdara.
Na nosorożcu tygrysów para
Stanie, łapami o siebie wsparta.
Brawo! Poproszę teraz lamparta...
Na łbach tygrysów lampart się wspiera,
A na lamparta wskoczy pantera.
Skok był wspaniały. Te rzeczy cenię...
Chwileczka... Dobrze... Robię zbliżenie...
Praszę, by wszyscy spokojnie stali,
Bo piramida mi się zawali.
Następne zwierzę wejdzie na wieżę...
Jeszcze chwileczka... Zaraz przymierzę...
O, nie. Tu nie ma miejsca dla słoni,
Proszę stąd odejść. Niech słoń odsłoni.
Wiem, już... Dwie małpy wejdą z tej strony
Na grzbiet pantery... spuszczą ogony...
Tych małp niech inna znów się uczepi,
Za mało... Jeszcze... Tak będzie lepiej...
Ogon za ogon, ręce za ręce,
Jeszcze ze cztery, ale nie więcej...
Świetnie... Po prostu żywa girlanda.
Teraz żyrafa szyję na plan da,
Druga z tej strony... Do góry głowa...
Niech się rozhuśta małpa końcowa
I niech za szyję złapie żyrafę...
No... Dobrze poszło szczęśllwym trafem...
Brawo... Na szczycie tej wieży jeszcze
Jakąś papugę barwną umieszezę.
Teraz uwaga i równowaga,
Filmuję...
Tutaj ścisłość wymaga
Dodać, że z góry dostrzegł tę wieżę
Lotnik na szybkim helikopterze,
Bo na ratunek z Afryki całej
Helikoptery wnet wyleciały
I szybowały wysoko w niebie,
By nieść rozbitkom pomoc w potrzebie.
Rozbitka lotnik dostrzegł i zmierza
Prosto ku miejscu, gdzie stoi wieża,
Coraz to mniejsze zatacza koła,
A pan Soczewka macha i woła:
- Ciszej. Warkotem tych swoich maszyn
Pan mi to całe bractwo wystraszy...
Uwaga. Rolkę tylko wymienię...
Proszę... Filmuję... Teraz zbliżenie...
Wszystkie zwierzęta patrzą w tę stronę...
Dobrze... Spokojnie... No, już... Skończone.
Potem uprzejmie rzekł: - Do widzenia!
Sztukę filmową, widzę, docenia
Nie tylko człowiek, lecz także zwierzę,
Film będzie świetny... Dziękuję szczerze.
I zniknął w szybkim helikopterze.
Jan Brzechwa
PAN SOCZEWKA NA KSIŻYCU
Pana Soczewkę znacie od dawna,
Bo to jest postać ze wszech miar sławna!
Mówi się o nim na całym świecie,
Jego nazwisko w prasie znajdziecie,
Znają go dobrze wszyscy uczeni,
Pana Soczewkę nadzwyczaj ceni
Magister Twister, profesor Tutka,
Pan Kleks i doktor Kot z Mysigródka,
A sam profesor doktor Filutek
Opisał lotu niezwykły skutek.
Chociaż jesteście trochę za młodzi,
Wiecie, o jaki lot tutaj chodzi.
Był to największy wyczyn stulecia,
Gdy satelita sztuczny wyleciał,
A otrzymawszy nazwę "sputnika"
Okrążał Ziemię, zjawiał się, znikał
I niby Księżyc sunął z fantazją
Nad Europą, Afryką, Azją,
Dokoła globu, a tak wysoko,
Że ledwie dojrzeć go mogło oko.
To jeszcze dzisiaj brzmi tak, jak bajka!
Oto w sputniku leciał pies Aajka,
Który dla wiedzy życie poświęcił
I przetrwał dotąd w ludzkiej pamięci.
Następny sputnik, jak pewno wieeie,
Zabrał dwie małpki: Tecię i Miecię.
Wróciły one zdrowe i żywe,
Chociaż obydwie stały się siwe.
Wtedy orzekli wszyscy uczeni,
Że teraz także człowiek w przestrzeni
Może juz wreszcie, wyzbyty trwogi,
Odkrywać wszelkie kosmiczne drogi
I wprost na Księżyc odbyć wyprawę.
Świat się dowiedział z prasy niebawem,
Że nowy, wielki sputnik już gotów
Do księżycowych, dalekich lotów.
