02 (165)



















L. Ron Hubbard     
  Pole bitewne, Ziemia

   
. 2 .    






1
    Terl kipiał energią, a myśli o wielkich planach kłębiły mu się
pod czaszką. Starzy Chinkosi mieli coś w rodzaju zwierzyńca na zewnątrz bazy i
mimo że od zakończenia przez nich tutejszej misji upłynęło wiele lat, klatki
wciąż tam stały. Jedna z nich wydawała się w sam raz dla człowieka. Otoczona
była metalową siecią o dużych oczkach, zamiast podłogi miała klepisko z betonową
sadzawką w środku. Chinkosi trzymali w niej niedźwiedzie, które podobno badali.
Niedźwiedzie po jakimś czasie zdechły. Żadnemu z nich nigdy nie udało się stąd
uciec.
    Terl z łomotem wrzucił do klatki swojego stwora, który, wciąż
półprzytomny, najprawdopodobniej nie mógł się jeszcze otrząsnąć ze skutków szoku
spowodowanego przez gaz do oddychania. Terl spojrzał na niego z obrzydzeniem i
omiótł wzrokiem klatkę. Biorąc pod uwagę wszystkie jej zabezpieczenia, na pewno
była dobra. Z mocnej siatki, z drzwiami zaopatrzonymi w zamek. Z wierzchu była
co prawda odkryta - ale nawet niedźwiedź nie wspiąłby się na trzydziestostopową
kratownicę.
    Istniała jednak możliwość, że człowiek spróbuje otworzyć drzwi
klatki. Nie było to zbyt prawdopodobne, ale zamek nie był pewny. W klatce leżały
worki i długa rzemienna lina. Terl postanowił więc, że mądrze będzie, jeśli
przywiąże stwora. Opasał jego szyję rzemieniem, który zawiązał na prosty węzeł,
drugi jego koniec przymocował do pręta kratownicy. Stanął nieco z boku i jeszcze
raz wszystko sprawdził. Świetna robota! Wyszedł z klatki i zamknął drzwi na
zamek. Musi założyć lepszy, ale na razie wystarczy ten. Zadowolony z siebie
wprowadził pojazd do garażu i udał się do swego biura. Nie było tam zbyt wiele
do roboty: parę rzeczy do wysłania, to co zwykle - formularze, nic pilnego.
    Załatwił je i odchylił się na krześle do tyłu. Co za nudne
miejsce! Ach, nareszcie rozkręcił mechanizm, dzięki któremu wydostanie się stąd
i wróci do domu. Zdecydował, że dobrze będzie sprawdzić, jak czuje się jego
zdobycz. Wziął maskę, włożył nowy zbiornik i przeszedł przez pomieszczenia
biurowe. Wyszedł na zewnątrz i ruszył w stronę zwierzyńca. Zatrzymał się i ze
zdumienia zatrzepotał powiekami. Stwór znajdował się na zewnątrz klatki!! Dopadł
go z warknięciem, podniósł i otworzywszy drzwi, wrzucił do środka. Człowiek
zdołał rozwiązać węzeł.
    Terl przyjrzał mu się. Stworzenie wyglądało na przestraszone.
Nie było w tym nic dziwnego - sięgało mu przecież zaledwie do pasa i miało wagę
około jednej dziesiątej jego wagi. Ponownie nałożył mu rzemień na szyję. Będąc
pracownikiem Towarzystwa Górniczego, obeznanym z rozmaitymi linami, umiał wiązać
węzły. Tym razem zawiązał węzeł podwójny. Ten powinien utrzymać stwora na
miejscu. Zadowolony udał się do garażu. Myjąc swój pojazd, rozważał różne
warianty działania i sposoby ich realizacji. Wszystkie były uzależnione od tego
małego człowieka. Tknięty nagłym przeczuciem wyszedł znów na zewnątrz, by
zajrzeć do klatki. Stworzenie znowu się uwolniło! Terl wściekły wszedł do
środka. Podwójny węzeł był rozwiązany!
    Tym razem zawiązał linę w niezwykle wymyślny sposób. Stworzenie
patrzyło na niego, wydając z siebie dziwne dźwięki. Wyglądało to prawie tak,
jakby usiłowało mówić. Wyszedł z klatki, umocował drzwi i ukrył się za
budynkiem. Nie darmo był szefem bezpieczeństwa. Ze swojego punktu obserwacyjnego
przyglądał się człowiekowi, przestawiwszy wizjer maski na telefoto. I cóż zrobił
teraz stwór? Sięgnął do torby, którą miał przy pasie, wyjął z niej coś
błyszczącego i przeciął linę.
    Terl pognał do garażu i przetrząsnął nagromadzone przez
stulecia odpadki i szczątki, aż wreszcie znalazł kawałek stalowej linki, lampę
spawalniczą, butle zasilające i krótką taśmę metalową. Gdy wrócił do klatki,
stworzenie właśnie wdrapywało się na trzydziestostopową kratownicę.
    Z metalowej taśmy Terl zrobił obrożę i zespawał ją wokół szyi
stworzenia. Dopasował do niej jeden koniec metalowej linki, natomiast drugi
przyspawał do pierścienia, który zaczepił o pręt na szczycie kratownicy. Cofnął
się. Stwór stroił miny i usiłował odsunąć od szyi wciąż jeszcze gorącą obrożę.

    - Już ja cię tu zatrzymam - mruknął mściwie Terl.
    Ale to jeszcze nie było wszystko. Poszedł z powrotem do biura,
wziął po kryjomu z podręcznego magazynku dwie guzikowe kamery i dostroił je do
długości fal swego biurowego monitora. Potem wrócił do klatki. Umieścił jedną
kamerę wysoko w górze, kierując jej wizjer ku dołowi, drugą zaś zainstalował
tak, by filmowała otoczenie.
    Stwór wskazywał palcem na swoje otwarte usta i wydawał dziwne
dźwięki. Ale Terl nie wiedział, co to miało znaczyć. Tego wieczoru Terl siedział
w pokoju rekreacyjnym. Zadowolony z siebie, nie odpowiadał na żadne pytania i
pił w milczeniu kerbango, które wprawiało go w jeszcze lepszy nastrój.










