SKLEPIK


Autor: Bruce Sterling
Tytul: Sklepik z czarami

(The Little Magic Shop)

Z "NF" 8/93

To był tylko mały, zakurzony sklepik w Nowym Jorku, ale zawartość buteleczki, którą kupił James Abernathy, była tego rodzaju, że kazała mu powracać do sklepu przez wyjątkowo
długi czas.

Młodość Jamesa Abernathy'ego obfitowała w złowieszcze
znaki.
Jego ojciec, inspektor celny z Nowej Anglii, miał artystyczne ambicje; zapełniał szkicowniki wizerunkami starych purytańskich nagrobków i nowych statków wielorybniczych z Nantucket. W ciągu dnia sortował bele importowanej herbaty i perkalu; wieczorami zabierał Jamesa na zebrania swoich intelektualnych przyjaciół, którzy
popijali porto, klęli na żony i wydawców oraz częstowali
chłopca cukierkami.
Ojciec Jamesa zaginął podczas malarskiej wyprawy na Wielką Kamienną Twarz w Vermont; znaleziono tylko jego buty.
Matka została wdową z dzieckiem i w końcu poślubiła wielkiego, włochatego mężczyznę, który mieszkał w rozpadającym się wiejskim domu w stanie Nowy Jork.
Rodzina często spędzała wieczory w pobliskim mieście Albany. Tam ojczym Jamesa dyskutował o polityce z przyjaciółmi z Narodowej Partii Antymasońskiej, a na górze matka i jej przyjaciółki gawędziły ze słynnymi zmarłymi
osobistościami za pośrednictwem wirującego stolika.
Stopniowo ojczym Jamesa zaczął przejawiać coraz większą podejrzliwość wobec knowań masonów. Rodzina zerwała z życiem towarzyskim. Szczelnie zasłonięto okna, a wszystkim domownikom przykazano uważać na obcych ubranych na czarno. Matka Jamesa schudła, zbladła i często po całych dniach
chodziła w szlafroku.
Pewnego dnia ojczym Jamesa przeczytał im artykuł w miejscowej gazecie dotyczący anioła Moroni, który odnalazł zakopane tablice ze złota, zawierające biblijną historię dawnych Indian. Zanim ojczym doszedł do końca artykułu, głos mu drżał, a oczy błyszczały dziko. Tej nocy w domu
słyszano stłumione krzyki i gorączkowe łomotanie.
Rano młody James znalazł ojczyma na dole przy kominku, ubranego w szlafrok, popijającego całymi filiżankami brandy i w roztargnieniu bawiącego się pogrzebaczem.
James przywitał go ze zwykłą serdecznością. Ojczym nieufnie spoglądał spod nastroszonych brwi. Poinformował pasierba, że matka wyjechała z misją miłosierdzia do dalekiej rodziny, dotkniętej szkarłatną gorączką. Rozmowa wkrótce zahaczyła o pewien pokój na górze, którego drzwi zostały zabite gwoździami. Ojczym surowo zakazał Jamesowi
wstępu do tego pomieszczenia.
Mijały tygodnie. Nieobecność matki przedłużała się. Pomimo coraz częstszych i wyraźniejszych ostrzeżeń ojczyma, James nie przejawiał żadnego zainteresowania pokojem na górze. Wreszcie głęboko w mózgu starego człowieka
jakaś tykająca arteria pękła z czystej frustracji.
W czasie pogrzebu piorun uderzył w rodzinny dom, który spłonął ze szczętem. Pieniądze z ubezpieczenia i los Jamesa przeszły w ręce dalekiego krewnego, mamroczącego, roztrzęsionego człowieczka, który prowadził kampanię antyalkoholową i wypijał kilka butelek laudanowego eliksiru
doktora Rifkina na tydzień.
James poszedł do szkoły z internatem, prowadzonej przez fanatycznego diakona kalwinistę. James radził tam sobie doskonale dzięki pilnym studiom nad Pismem Świętym oraz dzięki zrównoważonemu, rozsądnemu usposobieniu. Wyrósł na wysokiego, rozmiłowanego w nauce młodzieńca o spokojnym
usposobieniu i poważnym obliczu. Był całkowicie pozbawiony
charakteru.
Dwa dni po końcowych egzaminach znaleziono półnagie ciała diakona i jego żony, posiekane na befsztyki i wepchnięte do jednokonnej rodzinnej bryczki. James został w szkole dostatecznie długo, żeby pocieszyć osieroconą córkę, starą pannę, która siedziała z suchymi oczami w bujanym
fotelu, metodycznie drąc na strzępy koronkową chusteczkę.