Wszyscy więc sobie myśleli w duszy:
"Kto tym sputnikiem pierwszy wyruszy?
Gdzie jest ów śmiałek? Gdzie jest zuch taki,
Który przemierzy śródgwiezdne szlaki?"
Rzekł pan Soczewka: "Panie, panowie,
Choćbym miał pęknąć, stanąć na głowie,
Wylezć ze skóry, zaprzedać duszę,
Ja właśnie pierwszy polecieć muszę!
Ja jestem śmiałych czynów amator,
Ja - pan Soczewka! Ja - operator!"
List więc napisał, a w owym liście
Przedstawił cały plan, oczywiście.
Przy tym obiecał, że on, Soczewka,
Sfilmuje wszystko: rośliny, drzewka,
Żywe istoty, morza, kratery,
Działanie światła, skład atmosfery,
I że ten zamiar ściśle wypełni,
Czy Księżyc będzie w nowiu, czy w pełni.
Minął dzień jeden, drugi i trzeci,
Więc jak? Poleci czy nie poleci?
Aż wreszcie radio podało z rana:
"Rezerwujemy miejsce dla pana,
Na pana wybór padł dzisiaj zgodnie,
Prosimy przybyć za dwa tygodnie.
Halo! Powtarzam! Wiadoma sprawa!
Adam Soczewka. Polska. Warszawa.
Niechaj przyjedzie pan niezawodnie,
Start się odbędzie za dwa tygodńie."
W dniu oznaczonym, o siódmej rano,
Już nasz bohater na miejscu stanął.
Wnet po odbyciu niezbędnych narad
Wdział pan Soczewka dziwny aparat
Złożony z wielu spiralnych rurek,
W którym wyglądał jak wielki nurek.
Był tam ogrzewacz, wytwórnia tlenu
I automaty różne z selenu,
A więc z nowego zgoła metalu,
Który odporny jest w każdym calu
Na pył kosmiczny i chłód Księżyca.
Prócz tego była długa iglica,
Czyli antena, sieć elektryczna,
Prysznic i kuchnia automatyczna.
Gdy pan Soczewka siedział w sputniku,
Ludzi się zewsząd zbiegło bez liku,
Owację zrobił tłum samorzutnie.
Wreszcie mechanik włączył wyrzutnię
I sputnik nagle w górę wystrzelił,
Smugą skłębioną niebo ubielił,
Jeszcze przez chwilę w słońcu się mienił,
Aż wkrótce całkiem zniknął w przestrzeni.
Mknął pan Soczewka w dal niezmierzoną,
Księżyc niebawem w dole zapłonął
Chłodnym swym blaskiem, a sputnik chyży
Z każdą sekundą był coraz bliżej.
Minęło godzin, które się dłużą,
Ani za mało, ani za dużo,
Lecz właśnie tyle, ile potrzeba.
Czarne się stały obszary nieba,
Tylko glob ziemski w przestrzeń uciekał
I złotą tarczą jaśniał z daleka.
Nagle błysnęło światło przez okno,
Sputnik łagodnie Księżyca dotknął,
Jeszcze przez chwilę wolno się toczył,
Niby w dolinę ze skalnych zboczy.
Więc pan Soczewka siedząc w swej kulce
Szybko zaciągnął wszystkie hamulce,
Nacisnął dzwignie, zluzował sworznie
I drzwi otworzył bardzo ostrożnie.
Ujrzał przed sobą widok niezwykły:
W promieniach Słońca opary nikły,
A z tych oparów się wyłaniały
Śnieżne pagórki, lodowe skały,
Gdzieniegdzie krater szklisty i biały,
A dookoła świat karłowaty:
Więc oblodzone maleńkie kwiaty,
Więc karłowate krzewy i drzewka,
Które sfilmował wnet pan Soczewka.
Jak wynikało z badań pobieżnych,
Na tych obszarach białych i śnieżnych
Była powietrza cienka warstewka.
Skoro zmiarkował to pan Soczewka,
Pomyślał sobie: "Fakt zrozumiały,
Czemu krzew każdy jest taki mały,
Czemu tak wszystko niziutko rośnie,
Chociaż, jak widać, ma się ku wiośnie."
Ruszył następnie wolno przed siebie.
