07 (114)



















Harry Harrison     
  Planeta Śmierci 4 Księga I

   
. 7 .    








   Ocknęli się po raz drugi, tym razem na zielonej trawie pod
gołym niebem. Jason leżał twarzą do ziemi, dlatego najpierw ostrożnie
uniósł głowę, następnie zrobił pompkę, podciągnął nogi, przykucnął i
przyjął pozycję, z której jednakowo łatwo można zacząć uciekać, jak i
atakować. Ani jedno, ani drugie najwyraźniej nie wchodziło w grę. Obok,
rozrzuciwszy ramiona, w zadziwieniu mrugając ogromnymi niebieskimi oczami leżała
Meta, a wokół nich, aż po horyzont, rozciągał się niezmierzony step z
kołyszącą się na lekkim wietrze trawą. Szare niebo, zaciągnięte wysoko wiszącymi
chmurami, świeciło równo i matowo - najpaskudniejsza pogoda, przy
której absolutnie nie da się określić kierunku według słońca. Ale nie od
tego należało zaczynać.
    Po pierwsze, musieli określić, które z niezbędnych
elementów wyposażenia zostały przy nich po kolejnym przemieszczeniu.
Dziwne, ale i tym razem nie zginęło praktycznie nic: pistolet, nóż,
apteczka, radiostacja, psi - nadajnik, latarka, analizator gazów,
magnetometr. Pełny zestaw astronauty pozostał nietknięty tak przy Jasonie, jak i
przy Mecie. Nawet lepiej - ich skafandry wyglądały teraz jak nowe. Może to żaden
cud: uszkodzony metaloplast łatwo daje się zszywać za pomocą specjalnej
spawarki. Ale komu się chciało wykonać ten remoncik?
    - Pamiętasz, co się z nami działo? - spytał Jason.
    - Pamiętam, ale bardzo niewiele. Czarna istota przedostała się
na okręt, pochwyciła nas i dostarczyła do siebie, do podziemia. Zresztą może był
to jakiś międzygwiezdny transporter, bo nawet się nie zorientowaliśmy, gdzie
jesteśmy. A potem zabili Troya, uśpili nas i... To wszystko. Teraz jesteśmy tu.

