szk CB4PADNN7BUCSYTKOHAAVMDKZNH5GUIXDDUWHOA






"Szko艂a"




Szko艂a

 

 


Nauczanym.
Ku przestrodze.




 

 

 

Teraz

 

Pu騩 dryfuje wolno po mieliznach p贸艂snu. Otwieraj膮 si臋 przed nim
wrota przesz艂o艣ci. Sterowany przez bezsenn膮 maszyn臋 dozownik ws膮cza mu w krwioobieg
tajemne ciecze. Pu騩 le偶y na noszach, wielokrotnie opleciony r贸偶nokolorow膮
paj臋czyn膮 elastycznych pas贸w, kabli, nagich czujnik贸w, sztucznych 偶y艂, w kt贸rych
pulsuje sercotaktnym przep艂ywem krew, co tak naprawd臋 wcale krwi膮 nie jest. Ponad
cia艂em rozmawiaj膮 ze sob膮 maszyny. 艢pij, Pu騩, 艣pij艣pij艣pij艣pij艣pij...
M臋偶czyzna siedz膮cy w nogach noszy, przy drzwiach ambulansu, nie zwraca uwagi na ich
dialog. Czyta ksi膮偶k臋. Bro艅 w kaburze pod jego lew膮 pach膮 czasami ukazuje si臋 na
moment, gdy m臋偶czyzna mimowolnie rozchyli po艂y marynarki - Pu騩 zobaczy艂by j膮, gdyby
uni贸s艂 g艂ow臋, gdyby uni贸s艂 powieki, gdyby mia艂 oczy; 偶aden z tych warunk贸w nie
jest jednak mo偶liwy do spe艂nienia. Stra偶nik chwilami przerywa lektur臋 i zagapia si臋
艣lepo w zapasowe butle tlenowe przymocowane do przeciwleg艂ej 艣cianki: otrzymuje przez
ukryty w ma艂偶owinie usznej odbiornik informacje od pozosta艂ych ochroniarzy; chwilami
sam co艣 powie w przestrze艅: s艂owo bez zwi膮zku. Kobieta siedz膮ca za g艂ow膮 Pu騩,
plecami do szoferki, zawzi臋cie ignoruje stra偶nika; stara si臋 wpatrze膰 w wizualny
dialog maszyn. Kobieta jest w bia艂ym kitlu lekarskim, ale pod nim ma sk贸rzan膮
kamizelk臋 i d偶insy. Jej m艂odo艣膰 zaprzecza samej sobie. Pu騩 nic nie wie o 偶adnej z
tych rzeczy. Docieraj膮 do艅 mo偶e tylko nieregularne drgania i wstrz膮sy p臋dz膮cego po
autostradzie samochodu. Chocia偶 i one nie zawsze: oto po艂yka go brama, studnia, jama,
paszcza przesz艂o艣ci. T臋tni膮 rytmicznie 偶y艂y. Przyp艂yw. We wczoraj. 艢pij艣pij艣pij.
Nie ma ci臋 teraz, nie ma ci臋 tutaj. Nie obudzi ci臋 nawet odg艂os gromu s艂yszalny i
przez wyciszone 艣cianki ambulansu. Na zewn膮trz szaleje burza - deszcz, pioruny, wiatr;
p臋dzicie przez ciemno艣膰 w kolumnie anonimowych samochod贸w; noc za wami, noc przed
wami. A ty, Pu騩, ty - 偶yjesz w dniach minionych; w chwilach, co na wskro艣 my艣li
przemkn臋艂y, w d藕wi臋kach, co przebrzmia艂y zanim je us艂ysza艂e艣, w doznaniach,
kt贸rych ani wtedy rozumia艂e艣, ani teraz rozumiesz. Tam bezpiecznie. Tam nic ci臋 nie
zrani; wszystko dokonane, a wi臋c niezmienne, zamro偶one na wieczno艣膰. Oto i Juan, ju偶
zupe艂nie niegro藕ny; tylekro膰 ci臋 pobi艂 i poci膮艂 tym swoim no偶em, upokorzy艂 przed
wszystkimi, i to pami臋tasz - lecz ju偶 ani razu wi臋cej tego nie uczyni, w przesz艂o艣ci
ci臋 nie dosi臋gnie. Tu znasz ka偶de miejsce, ka偶dy czas. To twoje dominium. Terytorium.

 

 

Smak 艣mierci

 

- To nasze terytorium - rzek艂 owego dnia Juan. Tamci zagwizdali
szyderczo. Rozpoczyna艂 si臋 rytua艂. Przej艣cie podziemne, kt贸rym nikt donik膮d nie
przechodzi, kryj贸wka miejskich z艂odziei - tu panuje ch艂贸d nawet w letnie po艂udnie, tu
panuje cisza nawet w p贸艂noc karnawa艂u, nie znajdzie ci臋 po艣r贸d pl膮taniny
zgruchotanych p艂yt betonowych, nadziewanych hartowan膮 stal膮, 偶aden policjant, 偶aden
doros艂y nie przeci艣nie si臋 kolczastym tunelem w poduliczny p贸艂mrok ruiny tunelu; tu
mo偶esz bezpiecznie zbada膰 i podzieli膰 艂up. To nasze, nasze terytorium, od posiadania
tej meliny zale偶y przetrwanie gangu, st膮d dwie przecznice do metra, trzy do
przykatedralnego placu 偶ebrak贸w, niedaleko tak偶e do dzielnicy pedofilskich
pensjonat贸w. Ze slums贸w bowiem nie spos贸b bezpo艣rednio operowa膰, to ogromne
odleg艂o艣ci; nawet gdy smog si臋 podniesie, nie dojrzysz z centrum miasta ani bezkresnych
p贸l ich tekturowych, blaszanych i glinianych bud, ani lesistych stok贸w doliny, gdzie na
wietrznych wysoko艣ciach mieszkaj膮 ponad wami prawdziwi bogacze, ksi膮偶臋ta drewna,
kawy, koki i nielegalnych loterii. Wi臋c przej艣cie musi by膰 wasze. Gwarantuje
bezpiecze艅stwo tak偶e przed Szwadronami. Bez przej艣cia umrzecie z g艂odu, wy i wasze
siostry, bracia i matki, bo 偶ebracy ju偶 zagrozili wam 艣mierci膮, a alfonsi z ni偶szych
ulic zawarli umow臋 z policj膮 i zamkn膮艂 si臋 rynek na jedyne us艂ugi, w jakich
mogli艣cie by膰 konkurencyjni, pozosta艂a zatem tylko kradzie偶, rozb贸j, w艂amania i
uliczne napa艣ci. B臋dziecie walczy膰. Rytua艂 trwa.

Ty, Pu騩, ty stoisz trzy kroki za Juanem; 偶elazny pr臋t w twej
d艂oni, 偶yletka pod j臋zykiem. Oczywi艣cie, 偶e si臋 boisz, ba艂e艣 si臋 zawsze i
wszystkiego, strach masz we krwi jak ten narkotyk, przes膮czony przez p臋powin臋 z
organizmu matki, odziedziczony po niej w kolejnej skarla艂ej generacji; on, strach, zawsze
by艂 po twojej stronie. A 偶e si臋 boisz - krzyczysz, gwi偶d偶esz i prowokujesz W臋偶e
jeszcze g艂o艣niej od innych. I strach ten sprawia, 偶e kiedy w ko艅cu Juan ze szcz臋kiem
otwiera n贸偶 i post臋puje krok ku przyw贸dcy W臋偶y, daj膮c tym samym znak do ataku - ty
skaczesz pierwszy i pierwszy 艣cierasz si臋 z przeciwnikiem. Metys, jak ty; niski i chudy,
jak ty; boi si臋, jak ty. 艢lina na wyszczerzonych z臋bach. Uderzasz go pr臋tem w brzuch,
ale jednocze艣nie sam dostajesz rowerowym 艂a艅cuchem powy偶ej prawego kolana. Ugina si臋
pod tob膮 noga, na szcz臋艣cie on tylko krzyczy dziko z b贸lu, 艂a艅cuch wypada mu z r臋ki
- nie wykorzystuje przewagi. Zreszt膮 krzycz膮 wszyscy woko艂o, ha艂as panuje taki, 偶e
nie s艂yszysz nawet swego chrapliwego oddechu. Kurz wapienny podnosi si臋 na p贸艂tora
metra, rozmazuje si臋 tunel w tumanach mia艂kiego py艂u. Ju偶 tylko wy dwaj. Tamten
otwiera brzytw臋. Rzuca si臋 na ciebie. Odbijasz pr臋tem r臋k臋 z ostrzem, padasz z
przeciwnikiem na beton. Zgubi艂 brzytw臋. Le偶y pod tob膮. Wali w艣ciekle kolanami, ale
jako艣 nie mo偶e ci臋 trafi膰 w krocze. 艁apiesz go mocno obur膮cz za w艂osy i zbli偶asz
jego twarz do w艂asnej; pluje, klnie, pr贸buje gry藕膰. Trzymasz. Wypychasz wargi, jeszcze
si臋 pochylasz i potrz膮sasz energicznie g艂ow膮; raz, drugi, trzeci; i ni偶ej. Ju偶 nie
wrzeszczy. Rozchlastane oczy, poci臋te gard艂o. Ciep艂e 藕r贸d艂o bije ci rytmicznie na
ubrudzony T-shirt. Z powrotem chowasz lepk膮 偶yletk臋 pod j臋zyk. 艢mier膰 smakuje
starym 偶elazem, wapnem, sol膮 i rozgrzanym plastikiem. Nie wiedzia艂e艣 o tym - nigdy
si臋 nie dowiesz - 偶e w dniu bitwy w tunelu sko艅czy艂e艣 dziewi膮ty rok swego 偶ycia.

 

 

Musisz sie jako艣 nazywa膰

 

- Ile masz lat?

- G贸wno.

- We藕 mi, kurwa, nie podskakuj, szczeniaku, bo jak si臋 wnerwi臋, to
b臋dzie ci臋 s艂ycha膰 na s膮siednim posterunku! Ile masz lat?

- Sto.

- Ty, ma艂y, b臋dziesz mi tu pogrywa膰...

Wszed艂 wysoki brodacz w cywilu. Poda艂 t艂ustej jakie艣 papiery. Co艣
pomrucza艂a, wskaza艂a ci臋 kciukiem, zakl臋艂a, u艣miechn臋艂a si臋 sardonicznie,
zapali艂a beznikotynowego papierosa i wysz艂a z pokoju. Brodacz usiad艂 na jej miejscu.
Potar艂 d艂ugimi palcami nasad臋 nosa, spojrza艂 na ciebie bezwyrazowo.

- G艂odny?

- ...

- Pepsi mo偶e? - postawi艂 puszk臋 na stole. - We藕.

Nie wzi膮艂e艣, cho膰 nie pi艂e艣 nic od dw贸ch dni.

- S艂uchaj, ma艂y - zamrucza艂. - K艂opot z tob膮 mamy; jak zreszt膮 z
wami wszystkimi. Zabi艂e艣 tego m臋偶czyzn臋, zabi艂e艣 t臋 kobiet臋. Mo偶e istotnie w
samoobronie. Ale ty nic nie chcesz powiedzie膰. Co gorsza, nie wiemy nawet kim jeste艣 -
rozumiesz? - nie wiemy jak ci臋 zapisa膰; jak si臋 nazywasz? jak masz na imi臋? Chcesz,
偶eby艣my ci臋 wo艂ali numerem? Jak te zw艂oki niezidentyfikowane, kt贸re znajdujemy na
przedmie艣ciach, zw艂oki takich jak ty dzieci nielegalnych imigrant贸w, tylko ci膮g cyfr -
ale ty 偶yjesz. Chcesz wr贸ci膰 do mamy? Chcesz wr贸ci膰 do domu? Powiedz tylko jak si臋
nazywasz, zaraz sprowadzimy twoich rodzic贸w.

W ko艅cu si臋 zorientowa艂, 偶e nie zwracasz uwagi na jego s艂owa, 偶e
interesuje ci臋 tylko ta puszka pepsi, od kt贸rej nie jeste艣 w stanie oderwa膰 wzroku.
Podsun膮艂 ci j膮 jeszcze bli偶ej.

- No, napij si臋, dalej.

Tylko skuli艂e艣 si臋 mocniej.

M臋偶czyzna westchn膮艂, wyprostowa艂 si臋, przeci膮gn膮艂, ziewn膮艂.

- Co ja z wami mam... Bo偶e drogi - m贸wi艂 do sufitu. - Wczoraj
przes艂uchiwa艂em trzech portoryka艅skich szczeniak贸w, siedem, osiem i dziesi臋膰, co
zgwa艂cili i zakopali na 艣mier膰 zakonnic臋, 偶aden nie umie pisa膰, 偶aden nie zna ojca,
偶aden nie pojmuje o co ten szum... Synu, przecie偶 wiem, 偶e rozumiesz po angielsku; ale
jak chcesz mog臋 przej艣膰 na hiszpa艅ski. Przyprowadz臋 ci nawet faceta, kt贸ry
szwargocze po portugalsku...

Brodacz przerwa艂, bo w艂a艣nie rzuci艂e艣 si臋 na st贸艂, z艂apa艂e艣
puszk臋 i zacz膮艂e艣 j膮 opr贸偶nia膰 szybkimi 艂ykami; p艂yn pieni艂 ci si臋 na brodzie,
skapywa艂 na podkoszulek z Batmanem. Zaraz si臋 zakrztusi艂e艣, pusta puszka wypad艂a ci z
r膮k na pod艂og臋.

- No. Dobre by艂o? Chcesz jeszcze? Chcesz? Zaraz ci przynios臋. Powiedz
tylko jak masz na imi臋. Tylko tyle. Jak mam ci臋 wo艂a膰. No. Przecie偶 musisz si臋
jako艣 nazywa膰. Jeste艣 g艂odny? Frytki? Hamburgera? Odezwij偶e-si臋! Cholera, mam ci臋
odda膰 艣wirologom, o to ci chodzi? No i co tak wytrzeszczasz ga艂y?

M臋偶czyzna poklepa艂 si臋 po kieszeniach, znalaz艂 gum臋 do 偶ucia,
jedno 藕d藕b艂o sam wetkn膮艂 sobie do ust, drugie poda艂 tobie, ale nie wzi膮艂e艣.

- Mhm, mam ju偶 do艣膰. Za t臋 fors臋, co mi p艂ac膮, nie sta膰 mnie
nawet na leczenie tych wszystkich nerwic, kt贸rych si臋 tutaj nabawi艂em. Przychodz臋 do
domu i patrz臋 na w艂asnego syna jak na przest臋pc臋. Szlag by to. Claire te偶 ma do艣膰.
Wczoraj mi m贸wi: wystrz臋piasz si臋, cz艂owieku, jak stary dywan, jeszcze troch臋, a
szmata z ciebie zostanie. Wystrz臋piam si臋, kapujesz, ma艂y? Szmata, ot co. A potem id臋
do pracy i wyciskam z trzech przedszkolak贸w szczeg贸艂y gwa艂tu. Chryste, ja powinienem
mie膰 sto patyk贸w dodatku za szkodliwe warunki pracy! Masz poj臋cie? - byle skurwysyn z
kok膮 na rogu wyci膮ga dziennie wi臋cej, jak ja na miesi膮c. A stary na mnie wrzeszczy:
jak ci臋 jeszcze raz z艂api臋 na posterunku z nikotyn膮 w 艂apie, to wylecisz w dwa
kwadranse! To ja, cholera, wejd臋 mu jutro do gabinetu z zapalonym papierosem w g臋bie i
niech mnie wywala. B艂ogos艂awiony, kurwa, to b臋dzie dzie艅...

- Pu騩.

- Cco? Co艣 ty powiedzia艂?

- Pu騩. Wo艂aj膮 mnie Pu騩.

 

 

Teraz

 

Pu騩 艣pi w przesz艂o艣ci. Tam jeszcze widzi. Tam jeszcze jest
cz艂owiekiem. 艢lepy ca艂kowicie by艂by jedynie w贸wczas, gdyby pozbawili go r贸wnie偶
wspomnie艅 obraz贸w, lecz oni nie potrafi膮 przeprowadzi膰 selektywnej amnezji z r贸wnie
wielk膮 precyzj膮. W przesz艂o艣ci wi臋c widzi. Jest dw贸ch Pu騩, a ka偶dy temu drugiemu
obcy. Kto zrozumie w艂asne my艣li sprzed godziny? Kto wyt艂umaczy si臋 z dnia minionego?
Kto usprawiedliwi swe 偶ycie? 呕ycie Pu騩, tak bezkszta艂tnie rozpe艂z艂e w jego pami臋ci
na wszystkie strony czasu i przestrzeni - on przecie偶 nie zna nie tylko godziny i dnia,
ale nawet miesi膮ca swych narodzin. Ojca, rzecz jasna, r贸wnie偶; ale tak偶e matki. Ta
za膰pana dwunastolatka, kt贸ra wyda艂a go na 艣wiat ze swego 艂ona, zgin臋艂a wkr贸tce
potem, topi膮c si臋 w ulicznej ka艂u偶y, parali偶uj膮co naszprycowana domowej roboty
zacierem. Nigdy jej nie widzia艂. Nie zna jej twarzy. Nie istniej膮 jej fotografie. Ludzie
z Miasta, z kt贸rymi rozmawia艂, ciep艂o j膮 wspominali. Dobra dupa by艂a. Wo艂ali j膮
"艁ysa", bo jedna oficjalna kurwa chlusn臋艂a j膮 kiedy艣 po g艂owie kwasem, widz膮c,
偶e ma艂a podbiera jej klient贸w. Po prawdzie Pu騩 niezbyt si臋 interesowa艂 swym
pochodzeniem. W okolicy, w kt贸rej 偶y艂, tera藕niejszo艣膰 jest bardzo silna.
Tera藕niejszo艣膰, czas niedokonany, nie zamkni臋ty. Przetacza si臋 po r贸wninie burza,
p臋dzi konw贸j po autostradzie, trzeszcz膮 kr贸tkofal贸wki kierowc贸w, b艂yskaj膮 w艣r贸d
piorun贸w 艣wiat艂a ambulans贸w i radiowoz贸w. Na czarnym niebie pi臋trz膮 si臋
sinofioletowe wyk艂臋bienia chmur, niczym t艂o starotestamentowych hekatomb.
Osiemdziesi膮t, dziewi臋膰dziesi膮t mil na godzin臋 na liczniku. Stra偶nik przewraca
kolejn膮 kartk臋 swej ksi膮偶ki; kobieta w lekarskim fartuchu w stosownej chwili zerka z
ukosa: to "Krytyka czystego rozumu" Kanta. Pu騩 kiwa si臋 lekko na swym w膮skim
艂o偶u w rytm zakoleba艅 rozp臋dzonego wozu. Porusza si臋 wi臋c r贸wnie偶 paj臋czy splot
aparatury nad nim i kobieta co chwila si臋ga r臋k膮 i poprawia czujnik, 偶y艂臋, opask臋.
Ma kr贸tko przyci臋te, ciemne w艂osy, ciemne oczy, ciemn膮 cer臋 urodzonej pod
zwrotnikiem, twarz bez zmarszczek - szpeci j膮 tylko 贸w mimowolny grymas, wygi臋cie ust,
jak znami臋 pogardy dla siebie samej. Po艂yskuje zimno wpi臋ta w fartuch plastikowa
plakietka. Felicita Alonso. Nie tak m贸wi艂 na ni膮 Pu騩.

 

 

Dziwka

 

- Felicita Alonso - ale wszyscy nazywaj膮 mnie Dziwk膮, wi臋c nie
kr臋puj si臋.

By艂a rzeka, i most nad ni膮, mur, brama, stra偶nicy. Mur wznosi艂 si臋
bardzo wysoko, metry i metry, a jeszcze ponad jego ostr膮 kraw臋dzi膮 szczerzy艂y si臋
zimnob艂ystnie drapie偶ne konstrukcje. Jedno艣lepne w臋偶e kamer ko艂ysa艂y si臋 i gi臋艂y
sennie, podwieszone pode艅.

Urz臋dnicy, kt贸rym przekaza艂a ci臋 policja, teraz przekazali ci臋 z
kolei mostowym stra偶nikom. Oni pobrali ci odciski palc贸w, zajrzeli wg艂膮b oczu dziwnymi
urz膮dzeniami, odci臋li kawa艂ek nask贸rka przy paznokciu. Potem wepchn臋li ci臋 do
艣rodka przez ma艂膮 furtk臋 w wielkiej bramie. Furtka zatrzasn臋艂a si臋 za tob膮. Na t臋
jedn膮 chwil臋 by艂e艣 znowu sam.

Park jaki艣, stary i zapuszczony, drzewa dziko wychylone nad alejkami,
na alejkach grube dywany opad艂ych li艣ci, szepcz膮 i trzeszcz膮 przy ka偶dym kroku, wiatr
szele艣ci nimi nieustannie - nawet niebo st膮d widziane zdaje si臋 posiada膰 barw臋
krematoryjnego popio艂u.

- Pu騩.

Sta艂a pod d臋bem, z r臋koma ciasno za艂o偶onymi na piersi, jakby w
obronie przed przenikaj膮cym j膮 ch艂odem; dziwnie niska, dziwnie szczup艂a - nawet dla
ciebie. Pali艂a papierosa, nerwowa i w tym drobnym ruchu d艂oni do ust.

Podszed艂e艣 do niej, bo nie mog艂e艣 nie podej艣膰. Wtedy wyg艂osi艂a
swoj膮 kwesti臋.

- Felicita Alonso - ale wszyscy nazywaj膮 mnie Dziwk膮, wi臋c nie
kr臋puj si臋.

Pomy艣la艂e艣, 偶e - tak jak ci gliniarze, urz臋dnicy i doktorzy - ona
si臋 ciebie boi, pogardza tob膮 i jednocze艣nie wstydzi si臋 za ciebie. Pomy艣la艂e艣:
g艂upia, g艂upia Dziwka.

A ona wiedzia艂a doskonale co ci si臋 w g艂owie obraca, nie musia艂a
nawet patrze膰 ci w oczy.

- No, ma艂y. Idziemy. Uwa偶aj, bo sobie warg臋 odgryziesz.

- Chuj ci w dup臋, cipo 艂ysa.

- Mo偶e potem. Chod藕, chod藕.

Absurdalnie zabrzmia艂yby zarzekania, 偶e nigdzie nie p贸jdziesz, a i
stercze膰 tu w niesko艅czono艣膰 nie mia艂e艣 bynajmniej ochoty - podrepta艂e艣 wi臋c za
ni膮, z r臋koma ko艣cistymi pi膮stkami wbitymi w p艂ytkie kieszenie nazbyt du偶ej kurtki.
Z艂o艣liwie rozkopywa艂e艣 naoko艂o suche i mokre li艣cie. Dziwka co jaki艣 czas
ogl膮da艂a si臋 na ciebie, lecz jej spojrzenie znad kr贸tkiego papierosa by艂o dziwnie
puste: nie o tobie my艣la艂a. To te偶 by艂 pow贸d do s艂usznego gniewu.

Park okaza艂 si臋 olbrzymi. Ten mur, je艣li faktycznie ogradza ca艂膮
posiad艂o艣膰 - pomy艣la艂e艣 - musi ci膮gn膮膰 si臋 milami i milami. Dziwka doskonale
zna艂a drog臋, sz艂a szybko, nie zatrzymywa艂a si臋. Po jakim艣 czasie dojrza艂e艣 ponad
ga艂臋ziami 艂ysiej膮cych drzew zarys dachu odleg艂ego budynku.

Ostatnie skrzy偶owanie alejek, ostatni zakr臋t - i wyszli艣cie na
prost膮 przed podjazdem domu. To by艂o wielkie, stare dworzyszcze, jedno z tych
przyt艂aczaj膮cych sw膮 szar膮, ponur膮 monumentalno艣ci膮 nawet wieloletnich
mieszka艅c贸w. W mniej s艂oneczne dni popa艣膰 mo偶na w depresj臋 na sam jego widok. W
czasie burz z gromami i b艂yskawicami doktor Frankenstein o偶ywia za tymi murami
trupiotwarze monstra. Gdy dmie wicher, zwyrodniali lordowie dokonuj膮 tu krwawych mord贸w.
Kamienne gargulce wykrzywiaj膮 ohydne pyski i wyba艂uszaj膮 艣lepia, wyczekuj膮c
odpowiedniego momentu, by spa艣膰 na g艂ow臋 samotnemu spacerowiczowi. Tymi alejkami,
pozornie zaniedbanym ogrodem, zdzicza艂ym parkiem, po cmentarnym kobiercu gnij膮cych
li艣ci - nie nale偶y spacerowa膰 w samotno艣ci. Cisza owej wiecznie jesiennej
posiad艂o艣ci i tak czyni ci臋 samotnym po艣r贸d zimnych my艣li.

Wyuczony 艣wiata na wideotece Mi艂ego Jake艂a, nie mog艂e艣 mie膰
innych skojarze艅. Zakl膮艂e艣, splun膮艂e艣, kopn膮艂e艣 li艣cie: ledwo si臋 poderwa艂y,
zlepione, ci臋偶kie brudn膮 wilgoci膮 - zaraz opad艂y; zatruta plwocina parku.

Po szerokich schodach weszli艣cie na taras, ci膮gn膮cy si臋 wzd艂u偶
ca艂ej d艂ugo艣ci frontu budynku, wy艂o偶ony kwadratowymi p艂ytami z bia艂ego marmuru.
Unios艂e艣 g艂ow臋, spojrza艂e艣 wzwy偶: szara 艣ciana nad tob膮, szare niebo. Za mleczn膮
szyb膮 na drugim pi臋trze - za kratami - rozmazana twarz dziecka.

- Szko艂a.

- Tak, Pu騩. Szko艂a.

Bocznymi drzwiami wyszed艂 na taras starszy m臋偶czyzna w kitlu
chirurga obficie poplamionym ciemn膮 krwi膮. Odetchn膮艂 g艂臋boko kilka razy; zauwa偶y艂
was, zamruga艂, zaraz cofn膮艂 si臋 do wn臋trza.