Tymczasem Słońce wzeszło na niebie
I błyskawicznie śniegi stopniały,
Po czym krajobraz dotychczas biały
W ciągu godziny barwę swą zmienił;
Wszystko stanęło nagle w zieleni,
Z drzewek wabiły jabłka pachnące
I było mnóstwo kwiatów na łące.
"Film z tego będzie nieporównany" -
Rzekł pan Soczewka widząc te zmiany
Jeszcze sfilmował kraterów sporo,
Z których się każdy zmienił w jezioro,
I kroczył dalej po tym obszarze,
Gdzie trawy żółkły w słonecznym skwarze.
Wtem z głębi ziemi, z szerokiej szpary,
Małych zwierzątek wyszły dwie pary,
A potem jeszcze siedem czy osiem
O małych główkach pokrytych włosiem,
O małych różkach, na krótkich nóżkach,
O nadzwyczajnie pękatych brzuszkach.
Miały na pyszczkach błyszczące igły,
A świergotały jak nasze szczygły.
Były to chyba miejscowe krowy.
Istniał też widać zwyczaj miejscowy,
Że wszystko żyło pod ziemią, w głębi,
Bo gdy się tylko Księżyc oziębi,
Gdy Słońce zajdzie i gdy się zmierzchnie,
Mróz trzaskający ścina powierzchnię,
Pokrywa lodem jeziora, góry,
Takie są zmiany temperatury.
Były to zatem krowy miejscowe.
Za nimi wyszły okazy nowe,
Na poły konie, na poły jeże,
I znowu jakieś okazy świeże
O czterech trąbach, pękatych brzuszkach,
A wszystkie biegły na krótkich nóżkach
Do wodopoju i na pastwiska,
Więc pan Soczewka film zrobił z bliska.
Za zwierzętami z podziemnej groty
Wyszły dwunożne ludzkie istoty.
Miały pękate, krótkie tułowie,
Miały po wielkim uchu na głowie,
A wokół głowy, niby guziki,
Sterczały ślepia z błyszczącej miki.
Ust owe stwory nie miały wcale,
Jeno ruchliwe, długie nochale
Pokryte łuską. Tam zaś mniej więcej,
Gdzie ludzie zwykle miewają ręce,
Zwisały człony ze skóry grubej
Zaopatrzone na końcach w tuby.
Z każdej zaś takiej niby to ręki
Płynęły dziwne głosy i dzwięki.
Tłumy tych stworów z ziemi wyległy,
Więc pan Soczewka, człowiek przebiegły,
Skrył się za skałą, przysiadł na pięcie
I plenerowe wykonał zdjęcie.
Ale się zdarzył wypadek przykry,
Bo księżycowy ludek go wykrył.
Stwory podniosły zgiełk niebywały,
Groznie tupały, wyły, piszczały,
Wykrzykiwały gniewne pogróżki,
Aż im się trzęsły pękate brzuszki.
Jeden do przodu wreszcie wyskoczył
I wybałuszył błyszczące oczy.
Już pan Soczewka czekał swej zguby,
A on wyciągnął obydwie tuby
I tak powiedział: "Ubry kukubry,
Babry kalebry, trybry bujubry,
Nibry walabry, obry wojobry!"
A przy tym w ślepiach miał błysk niedobry.
Rzekł pan Soczewka: "Po co się pan drze?
Mam zapas tlenu w moim skafandrze,
Wejdę na skałę, stanę na szczycie,
A tam już dotrzeć nie potraficie,
Bo tam nie mogą oddychać płuca,
Więc niepotrzebnie pan się tak rzuca.
Kto atmosfery ma metr z kawałkiem,
Tego nie muszę bać się już całkiem."
Tak zakończywszy mowę dowcipną
Jeszcze iskrami z anteny sypnął.
Tu przerażony lud księżycowy
Spuścił nochale, pochylił głowy
I takiej dostał ze strachu febry,
Że szeptał tylko: "Babry kalebry,
Obry bujubry..." A wódz ich w tremie
Poprosił gościa, by zszedł w podziemie.
W głąb prowadziły śliskie pochylnie.
Siadł pan Soczewka, odbił się silnie
I czując w sobie zapał młodzieńczy,
W dół zjeżdżał szybko jak po poręczy.
Jazda ta trwała z kwadrans, aż wreszcie
Znalazł się w wielkim podziemnym mieście.