Później James wyjechał do Nowego Jorku, żeby kontynuować naukę. Tam właśnie znalazł sklepik z czarami.

James wszedł do sklepu pod wpływem impulsu, szukając schronienia przed stłumionymi wrzaskami bólu dochodzącymi z gabinetu dentystycznego po drugiej stronie ulicy.
Mroczne wnętrze sklepu cuchnęło przypalonym tłuszczem wielorybim i rozgrzanym mosiądzem. Wzdłuż ścian piętrzyły się głębokie drewniane półki, zasnute pajęczynami. Tu i ówdzie pożółkłe polityczne odezwy żądały pomocy wojskowej dla zbuntowanego Teksasu. James odłożył swoje święte teksty na szafkę aptekarską, gdzie zespół wypchanych,
polakierowanych żab potrząsał maleńkimi trąbkami i gitarami.
Sprzedawca wyłonił się zza czerwonej kotary.
- Czym mogę służyć młodemu paniczowi? - zapytał zacierając ręce. Był małym, żwawym Irlandczykiem o spiczastych uszach, ledwie przysłoniętych włosami. Nosił
dwuogniskowe okulary i buty z mosiężnymi sprzączkami.
- Podoba mi się ten wachlarz pod kloszem - oświadczył James pokazując palcem.
- Idę o zakład, że znajdziemy coś lepszego dla takiego młodzieńca jak pan - oznajmił sprzedawca, chytrze łypiąc okiem. - Tak świeżego, tak pełnego życia.
James zdmuchnął grubą warstwę kurzu ze szklanego klosza.
- Interes dobrze idzie w dzisiejszych czasach?
- Mamy grono wiernych klientów - odparł sprzedawca i przedstawił się. Nazywał się O'Beronne i niedawno uciekł przed głodem ziemniaczanym, pustoszącym jego ojczyznę. James uścisnął małą, wysuszoną dłoń pana O'Beronne.
- Na pewno szuka pan miłosnego napoju - oświadczył
sprzedawca, przenikliwie patrząc na Jamesa. - Chłopcy w pana wieku zwykle tego potrzebują.
James wzruszył ramionami.
- Nie, wcale nie.
- Więc to kłopoty z budżetem? Mogę polecić sakiewkę bez dna. - Staruszek wyciągnął spod kontuaru wielką torbę z
niedźwiedziej skóry.
- Pieniądze? - powiedział James z nikłym zainteresowaniem.
- A więc sława. Mamy czarodziejskie pędzle... a jeśli woli pan nowomodne sztuczki, jest też aparat fotograficzny, który należał do samego Montavardego.
- Nie, nie - odparł niecierpliwie James. - Ile kosztuje ten wachlarz? - Krytycznie obejrzał wachlarz, który był w
nie najlepszym stanie.
- Możemy przywracać młodość - rzucił pan O'Beronne z
nagłą desperacją.
- Proszę to wyjaśnić - zażądał James prostując się.
- Mamy dostawę Patentowanej Wody Młodości Doktora Heideggera - oznajmił pan O'Beronne. Z okutej mosiądzem skrzyni wydobył skórę kwagi, pod którą spoczywała kwadratowa szklana butelka. Odkorkował ją. Zawartość lekko
musowała, majowe wonie wypełniły wnętrze sklepu.
- Jedna wypita butelka - oświadczył pan O'Beronne - przywraca stan kwitnącej młodości ludziom i zwierzętom.
- Istotnie? - mruknął James, marszcząc brwi w zamyśleniu. - Ile łyżeczek mieści się w butelce?
- Nie mam pojęcia - przyznał pan O'Beronne. - Nigdy nie mierzyłem na łyżeczki. Uprzedzam, że to towar dla starszych ludzi. Młodzieńcy zwykle poszukują napojów miłosnych.
- Ile za butelkę? - zapytał James.
- Cena jest wygórowana - przyznał gderliwie pan O'Beronne. - Wszystko, co pan posiada.
- Brzmi rozsądnie - stwierdził James. - Ile za dwie butelki?
Pan O'Beronne wybałuszył oczy.
- Nie szalej, młody człowieku - ostrzegł. Starannie zakorkował butelkę. - Pamiętaj, że musisz dać mi wszystko,
co posiadasz.
- Skąd mam wiedzieć, czy dostanę ten towar w przyszłości, kiedy będę potrzebował więcej? - zapytał James.
Pan O'Beronne z zakłopotaniem odwrócił wzrok.