Dziwka odrzuci艂a peta i post膮pi艂a ku g艂贸wnemu wej艣ciu, wielkim
szklanym drzwiom. Skin臋艂a na ciebie; teraz, by膰 mo偶e po raz pierwszy od bramy,
patrzy艂a widz膮c. I u艣miecha艂a si臋 lekko, w owej chwili niemal pi臋kna.

- Chod藕.

 

 

Zakup

 

- Chod藕.

Zaraz ci臋 powiesz膮, Pu騩, zawi艣niesz na latarni, umrzesz, Pu騩;
taka jest prawda. Tu i teraz ko艅czy si臋 twoje 偶ycie.

Ale jeszcze nie wierzy艂e艣 tym szeptom; i s艂usznie. Cho膰 ju偶
sta艂e艣 na dachu samochodu, ju偶 czu艂e艣 szorstki sznur na szyi. 艁ysy naci膮ga艂 go
coraz mocniej. Przekr臋ci艂o ci g艂ow臋 w lewo. Nadchodzili ku wam z tej strony dwaj
m臋偶czy藕ni.

- Co znowu, Zazo? - spyta艂 blondyn z berett膮. To on wydawa艂 tu
rozkazy.

Zazo, ni偶szy z nadchodz膮cych, pokaza艂 szybkim gestem: interes.
Wy偶szy, w okularach i p艂aszczu, otwarcie taksowa艂 ciebie i dw贸ch czekaj膮cych na
swoj膮 kolej na tylnym siedzeniu samochodu.

Blondyn prze艂o偶y艂 berett臋 do lewej i poda艂 Zazo r臋k臋. Przywitali
si臋 w milczeniu.

- Chc臋 ich wykupi膰 - o艣wiadczy艂 go艣膰 w p艂aszczu.

Od nag艂ego przyp艂ywu nadziei zebra艂o ci si臋 na wymioty, zgi膮艂by艣
si臋 w p贸艂, gdyby艣 m贸g艂; szarpn膮艂e艣 konwulsyjnie sp臋tanymi na plecach r臋kami,
nylonowa linka wer偶n臋艂a ci si臋 g艂臋biej w cia艂o: linka by艂a zamiast kajdanek,
kt贸re okaza艂y si臋 za du偶e na wasze nadgarstki.

Zza kierownicy wysun膮艂 si臋 chromy brodacz, od cz臋stego w膮chania
艣niegu chronicznie zakatarzony; wsta艂, poci膮gn膮艂 nosem, zakula艂. - Co jest?

- Mam go wiesza膰? - zwr贸ci艂 si臋 do blondyna zdezorientowany 艂ysy.

- Chwil臋 - machn膮艂 pistoletem blondyn i skin膮艂 na okularnika. -
Pan jest z opieki spo艂ecznej czy co?

- Co za znaczenie? - mrukn膮艂 okularnik wyjmuj膮c z przepastnej
kieszeni p艂aszcza plik banknot贸w o wielozerowych nomina艂ach. - Pan policjant, a prawa w
tej chwili raczej nie strze偶e. Dziesi臋膰 za ka偶dego; tego z blizn膮 nie we藕miemy, za
stary.

Blondyn odwr贸ci艂 g艂ow臋, zamruga艂 w noc. Tak jak stali, obejmowali
spojrzeniem ulic臋 do trzech przecznic w obie strony, a ty, z wysoko艣ci swego szafotu,
warkocz膮cego mi臋kko na ja艂owym biegu, jeszcze dalej; jedynie wiatr bawi艂 si臋 na niej
puszkami po piwie. To ostatnie rubie偶e miasta, pobojowisko w wojnie z ekonomi膮, budynki
wielopi臋trowe w trakcie przybierania ochronnych barw ruin. Tylko cieni tu mn贸stwo; tylko
szczury s艂ycha膰. I czasami poszum oddechu miasta w艂a艣ciwego, kt贸rego ponadchmurne
menhiry dojrzysz i st膮d, jak kontrolnymi uk艂adami 艣wiate艂 w oknach apartament贸w
znacz膮 zimny mrok nieba - a noc jest prawdziwie po艂udniowoameryka艅sko duszna i
wilgotna.

- My tu nie handel prowadzimy - wycedzi艂 policjant po s艂u偶bie. - Nie
jeste艣my jakimi艣 kidnaperami. My oczyszczamy miasto. To jest s艂u偶ba spo艂ecze艅stwu.

- Taa, jasne, nie musi mi pan m贸wi膰 kim jeste艣cie. Ja chc臋 ich
tylko wykupi膰. Potraktujcie to jako datek od sponsora.

- Zazo, co to za pajac?

Zazo wzruszy艂 ramionami, strzykn膮艂 艣lin膮 na pop臋kany asfalt.

- Je藕dzi po mie艣cie i zbiera bachory, jeszcze jeden po艣rednik; od
chirurg贸w, od alfons贸w czy kogo tam... Ma fors臋. No to jak, mia艂em go pu艣ci膰
samopas?

Blondyn schowa艂 berett臋 do kieszeni p艂aszcza niemal bli藕niaczego
temu okularnikowemu; nie zapina艂 go, pod spodem mia艂 jedynie siatkowy podkoszulek,
podczas gdy okularnik nosi艂 si臋 niczym jaki艣 ciemny adwokacina.

- A na co ci oni? - zwr贸ci艂 si臋 pierwszy do drugiego.

- A na przek膮sk臋. Co za znaczenie?

- Te偶 prawda. Dwadzie艣cia.

- Dwana艣cie.

- Dwadzie艣cia.

- Do widzenia.

- Zazo?

- O, pierwsi to wy nie jeste艣cie, przy mnie zebra艂 z tuzin; tam
stan膮艂 furgonetk膮.

- Dobra, wracaj, dwana艣cie. Hej, zdejmuj go! Za艂贸偶 tego z blizn膮.

Pieni膮dze - palce - kiesze艅.

- Jak on si臋 nazywa? - spyta艂 kupiec wskazuj膮c ci臋 palcem ze
z艂otym pier艣cieniem.

- Jak on si臋 nazywa?! - zawo艂a艂 blondyn do chromego.

- Pu騩.

- A ten drugi?

- A ten drugi?!

- Te, jak ci臋 wo艂aj膮? - warkn膮艂 kulawy tarmosz膮c Juana; Juan, z
uwagi na zwi膮zane na plecach r臋ce oraz, widoczne 艣wietnie tak偶e w p贸艂mroku, rany i
siniaki, nie m贸g艂 si臋 jako艣 wygramoli膰 z samochodu. - Jak? G艂o艣niej! M贸wi, 偶e
Juan. O kurrrwa...!!

Juan rzuci艂 si臋 na kulawego, powali艂 go i teraz, kl臋cz膮c na jego
piersi, wgryza艂 mu si臋 w twarz. Kulawy miota艂 si臋 po asfalcie, w straszliwym b贸lu
niezdolny do podj臋cia obrony. Juan gryz艂; krztusi艂 si臋 krwi膮, ale gryz艂.

Spanikowany blondyn si臋gn膮艂 do kieszeni, trafi艂 na pieni膮dze,
wygarn膮艂 je z furi膮 na ziemi臋, wyszarpn膮艂 berett臋 i przestrzeli艂 Juanowi g艂ow臋.

- Szlag by to... - mamrota艂 zbieraj膮c banknoty.

Zazo i 艂ysy usi艂owali w po艣piechu zatamowa膰 krwotok kulawego;
kulawy nie mia艂 ju偶 nosa, a nie by艂 to jedyny ubytek w jego fizjonomii, sk膮din膮d i
przedtem nie zniewalaj膮cej.

Nie zd膮偶y艂e艣 przyjrze膰 si臋 mu lepiej: skorzystawszy z
zamieszania, zsun膮艂e艣 si臋 z dachu wozu i teraz ucieka艂e艣 ku skrzy偶owaniu. Gdyby nie
b贸l rozdartej sk贸ry odbytu i rwanych przy ka偶dym kroku skrzep贸w krwi - nigdy nie
da艂by艣 si臋 z艂apa膰 okularnikowi. A tak dogoni艂 ci臋 i w kr贸tkiej szamotaninie
przewr贸ci艂 na asfalt, jeszcze zanim pokona艂e艣 po艂ow臋 dystansu. Po czym zosta艂e艣
zawleczony z powrotem pod latarni臋.

- Forsa za Juana - za偶膮da艂 kupiec od blondyna. - Sam ze艣 mu czach臋
rozpieprzy艂.

- Spierdalaj.

- Za trupa mam p艂aci膰?

Blondyn przystawi艂 luf臋 beretty do lewego szk艂a okular贸w tamtego.

- Spierdalaj.

Tw贸j w艂a艣ciciel tylko spojrza艂 na kulawego, kt贸ry, przytrzymywany
przez Zazo i 艂ysego - a zatacza艂 si臋 i dos艂ownie lecia艂 im przez r臋ce - wymiotowa艂
przy kole samochodu w ka艂u偶臋 w艂asnej krwi.

- Idziemy, Pu騩.

 

 

Sprzeda偶

 

- Idziemy, Pu騩.

Stary Jacco potrz膮sn膮艂 tob膮 za rami臋. Ten osiemdziesi臋cioletni
Indianin rzadko kiedy wymawia艂 naraz wi臋cej, jak trzy, cztery s艂owa.

Cienisty ch艂贸d parteru zrujnowanego puebla, stanowi膮cego dom i
zarazem miejsce pracy Jacco, zniech臋ca艂 do wyj艣cia w otumaniaj膮cy upa艂, pod mordercze
promienie zenitalnego S艂o艅ca. Spa膰, spa膰; tutaj, w stercie postrz臋pionych koc贸w i
wyblak艂ych poncho, wci艣ni臋tej w cuchn膮cy suszonym nawozem k膮t obszernego
pomieszczenia, odespa艂e艣 ka偶d膮 nocn膮 godzin臋 sp臋dzon膮 w ojczystym mie艣cie na
艂upie偶czych eskapadach i m臋cz膮cym czuwaniu w trakcie 艂ow贸w. Ile to ju偶 czasu? -
min膮艂 tydzie艅 takiej sennej, zwierz臋cej wegetacji w sercu meksyka艅skiej pustyni, w
milcz膮cej go艣cinie antypatycznego Jacco. Nocami, od zapachu narkotykowego zacieru
wype艂niaj膮cego wielkie kadzie ciemniej膮ce pod przeciwleg艂膮 艣cian膮, nachodzi艂y ci臋
niepokoj膮ce, chore wizje. Ch艂odnymi wieczorami za艣, zachodami S艂o艅ca, kt贸re nad
meksyka艅sk膮 pustyni膮 s膮 bardzo pi臋kne, siadywa艂e艣 przed wapnem pobielan膮 艣cian膮
puebla na ustawionej na dw贸ch kamieniach desce - i p艂aka艂e艣. Nikt nie patrzy艂,
by艂e艣 sam, Jacco gdzie艣 pijany b膮d藕 upijaj膮cy si臋, woko艂o dziesi膮tki mil
wietrznego pustkowia, piasku koloru ochry, o zachodzie prawie karmazynowego - tam i wtedy
mog艂e艣 p艂aka膰 w poczuciu pe艂nego bezpiecze艅stwa. Panowa艂 taki spok贸j - taki
wielki, 艣miertelny, metafizyczny spok贸j - 偶e by艂e艣 w贸wczas w stanie wyobrazi膰 sobie
i uwierzy膰 nawet w to piek艂o i niebo, o kt贸rych opowiada艂y wam sinym 艣witem stare
prostytutki z Placu Genera艂a.

Cz艂owiek w okularach, kt贸ry ci臋 odkupi艂 od Szwadron贸w 艢mierci,
oraz jego nieodmiennie anonimowi wsp贸lnicy, przeszmuglowawszy ci臋 przez szereg granic
pa艅stw, o kt贸rych nigdy wcze艣niej nie s艂ysza艂e艣 (bo nie s艂ysza艂e艣 o 偶adnych
pa艅stwach za wyj膮tkiem swej ojczyzny, no i Z艂otej Ameryki, Stan贸w Zjednoczonych,
Hollywood tego zak膮tka uniwersum) - ludzie ci w ko艅cu pozostawili ci臋 tu na 艂asce
milcz膮cego Jacco, niczego nie t艂umacz膮c, niczego ci nie nakazuj膮c ani nie zakazuj膮c -
co samo w sobie mog艂o si臋 zdawa膰 post臋powaniem nielogicznym, lecz ty nie by艂e艣
jeszcze nauczony wiary we wszechobecno艣膰 logiki i przyj膮艂e艣 rzecz bez zdziwienia:
pozostawa艂e艣 dzieckiem chaosu. Dzia艂o si臋, co si臋 dzia艂o; 艣wiat p艂yn膮艂 i ni贸s艂
ci臋 swobodnie w swoim nurcie. Ci, co wierzgaj膮 - ton膮. Ani tej filozofii nie
artyku艂owa艂e艣 tymi s艂owy, ani o niej nie my艣la艂e艣, ani nawet nie zdawa艂e艣 sobie
sprawy z charakteru w艂asnej natury w odr贸偶nieniu od natur innych ludzi. Tam, w
slumsach, w Mie艣cie Dzieci, w smrodzie, g艂odzie i upale - nie tak si臋 my艣li. Po
prawdzie, tam nie my艣li si臋 prawie w og贸le.

- Idziemy.

Wsta艂e艣, poniewa偶 on chcia艂, 偶eby艣 wsta艂. I wyszed艂e艣 na
zewn膮trz, poniewa偶 nie by艂o powodu, 偶eby nie wyj艣膰. Tak, w艂a艣nie tak si臋 偶yje
tam, sk膮d pochodzisz.

S艂o艅ce uderzy艂o ci臋 w skro艅 ognistym obuchem. Zachwia艂e艣 si臋.
O艣lepiony, o艣lepiony.

- Czeka na ciebie - rzek艂 Jacco pchn膮wszy ci臋 w plecy. - Dalej. -
Jego portugalski by艂 cokolwiek anachroniczny i chropawy, ale ca艂kowicie zrozumia艂y.

M臋偶czyzna siedzia艂 na masce nowoczesnego czarnego samochodu i pali艂
papierosa. To by艂 Mi艂y Jake, ale wtedy jeszcze nie zna艂e艣 jego imienia, wi臋c, gdy
tylko wr贸ci艂 ci wzrok, pomy艣la艂e艣 sobie: pierdolony peda艂 - m臋偶czyzna mia艂 bowiem
kilkana艣cie stalowych kolczyk贸w wk艂utych pod sk贸r臋 g艂adko ogolonej twarzy, uszu i
szyi, a ubrany by艂 w letni garnitur w艂o偶ony na go艂e, bezw艂ose cia艂o. U艣miecha艂
si臋 szeroko do ciebie.

Zacz膮艂 w, w贸wczas niezrozumia艂ym dla ciebie, angielskim: - Nie
u艣miechniesz si臋 do mnie? Lubi臋 szcz臋艣liwe dzieci. - Po ka偶dym zdaniu nast臋powa艂a
d艂u偶sza chwila kontrolnego milczenia. - C贸偶, m贸j ch艂opcze...? B膮d藕 mi艂y dla
Mi艂ego Jake艂a. Papierosa...? No, dalej, ja nie gryz臋. Mmm... pokochasz mnie,
zobaczysz... - zeskoczy艂 z maski, odrzuci艂 niedopa艂ek i przesta艂 si臋 u艣miecha膰. -
S艂odki Jezu, on jest do niczego. Co za ponury skurwiel! Na mi艂o艣膰 bosk膮, jeden
pieprzony u艣miech...! - chcia艂 ci臋 uderzy膰 otwart膮 d艂oni膮 w twarz, ale si臋
uchyli艂e艣. - Cholera! W艂a藕 do 艣rodka! Teraz jeste艣 m贸j i b臋dziesz robi艂 co ci
powiem! Do 艣rodka! Co, nie nauczyli ci臋? Ju偶 ja ci臋 naucz臋! - poszuka艂 nowego
papierosa i zapali艂 go; znowu zacz膮艂 si臋 do ciebie u艣miecha膰; wystraszony,
odbieg艂e艣 w mi臋dzyczasie kilkana艣cie metr贸w od samochodu i teraz za plecami mia艂e艣
jedynie jasny przestw贸r rozpalonej mira偶ami pustyni. - Ze mnie naprawd臋 mi艂y facet,
Pu騩, bardzo mi艂y, przekonasz si臋. No. Dalej. Wszystko b臋dzie dobrze.

 

 

Teraz

 

Pu騩 艣pi, ale jednocze艣nie jest przytomny. 艢pi, bo skazili mu krew;
a zachowuje przytomno艣膰, bo jeszcze wcze艣niej skazili mu umys艂, wdarli si臋 do
wn臋trza jego g艂owy odbieraj膮c mu zdolno艣膰 zapadni臋cia w 贸w - jak偶e ludzki - stan
bez艣wiadomo艣ci. To zakazane. Wi臋c i ta narkoza nie wy艂膮czy艂a go tak do ko艅ca.
Wprawdzie wi臋kszo艣膰 bod藕c贸w do艅 nie dociera, a my艣lami dryfuje Pu騩 w
przesz艂o艣ci - lecz w艂a艣ciwsze by艂oby tu stwierdzenie, i偶 w rzeczywisto艣ci marzy on
na jawie. A w tym by艂 zawsze dobry. Marzenia produkowa艂 bardzo wysokiej jako艣ci, ludzie
podziwiali jego barokowe k艂amstwa i dzieci臋co alogicznie rozbuchane konfabulacje. Potem
naogl膮da艂 si臋 wideo Mi艂ego Jake艂a i marzenia mu zdzicza艂y, lecz wci膮偶 m贸g艂 w
nie uciec. Teraz jednak pozbawiony zosta艂 owej umiej臋tno艣ci tworzenia prywatnych
alternatywnych przysz艂o艣ci, osta艂a mu si臋 jeno przesz艂o艣膰. Woleliby zabra膰 i j膮,
ale ci, kt贸rym rzeczywi艣cie zabrali, pokrzywili si臋 jako艣 dziwacznie - wi臋c dali
sobie spok贸j, poszli na kompromis. Felicita powiedzia艂a mu kiedy艣, 偶e tak naprawd臋
czas miniony nie jest wa偶ny i 偶eby si臋 skoncentrowa艂 na tera藕niejszo艣ci - ale na
czym teraz ma si臋 koncentrowa膰? Buszuj膮 mu po umy艣le spuszczone ze smyczy my艣li; a
kumuluj膮c si臋, owe mentalne ruchy Browna, powoduj膮 przypadkowe spi臋cia na korze
m贸zgowej: od czasu do czasu drgnie samowolnie g艂owa Pu騩, zatrzepocz膮 mu palce,
za艂amie si臋 oddech, podskoczy nibyskurczem pochwycona stopa. Felicita przypatruje si臋
temu ze swego miejsca przy szoferce. Ochroniarz my艣li o niej: - Ciekawe czy przygryza
wtedy doln膮 warg臋, czy zamyka oczy? - Ona my艣li o Pu騩: - Nigdy nie b臋d臋 mie膰
dzieci, wysterylizuj臋 si臋. - A Pu騩, Pu騩 jest tylko cia艂em, trz臋sie si臋 na noszach
jak martwa tusza mi臋sa. Gdyby jeszcze uni贸s艂 powieki. Ale przecie偶 nie mo偶e, ma
zaszyte. Ochroniarz my艣li o Pu騩: - Biedny dzieciak. - Felicita my艣li o ochroniarzu: -
Nienawidz臋 ich. - A Pu騩 jak przedmiot. Dobieg艂o go, nierozpoznawalnie zmiksowane, echo
grzmotu; skojarzy艂 co innego: odleg艂y 艂oskot karabinu maszynowego.

 

 

Ba艣艅

 

- S艂yszysz?

- To Cillo czy艣ci El Dorado.

- M贸wili, 偶e jest na Cillo wyrok.

- Wykupi si臋, wykupi.

Siedzieli艣cie na szczycie nie do ko艅ca wyburzonego muru starej
fabryki, na skraju slums贸w; by艂 wiecz贸r, zbli偶a艂 si臋 wasz czas. Domino cz臋stowa艂
ci臋 orzeszkami ziemnymi z ukradzionej ze straganu puszki pe艂nej tego przysmaku. Domino
posiada艂 prawdziwy n贸偶 spr臋偶ynowy, identyczny z Juanowym. Za godzin臋 mieli艣cie
um贸wiony skok na klienta znajomej m臋skiej kurwy. Ten klient oka偶e si臋 cz艂owiekiem
Barona i zastrzeli Domino, a tobie wybije kilka z臋b贸w i rozetnie policzek - ale na razie
Domino 偶yje, jeszcze wasz czas nie nadszed艂: siedzicie i snujecie nocn膮 ba艣艅 Miasta.

- On urodzi艂 si臋 za 艣ciekiem, tam, gdzie teraz s膮 Maciory.
Dok艂adnie tak samo ojca nie zna艂, a matk臋 mu gdzie艣 zar膮bali albo te偶 sama kiwn臋艂a
od prze膰pania. Tak samo noc膮 szmera艂 po Dzielnicy. A teraz, teraz patrz kto on jest,
czym on je藕dzi, gdzie mieszka; ile ma spluw na zawo艂anie, ile dup na jedno s艂owo. Bo to
by艂o tak: podw臋dzi艂 u Platfusa portfele czterem klientom pod rz膮d, a tam siedzia艂 i
widzia艂 to Srebrny Gorgola. Wychodzi za nim, 艂apie Cillo i m贸wi mu: "Dobry jeste艣,
ma艂y, bardzo dobry; teraz robi膰 b臋dziesz dla mnie". I zabiera go do siebie. I Cillo
robi dla Srebrnego Gorgoli. I Gorgola widzi, 偶e Cillo jest najlepszy. M贸wi mu: "Masz
tu, Cillo, gnata, id藕 i kropnij tego a tego, bo bru藕dzi mi, matkojebca jeden". Cillo
idzie i go艣cia ju偶 nie ma. Gorgola jest zadowolony i Cillo odt膮d ju偶 nie b臋dzie si臋
martwi艂 o pieni膮dze. A potem wpada ten interes i Cillo rozwala Gorgol臋 i teraz m贸wi膮
na niego: Z艂oty Cillo. A urodzi艂 si臋 - o, tam, za 艣ciekiem...

Czas. Zeskoczyli艣cie z muru, ruszyli艣cie powoli ku Dzielnicy. Domino
bawi艂 si臋 tym no偶em, talizmanem, amuletem swoim.

- A wyobra藕 sobie - rozmarzy艂 si臋 - tylko sobie wyobra藕....

 

 

Testy

 

- Wyobra藕 sobie, Pu騩, 偶e wychodzisz na korytarz. Korytarz jest
bardzo d艂ugi, nie widzisz jego ko艅ca, posadzk臋 ma z g艂adkich, zimnych stalowych p艂yt,
艣ciany wy艂o偶one kafelkami; 偶adnych okien a mn贸stwo drzwi; sufit zakrywaj膮 jaskrawo
艣wiec膮ce lampy, w tym korytarzu jest bardzo jasno. Idziesz. S艂yszysz tylko w艂asne
kroki. Idziesz i idziesz. Nagle otwieraj膮 si臋 jedne z drzwi, kilkana艣cie metr贸w przed
tob膮. - Czarnosk贸ry doktor przerwa艂, nie oderwa艂 jednak od ciebie wzroku; Dziwka,
siedz膮ca w k膮cie na plastikowym krze艣le, oboj臋tnie przegl膮da艂a wydruki z maszyn,
kt贸re tego ranka zadawa艂y ci b贸l. - Patrzysz, ale nikt przez nie nie wychodzi.
Podchodzisz. Wtedy to zauwa偶asz. Opuszczasz spojrzenie: na d贸艂, na posadzk臋. On nie ma
n贸g ani r膮k, nie umie m贸wi膰, jest 艣lepy; i tak od urodzenia. Kad艂ub. Wype艂za przez
drzwi i sunie po pod艂odze ku tobie. Pu騩? Pu騩? Ca艂ujesz go, Pu騩, pochylasz si臋 i
ca艂ujesz.

Od plastr贸w, kt贸rymi poprzyklejali ci do cia艂a ch艂odne ko艅c贸wki
r贸偶nych urz膮dze艅, rozsw臋dzia艂a ci臋 sk贸ra. Trudno ci si臋 skupi膰 na s艂owach
wysokiego Murzyna, cho膰 jego angielski jest maksymalnie prosty i nie musisz si臋
wysila膰, by zrozumie膰 co do ciebie m贸wi. Zreszt膮 niewa偶ne. To s膮 wrogowie, wrogowie.


Doktor westchn膮艂, wsta艂, spojrza艂 na Dziwk臋; podszed艂 do
wysokiego okna wychodz膮cego na okalaj膮cy Szko艂臋 dziki jesienny park, posta艂 tam
chwil臋, potem wymaszerowa艂 z pokoju, cicho zamykaj膮c za sob膮 plastikowe drzwi.

Dziwka ziewn臋艂a i rzuci艂a papiery na biurko.

- Zm臋czony?

- Odwalcie si臋 ode mnie.

- To tylko tak na pocz膮tku, Pu騩; musimy ci臋 pozna膰.

- Co艣cie mi wtedy dali do picia? Dlaczego niczego nie pami臋tam?

- S膮 takie testy, kt贸rych przeprowadzania nie powiniene艣 pami臋ta膰.

- Co to za popieprzona szko艂a...

Za艣mia艂a si臋.

- To jest bardzo wyj膮tkowa szko艂a i niezwyk艂ych rzeczy tu uczymy.
Zobaczysz, zobaczysz. Pewnego dnia... mo偶e jeszcze b臋dziesz s艂awny.

- Nie chc臋 by膰 s艂awny - warkn膮艂e艣, z艂y, 偶e zdo艂a艂a
wci膮gn膮膰 ci臋 w rozmow臋.

Zgasi艂a u艣miech, zacz臋艂a szuka膰 po kieszeniach papieros贸w.

- My ci臋 nauczymy, czego masz chcie膰.

Zabra艂e艣 si臋 do zrywania z siebie czujnik贸w. Dziwka wzruszy艂a
ramionami.