Był to właściwie majdan rozległy,
Stąd zaś we wszystkich kierunkach biegły
Na kształt uliczek długie tunele.
W tunelach były mieszkalne cele,
A w każdej celi, choć to niezdrowo,
Siedział stwór jeden ze swoją krową.
Tam strzygł ją, czyścił, żywił i poił,
Gdy zaś głód poczuł, tę krowę doił.
Nad placem wielkie kule jaśniały,
A takie niskie były powały,
Że pan Soczewka, niby pokraka,
Chodził przez cały czas na czworakach.
Lecz niezależnie od wszelkich pował
Wszystko co widział, skrzętnie filmował.
Lud księżycowy snuł się wokoło,
A pan Soczewka wołał wesoło:
"Bebry kojubry, ruszać się, żwawo,
Uszki do góry, brzuszki na prawo,
Patrzeć w obiektyw... Zbliżyć się... Brawo!
A te maleństwa to chyba dziatki?
Muszę sfilmować ten widok rzadki!
Cip-cip, kurczątka, proszę uprzejmie,
Obiektyw całą grupę obejmie!"
Wódz, który dotąd krążył z daleka,
Zbliżył się z garnkiem świeżego mleka
I rzekł: "rububry" z niskim pokłonem,
Ale że mleko było zielone,
Więc pan Soczewka pić nie miał chęci,
Tylko do końca film swój nakręcił.
Pożegnał grzecznie lud księżycowy,
Pogłaskał dzieci, poklepał krowy
I na czworakach do wyjścia ruszył.
Tam zaś, pomimo ogromnej tuszy,
Wyciąg linowy zawiózł go spiesznie
Z głębi podziemnej wprost na powierzchnię.
A na powierzchni znów zaszły zmiany,
Albowiem zapadł zmierzch niespodziany
I znów nastała zimowa pora.
Mróz grubym lodem pokrył jeziora,
Na łąki białe upadły śniegi,
Drzew oblodzonych stały szeregi
I w kształt lodowców zaklęte skały
Szczytami w mroku nocnym bielały.
Szedł pan Soczewka prosto przed siebie,
A nad nim z góry w przepastnym niebie
Ziemia rzucała światło przez chmury
I oświetlała Księżyc ponury.
Sputnik ogromny widniał z daleka,
Więc pan Soczewka dłużej nie zwlekał,
Wszedł do kabiny swego sputnika,
Szczelnie zawory w drzwiach pozamykał,
Pociągnął dzwignię, włączył motory
I błyskawicznie wzniósł się w przestwory
Leciał nie krótko ani nie długo,
Znacząc swój przelot ognistą smugą.
Wokół krążyły meteoryty,
A on do ziemskiej dotarł orbity,
Schował antenę, wysunął sondy,
Wpadł w atmosferę, w powietrzne prądy
I kierownicze ujął przyrządy.
Już widział szczyty gór doskonale,
Już widział morza zmarszczone fale,
Miasta ruchliwe, niby mrowiska,
I kraj po chwili rozpoznał z bliska,
Spojrzał na radar, wytężył oczy,
Jeszcze na zachód cokolwiek zboczył
I wreszcie Polskę zobaczył w dole:
"W Polsce - powiedział - lądować wolę!
Żadnych, co prawda, nie widzę znaków,
Może to Kielce, może to Kraków,
Może Żyrardów - co za różnica?!"
I wylądował - gdzie? - w Skierniewicach.
Właśnie przypadkiem byłem w tym mieście
I tam sputnika ujrzałem wreszcie.
Tam powitałem pana Soczewkę,
Za jego zdrowie piłem nalewkę,
A że na Księżyc to był lot pierwszy,
Więc mu poświęcam wiązankę wierszy.
Jan Brzechwa
PAN SOCZEWKA NA DNIE OCEANU
Pana Soczewkę, jak pewno wiecie,
Znają filmowcy na całym świecie.
Teraz go znowu tutaj pochwalmy,
Bo właśnie zdobył dwie Złote Palmy
Na festiwalu w Karlowych Warach
Za film o muchach i o komarach,
Ponadto jeszcze cztery nagrody
Za film pod nazwą: "Świat w kropli wody",
Potem ogromne tryumfy święcił
Za zdjęcia, które w puszczy nakręcił,
A film z Księżyca, powszechnie znany,
Obiegł dosłownie wszystkie ekrany.
