Droga10


68






























X
Jakoż o piątej wieczorem udał się Jaś do fabryki,ale nie zastał w niej
Iwaszkiewicza.Natomiast młody jakiś inżynierek o rudych włosach,czarnych oczach
i kobiecej prawdziwie twarzy,z wielką grzecznością wskazał mu pokój
dyrektora.Jaś postanowił oczekiwać na Iwaszkiewicza,który miał nadejść za
godzinkę,a tymczasem z nudów rozpatrywał się po dyrektorskiej izbie lub wyglądał
oknem na dziedziniec fabryczny.I jedno,i drugie zajmowało go nie pomału. Pokój,w
którym siedział,na pierwszy rzut oka zdradzał pracownię inżyniera.
Ogromne brystole z pozaczynanymi rysunkami,wzory rozmaitych machin,których by
Jaś nawet nazwać nie umiał,mapy,termometry,narzędzia fizyczne,tabele i księgi
rachunkowe napełniały wszystkie kąty tej izby.Przy wchodowej ścianie była szafa
napełniona książkami, na której stał ogromny globus i miniaturowa lubo bardzo
dokładna lokomotywa.Po innych wisiały portrety znakomitych inżynierów
zagranicznych;na wielkich półkach umieszczonych tuż obok biura widać było próbki
rozlicznych rud żelaznych.Z tym wszystkim komnata była dość posępna;czarne
drewniane krzesła,czarny stół i szafy stanowiły całe jej umeblowanie.
Ale też znać było,że nie przesiadywał w niej wykwintniś,tylko surowy mąż
pracy.Praca twarda i wytrwała widniała tu z każdego szczegółu.Izba malowała
mieszkańca.Złotopolski rozglądał się po niej z mimowolnym szacunkiem,połączonym
ze zdziwieniem.On,który jako prawdziwy gentleman,nie robił całe życie nic a
nic,on,trefny wykwintniś,którego zajęcia dzienne zależały od tego,jakie ubranie
brał rano,może pierwszy raz w życiu spotykał się tu z pracą twarz w twarz.Mimo
woli porównał się teraz z Iwaszkiewiczem -i mimo woli uczuł,jak wiele niższym
był od niego.Serce ścisnęło mu się smutkiem;zrozumiał,że Fanny miała słuszność.
Głuche poczucie tego odbiło się i na jego twarzy,ale posępną zadumę przerwał mu
młody rudawy inżynier,który zbliżywszy się rzekł uprzejmie:
-Dyrektor przyjdzie o szóstej,mamy więc jeszcze pół godziny czasu;może tymczasem
zechce pan obejrzeć fabrykę?
- Najchętniej.Dokąd pójdziemy?

- Pokażę panu machiny,warsztaty,kuźnię,ślusarnię,odlewnię i co sam pan zechce.
Wyszli z izb inżynierskich.Młody i żywy jak iskra towarzysz Jasia nie żałował
objaśnień.
Wszedłszy do ogromnego,hałaśliwego budynku,posłuchał trochę i rzekł:
- Tak,panie!idzie u nas robota,idzie!
- Ależ tu można ogłuchnąć - zauważył Jaś.
- Fraszka!trochę przyzwyczajenia!
A rzeczywiście trzeba było i sporo przyzwyczajenia.Fabryka była w pełnym biegu.
Ogromne koła zębate i niezębate poruszały się z piekielnym rozmachem i piekielną
szybkością;olbrzymie tłoki podnosiły się i spadały ruchem,mającym coś
potwornego, warczenie kół,łoskot,zgrzyt,przeraźliwy świst i bolesne wycie
piłowanego żelaza,huk młotów, ściskały duszę jakimś nieokreślonym a lękliwym
poczuciem owej niepojętej siły,która nadawała ruch wszystkiemu.Każda cegiełka
budynku trzęsła się jak w febrze;słowa ginęły dla ucha;samo powietrze zdawało
się drżeć przelękłe.
- A co panie?- krzyknął inżynier do ucha Złotopolskiemu.
- Potęga!potęga!
- A tak ciągle jest od czasu,jak mamy dyrektorem Iwaszkiewicza.
- Czy tak?
- To panie jego ręka porusza wszystko.
- Ano zdolny musi być człowiek?
-Ho!ho!przy tym praca!praca!Dawniej tu inaczej bywało.Fabryka poczynała już ban-
krutować.Chodź pan dalej.
To mówiąc młody inżynier przeskoczył z belki na belkę;
Złotopolski podążał za nim.
- Ostrożnie,bo pana pasy złapią!Tędy!
Tymczasem pociemniało na dworze,w budynku zabłysły kinkiety 119 ,a przy ich
blasku,przy łamaniu się światła z cieniem,sala przybrała fantastyczne pozory
jakiegoś przedsionka piekieł.