- Mo偶e masz racj臋. Na dzisiaj ju偶 dosy膰. Odpocznij. Jutro zaliczysz
reszt臋 test贸w apercepcyjnych, wydolno艣ci贸wki i lingua questo. Testy
matematyczne to kiedy艣 przy okazji - zapali艂a papierosa. - Ubierz si臋. Poka偶臋 ci
gdzie b臋dziesz mieszka艂. Poznasz koleg贸w. Nie b臋dziesz ich tu mia艂 znowu tak du偶o.

- Czego mi nie wolno?

Spojrza艂a dziwnie. - Tym si臋 nie przejmuj.

Wyszli艣cie do hallu. Schody jak w operze; widzia艂e艣 opery na filmach
u Mi艂ego Jake艂a, wi臋c mia艂e艣 por贸wnanie. Tu, na parterze Szko艂y, zawsze du偶o
ludzi, ruch, zamieszanie, szybkie dialogi w przypadkowych spotkaniach. 呕adnych dzieci,
sami doro艣li. Niekt贸rzy w kitlach jak lekarze, niekt贸ry w mundurach jak policjanci, ale
najpewniej ani to jedni, ani drudzy. Nikt si臋 wam nie przygl膮da艂.

- Wypu艣cicie mnie? Kiedy?

Popchn臋艂a ci臋 ku schodom.

- To nie jest kara. Zosta艂e艣 tu zgodnie z prawem przekazany przez
Opiek臋 Spo艂eczn膮. Jeste艣my instytucj膮 rz膮dow膮. Tak膮 specjaln膮 szko艂膮.

- Poprawczak?

- Nie, nie; powiedzia艂am: to nie jest kara. Niewa偶ne co
przeskroba艂e艣, Pu騩.

I w艂a艣nie dlatego, 偶e nie wierzy艂e艣 w logik臋 - spyta艂e艣,
tkni臋ty jak膮艣 profetyczn膮 my艣l膮:

- Co wy mi zrobicie?

Co艣 odpowiedzie膰 musia艂a.

- Nie martw si臋, Pu騩, wszystko b臋dzie dobrze.

 

 

Wideo

 

Przez ca艂y czas pracy dla Mi艂ego Jake艂a 偶ywi艂e艣 si臋 ogl膮danymi
na wideo filmami. Inne dzieci z jego stajni albo 膰pa艂y na zab贸j, albo zapada艂y w
jaki艣 katatoniczny trans, albo - cho膰 to najrzadziej - podejmowa艂y 艣mieszne, nieudolne
pr贸by samob贸jstwa. Ty siedzia艂e艣 przed wideo. W ostatecznym rozrachunku to wideo
uratowa艂o ci 偶ycie, lecz przecie偶 ogl膮da艂e艣 je po prostu dla czystej rado艣ci
uczestnictwa w efektownych k艂amstwach. Tam by艂y mityczne 艣wiaty wiecznej
szcz臋艣liwo艣ci, 艣wiaty ludzi, jakich nie ma, niemo偶liwych zachowa艅, niemo偶liwych
s艂贸w i my艣li. I tam zwyci臋偶a艂o dobro, tam w og贸le to dobro istnia艂o jako realna
si艂a; nauczy艂e艣 si臋 na nowo owego s艂owa z film贸w wideo w艂a艣nie, bowiem prostytutki
z Placu Genera艂a nie potrafi艂y go jasno wyt艂umaczy膰. W telewizorze by艂o dobro, w
telewizorze by艂o szcz臋艣cie; nie wierzy艂e艣 w nie po wy艂膮czeniu urz膮dzenia, bo tamte
艣wiaty w rzeczywisto艣ci wszak nie istnia艂y, wiedzia艂e艣 o tym - ale lubi艂e艣
przecie偶 bajki. Wideoteka Mi艂ego Jake艂a by艂a ogromna, tysi膮ce kaset, sk艂ad
prawdziwy; ostatecznie nic dziwnego, przecie偶 siedzia艂 w tym interesie. Angielski,
jakiego si臋 z tego wideo z czasem nauczy艂e艣, ten pierwszy, prostacki, niedoszlifowany
staraniem nauczycieli ze Szko艂y - by艂 angielskim slangowym, amalgamatem narzeczy
etnicznych gett, gwar 艣rodowiskowych gangster贸w, gliniarzy, prawnik贸w i 偶o艂nierzy.
Szybko zatraci艂e艣 akcent: by艂e艣 m艂ody, by艂e艣 dzieckiem. Samotno艣膰 tak naprawd臋
ci nie przeszkadza艂a, nie nauczono ci臋 lubi膰 towarzystwa innych ludzi, wi臋c nie
t臋skni艂e艣 za nim, bo i za czyim towarzystwem mia艂e艣 t臋skni膰? Praca u Mi艂ego
Jake艂a nie by艂a specjalnie m臋cz膮ca, zdarza艂y si臋 bardzo d艂ugie przerwy pomi臋dzy
kolejnymi nagraniami; je艣li co艣 ci dokucza艂o, to jedynie przymus ci膮g艂ego przebywania
w czterech 艣cianach - ten rok sp臋dzi艂e艣 w zamkni臋tych pomieszczeniach, nigdy nie
wychodzi艂e艣 na zewn膮trz, nawet wo偶ony do powciskanych gdzie艣 w okolicy centrum miasta
ciasnych, tymczasowo rozlokowanych w podnaj臋tym mieszkaniu studi贸w filmowych, nawet
wtedy widzia艂e艣 艣wiat jedynie przez szyb臋. Jake i jego kobieta, Holly, bardzo dobrze
strzegli swego towaru; w ko艅cu stanowi艂e艣 ich 藕r贸d艂o utrzymania. I dbali o ciebie.
Co prawda jedzenie by艂o irytuj膮co monotonne - niemal uzale偶ni艂e艣 si臋 od pikantnej
meksyka艅skiej pizzy - lecz nie zdarza艂o ci si臋 ju偶 k艂a艣膰 spa膰 g艂odnym. A Mi艂y
Jake wcale tak cz臋sto nie bi艂, bardzo rzadko za艣 na tyle mocno, by pozosta艂y 艣lady,
bo potem re偶yser na niego krzycza艂 i piekli艂 si臋 charakteryzator; zreszt膮 Jake艂owi
szybko przechodzi艂 gniew. W og贸le b艂yskawicznie zmienia艂y mu si臋 nastroje. Kiedy艣
przyni贸s艂 ci w prezencie plastikowe przeciws艂oneczne okulary. A gdyby艣 chcia艂, m贸g艂
by艂 ci臋 zaopatrywa膰 w co ta艅sze narkotyki, inne dzieci z jego stajni dostawa艂y swoje
porcje codziennie przy jedzeniu. W艂a艣ciwie porz膮dnie w艣ciek艂 si臋 tylko wtedy, gdy
odkry艂, 偶e zacz膮艂e艣 si臋 uczy膰 czyta膰 i pisa膰. Lata艂 po domu wymachuj膮c twoimi
bazgro艂ami i wrzeszcz膮c: - To po to wydaj臋 na tego ma艂ego sukinsyna tyle forsy?! Po
to?!! - Ale przysz艂a Holly i przed wieczorem by艂 ju偶 spokojny.

Ogl膮da艂e艣 na wideo Jake艂a ka偶dy film, jaki mia艂 w swych
zbiorach, bo w tym w艂a艣nie - nie w rzeczywistym - 艣wiecie 偶y艂e艣. Lecz w ko艅cu i te
zbiory zacz臋艂y si臋 wyczerpywa膰. Si臋gn膮艂e艣 zatem po kasety upakowane w tekturowych
pud艂ach spi臋trzonych pod 艣cianami piwnicy. Okaza艂o si臋, i偶 na nich nagrana jest
produkcja Jake艂a i kompanii. Rych艂o znudzi艂by艣 si臋 tymi karykaturalnymi obrazami
spoconych nagich cia艂, pr臋偶膮cych si臋, wij膮cych, dr偶膮cych epileptycznie i
wydaj膮cych 艣mieszne d藕wi臋ki - gdyby艣 nie odkry艂 na sporej cz臋艣ci owych film贸w
samego siebie. Nie tak to zapami臋ta艂e艣. Na wideo by艂e艣 inny. Na wideo wszyscy ci
m臋偶czy藕ni i kobiety byli inni. Nawet wygl膮da艂o na to, 偶e im i tobie sprawia艂a ta
seksualna gimnastyka jak膮艣 przyjemno艣膰, cho膰 wszak doskonale wiedzia艂e艣, 偶e tak
nie by艂o. G艂os wydawany przez twoje cia艂o z ekranu telewizora nie by艂 twoim g艂osem.
Pod艂o偶yli go. S艂ucha艂e艣 i parodiowa艂e艣 samego siebie. Ale i mimo owego
humorystycznego akcentu w ko艅cu dotkn臋艂a ci臋 nuda: te filmy po prostu nie posiada艂y
偶adnej fabu艂y. Przegl膮dn膮艂e艣 jeszcze par臋, si臋gn膮艂e艣 do innego pud艂a; to samo.
Do jeszcze innego; tako偶. I do czwartego; i niby te偶 nic nowego, lecz przewijaj膮c
ta艣m臋 dostrzeg艂e艣 przy ko艅cu jak膮艣 szamotanin臋, roz艂opotane w zmiksowanych
nienaturalnym tempem przesuwu kadrach - plamy gor膮cej czerwieni. Wr贸ci艂e艣 do zwyk艂ej
pr臋dko艣ci. Tego ch艂opca, u偶ytkowego bohatera owego filmu - mordowali w艂a艣nie
niedawni jego kochankowie. Cofn膮艂e艣, zobaczy艂e艣 jego twarz: on mieszka艂 tu z wami
przez par臋 miesi臋cy, by艂 u Mi艂ego Jake艂a jeszcze zanim ten przywi贸z艂 ci臋 z
pustyni od Jacco. Par臋 tygodni temu znikn膮艂, ale przypuszcza艂e艣, 偶e si臋 za膰pa艂,
bo to by艂 szprycer pe艂n膮 g臋b膮. Wo艂ali go Guyjo, pochodzi艂 z Bangkoku; kiedy艣
pobi艂e艣 si臋 z nim o paczk臋 gum do 偶ucia. Kiepsko m贸wi艂 po angielsku - na filmie
falsetem swe rozpaczliwe, histeryczne b艂agania wywrzaskiwa艂 z bezb艂臋dnym akcentem z
Nowej Anglii, podczas gdy 艣niadosk贸ra dziewczyna sun臋艂a skrwawion膮 brzytw膮 przez
jego podbrzusze.

 

 

Teraz

 

Bo 艣wiat jest okrutny i nawet s艂odkim, familijnym filmom z
Jake艂owego wideo nie uda艂o si臋 tej oczywistej dla Pu騩 prawdy zafa艂szowa膰. Jest to
okrucie艅stwo dzikiego drapie偶cy z g艂臋bi puszczy, kt贸ry pojawia si臋 na ekranie na
kr贸tki moment, by w morderczym szale wymordowa膰 p贸艂 ekspedycji a potem r贸wnie
niespodziewanie znikn膮膰 w g臋stwinie: ludzie b臋d膮 krzycze膰, p艂aka膰 i przeklina膰
zwierz臋, jakby nie zdaj膮c sobie sprawy, 偶e to w艂a艣nie tylko zwierz臋. Z艂o uosabia w
nim swym kunsztem re偶yser. Okrutnym mo偶na by膰 wszak jedynie w obliczu cz艂owieka,
kt贸偶 inny bowiem nazwa艂by okrucie艅stwo? Pu騩 za艣 nie respektowa艂 偶adnych praw poza
prawami d偶ungli i nawet teraz, uwi臋ziony w karcerze swego cia艂a, w p臋dz膮cym przez
noc, przez gasn膮c膮 burz臋, rozko艂ysanym ambulansie, nawet teraz, p贸艂przytomny w
uspokajaj膮cym rozci膮gni臋ciu pomi臋dzy wczoraj a dzisiaj - nie nazwie tych ludzi
okrutnymi. Felicita Alonso, Dziwka - ona by膰 mo偶e jest jego wr贸g, by膰 mo偶e
przyjaciel, by膰 mo偶e matka, kt贸rej nigdy nie mia艂 - lecz wszystko to by膰 mo偶e,
wszystko to chwilami i nie naprawd臋. Nienawidzi膰 Pu騩 potrafi艂 doskonale, lecz
os膮dza膰 po prostu nie umia艂. Prostytutki z Placu Genera艂a nie opowiada艂y im o
sprawiedliwo艣ci, bo wy艣mialiby je. Prostytutki z Placu Genera艂a opowiada艂y im o Bogu,
poniewa偶 B贸g jest wszechmocny, a to co艣 znaczy. B贸g jest tak偶e dobry, ale to znaczy o
wiele mniej. Sprawiedliwo艣膰 za艣 nie znaczy nic, s艂owo to jest puste niczym spojrzenie
Pu騩, i cho膰 z 艂atwo艣ci膮 przek艂ada je on na pi臋膰 innych j臋zyk贸w, w ka偶dym z
nich brzmi jednako 艣miesznie. To jest m贸j n贸偶, mawia艂 Juan, a to jest jego n贸偶, ale
jak ja mia艂bym spluw臋, to by dopiero by艂o sprawiedliwie, bo strzeli艂bym mu prosto w
mord臋 i by艂oby po sprawie. Ha, tak膮 sprawiedliwo艣膰 Pu騩 rozumia艂. A przecie偶 czu艂
偶al, czu艂 gorycz, czu艂 z艂o艣膰 i gniew; oczywi艣cie, 偶e czu艂. Gdyby zobaczy艂 tego
dwumetrowego ochroniarza, siedz膮cego w nogach noszy i z trudem udaj膮cego, i偶 czyta -
gdyby ujrza艂 ten jako艣 symboliczny obraz, by膰 mo偶e zdo艂a艂by jasno i pojmowalnie dla
innych wyt艂umaczy膰 swoj膮 postaw臋: To oni maj膮 spluwy. Ale nie zobaczy. Jad膮. Musieli
zwolni膰, bo na autostradzie by艂a kraksa, osiemnastoko艂owiec wype艂niony wiezionymi do
rze藕ni ko艅mi wpad艂 w po艣lizgu po mokrej jezdni na nieprzepisowo zaparkowanego buicka.
Pobocze i pole za szos膮 pokrywaj膮 cia艂a koni o sier艣ci ciemnej i b艂yszcz膮cej od
deszczu, koni martwych oraz jeszcze 偶ywych. Jest blokada, policjanci z drog贸wki, w
przeciwdeszczowych pelerynach, z latarkami i kr贸tkofal贸wkami w r臋kach, biegaj膮
wsz臋dzie dooko艂a. 艢wiat艂a stoj膮cej w glinie pobocza karetki b艂yskaj膮 偶贸艂to i
czerwono; na szcz臋艣cie ambulanse karawany nie s膮 oznakowane, tote偶 nikt ich nie
zatrzymuje dla wymuszenia pomocy. Burza ga艣nie i nie uderzaj膮 ju偶 pioruny, sko艅czy艂y
si臋 b艂yskawice i grzmoty; a jednak co chwila huczy na zewn膮trz jeden i drugi strza艂 -
to ci ludzie, ci ludzie jak cienie w deszczu, spaceruj膮cy w b艂ocie i we krwi i
dobijaj膮cy konaj膮ce bezskutecznie zwierz臋ta. Huki Pu騩 s艂yszy, chocia偶 nie wie co
oznaczaj膮. Domy艣la si臋. W tej chwili ca艂y 艣wiat ma w domy艣le. Pu騩 zawsze 偶y艂
po艣r贸d tajemnic.

 

 

Tajemnica

 

Wygl膮da艂 niczym p艂on膮cy anio艂. Zobaczy艂e艣 go z okna 艂azienki,
jak biegnie przez park, w stron臋 wewn臋trznego muru i zamkni臋tej nim zakazanej strefy, a
blask bij膮cy od 艣nie偶nobia艂ych jego skrzyde艂 tworzy w nocnej g臋stwinie wysokich
drzew szybko przep艂ywaj膮ce po tle, g艂臋bokie cienie.

To by艂 dopiero tw贸j pierwszy miesi膮c w Szkole, nadal mia艂e艣 j膮 za
jaki艣 nowoczesny, post臋powy poprawczak. Obudzi艂 ci臋 w 艣rodku nocy p艂acz Ricka;
skl膮艂e艣 go i poszed艂e艣 si臋 odla膰. A tam pod oknem 艂azienki odbywa艂o si臋
polowanie na p艂on膮cego anio艂a.

Ale wnet si臋 zorientowa艂e艣, 偶e to 偶aden anio艂. By艂 sporo ni偶szy
od tych m臋偶czyzn z mundurach, kt贸ry go 艣cigali; by艂 dzieckiem. Przycisn膮艂e艣 twarz
do zakratowanej grubo od zewn膮trz, lodowato zimnej szyby. Przecie偶 on nie m贸g艂 by膰
r贸wnie偶 i dzieckiem. Porusza艂 tymi swoimi skrzyd艂ami, i 艣wieci艂, i bieg艂 te偶
jako艣 nie po dzieci臋cemu, nie po cz艂owieczemu. Mign膮艂 ci raz i drugi blady owal jego
twarzy. To nie by艂a twarz. Co艣 艣cisn臋艂o ci臋 w 偶o艂膮dku. Nie strach, co艣
subtelniejszego, trudniejszego do opisania.

A tamten wci膮偶 pr贸bowa艂 uciec, chocia偶 oni ju偶 go okr膮偶yli,
odci臋li od ciemnej g臋stwy parku i wewn臋trznego muru granicznego. Nagle krzykn膮艂;
us艂ysza艂e艣 ten krzyk przez szczelnie zamkni臋te okno, przez grube kamienne mury:
wysoki, rozpaczliwy, ptasi wrzask, rozedrgany okrutnie na wznosz膮cej si臋 nucie. Umilk艂
nagle i niespodziewanie - wtedy tego nie rozumia艂e艣, poj膮艂e艣 du偶o p贸藕niej: krzyk
艣ciganego przeszed艂 by艂 w ultrad藕wi臋ki i to dlatego rozszczeka艂y si臋 w艣ciekle
ogary w pobliskiej psiarni. Mo偶e nie by艂 to anio艂, ale z pewno艣ci膮 nie by艂 to
r贸wnie偶 cz艂owiek.

Trudno ci by艂o tej nocy powt贸rnie zasn膮膰, cho膰 Rick, upity swymi
艂zami, pogr膮偶y艂 si臋 ju偶 w bolesnej drzemce i nie zak艂贸ca艂 ciszy. P艂on膮cy
anio艂. To od tamtej chwili zacz膮艂 si臋 zmienia膰 tw贸j stosunek do Szko艂y. Owo nocne
objawienie otworzy艂o ci oczy na niezwyk艂o艣膰 sytuacji, kt贸rej inaczej d艂ugo jeszcze
by艣 nie zauwa偶a艂, pozbawiony skali por贸wnawczej. Lecz teraz wiedzia艂e艣;
podpowiedzieli ci bohaterowie thriller贸w z Mike艂owego wideo, podszepn臋艂a 艣wi臋ta
cisza wielkiego, ciemnego budynku: jest w Szkole jaka艣 Tajemnica.

 

 

Nauczanie pocz膮tkowe

 

Du偶膮 wag臋 przywi膮zywali do j臋zyk贸w. Angielski, ale przecie偶
tak偶e portugalski, w kt贸rym nie umia艂e艣 wszak ani czyta膰, ani pisa膰, ani nawet
poprawnie m贸wi膰; tak偶e j臋zyki syntetyczne, i kodowe, i komputerowe, od tych wysokiego
rz臋du poczynaj膮c, a ko艅cz膮c na maszynowych, bazuj膮cych na zapisie wy艂膮cznie
zerojedynkowym. Przej艣cie do matematyki by艂o zatem bardzo 艂agodne, prawie
niedostrzegalne. I po prawdzie nie dostrzega艂e艣 w nim niczego nienormalnego (bo i jaka偶
by艂a ta twoja norma?), nie protestowa艂e艣 przeciwko programowi nauczania, kt贸ry nijak
si臋 mia艂 do poziomu twego dotychczasowego wykszta艂cenia i wychowania, do twojego
pochodzenia i wieku; to nie by艂o miejsce, w kt贸rym mo偶na swobodnie protestowa膰, to nie
byli ludzie, kt贸rzy by podobne protesty tolerowali, a i ty nie by艂e艣 przyzwyczajony do
takiego sposobu my艣lenia, co zezwala na bunty skierowane przeciwko rzeczywisto艣ci.
Rzeczywisto艣膰 si臋 akceptuje, albo rzeczywisto艣膰 nie akceptuje ciebie i dopiero wtedy
jest naprawd臋 藕le. Wi臋c uczy艂e艣 si臋 pilnie. I wcale nie tak od razu domy艣li艂e艣
si臋 ich wysokiej oceny twej inteligencji. Ale wreszcie poj膮艂e艣: oni by ci臋 tu nie
przywie藕li, gdyby nie byli pewni, 偶e podo艂asz. To te testy, te testy, kt贸re ci robiono
jeszcze na policji i w domach opieki. Zosta艂e艣 wybrany.

Z film贸w wideo domy艣la艂e艣 si臋 jak wygl膮da klasa w zwyczajnej
szkole. A tu nie by艂o klas. Ta Szko艂a zatrudnia艂a wi臋cej nauczycieli, ani偶eli
posiada艂a uczni贸w. Nie wystawiano w niej ocen. Nie istnia艂 tu podzia艂 na godziny
lekcyjne i konkretne przedmioty. Nie by艂o rywalizacji pomi臋dzy dzie膰mi: ka偶dy
pobiera艂 nauki w ca艂kowitej separacji od reszty. I cho膰 miewali艣cie okazj臋 wymieni膰
si臋 swymi do艣wiadczeniami, bo nikt nie zabrania艂 wam prowadzenia rozm贸w (w og贸le nie
wydawano sztucznie egzekwowalnych zakaz贸w; je艣li co艣 by艂o zabronione, po prostu nie
mia艂e艣 szans, by zarz膮dzenie to z艂ama膰, i z tej niemo偶liwo艣ci w艂a艣nie
wnioskowa艂e艣 by艂e艣 o zakazie), i rzeczywi艣cie cz臋sto si臋 nimi wymieniali艣cie - nie
narusza艂o to jednak偶e w 偶aden spos贸b narzuconego schematu nauki. Ci znajduj膮cy si臋
na etapie nauczania pocz膮tkowego - jak ty przez pierwsze miesi膮ce - uczyli si臋 w
zasadzie wszyscy tego samego. Dopiero p贸藕niej 艣cie偶ki ich edukacji si臋 rozchodzi艂y,
lecz p贸藕niej - p贸藕niej rozchodzili si臋 i oni sami: przenoszono ich do innej cz臋艣ci
Szko艂y. A nie istnia艂a r贸wnie偶 regu艂a okre艣laj膮ca moment tego przeniesienia, nie
mia艂 na艅 wp艂ywu ani wiek ucznia, ani d艂ugo艣膰 okresu dotychczasowej jego nauki. W
ka偶dym b膮d藕 razie wy tej regu艂y nie znale藕li艣cie. Polecenie przeniesienia mog艂o
nadej艣膰 ka偶dego dnia. Lecz 贸w stan ci膮g艂ego zawieszenia "pomi臋dzy", dla innych
by膰 mo偶e m臋cz膮cy, dla ciebie nie by艂 niczym niezwyk艂ym; w istocie to do pogr膮偶enia
si臋 w rutynie i spokoju niezmienno艣ci musia艂by艣 si臋 przyzwyczaja膰. I nie
stanowi艂e艣 pod tym wzgl臋dem 偶adnego wyj膮tku w艣r贸d wychowank贸w Szko艂y. Nie
zabraniano wam rozm贸w, wi臋c rozmawiali艣cie: oni wszyscy byli takimi samymi wyrzutkami
jak ty, Pu騩. Wszystkich ich pozbierano - za po艣rednictwem policji lub innych rz膮dowych
instytucji - z miejskich 艣mietnisk, ze slums贸w, z rozbitych melin. Znale藕li si臋 tu -
u艣wiadomi艂e艣 sobie wkr贸tce - w艂a艣nie dlatego, 偶e nie by艂o nikogo, kto m贸g艂by
si臋 za nimi uj膮膰, kto m贸g艂by ich odszuka膰 i z pomoc膮 jakich艣 bohaterskich
prawnik贸w wyrwa膰 ze szpon贸w Szko艂y. Szko艂a bra艂a tylko tych, kt贸rzy dla 艣wiata i
tak ju偶 nie istnieli. Twoja wideo艣wiadomo艣膰 podpowiada艂a ci oczywiste odpowiedzi na
pytanie o pow贸d zastosowania podobnego kryterium selekcji: strace艅cze misje, zbrodnicze
do艣wiadczenia na ludzkich organizmach; tajemnica, tajemnica. Ale Szko艂a by艂a tajna
oficjalnie. Kt贸rego艣 mro藕nego zimowego poranka zobaczyli艣cie przez zakratowane okna o
zaparowanych waszymi oddechami szybach - wysiadaj膮cych z samochodu przed tarasem trzech
wojskowych: ciemne okulary, neseserki, szare mundury, wysokie szar偶e. Gwie藕dzistymi
nocami 贸w domniemany sekret Szko艂y by艂 pi臋kny i podniecaj膮cy, lecz w 艣wietle dnia
roztapia艂 si臋 po艣r贸d setek nowych s艂贸w z nowych j臋zyk贸w, rz臋d贸w r贸wna艅
r贸偶niczkowych, chaosu n-wymiarowych symulacji abstrakcyjnych proces贸w na jasnych
ekranach komputer贸w. Komputery lubi艂e艣, te martwe maszyny nie posiada艂y w艂asnej woli
i musia艂y ci臋 s艂ucha膰. By艂a w Szkole ca艂a wype艂niona nimi sala, w kt贸rej
sp臋dza艂e艣 dziesi膮tki godzin, w samotno艣ci, w ciszy przerywanej jedynie skrzekiem
rozp臋dzonych twardych dysk贸w i klikni臋ciami myszy oraz przycisk贸w klawiatury.
My艣la艂e艣: Pu騩 i komputery; Cillo Z艂oty. A to by艂 przecie偶 dopiero pocz膮tek.