Rzekł pan Soczewka: "Nie dbam o sławę,
Wiem tylko jedno: muszę niebawem
Znów stworzyć takie filmowe dzieło,
Które by całym światem wstrząsnęło!
Księżyc to fraszka. Teraz dopiero
Cudów dokażę mnoją kamerą.
Zgłębię ocean, zgłębię go do dna,
Nęci mnie taka podróż podwodna!
Nikt jeszeze nie wie, co się tam dzieje,
Dowiem się pierwszy i mam nadzieję,
Że rząd mi na to przyzna fundusze.
Teraz do pracy zabrać się muszę!"
Przygotowania dość długo trwały,
Lecz pan Soczewka był tak wytrwały,
Że przed upływem ośmiu miesięcy
Miał już gotowe wszystko, mniej więcej.
Myśl powziął w lutym, a w pazdzierniku
Przemierzał obszar wód Atlantyku
Specjalnym statkiem "K.I. Gałczyński"
Wybudowanym w stoczni szczecińskiej.
Statek był wielce skomplikowany.
Sam pan Soczewka sporządził plany,
A trzej wybitni inżynierowie
Musieli stawać niemal na głowie,
By tej niezwykłej sprostać budowie.
Statek był w kształcie półkuli dużej,
Mógł więc wirować podczas podróży.
Z masy plastycznej miał spód kadłuba,
Ściany, tworzyła szkła warstwa gruba
Obita szczelnie miką falistą,
Panoramiczną i przezroczystą.
Gdy pan Soczewka wyruszył w drogę,
Trzyosobową zabrał załogę.
Był więc kapitan, rzecz oczywista,
Prócz tego radiotelegrafista
Oraz mechanik. Zdziwi to kogo,
Że z tak nieliczną płynął załogą.
Rzecz polegała zaś właśnie na tym,
Że nie załoga, lecz automaty
W ruch mechanizmny wszystkie wprawiały
I niosły statek z szybkością strzały.
Na statku również mknął przez Atlantyk
Oprócz załogi - pies Kalasanty,
Który tak mądrą przeszedł tresurę,
Że wykonywał prace niektóre:
Na noc opuszczał flagę na maszcie,
A gdy mówiono: "Kawę zaparzcie",
Naciskał guzik i już niebawem
Załoga mogła pić czarną kawę.
Tutaj nadmienić sobie pozwolę,
Że wewnątrz statku, na samym dole,
Mieścił się pocisk, co od tej strony
Miał być w głębiny wód wystrzelony.
Pocisk ten zwał się atomosonda.
Zaraz wam powiem, jak on wyglądał.
Mierzył sześć metrów. Górna połowa,
Czyli rakieta pięciostopniowa,
Nieść miała pocisk w morską głębinę
Z szybkością trzystu mil na godzinę.
W dolnej połowie atomosondy
Była kabina, a w niej przyrządy
I urządzenia elektronowe,
Aparatury kompletnie nowe:
Więc mechaniczny wzrok, a co więcej
Trzy wysuwane dowolnie ręce,
W nich zaś kamery trzy samodzielne,
Automatyczne i wodoszczelne.
Kabina miała zrobione ściany
Z masy przejrzystej, dotąd nieznanej.
Wewnątrz kabiny, prócz otomany,
Stał stół, był prysznic, leżanka miękka
Dla psa, apteczka oraz kuchenka.
W razie potrzeby pocisk z podłogi
Wypuszczał sztuczne stalowe nogi,
By na podwodne kroczyć połowy.
Napęd, rzecz prosta, miał atomowy,
Gdyż pan Soczewka tego zażądał.
Tak wyglądała atomosonda.
W chwili gdy statek opuszczał Szczecin,
Wiwatowały tysiące dzieci,
W porcie zagrała orkiestra dęta
I z dział strzelano jak podczas święta.
Sam pan Soczewka guzik nacisnął,
Statek się zerwał, świsnął i prysnął,
Śmignął jak strzała przez obszar siny,
Przeskoczył Bałtyk, minął cieśniny,
Pędził, wirował niepowstrzymanie,
Aż się zatrzymał na oceanie.
Tu zarzucono wreszcie kotwicę,
Tu pan Soczewka zjadł jajecznicę,
Inni dostali mięsną potrawę,
A Kalasanty zaparzył kawę.