- To już moje zmartwienie - odparł i znowu chytrze łypnął okiem, ale bez takiej pewności siebie. - Nie zamierzam zamknąć sklepu... dopóki mam podobnych do pana
klientów.
- Wierzę - oświadczył James i podali sobie ręce, żeby przypieczętować umowę. James wrócił po dwóch dniach, sprzedawszy wszystko, co posiadał. Przekazał sprzedawcy mały woreczek ze złotymi monetami oraz czek bankowy na okaziciela, pokrywający wartość skromnych resztek ojcowizny.
Wyszedł w samym tylko ubraniu na grzbiecie i z butelką.
Minęło dwadzieścia lat.
Stany Zjednoczone rozpętały wojnę domową. Setki tysięcy ludzi zginęły od kul, min i pocisków artyleryjskich albo zmarło z chorób w obozach jenieckich. Na ulicach Nowego Jorku kartacze kosiły setkami antywojennych demonstrantów, a przed sklepem z czarami uliczny bruk spłynął krwią. Wreszcie, po zaciętym oporze i niewypowiedzianych
cierpieniach, Konfederacja została pokonana. Wojna przeszła
do historii.
James Abernathy powrócił.
- Byłem w Kalifornii - poinformował zdumionego pana O'Beronne. James był zdrowo opalony, ubrany w aksamitny płaszcz, buty z ostrogami i srebrzyste sombrero. Dumnie obnosił wielki złoty kieszonkowy zegarek, a na jego palcach
błyszczały klejnoty.
- Zdobył pan fortunę na złotonośnych polach - domyślił się pan O'Beronne.
- Właściwie nie - sprostował James. - Prowadziłem sklep spożywczy. W Sacramento. Wie pan, można było sprzedać tuzin jajek prawie na wagę złotego piasku. - Uśmiechnął się i wskazał swój wyszukany strój. - Powiodło mi się nieźle, ale zwykle nie ubieram się tak ekstrawagancko. Widzi pan, noszę
na sobie wszystko, co posiadam. Pomyślałem, że to ułatwi
transakcję.
Wyjął pustą butelkę.
- Jest pan bardzo przewidujący - stwierdził O'Beronne. Krytycznie zmierzył Jamesa wzrokiem, jakby szukał psychicznych odchyleń czy śladów moralnego zepsucia. - Nie
wygląda pan starzej ani o jeden dzień.
- Och, niezupełnie - odparł James. - Miałem dwadzieścia lat, kiedy tu przyszedłem po raz pierwszy; teraz bez trudu wyglądam na dwadzieścia jeden, nawet dwadzieścia dwa. - Postawił butelkę na kontuarze. - Pewnie pana zainteresuje,
że w butelce było dokładnie dwadzieścia łyżeczek.
- Nic pan nie rozlał?
- O nie - zapewnił James z uśmiechem. - Otwierałem ją
tylko raz do roku.
- Nie przyszło panu do głowy, żeby zażyć na przykład dwie łyżeczki? Albo od razu wypić wszystko?
- W jakim celu? - zdziwił się James. Zaczął ściągać pierścienie i z brzękiem rzucał je na ladę. - Zakładam, że wciąż ma pan na składzie Wodę Młodości.
- Umowa jest umową - burknął pan O'Beronne. Wyjął następną butelkę. James wyszedł na bosaka, tylko w
spodniach i koszuli, ale niósł butelkę.
Minął rok 1870 i naród świętował swoje stulecie. Linie kolejowe przecięły kontynent. Na ulicach Nowego Jorku zainstalowano latarnie gazowe. W niebo wystrzeliły budynki wyższe od wszystkiego, co dotąd zbudowano, chociaż otoczenie
sklepiku z czarami pozostało nie zmienione.
James Abernathy powrócił. Wyglądał teraz co najmniej na dwadzieścia cztery lata. Przekazał sprzedawcy tytuły własności do kilku nieruchomości w Chicago i wyszedł z
następną butelką.
Na przełomie wieków James zjawił się ponownie za kierownicą parowego automobilu, pogwizdując melodię z wystawy w St. Louis i gładząc nawoskowany wąsik. Podpisał zrzeczenie się prawa własności do samochodu, który był pięknym okazem, choć O'Beronne nie wykazywał entuzjazmu. Stary Irlandczyk skurczył się przez minione lata, ręce mu
drżały, kiedy przyjmował towary.
Wkrótce potem wybuchła wielka wojna pomiędzy światowymi mocarstwami, ale Ameryka ucierpiała niewiele. Nadszedł rok 1920 i James zjawił się dźwigając walizkę, wypchaną akcjami i obligacjami których wartość szybko szła w górę.