    Meta pamiętała dokładnie tyle co i on. Tego należało oczekiwać.
Problem kontaktu z obcą inteligencją można było na razie odsunąć na dalszy plan.
Najpierw trzeba wyjaśnić, dokąd zostali rzuceni, a potem się zastanawiać
dlaczego. Bez wątpienia odbył się przerzut o miliardy kilometrów, a może
i parseków. Przecież otaczała ich przyroda zwyczajnej tlenowej planety,
jakich niemało w światach Zielonej Gałęzi. Niewykluczone, że takie właśnie globy
istnieją również winnych galaktykach, nawet w innych wszechświatach. Nic
nie stało na przeszkodzie, by ów przybysz zabrał ich do swojego
"domu". Natomiast można było tylko zgadywać, ile czasu potrzebował na
tę podróż. Zegarek meldował, że upłynęło zaledwie czterdzieści minut od
chwili zapalenia papierosa w ciasnym pokoiku z szorstkimi ścianami, ale Jason
zbyt dobrze wiedział, co to względność czasu i co oznacza zmiana skali czasowej.
O to też nie było sensu się martwić, przynajmniej na razie.
    - Wstawaj - powiedział Jason do Mety. - Musimy iść. Tylko tak
możemy się dowiedzieć, gdzie jesteśmy.
    Meta podniosła się i ruszyli. Krajobraz był nadspodziewanie
monotonny: trawa i popielate niebo. Gdy na horyzoncie pojawiło się pierwsze
drzewo, Jason ucieszył się jak dziecko. Taki punkt orientacyjny pozwalał
przynajmniej określić krzywiznę powierzchni i odpowiednio oszacować chociażby
wielkość planety. Poza tym, gdzie są drzewa, tam jest woda, a gdzie woda - tam
mieszkają ludzie. Jeśli ten glob jest w ogóle zasiedlony Oczywiście
mógł wcześniej ocenić promień krzywizny, gdyby Meta odeszła za horyzont,
ale uznał rozdzielanie się za zbyt niebezpieczne. Gra nie była warta świeczki.
Teraz dokonali obliczeń bez ryzyka, a wynik zaskoczył ich. Okazało się, że
planeta ma mikroskopijne rozmiary Była tak malutka, że gdyby nawet składała się
w całości z platyny lub uranu, jej masa nie mogłaby tworzyć ciążenia bliskiego 1
G. Jednak tworzyła. Co ciekawsze, podobną cechę wykazywał Obiekt 001. Musieli
więc przyjąć, że mimo wszystko zostali przeniesieni do obcego wszechświata,
gdzie nawet prawa grawitacji różnią się od znanych w Galaktyce.
    Maszerowali już od kilku godzin, a dokoła prawie nic się nie
zmieniało. Chyba tylko to, że równina stała się bardziej
pagórkowata i częściej trafiali na zagajniki. W pewnym miejscu przebyli w
bród strumyk z pitną wodą Też nieźle. Jason nie wątpił już, że gdy
nadejdzie czas na zaspokojenie głodu, znajdą coś odpowiedniego. Poza tym nic -
ani temperatura powietrza, około dwudziestu stopni Celsjusza, ani siła wiatru,
ani nawet światło miejscowego słońca - nie podlegało najmniejszym odchyleniom od
stanu wyjściowego. Całkowite zachmurzenie, jak i wcześniej, rozmazywało kontury
słońca po całym niebie i nie można było nawet stwierdzić, jaka jest pora dnia. A
przecież doba na tak malutkim globie powinna być krótka. Powinna.
Właśnie. Przecież w tym świecie wszystko jest inne. Może tu nawet dwa razy dwa
nie równa się cztery?
    Pierwszymi zauważonymi mieszkańcami planety były owady:
zwyczajne muchy, motyle, osy, ważki, w trawie pełzały pokojowo nastawione żuki i
mrówki. Potem pokazały się ptaki. Szybowały dość wysoko, co wskazywało na
to, że mogły być drapieżnikami. Meta natychmiast stała się czujna, przygotowując
się do odparcia ataku. W tej samej chwili spod najbliższego drzewa wynurzył się
łuskowaty grzbiet jakiegoś stworzenia. Pyrrusanka nie zamierzała z tej okazji
wszczynać dyskusji z Jasonem. Strzeliła, zanim zwierzę uniosło groźny łeb, i z
głowy, wyposażonej w ogromny kolec, nie zostało nic. Ale zdążyli oboje odnotować
w pamięci znajomy widok. Podsmażone szczątki ohydnego tułowia z wykręconymi
szponiastymi łapami też dały się rozpoznać bez trudu.
    To był najprawdziwszy pyrrusański rogonos, jadowity i
agresywny.
    - Czyżby przeniesiono nas na ojczystą planetę? - zapytała
szeptem Meta. Rozglądała się dokoła i dostrzegała coraz więcej znajomych
szczegółów, począwszy od "hakowatej trawy" i
strączków "strzelającego grochu" do atakującego z powietrza
pisklęcia kolcolota, którego niedbale załatwiła jednym pociskiem.
    - Nie sądzę - odpowiedział Jason. - Niby dlaczego Pyrrus miałby
się zmniejszyć do takich rozmiarów?
    - A może krzywizna powierzchni jest zwykłym złudzeniem
optycznym? - wysunęła przypuszczenie Meta. - Zdarzaj ą się takie zjawiska
atmosferyczne.
    - Może - zgodził się Jason po chwili namysłu. - Rzeczywiście,
ciążenie jest czynnikiem znacznie bardziej obiektywnym. Ale to przecież nie
Pyrrus. To...
    Zamilkł, a Meta dokończyła za niego:
    - To ta starożytna Planeta Śmierci, która stała się
