ROZDZIAŁ 7 21.00 O zmierzchu burza ucichła. Czwarty już raz w tym dniu. Helikopter przeznaczony do obsługi kadr kierowniczych, w kolorach szerszenia - jasnożółtym i czarnym - połyskując zielonymi i czerwonymi światłami pozycyjnymi, leciał nad wschodnim krańcem doliny Black River. Unosił się nisko, jakieś sześćdziesiąt stóp nad ziemią. Przeleciał nad Main Street, w stronę rynku, tnąc wilgotne powietrze. Jednostajny terkot śmigieł odbijał się w dole od mokrej nawierzchni. Na dzwonnicy kościoła - również sześćdziesiąt stóp nad ziemią, ale bezpiecznie ukryci w głębokich cieniach, rzucanych przez wystający dach - Rya, Jenny, Paul i Sam obserwowali zbliżający się powietrzny statek. W wypełnionym półcieniami, sinoszarym zmierzchu wydawało się, że helikopter jest niebezpiecznie blisko, ale nikt z niego nie patrzył w ich kierunku. Jednakże w gasnącym świetle dnia widzieli kabinę pilota i wygodną kabinę pasażerską z tyłu. - Dwóch mężczyzn. Oprócz pilota - oznajmił Sam. Helikopter zawisł na moment nad rynkiem, przeleciał nad ratuszem i opadł na parking dziesięć jardów od policyjnego wozu, Kiedy ucichł, Jenny spytała: - Czy uważacie, że ci ludzie są znajomymi Salsburyłego? - Co do tego nie ma dwóch zdań - powiedział Sam. - Z rządu? - Nie - odezwał się Paul. - Zgadzam się - niemal radośnie przytaknął Sam. - Nawet prezydent ma helikopter wojskowy - choć zapewne w środku wyposażony komfortowo. Rząd nie korzysta z takich fikuśnych maszynek jak to żółto-czarne cacko. - Co nie wyklucza, że rząd macza w tym palce - zauważył Paul. - Och, na pewno nie. To nie wyklucza niczego - zgodził się z nim Sam. - Ale to dobry znak. - Co teraz? - zapytała Rya. - Teraz patrzymy i czekamy - powiedział Paul, nie odrywając spojrzenia od białych cegieł ratusza. - Po prostu patrzymy i czekamy. W wilgotnym powietrzu wciąż było czuć spaliny helikoptera. Wysoko w górach zadudnił złowieszczo grom. Piorun przeskoczył między dwoma wysokimi szczytami jak między elektrodami w laboratorium doktora Frankensteina. Dla Paula stanął czas. Każda minuta ciągnęła się w nieskończoność. Każda sekunda była niby maleńka banieczka powietrza, unosząca się z wolna w kroplówce z glukozą, gdy przez długie, ciężkie godziny czuwał przy szpitalnym łóżku Annie. O godzinie 21.20 dwa samochody odjechały spod ratusza w dół Main Street. Policyjny wóz patrolowy i ford LTD. Cztery reflektory samochodowe przecięły zapadający mrok. W niewielkiej odległości za kościołem stanęły przy krawężniku przed sklepem. Bob Thorp i dwaj mężczyźni ze strzelbami wyszli z wozu policyjnego. Przez moment stali w fontannie bursztynowych świateł LTD. Weszli na stopnie werandy, zasłonił ich dach. Z drugiego samochodu wysiadło trzech mężczyzn. Zostawili włączony silnik i otwarte drzwi. Nie poszli za Thorpem, lecz stanęli przy LTD. Ponieważ stali za reflektorami, okrywała ich ciemność i Paul nie mógł dojrzeć, czy są uzbrojeni. Ale miał pewność, kim są: to Salsbury i dwaj pasażerowie helikoptera. - Czy chcesz zejść tam teraz, kiedy stoją do nas plecami, i załatwić ich? - spytał Sama. - Zbyt ryzykowne. Nie wiemy, czy mają broń. Mogą nas usłyszeć. A jeśli nawet ich zaskoczymy, to na pewno jednemu z nich uda się wymknąć. Odczekajmy chwilę. O 21.35 zastępca Boba Thorpa zszedł po schodkach werandy i dołączył do trzech mężczyzn, stojących przy samochodzie. Rozmawiali, prawdopodobnie się sprzeczali, przez kilka chwil. Zastępca pozostał przy LTD. a Salsbury i jego wspólnicy weszli po schodkach do sklepu Edisona. 