2
    Jonnie z rozpaczą spoglądał na worki leżące po drugiej stronie
klatki. Słońce przypiekało, a obroża uwierała go w poparzoną szyję. Gardło miał
wysuszone z pragnienia, poza tym zgłodniał. W workach był świński pęcherz z wodą
i trochę pieczonej wieprzowiny. Jeżeli się nie zepsuła. I skóry zwierzęce, z
których mógłby sklecić jakąś osłonę przed słońcem.
    Najpierw próbował po prostu wydostać się na zewnątrz. Sama myśl
o tym, że został uwięziony w klatce, doprowadzała go do szału. Znosił to gorzej
niż brak wody i jedzenia. Wszystko było obce i nieznane.
    Ostatnią rzeczą, którą dokładnie pamiętał, był początek szarży
na owada i to, że coś wyrzuciło go w powietrze. Ocknął się, leżąc na czymś
miękkim i gładkim. Miał wrażenie, że jest we wnętrzu owada. Obok siebie widział
coś olbrzymiego. A potem poczuł, jakby wprost do płuc wdychał ogień, który
szarpał na strzępy jego nerwy i miotał nim w konwulsjach. Przypominał sobie
mgliście, że odzyskał jeszcze przytomność na parę chwil. Wydawało mu się, że
jest przywiązany do grzbietu owada pędzącego przez równinę. I nagle uderzył o
coś głową i obudził się tutaj w klatce. Próbował zebrać wszystkie fakty w
całość: zranił owada, ale niezbyt poważnie, ten pożarł go, ale potem wypluł i
przeniósł na grzbiecie do swojego legowiska.
    Rzeczywisty szok wywołał natomiast u Jonniego sam potwór.
    Teraz zdał sobie sprawę z tego, że zawsze był naprawdę "zbyt
przemądrzały". Wątpił w to, co mówili starsi, wątpił w Wielkie Miasto, a ono
istniało, wątpił w potwory - i oto właśnie spotkał jednego.
    Gdy odzyskał przytomność i uświadomił sobie, że patrzy na
potwora, zakręciło mu się w głowie. Oparł się mocno plecami o znajdujące się za
nim pręty kratownicy, Potwór! Wysoki na osiem lub dziewięć stóp, a może nawet
więcej. Chyba na trzy i pół stopy szeroki. Dwoje ramion. Dwie nogi. Połyskliwa
materia na głowie i długa rura wiodąca od podbródka w dół piersi. Iskrzące się,
bursztynowe oczy pod błyszczącą płytą na czole. Ziemia drżała, gdy się zbliżał.
Tysiąc funtów? Chyba więcej. Olbrzymie stopy w równie olbrzymich butach. Pokryte
futrem łapy i długie pazury.
    Jonnie był pewien, że potwór ma zamiar go pożreć, ale ten na
razie uwiązał go tylko jak psa. Za każdym razem, gdy Jonnie usiłował rozwiązać
pęta i wydostać się z klatki, natychmiast pojawiał się potwór. Zupełnie jak
gdyby mógł widzieć, co Jonnie robi, sam nie będąc widziany. Możliwe, że te
niewielkie kulki miały z tym coś wspólnego. Potwór trzymał je w łapach jak małe,
dające się przenosić oczy. Jedna kulka znajdowała się teraz w górze; połyskując
w odległym rogu klatki, druga zaś przyczepiona była do ściany pobliskiego
budynku. No tak, ale potwór przyłapał go na próbie wydostania się z klatki,
zanim jeszcze przyniósł te oczy.
    Co to było za miejsce? Skądś dochodziło stałe dudnienie,
przytłumiony huk podobny do dźwięku wydawanego przez tamtego owada. Na samą
myśl, że takich owadów mogło być więcej, chłopaka przeszył zimny dreszcz.
    Na środku klatki znajdował się wielki kamienny basen, głęboki
na kilka stóp, ze stopniami z jednej strony. Na jego dnie było dużo piachu.
Grób? Miejsce do smażenia mięsa? Nie, nie ma w nim zwęglonych patyków ani
popiołu.
    A więc potwory istniały. I były takie wielkie! Gdy Jonnie stał
przed potworem, jego twarz znajdowała się na wysokości klamry pasa olbrzyma.
Klamra pasa? Tak, ta błyszcząca rzecz spinała pas. Jonniego nagle olśniła myśl,
że potwór nosił na sobie coś, co nie było jego własną skórą. liska, błyszcząca,
purpurowa materia - to nie była jego własna skóra. Spodnie, kurtka, kołnierz...
potwór miał ubranie! Miał ozdoby na kołnierzu i jakiś wizerunek na klamrze pasa,
przedstawiający małe kwadratowe bloki, z których strzelały w górę pionowe
kolumny. Nad kolumnami widniało coś na kształt kłębów dymu wypełniającego górną
część rysunku. Wyobrażenie kłębów dymu niejasno mu się z czymś kojarzyło... Było
mu jednak zbyt gorąco, był głodny i spragniony, by borykać się z oporną
pamięcią.
    Ziemia pod nim zaczęła dygotać pod miarowymi krokami. Wiedział
już, co to oznacza. Potwór podszedł do drzwi klatki. Niósł coś. Wszedł i rzucił
na ziemię jakieś miękkie, lepkie laseczki. Jonnie spojrzał na laseczki - nie
były podobne do niczego, co kiedykolwiek widział. Potwór wykonywał dziwne ruchy
łapą. Wskazywał na patyki, a potem na swoje usta, wreszcie podniósł jeden z nich
i przytknął do ust Jonniego, wydając z siebie niezrozumiałe, dudniąco-huczące
dźwięki.
    Jonnie zrozumiał: przypuszczalnie było to pożywienie: Odgryzł
kawałek, połknął - i natychmiast zrobiło mu się niedobrze. Miał wrażenie, że
jego żołądek usiłuje gwałtownie wyrzucić z siebie przełknięte paskudztwo.
Próbował splunąć, aby pozbyć się kwaśnego smaku, ale gardło i usta miał
wysuszone z pragnienia. Potwór cofnął się nieco i stał, patrząc na niego.
    - Wody! - błagał chłopak, odzyskując kontrolę nad swymi
drżącymi członkami i głosem. - Proszę! Wody!
    Wypiłby cokolwiek, co pomogłoby mu pozbyć się tego koszmarnego
smaku. Wskazał swoje usta.
    - Wody!
    Potwór stał nadal w bezruchu. Jego oczy za płytą maski były
zwężone i żarzyły się niesamowitym blaskiem. Jonnie opanował się. Błędem było
okazywanie słabości i błaganie o cokolwiek. Zawsze był dumny - ściągnął rysy
twarzy w zaciętym milczeniu. Potwór pochylił się i sprawdził obrożę i linę.
Wyszedł z klatki, zatrzaskując za sobą drzwi. Zablokował je drutem i poszedł
sobie.
    Wieczorne cienie wydłużały się coraz bardziej. Jonnie tęsknie
spoglądał na worki leżące przy drzwiach. Równie dobrze mogły znajdować się na
szczycie Wysokiej Góry. Ogarnęło go poczucie bezradności i bezmiernego żalu -
Wiatrołom był ciężko ranny, może nawet martwy, a za kilka dni on sam
prawdopodobnie umrze z pragnienia i głodu. Zapadł zmrok.
    Nagła myśl uderzyła go jak grom. Uświadomił sobie, że Chrissie,
jeżeli dotrzyma obietnicy, iż będzie go szukać, zginie z całą pewnością.
Ogarnęła go rozpacz.
    Małe błyszczące oko, umieszczone wysoko w rogu klatki,
spoglądało na niego zimno i bezlitośnie.










3
    Następnego dnia Terl przeprowadził gruntowną inspekcję nie
używanych pomieszczeń mieszkalnych starych Chinkosów. Nie była to przyjemna
praca. Pomieszczenia znajdowały się na zewnątrz kopuł i musiał to robić w masce.
Mimo że szczelnie pozamykane, nosiły na sobie ślady kilkusetletniego niszczącego
wpływu warunków atmosferycznych. Znajdowały się w nich: rzędy szaf z książkami,
szeregi sekretarzyków pełnych notatek, stare pokiereszowane biurka na
rozklekotanych i wątłych nogach, stosy rupieci w szafkach. A wszystko pokryte
było cienką warstwą białego pyłu.
    To musiały być doprawdy zabawne istoty. Ich obecność tutaj była
odpowiedzią Intergalaktycznego Towarzystwa Górniczego na stawiane przez co
bardziej wojownicze i rozwinięte światy zarzuty, że kopalnictwo rujnuje
pierwotną planetarną substancję. A że Towarzystwo miało w tym czasie duże zyski,
jakiś nadgorliwy dyrektor stworzył departament kultury i etnografii, czyli KiE.
Początkowo był to departament etnografii, ale że Chinkosi umieli malować, a żona
owego dyrektora zaczęła robić prywatną fortunę, sprzedając ich dzieła na innych
planetach, zmieniono nazwę departamentu. Było niewiele rzeczy, których nie
zapisano by w tajnych aktach służby bezpieczeństwa. To jednak bunt Chinkosów, a
nie korupcja, stał się przyczyną ich ostatecznej zagłady. Korupcja na szczeblu
dyrektorskim była dla służby bezpieczeństwa pożyteczna, bunt - nie.
    Ciekawe, co na tej planecie warte było badań kulturowych?
Zostało tu zbyt mało miejscowej ludności, by się o nią troszczyć. A poza tym
kogo to właściwie obchodziło? Ale, jak wszyscy biurokraci, Chinkosi byli bardzo
drobiazgowi i pracowici. Wystarczyło popatrzeć na te setki szaf i książek.
    Terl szukał czegoś na temat żywienia ludzi - pracowici Chinkosi
na pewno studiowali i to. Miał pełne łapy roboty, otwierał i szybko sprawdzał
setki skorowidzów, schylał się i grzebał w szufladach. I choć przejrzał
zawartość mnóstwa biurek i szaf, nie mógł znaleźć na ten temat żadnej
informacji. Dowiedział się natomiast, co jadały niedźwiedzie i górskie kozły.
Odnalazł nawet rozprawę naukową o tym, czym żywiły się jakieś stworzenia zwane
"wielorybami", co było tym zabawniejsze, że kończyła ją informacja o całkowitym
ich wyginięciu.
    Stał zdegustowany pośrodku pomieszczenia, obrzucając wzrokiem
tysiące nikomu niepotrzebnych książek. Nic dziwnego, że Towarzystwo przerwało
działalność KiE na Ziemi. Można sobie wyobrazić ten cały rozgardiasz,
bezsensowne zużycie paliwa, utrzymywanie w ruchu dymiących jak koparki fabryk
produkujących książki, nużący oczy widok...
    Mimo wszystko jednak jego wysiłki opłaciły się przynajmniej
częściowo. Z wielkiej i pożółkłej mapy, którą trzymał w łapie, wynikało, że na
tej planecie pozostało jeszcze kilka skupisk ludzi. A przynajmniej jeszcze parę
wieków temu. Niektórzy z nich ryli w miejscu, które Chinkosi nazywali "Alpy" -
było ich tam parę tuzinów. Około piętnastu sztuk żyło daleko na północnym pasie
lodowym, który Chinkosi nazywali: "Biegun północny" i "Kanada". Nieokreślona
liczba ludzi znajdowała się w miejscu zwanym "Szkocja", było ich trochę w
"Skandynawii", a także w miejscu oznaczonym nazwą "Kolorado".
    Nie wiedział do tej pory, że Chinkosi określali jego centralny
rejon kopalniany mianem "Kolorado". Popatrzył na mapę z pewnym rozbawieniem:
"Góry Skaliste", "Szczyt Pike'a". Śmieszne nazwy. Chinkosi pisali swoje prace w
szorstkim języku Psychlo, ale mieli taką zabawną wyobraźnię. Mimo że na razie
nie było mu to potrzebne, dobrze wiedzieć, że na planecie znajdowało się jeszcze
trochę ludzi. Najwyższy czas zaprząc ich do roboty.
    Wyszedł, zamknął za sobą drzwi i popatrzył wokół na ten obcy,
niepsychloski świat. Stare biura Chinkosów, baraki i zwierzyniec znajdowały się
na wysokim wzgórzu na zapleczu kopalni. Rozpościerał się stąd rozległy widok na
okolicę. Platformy transportu rudy i pole załadunku frachtowców nie wyglądały na
miejsca, gdzie wre wytężona praca. Intergalaktyka może przysłać ponaglające
radiogramy, jeśli plan nie zostanie wykonany. Miał nadzieję, że jego departament
nie zleci mu prowadzenia zbyt wielu dochodzeń.
    Niebieskie niebo, żółte słońce, zielone drzewa, wiatr, który
nimi targał. I powietrze. Jakże nienawidził tego miejsca. Na samą myśl o tym, że
miałby tu jeszcze długo pozostawać, zazgrzytał kłami. Zakończy to zlecone mu
dochodzenie w sprawie zaginionego traktora i wtedy, wykorzystując swoje
doświadczenie, przystąpi do pracy nad tym człowiekiem - był to jedyny sposób
wydostania się z tej piekielnej dziury.