- Za każdym razem nieźle pan sobie radzi - zauważył O'Beronne drżącym głosem.
- Kluczem jest umiarkowanie - wyjaśnił James. - A także
pogoda ducha.
Krytycznym okiem rozejrzał się po sklepie. Jakość towarów znacznie spadła. Stare części silnika, pokryte cuchnącym smarem, leżały obok stosów butwiejących popularnych czasopism i szpul poczerniałego kabla telefonicznego. Egzotyczne skóry, paczuszki przypraw i bursztynu, kły słoniowe rzeźbione przez kanibali i tym
podobne ciekawostki znikły bez śladu.
- Mam nadzieję, że nie przeszkadzają panu te nowe opakowania - zaskrzeczał O'Beronne, podając mu butelkę o zaokrąglonych bokach, z fabrycznie wykonaną nakrętką z korka
i blachy.
- Ma pan kłopoty z zaopatrzeniem? - zagadnął dyskretnie
James.
- To już moje zmartwienie! - warknął O'Beronne,
spoglądając wyzywająco.
Następna wizyta Jamesa wypadła już po drugiej wojnie, która przyniosła ze sobą niewyobrażalne okrucieństwa. Sklep pana O'Beronne był zapchany towarami z odrzutów wojskowych. Gołe żarówki oświetlały sterty zapleśniałych mundurów w
barwach ochronnych i sparciałą gumę.
James wyglądał teraz prawie na trzydzieści lat. Był trochę za niski jak na współczesne amerykańskie standardy, ale nie na tyle, by to się rzucało w oczy. Nosił spodnie z podwyższoną talią i białą lnianą marynarkę z wypchanymi
ramionami.
- Pewnie nigdy nie przyszło panu do głowy, żeby się tym podzielić? - wycedził pan O'Beronne przez swoje sztuczne zęby. - Z żonami, kochankami, dziećmi?
James wzruszył ramionami.
- O co chodzi?
- Patrzy pan obojętnie, jak pańscy bliscy starzeją się
i umierają?
- Nigdy nie zostaję z nimi tak długo - wyjaśnił James. - Przecież muszę tutaj wracać co dwadzieścia lat i za każdym razem tracę wszystko, co posiadam. Łatwiej jest zaczynać
wszystko od początku.
- Żadnych ludzkich uczuć - mruknął O'Beronne z goryczą.
- Och, daj pan spokój - prychnął James. - W końcu pan też nie częstuje eliksirem wszystkich bez wyjątku.
- Ale ja prowadzę magiczny interes - słabo zaprotestował O'Beronne. - Istnieją pewne niepisane
prawa.
- Ach tak? - rzucił James, opierając się o kontuar z niedbałą nonszalancją młodocianego stulatka. - Nigdy przedtem pan o tym nie wspominał. Nadprzyrodzone prawo...
to interesujący przedmiot studiów.
- Nieważne - uciął O'Beronne. - Pan jest klientem i istotą ludzką. Niech pan pilnuje własnego nosa.
- Niepotrzebnie pan się irytuje - odparł James. Zawahał się. - Widzi pan, mam kilka pomysłów związanych z nowym przemysłem plastykowym. Przypuszczam, że tym razem zarobię znacznie więcej pieniędzy niż zwykle. To znaczy, jeśli interesuje pana sprzedaż tego miejsca. - Uśmiechnął się. - Powiadają, że Irlandczyk zawsze tęskni za Starym Krajem. Może
pan wrócić do dawnego trybu życia... garnek ze złotem,
miseczka mleka na progu...
- Zabieraj swoją butelkę i odejdź - krzyknął O'Beronne, wpychając butelkę Jamesowi.
Minęły kolejne dwie dekady. James przyjechał kabrioletem mustangiem. Wszedł do sklepu. W środku cuchnęło paczulą, ściany pokrywały fosforyzujące plakaty. Stojaki pełne idiotycznych komiksów sterczały obok stołów zawalonych
nargilami i glinianymi fajkami ręcznej roboty.
O'Beronne przyczłapał zza paciorkowej zasłony.
- Znowu pan - zaskrzeczał.
- Właśnie - przyznał James, rozglądając się ciekawie. - Podoba mi się, że to miejsce idzie z duchem czasu. Uroczo.
O'Beronne rzucił mu jadowite spojrzenie.
- Ma pan sto czterdzieści lat. Czy ciężar nienaturalnie długiego życia stał się nie do zniesienia?
James spojrzał na niego ze zdumieniem.
- Żartuje pan?
- Czy uwierzył pan, że śmierć jest błogosławieństwem? Że niedobrze jest żyć dłużej ponad wyznaczony czas?
