Noc20


269






























ROZDZIAŁ 7
21.00
O zmierzchu burza ucichła. Czwarty już raz w tym dniu. Helikopter
przeznaczony do obsługi kadr kierowniczych, w kolorach szerszenia -
jasnożółtym i czarnym - połyskując zielonymi i czerwonymi światłami
pozycyjnymi, leciał nad wschodnim krańcem doliny Black River. Unosił się
nisko, jakieś sześćdziesiąt stóp nad ziemią. Przeleciał nad Main Street, w stronę
rynku, tnąc wilgotne powietrze. Jednostajny terkot śmigieł odbijał się w dole od
mokrej nawierzchni. Na dzwonnicy kościoła - również sześćdziesiąt stóp nad
ziemią, ale bezpiecznie ukryci w głębokich cieniach, rzucanych przez wystający
dach - Rya, Jenny, Paul i Sam obserwowali zbliżający się powietrzny statek. W
wypełnionym półcieniami, sinoszarym zmierzchu wydawało się, że helikopter jest
niebezpiecznie blisko, ale nikt z niego nie patrzył w ich kierunku. Jednakże w
gasnącym świetle dnia widzieli kabinę pilota i wygodną kabinę pasażerską z tyłu.
- Dwóch mężczyzn. Oprócz pilota - oznajmił Sam.
Helikopter zawisł na moment nad rynkiem, przeleciał nad ratuszem i opadł
na parking dziesięć jardów od policyjnego wozu,
Kiedy ucichł, Jenny spytała:
- Czy uważacie, że ci ludzie są znajomymi Salsburyłego?
- Co do tego nie ma dwóch zdań - powiedział Sam.
- Z rządu?
- Nie - odezwał się Paul.
- Zgadzam się - niemal radośnie przytaknął Sam. - Nawet prezydent ma
helikopter wojskowy - choć zapewne w środku wyposażony komfortowo. Rząd
nie korzysta z takich fikuśnych maszynek jak to żółto-czarne cacko.
- Co nie wyklucza, że rząd macza w tym palce - zauważył Paul.
- Och, na pewno nie. To nie wyklucza niczego - zgodził się z nim Sam. -
Ale to dobry znak.
- Co teraz? - zapytała Rya.
- Teraz patrzymy i czekamy - powiedział Paul, nie odrywając spojrzenia
od białych cegieł ratusza. - Po prostu patrzymy i czekamy.
W wilgotnym powietrzu wciąż było czuć spaliny helikoptera.
Wysoko w górach zadudnił złowieszczo grom. Piorun przeskoczył między
dwoma wysokimi szczytami jak między elektrodami w laboratorium doktora
Frankensteina.
Dla Paula stanął czas. Każda minuta ciągnęła się w nieskończoność.
Każda sekunda była niby maleńka banieczka powietrza, unosząca się z wolna w
kroplówce z glukozą, gdy przez długie, ciężkie godziny czuwał przy szpitalnym
łóżku Annie.
O godzinie 21.20 dwa samochody odjechały spod ratusza w dół Main
Street. Policyjny wóz patrolowy i ford LTD. Cztery reflektory samochodowe
przecięły zapadający mrok. W niewielkiej odległości za kościołem stanęły przy
krawężniku przed sklepem.
Bob Thorp i dwaj mężczyźni ze strzelbami wyszli z wozu policyjnego.
Przez moment stali w fontannie bursztynowych świateł LTD. Weszli na stopnie
werandy, zasłonił ich dach.
Z drugiego samochodu wysiadło trzech mężczyzn. Zostawili włączony
silnik i otwarte drzwi. Nie poszli za Thorpem, lecz stanęli przy LTD. Ponieważ
stali za reflektorami, okrywała ich ciemność i Paul nie mógł dojrzeć, czy są
uzbrojeni. Ale miał pewność, kim są: to Salsbury i dwaj pasażerowie helikoptera.
- Czy chcesz zejść tam teraz, kiedy stoją do nas plecami, i załatwić ich? -
spytał Sama.
- Zbyt ryzykowne. Nie wiemy, czy mają broń. Mogą nas usłyszeć. A jeśli
nawet ich zaskoczymy, to na pewno jednemu z nich uda się wymknąć.
Odczekajmy chwilę.
O 21.35 zastępca Boba Thorpa zszedł po schodkach werandy i dołączył do
trzech mężczyzn, stojących przy samochodzie. Rozmawiali, prawdopodobnie się
sprzeczali, przez kilka chwil. Zastępca pozostał przy LTD. a Salsbury i jego
wspólnicy weszli po schodkach do sklepu Edisona.