4
    Jonnie obserwował potwora. Był spragniony, głodny i nie miał
pojęcia, co go jeszcze czeka. Stwór wszedł do klatki. Przez jakiś czas
przyglądał mu się stojąc, a w jego bursztynowych oczach migotały małe światełka.
Potem zaczął krążyć po klatce. Sprawdzał pręty, potrząsając nimi i najwyraźniej
badając, czy są dobrze umocowane. Zadowolony, dudniącym krokiem obszedł dookoła
klatkę. Zatrzymał się chwilę nad patyczkami, którymi usiłował nakarmić Jonniego.
Jonnie odrzucił je daleko od siebie, ponieważ wydzielały wstrętny, ostry zapach.
Potwór policzył je. Ach! Więc umiał liczyć.
    Pokręciwszy się po klatce, olbrzym wrócił do Jonniego i
sprawdził mocowanie obroży i liny, po czym odczepił drugi jej koniec od górnego
pręta. Jonnie wstrzymał oddech. Może uda mu się dostać do worków? Ale potwór
przywiązał linę znowu, tyle że nieco niżej niż poprzednio. Wyszedł z klatki,
zamykając drzwi za sobą. Zdawało się, że nie zauważył, iż zamek jest lekko
obluzowany.
    Mimo że osłabiony głodem i pragnieniem, Jonnie poczuł, jak
wstępuje w niego nadzieja. Linę można było odwiązać, a mocowanie drzwi wydawało
się na tyle słabe, że prawdopodobnie dałoby się je otworzyć. Upewnił się, że
potwora nie ma w pobliżu, i zaczął działać. Mocnym szarpnięciem oderwał linę od
pręta i pośpiesznie owinął się nią w pasie, żeby mu nie przeszkadzała. Jednym
susem znalazł się przy workach. Rozerwał je trzęsącymi rękami i jęknął
zawiedziony. Pęcherz z wodą pękł, a zawinięty w skórę warchlak był już mocno
zepsuty i nie nadawał się do jedzenia.
    Popatrzył na zamek. Trzeba spróbować! Wyciągnął z worka maczugę
i rzemień. Sprawdził, czy w torbie zawieszonej u pasa są krzemienie. Ruszył
powoli w stronę drzwi. Druty przy zamku były grube, ale wyglądały na mocno
nadgryzione zębem czasu. Mimo to posiniaczyły mu ręce, gdy usiłował je
poodginać. Wreszcie - udało się!
    Pochylony pędził przez krzaki i zarośla na północny zachód.
Musiał znaleźć wodę, język miał spuchnięty, wargi popękane, i zdobyć coś do
jedzenia - czuł, że zaraz zacznie majaczyć z osłabienia. I musiał wrócić w góry.
Przemierzył już chyba milę. Obejrzał się - nic. Nadsłuchiwał - żadnego dźwięku,
żadnego odgłosu stóp potwora wstrząsających ziemią. Biegł dalej bez tchu. Znów
zatrzymał się i znowu nadsłuchiwał. Wokół panowała cisza. Niedaleko przed nim
zieleniła się soczysta trawa. W pobliżu musiała być woda. Ze świszczącym
oddechem dotarł do skraju parowu. Żaden inny widok nie sprawiłby mu teraz
większej radości - przebłysk bieli i błękitu, radosny szmer małego strumyka
płynącego wśród drzew. Rzucił się na ziemię i zanurzył głowę w cudownie chłodnej
wodzie. Doświadczenie podpowiadało mu, żeby nie pił zbyt raptownie. Płukał usta,
zanurzał w wodzie głowę, piersi i plecy, by wnikała przez pory do ciała. Wypił
kilka małych łyków i opadł do tyłu, łapiąc oddech.
    Nikt go nie ścigał. Może upłynąć wiele godzin, zanim potwór
zorientuje się, że jego zdobycz zniknęła. Znów poczuł przypływ nadziei. Daleko
na północnym zachodzie majaczyły na horyzoncie znajome kształty. Góry. Dom.
Rozejrzał się wokół - po drugiej stronie strumienia stała stara, rozwalająca się
chata z zapadniętym dachem. Teraz musiał zdobyć coś do jedzenia. Wypił jeszcze
kilka łyków wody i wstał. Podniósł z ziemi maczugę, przeszedł przez strumień i
skierował się w stronę chałupy.
    Podczas ucieczki nie widział po drodze żadnych zwierząt, być
może wytrzebiły je potwory. Ale nie potrzebował przecież dużej zwierzyny -
wystarczyłby królik. Lepiej będzie, jeśli szybko się o to zatroszczy i ruszy
dalej. Coś poruszyło się w chacie, więc w panice przypadł do ziemi. Odetchnął z
ulgą, gdy kilka wielkich szczurów wyskoczyło wprost na niego w bezładnej
ucieczce. Zamierzył się maczugą, ale zaniechał rzutu, przecież tylko podczas
najbardziej ponurych ze wszystkich głodowych zim jedzono szczury. Nie mógł
jednak marnować czasu, a nigdzie nie widział królików. Wziął z ziemi kamień i
rzucił nim w zapadniętą ścianę. Wyskoczyły dwa następne szczury. Cisnął maczugą
i w chwilę później trzymał w ręku duże, martwe zwierzę.
    Nie mógł rozpalić ogniska. Nie było na to czasu. Szczur na
surowo? Brr! Wyjął z torby ostry, przezroczysty przedmiot i wrócił do
strumienia. Oczyścił i wymył gryzonia. Musiał się mocno przemóc, by wbić zęby w
surowe mięso. Trudno, to było mimo wszystko jedzenie. Żuł z wysiłkiem, popijając
często wodą. Ostatni kawałek zawinął w strzęp skóry i włożył do torby. Ogryzione
kości przysypał piachem.
    Stanął wyprostowany i popatrzył na odległe góry. Odetchnął
głęboko, zbierając siły do ponownego biegu. Kiedy usłyszał cichy świst, było już
za późno - niemal jednocześnie poczuł, że coś na niego spada. Rzucił się
konwulsyjnie w bok i zrozumiał, że zarzucono na niego sieć. Usiłując się
uwolnić, zaplątywał się w nią coraz bardziej. Rozglądał się dziko dokoła.
    Potwór wychodził bez pośpiechu spomiędzy drzew, zwijając linę,
do której doczepiona była sieć. Zawinął w nią Jonniego jak tobół i włożywszy go
sobie pod pachę, ruszył w drogę powrotną.