- Hę? - James wzruszył ramionami. - Jedyne, czego się nauczyłem to, że dobra materialne... są tylko ciężarem dla człowieka. Tym razem nie dostanie pan samochodu, jest wypożyczony. - Wyciągnął skórzany portfel ręcznej roboty z kieszeni dżinsów rozszerzanych u dołu. -
Mam kilka fałszywych dowodów tożsamości i karty kredytowe.
Wytrząsnął je na kontuar. Pan O'Beronne z niedowierzaniem popatrzył na skromny stosik.
- Czy to jakiś dowcip?
- Hej, to wszystko, co posiadam - powiedział łagodnie James. - W pięćdziesiątych latach mogłem kupić patent na kserokopiarkę. Ale kiedy ostatnio z panem rozmawiałem, nie był pan zainteresowany. Pomyślałem sobie, wie pan, że nie
liczą się pieniądze, tylko sama istota transakcji.
O'Beronne chwycił się za serce dłonią pokrytą wątrobianymi plamami.
- Czy to się nigdy nie skończy? Po co w ogóle wyjeżdżałem z Europy? Tam przynajmniej szanują tradycje! - Prychnął ze złością. - Niech pan tylko popatrzy! To
oburzające! Czy tak wygląda sklep z czarami?
Chwycił grubą świecę w kształcie pieczarki i cisnął na podłogę.
- Pan jest przemęczony - stwierdził James. - Przecież sam pan powiedział, że umowa jest umową. Nie musimy tego ciągnąć. Widzę, że pan już nie ma do tego serca. Proszę
mnie skontaktować z hurtownikiem.
- Nigdy! - zaprzysiągł O'Beronne. - Nie pokona mnie żaden zimnokrwisty... księgowy.
- Nie wiedziałem, że to jakiś rodzaj rywalizacji - odparł James z godnością. - Przepraszam, skoro pan to
odvbiera w ten sposób.
Zabrał butelkę i wyszedł.
Wyznaczony czas minął i James ponownie odbył pielgrzymkę do czarodziejskiego sklepu. Dzielnica zeszła na psy. Po chodnikach przechadzały się kobiety w obcisłych spódniczkach i siatkowych rajstopach, a zza rogów obserwowali je mężczyźni w szerokoskrzydłych kapeluszach i błyszczących wypolerowanych butach. James starannie zamknął
drzwi swojego BMW.
Okna sklepu, dawniej zasłonięte kotarami, teraz zamalowano na czarno. Neonowy napis nad drzwiami głosił: FILMY DLA DOROSŁYCH 25c.
Wewnątrz usunięto wszystkie rupiecie. Pod ścianami umieszczono pisemka opakowane w plastyk, których cieliste okładki lśniły w błękitnawym trupim blasku świetlówek. Stary kontuar zastąpiono długą oszkloną gablotą, zawierającą węźlaste pejcze oraz kremy nawilżające. Podeszwy butów
Jamesa (od Gucciego) lepiły się do gołej podłogi.
Zza kotary wyszedł młody człowiek, wysoki i chudy, z małym, starannie przyciętym wąsikiem. Jego gładka skóra miała woskowy, chorobliwy odcień. Gestykulował płynnie.
- Kabiny od tyłu - oznajmił piskliwym głosem, nie patrząc Jamesowi w oczy. - Trzeba kupić żetony. Trzy dolce.
- Słucham? - zapytał James.
- Trzy dolce, człowieku!
- Och. - James wyjął pieniądze. Mężczyzna podał mu tuzin plastykowych żetonów i natychmiast znikł za kotarą.
- Przepraszam pana! - zawołał James. Nikt nie
odpowiedział - Halo?
Automaty wideo stały na zapleczu - rząd zasłoniętych kabin. Winylowe zasłonki cuchnęły potem i uryną. James
wrzucił żeton i patrzył.
Potem przeszedł do drugiego automatu. Obejrzał wszystko i wrócił do pomieszczenia od frontu. Sprzedawca siedział na stołku, zrywając opakowania z nie sprzedanych pisemek i oglądając film na małym telewizorze, ukrytym pod ladą.
- Te filmy - zaczął James. - Tam był Charlie Chaplin. I Douglas Fairbanks. I Gloria Swanson.
Mężczyzna podniósł wzrok i przygładził fryzurę.
- No to co? Nie lubisz niemych filmów?
James zawahał się.
- Nie mogę uwierzyć, że Charlie Chaplin robił pornosy.