 

 

Wieczorne opowie艣ci

 

- Co dalej?

- Zabij膮 nas, wszystkich nas zabij膮.

- Przymknij si臋, Rick!

- Dzisiaj spyta艂em si臋 Siwego.

- I co powiedzia艂?

- 呕e zobaczymy. Oni maj膮 przykazane, 偶eby nic nam na ten temat nie
m贸wi膰.

- Bo by艣my si臋 wystraszyli. M贸wi臋 wam, ucieknijmy st膮d!

- Przymknij si臋, Rick.

- Przywie藕li dwie dziewczyny. Widzia艂em.

- Gdzie oni je trzymaj膮?

- Co jest na trzecim pi臋trze?

- Albo w zamkni臋tym skrzydle?

- Na co im tyle dzieci?

- Nas to jakby ju偶 nie by艂o. Mieli艣cie kiedy艣 jakie艣 dokumenty?
Rejestrowano was gdziekolwiek opr贸cz policyjnych kartotek? Ilu z was nawet nie ma
nazwiska?

- O co ci chodzi, Pu騩?

- Ogl膮da艂e艣 "Mechaniczn膮 pomara艅cz臋"? W tej Szkole nie ma
nikogo, kto nie kwalifikowa艂by si臋 do poprawczaka.

- A ja wam m贸wi臋, 偶e to s膮 jakie艣 medyczne eksperymenty. B臋d膮 z
nas przeszczepia膰 m贸zgi, serca, w膮troby...

- ...dla jakich艣 pokr臋conych, cholernie bogatych dziadk贸w.

- Ale to nie jest prywatny biznes!

- I po co ta nauka? To bez sensu. Dzisiaj kazali mi t艂umaczy膰
symultanicznie na trzy j臋zyki. A potem dali do ogl膮dni臋cia kurewsko nudny balet,
my艣la艂em, 偶e tam przysn臋.

- Ma艂ego znowu wzi臋li na testy.

- Co, Ma艂y, nic nie pami臋tasz?

- Wiesz jak to jest. Daj膮 co艣 do wypicia, a potem si臋 budzisz po
paru godzinach i jakby艣 se strzeli艂 Ksi臋偶ycow膮.

- Tu s膮 miliony. Dziesi膮tki milion贸w. Widzieli艣cie sprz臋t. To musi
im si臋 jako艣 zwr贸ci膰.

- Frank pono膰 grozi艂, 偶e zastrajkuje.

- Jak niby?

- Przestanie si臋 uczy膰.

- O co mu chodzi?

- A bo ja wiem?

- No i co mu odpowiedzieli?

- Nie powt贸rzy艂. Mia艂 rozmow臋 z Cycat膮.

- Pewnie go zastraszy艂a.

- Na pocz膮tku m贸wili, 偶e nas po prostu ode艣l膮, je艣li nie
b臋dziemy si臋 uczy膰. No i faktycznie; pami臋tacie tych zbuntowanych? Nie jedz膮, nie
pij膮, ani s艂owa nie wymrucz膮; ich te偶 wywozili. A nad tob膮 co wisi, Pu騩? Dwa
morderstwa?

- Aha. M贸wi臋: oni tu na ka偶dego maj膮 haka. Nawet jakby kto uciek艂
- to co zrobi? Mo偶e to jest wi臋zienie, ale powiedz mi, Jim, powiedz mi, Xavier: czy
kiedykolwiek 偶yli艣cie sobie tak wygodnie?

- Ty, Pu騩, kurwa, chory jeste艣! Widzisz te kraty? Widzisz?!

- Pu艣膰 go!

- Jaja se robisz, cz艂owiek; nie m贸w, 偶e sam nie zwia艂by艣, jakby艣
mia艂 okazj臋.

- Pewnie bym zwia艂. Chocia偶... nie wiem; mo偶e nie. No co, tak wam tu
藕le?

- G艂upi jeste艣, Pu騩, g艂upi jak 艣lepy kogut.

- Ucieka膰...

- ...trzeba zawsze.

Wtedy jeszcze 偶aden z was nie wiedzia艂, 偶e nie tylko pok贸j Xaviera,
w kt贸rym si臋 zbierali艣cie, ale ka偶dy z pokoi, korzytarz oraz 艂azienki - 偶e
pomieszczenia te co do jednego s膮 g臋sto naszpikowane nagrywaj膮c膮 wszystko non stop
aparatur膮 audio i wideo, zminiaturyzowan膮 do niemal absurdu. Nie umknie tym kamerom i
mikrofonom ani jedno wasze s艂owo, ani jeden wasz gest, grymas twarzy, niedope艂niony
ruch. W bezludnych podziemiach Szko艂y - o czym, pods艂uchawszy, dowiesz si臋 du偶o, du偶o
p贸藕niej - nienasycalny superkomputer magazynuje w sobie rozbite na cyfrowy proch i py艂
obrazy z milion贸w metr贸w ta艣m wideo.

 

 

Teraz

 

A prawda jest taka, 偶e ju偶 nigdy nie przejrzy si臋 w lustrze i nie
zobaczy swego cia艂a, cho膰by w艂a艣nie na wideo nagranego. Pu騩, m贸j drogi -
powiedzia艂a mu przed dwoma tygodniami Dziwka - ty ju偶 nie jeste艣 cz艂owiek. Wi臋c kto?
Ty jeste艣 Pu騩. Pu騩. Pami臋taj. Obraz swego cia艂a zast膮pi艂 obrazem swego imienia.
Kiedy my艣la艂 "Pu騩" - a my艣la艂 cz臋sto, kazali mu tak my艣le膰, by nie zapomnia艂
o sobie - rozwija艂 mu si臋 z tego s艂owa jaki艣 m艂ody p贸艂b贸g, poczwarka tytana. W
imieniu by艂a si艂a. Wszystko mu wyt艂umaczyli. Nie ma drugiego takiego jak ty, Pu騩.
Jeste艣 jedyny. Tak, tak. Potem Felicita Alonso ju偶 nie mog艂a na niego patrze膰 bez
obrzydzenia, ale to by艂o po operacji oczu i nie rani艂 go brak wyrazu jej twarzy.
Obserwowa艂 za to jej ko艣ci, po偶ywienie rozpuszczaj膮ce si臋 w jej 偶o艂膮dku,
kr膮偶enie utlenionej i odtlenionej krwi w jej organizmie. Po jego pr贸bie samob贸jczej
musia艂a sp臋dza膰 z nim du偶o czasu i to wtedy zacz膮艂 s艂ysze膰 jej my艣li. Wierzy艂
Pu騩 w pot臋g臋 swego s艂uchu, s艂ysza艂 przecie偶 wszystko - a zatem i jej my艣li. To
niemo偶liwe, powiedzieli mu, my艣li nie mo偶na us艂ysze膰.Ale wiedzia艂 swoje. Strach
wydawa艂 w jej g艂owie kr贸tkie i szybkie, szeleszcz膮ce d藕wi臋ki. Zm臋czenie by艂o
d艂ugim, niskim dr偶eniem t艂ustego basu. Gniew j臋cza艂 na wysokich tonach, w
kakofonicznych zrywach. Frustracja by艂a s艂abym pulsem wieloechowego b臋bna. Pu騩
m贸wi艂 im to wszystko, ale oni nie dawali mu wiary. To wtedy podj臋li decyzj臋
wykastrowania go ze sn贸w, Sn贸w i marze艅; co mia艂 wy艣ni膰, ju偶 wy艣ni艂. Tote偶
teraz, przytomny, cho膰 odci臋ty od 艣wiata i 艣ci膮gany martwym balastem pami臋ci w
przesz艂o艣膰 - 艣ni jednocze艣nie sw贸j jedyny mo偶liwy sen: u艂ud臋 telepatii. Mam,
posiadam, ukrad艂em ich my艣li - m贸wi sobie zamkni臋ty w wi臋zieniu swego cia艂a. Ja.
Mam. Ukrad艂em. Burza 艂agodnieje, konw贸j przyspiesza, wozy g艂adziej sun膮 po mokrym
j臋zorze asfaltu i cia艂o Pu騩 nie skacze ju偶 tak na noszach. Felicita rzadziej jest
zmuszona dotyka膰 jego ohydnej sk贸ry, tego semiorganicznego tworu z艂o偶onego z wielu
sztucznie zaprojektowanych i wyhodowanych symbiont贸w, kt贸rego kolor przywodzi na my艣l
wiekow膮 rze藕b臋, faktura - grzybowat膮 naro艣l, a zapach (kt贸rego Pu騩, rzecz jasna,
nie czuje, pozbawiony zmys艂u w臋chu) - stare krematorium pracuj膮ce w wilgotnym upale.
Pod t膮 sk贸r膮 - to wida膰 - mi臋艣nie Pu騩 nie uk艂adaj膮 si臋 tak, jak powinny si臋
uk艂ada膰 mi臋艣nie dziecka. W dotyku s膮 jak kamie艅. Rogowate naro艣le na bezw艂osej
jego czaszce te偶 czemu艣 s艂u偶膮, by艂 jaki艣 cel w ich zaszczepieniu, lecz
ochroniarzowi wydaj膮 si臋 po prostu obscenicznym obrzydlistwem. Zw艂aszcza w po艂膮czeniu
z ptasimi, drapie偶nymi pazurami u palc贸w r膮k i n贸g ch艂opca i makabrycznie
zdeformowanymi jego stopami. Ochroniarz czyta ksi膮偶k臋, 偶eby utrzyma膰 spojrzenie z
dala od Pu騩. Jednak偶e przegrywa t臋 walk臋. On ma syna w tym wieku i to jaskrawe,
karykaturalne spotwornienie owego znanego mu tylko z kodowego has艂a dziecka - sprowadza
na艅, wbrew jego woli, gorzkie, chorobliwe skojarzenia. Felicita Alonso natomiast ma twarz
jak po艣miertn膮 mask臋. Jej obrzydzenie jest innej natury. Ona musia艂a przecie偶 za
ka偶dym razem przekonywa膰 Pu騩, 偶e to wszystko wyjdzie mu na dobre. B臋dzie dobrze,
m贸wi艂a, a on wiedzia艂, 偶e k艂amie, ale chcia艂 s艂ysze膰 te k艂amstwa, du偶o k艂amstw
i cz臋sto powtarzanych, z przekonaniem, z si艂膮. Wszystko b臋dzie dobrze. A dobro
istnieje, wiedzia艂 to dzi臋ki wideo Mi艂ego Jake艂a. To jest jaka艣 ciep艂a
艣wiat艂o艣膰, jaka艣 biel i cicha, spokojna muzyka, a tak偶e 艣miech wielu ludzi, i matki
z dzie膰mi, i kochankowie w u艣cisku, i miejsce schronienia, dom; to jest jaka艣
jasno艣膰, a on ku niej wci膮偶 pod膮偶a艂.

 

 

Kiedy jeszcze 艣ni艂e艣

 

Nigdy nie p艂ywa艂e艣, nie umia艂e艣 p艂ywa膰 - a w Snach to w艂a艣nie
czyni艂e艣. Nurkowa艂e艣 w g艂臋bin臋, i tam by艂o 艣wiat艂o. Zazwyczaj ba艂e艣 si臋
艣wiat艂a; nie w Snach jednak偶e, nie w Snach. Zacz臋艂o si臋 ono pojawia膰 ju偶 po
przeniesieniu ci臋 ze wsp贸lnego skrzyd艂a do izolatki na parterze. To nie by艂a
kwarantanna, i nie by艂o to wi臋zienie, nie dos艂owne - teraz ju偶 po prostu nie
posiada艂e艣 mo偶liwo艣ci kontaktu z innymi uczniami w Szkole: zosta艂e艣 odizolowany. A
sam pok贸j by艂 przecie偶 wi臋kszy i lepiej wyposa偶ony. Tyle, 偶e nie mia艂 okien.
Zapada艂e艣 w nim w sen wyj膮tkowo 艂atwo.

Bo kiedy jeszcze 艣ni艂e艣... ach, c贸偶 to by艂y za sny! C贸偶 to
by艂y za wspania艂e, ohydne, dzikie i pi臋kne Sny! Budz膮c si臋 w bezdechu w absolutnej
ciemno艣ci nocy, w przepoconej po艣cieli, w ch艂odnym powietrzu zamkni臋tego pokoju, wcale
nie przera偶ony, co najwy偶ej 艣miertelnie zdumiony - w艣lepia艂e艣 si臋 d艂ugo w mrok,
znieruchomia艂y parali偶em dezorientacji, bezkutecznie usi艂uj膮c zrozumie膰 wizj臋, z
kt贸rej dopiero co si臋 wynurzy艂e艣 - usi艂uj膮c poj膮膰 sk膮d si臋 ona wzi臋艂a w twojej
g艂owie, co za wspomnienie, jakie偶 skojarzenie j膮 zrodzi艂o. Nie raz, nie dwa i nie
trzy; te Sny nap艂ywa艂y co noc a nie by艂o przed nimi obrony. I jeszcze w jasnym 艣wietle
dnia dosi臋ga艂y ci臋 niespodzianie w po艂owie jakiej艣 czynno艣ci, w uskoku my艣li -
marszczy艂e艣 brwi, gubi艂e艣 s艂owa: co to jest? sk膮d si臋 wzi臋艂o? Miast bezsensownej
bazgraniny b膮d藕 regularnych figur, w chwilach g艂臋bokiego zamy艣lenia j臋艂y si臋
samowolnie pojawia膰 pod twoim o艂贸wkiem dziwne, faliste kszta艂ty, sylwety jakie艣
niewyra藕ne, hipnotyczne ornamenty. Oprzytomniawszy, wpatrywa艂e艣 si臋 w nie, zdziwiony.

Nie utrzymywa艂e艣 ju偶 z innymi kontaktu i sam wysnu艂e艣 贸w pochopny
wniosek: to ten pok贸j, to z niego Sny. Objawi艂o ci si臋 prawo: zacz膮艂e艣 wszak 艢ni膰
r贸wno z przeniesiem, w noc po odseparowaniu od grupy.

- Ty wiesz o Snach - rzek艂e艣 pewnego razu Dziwce, zmieniaj膮c temat w
艣rodku dyskusji o filozofii teatru no. - Zabierzcie mnie z tego pokoju.

- Co ty m贸wisz, Pu騩? O jakich snach?

Ale widzia艂e艣, 偶e k艂amie.

A Sny by艂y takie:

Na pocz膮tku woda. Mo偶e nie woda, ale jaka艣 ciecz. Mo偶e nie ciecz,
lecz zawieszona wsz臋dzie wok贸艂 substancja, ci臋偶ka i lepka, bole艣nie spowalaniaj膮ca
ruchy. W ka偶dym razie - p艂yn膮艂e艣 w niej. Nurkowa艂e艣. Ku 艣wiat艂u. W d贸艂? Tak
podpowiada艂aby logika, ale sny - a zw艂aszcza Sny - posiadaj膮 w艂asn膮. R贸wnie dobrze
艣wiat艂o mog艂o oznacza膰 g贸r臋. To kwestia nie do rozstrzygni臋cia: nigdy do艅
przecie偶 nie dociera艂e艣. Ciemna nibyciecz zamyka艂a si臋 wok贸艂 ciebie, traci艂e艣
orientacj臋, traci艂e艣 poczucie ruchu, nawet poczucie istnienia. Przypomina艂o to stan
zawieszenia pomi臋dzy ko艅cz膮cym si臋 a rozpoczynaj膮cym kolejnym snem - jednak tym nie
by艂o: Sen stanowi艂 jedn膮 niepodzieln膮 ca艂o艣膰. Ci膮gn膮艂 si臋 i ci膮gn膮艂,
odmieniaj膮c si臋 nieznacznie w mi臋kkim kalejdoskopie wielocieni: w mroku pojawiali si臋
Oni. Gdyby艣 dotar艂 do owego 艣wiat艂a ko艅ca - mo偶e i zobaczy艂by艣 Ich. Tu, w
g艂臋binie, jedynie wyczuwa艂e艣 czyj膮艣 obecno艣膰. I odczucia tego nie da si臋 opisa膰,
tak jak nie da si臋 w pe艂ni obj膮膰 pami臋ci膮 i rozumem mgielnej materii sn贸w: nikt nie
stworzy艂 esperanta marze艅 nocnych, onirystycznej mowy ciszy, j臋zyka zawieraj膮cego
s艂owa definiuj膮ce stany i bod藕ce istniej膮ce jedynie po ciemnej stronie jawy.
Przebudziwszy si臋, zdesperowani, poszukujemy jakich艣 przybli偶e艅, uproszcze艅,
niezgrabnych przyr贸wna艅 - bezskutecznie. Tak samo ty, Pu騩 - budzi艂e艣 si臋, gapi艂e艣
w ciemno艣膰 i pr贸bowa艂e艣 wgry藕膰 w jeszcze ciep艂e mi臋so zabitego twoim nag艂ym
przeckni臋ciem si臋 Snu. Ale to trucizna. Piek艂a ci my艣li, wypluwa艂e艣 j膮 pospiesznie.
Obce, obce, z艂e.

C贸偶 zatem pozostawa艂o ci ze Snu na czas 艣wiat艂a? Wra偶enie, tylko
ono. Ulotne i nieopisywalne, niczym nie do ko艅ca u艣wiadomione sobie wspomnienie.
Impresja czego艣, czego 艣ni膰 nie mia艂e艣 prawa. Oni, m贸wi艂e艣 sobie; ale i to by艂o
zaledwie s艂owo, nic wi臋cej. Wiedzia艂e艣, przeczuwa艂e艣, i偶 艣wiadomie zapami臋tana
cz臋艣膰 Snu stanowi jedynie u艂amek przep艂ywaj膮cych przez tw贸j 艣pi膮cy umys艂
ciemnych wizji. Ta ciecz, to 艣wiat艂o, ta ciemno艣膰... Tak naprawd臋 Sny by艂y o wiele
bogatsze.

 

 

Pierwsza operacja

 

呕adnej z operacji nie pami臋tasz, to dziury w ci膮g艂ej materii twych
wspomnie艅, jak tamte testy zakazane: bia艂e interludia pustki. By艂 pi膮tek, pracowa艂e艣
w艂a艣nie nad udoskonaleniem komputerowego modelu konstruowanego przez ciebie
przestrzennego j臋zyka, opartego na zmianach tr贸jwymiarowego uk艂adu r贸偶nokolorowych
bry艂 i figur oraz zmianach ich rozmiar贸w; 膰wiczy艂e艣 ich "czytanie" przy
wsp贸艂czynniku przyspieszenia projekcji wynosz膮cym 2.4 - gdy nagle zm贸g艂 ci臋 sen.
Ostatnia my艣l: ten pok贸j... I ju偶 spa艂e艣. Potem domy艣li艂e艣 si臋 oczywisto艣ci: gaz
usypiaj膮cy. Ale przecie偶 i tak nigdy nikomu nie ufa艂e艣.

Przebudzenie to twarz Dziwki.

- S艂yszysz mnie, Pu騩?

Szarpn膮艂 tob膮 zimny strach: TE D殴WI臉KI. To by艂a pierwsza
operacja, a w艂a艣ciwie pierwszy ci膮g operacji: ockn膮艂e艣 si臋 wszak dopiero w 艣rod臋:
przez owe pi臋膰 dni stanowi艂e艣 obiekt dziesi膮tk贸w mniej i bardziej skomplikowanych
zabieg贸w, zreszt膮 nie tylko chirurgicznych. Wiedzia艂e艣 o nich chyba wszystko; kr贸tko
po przeniesieniu do bezokiennego pokoju Dziwka zacz臋艂a ci opowiada膰 o czekaj膮cych ci臋
transformacjach, a wchodzi艂a w takie szczeg贸艂y, i偶 w ko艅cu j臋艂o ci臋 to wyliczanie
przysz艂ych tortur nudzi膰, zw艂aszcza, 偶e jedyne pytanie, odpowied藕 na kt贸re naprawd臋
ci臋 interesowa艂a - a mianowicie pytanie o pow贸d, przyczyn臋 tego wszystkiego - zbywa艂a
bezczelnym odwo艂ywaniem si臋 do twego rzekomego zaufania do niej oraz obietnic膮
obszernych wyja艣nie艅 w bli偶ej nie okre艣lonej przysz艂o艣ci. Tak wi臋c niby by艂e艣
poinformowany. Ale co innego s艂owa, co innego rzeczywisto艣膰. TE D殴WI臉KI. M贸wi艂a ci
o boskim s艂uchu, jaki zyskasz, lecz jak偶e wyobrazi膰 sobie niewyobra偶alne? Teraz za艣
faktycznie s艂ysza艂e艣 - s艂ysza艂e艣 niemal wszystko.

- Aaaaaaaaaa!!

- Cicho, Pu騩, cicho...

Co za symfonie we w艂asnym oddechu, jakie burze i huragany w biciu
w艂asnego serca, w przep艂ywie w艂asnej krwi... Cisza zosta艂a ostatecznie obalona, nigdy
nie powr贸ci. Puls pochylonej nad tob膮 Dziwki, sercotakt 偶y艂 jej jasnej szyi,
przebiegaj膮cych tu偶 pod delikatn膮 sk贸r膮, zag艂usza艂 s艂owa. Szelest cudzych
porusze艅, echo 偶ycia zza bia艂ych 艣cian: bi艂 na ciebie zewsz膮d jeden w艣ciek艂y,
nieko艅cz膮cy si臋 wrzask.

- To przejdzie, Pu騩, to przejdzie, przyzwyczaisz si臋, nauczysz, my
ci臋 nauczymy; ju偶 dobrze, Pu騩, ju偶 dobrze...

Szepn膮艂e艣 samym ruchem warg:

- Zabierzcie to.

S艂uch przyt艂oczy艂 ci inne zmys艂y, ale przecie偶 w ko艅cu
spostrzeg艂e艣 z przera偶eniem potwierdzenie pozosta艂ych zapowiedzianych zmian: brak
czucia, przyt臋pienie smaku i w臋chu oraz przyspieszenie procesu percepcji 艣wiata, w
samotno艣ci niemal nieweryfikowalne, lecz rozpoznawalne po nienaturalnym, oci臋偶a艂ym
rozleniwieniu Dziwki w gestach, minach i ruchu warg, spomi臋dzy kt贸rych bucha 贸w dziki
ryk.

A przecie偶 o wszystkim, o wszystkim tym ci臋 skrupulatnie uprzedzi艂a.
Przychodzi艂a w przerwach zaj臋膰 ze wci膮偶 zmieniaj膮cymi si臋 nauczycielami j臋zyk贸w
istniej膮cych i nieistniej膮cych - i opowiada艂a bajki. B臋dziesz, Pu騩, wielki;
b臋dziesz, Pu騩, p贸艂bogiem; o tobie, Pu騩, inne dzieci b臋d膮 si臋 uczy膰. By艂a to
argumentacja, kt贸ra w jaki艣 spos贸b przemawia艂a do twej 偶ar艂ocznie egoistycznej
natury, lecz tak naprawd臋 wprowadza艂a jedynie zam臋t. Wszak uczy艂by艣 si臋 i tak,
ostatecznie to by艂o po prostu ciekawe - ale te tajemnice, te obietnice, atmosfera
nieustannego zagro偶enia... i Dziwka, niczym kap艂anka jakiej艣 technoreligii, g艂osz膮ca
niez艂omnie proroctwo twego rych艂ego wniebowzi臋cia... doprowadza艂o ci臋 to do stanu
chorobliwej irytacji.

- Oni i tak nic o mnie nie b臋d膮 wiedzie膰! - krzycza艂e艣 na ni膮,
roze藕lony, a ona doskonale wiedzia艂a kogo masz na my艣li. Cho膰 nieodmiennie zaskoczona
twoimi wybuchami, sama nie podnosi艂a g艂osu. Nigdy tak do ko艅ca ci臋 nie rozumia艂a.
Stanowi艂e艣 dla niej ciemn膮 zagadk臋, psychologiczn膮 kostk臋 Rubika: przez godziny i
godziny niewolniczo pos艂uszy, potulny i pokorny w zachowaniu i s艂owach, a偶 tu nagle
totalnie zbuntowany, pa艂aj膮cy gor膮c膮 nienawi艣ci膮 do wszystkiego i wszystkich. Nie
odwiedzi艂a miejsca twych narodzin. C贸偶 oni wiedzieli o wzajemnym porozumiewaniu si臋,
ci eksperci od translacji, niew艂adni prze艂o偶y膰 kr贸tk膮 my艣l z pu騩wego na
niepu騩wy; jakich prawd fa艂szywych mogli ci臋 nauczy膰?