5
    Terl machinalnie przewracał leżące na biurku formularze. Był w
niezwykle radosnym nastroju. Sprawy układały się znakomicie, po prostu
znakomicie. Metody działania wypracowane przez ochronę bezpieczeństwa zawsze
były najlepsze. Zawsze. Wiedział teraz właśnie to, czego chciał się dowiedzieć:
stworzenie piło wodę, a piło ją zanurzając głowę i plecy w strumieniu lub
stawie. No i co najważniejsze - jadało surowe szczury. To znacznie upraszczało
sprawę. Czego jak czego, ale szczurów w okolicy kopalni było pod dostatkiem.
Przyszło mu na myśl, że sam mógłby nauczyć paru rzeczy starych Chinkosów.
Podstawową sprawą jest puszczenie człowieka luzem i trzymanie przez cały czas
pod obserwacją. Oczywiście sprawiało to nieco kłopotów, gdyż trzeba wyjść na
zewnątrz i jeszcze do tego szybko się poruszać. Co prawda człowiek nie biegał
tak szybko jak Psychlosi, ale i tak było to męczące, zwłaszcza w masce. Cieszyło
go również, że nie stracił wprawy w rzucaniu siecią, choć to sposób tak bardzo
już niemodny. Nie chciał ponownie używać broni człowiek był delikatny i łatwo
dostawał konwulsji. No cóż, uczył się. Zaczął się zastanawiać, ile szczurów
dziennie zjada człowiek. Ale tego dowie się łatwo.
    Ze znudzeniem wziął się do przeglądania raportów. Zagubiony
traktor wraz z kierowcą został odnaleziony na dnie szybu. W ostatnim czasie
zginęło wielu Psychlosów z personelu kopalni. Dyrekcja będzie robiła mnóstwo
hałasu w związku z kosztami przysłania następnych. W tym momencie ucieszył się.
Świetnie pasowało to do jego planów. Upewnił się, czy ma jeszcze coś do roboty i
uporządkował biurko, kończąc pracę. Podszedł do szafki i wyjął z niej
najmniejszy ze znajdujących się tam miotaczy, założył do niego ładunek i
nastawił na minimalną moc. Przeczyścił maskę i wyszedł na zewnątrz.
    Niecałe sto jardów na północ od terenu kopalni zobaczył
pierwszego szczura. Z precyzją, która zapewniła mu honorowe miejsce w szkolnej
drużynie strzeleckiej, odstrzelił szczurowi łeb, mimo iż ten poruszał się z
prędkością błyskawicy. O pięćdziesiąt stóp dalej, z kanału odwadniającego
wyskoczył drugi - pocisk dosięgnął go w skoku. Terl przemierzył odległość.
Czterdzieści dwa kroki! Wciąż jeszcze miał pewną rękę. No, na początek wystarczą
dwa. Popatrzył dokoła. Żółto, niebiesko i zielono. Och, uwolni się od tego
miejsca!
    Pełen optymizmu wrócił do zwierzyńca. Uśmiechnął się z
zadowoleniem. Człowiek przycupnął po drugiej stronie klatki, mierząc go
nienawistnym wzrokiem. Nienawistnym wzrokiem? Tak, to stworzenie wyraźnie
potrafiło okazywać emocje. Kiedy Terla nie było, dobrało się do swoich pakunków.
Terl przypomniał sobie, jak gwałtownie się na nie rzuciło, gdy przyniósł je
wczoraj z powrotem do klatki - i siedziało teraz na nich. Czymś się zajmowało -
uważnie wpatrywało się w parę książek. Książki? Skądże, do stu tysięcy mgławic,
ten człowiek wytrzasnął książki? Nie wydawało się możliwe, aby mógł dostać się
do dzielnicy starych Chinkosów. Obroża i lina były nie naruszone. No cóż,
najważniejsze, że wciąż jeszcze znajdował się w klatce.
    Terl szedł powoli, uśmiechając się pod maską. Trzymał w górze
dwa martwe szczury. Położył je na klepisku. Człowiek jednak wcale nie rzucił się
na nie łapczywie, wydawało się nawet, że się od nich odsuwa. No cóż, trudno
oczekiwać wdzięczności od zwierząt. Nieważne. Terlowi najmniej zależało na
podziękowaniach tego stworzenia. Podszedł do wybetonowanej sadzawki i poszukał
wzrokiem rur doprowadzających wodę. Wyglądało, że są sprawne. Na zewnątrz klatki
znalazł jeden z zaworów. Odkręcenie go nie było łatwe, bo od bardzo dawna nie
był używany. Terl przyniósł z garażu trochę oleju i dokładnie naoliwił zawór. W
końcu odkręcił go, ale woda nie popłynęła. Trzeba było sprawdzić wyżej. Poszedł
wzdłuż rur aż do zbudowanego przez Chinkosów zbiornika. Pokręcił głową nad
prymitywną konstrukcją mechanizmu. Przeczyścił i uruchomił pompę. I wreszcie
basen w klatce zaczął się wypełniać wodą. Przybywało jej tak szybko, że po
chwili zaczęła przelewać się przez krawędzie zbiornika i wylewać na klepisko.
Terl widział, jak człowiek pośpiesznie podnosi swoje rzeczy i wciska pomiędzy
pręty kratownicy, by uchronić je przed zalaniem. Zakręcił zawór i wyłączył
pompę. Wrócił do klatki, gdzie skonstatował ze zdumieniem, że człowiek
troskliwie przyciska do piersi książki. Usiłował mu je odebrać, ale tamten
uparcie nie chciał wypuścić ich z rąk. Z pewnym zniecierpliwieniem Terl trzepnął
go po nadgarstkach i złapał książki, gdy spadały w dół.
    Nie były to książki chinkoskie! Przekartkował je zaintrygowany.
Skąd właściwie to stworzenie mogło mieć takie dziwne, przypuszczalnie należące
do ludzi, książki? Przymknął oczy rozmyślając. No tak, przecież w mieście
znajdowała się biblioteka, niewykluczone więc, że ten człowiek żył właśnie w
mieście. Książki... Może, jak twierdzili Chinkosi, te zwierzaki rzeczywiście
były istotami myślącymi? Terl nie potrafił odczytać pisma ludzi, ale domyślał
się, że jedna z książek najprawdopodobniej musiała być dziecięcym elementarzem.
Człowiek stał spokojnie. Oczywiście, próba przemówienia do niego nie miała
żadnego sensu... Ale zaraz, zaraz... Przecież to stworzenie mówiło! Przypomniał
sobie teraz. To, co uważał za zwierzęce warczenie i skrzeczenie, było z
pewnością ludzką mową. Jeśli stworzenia te rzeczywiście potrafiły mówić, jego
plany na pewno się powiodą. A teraz te książki! Postanowił zrobić eksperyment.
Wskazał na książkę, a potem na głowę człowieka. Nic. Podsunął mu książkę pod
nos, a później dotknął palcem jego ust. Żadnego śladu zrozumienia w oczach.
Stworzenie albo nie pojmowało, o co chodzi, albo nie potrafiło jednak czytać.
Ale w takim razie po co mu były książki? Może miało je z powodu obrazków? Terl
otworzył elementarz w miejscu, gdzie widniała podobizna pszczoły, i natychmiast
w oczach stworzenia pojawił się błysk zainteresowania. Pokazał wizerunek lisa -
to samo! Otworzył drugą książkę, tym razem bez rysunków. Stworzenie nie
zareagowało. Terl zrozumiał. Włożył małe książki do kieszeni na piersi.
    Myślał przez chwilę. Mając niejaką wiedzę o dokładności
Chinkosów, podejrzewał, że jako sumienni badacze mogli pozostawić w swoich
zbiorach nagrania ludzkiej mowy. Byłoby to do nich podobne. Nigdy nie zapisali,
co człowiek jadł, ale zapewne zadali sobie ogromnie wiele trudu, żeby
przestudiować ludzką mowę. Zawsze bujali w obłokach.
    Wiedział już mniej więcej, co będzie musiał zrobić jutro.
Sprawdził jeszcze obrożę i linę, zaryglował klatkę i oddalił się.










1
    Była to wilgotna, zimna noc. Przez wiele godzin Jonnie stał
uczepiony prętów klatki, obawiając się nie tylko usiąść, ale choćby stać na
zabłoconym klepisku. Wylewająca się z basenu woda rozniosła po całej klatce
wypłukany z niego brud i piach. W końcu jednak, zupełnie wyczerpany, poddał się
i położył się spać w błocie.
    Poranne słońce zdążyło już nieco osuszyć ziemię, gdy Jonniego
obudziło pragnienie. Popatrzył na brudną wodę w basenie. Nie, nie mógł zmusić
się do picia tego paskudztwa. Siedział przygnębiony, opierając się o pręty, gdy
przy klatce pojawił się potwór. Przyglądał się brudnemu klepisku. Przez chwilę
Jonnie miał nadzieję, że potwór zorientuje się, iż nie można było wciąż siedzieć
i spać w błocie.
    Potwór oddalił się, ale po chwili wrócił, niosąc potężny,
rozklekotany stół i ogromne krzesło. Musiał się nieźle natrudzić, żeby wejść do
klatki z całym tym majdanem, gdyż drzwi były zbyt małe nawet dla niego samego.
Przecisnął się przez nie w końcu i postawił stół na podłodze, a potem położył na
nim dziwny metalowy przedmiot. Jonnie początkowo sądził, że ogromne krzesło było
dla niego, ale szybko został wyprowadzony z błędu. Potwór sam usiadł na krześle.
Wyjął z kieszeni zabrane wczoraj książki i rzucił je na stół, a potem wskazał
łapą tajemniczy przedmiot. Z tyłu urządzenia znajdował się pojemnik z okrągłymi
płytami. Każda z nich miała w środku otoczony rowkami otwór. Potwór wyjął jedną
i przyjrzał się jej uważnie, po czym położył na wierzch urządzenia. Był tam
pręt, który pasował do otworu.
    Jonnie obserwował te poczynania podejrzliwie - ręka wciąż go
jeszcze bolała po wczorajszym szturchnięciu. Wszystko, do czego ten potwór był
zdolny, było przebiegłe, perfidne i niebezpieczne. Zostało to należycie
potwierdzone. Rozgrywka z nim polegała teraz na uzbrojeniu się w cierpliwość,
obserwowaniu i uczeniu się, a poza tym na wykorzystaniu każdej szansy ucieczki.