21.50 - No i świetnie powiedział Dawson, odwracając się od półek z książkami w gabinecie Edisona. Teraz wiemy, jakim cudem udało im się połączyć wszystko razem. Ogden, czy oni znają hasło? - Oczywiście, że nie! - Salsbury był zaszokowany pytaniem. - Skąd, u diabła, mogliby je znać? - Mogła je usłyszeć dziewczynka, kiedy mówiłeś do Thorpa albo do jej brata. - Nie - powiedział. - To niemożliwe. Stanęła w drzwiach dopiero wówczas, gdy zrezygnowałem z uzyskania kontroli nad jej bratem, a już miałem kontrolę nad Thorpem. - Czy próbowałeś otworzyć ją hasłem? Próbowałem? - zastanawiał się Salsbury. Pamiętam, że gdy ją zobaczyłem, to zrobiłem krok w jej kierunku, ale nie udało mi się jej złapać. Czy wypowiedziałem wówczas hasło? Odrzucił to twierdzenie, gdyż akceptując je, zaakceptowałby porażkę, całkowitą klęskę. - Nie - odpowiedział Dawsonowi. - Nie miałem czasu na użycie hasła. Zobaczyłem ją, a ona odwróciła się i szybko uciekła. Pobiegłem za nią, ale już jej nie było. - Jesteś absolutnie pewien? - Absolutnie. Spoglądając na Salsburyłego z nieukrywanym obrzydzeniem, generał powiedział: - Powinieneś przewidzieć rozwój wydarzeń z Edisonami. Powinieneś wiedzieć o tej bibliotece, o tym jego hobby. - W jaki sposób, do diabła, mogłem to przewidzieć? - spytał Salsbury. Twarz miał purpurową. Krótkowzroczne oczy za grubymi szkłami wybałuszył jeszcze bardziej niż zwykle. - Gdybyś wypełnił swoje zadanie... Zadanie! - prychnął Salsbury pogardliwie. Złością maskował strach, który chciał ukryć przed Dawsonem i Klingerem. - To nie jest śmierdzące wojsko. Ernst, a ja nie jestem jednym z twoich padających na twarz szeregowców. Klinger odwrócił się od niego, podszedł do okna i powiedział: - Może byłoby lepiej, gdybyś nim był. - Chryste! - Salsbury wolał, by generał patrzył na niego, ponieważ zdawał sobie sprawę, że dopóki Klinger czuje się na tyle pewnie, żeby stać do niego plecami, on jest słabszy. - Gdybym był nie wiem jak ostrożny... - Dość tego - odezwał się Dawson. Mówił spokojnie, ale tak władczo, że Salsbury przerwał w pół zdania, a generał odwrócił się od okna. - Nie mamy czasu na kłótnie i oskarżenia. Musimy znaleźć tych ludzi. - Nie wydostali się z miasta przez wschodni kraniec doliny oznajmił Salsbury. - Wiem, że jest dobrze pilnowany. - Myślałeś też, że dobrze zabezpieczyłeś ten dom - wtrącił Klinger. - Ale ci się wymknęli. - Wstrzymaj się z tymi zgryźliwymi uwagami, Ernst - powiedział Dawson. Uśmiechał się po ojcowsku, po chrześcijańsku, i kiwał głową do Salsburyłego. Ale w jego czarnych oczach płonęła tylko nienawiść i wściekłość. - Zgadzam się z Ogdenem. Jego środki ostrożności zastosowane na wschodnim krańcu są z pewnością niezawodne. Chociaż możemy rozważyć zwiększenie posterunków wzdłuż rzeki i w lasach teraz, gdy zapadła noc. I sądzę, że Ogden zabezpieczył również drogi drwali. - Są dwie możliwości - rzekł Klinger, zdecydowawszy się odegrać rolę stratega. - Pierwsza: nadal znajdują się w mieście, gdzieś ukryci, i czekają na sposobność ominięcia blokady drogowej lub ludzi pilnujących rzeki. Druga - to że zamierzają iść przez góry. Wiemy od Thorpa, że są doświadczonymi turystami. Bob Thorp stał przy drzwiach niczym warta honorowa. - To prawda - powiedział. - Mam na to inny pogląd - zaprotestował Salsbury. - Chodzi mi o to, że mają ze sobą jedenastoletnią dziewczynkę. Będzie ich hamowała. Potrzeba wielu dni, żeby znaleźli tą drogą pomoc. - Ta dziewczynka