prarodzicem całej pyrrusańskiej biosfery. Dobrze mówię?
    - Tak - odpowiedział zamyślony Jason. - Mniej więcej taka
właśnie hipoteza przyszła mi do głowy, kiedy na "Argo" badaliśmy tę
przeklętą zlodowaciałą asteroidę. Ale teraz to już w ogóle nie wiem,
gdzie jesteśmy...
    Nie wykombinował jeszcze, co powiedzieć. Wszystko było takie
dziwne. Przyznać się Mecie, że zmyślił wyniki analizy zniszczonego monstrum?
Niezręcznie. A gdyby tak przypadkowy blef okazał się właściwym odkryciem.
Postawić na zero i za pierwszym razem rozbić bank?! To się Jasonowi zdarzało,
ale nieprzypadkowo. Teorię prawdopodobieństwa zbadał swego czasu bardzo
dokładnie. Nie, coś tu nie gra. W obcym wszechświecie, gdzie nawet stała
grawitacyjna jest inna, nie mogło być tak wiele rzeczy identycznych z Pyrrusem.
I jeszcze to: czy wszystkie te diabelstwa nie wyglądają jak rozmieszczone czyjąś
wszechwładną ręką?
    Ostatnia myśl wydała mu się szczególnie ważna. Należało
teraz tylko zrozumieć, dlaczego rogonos i kolcolot pojawiły się właśnie tu,
właśnie teraz, a nie zaraz po odzyskaniu przez nich przytomności. Dlaczego, na
przykład, nie zaatakowały śpiących Przybyszy. . .
    Nim skończył myśl, zza najbliższego wzgórza wyłonili się
trzej jeźdźcy z ostrymi włóczniami i kolczastymi maczugami w rękach, i
ruszyli im na spotkanie. Pyrrusańskie odruchy nie zawiodły i tym razem.
Pozbawione jeźdźców wierzchowce prychały i ryły szponami ziemię, a martwi
wojownicy leżeli w trawie o kilka kroków od Mety i Jasona. Oboje
popatrzyli na siebie. Nawet nie musieli niczego mówić. Osiodłane stwory
były niewątpliwie moropami z planety Felicity, ich drugiej ojczyzny, a jeźdźcy w
lekkim rynsztunku - wojownikami wielkiego Temuchina. Czyż mogli nie rozpoznać na
hełmach zabitych znajomego totemu, czaszki wilka?
    - Więc niezauważalnie przenieśliśmy się na inny nasz ulubiony
glob, również pomniejszony. W dodatku cofnęliśmy się w czasie do roku,
kiedy po dzikich stepach Górnego Świata uganiali się jeszcze
niezwyciężeni konni barbarzyńcy.
    - Jasonie - przywołała go do porządku Meta - według mnie to nie
jest czas na żarty.
    - Nie masz racji. Poczucie humoru to właściwie jedyna rzecz,
która może uratować człowieka w sytuacji pozornie bez wyjścia. Zresztą
wy, Pyrrusanie, nie rozumiecie rzeczywiście takiego działania. Na poważnie
proponuję spokojnie poszukać oznak innych jeszcze światów. Sądzę, że
znajdziemy je bez trudu i to pomoże nam w wyprowadzeniu ostatecznych
wniosków.
    - Masz już gotową hipotezę? - zainteresowała się Meta.
    - Oczywiście - skinął głową Jason. - Ale teraz daj mi pomyśleć
przez chwilkę. Za wzgórzem, zza którego wypadli jeźdźcy, krajobraz
zmieniał się radykalnie. Zrobiło się bardziej sucho, trawę zaczęły stopniowo
wypierać piaski i okrągłe obszary pokryte drobnymi kamieniami, a wiatr
przyniósł z daleka zapach morza. W umyśle Jasona błyskawicznie powstał
łańcuch skojarzeń, który zmusił go do uważnego wpatrywania się pod stopy.
Wkrótce pochylił się, pociągnął za wątły ogonek i już po kilku sekundach
trzymał w ręku prawdziwy jadalny krenoj z odległej i okrutnej Appsali, na
którą kiedyś rzucił go przypadek. Meta nigdy nie widziała takiego
korzeniowca, dlatego nie podzielała zachwytów Jasona, ale i tak
zrozumiała, że znalezisko ma swoją wagę.
    - Pochodzi z trzeciej już planety? - domyśliła się.
    - Zuch - pochwalił ją Jason. - Zawsze cię kochałem za to, że
jesteś nie tylko silna, ale i niezwykle bystra.
    Ten dość ironiczny komplement zabrzmiał niemal jak zniewaga i
potężne mięśnie Mety instynktownie się napięły.
    - Spokojnie, kochanie. Lepiej posłuchaj. Akurat chciałem ci
wyjaśnić, do czego to wszystko jest podobne...
    Ale nie zdążył już niczego wyjaśnić.
    Meta zaczęła strzelać. Nie rozumiał, co się dzieje. A kiedy
zrozumiał, około dwudziestu jeźdźców otaczało ich ze wszystkich stron,
ale on sam już nie zdążył wystrzelić. Strzała z ciężkim grotem ogłuszyła go,
uderzając w hełm skafandra, i Jason niemal stracił przytomność. Niemal.
Stosunkowo dobrze pamiętał, jak krępowano ich i wleczono po ziemi, przywiązanych
długimi sznurami do łęków siodeł moropów.
następny   






Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
07 metoda dobrego startu zajecia koncowe 114 1cdeidg27
07 zabawy z wyrazami efekty osiagane przez dzieci 114 103didg48
114 07
114 07 (4)
07 Charakteryzowanie budowy pojazdów samochodowych
9 01 07 drzewa binarne
02 07
str 04 07 maruszewski
07 GIMP od podstaw, cz 4 Przekształcenia
07 Komórki abortowanych dzieci w Pepsi
07 Badanie „Polacy o ADHD”
CKE 07 Oryginalny arkusz maturalny PR Fizyka

więcej podobnych podstron