    Potwór wskazał łapą dwa okienka znajdujące się z przodu
przedmiotu. Potem zaś dotknął dźwigni wystającej z przedniej ścianki i opuścił
ją w dół.
    Jonnie otworzył szeroko oczy i cofnął się przestraszony.
Przedmiot mówił! Czystym i dźwięcznym głosem powiedział: "Przepraszam". Potwór
podniósł dźwignię w górę. Cisza. Potwór szturchnął Jonniego między łopatki,
przyciągnął z powrotem do stołu i pogroził ostrzegawczo palcem. Opuścił
dźwignię. Przedmiot powiedział: "Przepraszam, ale jestem..." Znowu dźwignia
powędrowała w górę i znowu zapadła cisza. Jonnie starał się zajrzeć pod maszynę
i obejrzeć ją od tyłu. Na pewno nie było to żywe stworzenie - nie miała ani
uszu, ani nosa, ani ust. Chociaż nie, usta miała, choć się nie poruszały - na
dole urządzenia było coś, skąd wydobywał się głos, mówiący jego językiem. Potwór
znowu opuścił dźwignię. Przedmiot się odezwał: "Przepraszam, ale jestem
twoim...", i dopiero teraz Jonnie zauważył, że podczas gdy z nieruchomych ust
wydobywały się słowa, w górnym okienku pokazywały się jakieś zawijasy, a w
dolnym - obca twarz. Potwór zatrzymał maszynę, przesunął dźwignię w lewo i znowu
ją opuścił. Popłynęły dźwięki, których Jonnie teraz nie rozumiał. Każdorazowo,
gdy maszyna zaczynała mówić, w okienkach pojawiały się zawijasy i ta sama twarz.
Po następnym zatrzymaniu maszyny potwór przesunął dźwignię w prawo, opuścił i
dały się słyszeć jeszcze jakieś inne, ale też niezrozumiałe dla Jonniego
dźwięki. Olbrzym wyszczerzył pod maską zęby, zupełnie jakby się uśmiechał.
Powtórzył jeszcze raz ostatnią czynność i słuchając maszyny, wskazywał na
siebie. Jonnie nagle pojął, że to, co słyszy teraz, jest najpewniej mową jego
prześladowcy.
    Zainteresowanie Jonniego stało się natychmiast o wiele żywsze i
gwałtowniejsze. Sięgnął w górę i odsunął łapę potwora, który patrzył na niego
badawczo. Ustawił dźwignię prosto i opuścił ją. "Przepraszam - powiedziała
maszyna - ale jestem twoim nauczycielem, jeśli wybaczysz mi taką arogancję. Nie
mam zaszczytu być Psychlosem. Jestem tylko skromnym Chinkosem. Jestem Joga
Stenko, młodszy asystent do spraw języków w oddziale językoznawstwa departamentu
kultury i etnografii na planecie Ziemia". W górnym okienku szybko migały
zawijasy. "Proszę wybaczyć mi moją zarozumiałość, to jest kurs czytania i
pisania języka angielskiego i szwedzkiego. Mam nadzieję, że na środkowej ścieżce
zapisu bez trudu odnajdziesz język angielski. Na lewej ścieżce znajdziesz ten
sam tekst po szwedzku. Na prawej ścieżce tenże tekst nagrany jest w języku
Psychlo, szlachetnym języku Zdobywców. W każdym przypadku odpowiednie obrazy
pojawiają się w dolnym okienku, a ich pisany odpowiednik w górnym. Proszę o
wybaczenie moich pokornych aspiracji do uczoności. Całą mądrość posiadają tylko
gubernatorzy Psychlo i jedno z ich głównych towarzystw, wielkie i potężne
Intergalaktyczne Towarzystwo Górnicze, które oby zawsze przynosiło zyski".
    Jonnie przyglądał się uważnie. Już pojął, że nie jest to żywe
stworzenie, ale maszyna, martwy przedmiot. A to mogło oznaczać, że owad też był
maszyną. Jonnie spojrzał na potwora. Po co ten stwór robił to wszystko? Co za
nowe niebezpieczeństwa kryły się za tym? W jego bursztynowych oczach nie było
nawet cienia życzliwości. Były jak oczy wilka widziane w świetle ogniska.
    Potwór wskazał na maszynę i Jonnie spuścił dźwignię na dół.
"Przepraszam - powiedziała maszyna - zaczniemy od alfabetu. Pierwszą literą jest
A. Spójrz w górne okienko!" Jonnie spojrzał i zobaczył znaki.
    "A... wymawia się ej. Brzmi ono również a jak w PAT, ej jak w
PAY, ee jak w CARE, ae jak w FATHER. Przypatrz się dobrze, bardzo proszę, abyś
zawsze mógł rozpoznać tę literę. Następną literą alfabetu jest B. Spójrz w
okienko! Ma ona zawsze brzmienie b jak w BAT..."
    Potwór wykonał ręką szybki ruch i otworzył jedną z książek na
pierwszej stronie. Stuknął pazurem w literę A. Jonnie sam się już tego domyślił.
Język można było zapisać, a ta maszyna miała go nauczyć, jak się to robi.
Przesunął dźwignię w prawo i pociągnął do dołu, a wtedy maszyna zaczęła
recytować coś w języku potwora. Drobna twarz w dolnym okienku pokazywała
właściwy układ ust przy wymawianiu dźwięków. Dźwignia w lewo i maszyna zaczęła
mówić coś po... szwedzku?
    Potwór stanął wyprostowany, patrząc na Jonniego z góry. Wyjął z
kieszeni dwa martwe szczury i zaczął huśtać nimi przed jego nosem. Co to miało
być? Nagroda? Jonnie poczuł się jak tresowany pies. Nie wziął ich. Potwór
wykonał ruch, jakby wzruszał ramionami, i coś powiedział, Jonnie nie mógł jednak
zrozumieć jego słów. Ale kiedy potwór sięgnął po maszynę, pojął, co mogły
znaczyć. Coś w rodzaju: "Koniec lekcji na dzisiaj". Chłopak odepchnął włochate
łapy od maszyny. Nie był pewien, co się stanie, jeśli zostanie trzepnięty przez
potwora i przeleci przez pół klatki, ale stał w miejscu, zasłaniając maszynę.
Potwór też stał i kiwał głową to w jedną, to w drugą stronę. Nagle zahuczał.
Jonnie nawet nie drgnął. Potwór zahuczał jeszcze głośniej i teraz chłopak
zrozumiał z ulgą, że stwór po prostu się śmieje.
    Klamra pasa potwora z wyrytymi na niej chmurami dymu na niebie
znajdowała się na wysokości oczu Jonniego. Kojarzyła się mu z legendami o końcu
ludzkości. Śmiech grzmiał mu w uszach jak ryk szyderstwa. Wreszcie potwór
odwrócił się i wyszedł, wciąż śmiejąc się, gdy zamykał bramę. Na twarzy Jonniego
malowała się gorycz i determinacja. Musiał wiedzieć więcej. Znacznie więcej.
Wtedy będzie mógł działać.
    Maszyna wciąż znajdowała się na stole, toteż sięgnął do
dźwigni.










7
    Słońce mocno przypiekało. Cała uwaga Jonniego była
skoncentrowana na maszynie uczącej. Udało mu się przesunąć ogromne krzesło i z
bliska obserwować w okienku starego Chinkosa. Opanowanie alfabetu angielskiego
było nie lada sztuką, ale opanowanie go w języku Psychlo stanowiło jeszcze
trudniejsze zadanie. Znacznie łatwiejsze było śledzenie gry znaków, zwłaszcza
gdy się już zapamiętało, kiedy znak się pojawi i co oznacza.
    Po tygodniu wydawało mu się, że się wreszcie w tym połapał.
Zaczął mieć nadzieję. Zaczął nawet sądzić, że było to łatwe. "B jak w BATS, Z
jak w ZOO, H jak w HATS, a Y jak w YOU". A przechodząc do tego samego tekstu w
Psychlo, BATS, ZOO, HATS i YOU przekształcały się (trochę niezrozumiale) w PENS,
SHOVELS, KERBANGO i FEMALES. Ale kiedy w końcu pojął przy pomocy uniżonego
Chinkosa, że odpowiedniki słów HATS, ZOO i BATS w języku Psychlo rozpoczynały
się od innych liter, wtedy już wiedział, że naprawdę rozumie.
    Mógł wreszcie powtórzyć cały alfabet po angielsku. Potem zaś,
rzucając od czasu do czasu ukradkowe spojrzenia w okienko, mógł powtórzyć
alfabet w języku Psychlo. Zdawał sobie sprawę, że nie wolno mu zbyt długo
zatrzymywać się na tym etapie. Żywienie się surowym mięsem wykończyłoby go w
końcu - już teraz był na wpół zagłodzony, gdyż z trudem zmuszał się do jedzenia
szczurów. Potwór przychodził każdego dnia i obserwował go przez chwilę. Któregoś
razu z trzaskiem otworzył drzwi klatki i wpadł do niej jak huragan. Przez chwilę
wrzeszczał coś tak, że aż pręty klatki zaczęły dygotać. Jonnie spodziewał się
szturchańca, ale nawet nie drgnął, gdy potwór wyciągnął łapę. Łapa jednakże
zbliżyła się do maszyny i przestawiła z trzaskiem dźwignię w najniższe
położenie, której to możliwości Jonnie nawet nie podejrzewał. Maszyna zaczęła
produkować całkiem nowy zestaw obrazów i dźwięków.
    Stary Chinkos powiedział po angielsku: "Przykro mi, szanowny
studencie, i proszę o wybaczenie mej arogancji! Teraz zaczniemy ćwiczenia w
kojarzeniu przedmiotów, symboli i słów". I wtedy pojawił się nowy zestaw
obrazów. Zabrzmiał dźwięk H i w wolnym tempie zaczęła pojawiać się i znikać
litera H. Potem zaczęły pojawiać się i znikać litery Psychlo, które miały
brzmienie podobne do angielskiego H, w obrazie i dźwięku. Znikały i pojawiały
się coraz prędzej, aż wreszcie zamieniły się w zamazaną plamę. Jonniego
zaintrygowało to tak bardzo, że nawet nie zauważył, iż potwór sobie poszedł.

    To znowu coś nowego. Dźwignia była tak wielka i oporna, że nie
zdawał sobie sprawy z tego, iż to wszystko zostało ukryte po prostu trochę
niżej. Jeśli więc taki był efekt niewielkiego przesunięcia dźwigni w DÓŁ, to co
stanie się, jeśli pchnie się ją nieco w GÓRĘ? Spróbował to wykonać... i COŚ o
mało nie zdmuchnęło mu głowy!
    Cienie rzucane przez pręty klatki przewędrowały ładny kawałek
drogi, zanim nabrał na tyle odwagi, aby spróbować jeszcze raz. Ten sam efekt!
Trzymając się oparcia, przyglądał się maszynie podejrzliwie. Wydobywał się z
niej promień światła. Spróbował jeszcze raz i pozwolił, by światło padło na jego
dłoń. Poczuł ciepło i mrowienie. Spojrzał na nią ostrożnie z boku. Na dłoni
pojawiły się obrazy. I usłyszał, w najbardziej niesamowity sposób, bo nie za
pomocą uszu, ale jakby bezpośrednio w głowie, wypowiedziane słowa: "Teraz
alfabet będzie utrwalony w twej podświadomości A, B, C..."
    Co to było? Czyżby słuchał głową? Nie, to niemożliwe. Nie
słyszał w ogóle nic poza odgłosem świergotka. Coś bezgłośnego wydobywało się z
MASZYNY! Odsunął się nieco do tyłu. Wrażenia stały się słabsze. Przysunął się
bliżej - mocniejsze. "Teraz powtórzymy te same dźwięki w Psychlo..."
    Oddalił się na maksymalną odległość, na jaką pozwalała mu
linka, i usiadł pod ścianą, rozmyślając o tym wszystkim. W końcu pojął, że
ćwiczenia we wzajemnych skojarzeniach symboli, dźwięków i słów miały na celu
nauczenie go szybkiego i automatycznego kojarzenia, aby nie szukał odpowiedników
wyrazów na ślepo, lecz stosował je bez wahania. Ale co z tym słupem "światła
słonecznego", wydobywającym się z maszyny? Nabrał odwagi, wrócił do stołu i
wziął do ręki inną płytę, po czym założył ją na maszynę. Zebrał się w sobie i z
determinacją pchnął dźwignię do samej góry.
    Nagle WIEDZIAŁ, że jeśli trzy boki trójkąta są sobie równe, to
również jego trzy kąty są sobie równe. Nie wiedział, co to jest trójkąt ani kąt,
ale teraz WIEDZIAŁ, że ta zasada jest prawdą.
    Wrócił pod ścianę i usiadł. Wyciągnął rękę i jego palec
wykreślił na piasku trójkątny kształt. Szturchnął ze zdumieniem palcem w każdy
jego wierzchołek. Powiedział:
    - One są równe.
    Równe czemu? Równe sobie nawzajem. I co z tego? Być może była
to cenna informacja.
    Wpatrywał się w maszynę. Mogła go uczyć w zwykły sposób, mogła
go uczyć w sposób przyśpieszony i mogła go uczyć w sposób niewiarygodnie szybki
- za pomocą promienia światła. Uśmiechnął się mściwie. Alfabet? On musi poznać
całą cywilizację Psychlosów!
    Życie stało się ciągłym nastawianiem płyt, stosów płyt. Każdą
nie wykorzystywaną na sen godzinę spędzał przy stole na nauce za pomocą prostych
obrazów, za pomocą progresywnie przyśpieszanych wzajemnych skojarzeń, za pomocą
przeszywających promieni światła. Na wpół zagłodzony Jonnie miał niespokojne
sny. Zjawy martwych Psychlosów mieszały się z surowymi szczurami polującymi na
mechaniczne konie, które latały. A płyty obracały się i obracały. W ciągu
tygodni i miesięcy wtłaczał w głowę wiedzę całych wieków. Tak wiele musiał się
nauczyć!