spędziła większość wakacji w ciągu ostatnich siedmiu lat w lych lasach - rzekł generał. - Nie musi być dla nich aż takim ciężarem, jak myślisz. Poza tym, jeśli ich nie zlokalizujemy, wyrządzą takie same szkody bez względu na to, czy znajdą pomoc jutro, czy dopiero w połowie przyszłego tygodnia. Dawson zastanowił się nad tym. - Jeśli chcą przejść przez góry sześćdziesięciomilowym obejściem do Bexford, to ile mogą już mieć mil za sobą? - Trzy, może trzy i pół mili - odpowiedział Klinger. - Nie więcej? - Wątpię. Musieliby zachować sakramencką ostrożność, opuszczając miasto, jeśli nie chcieli, żeby ich ktoś zobaczył. I iść bardzo wolno, stając co kilka jardów przez pierwszą milę. W lesie potrzeba im trochę czasu na złapanie dobrego tempa. A mała, jeśli nawet czuje się w lesie jak w domu, będzie ich trochę hamować. - Trzy i pół mili - powtórzył w zamyśleniu Dawson. - To znaczy między tartakiem Big Union a plantacjami drzew? - Gdzieś tam. Dawson przymknął oczy i zdawało się, że odmawia krótką, cichą modlitwę. Usta poruszyły mu się lekko. Potem nagle otworzył oczy, jakby doznał objawienia, i powiedział: - Zaczniemy od zorganizowania poszukiwań w górach. - To absurd - zaprotestował Salsbury, choć zdawał sobie sprawę, że Dawson prawdopodobnie uważa swój plan za boską inspirację, udział ręki samego Pana. - To będzie, jak... cóż, jak szukanie igły w stogu siana. - Mamy blisko dwustu ludzi w osiedlu. - Głos Dawsona był tak zimny, jak ciało chłopca w sąsiednim pokoju. - A każdy z nich zna te lasy na wylot. Zarządzimy mobilizację. Uzbroimy ludzi w siekiery, karabiny i strzelby. Damy im latarki i lampy Colemana. Wsadzimy na ciężarówki i dżipy, wywieziemy jakąś milę za osiedle drwali. Rozwiną się w tyralierę i będą się cofać. W czterdziestostopowych odstępach. W ten sposób tyraliera będzie liczyła półtorej mili od końca do końca, a równocześnie każdy człowiek będzie miał tylko niewielki obszar do przeszukania. Edisonowie i Annendalełowie będą musieli się na nich natknąć. - To zadziała - odezwał się z podziwem w głosie Klinger. - A jeśli nie ma ich w górach? - spytał Salsbury. - Jeśli akurat siedzą w mieście? - Wtedy nie mamy się czym przejmować - powiedział Dawson. - Nie mogą cię dopaść ponieważ chroni cię Bob Thorp i jego zastępcy. Nie są w stanie wydostać się z miasta, ponieważ każde wyjście jest zablokowane. Wszystko, co mogą zrobić, to jedynie czekać. - Uśmiechnął się okrutnie. - Jeśli nie uda nam się znaleźć ich w lesie do trzeciej lub czwartej nad ranem, zaczniemy przeczesywać miasto, dom po domu. W każdym razie chcę, żeby ta cała sprawa została zamknięta do jutra w południe. - Masz wymagania - rzekł generał. - Nie obchodzi mnie to - oświadczył Dawson. - Nie wymagam niczego niemożliwego. Chcę ich mieć nieżywych do południa. Chcę, żeby dokonano restrukturyzacji pamięci wszystkich mieszkańców Black River. Nie może pozostać po nas nawet najmniejszy ślad. Do południa. - Nieżywych? - spytał zbity z tropu Salsbury. Poprawił okulary na nosie. - Ale ja muszę zbadać Edisonów. Jeśli chcesz, zabijaj sobie Annendalełów, ale muszę wiedzieć, dlaczego specyfik nie zadziałał na Edisonów. Muszę... - Wybij to sobie z głowy - uciął Dawson. - Jeśli po złapaniu zabralibyśmy ich do laboratorium w Greenwich, istnieje poważna obawa, że uciekliby po drodze. Nie możemy ryzykować. Za dużo wiedzą. - Ale będziemy mieli w cholerę trupów! - wybuchnął Salsbury. - Na litość boską, jest już chłopiec i ten stuknięty Buddy. Jeszcze