 

 

Genesis

 

Oni i tak nic o tobie nie b臋d膮 wiedzie膰, bo opu艣ciwszy Miasto,
opu艣ci艂e艣 ca艂y ich 艣wiat, przesta艂e艣 zatem istnie膰 - dla nich nie ma ju偶 Pu騩.
Dziwka nie zna tego miejsca. A gdyby nawet tu przyjecha艂a, gnana pragnieniem odkrycia
tajemnic najciemniejszych zak膮tk贸w twego serca - r贸wnie偶 niewiele by zrozumia艂a,
je艣li co艣 w og贸le. Urodzona poza Miastem, urodzona w USA, ze znanej matki i ojca;
wychowywana, wychowywana, wychowywana - nale偶y do innego gatunku. Felicita Alonso,
latynoska pi臋kno艣膰 o zimnej twarzy, ciep艂ych oczach - c贸偶 takiego by zobaczy艂a tymi
oczyma, przechodz膮c w upale dusznego po艂udnia przez labirynt dzielnicy slums贸w, gdzie
ty sp臋dzi艂e艣 niemal ca艂e swe 偶ycie? Ot贸偶 piek艂o, ujrza艂aby piek艂o w
najjaskrawszej postaci swoich wyobra偶e艅. I poza owo ekstremum swej imaginacji 偶adn膮
my艣l膮 nie by艂aby zdolna ju偶 si臋gn膮膰. Ten smr贸d bij膮cy pod zasnute kolorowym
smogiem niebo, ten og艂upiaj膮cy, przyprawiaj膮cy o b贸l g艂owy, wszechobecny smr贸d. Tu
na ziemi, na 艣cie偶kach kr臋tych - bo ulic po tej stronie doliny nie u艣wiadczysz - we
wn臋trzach tekturowych, blaszanych, drewnianych i plastikowych bud, i pod ich 艣cianami, i
wsz臋dzie dooko艂a, zalegaj膮 zwa艂y, sterty i bagna organicznych i nieorganicznych
艣mieci wszelkiego rodzaju. Tu wszystko si臋 rozk艂ada, gnije, niszczeje, rozpada,
dezintegruje w powolnej m臋ce nieustannego wzrostu entropii: ludzie i przedmioty. Kto艣
rabuje 艣wie偶e zw艂oki, inne, ju偶 nagie, p臋czniej膮 na s艂o艅cu, cierpliwie
dojrzewaj膮c jako pokarm dla owad贸w, szczur贸w i ps贸w. Jest po艂udnie, wi臋c w miar臋
cicho, sk膮d艣 z dala ryczy radio, p艂acze gdzie艣 kobieta, terkocze pod chmurami
helikopter; prawdopodobna Felicita Alonso pod膮偶a wzd艂u偶 naturalnego 艣cieku, starannie
omijaj膮c obszary co wi臋kszej ohydy; 艣ciek wysech艂 prawie ca艂kowicie, toczy si臋 jego
korytem jedynie jaka艣 g臋sta breja, ciemna i granulasta. Wielkie oczy nagich dzieci
艣ledz膮 ka偶dy ruch prawdopodobnej Felicity Alonso, bo pr贸cz niej wszyscy trwaj膮 tu w
bezmy艣lnym letargu, poukrywani w wilgotnych cieniach krzywych zadasze艅. Niewiele
zobaczy, z艂膮 por臋 wybra艂a, w tym 艣wiecie obowi膮zuje strategia prze偶ycia rodem z
oboz贸w koncentracyjnych - minimalna strata energii, maksymalny zysk - i w czasie
po艂udniowej kaniku艂y nikt nie wykona jednego zb臋dnego gestu, oddechu szybszego, ni偶
musi; trwa w pal膮cej ciszy tortura przymusowej sjesty. Dzielnica o偶ywa w nocy, to wtedy
powinna j膮 odwiedzi膰 prawdopodobna Felicita Alonso - wszak po przekroczeniu jej granicy
szanse na prze偶ycie posiada niesko艅czenie nik艂e zar贸wno przed, jak i po zmroku, bez
偶adnej r贸偶nicy. Ale prawdopodobna Felicita Alonso odwiedzi艂a j膮 w艂a艣nie teraz i
jest w stanie dostrzec jedynie owe nik艂e oznaki prawdziwego 偶ycia tego miejsca, zagadki
i pytania wykluwaj膮ce si臋 z dostrze偶onych tu i 贸wdzie szczeg贸艂贸w: gdzie si臋
podziali doro艣li? dlaczego tyle tu dzieci? czy nie ma tu nikogo, kto posiada艂by wi臋cej
jak kilkana艣cie lat? Nie wie i nie rozumie, 偶e w miejscu owym czas biegnie z inn膮
szybko艣ci膮, 偶e tu w og贸le nie ma dzieci, 偶e jedenastoletnie kobiety rodz膮 tu bez
j臋ku w parne, bezgwie藕dziste noce nienaturalnie drobne i ko艣ciste istoty, wypychaj膮c z
w膮skich miednic sine ich cia艂ka w odwieczny brud mieszkalnych 艣mietnisk, w ciszy i
milczeniu wszechnienawi艣ci; 偶e lat dwadzie艣cia to staro艣膰 i 偶e nie ma tu miejsca dla
kalek. Prawdopodobna Felicita Alonso odczytuje to po swojemu: piek艂o, piek艂o. Nie widzi
jak j膮 zachodz膮 ze wszystkich stron, skryci za niskimi zabudowaniami. Kiedy w ko艅cu
zagradzaj膮 jej drog臋 i orientuje si臋, i偶 jest otoczona, nie pozostawiono jej 偶adnej
drogi ucieczki, a ich jest a偶 tylu - wci膮偶 my艣li niepoj臋tnie: czego te dzieci
chc膮...? Bez s艂贸w, bez obraz贸w - oni obcy, obcy. Za chwil臋 prawdopodobna Felicita
Alonso zostanie pobita do nieprzytomno艣ci, obdarta i ograbiona ze wszystkiego, co ma na
sobie, po czym brutalnie, sadystycznie, po wielokro膰 zgwa艂cona przez hord臋 tych Pu騩.
Mo偶e wtedy - prawem uto偶samienia ofiary z dr臋czycielem oraz przez rzeczywiste
poni偶enie sprowadzona do tego偶 samego poziomu strachu i w艣ciek艂o艣ci - mo偶e wtedy
zrozumie co艣 z ich 偶ycia, chocia偶 i to nie jest wcale takie pewne. Bo co powoduje, i偶
z zastraszonego, autystycznego niemal ch艂opca zmienia si臋 wtem Pu騩 w chorego gniewem
z艂oczy艅c臋? Jaki taniec ta艅cz膮 mu w g艂owie my艣li? Jaki jest ich kolor? Jaka pie艣艅?
Nikt nie nauczy艂 Dziwki sztuki translacji cudzych uczu膰, a ona, i ci doktorzy, ci
profesorowie - tego w艂a艣nie pr贸bowali nauczy膰 ciebie.

 

 

Teraz

 

To tutaj. Karawana zwalnia. Jest boczna droga, ciemna, nieo艣wietlona i
nieoznaczona - to tutaj, to w ni膮 skr臋caj膮 wszystkie wozy karawany. Ochroniarz chowa
ksi膮偶k臋. Konwersuje coraz d艂u偶szymi zdaniami ze swoimi niewidocznymi kolegami. Sama
Felicita Alonso te偶 rozmawia: przez telefon, z lud藕mi znanymi jej tylko z imienia i
nazwiska, z tych akt, kt贸re czyta艂a jeszcze w Szkole. - Pu騩. Tak, Pu騩. Nie z naszej
winy to op贸藕nienie. S膮 gotowi? Co to znaczy? Nie, nie; on jest na Otch艂a艅 Czarnych
Mgie艂. By艂o ustalone. Co to znaczy, do cholery? Mam go tu na pod艣nie. W takim razie
zadzwo艅 pan do genera艂a. A 偶eby pan wiedzia艂, 偶e napisz臋! - Droga zakr臋ca, opada i
wznosi si臋, niczym j臋k jazzowej tr膮bki w zadymionym klubie. Ambulans jedzie znacznie
wolniej i wcale mocno nim trz臋sie. Cia艂o Pu騩 kolebie si臋 na noszach; Felicita Alonso
machinalnymi ruchami poprawia u艂o偶enie oplataj膮cej go sieci macek podsufitnej
aparatury. Deszcz przesta艂 pada膰, burza min臋艂a, zbli偶a si臋 艣wit; lecz tymczasem
trwa jeszcze noc, noc bezksi臋偶ycowa, i tu, w 艣rodku dzikiej puszczy, pod konarami
staro偶ytnych drzew, panuje ciemno艣膰 niemal absolutna. 艢wiat艂o reflektor贸w pojazd贸w
opornie wciska si臋 w g臋st膮 materi臋 mroku. Kr贸tkofal贸wki kierowc贸w skrzecz膮 w
ci膮g艂ym dialogu: tylko jeden z nich jecha艂 ju偶 kiedy艣 t膮 drog膮. Zwalniaj膮 jeszcze
bardziej, bo oto zbli偶aj膮 si臋 do punktu pierwszej kontroli. 呕o艂nierze przepuszczaj膮
ich jednak bez zb臋dnych formalno艣ci. Ale po drugiej stronie droga jest jeszcze gorsza,
nie mo偶na przyspieszy膰, trudno nawet utrzyma膰 t臋 sam膮 pr臋dko艣膰. Ochroniarz, po
rzuceniu w powietrze paru pozornie nic nie znacz膮cych uwag, po raz pierwszy odzywa si臋
do Felicity Alonso: - K艂opoty? - Nie - ucina ona. Drugi punkt kontrolny. Wysokie
ogrodzenie wyrastaj膮ce metalowym szkieletem z le艣nej g臋stwiny. Sier偶ant z noktowizorem
na oczach zagl膮da do wn臋trza ambulansu i dotychczas wype艂niaj膮ce w贸z, klinicznie
czyste powietrze natychmiast zostaje wyparte przez ch艂odn膮, wilgotn膮, aromatyczn膮
mieszanin臋 ro艣linnych gaz贸w 偶ycia i 艣mierci. Pu騩 i tego nie czuje. Kwadrans
p贸藕niej, kiedy samochody zje偶d偶aj膮 pod ziemi臋, w ciemn膮 paszcz臋 rozsuwaj膮cych
si臋 zgrzytliwie, ci臋偶kich wr贸t, on dryfuje coraz g艂臋biej i g艂臋biej - w pami臋膰.
艢ni o snach. Wyjmuj膮 go z wn臋trza pojazdu, k艂ad膮 na innych noszach; i oto jedzie
jaskrawo o艣wietlonymi korytarzami, a za nim pod膮偶a truchtem zaaferowana Felicita
Alonso, jednocze艣nie podpisuj膮ca dziesi膮tki przer贸偶nych formularzy, druk贸w i
o艣wiadcze艅, wydaj膮ca polecenia t艂umkowi lekarzy i stra偶nik贸w oraz zajadle k艂贸c膮ca
si臋 przez telefon z nieznajomym osobnikiem w stopniu majora. Niski i chrapliwy kobiecy
g艂os wyg艂asza przez interkom wezwania, ostrze偶enia, administracyjne obwieszczenia.
Pu騩 tu nie ma, on jest w swych snach ostatnich. Mia艂 sny, jakich nie mia艂 nikt. Mia艂
Sny.

 

 

Kiedy jeszcze 艣ni艂e艣

 

A potem Ich zobaczy艂e艣. Ta艅czyli. To znaczy: ty widzia艂e艣 taniec.
Ale sk膮d mog艂e艣 wiedzie膰 czym s膮 te ruchy, skoro nie wiedzia艂e艣 czym/kim s膮 Oni?
Co gorsza, nie s艂ysza艂e艣 Ich, a 偶e ten Sen przyszed艂 ju偶 po pierwszej operacji,
czu艂e艣 si臋 w jego bezd藕wi臋cznym 艣wiecie nieomal kalek膮. Jak opisa膰 co艣, co wymyka
si臋 por贸wnaniom? To musia艂 by膰 sen, tylko sny pozwalaj膮 na podobn膮 bezs艂own膮
wolno艣膰 my艣li; nie musisz zna膰 nazwy rzeczy, by o niej 艣ni膰. Zatem i to s艂owo -
"taniec" - musia艂o si臋 zrodzi膰 ju偶 po przebudzeniu. W 艢nie go nie by艂o. W 艢nie
byli Oni i zmiana. Raz, dwa, trzy - dooko艂a ciebie; powoli, ale wci膮偶 inaczej. I
r贸wnie偶 dopiero po przebudzeniu zacz膮艂e艣 si臋 zastanawia膰 nad mo偶liwymi znaczeniami
tych porusze艅 i przemieszcze艅, bo tam, w ciemnym letargu, zdolny by艂e艣 jedynie do
spokojnej kontemplacji, na pewno nie do zadawania pyta艅, na pewno nie do nadawania nazw.
Pod tym wzgl臋dem sen stanowi艂 艣rodek optymalny. Ale przecie偶 od pocz膮tku by艂 to
jeden z twoich podstawowych dogmat贸w: Szko艂a jest cwana. Dziwka b臋dzie k艂ama膰,
zaprzecza膰 oczywisto艣ci, p贸ki nie uzyska pozwolenia od Szko艂y. Wi臋c w ko艅cu
przesta艂e艣 j膮 nawet pyta膰, cho膰 Sny by艂y coraz nachalniejsze. My艣li Szko艂y, jak
ka偶dego instytucjonalnego b贸stwa, pozostawa艂y nieprzenikalne dla umys艂贸w pojedynczych
ludzi.

To ju偶 wi臋kszy wgl膮d posiada艂e艣 w Ich my艣li. By膰 mo偶e owa
obserwowana przez ciebie prosta progresja si艂y i d艂ugo艣ci Sn贸w stanowi艂a jedynie
z艂udzenie powodane ci膮g艂膮 zmian膮 filtr贸w twej pami臋ci: Sny by艂y takie same, lecz
ty budzi艂e艣 si臋 pami臋taj膮c coraz wi臋ksz膮 i wi臋ksz膮 ich cz臋艣膰, coraz
wyra藕niej. By膰 mo偶e nawet - dopuszcza艂e艣 tak膮 ewentualno艣膰 - nie wynika艂o to z
ingerencji Szko艂y, a procesu przystosowywania si臋 twego umys艂u do nieznanego, tak jak
organizm systematycznie dr臋czony dawkami trucizny pot臋guje sw膮 odporno艣膰 na艅, cho膰
jednocze艣nie uzale偶nia si臋 od chemicznego wp艂ywu specyfiku.

Lecz w sztucznym 艣wietle sztucznego dnia nie t臋skni艂e艣 za Snami,
nie 艣wiadomie w ka偶dym b膮d藕 razie. Po prawdzie ba艂e艣 si臋 ich. Szko艂a wyrz膮dza艂a
ci kolejn膮 krzywd臋, a ty nie by艂e艣 w stanie temu zapobiec.

Ta艅czyli, a niesta艂a materia ich niecia艂 skr臋ca艂a si臋 cienistymi
wirami z otaczaj膮cej was niecieczy. Wisz膮ce w g贸rze/dole s艂abe 艣wiat艂o migota艂o
nieregularnie. Okr膮偶ali ci臋, rozmywaj膮c si臋 w nico艣膰 i na powr贸t stapiaj膮c z
g臋stego, m臋tnego o艣rodka Onirlandu. Jak wiatr, co w niewidocznym powietrzu jest niczym,
a porwawszy z ziemi py艂, piasek i 艣mieci i spl贸t艂szy je w bicz tornada zyskuje jak
najbardziej realne i materialne cia艂o. Byli niczym fale na tr贸jwymiarowej powierzchni
morza, niczym przypadkowe zag臋szczenia w rozbulgotanej ciemnej zawiesinie wszech偶ycia.
Dwoje Ich, troje, a nagle dwadzie艣cia, a za chwil臋 nikt; i znowu t艂um dooko艂a ciebie.
A wyobra藕 sobie istot臋 ograniczon膮 do n-x wymiar贸w, gdzie n jest
ilo艣ci膮 wymiar贸w, w kt贸rych 偶yjesz ty, x za艣 niech na pocz膮tek wynosi 1; i
wyobra藕 sobie, 偶e spotykasz tak膮 istot臋. Dla ciebie jest jak animowana Myszka Miki na
p艂askim ekranie telewizora; ale kim ty jeste艣 dla niej - to znaczy ta cz臋艣膰 ciebie,
kt贸r膮 ona postrzega? A teraz zwi臋ksz x do 2. A teraz do 3. Ju偶 niczego nie
jeste艣 w stanie sobie wyobrazi膰. Ta iteracja zwie si臋 teogoni膮.

A jednak - a jednak. Ju偶 po przebudzeniu nachodzi艂y ci臋 takie
cienie, strz臋py my艣li, niedokszta艂towane przeczucia, niby naturalne dla dziennego
艣wiata s艂贸w: 偶e to co艣 znaczy. Ten taniec, co nie jest ta艅cem. I Oni. 呕e co艣
m贸wi膮. 呕e to jest j臋zyk.

 

 

J臋zyk

 

 

si臋 robi

si臋 pracuje

si臋 je

si臋 pije

si臋 艣pi

si臋 偶yje

si臋 umiera

si臋 my艣li si臋

 

uwaga

czasowniki zyskuj膮 autonomi臋

czasowniki walcz膮 o suwerenno艣膰

czasowniki ju偶 nas nie potrzebuj膮

 

uwaga

apeluj臋 do was

podmioty dzie艂 zaniechanych

rzeczowniki zawieszone w pr贸偶ni

na lito艣膰 bosk膮

si臋 zr贸bmy co艣

po nas ju偶 tylko partyku艂a

 

- Co to jest?

- Wiersz.

- Widz臋. Co on ma znaczy膰?

- Zniszczy艂em t臋 serwetk臋. Sk膮d go macie? Kamery, co? Wysoka
rozdzielczo艣膰; no, no, no.

- Niepokoj臋 si臋 o ciebie. My艣la艂am, 偶e t艂umaczenie nie sprawia ci
k艂opot贸w, 偶e instynktownie rozumiesz specyfik臋 j臋zyka. Sam m贸wi艂e艣: to 艂atwe. Co
to ma znaczy膰: "po nas ju偶 tylko partyku艂a"?

Lubi艂a tak siadywa膰 na brzegu twego 艂贸偶ka i przygl膮da膰 ci si臋
przy pracy, jak wystukujesz co艣 na komputerze, wykonujesz skomplikowane, skomponowane
specjalnie dla ciebie 膰wiczenia translacyjne, albo po prostu my艣lisz; lubi艂a tu z tob膮
przebywa膰, w tym zewsz膮d zamkni臋tym betonem pokoju o jednostronnych oknach obiektyw贸w
niewidocznych kamer, przez kt贸re mog艂aby ci臋 przecie偶 sekretnie obserwowa膰 z
bezpiecznego oddalenia, ale nie czyni艂a tego, wi臋c widocznie ceni艂a twoje towarzystwo.
Przychodzi艂a gdy wychodzili nauczyciele. To ona przynios艂a ci pierwszy dysk z zapisem
obraz贸w ze Sn贸w. Powiedzia艂a: - Przet艂umacz to. - To ona przynios艂a ci nagrania z t膮
niemuzyk膮. - Po prostu s艂uchaj jej. - Wydawa艂o si臋, 偶e Dziwka niemal ci臋 pokocha艂a.
Dopiero potem us艂ysza艂e艣 to okre艣lenie: oficer prowadz膮cy.

Odwr贸ci艂e艣 si臋 do na艣ciennego monitora, gdy po raz drugi zacz臋艂a
czyta膰 z kr贸tkiego wydruku tw贸j nikczemnie podgl膮dni臋ty wiersz. Na monitorze trwa艂
balet abstrakcyjnych kszta艂t贸w. Has艂a kontekst贸w tematycznych wy艣wietla艂y si臋 w
g贸rnym okienku; to si臋 nazywa艂o "interpretacja zaw臋偶aj膮ca". Balet w
przestrzeniach nieeuklidesowych, symbolika ruchu w przestrzeni o ujemnej krzywi藕nie,
filozofia 艣mierci w rozszczepionym czasie. Zabronili ci czyta膰 ksi膮偶ki i ogl膮da膰
zwyczajne, hollywoodzkie filmy. W Szkole czas bynajmniej nie rozszczepia艂 si臋, p艂yn膮艂
wci膮偶 do przodu, a ty w jego nurcie.

- ...mnie w og贸le s艂uchasz, Pu騩?

To by艂o ju偶 po pierwszej operacji. - S艂ysz臋 twoj膮 krew, s艂ysz臋
chaos twoich my艣li.

- Jeste艣 zm臋czony? Mo偶emy zwolni膰. Jaka艣 rzecz sprawia ci wi臋ksze
trudno艣ci? Tylko daj zna膰. Ty wiesz. To wszystko dla ciebie. My. Ja. Czekam. Je艣li
tylko... Co, Pu騩? T艂umaczysz? Co to za j臋zyk?

- J臋zyk.

- Dlaczego ty si臋 tak zachowujesz? To niegrzeczne; rozmawiam z tob膮.
Ka偶de s艂owo musz臋 z ciebie ci膮gn膮膰. Jeste艣 nieuprzejmy, Pu騩; nauczyciele te偶
si臋 skar偶yli. Jak mog膮 ci pom贸c, skoro nie wiedz膮 czy rzecz poj膮艂e艣 czy nie. Ja
ciebie nie rozumiem, Pu騩.

Raz powiedzia艂a prawd臋. Wy艂膮czy艂e艣 monitor i z powrotem
odwr贸ci艂e艣 si臋 do Dziwki. Nie patrzy艂e艣 ludziom w oczy, tote偶 teraz tym bardziej
si臋 zdziwi艂a. A偶 unios艂a brwi w niemym zdumieniu, pytaniu w odpowiedzi na pytanie.

- Powiedz co艣.

Zmarszczy艂a brwi. - Co?

- Powiedz co艣.

Jako艣 przeczu艂a nieszcz臋艣cie.

- Uspok贸j si臋, Pu騩.

- Powiedz co艣!

- Bez przerwy do ciebie m贸wi臋. Uspo...

- POWIEDZ CO艢! NO POWIEDZ!

Poderwa艂a si臋, krzykn臋艂a w przestrze艅: - Histeria! VG-100,
dziesi臋膰 milimetr贸w! Szybko!

Wci膮偶 jeszcze na ni膮 wrzeszcza艂e艣, gdy przez z nag艂a otwarte
drzwi wpadli do 艣rodka sanitariusz i lekarz z injektorem w d艂oni; Dziwka si臋
odsun臋艂a, ty skoczy艂e艣 w k膮t. Wydruk z wierszem spad艂 na pod艂og臋.

Dopadli ci臋 w mgnieniu oka i sprawnie obezw艂adnili. Pistolet
dyspersyjny przy ramieniu. Krzycza艂e艣 im w twarze, og艂uszaj膮c samego siebie: -
Powiedzcie co艣! - Ale si艂a by艂a po ich stronie. Chcia艂e艣 ich wszystkich zabi膰,
Dziwk臋 te偶, Dziwk臋 pierwsz膮. Twoja nienawi艣膰 nie zna stan贸w po艣rednich. Lecz
przecie偶 nie w nienawi艣ci zabijasz. Po twojej stronie jest strach.

 

 

Smak 艣mierci

 

Strach by艂 po twojej stronie, ale po stronie Mi艂ego Jake艂a by艂y
mury, kraty i zamki. Przede wszystkim, powiedzia艂e艣 sobie, musz臋 pami臋ta膰, 偶e mam
jeszcze czas: 偶yli wszak wci膮偶 dwaj ch艂opcy, kt贸rzy przebywali u Jake艂a d艂u偶ej
ni偶 ty. Jeszcze nie twoja kolej. Mo偶na pomy艣le膰. Co nie znaczy, 偶e mo偶na si臋 nie
ba膰. To niebezpieczne; strach zawsze jest po stronie s艂abszych, to jedyna pewna ich
bro艅, nie odrzucaj go pochopnie.

Ca艂a piwnica i cz臋艣膰 parteru, wszystkie okna podw贸jne, g臋sto
okratowane, wszystkie drzwi z zamkami elektronicznymi, wzmacniane stalowymi sztabami,
偶adnego telefonu, 偶adnych po艂膮cze艅 ze 艣wiatem zewn臋trznym. Oczywisty pomys艂
wywo艂ania po偶aru upad艂 po zorientowaniu si臋 w niezawodno艣ci skomplikowanego systemu
automatycznych podsufitnych tryskaczy, na kt贸ry Jake musia艂 wyda膰 wcale spor膮 sum臋;
Jake nie lekcewa偶y艂 was, to w 偶adnym razie nie by艂 amator, on 偶y艂 z tego procederu
od lat. Trzeba spraw臋 spokojnie przemy艣le膰, spos贸b si臋 znajdzie.

Potem znikn膮艂 Gordo. Przed tob膮 pozosta艂 jedynie Pasmurkian. Ale to
ju偶 nie mia艂o znaczenia: Jake przesta艂 opiera膰 si臋 na chronologii, Pasmurkian
pozostawa艂 wszak w jego stajni d艂u偶ej od Gordo. Wi臋c r贸wnie dobrze nast臋pnym
mog艂e艣 by膰 ty. Przysz艂o ci do g艂owy czy by nie pu艣ci膰 innym tych zapomnianych przez
Jake艂a piwnicznych kaset egzekucyjnych, lecz doszed艂e艣 do wniosku, 偶e nie potrafiliby
utrzyma膰 tego w tajemnicy, zdradziliby si臋 jako艣 i Jake wyprzedzi艂by wasz ruch,
asekurancko morduj膮c wszystkich jak leci; cokolwiek by o nim m贸wi膰, nie by艂 to
ryzykant i nie by艂 g艂upiec.

A czas p艂yn膮艂. Teraz ju偶 ka偶da sesja mog艂a okaza膰 si臋
ostatni膮. Mi艂y Jake wywleka艂 ci臋 do samochodu, a ty modli艂e艣 si臋 do okrutnych
bog贸w, 偶eby to jeszcze nie by艂o to. Raz spr贸bowa艂e艣 mu zwia膰 od drzwiczek wozu, ale
z艂apa艂 ci臋 po paru krokach.

Powoli stawa艂o si臋 oczywiste, 偶e wyj艣cie jest tylko jedno.
Zdecydowa艂e艣 si臋 na nie, poniewa偶 nie mog艂e艣 si臋 nie zdecydowa膰. Twe decyzje, te
wa偶ne, niemal zawsze zawsze podejmowane by艂y w atmosferze desperacji. 呕y艂e艣 wszak z
przymusu.

Drzwi, drzwi, kt贸re oddziela艂y wasz膮 cz臋艣膰 domu od Mike艂owej,
wychodzi艂y na przedpok贸j tu偶 obok schod贸w prowadz膮cych do piwnicy. Otwiera艂y si臋 do
wewn膮trz; za nimi by艂 korytarz ci膮gn膮cy si臋 a偶 do drzwi wej艣ciowych; wiedzia艂e艣 o
tym, bo t臋dy w艂a艣nie wyprowadza艂 was Jake. Odwiedza艂 was tak偶e, by przynie艣膰
jedzenie (czasami robi艂a to Holly) lub wybra膰 na wiecz贸r kt贸r膮艣 z dziewczynek, Holly
nie tolerowa艂a bowiem w jego 艂贸偶ku ch艂opc贸w - by艂a o to pomi臋dzy nimi du偶a
awantura, jeszcze przed twoim przybyciem, kiedy to zasta艂a z nim Guyjo; dosta艂o si臋
wtedy 艣wi臋tej pami臋ci Guyjo nielicho, lecz przynajmniej mieli艣cie p贸藕niej spok贸j.
Dziewczynki natomiast Holly lubi艂a, byle 艣wie偶e i nie zanadto pyskate.