8
    Nic nie zakłócało dobrego samopoczucia Terla do momentu, gdy
otrzymał wezwanie do stawienia się u Dyrektora Planety.
    Tydzień upływał za tygodniem, zaczęły się jesienne chłody.
Człowiek miał się dobrze. Każdą chwilę spędzał przy chinkoskiej maszynie
uczącej. Nie zaczął jeszcze mówić, no ale w końcu było to tylko zwierzę, a
jeszcze na dodatek głupie. Nie połapało się nawet w mechanizmie progresywnego
przyśpieszania skojarzeń, dopóki mu nie został zademonstrowany. I nie miało dość
rozumu, aby stanąć pod kątem prostym w stosunku do nadajnika natychmiastowej
interioryzacji wiedzy. Czyż nie zdawało sobie sprawy, że cały impuls falowy
powinien przejść przez kości czaszki? Głupie! Nauka prowadzona w takim tempie
będzie trwała miesiące! Ale czegóż można spodziewać się po zwierzęciu, które
żywi się surowymi szczurami!
    Jednakże gdy Terl czasami wchodził do klatki i zaglądał w te
dziwne niebieskie oczy, odnosił wrażenie, że widzi w nich czającą się groźbę.
Postanowił, że jeśli stworzenie okaże się niebezpieczne, wykorzysta je do swoich
planów, a potem - na pierwszy sygnał, że wymyka mu się spod kontroli - zamieni
je w obłok pary. Jedno naciśnięcie spustu ręcznego miotacza - bang! - i nie ma
już człowieka. Bardzo proste!
    Tak, wszystko układałoby się świetnie, gdyby nie to wezwanie.
Nie wiadomo, czy Dyrektor Planety sam dowiedział się czegoś, czy też ktoś
napisał donos. Co prawda, ze względu na zawiłą strukturę zarządzania Terl jako
szef ochrony bezpieczeństwa bezpośrednio mu nie podlegał. Uprzytomniwszy sobie
ten fakt, natychmiast poczuł się lepiej. Ba, zdarzało się wręcz nieraz, że szef
ochrony bezpieczeństwa doprowadzał do usunięcia Dyrektora Planety - na przykład
w związku z korupcją. No tak, ale był to jednak szef administracyjny i to on
pisał raporty, w których decydował o tym, czy kogoś pozostawić na zajmowanym
stanowisku, czy przenieść gdzie indziej.
    Wezwanie nadeszło poprzedniego wieczoru i Terl nie spał zbyt
dobrze. Wiercił się w łóżku, próbując wyobrazić sobie przebieg rozmowy z
dyrektorem. Tak na wszelki wypadek przejrzał nawet jego akta, chcąc sprawdzić,
czy nie ma w nich jakichś ciekawych informacji. To, że nie mógł niczego znaleźć
ani niczego sobie przypomnieć, zmartwiło go. Czuł się w pełni spokojny tylko
wtedy, gdy miał w zanadrzu coś, co mogło ewentualnie przydać się do szantażu.
Wymęczony nie przespaną nocą z ulgą niemal przyjął informację, że dyrektor
właśnie oczekuje go w swoim biurze.
    Numph, Dyrektor Planety Ziemia, był stary. Krążyły płotki, że
został wyrzucony z Centralnej Dyrekcji Towarzystwa - nie za korupcję, lecz po
prostu za niekompetencję. I posłano go najdalej, jak tylko było można. Mało
znaczące stanowisko, peryferyjna planeta w odległej galaktyce, znakomite
miejsce, by zesłać tam kogoś i zapomnieć o nim.
    Numph siedział tyłem do biurka i patrzył przez kopułę
ciśnieniową na odległe centrum załadowcze statków kosmicznych. Gryzł w
roztargnieniu róg skoroszytu do akt. Terl zbliżył się, bacznie go obserwując.
Mundur Numpha był porządnie utrzymany, a jego niebieskawe futro nienagannie
uczesane.
    - Siadaj! - powiedział dyrektor z roztargnieniem.
    - Przyszedłem na pańskie wezwanie, Wasza Planetarna Mość. Stary
Psychlos obrócił się do biurka. Spojrzał na Terla znużonym wzrokiem.
    - To oczywiste - rzekł.
    Nie przepadał zbytnio za Terlem, ale też nie czuł do niego
niechęci. Zawsze tak było z tymi wyższymi urzędnikami, którzy zdecydowanie nie
należeli do elity. Nie to co w dawnych czasach, na innych planetach, na innych
stanowiskach, z lepszym zestawem pracowników.
    - Nie wykazujemy zysków - zaczął.
    Rzucił skoroszyt na biurko. Dwa rondle z kerbango
zagrzechotały, ale nie zaproponował Terlowi żadnego.
    - Wydaje mi się, że ta planeta staje się coraz bardziej
wyeksploatowana z surowca - rzekł Terl.
    - Nie to jest przyczyną. Jest tu tak wiele głębokich pokładów
rudy, że mamy co robić przez całe wieki. Poza tym to jest zmartwienie dla
inżynierów, a nie dla ochrony bezpieczeństwa.
    Terl pominął milczeniem uwagę dyrektora.
    - Słyszałem, że na wielu rynkach Towarzystwa ceny poszły w dół
- powiedział.
    - Być może, ale to są kłopoty departamentu ekonomii w Centrali
Towarzystwa na Psychlo, a nie ochrony bezpieczeństwa. Druga przygana wzbudziła w
Terlu lekki niepokój. Krzesło, na którym siedział, ugięło się alarmująco pod
jego cielskiem. Numph przysunął skoroszyt do siebie i zaczął się nim bezmyślnie
bawić. Wreszcie spojrzał na Terla.
    - Chodzi o koszty - rzucił.
    - Koszty - rzekł Terl, wykorzystując szansę małego odwetu - to
sprawa księgowości, a nie ochrony bezpieczeństwa.
    Numph patrzył na niego kilka sekund nieruchomym wzrokiem, nie
mogąc się zdecydować, czy uznać zachowanie Terla za bezczelność. Rzucił
skoroszyt z powrotem na biurko.
    - Chodzi o bunt - powiedział wreszcie.
    Terl zesztywniał.
    - Jaki bunt?!
    Nawet najmniejsza plotka na ten temat nie dotarła do niego. Co
się tutaj działo? Czyżby Numph miał swój własny wywiad, o którym on, Terl, nie
miał pojęcia?
    - Nic się jeszcze nie wydarzyło - rzekł Numph. - Ale kiedy
ogłoszę obniżki płacy i obetnę wsrystkie premie, wtedy będziemy narażeni na
bunt.
    Terl wzdrygnął się i pochylił do przodu. Numph rzucił skoroszyt
w jego kierunku.
    - Wykaz kosztów osobowych. Mamy na tej planecie trzy tysiące
siedemset dziewiętnastu pracowników rozmieszczonych w pięciu kopalniach i trzech
punktach eksploatacyjnych. Włączony w to jest naziemny personel lotnisk, załogi
frachtowców oraz obsługa transportu transgalaktycznego. Przy średnich zarobkach
rzędu trzydziestu tysięcy kredytów rocznie daje to kwotę stu jedenastu milionów
pięciuset siedemdziesięciu tysięcy kredytów. Wyżywienie, zakwaterowanie i gaz do
oddychania kosztują średnio około piętnastu tysięcy każde, co daje w sumie
pięćdziesiąt pięć milionów siedemset osiemdziesiąt pięć tysięcy. Wszystko razem
zaś składa się na kwotę stu sześćdziesięciu siedmiu milionów trzystu
pięćdziesięciu pięciu tysięcy kredytów. Jeśli dodać do tego premie i koszty
transportu, to właściwie niemal przekraczamy wartość naszego wydobycia. A nie są
w to wliczane koszty normalnego zużycia eksploatacyjnego oraz koszty ekspansji.