Gdy automaty zmyły naczynia,
Gdy komunikat podała Gdynia,
Rzekł pan Soczewka: "Czas już zejść na dno.
Zapowiedziano pogodę ładną,
Więc, jak przypuszczam, podwodne prądy
Nie zniosą zbytnio atomosondy."
Następnie dodał, prężąc się butnie:
"Proszę za kwadrans włączyć wyrzutnię!"
I psa trzymając krótko przy pysku,
Przez wąski otwór wszedł do pocisku.
Wnet ze straszliwą siłą wypchnięty
Pocisk jak piorun runął w odmęty,
Po czym rakiety kolejne człony
Niosły go w głębin żywioł skłębiony,
W mrok niezmierzony, w otchłań topieli,
Gdzie fosforyczne światło się bieli,
Gdzie po raz pierwszy śmiałek szczęśliwy
Dojrzy nieznane dotychczas dziwy.
Panu Soczewce wzrok mechaniczny
Przekazał obraz panoramiczny.
I oto świat ten oceaniczny,
Świat niezbadany ujrzał jak w lustrze:
W krąg koralowe pięły się puszcze,
W gęstwie korali ślepia łypały,
Aby wyrastały wielkie jak skały,
Sączył się z pysków odwar spieniony,
Próchnem odwiecznym lśniły ogony,
Wiły się cielska w łusce kosmatej,
Pluły fosforem perłowe kwiaty,
A ryby-miecze i ryby-piły
Zaciętą walkę z sobą toczyły.
Pies Kalasanty spoglądał z trwogą
I cicho skomląc, podwinął ogon.
Rzekł pan Soczewka: "Co za skowyty?
Ja tu nakręcam film znakomity,
Nieustraszenie zgłębiam Atlantyk,
A ty mi skomlesz?... Wstyd, Kalasanty!
Pies nie śmie bać się, bo to nieładnie.
Proszę hamulce włączyć przykładnie!...
Ulwaga!... Zaraz będziemy na dnie."
Rozległ się łoskot i zgrzyt złowrogi,
Pocisk wypuścił stalowe nogi,
Zatrząsł się, chwiał się przez moment spory,
Lecz samoczynne regulatory
Atomosondę wyprostowały
I alarmowe zgasły sygnały.
Tu pan Sorzewka do działań skory
Włączył od razu trzy reflektory
I atomowe spięcie uranu
Zalało światłem dno oceanu.
Stało tam miasto nieogarnione
Przed tysiącami lat zatopione.
Rzekł pan Soczewka: "O zakład idę,
Żeśmy trafili na Atlantydę!
Jakiż w tych czasach bywał budulec,
Że mógł działaniu wieków nie ulec!"
Pocisk powoli przed siebie ruszył.
Pies Kalasanty nastawił uszy,
A pan Soczewka w bezmiar czeluści
Trzy mechaniczne ręce wypuścił
I uruchomił trzy obiektywy,
Żeby sfilmować te wszystkie dziwy,
Ten świat niezwykły, ale prawdziwy.
Po bokach ulic gmachy wysokie,
Całe z metalu, stały bez okien.
Miały kształt stożków, jak piramidy.
Taki był widać styl Atlantydy.
Gmach każdy tego dziwnego miasta
Zwierzokrzewami gęsto porastał:
Jedne z nich miały gąbczaste pyski,
A w każdym pysku tkwił jęzor śliski.
Inne trzygłowe, pokryte grzywą,
Wielkie, pękate hydrę straszliwą
Przypominały swoim wyglądem.
Te chciały przyssać atomosondę,
Lecz je odepchnął prąd elektryczny.
Inne znów miały wygląd kosmiczny,
Bo liść zwijały w dziobek niewielki
I wypuszczały z niego bąbelki
W różnych kolorach, jak baloniki.
Inne wzrok miały mętny i dziki
O takiej sile, że po godzinie
Jeszcze migotał i drgał w kabinie.
Wąskie ulice stały nietknięte,
Oblane wodą, jak atramentem,
I reflektorów potężne błyski
Z trudem drążyły ten mrok pobliski.
W mieście podwodnym, po tylu wiekach,
Nie było widać śladu człowieka,
Ni czaszek ludzkich, ni ludzkich kości.