- Przykro mi niszczyć cudze złudzenia - ziewnął sprzedawca. - Ale to są oryginalne zdjęcia. Słyszałeś kiedyś o Hearst Mansion? San Simeon? Stary Hearst lubił filmować swoich hollywoodzkich gości w akcji. Wszystkie sypialnie
były na podglądzie.
- Och - powiedział James. - Rozumiem. Aha, zastałem
pana O'Beronne?
Mężczyzna po raz pierwszy okazał zainteresowanie.
- Znasz starego? Niewielu przychodzi takich, którzy go znają. Słyszałem, że jego klienci mają bardzo specyficzne
gusta.
James kiwnął głową.
- Powinien trzymać dla mnie butelkę.
- Dobra, sprawdzę na zapleczu. Może facet nie śpi.
Sprzedawca ponownie znikł. Po kilku minutach wrócił z
brązową fiolką.
- Masz tutaj napój miłosny.
James potrząsnął głową.
- Przepraszam, to nie to.
- To jest prawdziwe, człowieku! Działa, jak trzeba! - Sprzedawca był zdumiony. - Wy, młodzi, zawsze potrzebujecie napojów miłosnych. No, w takim razie będę musiał obudzić
starego. Chociaż nie lubię tego robić.
Minęła długa chwila. Zza kotary dochodziły stłumione szelesty i mamrotania. Wreszcie pojawił się sprzedawca, popychając wózek inwalidzki. W wózku siedział pan O'Beronne, owinięty bandażami, w brudnej szlafmycy nad pomarszczoną
twarzą.
- Och - powiedział. - To znowu pan.
- Tak, wróciłem po...
- Wiem, wiem. - O'Beronne umościł się wygodniej między poduszkami. - Widzę, że poznał pan mojego...
pomocnika, pana Ferry'ego.
- Teraz ja prowadzę interes - wyjaśnił Ferry. Mrugnął do Jamesa za plecami pana O'Beronne.
- Nazywam się James Abernathy - przedstawił się James.
Wyciągnął rękę.
- Przepraszam, ale nigdy nie podaję ręki. - Ferry skrzyżował ramiona w obronnym geście.
O'Beronne zaśmiał się skrzekliwie i dostał napadu kaszlu.
- No, mój chłopcze - powiedział w końcu, kiedy paroksyzm minął - miałem nadzieję, że doczekam do następnego spotkania... Panie Ferry! Na zapleczu stoi skrzynka, pod
tymi pańskimi paskudnymi plakatami...
- Dobra, dobra - rzucił pobłażliwie Ferry i wyszedł.
- Niechże się panu przyjrzę - powiedział O'Beronne. Jego oczy w wyschniętych oczodołach przypominały oczy jaszczurki. - No, co pan myśli o tym miejscu? Proszę mówić
szczerze.
- Przedtem wyglądało lepiej - stwierdził James. - I pan także.
- I reszta świata również, hę? - gdaknął O'Beronne. - Ten młody Ferry naprawdę rozkręcił interes. Powinien pan zobaczyć, jak on prowadzi księgowość... - Machnął drobną dłonią o powykręcanych artretyzmem stawach. - Jestem
szczęśliwy, że pozbyłem się odpowiedzialności.
Ferry wrócił dźwigając drewnianą skrzynkę, wypełnioną zakurzonymi opakowaniami po sześć puszek w każdym. Postawił ją ostrożnie na ladzie. Każda puszka zawierała Wodę Młodości.
- Dziękuję - wyjąkał James, patrząc w zdumieniu. Z szacunkiem wyjął jedno opakowanie i próbował wyciągnąć
puszkę.
- Niech pan tego nie robi - powstrzymał go O'Beronne. - To wszystko dla pana. Proszę z tego korzystać. Mam nadzieję,
że jest pan zadowolony.
James powoli odłożył opakowanie.
- A co z naszą umową?
O'Beronne spuścił oczy wyraźnie upokorzony.
- Najmocniej przepraszam, ale po prostu nie mogę dotrzymać umowy. Nie mam już siły, jak pan widzi. Więc oddaję to panu. To wszystko, co mogłem znaleźć.
- Taak, to już resztka - dodał Ferry, ogladając własne paznokcie. - Od dawna mieliśmy kłopoty z dostawami... pewnie fabrykanci zwinęli interes.
- Aż tyle puszek... - zamyślił się James. Wyjął portfel. - Przyprowadziłem panu ładny samochód, stoi przed
sklepem...
- To już nieważne - odparł O'Beronne. - Niech pan zatrzyma wszystko, proszę to traktować jako odszkodowanie. - Głos mu się załamał. - Nigdy nie myślałem, że do tego
dojdzie, ale przyznaję, że pan mnie pokonał.