    Terl miał o tym wszystkim niejakie pojęcie i miał zamiar
wykorzystać-to do osiągnięcia swoich celów. Nie podejrzewał, że tak szybko
nadejdzie czas ujawnienia jego projektu, ale nie mógł przecież przewidzieć, że
potężne i bogate Towarzystwo intergalaktyczne posunie się do obcinania pensji i
zabierania premii. Zwierzę całkiem nieźle dawało sobie radę z przyswajaniem
wiedzy. Prawdopodobnie można je będzie już zacząć uczyć elementarnych zasad
kopalnictwa. Poza tym można je wykorzystać do zdobycia następnych zwierząt. Terl
był przekonany, że będzie ono mogło wykonywać niezbędne prace górnicze.
Wiedział, że wydzieranie złota ze stromej góry jest nie lada sztuką i z
pewnością tragicznie się skończy dla niektórych z zatrudnionych przy tym
stworzeń, ale czy to miało jakiekolwiek znaczenie? Poza tym i tak, z chwilą gdy
cały surowiec zostanie wydobyty, zwierzęta będą musiały zginąć, by tajemnica
nigdy nie została ujawniona.
    - Moglibyśmy zwiększyć wydobycie - nikł Terl ostrożnie. - Nie,
nie - sprzeciwił się Numph. - To jest niemożliwe westchnął. - Mamy ograniczony
personel.
    Terl tylko na to czekał.
    - Ma pan rację - powiedział. - Jeśli czegoś nie wymyślimy,
wybuchnie bunt.
    Numph skinął posępnie głową.
    - W czasie buntu - kontynuował Terl - robotnicy waporyzują w
pierwszym rzędzie członków kierownictwa.
    Numph ponownie skinął głową, a na dnie jego bursztynowych oczu
pojawił się strach.
    - Pracuję nad tym - dodał Terl. Nie był jeszcze gotowy do
rozpoczęcia realizacji swoich planów, ale czas naglił. - Gdybyśmy mogli dać im
nadzieję, że obniżki będą tylko tymczasowe i gdybyśmy nie sprowadzali nowego
personelu, wówczas groźba wybuchnięcia buntu znacznie by się zmniejszyła.
    - Prawda - odparł Numph. - Już teraz nie sprowadzamy nowych
pracowników. Ale nasze urządzenia pracują w warunkach przeciążenia i coraz
częstsze są narzekania na taką sytuację.
    - No więc tak - zaryzykował Terl - co by pan powiedział, gdybym
oświadczył, że właśnie opracowuję projekt zmniejszenia liczby naszej siły
roboczej w ciągu najbliższych dwóch lat o połowę?
    - Powiedziałbym, że byłby to cud.
    Terl to właśnie chciał usłyszeć. Jeżeli zdobędzie przychylność
dyrektora, wszyscy w Centrali Towarrystwa na Psychlo będą po jego stronie. Numph
wyglądał tak, jakby zapalił się do tej idei.
    - Żaden Psychlos - mówił dalej Terl - nie lubi tej planety. Nie
możemy tu wychodzić na zewnątrz bez masek...
    - Co zwiększa wydatki na gaz do oddychania - wpadł mu w słowo
Numph.
    - ...a zatem potrzebujemy siły roboczej oddychającej
powietrzem, która potrafi wykonywać elementarne czynności używając maszyn.
    Numph opadł na fotel zniechęcony.
    - Jeśli myślisz o tych tam... jak ich zwano... Chinkosach, to
zostali oni wyniszczeni przed wiekami.
    - To nie Chinkosi. I gratuluję Waszej Planetarnej Mości takiej
znajomości historii Towarzystwa. Nie, nie myślę o Chinkosach. Istnieje tu
lokalne źródło zaopatrzenia w potencjalną siłę roboczą.
    - Gdzie?
    - Nie chciałbym na razie rozwijać tego tematu, ale pragnę
zameldować, że wyniki moich dotychczasowych badań są niezwykle obiecujące.
    - Czy mógłbyś powiedzieć coś więcej?
    - Otóż żyją tu istoty, które rokują nadzieje na ich sensowne
wykorzystanie. Są bardzo sprawne manualnie.
    Numph się zastanowił.
    - Czy mówią? Czy możesz się z nimi porozumieć?
    - Tak - odparł Terl, aczkolwiek nie był jeszcze tego tak
całkiem pewien. - Mówią.
    - Na południowym kontynencie żyje ptak, który też może mówić.
Dyrektor tamtejszej kopalni przysłał jeden taki okaz. Mógł on kląć w Psychlo.
Ktoś tam nie wymienił naboju powietrznego w jego kopule i ptak zdechł. - Numph
zmarszczył brwi. - Ale ptak nie jest manualnie...
    - Nie, nie, nie - przeciął Terl. - Są to małe, niskie
stworzenia. Dwoje ramion, dwie nogi...
    - Małpy! Terl, nie mówisz chyba poważnie...
    - Nie, nie małpy. Małpy nigdy nie zdołałyby obsłużyć maszyny.
Mówię o ludziach.
    Numph patrzył na niego przez kilka sekund. Potem powiedział:

    - Ale jeśli nawet rzeczywiście potrafiliby pracować, jak
mówisz, to przecież zostało ich tak niewielu...
    - Prawda - odparł Terl. - Człowiek został włączony do rejestru
gatunków zagrożonych całkowitym wyginięciem.
    - Sam widzisz. A kilka takich stworzeń nie rozwiąże naszych...

    - Wasza Planetarna Mość, będę szczery. Jeszcze nie policzyłem,
ilu ich tutaj zostało...
    - Ale przecież przez całe wieki nikt nie widział choćby jednego
z nich, Terl...
    - Bezpilotowe samoloty zwiadowcze zarejestrowały ich obecność
właśnie w tych górach, które pan widzi. Jest ich tu trzydziestu czterech, a na
innych kontynentach znacznie więcej. Mam podstawy sądzić, że przy otrzymaniu
odpowiednich środków, mógłbym zgromadzić ich kilka tysięcy.
    - Ach, no cóż, środki... wydatki...
    - Nie, nie. Nie rzeczywiste wydatki. Zacząłem już wprowadzać
program oszczędnościowy, zredukowałem nawet liczbę bezpilotowych lotów
zwiadowczych. A co do tych ludzi... Jeśli stworzy się im odpowiednie warunki, to
szybko się rozmnożą...
    - Ale jeśli nikt nie widział choćby jednego... Poza tym, jakie
funkcje mogliby spełniać?
    - Operatorów zewnętrznych maszyn, ponad siedemdziesiąt pięć
procent naszego personelu właśnie tym się zajmuje. Obsługa traktorów czy
urządzeń załadowczych nie wymaga specjalnych kwalifikacji.
    - Och, sam nie wiem, Terl. Gdybym zobaczył przynajmniej
jednego...
    - Ja mam jednego.
    - Co?!
    - Tak, właśnie tu. W klatkach zwierzyńca w pobliżu ogrodzenia
naszego terenu. Wybrałem się na zewnątrz i złapałem go. Miałem z tym trochę
roboty, ale udało mi się. Wie pan, w szkole byłem dobry w strzelaniu.
    Numph zaczął ostrożnie:
    - Tak... słyszałem pogłoski, że w tym zwierzyńcu, czy jak go
nazywasz, znajduje się jakieś dziwne zwierzę. Któryś z dyrektorów kopalni,
myślę, że... tak, to był Char, wyśmiewał się z tego.
    - Nie można wyśmiewać spraw, które mogą mieć istotny wpływ na
zyski Towarzystwa. - Terl spojrzał groźnie.
    - Racja, czysta racja. Char zawsze był głupcem. A więc robisz
doświadczenia ze zwierzęciem, które mogłoby zastąpić nasz personel... No, no,
godne uwagi.
    - Otóż - rzekł Terl - jeśli podpisze mi pan zlecenie na
wykorzystanie środków transportu...
    - Och, no dobrze... Czy jest jakaś możliwość zobaczenia tego
zwierzęcia? Wiesz, żebym mógł sprawdzić, do czego się ono nadaje. Same tylko
odszkodowania pośmiertne, które musimy wypłacać w związku z wypadkami
spowodowanymi awariami technicznymi... Gdyby udało się je zredukować albo
przynajmniej zminimalizować, znacznie poprawiłby się stosunek zysków do strat.
Tylko co zrobimy z ewentualnymi przypadkami zniszczenia maszyn? Musisz wiedzieć,
że Centrala Towarzystwa nie lubi, gdy niszczą się maszyny.
    - Mam to stworzenie zaledwie od paru tygodni i potrzebuję
jeszcze trochę czasu, aby wyszkolić je w obsłudze maszyn. Niedługo będę mógł
urządzić dla pana pokaz jego umiejętności.
    - Świetnie. Daj mi znać, kiedy będziesz gotów! Mówiłeś, że je
szkolisz? Wiesz, że uczenie niższych ras metalurgii lub taktyki bojowej jest
zakazane prawem? Nie robisz tego, nieprawdaż?
    - Nie, nie, tylko obsługa maszyn. Wszystko to sprowadza się do
naciskania przycisków i pociągania za dźwignie. Muszę je również uczyć języka,
aby mogło zrozumieć otrzymywane polecenia. Jak będzie odpowiednio przygotowane,
wówczas urządzę pokaz, a teraz, gdyby mógł mi pan podpisać te zlecenia...
    - Zrobię to, gdy obejrzę efekty twojej pracy - zdecydował
Numph.
    Terl podniósł się z krzesła, przygotowane do podpisu blankiety
zleceń wysunęły się do połowy z jego kieszeni. Wepchnął je z powrotem. Będzie
musiał wymyślić coś innego. No tak, ale rozmowa i tak miała niespodziewanie
dobry przebieg. Nie czuł się najgorzej. I wtedy Numph wylał mu na głowę wiadro
zimnej wody.
    - Terl - powiedział - naprawdę doceniam twoją pomoc. Właśnie
przed kilkoma dniami otrzymałem z Centrali Towarzystwa depeszę dotyczącą twojej
osoby. Jak wiesz, oni tam robią plany z wyprzedzeniem. Potrzebowali na miejscu
szefa bezpieczeństwa z doświadczeniem zawodowym i chcieli cię stąd odwołać. Na
szczęście nie zgodziłem się i zarekomendowałem cię na jeszcze jedną
dziesięcioletnią delegację służbową na Ziemi. Dołączyłem tę depeszę do twoich
akt. Przyda ci się zapis świadczący o tym, że jest na ciebie popyt.
    Terl był zdruzgotany. Połyskująca żyła złota leżała sobie w
górach. Potrzebował prawdopodobnie około dwóch lat na jej wydobycie, akurat
tyle, ile pozostało mu do zakończenia standardowej delegacji służbowej. Wszystko
zapowiadało się tak dobrze. A teraz jeszcze dziesięć lat! Ta myśl była nie do
zniesienia. Jakiś haczyk! Natychmiast musiał znaleźć na Numpha jakiś haczyk!