Wszystko zapadło w otchłań nicości.
Sto metrów dalej na placu miasta
Pięła się w górę wieża spiczasta,
A przed nią posąg na piedestale
Stał zachowany tak doskonale,
Że można było prócz głowy łysej
Rozpoznać także twarz i jej rysy.
Korona tkwiła na czubku głowy,
A z twarzy sterczał nos półmetrowy.
Warga zwisała aż do podbródka,
Na którym rosła bródka króciutka.
Król ten - bo był to król niezawodnie -
Miał podwinięte do kolan spodnie,
A w nich, jak balon, brzuch okazały,
Z łydek zaś skrzydła mu wyrastały.
Pod spodem była ogromna płyta
I pan Soczewka napis odczytał:
"Karabalobum Atlantalobum
Parabalibum sobum e wobum."
Rzekł pan Soczewka: "Spójrz, Kalasanty
Oto jest pomnik króla Atlanty,
Więc go na filmie szybko utrwalmy,
By znowu zdobyć trzy Złote Palmy
A teraz, piesku, ruszamy dalej."
I kazał kroczyć nogom ze stali
Poprzez spętane gąszcze korali.
Ryby nie żyją na tej głębinie,
Mogą tu istnieć płazy jedynie,
Ale te płazy są to okazy
Twardsze od naszych tysiące razy,
Opancerzone tak, że bez szkody
Znoszą straszliwe ciśnienie wody.
Atlantozaury zwartą ławicą
Krągłe, bezgłowe, tuż nad ulicą
Zawirowały swoim zwyczajem
I gniotąc sobie boki nawzajem,
Ssały żarłocznie morskie liszaje.
Dwie salamandry opancerzone
Niepostrzeżenie pełzły w ich stronę,
Pożarły wszystkie jeden po drugim,
Pozostawiając złociste smugi.
Zza węgła wyszedł jaszczur kolczasty
I koralowe mijając chwasty,
Na salamandrę napadł znienacka,
Zgniótł łeb jej twardy w kolczastych mackach,
Lecz zanim jeszcze żer swój przetrawił,
Smok siedmiogłowy nagle się zjawił.
Pełzał dokoła ze dwie minuty,
Podniósł swój ogon w łuskę zakuty
I tym ogonem niby maczugą
Jaszczura po łbie walił tak długo,
Aż go ogłuszył, kolce obkruszył,
Pożarł i dalej przed siebie ruszył.
Wtem ujrzał pocisk pana Soczewki.
Rzekł pan Soczewka: "To nie przelewki,
Smok mnie przeraża swoim wyglądem,
Potwór ten zniszczy atomosondę!
Musimy zmykać i zejść mu z drogi."
Pocisk wyciągał stalowe nogi,
Biegł ulicami pustego miasta,
Lecz smok co chwila przed nim wyrastał.
Porisk wyciągał ręce stalowe
I zdołał urwać mu jedną głowę,
Potem dwie jeszcze. Zostały cztery.
Rzekł pan Soczewka: "Moje kamery
Pracują sprawnie. Życie poświęcę,
Ale z tej walki film dziś nakręcę."
Potwór krwią broczyt. Już się zdawało,
Że pocisk wyjdzie z opresji cało,
Gdy nagle ruchem niepostrzeżonym
Smok z całej siły machnął ogonem
I podciął nogi atomosondzie.
Rzekł pan Soczewka: "Mucha nie siądzie"...
Ale, niestety, w tej samej chwili
Pocisk się zachwiał, na bok przechylił
I upadł ciężko na smoczy ogon.
Pies Kalasanty przejęty trwogą
Zawył żałośnie, a pan Soczewka
Rzekł niewesoło: "Skończona śpiewka,
Naszej ofiary nikt nie oceni.
Klapa! Jesteśmy, piesku, zgubieni."
Pogasły lampy i reflektory,
Przestały działać regulatory
I automaty, a w chwilę potem
Stacja nadawcza pękła z łoskotem.
W mrok pan Soczewka spojrzał i zoczył,
Że inny potwór z głębin wytoczył
Cielsko olbrzymie jak kamienica.
Był to straszliwy płaz: ośmiornica -
Oceaniczna, ośmioramienna,
Cała kamienna. I rzecz znamienna:
Smok w koralowe schronił się krzaki
Schyliwszy łby swe dla niepoznaki.