21.50
- No i świetnie powiedział Dawson, odwracając się od półek z książkami
w gabinecie Edisona. Teraz wiemy, jakim cudem udało im się połączyć wszystko
razem. Ogden, czy oni znają hasło?
- Oczywiście, że nie! - Salsbury był zaszokowany pytaniem. - Skąd, u
diabła, mogliby je znać?
- Mogła je usłyszeć dziewczynka, kiedy mówiłeś do Thorpa albo do jej
brata.
- Nie - powiedział. - To niemożliwe. Stanęła w drzwiach dopiero
wówczas, gdy zrezygnowałem z uzyskania kontroli nad jej bratem, a już miałem
kontrolę nad Thorpem.
- Czy próbowałeś otworzyć ją hasłem?
Próbowałem? - zastanawiał się Salsbury. Pamiętam, że gdy ją zobaczyłem,
to zrobiłem krok w jej kierunku, ale nie udało mi się jej złapać. Czy
wypowiedziałem wówczas hasło?
Odrzucił to twierdzenie, gdyż akceptując je, zaakceptowałby porażkę,
całkowitą klęskę.
- Nie - odpowiedział Dawsonowi. - Nie miałem czasu na użycie hasła.
Zobaczyłem ją, a ona odwróciła się i szybko uciekła. Pobiegłem za nią, ale już jej
nie było.
- Jesteś absolutnie pewien?
- Absolutnie.
Spoglądając na Salsburyłego z nieukrywanym obrzydzeniem, generał
powiedział:
- Powinieneś przewidzieć rozwój wydarzeń z Edisonami. Powinieneś
wiedzieć o tej bibliotece, o tym jego hobby.
- W jaki sposób, do diabła, mogłem to przewidzieć? - spytał Salsbury.
Twarz miał purpurową. Krótkowzroczne oczy za grubymi szkłami wybałuszył
jeszcze bardziej niż zwykle.
- Gdybyś wypełnił swoje zadanie...
Zadanie! - prychnął Salsbury pogardliwie. Złością maskował strach, który
chciał ukryć przed Dawsonem i Klingerem. - To nie jest śmierdzące wojsko.
Ernst, a ja nie jestem jednym z twoich padających na twarz szeregowców.
Klinger odwrócił się od niego, podszedł do okna i powiedział:
- Może byłoby lepiej, gdybyś nim był.
- Chryste! - Salsbury wolał, by generał patrzył na niego, ponieważ zdawał
sobie sprawę, że dopóki Klinger czuje się na tyle pewnie, żeby stać do niego
plecami, on jest słabszy. - Gdybym był nie wiem jak ostrożny...
- Dość tego - odezwał się Dawson. Mówił spokojnie, ale tak władczo, że
Salsbury przerwał w pół zdania, a generał odwrócił się od okna. - Nie mamy
czasu na kłótnie i oskarżenia. Musimy znaleźć tych ludzi.
- Nie wydostali się z miasta przez wschodni kraniec doliny oznajmił
Salsbury. - Wiem, że jest dobrze pilnowany.
- Myślałeś też, że dobrze zabezpieczyłeś ten dom - wtrącił Klinger. - Ale
ci się wymknęli.
- Wstrzymaj się z tymi zgryźliwymi uwagami, Ernst - powiedział Dawson.
Uśmiechał się po ojcowsku, po chrześcijańsku, i kiwał głową do Salsburyłego.
Ale w jego czarnych oczach płonęła tylko nienawiść i wściekłość. - Zgadzam się z
Ogdenem. Jego środki ostrożności zastosowane na wschodnim krańcu są z
pewnością niezawodne. Chociaż możemy rozważyć zwiększenie posterunków
wzdłuż rzeki i w lasach teraz, gdy zapadła noc. I sądzę, że Ogden zabezpieczył
również drogi drwali.
- Są dwie możliwości - rzekł Klinger, zdecydowawszy się odegrać rolę
stratega. - Pierwsza: nadal znajdują się w mieście, gdzieś ukryci, i czekają na
sposobność ominięcia blokady drogowej lub ludzi pilnujących rzeki. Druga - to że
zamierzają iść przez góry. Wiemy od Thorpa, że są doświadczonymi turystami.
Bob Thorp stał przy drzwiach niczym warta honorowa.
- To prawda - powiedział.
- Mam na to inny pogląd - zaprotestował Salsbury. - Chodzi mi o to, że
mają ze sobą jedenastoletnią dziewczynkę. Będzie ich hamowała. Potrzeba wielu
dni, żeby znaleźli tą drogą pomoc.