9
    Huk był przeraźliwie głośny i zupełnie odmienny od tego, który
regularnie co pięć dni wstrząsał klatką.
    Jonnie odkrył, że wspinając się po prętach uzyskuje rozległy
widok na całą równinę aż do gór oraz na zabudowany kopułami teren zajmowany
przez Psychlosów. Na wschód od niego znajdowała się ogromna, ogrodzona platforma
o jasnej i błyszczącej nawierzchni. Na jej południowym krańcu stała kopulasta
budowla, do której bez przerwy wchodzili i wychodzili Psychlosi. Północna część
platformy miała inną nawierzchnię - na tej części lądowały i startowały dziwne
cylindryczne pojazdy. Lądując wzniecały tumany kurzu, ich boki się otwierały,
wysypywał się z nich gruz i zwały różnych materiałów, po czym pojazdy znów
wznosiły się w powietrze i odlatywały, znikając gdzieś za linią horyzontu.
Zwalone materiały ładowane były na biegnącą między wieżami taśmę transportową,
na której wędrowały kawałek dalej, po czym były zrzucane na wielką hałdę.
Dokładnie co pięć dni, zawsze o tej samej porze, działo się z nią coś, czego
Jonnie nie mógł żadną miarą pojąć. Najpierw rozlegało się buczenie, leżący na
platformie materiał rozjarzał się dziwnym światłem, potem dawał się słyszeć huk
i... hałda znikała. A następnego dnia pojazdy znowu zrzucały swój ładunek, znowu
huczała taśma, i tak przez następnych pięć dni, do kolejnego niewytłumaczalnego
zniknięcia.
    Ze wszystkich tajemniczych i niepojętych zjawisk, które
obserwował, ta osobliwość najbardziej przykuwała jego uwagę. Wszystko odbywało
się w regularnych odstępach czasu, ale dzisiaj, jednego z pierwszych zimowych
dni, zdarzyło się tam coś dziwnego. W jednej z maszyn przenoszących ładunek na
taśmociąg nastąpił wybuch. Zgromadził się natychmiast tłum Psychlosów. Jedni
robili coś z kierowcą, inni gasili płonącą maszynę. Podjechał jakiś pojazd, do
którego przeniesiono ciało kierowcy. Inny zepchnął uszkodzoną maszynę na bok, by
nie tarasowała drogi, a potem podjął przerwaną pracę przy załadunku.
    "Jakiś wypadek" - pomyślał Jonnie. Patrzył jeszcze przez
chwilę, ale nic więcej się nie wydarzyło. Usłyszał natomiast znajome dudnienie
ogromnych stóp. Do klatki zbliżał się jego potwór. Wszedł do środka i ze złością
popatrzył na Jonniego. Ostatnio często bywał rozdrażniony. Teraz też wyglądał na
zniecierpliwionego. Gwałtownie gestykulując wskazywał na maszynę uczącą, a
później na Jonniego. Jonnie wziął głęboki oddech. Wiele miesięcy przesiedział
przy tej maszynie, pracując bez wytchnienia. Ale jeszcze nigdy nie odezwał się
do potwora ani słowem. Zrobił to teraz. Powiedział w Psychlo:
    - Zepsuła się.
    Potwór popatrzył na niego dziwnie, potem podszedł do maszyny i
pchnął dźwignię do dołu. Nie działała. Podniósł ją do góry i zajrzał pod spód.
Dla Jonniego był to nie lada wyczyn, on sam bowiem nie był w stanie przesunąć
jej nawet o cal.
    Maszyna przestała działać właśnie tego ranka, na krótko przed
eksplozją. Jonnie przysunął się bliżej, przyglądając się poczynaniom potwora.
Usunął on małą płytkę z dna urządzenia i wyjął ze środka jakiś guzik. Obejrzał
go, a potem położył maszynę na boku i opuścił klatkę. Wkrótce wrócił z innym
guzikiem, włożył go w to samo miejsce, a następnie nasunął z powrotem płytkę.
Ustawił urządzenie i ruszył dźwignię. Płyta zaczęła się obracać i maszyna
powiedziała: "Proszę o wybaczenie, dodawanie i odejmowanie..." Potwór wskazał
pazurem na stół, a później na Jonniego, który powoli i wyraźnie rzekł:
    - Znam je wszystkie, potrzebuję nowych płyt.
    Potwór patrzył na niego przez chwilę nieruchomym wzrokiem. W
końcu wydobył z trzaskiem zestaw płyt z pojemnika i wyszedł. Wrócił po chwili z
nowym, grubszym stosem płyt i włożył go do maszyny. Zdjął starą płytę i nałożył
nową z kolejnym numerem porządkowym. Potem wskazał na Jonniego i na stół. Było
oczywiste, że oczekuje natychmiastowego zabrania się do pracy. Jonnie westchnął
i powiedział:
    - Człowiek nie żywi się surowym mięsem szczurów i nie pije
brudnej wody.
    Potwór stanął jak wryty, wytrzeszczył na niego oczy, a potem
usiadł na krześle i przyglądał mu się uważnie.










10
    Terl bacznie przypatrywał się stworzeniu. Chyba nie domyślało
się jego planów? Nie, oczywiście, że nie. Może był ostatnio zbyt natarczywy i
zwierzę wyczuło, że jest mu do czegoś potrzebne. A może był zbyt pobłażliwy?
Przecież codziennie lub co drugi dzień zadawał sobie trud wyjścia na zewnątrz,
by zastrzelić dla niego parę szczurów. A wcześniej, czyż nie zaopatrzył go w
wodę? Albo też całe to zamieszanie z ustaleniem, co jada...
    Teraz zaś oto ten mały, niewdzięczny człowieczek stał przed
nim, twierdząc bezczelnie, że nie smakuje mu otrzymywane pożywienie. Terl
patrzył na niego badawczo: wygląda dość słabowicie. Miał na sobie mocno zużyte
ubranie i był prawie siny z zimna. Powiódł wzrokiem dokoła - klatka była
stosunkowo czysta. Człowiek najwidoczniej zakopywał swoje odchody.
    - Zwierzaku - odezwał się w końcu - lepiej byłoby, żebyś się
zabrał do roboty.
    - Zimowa pogoda - powiedział Jonnie - szkodzi maszynie. W nocy
i w czasie deszczu trzymam ją pod nakryciem z jeleniej skóry, ale wilgoć jej nie
służy.
    Terla rozbawiło słuchanie zwierzaka wygłaszającego długie
kwestie w języku Psychlo. Mówił z obcym akcentem, no i, co było drażniące,
opuszczał zwroty grzecznościowe, typu "proszę o wybaczenie" czy "przepraszam",
które obowiązywały przedstawicieli podległych Psychlosom ras z innych planet.

    - Zwierzaku - powiedział Terl - umiesz wymawiać słowa, ale nie
umiesz przyjąć odpowiedniej postawy. Czy mam ci ją zademonstrować?
    Jonnie zdawał sobie sprawę z tego, że potwór mógł go zabić
jednym machnięciem ogromnych łap, mimo to wyprostował się i rzekł:
    - Nie nazywaj mnie "zwierzakiem". Nazywam się Jonnie Goodboy
Tyler.
    Terl osłupiał. Nie mógł tolerować takiej bezczelności. Uderzył.
Obręcz omal nie złamała Jonniemu karku, gdy naprężona lina gwałtownie wyhamowała
jego lot. Terl majestatycznie wyszedł z klatki i trzasnął drzwiami. Ziemia
drgała jak podczas trzęsienia ziemi, gdy się oddalał. W pół drogi zatrzymał się
jednak. Patrzył na ten szarobiały świat i czuł, jak narasta w nim wściekłość.
Niech szlag trafi tę przeklętą planetę!
    Zawrócił do klatki, otworzył drzwi i podszedł do człowieka.
Podniósł go, śniegiem otarł mu krew z twarzy, a potem postawił przed stołem.

    - Ja nazywam się Terl. O czym to właściwie mówiliśmy? Zaczął
sobie zdawać sprawę, że zwierzę wyczuwa, iż jest mu potrzebne, i dzięki temu
zyskuje nad nim przewagę. Jednak nigdy później nie zwrócił się do Jonniego
inaczej niż: "zwierzaku". W końcu każdy musiał sobie wbić w głowę, że Psychlosi
należą do rasy panującej. Do najwspanialszej rasy we wszystkich wszechświatach!


następny   









Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
2010 01 02, str 162 165
Margit Sandemo Cykl Saga o czarnoksiężniku (02) Blask twoich oczu
t informatyk12[01] 02 101
introligators4[02] z2 01 n
02 martenzytyczne1
OBRECZE MS OK 02
02 Gametogeneza
02 07
Wyk ad 02
r01 02 popr (2)
1) 25 02 2012
TRiBO Transport 02

więcej podobnych podstron