O'Beronne zwiesił głowę. Ferry ujął rączki wózka.
- On jest zmęczony - powiedział łagodnie. - Zawiozę go
na zaplecze...
Odchylił kotarę i nogą przepchnął wózek przez próg. Odwrócił się do Jamesa.
- Możesz zabrać skrzynkę. Miło robić z tobą interesy. Do widzenia. - Krótko kiwnął głową.
- Do widzenia, sir! - zawołał James. Nie otrzymał odpowiedzi.
James zataszczył skrzynkę do samochodu i ustawił ją na tylnym siedzeniu. Potem przez chwilę siedział bez ruchu, bębniąc palcami po kierownicy.
Wreszcie wrócił do sklepu.
Pan Ferry wyciągnął telefon spoza kasy. Na widok Jamesa trzasnął słuchawką.
- Zapomniałeś czegoś, kolego?
- Mam kłopot - odparł James. - Zastanawiam się... co z tymi niepisanymi prawami?
Sprzedawca przyjrzał mu się ze zdziwieniem.
- Aj, ten stary ciągle o tym gada. Prawa, reguły, zasady. - W zamyśleniu popatrzył na swoje towary, a potem spojrzał Jamesowi w oczy. - Jakie prawa, człowieku?
Na chwilę zapadło milczenie.
- Nigdy nie byłem pewien - odparł James. - Ale chciałbym zapytać pana O'Beronne.
- Dostatecznie go wymęczyłeś - oświadczył sprzedawca. - Nie widzisz, że on umiera? Dostałeś, czego chciałeś, więc
spływaj, zejdź mi z oczu.
Skrzyżował ramiona. James nie ruszył się z miejsca. Sprzedawca westchnął.
- Słuchaj, nie robię tego dla przyjemności. Chcesz tutaj zostać, to musisz kupić więcej żetonów.
- Widziałem już filmy - odparł James. - Co jeszcze
sprzedajecie?
- Aha, kabinki ci nie wystarczą, co? - Ferry podrapał się po podbródku. - No, właściwie to nie moja działka, ale mogę ci odpalić jeden czy dwa gramy Prawdziwego Magicznego Kolumbijskiego Proszku Seniora Buendii. Pierwszy
niuch za darmo. Nie? Trudno ci dogodzić, kolego.
Ferry usiadł ze znudzoną miną.
- Nie widzę powodu, żeby zmieniać repertuar tylko ze względu na ciebie. Taki spryciarz jak ty powinien zająć się czymś większym niż małym sklepikiem z czarami. Chyba tutaj
nie jest twoje miejsce, kolego.
- Zawsze lubiłem ten sklep - oświadczył James. - Przynajmniej do tej pory... Nawet chciałem go kupić.
Ferry zachichotał.
- Ty? Nie wygłupiaj się. - Rysy jego twarzy stwardniały. - Jeśli ci się tutaj nie podoba, wiesz, jaka na
to rada.
- Nie, nie, na pewno coś sobie znajdę - szybko powiedział James. Na chybił trafił wskazał grubą książkę w twardej oprawie, na najniższej półce pod ladą. - Chciałbym
to obejrzeć.
Ferry niechętnie wzruszył ramionami i wyciągnął książkę.
- Spodoba ci się - mruknął bez przekonania. - Marylin Monroe i Jack Kennedy na prywatnej plaży.
James przewertował lśniące kartki.
- Ile?
- Chcesz to kupić? - upewnił się sprzedawca. Zerknął na okładkę. - Okay, pięćdziesiąt dolców.
- Tylko pieniądze? - zdziwił się James. - Żadnych czarów?
- Pieniądze robią czary, kolego. - Sprzedawca wzruszył ramionami. - Okay, czterdzieści dolców i moja strata.
- Zapłacę pięćdziesiąt - oznajmił James. Wyciągnął
portfel. Portfel spadł na podłogę za kontuarem. Ferry schylił się. Kiedy się prostował, James rąbnął go w głowę ciężką książką. Sprzedawca upadł z jękiem.
James przeskoczył przez ladę i odsunął zasłonę. Wyciągnął wózek na zewnątrz. Koła dwukrotnie podskoczyły na rozrzuconych nogach Ferry'ego. O'Beronne obudził się od
wstrząsu.
James przyciągnął go do zasłoniętego okna.
- Stary człowieku - wydyszał. - Ile czasu minęło, odkąd ostatnio oddychałeś świeżym powietrzem?
Kopniakiem otworzył drzwi.