- Ta dziewczynka spędziła większość wakacji w ciągu ostatnich siedmiu
lat w lych lasach - rzekł generał. - Nie musi być dla nich aż takim ciężarem, jak
myślisz. Poza tym, jeśli ich nie zlokalizujemy, wyrządzą takie same szkody bez
względu na to, czy znajdą pomoc jutro, czy dopiero w połowie przyszłego
tygodnia.
Dawson zastanowił się nad tym.
- Jeśli chcą przejść przez góry sześćdziesięciomilowym obejściem do
Bexford, to ile mogą już mieć mil za sobą?
- Trzy, może trzy i pół mili - odpowiedział Klinger.
- Nie więcej?
- Wątpię. Musieliby zachować sakramencką ostrożność, opuszczając
miasto, jeśli nie chcieli, żeby ich ktoś zobaczył. I iść bardzo wolno, stając co kilka
jardów przez pierwszą milę. W lesie potrzeba im trochę czasu na złapanie dobrego
tempa. A mała, jeśli nawet czuje się w lesie jak w domu, będzie ich trochę
hamować.
- Trzy i pół mili - powtórzył w zamyśleniu Dawson. - To znaczy między
tartakiem Big Union a plantacjami drzew?
- Gdzieś tam.
Dawson przymknął oczy i zdawało się, że odmawia krótką, cichą
modlitwę. Usta poruszyły mu się lekko. Potem nagle otworzył oczy, jakby doznał
objawienia, i powiedział:
- Zaczniemy od zorganizowania poszukiwań w górach.
- To absurd - zaprotestował Salsbury, choć zdawał sobie sprawę, że
Dawson prawdopodobnie uważa swój plan za boską inspirację, udział ręki samego
Pana. - To będzie, jak... cóż, jak szukanie igły w stogu siana.
- Mamy blisko dwustu ludzi w osiedlu. - Głos Dawsona był tak zimny, jak
ciało chłopca w sąsiednim pokoju. - A każdy z nich zna te lasy na wylot.
Zarządzimy mobilizację. Uzbroimy ludzi w siekiery, karabiny i strzelby. Damy im
latarki i lampy Colemana. Wsadzimy na ciężarówki i dżipy, wywieziemy jakąś
milę za osiedle drwali. Rozwiną się w tyralierę i będą się cofać. W
czterdziestostopowych odstępach. W ten sposób tyraliera będzie liczyła półtorej
mili od końca do końca, a równocześnie każdy człowiek będzie miał tylko
niewielki obszar do przeszukania. Edisonowie i Annendalełowie będą musieli się
na nich natknąć.
- To zadziała - odezwał się z podziwem w głosie Klinger.
- A jeśli nie ma ich w górach? - spytał Salsbury. - Jeśli akurat siedzą w
mieście?
- Wtedy nie mamy się czym przejmować - powiedział Dawson. - Nie
mogą cię dopaść ponieważ chroni cię Bob Thorp i jego zastępcy. Nie są w stanie
wydostać się z miasta, ponieważ każde wyjście jest zablokowane. Wszystko, co
mogą zrobić, to jedynie czekać. - Uśmiechnął się okrutnie. - Jeśli nie uda nam się
znaleźć ich w lesie do trzeciej lub czwartej nad ranem, zaczniemy przeczesywać
miasto, dom po domu. W każdym razie chcę, żeby ta cała sprawa została
zamknięta do jutra w południe.
- Masz wymagania - rzekł generał.
- Nie obchodzi mnie to - oświadczył Dawson. - Nie wymagam niczego
niemożliwego. Chcę ich mieć nieżywych do południa. Chcę, żeby dokonano
restrukturyzacji pamięci wszystkich mieszkańców Black River. Nie może
pozostać po nas nawet najmniejszy ślad. Do południa.
- Nieżywych? - spytał zbity z tropu Salsbury. Poprawił okulary na nosie. -
Ale ja muszę zbadać Edisonów. Jeśli chcesz, zabijaj sobie Annendalełów, ale
muszę wiedzieć, dlaczego specyfik nie zadziałał na Edisonów. Muszę...
- Wybij to sobie z głowy - uciął Dawson. - Jeśli po złapaniu zabralibyśmy
ich do laboratorium w Greenwich, istnieje poważna obawa, że uciekliby po
drodze. Nie możemy ryzykować. Za dużo wiedzą.
- Ale będziemy mieli w cholerę trupów! - wybuchnął Salsbury. - Na litość
boską, jest już chłopiec i ten stuknięty Buddy. Jeszcze czwórka... A jeśli stawią
opór, będzie co najmniej z tuzin do pogrzebania.