czwórka... A jeśli stawią opór, będzie co najmniej z tuzin do pogrzebania. - Złożymy zwłoki w Union Theater. - Dawson był wyraźnie zadowolony z siebie. - A potem zainscenizujemy tragiczny pożar. Mamy doktora Troutmana do wydania świadectw zgonu. I możemy użyć programu Klucz-Zamek, żeby powstrzymać krewnych od żądania sekcji zwłok. - Znakomicie - rzekł Klinger. Wyszczerzył zęby i zaklaskał. Pochlebca z dworu króla Leonarda Pierwszego, kwaśno pomyślał Salsbury. - Naprawdę znakomicie, Leonardzie - rzekł Klinger. - Dziękuję ci, Ernst. - Jezusowi powinęłaby się noga, co dopiero nam - jęknął Salsbury. Dawson obrzucił go nieprzychylnym spojrzeniem, zgorszony takim bluźnierstwem. - Pan któregoś dnia okrutnie nam odpłaci za każdy popełniony grzech. Nie ma przed tym ucieczki. - Salsbury nic nie powiedział. - Piekło istnieje. Salsbury spojrzał na Klingera. Mimo że nie uzyskał od generała żadnego poparcia, nie zauważył w jego twarzy śladu sympatii, udało mu się zachować spokój. W głosie Dawsona było coś twardego i zimnego, jak dobrze naostrzony sztylet skryty w miękkich fałdach księżej sutanny. - Do dzieła, panowie. - Dawson spojrzał na zegarek. - Już czas. Kończymy z tym. 22.12 Helikopter podniósł się z parkingu za ratuszem. Obrócił się wdzięcznie nad rynkiem, z którego obserwowało go kilka osób, a potem z klekotem odleciał na zachód, w kierunku gór, w ciemność. Po chwili znikł. Sam odwrócił się od ulicy i oparł plecami o mur. - Do tartaku? - Na to wygląda - powiedział Paul. - Ale dlaczego? - Dobre pytanie. Gdyby nie ty, sam bym je postawił. - Co będzie, jeśli wpadli na to, że uciekliśmy, jeśli uświadomili sobie, że znamy hasło? - To mało prawdopodobne. - Ale jeśli? - Sam chciałbym wiedzieć. - Edison był zmartwiony. Westchnął. - Pamiętaj jednak, że nawet w najgorszym wypadku oznacza to tylko: oni przeciw nam. Jeśli uświadomią sobie, ile wiemy, stracimy przewagę zaskoczenia. Ale oni nie mają już armii programowanych goryli. Więc wychodzi na zero. - Myślicie, że obaj kumple Salsburyłego są na pokładzie helikoptera? - spytała Jenny. Sam podniósł do oczu rewolwer. W ciemności widział ledwo zarys broni, mimo to wpatrywał się w nią z fascynacją i grozą. - No cóż, to jeszcze jedna rzecz, którą chciałbym wiedzieć. Paulowi trzęsły się ręce. Jego smith & wesson zdawał się ważyć sto funtów. - Wydaje mi się, że musimy teraz dopaść Salsburyłego. - Teraz? Powinniśmy to zrobić dużo wcześniej. - Jenny dotknęła ręki ojca trzymającej broń. - Co zrobimy, jeśli jeden z tych mężczyzn został z Salsburym? - Wtedy jest dwóch na dwóch - rzekł Sam. - Na pewno sobie poradzimy. - Gdybym poszła z wami, byłoby troje na dwóch i szansę by wzrosły. - Jesteś potrzebna Ryi. - Sam objął córkę, pocałował ją w policzek. - Nic się nam nie stanie, Jenny. Wiem. Zajmij się tylko Ryą. - A jeśli nie wrócicie? - Wrócimy. - A jeśli nie? - upierała się, - Wtedy... musicie radzić sobie same - powiedział Edison łamiącym się głosem. Jeśli miał w oczach łzy, skryła je ciemność. - Nie możemy dla was nic więcej zrobić. - Mamy pewną przewagę nad nimi - odezwał się Paul. - Otóż Salsbury nie wie, gdzie jesteśmy, natomiast my wiemy dokładnie, gdzie on jest. Rya przylgnęła do Paula. Nie pozwalała mu odejść. Prosiła go cichym, ale stanowczym głosem - wręcz żądała - aby nie zostawiał jej w kościele. Pogładził ciemne włosy córki, uściskał ją, łagodnie uspokoił, podniósł na duchu najlepiej, jak potrafił. O 22.20 ruszył za Samem schodami w dół.