- Nie! - zaskamlał O'Beronne. Zakrył oczy obiema rękami. - Muszę zostać w środku! Takie jest prawo!
James wytoczył wózek na trotuar. O'Beronne jęknął i skulił się ze strachu, kiedy trafiły go promienie słońca. Kłęby kurzu buchnęły z poduszek, bandaże załopotały na wietrze. James otworzył drzwi samochodu, podniósł pana
O'Beronne i wepchnął go na siedzenie pasażera.
- Nie może pan tego zrobić! - wrzasnął staruch, gubiąc szlafmycę. - Powinienem zostać w czterech ścianach.
Nie wolno mi wychodzić...
James zatrzasnął drzwi, obiegł samochód i wskoczył za
kierownicę.
- Na zewnątrz jest niebezpiecznie - zaskowyczał
właściciel sklepu z czarami, kiedy silnik ożył z rykiem. -
Tam byłem bezpieczny...
James wcisnął pedał gazu. Samochód skoczył do przodu. James zerknął we wsteczne lusterko i zobaczył tłum
roześmianych, wiwatujących prostytutek.
- Dokąd jedziemy? - zapytał potulnie pan O'Beronne.
James przeskoczył skrzyżowanie na żółtym świetle. Jedną ręką sięgnął na tylne siedzenie i wyciągnął puszkę z
opakowania.
- Gdzie była ta fabryka?
O'Beronne zamrugał z powątpiewaniem.
- To już tak dawno... Chyba na Florydzie.
- Floryda brzmi nieźle. Słońce, świeże powietrze... - James zręcznie lawirował wśród samochodów, podważając kciukiem uchwyt na wieczku. Pociągnął spory łyk, a potem podał puszkę panu O'Beronne. - Masz, dokończ, staruszku.
O'Beronne spojrzał na puszkę, oblizując wyschnięte wargi.
- Ale ja nie mogę. Jestem właścicielem, nie klientem. Po prostu nie wolno mi robić takich rzeczy. Jestem tylko
właścicielem sklepu z czarami.
James potrząsnał głową i roześmiał się głośno.
O'Beronne zadygotał. Podniósł puszkę do ust obiema sękatymi rękami i zaczął łapczywie chłeptać. Przerwał tylko
raz, żeby zaczerpnąć tchu.
Majowe wonie wypełniły wnętrze samochodu.
O'Beronne otarł usta, zgniótł pustą puszkę w dłoni i rzucił ją za siebie.
- Z tyłu jest miejsce również na te bandaże - odezwał się James. - Zapraszam pana na wycieczkę.
Przełożyła Danuta Górska

BRUCE STERLING
Urodzony w Teksasie (rocznik 1954), studiował dziennikarstwo
w Austin, gdzie mieszka do dziś. Ukończył słynny kurs
literacki w Clarion (bardzo wielu współczesnych pisarzy SF
tam właśnie stawiało pierwsze kroki) i zaraz potem
opublikował swoje pierwsze opowiadanie "Man-Made Self".
Następnie związał się z pisarzami, którzy chcieli odnowić
gatunek. Stąd zainteresowanie Sterlinga cyberpunkiem,
którego stał się wielkim miłośnikiem i orędownikiem. Ale
choć akcja jego opowiadań i powieści może być bardzo
niezwykła, przesłanie jest niezmienne - człowiek
przyszłości będzie taki sam, jaki jest. "Sklepik z czarami"
wydaje się być kwintesencją tego przekonania. Jest też
przewrotnym żartem wykorzystującym tradycyjny temat. W
"Fantastyce" drukowaliśmy już inne opowiadania Bruce'a
Sterlinga - "Rój" ("F" nr 5/84) napisane do spółki z Levisem
Shinerem i "Mozart w przeciwsłonecznych okularach" ("F" nr
1/87).
D.M.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Program Partnerski w Twoim sklepie
07 Hojdys L i inni Wzmacnianie sklepien murowych materialami kompozytowymiidh71
symulacja obrotow magazynowych w sklepie internetowym
Kotwienie murów do więźby dachowej jako zabezpieczenie przed rozporem sklepień
W sklepie odziezowym
Kraska Tajemniczy klient w polskim sklepie internetowym
Instrukcja higieny na stanowisku w sklepie spozywczym
Instrukcja bhp dla kasjerki w sklepie
Pila tasmowa dociecia miesa na stanowisku sprzedawcy w sklepie
Wykonywanie sklepień, nadproży i stropów murarskich
367 Jak ewidencjonować towary w sklepie
Inżynieria oprogramowania zakupy w sklepie internetowym

więcej podobnych podstron