-Koło zębate o podwójnym działaniu wynalazku dyrektora -zakrzyczał głosem
cycerona inżynier.
Złotopolski spojrzał na ukazywany mu okrągławy potwór,kręcący się ze
wściekłością w ciemnym kącie.
- Klapy bezpieczeństwa systemu amerykańskiego,zastosowane pierwszy raz w kraju
przez dyrektora!
Jaś zagryzł wargi.Czymże on był przy owym Iwaszkiewiczu?
- Dmuchawki zabezpieczające robotników od opiłków,zastosowane przez dyrektora!
- Mało musicie mieć robotników,kiedy ich tak zabezpieczacie?
-Mamy dość,ale robotnik,to człowiek jak my i bliźni nam.W innych fabrykach,gdy
robotnik umiera,dzieci pozostają bez chleba,u nas inaczej.
- Jakże to u was?
- Dyrektor los wdów i sierot zabezpieczył ze składek ogólnych.
Jasiowi smutek ścisnął serce:czymże on był przy owym Iwaszkiewiczu?
Ale zarazem obudziło się w nim dziwne uczucie szacunku dla współzawodnika.
Uczucie to sformułował Jaś w ten sposób:
- Chciałbym posiadać przyjaźń takiego człowieka.
- Przejdźmy do szlifierni,jeżeli pan chcesz?- pytał inżynier.
- Nie,panie!wyjdźmy już,bo ochrypnę i ogłuchnę zarazem.
- Piękny jest widok w kuźni.
- Nie,mam już dosyć,
Wyszli na dziedziniec fabryczny;na dworze już mrok padał,ale było jeszcze widno.
-Oto właśnie -rzekł inżynier - przechodzimy koło kuźni;rozdymają teraz ogniska;
-za chwilę znów zadzwonią młoty.
- Wasz dyrektor musi być czł...
Złotopolski urwał nagle.
W powietrzu zabrzmiała pieśń,przy której wstrząsły się szyby budynku;zagłuchły
wszystkie inne odgłosy,-pieśń prawdziwie żelazna;rzekłbyś,nie ludzkie dźwięczały
nią płuca - pieśń na nutę stu młotów,bijących w takt jej słowom.

-Co to jest?-spytał Złotopolski.Oczy młodego inżyniera zabłysły;rumieniec
niekłamanego zapału wystąpił mu na lica.
-To kowale nasi śpiewają przy młotach.Posłuchaj pan.Przystanęli obaj:słowa
pieśni dochodziły wyraźnie;
Gdy warczy miech,gdy płonie żar,
Wśród razów ech,wśród iskier chmar,
Próżnować grzech,czas - boży dar.
Hej,w obroty ciężkie młoty!
Chrzęst cęg,miotów jęk,
Czerwone skry i krwawy pot
Milsze niż słów pieszczonych dźwięk,
Niż krwawe łzy w komnacie złotej,
Bo w pracy - zdrój szczęścia i cnót.
Ku niebu skroń - ku ziemi dłoń!
Tam Boga chwal - tu hartuj stal!
Tam dojść się ucz - tu kuj i tłucz!
Aby twa praca wydała plon,
Byś miał gotowy,gdy przyjdzie skon,
Żelazny do nieba klucz.
Każde słowo potężnej pieśni brzmiało w powietrzu z taką siłą,że Złotopolski z
młodym inżynierem nie stracili ani jednego dźwięku.
- A co,panie?
Złotopolski milczał.
- W innej fabryce nie usłyszysz pan takiej pieśni.
- Dlaczego?
- Czyś pan nie słyszał po jakiemu śpiewają?W innych fabrykach pracują
cudzoziemcy.
Złotopolski zmarszczył brwi i szybko zbliżył się do inżyniera.
- Jak pan to rozumiesz?

- Dyrektor oddalił cudzoziemców,a postarał się o naszych ludzi - odparł
inżynier.
Obie ręce Złotopolskiego spoczęły na ramionach towarzysza.
- Dlaczego on to uczynił?dlaczego to uczynił?- pytał gorączkowo.
- Dla dobra ogółu.Ale co panu jest?
- Nic!nic!
Złotopolski zamilkł nagle i sposępniał jak noc.Zagadka,której nie chciała mu
rozwiązać Fanny,leżała teraz jasno przed jego oczyma.
Ale jasność owa daleką była od radości:czymże on był przy Iwaszkiewiczu?
Nagle w bramie fabrycznej odezwał się dzwonek.
- Dyrektor!- zawołał rudy inżynier.- Teraz ustępuję panom.
Jakoż po chwili w ciemnym mroku bramy fabrycznej zarysowała się wysoka,spokojna
postać Iwaszkiewicza.
Złotopolski szybko zbliżył się ku niemu.
-Panie!- rzekł smutnym,poważnym głosem - nie znałem pana,ale przed chwilą
poznałem i teraz rozumiem Fanny i ustępuję!.
Zanim Iwaszkiewicz zdołał ochłonąć ze zdziwienia,Złotopolskiego już nie było.
Koniec,czytelniku!W parę dni potem Złotopolski odjechał za granicę i osiadł w
Dreźnie.
Iwaszkiewicz ożenił się z Fanią,ale mimo namów pani Bujnickiej nie chciał
porzucić fabryki, którą i nadal w podobnym duchu zarządzał.
W Złotopolu za to na szwedzkich okopach kwitnęły ogórki,a jeno kości sodalisów
póty nie znalazły spoczynku,póki chłopstwo nie ulitowało się nad nimi i "owych
świętych szczątków żołnierskich " nie pochowało w poświęcanych grobach.

KONIEC KSIĄŻKI


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Droga1
droga1

więcej podobnych podstron