- Złożymy zwłoki w Union Theater. - Dawson był wyraźnie zadowolony z
siebie. - A potem zainscenizujemy tragiczny pożar. Mamy doktora Troutmana do
wydania świadectw zgonu. I możemy użyć programu Klucz-Zamek, żeby
powstrzymać krewnych od żądania sekcji zwłok.
- Znakomicie - rzekł Klinger. Wyszczerzył zęby i zaklaskał.
Pochlebca z dworu króla Leonarda Pierwszego, kwaśno pomyślał
Salsbury.
- Naprawdę znakomicie, Leonardzie - rzekł Klinger.
- Dziękuję ci, Ernst.
- Jezusowi powinęłaby się noga, co dopiero nam - jęknął Salsbury.
Dawson obrzucił go nieprzychylnym spojrzeniem, zgorszony takim
bluźnierstwem.
- Pan któregoś dnia okrutnie nam odpłaci za każdy popełniony grzech. Nie
ma przed tym ucieczki. - Salsbury nic nie powiedział.
- Piekło istnieje.
Salsbury spojrzał na Klingera. Mimo że nie uzyskał od generała żadnego
poparcia, nie zauważył w jego twarzy śladu sympatii, udało mu się zachować
spokój. W głosie Dawsona było coś twardego i zimnego, jak dobrze naostrzony
sztylet skryty w miękkich fałdach księżej sutanny.
- Do dzieła, panowie. - Dawson spojrzał na zegarek. - Już czas. Kończymy
z tym.
22.12
Helikopter podniósł się z parkingu za ratuszem. Obrócił się wdzięcznie
nad rynkiem, z którego obserwowało go kilka osób, a potem z klekotem odleciał
na zachód, w kierunku gór, w ciemność. Po chwili znikł.
Sam odwrócił się od ulicy i oparł plecami o mur.
- Do tartaku?
- Na to wygląda - powiedział Paul. - Ale dlaczego?
- Dobre pytanie. Gdyby nie ty, sam bym je postawił.
- Co będzie, jeśli wpadli na to, że uciekliśmy, jeśli uświadomili sobie, że
znamy hasło?
- To mało prawdopodobne.
- Ale jeśli?
- Sam chciałbym wiedzieć. - Edison był zmartwiony. Westchnął. -
Pamiętaj jednak, że nawet w najgorszym wypadku oznacza to tylko: oni przeciw
nam. Jeśli uświadomią sobie, ile wiemy, stracimy przewagę zaskoczenia. Ale oni
nie mają już armii programowanych goryli. Więc wychodzi na zero.
- Myślicie, że obaj kumple Salsburyłego są na pokładzie helikoptera? -
spytała Jenny.
Sam podniósł do oczu rewolwer. W ciemności widział ledwo zarys broni,
mimo to wpatrywał się w nią z fascynacją i grozą.
- No cóż, to jeszcze jedna rzecz, którą chciałbym wiedzieć.
Paulowi trzęsły się ręce. Jego smith & wesson zdawał się ważyć sto
funtów.
- Wydaje mi się, że musimy teraz dopaść Salsburyłego.
- Teraz? Powinniśmy to zrobić dużo wcześniej. - Jenny dotknęła ręki ojca
trzymającej broń.
- Co zrobimy, jeśli jeden z tych mężczyzn został z Salsburym?
- Wtedy jest dwóch na dwóch - rzekł Sam. - Na pewno sobie poradzimy.
- Gdybym poszła z wami, byłoby troje na dwóch i szansę by wzrosły.
- Jesteś potrzebna Ryi. - Sam objął córkę, pocałował ją w policzek. - Nic
się nam nie stanie, Jenny. Wiem. Zajmij się
tylko Ryą.
- A jeśli nie wrócicie?
- Wrócimy.
- A jeśli nie? - upierała się,
- Wtedy... musicie radzić sobie same - powiedział Edison łamiącym się
głosem. Jeśli miał w oczach łzy, skryła je ciemność. - Nie możemy dla was nic
więcej zrobić.
- Mamy pewną przewagę nad nimi - odezwał się Paul. - Otóż Salsbury nie
wie, gdzie jesteśmy, natomiast my wiemy dokładnie, gdzie on jest.
Rya przylgnęła do Paula. Nie pozwalała mu odejść. Prosiła go cichym, ale
stanowczym głosem - wręcz żądała - aby nie zostawiał jej w kościele.
Pogładził ciemne włosy córki, uściskał ją, łagodnie uspokoił, podniósł na
duchu najlepiej, jak potrafił.
O 22.20 ruszył za Samem schodami w dół.

KONIEC ROZDZIAŁU


Wyszukiwarka