Siadywa艂e艣 na tych schodach do piwnicy i czeka艂e艣. Po zmierzchu,
gdy reszta dzieci ju偶 spa艂a b膮d藕 w艂a艣nie odp艂ywa艂a w senny haj, panowa艂a w domu
cisza niemal ko艣cielna, odg艂osy z drugiej cz臋艣ci budynku nie przedostawa艂y si臋 przez
grube mury: to by艂a stara, stara willa. Czeka艂e艣 w cieniu stromych schod贸w, w ciszy
w艂asnego strachu, w nerwowej nudzie przeci膮gaj膮cego si臋 stresu. A偶 pi膮tego
wieczoru... otworzy艂y si臋 drzwi. Traf chcia艂, 偶e by艂a to Holly, sama przysz艂a
wybra膰 ma艂膮; i dla ciebie by艂 to szcz臋艣liwy traf.

Zd膮偶y艂a krzykn膮膰, ale cichy by艂 to krzyk. Rzuci艂e艣 si臋 jej pod
nogi, z艂apa艂e艣 j膮 za kolanami i poci膮gn膮艂e艣 w d贸艂; by艂a w letniej sukience, no
a ty owym szarpni臋ciem rozdar艂e艣 sukienk臋: zosta艂 ci w d艂oniach kawa艂 niebieskiej
bawe艂ny w z贸艂te kwiaty. Holly spada艂a w d贸艂 schod贸w jak ci艣ni臋ta z wysoko艣ci
kukie艂ka; bardzo szybko si臋 to odby艂o, na wideo str膮cani z klatek schodowych ludzie
spadali d艂u偶ej, ale w prawdziwym 偶yciu sceny rutyny i sensacji przebiegaj膮 w
jednakowym tempie.

Zbieg艂e艣 na d贸艂, pochyli艂e艣 si臋 nad ni膮: j臋cza艂a co艣
niezrozumiale, maca艂a naoko艂o dr偶膮cymi r臋koma, usi艂owa艂a si臋 podnie艣膰, niemrawo
i bez przekonania, wci膮偶 co najmniej og艂uszona. Mia艂e艣 pochowane po kieszeniach
r贸偶ne podr臋czne narz臋dzia mordu; wyj膮艂e艣 d艂ugopis i - z艂apawszy kobiet臋 za nos
dla unieruchomienia jej przewalaj膮cej si臋 bezw艂adnie z policzka na policzek g艂owy -
wcisn膮艂e艣 go do oporu najpierw w lewe, a potem w prawe jej oko; wychodzi艂 z trudem,
oblepiony jak膮艣 krwawo-szar膮 mazi膮. Holly przesta艂a si臋 rusza膰 i j臋cze膰 ju偶 po
pierwszym oku, lecz ty by艂e艣 metodyczny: gdyby艣 odst膮pi艂 cho膰 na krok od
zaprzysi臋偶onego w nocnym przera偶eniu postanowienia - niechybnie zaraz rozpad艂oby si臋
w proch ca艂e to twoje pozorne zdecydowanie.

Przeszuka艂e艣 j膮 i zabra艂e艣 klucze: oni zawsze zamykali za sob膮
drzwi. Teraz tymi kluczami je otworzy艂e艣. Cicho, cicho, spokojnie, cho膰 serce rwie i
my艣li krzycz膮. Pobieg艂e艣 prosto do wyj艣cia.

- Holly, co... O kurwa. St贸j, Pu騩, g贸wniarzu jeden! - Po trzy
stopnie na raz przesadzaj膮c, Mi艂y Jake p臋dzi艂 z pi臋tra. - No i co艣 ty najlepszego
narobi艂a? - zawo艂a艂 w g艂膮b pustego korytarza. Nikt mu nie odpowiedzia艂. On nie
czeka艂 na odpowied藕. Rzuci艂 si臋 na ciebie: sta艂e艣 przy tych drzwiach wyj艣ciowych (a
metr dalej - wolno艣膰) doprawdy jak sparali偶owany.

Z艂apa艂 ci臋 za rami臋 i j膮艂 wlec z powrotem, kln膮c przy tym w
niedowierzaniu na g艂upot臋 Holly. Trafi艂e艣 drug膮 r臋k膮 do innej kieszeni i wyj膮艂e艣
ma艂膮 jednoraz贸wk臋, jedn膮 z tych, jakie Jake rozdawa艂 wam wraz z porcjami
narkotyk贸w. Ta, wielokrotnie u偶ywana, nape艂niona by艂a teraz twoim moczem. Wbi艂e艣
j膮, nieporadnie i krzywo (bo i stara jej ig艂a wielokrotnie by艂a gi臋ta i prostowana) w
prawe udo Jake艂a. Jake wrzasn膮艂 i rzuci艂 ci臋 na 艣cian臋; ostry b贸l przeszy艂 ci
plecy. Nie zd膮偶y艂e艣 do ko艅ca wcisn膮膰 t艂oku strzykawki.

M臋偶czyzna wyrwa艂 j膮 zaraz i podni贸s艂 do oczu.

- Co to jest?! Co to jest?!!

- Pieprzy艂em twoj膮 matk臋! - zawy艂e艣 piskliwie w odpowiedzi,
kompletnie bez sensu; lecz musia艂e艣 co艣 takiego mu w twarz wywrzeszcze艣, 偶eby mie膰
odwag臋 na dokonanie kolejnego czynu wymy艣lonego mrocznie w twym nocnym strachu.

Skoczy艂e艣 mu mianowicie do gard艂a i rozharata艂e艣 je jednym
zamaszystym poci膮gni臋ciem ko艣cianego grzebienia, ukrywanego dot膮d z ty艂u, za
spodniami; ten grzebie艅 mia艂 wyj膮tkowo ostre i twarde z臋by, dodatkowo wyszlifowane
przez ciebie na betonie piwnicznych schod贸w w cienkie 膰wier膰brzeszczoty.

Jake zd膮偶y艂 jeszcze zdzieli膰 ci臋 krzywym sierpowym w ciemi臋. Po
tym ciosie pad艂e艣 na pod艂og臋 zamroczony.

Przez te kilkadziesi膮t sekund, gdy ty pozostawa艂e艣 nieprzytomny, on
si臋 wykrwawi艂. Zasta艂e艣 go rozci膮gni臋tego za zakr臋tem 艣ciany, ca艂ego we krwi, z
r臋koma przy szyi, oczyma wytrzeszczonymi, 艂zami na policzkach, 艣miertelnym zaiste
przera偶eniem w grymasie grubowargich ust. Trafi艂e艣 id膮c po 艣cie偶ce g臋stej
czerwieni. Chwil臋 posta艂e艣 nad nim, z braku si艂y woli, do ostatka ju偶 wyczerpanej,
niezdolny nawet do wype艂nienia rytualnego katharsis: dw贸ch-trzech kopni臋膰 w
bezw艂adne cia艂o - po czym odwr贸ci艂e艣 si臋 na pi臋cie i wyszed艂e艣 w zmierzch nad
Kaliforni膮. Powietrze by艂o takie 艣wie偶e, takie orze藕wiaj膮ce. Prze艂kn膮艂e艣 je;
strach wyplu艂e艣 wraz ze 艣lin膮.

呕adnego smaku w ustach: te dwie 艣mierci by艂y absolutnie ja艂owe,
bezbarwne, bezosobowe; sztuczne. Nie ty mordowa艂e艣, mord by艂 poza tob膮.

 

 

Druga operacja

 

Gwoli prawdy: smaku w ustach to ty ju偶 nigdy nie poczujesz.
Straci艂e艣 go nieodwracalnie po drugiej - i zarazem ostatniej - przeprowadzonej w Szkole
operacji. Straci艂e艣 w贸wczas tak偶e w臋ch i wzrok (a w ka偶dym razie wzrok w
cz艂owieczym tego s艂owa rozumieniu) - lecz to brak zmys艂u smaku pierwszy da艂 ci si臋 we
znaki. Le偶a艂e艣 jeszcze w banda偶ach na g艂owie i w masce tlenowej. Przysz艂a Dziwka,
da艂a ci si臋 czego艣 napi膰 - i wtedy skonstatowa艂e艣, i偶 nie jeste艣 w stanie
rozpozna膰 rodzaju prze艂ykanego w艂a艣nie p艂ynu. To mog艂o by膰 dos艂ownie wszystko,
zupe艂nie nic nie czu艂e艣.

S艂ysza艂e艣 jedynie pustk臋 i nieustannie umieraj膮ce organizmy:
w艂asny i Dziwki.

- Co to jest? - szepn膮艂e艣.

Zrozumia艂a. - Woda z cytryn膮.

- Ja nic...

- M贸wi艂am ci.

To prawda. Wszystko ci opowiedzia艂a: b臋dziesz wielki, Pu騩,
b臋dziesz wielki. A sz艂o o to, 偶eby zrobi膰 z ciebie jeszcze wi臋kszego kalek臋. Bez
smaku, bez w臋chu, z zaszytymi powiekami, pozbawiony gruczo艂贸w 艂zowych.

Z tymi twoimi oczami to nie do ko艅ca by艂o tak. Widzia艂by艣 nawet
przez banda偶e, ale to nie by艂y jedynie banda偶e. Dopiero nazajutrz, gdy zdj臋li ci t臋
metalowo-plastikow膮 opask臋 - zobaczy艂e艣. Przejrza艂e艣 na ca艂kiem nowy 艣wiat - cho膰
d藕wi臋ki pochodz膮ce z niego zacz膮艂e艣 wszak s艂ysze膰 zaraz po pierwszej operacji. Do
starego 艣wiata Dziwki i nauczycieli nale偶a艂e艣 ju偶 w niewielkim stopniu.

To, co zajmowa艂o miejsce twoich ga艂ek ocznych, by艂o wyczulone na
fale elektromagnetyczne odpowiadaj膮ce d艂ugo艣ci膮 promieniowaniu rentgenowskiemu oraz, w
mniejszym stopniu, podczerwonemu. Zaszyte powieki w 偶aden spos贸b nie przeszkadza艂y ci w
"widzeniu". Nikt te偶 nie m贸g艂 ci臋 przez pomy艂k臋 wzi膮膰 z tej przyczyny za
艣pi膮cego, albowiem po drugiej operacji by艂e艣 ju偶 organicznie niezdolny do
zapadni臋cia w sen, jakkolwiek p艂ytki i chwilowy.

Wszystkie powy偶sze zmiany, ich kumulacja i odr臋bne implikacje ka偶dej
z nich, wymusi艂y tak偶e zmian臋 twego otoczenia. Zn贸w przenosiny: inny pok贸j. Ten
od艂am ergonomii si艂膮 rzeczy by艂 nauk膮 m艂od膮 i Szko艂a du偶o nauczy艂a si臋
w艂a艣nie na twoim przyk艂adzie, jednak ju偶 wkr贸tce - po tygodniu, dw贸ch - czu艂e艣
si臋 w swej nowej celi jak w domu. To znaczy jednako obco. Teraz twoje nieoczy doskonale
widzia艂y poukrywane w 艣cianach i suficie kamery i mikrofony. To Lewiatan, a ty
znajdowa艂e艣 si臋 w brzuchu potwora.

Ca艂kiem inny komputer, ca艂kiem inny ekran. Wp艂aszczona w biurko
sensoryczna klawiatura ja艣nia艂a 艂agodnym ciep艂em. Pozornie nieuniknion膮
monochromatyczno艣膰 monitora o "kineskopie" emituj膮cym wy艂膮cznie promienie X
przezwyci臋偶ono dzi臋ki zastosowaniu uk艂adu dubluj膮cego w podczerwieni oraz przez
sprz臋偶enie z nim kompleksowego systemu metag艂o艣nik贸w, w kt贸ry od pocz膮tku
wyposo偶ane by艂o to pomieszczenie. Zaprojektowano je i zbudowano wy艂膮cznie z my艣l膮 o
tobie, aby艣 zacz膮艂 wreszcie rozwija膰 sw贸j zmys艂 nietoperzowej orientacji
przestrzennej.

- To dla ciebie, Pu騩.

- Ale ja nie chc臋.

- Wszystko b臋dzie dobrze.

- To nie jest szko艂a, ja wiem, to jaki艣 wojskowy o艣rodek
eksperymentalny, co wy tu ze mn膮 robicie, przecie偶 niczego nie uczycie, tylko
spotworniacie, spotworniacie, spotworniacie mnie... - nawet otwarcie zdenerwowany
m贸wi艂e艣 powoli, kontroluj膮c s艂owa i gesty; na szczero艣膰 mo偶na sobie pozwoli膰
jedynie w samotno艣ci, a samotno艣膰 doskona艂a nie istnieje.

- Ale偶 to jest szko艂a, dobrze wiesz; i uczymy ci臋...

- Tego mnie uczycie?! Tego?! - Nieoczy. Nieuszy. Niesk贸ra. Nietwarz.
Niecz艂owiek.

Co艣 jakby sm臋tne rozbawienie westchn臋艂o w spowolnionym oddechu
Dziwki; widzia艂e艣 jak porusza swym cia艂em w zawsze p艂ynnym przemieszczeniu
mi臋kkor贸偶owej aury zwierz臋cego ciep艂a oraz zmianie wzajemnego po艂o偶enia fioletowych
kresek ko艣ci i ciemnych, wielop艂aszczyznowych splot贸w jej wewn臋trznego mi臋sa -
postrzegane za pomoc膮 nieoczu niekolory niemal automatycznie przyporz膮dkowa艂e艣
poszczeg贸lnym "starym" barwom, by unikn膮膰 mno偶enia dla potrzeb "艣lepc贸w"
skomplikowanych neologizm贸w, a tak偶e dla w艂asnej wygody my艣li.

- A ty s膮dzisz, 偶e co oni robi膮 w innych szko艂ach? - parskn臋艂a
Dziwka. - W tych, kt贸re masz za normalne - ty, kt贸ry do 偶adnej pr贸cz tej nie
ucz臋szcza艂e艣? Czeg贸偶 si臋 naogl膮da艂e艣 na wideo? 呕e niby jakie te szko艂y?
Szko艂a, m贸j drogi Pu騩, z definicji musi d膮偶y膰 do dokonania jak najg艂臋bszych zmian
w umys艂ach swych uczni贸w. Ka偶da. Ka偶da. To, 偶e my akurat zajmujemy si臋 r贸wnie偶
cia艂em - to szczeg贸艂. Zasada jest ta sama. Nie mo偶esz wyj艣膰 ze szko艂y taki sam jak
wszed艂e艣.

Nie pyta艂e艣 o prawo szk贸艂 do mordowania milion贸w, poniewa偶 dla
ciebie by艂o ono oczywiste: si艂a. Lecz nie znaczy艂o to bynajmniej, i偶 akceptujesz ten
stan rzeczy i poddajesz si臋 odwiecznemu dyktatowi. Ty, Pu騩, dziecko slums贸w, dziecko
chaosu, mia艂e艣 swoje w艂asne prawo.

 

 

Ucieka膰 trzeba zawsze

 

Poniewa偶 uleg艂o艣膰 to nie to samo co poddanie, a kto raz si臋 podda,
ten do ko艅ca pozostanie ju偶 poddanym, i przetrwanie, jak si臋 okazuje, mimo wszystko nie
posiada priorytetu najwy偶szego. Jednak偶e tym razem trudno艣ci, jakie zmuszony by艂e艣
pokona膰, okaza艂y si臋 znacznie wi臋ksze od przezwyci臋偶onych podczas ucieczki z domu
Mi艂ego Jake艂a. Te mikrofony, te kamery. To musia艂o by膰 co艣 nag艂ego i
nieprzewidywalnego, nie wymagaj膮cego absolutnie 偶adnych przygotowa艅. Niemal pokona艂a
ci臋 absurdalna ergonomia twego pokoju. Lecz przeoczyli wzmacniane kraw臋dzie dolnych
szafek. Wystarczy艂o przesun膮膰 lekko g贸rne i spokojnie odej艣膰 pod drzwi. Pi臋膰
metr贸w to ma艂o na rozbieg konieczny dla uzyskania odpowiedniego impetu. Ale uciek艂by艣,
naprawd臋 uciek艂by艣 im - gdyby nie owo, prawie instynktowne, drgni臋cie g艂owy w
ostatnim momencie, i chyba ju偶 w pe艂ni 艣wiadome zaparcie si臋 lew膮 r臋k膮 dla
zmniejszenia si艂y uderzenia: organizm by艂 przeciwko tobie. Kraw臋d藕 omskn臋艂a ci si臋
po ciemieniu, rozcinaj膮c g艂臋boko niesk贸r臋; lekki wstrz膮s m贸zgu, ale czaszka nawet
nie p臋kni臋ta i zero zagro偶enia 偶ycia. Fiasko kompletne.

Przynajmniej pr贸bowa艂e艣.

Potem, oczywi艣cie - Dziwka. By艂a na tyle inteligentna, by nie pyta膰
g艂upio: dlaczego? Chocia偶 tyle.

- B臋dziesz wielki, Pu騩, b臋dziesz wielki. Pieni膮dze; co tylko
chcesz. Taka jest twoja przysz艂o艣膰. Zobaczysz. Gdyby nie Szko艂a, zgni艂by艣 ju偶
gdzie艣 na wysypisku miasta. To jest tw贸j sen z艂oty; czy ty zdajesz sobie z tego
spraw臋? Ilu by si臋 z tob膮 z ch臋ci膮 zamieni艂o? Miliony, miliony. Przecie偶 ty jeste艣
sprytny, potrafisz to sobie skalkulowa膰; otrzyma艂e艣 szans臋, jakiej nie otrzyma艂 nikt
inny. Op艂aci ci si臋 to.

By艂a na tyle inteligentna, by nie m贸wi膰 jak do dziecka i nie gra膰
na twoich uczuciach, kt贸rych nie rozumia艂a; miast tego przem贸wi艂a do umys艂u chciwego
z艂odziejaszka ze slums贸w. Tam, sk膮d pochodzisz, ka偶dy ma jedno marzenie: zosta膰
Cillo. A przecie偶 oni w czasie tych test贸w, kt贸rych nie pami臋tasz, wyci膮gn臋li z
ciebie ostatni strz臋p najg艂臋bszych marze艅.

- Przekupujesz mnie - odpar艂e艣 wbrew instynktowi milczenia,
przygl膮daj膮c si臋 jak mi臋sie艅 sercowy Dziwki 艣ciska si臋 i rozdyma, niczym sparcia艂a
r臋kawica bokserska.

- Oczywi艣cie. To 藕le? Umowa jest chyba uczciwa.

- Powiedzia艂a艣, 偶e to wy mnie nauczycie czego mam chcie膰.
Przegra艂em.

Nie poj臋艂a twych s艂贸w. Przegra艂? W jakiej grze? O co mu chodzi?

- Nie pr贸buj tego wi臋cej. Ju偶 wkr贸tce czeka ci臋 podr贸偶; wreszcie
sam zobaczysz Mg艂y. Musisz by膰 w dobrej formie. Przecie藕 jeste艣 ciekawy, to ci臋
podnieca; nie zaprzeczaj, ja wiem. Pami臋taj: sze艣膰 lat. Wr贸cisz i zostaniesz
najwi臋kszym Cillo na Ziemi. Nie b臋dziesz mia艂 jeszcze dwudziestu.

Zacz膮艂e艣 si臋 艣mia膰.

Pochyli艂a si臋 nad 艂贸偶kiem. - Co...?

Odwr贸ci艂e艣 si臋 od niej, przekr臋ci艂e艣 na bok, zwin膮艂e艣 do
pozycji embronialnej. Chichot przeszed艂 w co艣 innego. Wyci臋li ci gruczo艂y 艂zowe,
wi臋c nie by艂a pewna. S艂ysza艂e艣 w jej g艂owie zmieszanie, frustracj臋 i cichy strach.

- Prosz臋 - szepn臋艂a.

Powiedzia艂e艣 co艣 niemal bezg艂o艣nie; nie dos艂ysza艂a. Ale na pewno
posz艂a potem do centrum i spyta艂a si臋 superkomputera, kt贸ry nigdy nie uroni艂 ni
jednego twego oddechu. Superkomputer za艣 odrzek艂 jej:

- Boj臋 si臋.

 

 

Teraz

 

I to strach wyrywa Pu騩 z podsnu. Budzi si臋 w nieznanym mu pokoju,
nieprzystosowanym do jego potrzeb, co poznaje po jednostajnym ciemnym ch艂odzie otoczenia;
budzi si臋 zatem wbrew zamys艂om swych nadzorc贸w: nie powinien si臋 obudzi膰. Co艣 si臋
dzieje. Anielski s艂uch go nie zawodzi: krzyki na korytarzach, rozwrzeszczane g艂o艣niki,
alarmy. To nie jest Szko艂a. To na pewno ju偶 ta Stacja Tranzytowa, o kt贸rej opowiada艂a
mu Dziwka. Wstaje z 艂贸偶ka, podchodzi do zamkni臋tych elektronicznie drzwi; porusza si臋
tak ostro偶nie, takimi delikatnymi st膮pni臋ciami niest贸p, w tak muzycznym balansie
ohydnego cia艂a, jakby specjalnie dla niego tutejsza grawitacja zmniejszy艂a si臋 do
u艂amka naturalnej - zmys艂 r贸wnowagi Pu騩 nie znajduje si臋 w uchu wewn臋trznym, w
b艂臋dniku: zaprojektowano i wszczepiono mu bardziej "elastyczny" nieb艂臋dnik, got贸w
do natychmiastowego adaptowania si臋 do nowych warunk贸w, jakiekolwiek by si臋 one nie
okaza艂y. Stoj膮c przy drzwiach Pu騩 s艂ucha. I s艂yszy: - ...natychmiastowe stawienie
si臋 w Sali Tranzytowej numer jeden. Powtarzam... - Co im si臋 sta艂o? Poszaleli? - Ale偶,
kochanie, oni z definicji s膮 szaleni. - Odzyskali przytomno艣膰? Kto pozwoli艂? Kto
pozwoli艂? Co za burdel... - Z drogi, z drogi! - I co to w og贸le znaczy? My艣la艂em, 偶e
tuczniki nie potrafi膮 m贸wi膰, a co dopiero pisa膰! A matki przecie偶 偶aden z nich nie
mia艂. Wi臋c sk膮d to...? - A odwal si臋; co, mo偶e to moja wina? - Pewnie sprz臋gli si臋
z jakim艣 telepat膮. Pami臋tasz co nawyrabia艂 Dwunasty? - Wszystko przez tego nowego
anastezjologa. Oni ci臋giem powinni by膰 w transie, nie mieliby szans po艂膮czy膰 si臋 z
my艣lakami i dosta膰 do wspomnie艅 w naszych g艂owach. - Uwaga...! - Pu騩 stoi i s艂ucha.
Co tam si臋 dzieje? Wyczuwa szybkie przemieszczanie si臋 wielu ludzi za przegrod膮
metalowych drzwi. Niemal s艂yszy ich strach. S艂yszy tak偶e zbli偶aj膮c膮 si臋 Dziwk臋.
Gdy drzwi si臋 otwieraj膮, on siedzi w bezruchu na swym 艂贸偶ku. Wchodzi Dziwka wraz z
m臋偶czyzn膮 o orientalnach rysach twarzy; oboje s膮 w mundurach. Pu騩 tego nie widzi;
odmienno艣ci materia艂u ich ubra艅 domy艣la si臋 po wydawanych przeze艅 specyficznych
szelestach podczas ich porusze艅 (on, sam nagi pod sw膮 niesk贸r膮), azjatyckie
pochodzenie przodk贸w m臋偶czyzny zgaduje po kszta艂cie jego czaszki. - Obudzi艂 si臋. -
M臋偶czyzna wzrusza ramionami: - Oni wszyscy si臋 pobudzili. - Dziwka zwraca si臋
bezpo艣rednio do Pu騩: - Ma艂e op贸藕nienie. Nic powa偶nego. - Z korytarza dochodzi wtem
trzask, rumor i kobiecy krzyk, zaprzeczaj膮c s艂owom Dziwki. Pu騩 czyni d艂oni膮 znak
pogardliwego szyderstwa. Dziwka we wn臋trzu zamkni臋tych ust wywija j臋zyk ku
podniebieniu, oznajmiaj膮c Pu騩 sw膮 dezaprobat臋. Pu騩 s艂yszy w jej g艂owie ci膮g艂y,
wysoki d藕wi臋k koncentracji i skupienia, ziemniakowiaty mi臋sie艅 jej serca kurczy si臋 i
rozkurcza szybciej ni偶 zazwyczaj. - Skoro tak... Idziemy, Pu騩. - M臋偶czyzna 艂apie j膮
za rami臋, najwyra偶niej nie b臋d膮c przekonanym o s艂uszno艣ci tej decyzji. - Co...? -
Przerzucimy go w dw贸jce. Okay? Idziemy, Pu騩. - Wychodz膮 na korytarz. Pu騩 rozgl膮da
si臋, ale nie widzi 偶adnych wi臋cej szkielet贸w. Chaos zosta艂 opanowany. Id膮. Nie widzi
r贸wnie偶 tych metrowej d艂ugo艣ci ci臋膰 w supertwardej materii 艣cian, uk艂adaj膮cych
si臋 w gigantyczne litery, a te w s艂owo, kt贸re towarzyszy im, wci膮偶 si臋 powtarzaj膮c,
gdy tak zag艂臋biaj膮 si臋 w podziemny labirynt Stacji Tranzytowej. 艢ciany krzycz膮: Mamo Mamo Mamo Mamo Mamo...
Wci膮偶 id膮, kiedy te niemo偶liwe ci臋cia zaczynaj膮 nabiega膰 i broczy膰 jak膮艣
ciecz膮, g臋st膮 i czerwon膮, kt贸ra przecie偶 nie mo偶e by膰 krwi膮. Pu騩 s艂yszy nieme
l臋k i dezorientacj臋 towarzysz膮cych mu w tym ostatnim marszu kobiety i m臋偶czyzny -
lecz nie rozumie ich. Napis贸w te偶 by nie zrozumia艂. On dysponuje jedynie swoj膮
w艂asn膮 pami臋ci膮. Id膮, id膮 i id膮, a cho膰 ksi臋偶ycowy niech贸d Pu騩, tak p艂ynny,
tak taneczny, zdaje si臋 wymusza膰 nienaturaln膮 powolno艣膰 jego kroku, w istocie to on
wyprzedza swych stra偶nik贸w i przewodnik贸w, nie na odwr贸t. R贸偶ne przedmioty dryfuj膮
wok贸艂 nich przez powietrze wbrew grawitacji; trzaskaj膮, samoistnie otwieraj膮c si臋 i
zamykaj膮c, mijane drzwi; za zakr臋tem krzes艂a i stoliki wpe艂zaj膮 na sufit; wyrwany
komu艣 z d艂oni d艂ugopis wypisuje bezsensowne bazgro艂y na bia艂ym chodniku; kamera
stra偶nicza jak oszala艂a kr臋ci si臋 na wysi臋gniku; 艂omocz膮 w poprzek korytarza
niczyje kroki; kartki papieru z tablicy og艂osze艅 艣cieraj膮 si臋 ze sob膮 ponad g艂owami
id膮cych, niczym rozw艣cieczone drapie偶ne ptaki; sama tablica dr偶y w wibracji o wci膮偶
wzrastaj膮cej cz臋stotliwo艣ci. Id膮. Pu騩 ju偶 wie, przypomnia艂 sobie. Oto jest gniew
bog贸w.