A ośmiornica ośmiorgiem ramion,
Które bez trudu górę przełamią,
Atomosondę trącać zaczęła,
Po czym się wolno wzięła do dzieła.
Ramieniem pocisk więc podważyła -
Taka potężna była w niej siła.
Drugim ramieniem go opasała,
Z piachu dzwignęła, wyprostowała,
Trzecim ramieniem pchnęła od dołu,
Po czym pięciorgiem ramion pospołu
Wiosłując wolno, w górę ruszyła -
Taka potężna była w niej siła.
Gdy pocisk znowu stanął pionowo,
Pies o kuchenkę uderzył głową,
A pan Soczewka fiknął koziołka
Z łóżka na stołek, potem ze stołka
Wleciał na biurko, następnie z biurka
Spadł i pod łóżko dał jeszcze nurka.
Tu się dopiero zerwał gwałtownie.
- "Muszę naprawić wpierw elektrownię -
Rzekł pan Soczewka do działań skory -
Gdy tylko wprawię w ruch reaktory,
Zapalę światła i reflektory,
Morskie potwory porażę prądem
I uruchomię atomosondę."
Włożył w to wszystko trudu niemało,
Lecz jak powiedział, tak się też stało.
Bo pan Soczewka miał umysł ścisły,
A oprócz wiedzy - mądre pomysły.
Wnet reflektory tedy zabłysły
I ośmiornicy cielsko potężne,
Każde jej ramię grube i prężne,
Można zobaczyć było przez szyby,
Lecz widać było także i ryby.
Rzekł pan Soczewka: "Płyniemy w górę,
Wskazują na to ryby niektóre,
A jakbym sądzić mógł z manometrów,
Od dna nas dzieli pięć kilometrów.
Już poza nami jest Atlantyda.
Tak! Ośmiornica czasem się przyda!"
Wypowiedziawszy swoje poglądy,
Prąd elektryczny z atomosondy
Skierował prosto na ośmiornicę.
Iskry błysnęły jak błyskawice,
Rażąc potwora w głowę i w oczy.
Cios go na chwilę, widać, zamroczył,
Gdyż jedno ramię z wolna opadło,
A pan Soczewka walkę zajadłą
Prowadził dalej, zwiększył napięcie,
I atakował bestię zawzięcie.
- "Spójrz, Kalasanty! Chyba nie kłamię,
Potwór rozluznił już drugie ramię.
O, teraz trzecie. A teraz czwarte.
Już piąte ramię też jest rozwarte!
Ugodzę jeszcze po raz ostatni!
Ha! Uwolnieni jesteśmy z matni!
Skończyłem wreszcie z podwodnym zbójem.
Mam go w całości? Mam go! Filmuję!
Z wolna szło na dno cielsko potwora,
Obok płynęła trytonów sfora,
A ryby-miecze i ryby-piły
Za tym niezwykłym żerem goniły.
Rzekł pan Soczewka: "Wszystko to pierzchnie,
Bo wypływamy już na powierzchnię."
Pociągnął dzwignię, sprawdził przyrządy,
Nastawił stery atomosondy,
Pies Kalasanty zaparzył kawę,
I tak kończyli swoją wyprawę.
W panoramicznych szybach niebawem
Ujrzeli statek, który w oddali
Po niespokojnej żeglował fali.
Na maszcie flaga zatrzepotała.
A na pokładzie załoga cała
Panu Soczewce salutowała.
Jak z pokładowej księgi wynika,
Kapitan kazał upiec indyka,
A gdy na deser podano ciasto,
Końca nie było różnym toastom.
Nazajutrz statek "K.I. Gałczyński"
Zjawił się znowu w porcie szczecińskim.
Orkiestra grała, strzelały działa,
Ludność Szczecina wiwatowała,
Fotografowie i reporterzy
Pstrykali zdjęcia tak, jak należy,
A pan Soczewka w tym samym czasie
Udzielał mnóstwa wywiadów prasie;
Mówił o wszystkim, o tym, o tamtym,
Zapomniał tytko o Kalasantym.
Więc Kalasanty, nie bez urazy,
Do mikrofonu szczeknął trzy razy.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
pan soczewka na ksiezycu
pan soczewka na dnie oceanu

więcej podobnych podstron