 

 

Bogowie

 

Rzek艂 nauczyciel:

- Rok 艣wietlny to jest dziewi臋膰 i p贸艂 biliona kilometr贸w.
Odleg艂o艣膰 do najbli偶szej obcej gwiazdy przemn贸偶 sobie przez cztery koma trzy. A Alfa
Centauri nie posiada przecie偶 planet. Taka Epsilon Eridani jest jeszcze dwa i
p贸艂 raza dalej. Wi臋c sam widzisz, Pu騩. To mrzonki. Nawet gdyby艣my posiadali
technologi臋 umo偶liwiaj膮c膮 utrzymanie ci膮gu 1 g a偶 do osi膮gni臋cia
pod艣wietlnej, a potem podczas deceleracji a偶 do ca艂kowitego wyhamowania; nawet
gdyby艣my dysponowali przepisem na takie cudowne paliwo, kt贸re swoj膮 w艂asn膮 mas膮 nie
pot臋gowa艂oby automatycznie wielko艣ci masy poruszanej, wymuszaj膮c zwi臋kszanie ci膮gu,
kt贸re wymaga wi臋cej paliwa, i tak ad infinitum; nawet gdyby艣my potrafili czyni膰
takie cuda - to co z czasem? Bo w sferze o promieniu dwudziestu pi臋ciu lat 艣wietlnych z
ca艂膮 pewno艣ci膮 nie ma odpowiednich planet. Wi臋c co? Posy艂a膰 ludzi na zatracenie w
einsteinowskich paradoksach? Doleciawszy do celu zastan膮 tam swe wnuki przyby艂e na
miejsce w oka mgnieniu dzi臋ki wykorzystaniu teorii wy偶szych wymiar贸w, o kt贸rych dzi艣
wiemy tyle, 偶e by膰 mo偶e istniej膮. Zrozum zatem, Pu騩: nikt nie wy艂o偶y pieni臋dzy na
podobnie niepewne przedsi臋wzi臋cie, a ju偶 na pewno nie rz膮d, na pewno nie NASA. Wol膮
sobie bazy na Marsie budowa膰, koszt im si臋 zwraca w prawach do transmisji telewizyjnej.
I tak by ca艂a sprawa cicho umar艂a, gdyby nie genetycy. My艣lisz sobie: co, u licha,
maj膮 wsp贸lnego genetycy z podr贸偶ami mi臋dzygwiezdnymi? A widzisz, maj膮, maj膮. Facet
nazywa艂 si臋 De Door i nawet nie by艂 profesorem. Mia艂 fuch臋 w zak艂adzie
psychiatrycznym... ha, s艂ynna historia, najlepszy kawa艂ek z "Ksi臋gi wielkich
odkry膰". No wi臋c ten De Door zainteresowa艂 si臋 pewnym piromanem, kt贸rego leczyli
tam od paru miesi臋cy, a kt贸remu wci膮偶 wszystko dos艂ownie pali艂o si臋 pod palcami. De
Door zorientowa艂 si臋, 偶e oto ma do czynienia z ewidentnym przypadkiem pirokinezy czyli
wzniecania ognia wy艂膮cznie za pomoc膮 si艂y woli. Genialno艣膰 De Doora polega jednak na
jego podej艣ciu do fenomenu. C贸偶 on mianowicie zrobi艂? Pobra艂 od pirokinetyka pr贸bk臋
tkanki - w艂osy po prostu mu wyrwa艂 - po czym za w艂asne pieni膮dze przeprowadzi艂 w
jakim艣 prywatnym instytucie analiz臋 genomu delikwenta, z wydrukiem pobieg艂 do
biblioteki, gdzie wypo偶yczy艂 atlas ludzkiego DNA i zabra艂 si臋 do por贸wna艅. Co, rzecz
jasna, nic mu nie da艂o, bo jeden cz艂owiek to za ma艂o, by na jego podstawie wyprowadza膰
og贸lne teorie. Potrzebowa艂 wi臋cej nadzmys艂owc贸w do weryfikacji danych. I tu ju偶 nie
m贸g艂 liczy膰 na przypadek. Zacz膮艂 艂azi膰 ze szkicem projektu po przer贸偶nych
fundacjach. Niestety, 贸w piroman ze szpitala dla ob艂膮ka艅c贸w zd膮偶y艂 si臋 w
mi臋dzyczasie samemu spali膰 doszcz臋tnie i De Door nie mia艂 ju藕 dowodu. Min膮艂 rok,
drugi, trzeci. No i zgadnij, Pu騩, kto przyzna艂 doktorkowi fundusze? Nieoceniony
Pentagon. Zastanawiasz si臋 zapewne dlaczego? Czy偶by mu uwierzyli? I to akurat wojsko?
Diab艂a tam! Przysz艂y po prostu raporty wywiadu o wzmo偶onym zainteresowaniu Chi艅czyk贸w
technikami pozazmys艂owej inwigilacji nieprzyjaciela i jaki艣 genera艂 dopisa艂 na takim
raporcie: sprawdzi膰, wyprzedzi膰 - i oto zdumionego De Doora przywali艂a lawina pieni臋dzy. Go艣膰
przynajmniej zdawa艂 sobie spraw臋 jak kapry艣ne s膮 b贸stwa U. S. Army i jak
przypadkowy jego tryumf, nie traci艂 wi臋c czasu. Spora cz臋艣膰 przyznanych mu funduszy
posz艂a na wykup reklam w gazetach i Internecie. Ktokolwiek udowodni posiadanie
jakichkolwiek, chocia偶by najs艂abszych, zdolno艣ci paranormalnych... i tak dalej, i tak
dalej. Wysokie sumy obiecywa艂, zg艂osi艂y si臋 dziesi膮tki tysi臋cy. De Doorowi
wystarczyliby jedynie trzej niespokrewnieni osobnicy o podobnych talentach. Tymczasem
najpierw wy艂owi艂 empat臋, potem dalwidza, potem zn贸w empat臋... w ka偶dym razie
ci臋偶ko mu to sz艂o. Ostatecznie jako pierwsz膮 wyizolowa艂 sekwencj臋 gen贸w
odpowiedzialn膮 za umiej臋tno艣膰 wykrywania 艣wiadomego k艂amstwa w s艂owach rozm贸wcy
czyli za szcz膮tkow膮 empati臋 w艂a艣nie. A 偶e jeden z empat贸w da艂 si臋 zwerbowa膰
wojsku do prowadzenia przes艂ucha艅 podejrzanych o szpiegostwo - De Door otrzyma艂 kolejny
finansowy zastrzyk. Rozbestwiony Pentagon zg艂osi艂 zapotrzebowanie na pe艂nych
telepat贸w. De Doorowi, oczywista, wysz艂o co innego: telekinetycy. I to marni; przesunie
taki d艂ugopis, przewr贸ci kartk臋 ksi膮偶ki, a ju偶 pot si臋 z niego leje strumieniami i
ledwie biedak dycha. Ale dla De Doora - w odr贸偶nieniu od jego mocodawc贸w - si艂a
talentu nie mia艂a znaczenia, on mierzy艂 dalej. Sz艂o mu o program d艂ugofalowy; i
ostatecznie wywalczy艂 na艅 fors臋. S艂ysza艂e艣 o Konwencji Madryckiej? No wi臋c on j膮
z艂ama艂. Zreszt膮 艂ami膮 j膮 wszyscy, ale on bodaj najjaskrawiej. Mia艂 rz膮dowe
b艂ogos艂awie艅stwo, wi臋c si臋 nie przejmowa艂. Zacz膮艂 od zygot i zarodk贸w;
nastrzykiwa艂 naj膮drza, stosowa艂 retrowirusy... Zna艂 ju偶 geny odpowiedzialne i
stosowne spot臋gowanie danych zdolno艣ci nie stanowi艂o dla艅 problemu. Wi臋kszym
problemem by艂o unikni臋cie ubocznych efekt贸w selektywnego manipulowania genami
sprz臋偶onymi; po prawdzie do dzi艣 sobie z tym nie poradzi艂. W ka偶dym b膮d藕 razie
pierwsi sztucznie wyhodowani telekinetycy, ci nazdmys艂owi transgeniczni homo sapiens,
urodzili si臋 z 艂on mechanicznych macic jedena艣cie lat temu. To jeszcze by艂a seria
eksperymentalna, zreszt膮 De Door wci膮偶 doskonali modele genom贸w poszczeg贸lnych
nadzmys艂owc贸w, skatalogowa艂 ju偶 wszystkie ich typy... Ale nas, ciebie, Pu騩,
interesuj膮 wy艂膮cznie telekinetycy. Seria b臋d膮ca obecnie w u偶yciu posiada ju偶 moc
wystarczaj膮c膮 do si臋gni臋cia wg艂膮b j膮dra Galaktyki. Si艂y woli nie ogranicza
pr臋dko艣膰 艣wiat艂a. Odkryli艣my wiele ciekawych planet. Ale ciebie, Pu騩, interesuje
wy艂膮cznie Otch艂a艅 Czarnych Mgie艂.

 

 

Dlaczego

 

Rzek艂 nauczyciel (inny):

- To si臋 nazywa idiom. To si臋 zdarza wtedy, gdy 偶aden z nas nie jest
telepat膮. Ty jeste艣 cz艂owiek, ja jestem cz艂owiek. Ty jeste艣 m臋偶czyzna, ja jestem
m臋偶czyzna. I nawet tym samym j臋zykiem si臋 pos艂ugujemy. I nawet kultury, z kt贸rych
si臋 wywodzimy, w jakiej艣 tam, dosy膰 sporej cz臋艣ci, si臋 pokrywaj膮. Ale ani ja ciebie
rozumiem, ani ty mnie. To znaczy, przy obop贸lnym wysi艂ku jeste艣my w stanie przekaza膰
sobie niekt贸re my艣li w ich najprostszej i najmniej osobistej s艂ownej interpretacji. Ale
to wszystko. Do 偶adnego g艂臋bszego porozumienia nie jeste艣my zdolni. My - a co dopiero
ludzie nie pos艂uguj膮cy si臋 wsp贸ln膮 mow膮, ludzie o wzajemnie sobie obcej pami臋ci
do艣wiadcze艅, wyro艣li na niekompatybilnych kulturach, posiadaj膮cy odmienny wygl膮d. A
co dopiero cz艂owiek i niecz艂owiek. W贸wczas ten obszar psychicznej zbie偶no艣ci
zmniejsza si臋 do mikroskopijnej szeroko艣ci pasa, je艣li chwytasz moj膮 analogi臋, Pu騩.
A chwytasz, co? Wyobra藕 sobie, 偶e masz za zadanie porozumie膰 si臋 z drzewem. Wiesz a
priori, i偶 jest ono inteligentne. Musisz zainicjowa膰 dialog. Od czego zaczniesz...?
To s膮 tego typu szarady. Robimy co w naszej mocy, ale my jeste艣my sob膮, a Oni sob膮.
Nie spos贸b wyj艣膰 poza w艂asne my艣li. To prawo. Sp贸jrz na histori臋: jak radzili sobie
ci konkwistadorzy, odkrywcy, podr贸偶nicy? Albo zabierali ze sob膮 na kilka lat paru
tubylc贸w, 偶eby nauczyli si臋 j臋zyka zdobywc贸w, albo zostawiali na miejscu swoich
poliglot贸w; ale najlepszym, cho膰 najbardziej czasoch艂onnym sposobem, by艂o po prostu
wyhodowanie sobie t艂umaczy: zak艂adali na brzegu osad臋, zamieszkan膮 oczywi艣cie
wy艂膮cznie przez m臋偶czyzn, wracali po dwudziestu latach - i mieli oto tuzin
miesza艅c贸w szwargoc膮cych swobodnie w obu j臋zykach, nale偶膮cych do obu kultur i nie
nale偶膮cych do 偶adnej, lojalnych wobec obu pan贸w i wobec 偶adnego: idealny pomost
cywilizacyjny, z艂oty 艣rodek, z kt贸rego jednako daleko do ka偶dego z brzeg贸w. Owi
miesza艅cy, w艂a艣nie dlatego, 偶e nie przynale偶eli w pe艂ni ani do jednej, ani do
drugiej spo艂eczno艣ci, byli je w stanie w swojej osobie w jaki艣 tam, niedoskona艂y
zapewne, spos贸b zsyntetyzowa膰. U艣rednienie, wypadkowa, nowa jako艣膰. W naszym
przypadku, w twoim przypadku, Pu騩, w przypadku Otch艂ani Czarnych Mgie艂 - rzecz jasna
nie ma mowy o 偶adnym wzajemnym wymieszaniu gatunk贸w. Niemniej pozostaje niepodwa偶alnym
faktem, 偶e nie jeste艣my w stanie Ich zrozumie膰, my, ludzie, obdarzeni takim, a nie
innym cia艂em, w taki, a nie inny spos贸b postrzegaj膮cy 艣wiat, uwi臋zieni w tym swoim
obrazie 艣wiata, w 偶yciu prze偶ywanym na sw贸j cz艂owieczy spos贸b, w pami臋ci w艂asnej i
cywilizacyjnej - i tak dalej, i tak dalej. Czy ty mnie rozumiesz, Pu騩? Te偶 nie w
pe艂ni. Jest r贸wnie偶 i takie prawo: ka偶dy ka偶demu obcy. Mhm, odbieg艂em od tematu...
Widzisz, Pu騩, to ty b臋dziesz naszym t艂umaczem w Otch艂ani Czarnych Mgie艂. Z
pewno艣ci膮 pojmujesz powody, dla kt贸rych konieczne by艂y te operacje. Znasz pochodzenie
Sn贸w. Przedstaw to sobie jako skal臋, kt贸rej jeden koniec stanowi cz艂owiek, a drugi
Oni. My przesuwamy ci臋 w kierunku tego drugiego ko艅ca, zar贸wno twoje cia艂o, jak i
umys艂, cho膰 z cia艂em zawsze 艂atwiej, w ko艅cu to tylko organiczna maszyna. I w jego
przypadku osi膮gn臋li艣my ju偶 granic臋, kt贸rej nie mo偶emy przekroczy膰 - kt贸rej ty nie
mo偶esz przekroczy膰. Szko艂a uczyni艂a wszystko, co w jej mocy, by艣 m贸g艂 maksymalnie
zbli偶y膰 si臋 do 艣wiata, w kt贸rym 偶yj膮 Oni. Zrozumie膰 go. Stara膰 si臋 postrzega膰
go tak, jak Oni go postrzegaj膮 - teraz ju偶 posiadasz niekt贸re potrzebne do tego
zmys艂y. Oczywi艣cie nie wszystkie i oczywi艣cie niedoskona艂e - poniewa偶 mimo wszystko
wci膮偶 pozostajesz cz艂owiekiem, i to nie tylko przez pami臋膰 swego cz艂owiecze艅stwa; w
ko艅cu gdyby艣my ci臋 przesun臋li do ko艅ca skali (cho膰 to przecie偶 niemo偶liwe),
sta艂by艣 si臋 dla nas po prostu tak samo obcy jak Oni i te偶 niczego nie by艂by艣 w
stanie przet艂umaczy膰. Ty masz sta膰 pomi臋dzy. Poniewa偶 jednak nie jeste艣 naturalnym
miesza艅cem, a jedynie sztucznie przystosowanym homo sapiens, zawsze ci膮偶y膰
b臋dziesz w swych translacjach ku ludzkiemu punktowi widzenia, i my to akceptujemy,
godzimy si臋 z tym nieusuwalnym wypaczeniem. Zw艂aszcza, 偶e psychicznie nie
przesun膮艂e艣 si臋 po tej skali ani o dziesi膮t膮 cz臋艣膰 jej rozpi臋to艣ci. Tu, w
Szkole, mo偶emy jedynie zainicjowa膰 ten proces, przygotowa膰 ci臋 - st膮d Sny - tudzie偶
stara膰 ju偶 na etapie selekcji wybra膰 osob臋 w spos贸b naturalny najbardziej
predystynowan膮 do funkcji t艂umacza na danym 艣wiecie - i st膮d testy. Nie mo偶emy
natomiast nauczy膰 ci臋 Ich j臋zyka, poniewa偶 sami go nie znamy; zreszt膮, pozostaj膮c w
pe艂ni lud藕mi, i tak nie byliby艣my w stanie go sobie przyswoi膰. To ty, Pu騩; ty, tam,
w Otch艂ani Czarnych Mgie艂, b臋dziesz uczy艂 si臋 Ich mowy, jak膮kolwiek by si臋 ona nie
mia艂a okaza膰; ty b臋dziesz nam Ich t艂umaczy艂, interpretowa艂, wyja艣nia艂; uczy艂 nas,
ile mo偶emy si臋 nauczy膰 - my, kt贸rzy nie jeste艣my tob膮. Wiesz: jeste艣 pierwszy.
Wszyscy jeste艣cie pierwsi, to pionierskie przedsi臋wzi臋cie, 偶adnych do艣wiadcze艅,
偶adnych b艂臋d贸w poprzednik贸w, kt贸rych mogliby艣cie unikn膮膰 - to wy, Pu騩, ty i
twoi odpowiednicy na innych planetach (a niekt贸rych z nich by膰 mo偶e pozna艂e艣 tu, w
Szkole, jeszcze zanim stali si臋 tym, czym s膮), wy b臋dziecie pope艂nia膰 te historyczne
b艂臋dy. Nie m贸wi臋, 偶e to b臋dzie 艂atwe. W istocie b臋dzie to bardzo trudne,
granicz膮ce z niemo偶liwo艣ci膮. Znajdziesz si臋 na tej planecie sam, pozbawiony
bezpo艣redniego wsparcia naszej orbitalnej plac贸wki, kt贸ra zreszt膮 na razie nie jest
niczym innym, jak kup膮 tymczasowo pospawanego z艂omu, w kt贸rej poci si臋 troje
zapracowanych ludzi, w tym jeden szalony telepata, wi臋c w艂a艣ciwie nie cz艂owiek -
znajdziesz si臋 w Otch艂ani Czarnych Mgie艂 tak, jak teraz przede mn膮 stoisz, Pu騩:
zmienili艣my tw贸j organizm na tyle, by艣 m贸g艂 tam prze偶y膰 dowolnie d艂ugo, o ile nie
spotka ci臋 co艣, czego nie przewidzieli艣my, co艣, o czym nie mamy poj臋cia. Bo nie wiemy
nawet co uczyni膮 Oni, gdy zdadz膮 sobie spraw臋 z twej obecno艣ci, a przecie偶 nast膮pi膰
to powinno jak najszybciej, bo wszak wysy艂amy ci臋 tam w艂a艣nie po to, 偶eby艣
nawi膮za艂 z Nimi kontakt, rozmawia艂. Zdaj sobie spraw臋 z Ich obco艣ci: dla
cz艂owieczego telepaty Ich my艣li po prostu nie istniej膮. Tote偶 pr贸cz funkcji t艂umacza
sprawowa膰 b臋dziesz zarazem funkcj臋 naszego ambasadora. 艁膮czno艣膰 z orbit膮 zapewni
ci ten ich miejscowy tucznik, a przez niego zyskasz 艂膮czno艣膰 z Ziemi膮. Ale nawet mimo
obej艣cia w ten spos贸b ograniczenia szybko艣ci komunikacji do szybko艣ci 艣wiat艂a - jest
to nazbyt d艂ugi 艂a艅cuch, by艣 mia艂 czeka膰 z ka偶d膮 decyzj膮 na s艂owo Ziemi.
Zaakceptuj t臋 my艣l: b臋dziesz sam na obcej planecie, po艣r贸d Obcych. A w tej chwili
wiesz o Nich tyle, co my: prawie nic. Owe Sny, kt贸re ws膮czyli艣my ci w umys艂, to jedyne
Ich nagrania z automatycznych sond, jakimi dysponujemy i na podstawie analizy tych nagra艅
zbudowali艣my tw贸j profil percepcji, wi臋c mo偶e pomylili艣my si臋, nie jest to
wykluczone. Ty b臋dziesz nasz膮 nast臋pn膮 sond膮. Niezale偶nie od sukcesu czy pora偶ki
tego przedsi臋wzi臋cia, miejsce w podr臋cznikach historii masz zapewnione. Jeste艣, Pu騩,
jednym z Kolumb贸w kosmosu. To nie science fiction; to rzeczywisto艣膰.

 

 

Science fiction

 

- To jaka艣 pieprzona science fiction! - rzek艂 Go艣膰.

- Ju偶 nie fiction, ju偶 nie fiction - odmrukn膮艂
Wielki.

- Dajcie spok贸j... - szepn臋艂a Dziwka.

W przeddzie艅 zapowiedzianego wyjazdu do Stacji Tranzytowej, kiedy ju偶
nikt niczego ci臋 nie uczy艂, a i ty sam nie mia艂e艣 ju偶 ochoty niczego nowego si臋
dowiadywa膰, wbrew sobie pods艂uchiwa艂e艣 rozmow臋 tocz膮c膮 si臋 w jednym z pokoi, dwa
pi臋tra wy偶ej. Mimo zamkni臋tych drzwi twej celi, grubych 艣cian Szko艂y i hermetycznego
niemal jej podzia艂u na odr臋bne sekcje - tw贸j niemo偶liwy, anielski s艂uch prowadzi艂
ci臋 nieomylnie po budynku korytarzami i schodami, rurami i szybami wentylacyjnymi,
po艣r贸d burzowego ha艂asu wszechd藕wi臋k贸w, uderzaj膮cych zewsz膮d g艂os贸w i
odg艂os贸w, po艣r贸d cudzych umys艂贸w i cudzych cia艂 - do miejsca, gdzie trwa艂a
dyskusja, w kt贸rej pad艂o by艂o twe imi臋. Oni w to nie uwierz膮, powiedz膮, 偶e
zmy艣lasz - jak zawyrokowali po twym wyznaniu o muzyce ich my艣li: 偶e to niemo偶liwe,
by艣 j膮 s艂ysza艂 - wi臋c nawet nie b臋dziesz pr贸bowa艂 ich przekona膰. Wyposa偶enie
ci臋 w podobnie nieludzki s艂uch stanowi艂o integraln膮 cz臋艣膰 ich planu, zatem uczynili
to - a teraz nie wierz膮 w pot臋g臋 swego w艂asnego daru. Nie wiedz膮 co urodzili, nie
chc膮 wiedzie膰. Ich sprawa. Ty s艂yszysz.

Go艣膰: - Ja my艣la艂em, 偶e to
plac贸wka badawcza, 偶e... no, nie wiem; w ka偶dym b膮d藕 razie nie tego oczekiwa艂em.

Wielki: - Nie dosta艂 pan papier贸w? Ma
pan przecie偶 dost臋p. Trzeba by艂o przeczyta膰, nie by艂by pan zaskoczony.

Go艣膰: - A co mi pan tu papierami...!
W艂a艣nie nie chcia艂em nic czyta膰, chcia艂em zobaczy膰 na w艂asne oczy, po to mnie
wys艂a艂 prezydent, w lektur臋 wojskowych ok贸lnik贸w to ja si臋 r贸wnie dobrze mog臋
zag艂臋bia膰 w Waszyngtonie, zreszt膮 i tak w nich ton臋; a tutaj przyjecha艂em, 偶eby
osobi艣cie sprawdzi膰 na co id膮 te miliardy.

Wielki: - No i sprawdzi艂 pan.

Go艣膰: - Jezu Chryste... - (g艂臋boki
oddech) - Mo偶na tu pali膰?

Wielki: - A co pan ma? Nikotynowiec?
Oj, nie艂adnie.

Go艣膰: - Chcia艂bym wiedzie膰 kto w
og贸le wpad艂 na ten genialny pomys艂. Co? Jest kto艣 taki, czy te偶 ju偶 zd膮偶y艂
zgubi膰 swoje nazwisko w tym magicznym kr臋gu obiegu pism w Pentagonie, mhm? Panie
pu艂kowniku?

Wielki: - Projekt by艂 autoryzowany
przez wszystkich trzech kolejnych prezydent贸w, wi臋c prosi艂bym bez gr贸藕b.

Go艣膰: - A pan co taki hardy? Niby
pu艂kownik, a stawia si臋 jak, nie przymierzaj膮c, szef sztabu. Jak膮偶 to niby w艂adz臋
daje panu to stanowisko - dyrektor Szko艂y - 偶e pozwala pan sobie na podobne odzywki?

Wielki: - Spokojnie, spokojnie...
Przecie偶 pan wie: te wszystkie imponuj膮ce szar偶e - to tymczasowe. Dziewi臋膰dziesi膮t
procent personelu Szko艂y to 偶o艂nierze jedynie nominalni, prosz臋 tu nie oczekiwa膰
przepisowych salut贸w i entuzjastycznego trzaskania obcasami. Kwalifikacji, jakich
wymagamy, raczej nie nabywa si臋 w West Point.

Go艣膰: - Im d艂u偶ej pana s艂ucham,
tym bardziej m臋tne to wszystko si臋 staje, panie... pan tak naprawd臋 nie jest
pu艂kownikiem, co?

Wielki: - Ynix. D艂Afferto Ynix.

Go艣膰: - A c贸偶 to za nazwisko, u
licha? Dlaczego nie nosicie plakietek identyfikacyjnych?

Dziwka: - Na pocz膮tku by艂y. Ale
zarz膮dzenie wymaga艂o pos艂ugiwania si臋 fa艂szywymi to偶szamo艣ciami i zrobi艂 si臋, za
przeproszeniem, nielichy burdel.

Go艣膰: - A pani...?

Dziwka: - Kapitan Felicita Alonso.

Go艣膰: - I to jest prawdziwe nazwisko
czy fa艂szywka?

Dziwka: - Prawdziwe. Tego zarz膮dzenia
nikt ju偶 nie przestrzega. Ludzie zapominali w艂asnych imion, nie maj膮 g艂owy do ca艂ej
tej konspiracji.

Go艣膰: - Gubi臋 si臋. Po choler臋
takie zarz膮dzenie?

Wielki: - Widzi pan, u nas pracuje, na
etacie i na zlecenia, masa mi臋dzynarodowych s艂aw. Wszyscy s膮 na hipnotycznym bezczasie,
wi臋c nawet ich nie zaprzysi臋gamy, bo i tak nic nie zapami臋tuj膮 i nie s膮 w stanie
偶adnej tajemnicy zdradzi膰 - ale w ko艅cu mo偶e si臋 zorientowa膰 kto艣 z zewn膮trz.
Dublujemy im sp臋dzany u nas czas. Ja, na przyk艂ad, od pi臋ciu lat jestem zahibernowany w
podziemiach Luny IV, w ramach eksperymentu Eternity - s艂ysza艂 pan mo偶e? A
wielu pracuj膮cych w Szkole etatowc贸w to po prostu zombies. Z kr贸tkookresowymi
zlecaniobiorcami radzimy sobie inaczej: jaka艣 urojona konferencja naukowa na drugim
ko艅cu 艣wiata, tego typu rzeczy.

Go艣膰: - Ale po co to wszystko...?

Wielki: - A jak pan my艣li? Dla
zachowania tajemnicy. Widzia艂 pan ten plakat w gabinecie? "Wszech艣wiat b臋dzie
nasz!" Szybciej, wi臋cej, lepiej. 呕eby USA pierwsze otworzy艂y ambasad臋 w Ob艂oku
Magellana. Taka jest oficjalna egzegeza. Chwyta pan klimat?

Go艣膰: - Pan ma jakie艣 obiekcje,
zastrze偶enia...?

Wielki: - Ale偶 sk膮d! Ja jestem
za艣lepiony entuzjasta! To mnie si臋 koniami powstrzymuje. Tu moje nazwisko pod ka偶dym
rozkazem. D艂Afferto Ynix, D艂Afferto Ynix. Ostatnio zasmakowa艂em w lekturze
protoko艂贸w z Proces贸w Norymberskich. Uczmy si臋 na cudzych b艂臋dach.

Go艣膰: - To 偶art?

Dziwka: - 呕art, 偶art.

Go艣膰: - Specyficzne poczucie
humoru...

Wielki: - Prawda? - (po chwili) - Da
pan tego papierosa.

Milczenie.

Go艣膰: - Ynix, Ynix... sk膮d pan
w艂a艣ciwie pochodzi?

Wielki: - Wie pan, to 艣mieszne: ja
akurat nie jestem obywatelem Stan贸w Zjednoczonych. Bezpa艅stwowiec, mam niebieski
paszport ONZ.

Go艣膰: - Ach, pan jest jednym z
tych...

Wielki: - Dok艂adnie. Z tych. Z
pierwszego miotu.

Go艣膰: - Nie b臋dzie niedyskrecj膮
pytanie o pana Atrybut?

Wielki: - A jak pan my艣li? - (po
chwili) - No dobrze. Ja jestem Szcz臋艣ciarz.

Go艣膰: - Mhm, kto艣 logicznie
rozumowa艂: jak mo偶e si臋 nie powie艣膰 przedsi臋wzi臋cie kierowane przez Szcz臋艣ciarza?

Wielki: - Noo, bardzo prosto: je艣li
dzi臋ki temu Szcz臋艣ciarz uratuje sw膮 sk贸r臋.

Dziwka: - Chyba odeszli艣my cokolwiek
od tematu.

Wielki: - A jaki ten temat?

Go艣膰: - No wi臋c, szczerze m贸wi膮c,
uwa偶am to wszystko, co tutaj robicie, za g艂臋boko niemoralne i wcale bym si臋 nie
zdziwi艂, panie Ynix, gdyby rzeczywi艣cie sko艅czy艂o si臋 to Procesem Norymberskim.
Bardzo przepraszam, ale w moich oczach jeste艣cie po prostu zbrodniarzami.

Wielki: (ze 艣miechem) - Ale偶 nie ma
potrzeby przeprasza膰, drogi panie! Pan ma bardzo dobry wzrok.

Go艣膰: - Prosi艂bym jednak o odrobin臋
powagi.

Wielki: - Przepraszam.

Go艣膰: - Przede wszystkim nie rozumiem
powod贸w, dla kt贸rych kolejni prezydenci mieliby bra膰 na siebie odpowiedzialno艣膰 za
t臋 potworno艣膰. Pomijaj膮c wszystko inne, jest to gigantyczny b艂膮d polityczny.

Wielki: - Pan faktycznie nie czyta艂
niczego z materia艂贸w, kt贸re panu dostarczyli艣my. Znowu mnie czeka pogadanka. Felicita,
prosz臋 ci臋...

Dziwka: - My podbijamy Galaktyk臋,
panie sekretarzu.

Go艣膰: - Ale co pani mi tu...! -
(wysi膮kuje nos) - Co to ma by膰, "Star Trek"? Podbijamy Galaktyk臋, te偶 co艣!
B臋dzie wiek jak NASA podbija Uk艂ad S艂oneczny a jeszcze nie stan臋艂a ludzka stopa na
wszystkich jego planetach. Ale oni przynajmniej nie wykorzystuj膮 do tego celu dzieci, nie
bawi膮 si臋 w Boga. Szko艂a, akurat; Auschwitz, nie szko艂a.

Dziwka: - Pan katolik?

Go艣膰: - Ja cz艂owiek. A pani?

Dziwka: - Jak to? Zbrodniarz, rzecz
jasna.

Wielki: - Felicita, ja ci臋 prosz臋.

Dziwka: - Na pocz膮tek ma艂e
sprostowanie: ludzka stopa stan臋艂a ju偶 na wszystkich planetach Uk艂adu S艂onecznego, na
kt贸rych mog艂a stan膮膰, i na wi臋kszo艣ci ich ksi臋偶yc贸w. Jednak偶e nie dzi臋ki
wysi艂kom NASA, lecz naszym, dlatego te偶 nie jest to fakt powszechnie znany. W istocie
jest to 艣cis艂a tajemnica. A 偶eby by膰 precyzyjniejszym: transport, podobnie jak
艂膮czno艣膰 i wiele innych dziedzin, stanowi domen臋 projektu 艁ono, kierowanego
osobi艣cie przez De Doora. Widzia艂 si臋 pan z profesorem, odwiedzi艂 呕艂obek? Nie? No
tak.

Wielki: - Pan nie raczy艂 spojrze膰
nawet na przygotowany przez nas harmonogram wizytacji.

Go艣膰: - Spojrza艂em, ale
zignorowa艂em go. Wola艂em z zaskoczenia.

Wielki: - Obustronnego, jak wida膰.

Dziwka: - Ale zasad臋 pan zna, prawda?

Go艣膰: - A偶 za dobrze. Czy ten ca艂y
De Door nie s艂ysza艂 nigdy o Konwencji Madryckiej? Cholerny Mengele. To ju偶 setki
tych... "dzieci"... wyhodowa艂.

Wielki: - S艂ownictwo by艂o w aneksie.
My nazywamy ich sztucznymi nadzmys艂owcami. W slangu: tuczniki. Niezbyt 艂adnie; nie wiem
sk膮d si臋 to wzi臋艂o.

Go艣膰: - Tuczniki. Bo偶e drogi.

Dziwka: - Dzi臋ki De Doorowi i
projektowi 艁ono kosmos stoi przed nami otworem. A co do Konwencji Madryckiej - co pan
powie na chi艅skie manipulacje maj膮ce na celu redukcj臋 uwarunkowania seksualnego? U nich
to idzie w miliony.

Go艣膰: - 殴d藕b艂o w cudzym oku...

Dziwka: - Sekwoja raczej.

Wielki: (kaszle).

Dziwka: - Pana sekretarza, jak widz臋,
nie podnieca wizja podboju Wszech艣wiata.

Go艣膰: - Ja jestem stary, pani Alonso,
mnie ma艂o co podnieca. A ju偶 na pewno nie jestem do tego stopnia zboczony, 偶eby
ekscytowa膰 si臋 cudzym cierpieniem. Bo wszystkie te szumnie zwane projekty w艂a艣nie na
ludzkim cierpieniu stoj膮, mo偶e nie? Co wy robicie z tymi dzie膰mi, co wy robicie... co
robicie tym nieszcz臋snym "sztucznym nadzmys艂owcom"...

Dziwka: - Powo艂ujemy ich do 偶ycia.
Cierpi膮? Mo偶e i cierpi膮, chocia偶 De Door pracuje nad uczynieniem ich organicznie
szcz臋艣liwymi; ale je艣li cierpi膮, je艣li w og贸le cokolwiek odczuwaj膮 - to dzi臋ki
komu?

Go艣膰: - Wie pani, pani kapitan, kiedy
matka prasuje swoje dziecko 偶elazkiem, przypala je papierosami, razi pr膮dem, g艂odzi i
katuje, to si臋 jej dziecko odbiera, a j膮 sam膮 do wi臋zienia wsadza. Znane mi s膮 takie
prawa.

Dziwka: - A znany jest panu specyfik o
nazwie ServeViol? Ilu milionom ludzi uratowa艂 偶ycie?

Go艣膰: - Pani twierdzi...

Dziwka: - Oficjalnie produkuje si臋 go
na orbicie. Tak naprawd臋 zbierany jest z czego艣 w rodzaju trawy par臋 tysi臋cy lat
艣wietlnych st膮d. Zdziwiony? Mog臋 mno偶y膰 przyk艂ady, ale po co, nie w ilo艣ci rzecz, a
pan ma to wszystko w papierach, mo偶e si臋 zapozna膰 ze statystyk膮 w dowolnej chwili. Na
ka偶de jedno dziecko czy tucznika, kt贸remu, wed艂ug pana, zadajemy cierpienie,
przypadaj膮 miliony uratowanych od niechybnej 艣mierci. Pomimo wszystko to jest operacja
wojskowa, panie sekretarzu. Kiedy stoi pan wraz ze swoim oddzia艂em w ariergardzie
przegranej armii, a nieprzyjaciel naciera zamykaj膮c drog臋 odwrotu, to dla uratowania
armii po艣wi臋ca pan pu艂k, i potem daj膮 panu medal, a poleg艂ym buduj膮 pomnik i kr臋c膮
film. Chwa艂a im, krzycz膮. Ale kto krzyczy? 呕yj膮cy.

Go艣膰: - To jest ohydna logika. W co
wy wierzycie; tu, w Szkole, i tam, w 艁onie? W co?

Wielki: - W wi臋ksze dobro, panie
sekretarzu, w wi臋ksze dobro. Pana wnuk jest chory na zesp贸艂 Mowgsona, nie myl臋 si臋?
Testujemy w艂a艣nie lek sprowadzony z drugiego ramienia. By膰 mo偶e b臋dzie m贸g艂
uzdrowi膰 George艂a. Zabroni pan mu go poda膰?

Go艣膰: - Kurwa ma膰, Ynix!!

Dziwka: - Przepraszam w jego imieniu.

Milczenie.

Go艣膰: - Tylko 偶e rozkr臋caj膮c ten
ca艂y interes, stwarzaj膮c pierwszych "sztucznych nadzmys艂owc贸w", nie
wiedzieli艣cie, nie mogli艣cie wiedzie膰 o owych cudownych medykamentach...

Wielki: - Tak, ma pan racj臋, to jest
efekt uboczny, przypadkowe odkrycia - chocia偶 wa偶ne, przyzna pan. Prawdziwy cel stanowi,
jak to okre艣lono, "technologiczny megaskok". Szukamy obcych cywilizacji, kt贸re
mogliby艣my bezbole艣nie oskuba膰 z wiedzy. My, to znaczy USA. Zna pan histori臋 wy艣cigu
o bomb臋 atomow膮? No wi臋c w por贸wnaniu z projektem Samorodek projekt Manhattan to jak
wynalezienie agrafki przy odkryciu teorii wzgl臋dno艣ci. Prawdy naukowe, do kt贸rych
doszliby艣my po tysi膮cach lat, maszyny jak magiczne artefakty, sama nauka jak magia, moce
zaiste boskie; dla reszty 艣wiata b臋dziemy jak Cortez dla Aztek贸w: niewyobra偶alne
pot臋gi, niewyobra偶alne bronie, niewyobra偶alna w艂adza... C贸偶 to by musia艂 by膰 za
prezydent, kt贸ry by si臋 nie podpisa艂 pod czym艣 takim? B膮d藕my powa偶ni; z nas trojga
to przecie偶 pan jest politykiem.

Go艣膰: - A Szko艂a...

Dziwka: - To w艂a艣nie za
po艣rednictwem takich Pu騩 b臋dziemy ich "skuba膰".

Go艣膰: - Dlaczego wybrali艣cie do
prezentacji w艂a艣nie jego? Pani jest jego oficerem prowadz膮cym, prawda?

Dziwka: - Nie tylko jego, ale on jest
najbardziej "mi臋kki". Jutro jedzie do Stacji Tranzytowej. Zobaczy艂 pan produkt
finalny, je艣li mo偶na si臋 tak wyrazi膰.

Go艣膰: - W tych murach najwyra藕niej
mo偶na wszystko, niech si臋 pani wyra偶a. Produkt finalny. Sierota, powiedzia艂a pani.
Metys z Po艂udniowej Ameryki. Dlaczego w艂a艣nie on? Przecie偶 i angielskiego musieli艣cie
go uczy膰.

Dziwka: - To nie jest kwestia naszego
wyboru. Dochodzili艣my do tego metod膮 pr贸b i b艂臋d贸w. Te p贸艂dzikie dzieci slums贸w
posiadaj膮 po prostu najwi臋ksze szanse na skuteczne przystosowanie si臋, s膮
najbardziej...

Go艣膰: - ..."mi臋kkie". Co to
znaczy?

Dziwka: - Te偶 slang. "Mi臋kki"
czyli potrafi膮cy si臋 psychicznie zaadaptowa膰, zaadaptowa膰 sw贸j umys艂 do dowolnych
nowych warunk贸w, zaakceptowa膰 je tak偶e pod艣wiadomie - st膮d dzieci. Jak najm艂odsze.
Optymalny wiek, te dziesi臋膰-dwana艣cie lat, stanowi wynik pogodzenia dw贸ch sprzecznych
wymaga艅: maksymalnej ch艂onno艣ci i plastyczno艣ci umys艂u oraz zdolno艣ci mentalnych,
inteligencji. Nikt starszy nie ma ju偶 szans na tak instynktowne i pe艂ne zrozumienie
Obcych. Ostatecznie - 偶e uciekn臋 si臋 do troch臋 myl膮cej analogii - naj艂atwiej uczymy
si臋 j臋zyk贸w nie kiedy indziej, jak w dzieci艅stwie.

Go艣膰: - Ale... czy wy tego nie
rozumiecie? To s膮 dzieci.

Dziwka: - Dzieci. A c贸偶 to znaczy?
Ten okres 偶ycia cz艂owieka - dzieci艅stwo - nabra艂 specjalnego, metafizycznego nieomal,
znaczenia dopiero kilkaset lat temu. Wcze艣niej, przez wieki i tysi膮clecia, dzieci to
byli po prostu ludzie niewielkiego wzrostu, czasowo upo艣ledzeni umys艂owo, z racji swego
wieku posiadaj膮cy niewielkie do艣wiadczenie, zatem bardziej bezbronni; tyle. Nie
strze偶ono ich przed 艣wiatem, nie ok艂amywano ich, nie kreowano dla ich potrzeb
odr臋bnej, fa艂szywej rzeczywisto艣ci dzieci艅stwa, oni 偶yli w tak samo okrutnej i
bezwzgl臋dnej rzeczywisto艣ci doros艂ych. Pan rozumuje pod艂ug dziewi臋tnastowiecznych
kryteri贸w. Pu騩 by pana nauczy艂. Dzieci艅stwo to stan sztuczny, wymuszony przez
nienaturalnie luksusowe warunki zewn臋trzne. Prosz臋 si臋 przej艣膰 po byle slumsach.

Go艣膰: - Pani w to wierzy?

Dziwka: - C贸偶, jest to jedno ze
standardowych usprawiedliwie艅. Oni sami je nam podsun臋li. Akceptujemy t臋 teori臋, bo
zgadza si臋 z praktyk膮. I teraz ju偶 ograniczamy nasz nab贸r wy艂膮cznie do osobnik贸w o
pochodzeniu i 偶yciorysie podobnych do pu騩wego.

Go艣膰: - Lecz tak naprawd臋 chodzi po
prostu o to, 偶e takie dzieci 艂atwiej ulegaj膮 waszej woli, co?

Dziwka: - Bynajmniej. Oni w艂a艣nie, ci
Pu騩, potrafi膮 wbrew wszystkiemu zachowa膰 swoj膮 w艂asn膮 wol臋. Wol臋 przetrwania,
prze偶ycia, pokonania nas. Chyba nawet dum臋, o ile mog臋 to oceni膰. Inni odmawiaj膮
wsp贸艂pracy, za艂amuj膮 si臋 psychicznie, jest im wszystko jedno albo okazuj膮 si臋 po
prostu nazbyt dziecinni. Poza tym, to kwestia statystyki. Musimy mie膰 odpowiednio du偶y
wyb贸r, aby wyselekcjonowa膰 jednostki naprawd臋 uzdolnione. A nie mo偶emy przecie偶
porywa膰 dzieci od matek; mimo wszystko prawo jest prawo, a my dzia艂amy w zgodzie z nim,
w ca艂kowitej zgodzie z obowi膮zuj膮cym prawem, panie sekretarzu. Tote偶 tacy Pu騩 s膮
dla nas wr臋cz idealni. Po prawdzie nie do ko艅ca rozumiemy co sprawia, i偶 w艂a艣nie
oni... jakby to powiedzie膰...

Go艣膰: - Ju偶 lepiej niech pani nic
nie m贸wi.

 

 

Teraz

 

Teraz, teraz; dzisiaj, za chwil臋, za moment. Stanie si臋. Pu騩 stoi
na 艣rodku Sali Tranzytowej numer dwa i zamkni臋tymi swymi nieoczami widzi chaos wok贸艂
siebie. Hermetyczna Komora Tranzytowa, w kt贸rej go zamkni臋to, posiada 艣ciany z
pancernego tworzywa o przejrzysto艣ci szk艂a, ale dla niego nie ma to znaczenia, podobnie
jak fakt, i偶 jej wn臋trze o艣wietlone jest o艣lepiaj膮co jasnym 艣wiat艂em a reszta Sali
tonie w ciemno艣ci; kogo艣 innego faktycznie o艣lepi艂oby ono, ale nie Pu騩, nie Pu騩.
Widzi czerwone ko艂a ciep艂ych reflektor贸w, lecz teraz wi臋cej uwagi po艣wi臋ca
docieraj膮cym do jego nieoczu promieniom X. Poza Komor膮 wci膮偶 panuje chaos, cho膰
przynajmniej nie szalej膮 tam moce rozbudzonych tucznik贸w-telekinetyk贸w z Sali numer
jeden. Tuczniki z Sali numer dwa bezw艂adnie p贸艂le偶膮 w swych paj臋czych,
ko艂yskowatych fotelach, szerokim okr臋giem otaczaj膮cych Komor臋; fotel贸w jest
dwana艣cie i tyle偶 nadzmys艂owc贸w w nich. Wszyscy 艣pi膮, chocia偶 偶aden nie 艣ni. S膮
jeszcze m艂odsi od Pu騩, to kilkuletnie dzieci; nagie, chude i ko艣ciste, o cia艂ach
zdeformowanych niczym po jakiej艣 straszliwej chorobie ko艣ci, czaszkach bydl臋cych,
twarzach debilnych - ale to nie choroba, to te geny sprz臋偶one z odpowiedzialnymi za ich
potwornie wyolbrzymione zdolno艣ci parapsychologiczne. Kt贸remu艣 艣lina cieknie z
rozwartych ust, piel臋gniarka zaraz j膮 艣ciera przygotowan膮 chusteczk膮. Ich m贸zgi s膮
dog艂臋bnie spenetrowane przez tysi膮ce cienkich n贸g owych szklano-plastikowo-metalowych
robali przysiad艂ych na ich g艂owach, symbiotycznie z nimi zszczepionych. Wizjami miejsc,
do kt贸rych tuczniki wysi艂kiem swych umys艂贸w przenosz膮 z Komory martwe 艂adunki oraz
ludzi, kieruje superkomputer Stacji Tranzytowej, on te偶 zawiaduje sam膮 wol膮
nadzmys艂owc贸w, kt贸rzy wszak sami z siebie nie byliby w stanie zadzia艂a膰 z precyzj膮
czasu i miejsca konieczn膮 dla bezb艂臋dnej translokacji 偶ywego organizmu na odleg艂o艣膰
tysi臋cy lat 艣wietlnych, nie m贸wi膮c ju偶 o uczynieniu tego razem, jednym nag艂ym aktem
swej zjednoczonej woli. Komputer posiada zarejestrowane zestawy wsp贸艂rz臋dnych
odpowiadaj膮ce ka偶demu z punkt贸w w przestrzeni, do kt贸rego kiedykolwiek dokonywa艂
przerzutu; nieustannie aktualizuje te wsp贸艂rz臋dne, wprowadzaj膮c korekty wynikaj膮ce ze
wzajemnego przemieszczania si臋 uk艂ad贸w gwiezdnych w dwuramiennej spirali Mlecznej Drogi
oraz z przemieszczania si臋 obiekt贸w w ramach tych uk艂ad贸w po ich wyekstrapolowanych
orbitach. Teraz na ekranach terminali kontroler贸w widniej膮 koordynaty Otch艂ani Czarnych
Mgie艂. I koordynaty Pu騩. Pu騩 stoi nieruchomo. Obserwuje bieganin臋 na zewn膮trz
Komory. Czy to normalne, czy te偶 spowodowane wymkni臋ciem si臋 spod kontroli tamtych
tucznik贸w? Obserwuje Dziwk臋, konwersuj膮c膮 z za艂o偶onymi na piersiach r臋koma i
papierosem w ustach z jednym z kontroler贸w, pochylonym nad klawiatur膮 i stukaj膮cym
palcem w sensoryczny ekran. Obserwuje rozstawionych pod 艣cianami ludzi z sekcji
bezpiecze艅stwa i konserwacji, gotowych do podj臋cia natychmiastowego dzia艂ania w wypadku
jakich艣 nieprzewidywanych k艂opot贸w, kt贸re jednak偶e przewiduj膮 tu wszyscy, nie jeden
raz musia艂y si臋 ju偶 im przydarzy膰. Obserwuje, poniewa偶 jest obserwatorem. Boi si臋.
Dziecinnieje w tej Komorze z tym wi臋ksz膮 szybko艣ci膮, im mniej czasu mu pozostaje do
momentu przerzutu. Na zewn膮trz zaczynaj膮 b艂yska膰 艣wiat艂a ostrzegawcze, trwa
odliczanie prowadzone spokojnie przez nieodr贸偶nialny od ludzkiego g艂os komputera.
Dziwka gasi papierosa, zapala drugiego. Kto艣 g艂o艣no rozmawia przez telefon. Kto艣,
kucaj膮c, grzebie we wn臋trzno艣ciach jakiego艣 urz膮dzenia i ledwo si臋 ogl膮da na Pu騩
przez rami臋, obel偶ywie oboj臋tny na zbli偶aj膮cy si臋 moment jego wniebowzi臋cia.
Kt贸ry艣 z tucznik贸w wpada w epileptyczn膮 drgawic臋, zbiegaj膮 si臋 lekarze: strzykawki,
komputery, krew. Ci pod 艣cianami przygotowuj膮 sprz臋t. Technik wali w艣ciekle w enter na swojej klawiaturze.
G艂os komputera ko艅czy odliczanie. Pu騩 krzyczy. Tucznikom wyst臋puj膮 spod t艂usto
spoconej sk贸ry zwierz臋ce 偶y艂y. Dziwka odwraca wzrok. Pu騩 krzyczy coraz g艂o艣niej i
nie jest to ju偶 krzyk cz艂owieka. Bo偶e, gdybym tylko... Jednemu z tucznik贸w bucha z
nosa i uszu jasna krew. Pu騩 pada na pod艂og臋, 艂apie si臋 za kolana, zwija w embrion.
Krzyk urywa si臋. I kiedy Dziwka podnosi wzrok, Komora jest ju偶 pusta, nie ma ju偶 Pu騩.

 

 

 

 

grudzie艅 1994 - pa藕dziernik 1995





Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
pierwszy krok Szk Podst
informator biologia zasad szk zaw1
informator podst przed zasad szk zaw
H szk 12 2013 4
inf 13 zas szk zaw jezyk francuski
informator fizyka zasad szk zaw
szk planista
wiosna u puchaczy Szk Podst

wi臋cej podobnych podstron