Zamboch Miroslav Wylegarnia


ż MIROSLAV ŽAMBOCH
WYLĘGARNIA
ŚMIERĆ ZRODZONA W PRADZE
2010
Wydanie polskie
Data wydania:
2009

Przełożył:
Rafał Wojtczak

Projekt okładki:
Piotr Cieśliński

Ilustracje:
Filip Myszkowski

Wydawca:
Fabryka Słów sp. z o.o.
www.fabryka.pl
e-mail: biuro@fabryka.pl

ISBN: 978-83-7574-086-8

Wydanie elektroniczne:
Trident eBooks
Marika ZahaňskĄ to młoda, wysportowana kobieta. Pracuje jako asystentka w szkole wyższej i - nie licząc problemów uczuciowych czy pojawiającego się czasami debetu na koncie - prowadzi stosunkowo nudne i spokojne życie. Do momentu, kiedy w ciemnej uliczce gdzieś za Książęcą w Pradze natknie się na uzbrojonego bandytę i młodego człowieka, który pomoże jej wydostać się z tarapatów. Spotkanie to przewraca jej życie do góry nogami. W ciągu zaledwie kilku godzin wplątuje się w niebezpieczną grę, którą prowadzą między sobą wywiad amerykański, poszukujący walizek nuklearnych, i czesko-rosyjska mafia atakowana przez tajemniczych najemników, przy których agenci CIA są równie niebezpieczni, co drużyna harcerska na obozowej musztrze. A wyjaśnienie tajemnicy, śmierć albo życie, znajduje się właśnie w Pradze...

Napisanie tej książki wymagało mrówczej pracy przy wyszukiwaniu i weryfikowaniu informacji. Dziękuję wszystkim osobom, które przyczyniły się do jej powstania, za ich bezinteresowną pomoc:
Milenie M. za śogrom” krytycznych i pożytecznych uwag, które pomogły mi wyszlifować cały tekst do postaci, w jakiej macie go w tej chwili przed sobą, Ondřejovi J. za mnóstwo informacji, zwłaszcza z dziedziny medycyny, dotyczących właściwości komórek, wytrzymałości ludzkich stawów i tym podobnych, Pavlovi K. za precyzyjną analizę partii tekstu zawierających wysoko wyspecjalizowane treści, Jirkovi V. za ciekawostki z dziedziny motoryzacji, dzięki którym bohaterowie książki nie jeżdżą nieistniejącymi samochodami, Janie J. za przeprowadzenie badań socjologicznych, z których dowiedziałem się wielu ciekawych rzeczy, a podczas lektury Wylęgarni dowiecie się ich również i wy, Frantisce V. za inspirację.

Miroslav Žamboch
KSIĘGA PIERWSZA
OVUM

Rozdział pierwszy

Kobieta w ciemnościach

Znowu się nie zjawił. Stałam w holu kina jak jakaś głupia gęś. Miałam nadzieję, że lada chwila nadejdzie, uspokoi mnie chociaż odrobinę oryginalnym i wiarygodnym usprawiedliwieniem. Ale, jak powszechnie wiadomo, nadzieja matką głupich. Nie zadzwonił, nie wysłał nawet SMS-a. Wytrzymanie naporu spojrzeń przechodzących obok mężczyzn po jakimś czasie stało się ponad moje siły. Ruszyłam w stronę wyjścia.
Źle się dzieje w państwie duńskim, skoro z moim wyglądem jedyne, na co można liczyć, to pożądliwy wzrok facetów. A kiedy ma już dojść do czegoś więcej niż tylko na wpół skrytego, pełnego podziwu i uznania dla moich wdzięków spojrzenia, nie przychodzą na spotkania i ulatniają się jak kamfora. Zaczęłam się nawet zastanawiać nad poradą psychiatryczną, ale szybko porzuciłam te myśli. Ostatni konował próbował pozbawić mnie kompleksów na kozetce relaksacyjnej. Nie byłam zainteresowana. Szukałam chłopaka, faceta, z którym mogłabym pójść do kina, pojechać nad wodę, a w niedzielę aż do południa wylegiwać się w łóżku i rozkoszować słodkim nicnierobieniem. Nie szukałam znajomości na jedną noc. Większość kobiet ich nie szuka.
Pogrążona w analizie swoich pragnień i kompleksów, przestałam myśleć o tym, którędy wracam do domu. Wąskie, kręte uliczki, którymi szłam na skróty, nie były zbyt bezpieczne nawet zaraz po zmierzchu, a co dopiero późno w nocy.
- Portfelik! I z tej kurteczki też możesz wyskoczyć! - usłyszałam. Natychmiast się zatrzymałam. Odrobinę za późno, o mało co na nich nie wpadłam.
Mówił ten niższy, trzymając na muszce swoją ofiarę, jakiegoś faceta. Miał trochę przytłumiony i nerwowy głos. W ciemnościach jego twarz wyglądała jak biała plama.
- A ta laska to z tobą? Ją też możesz zostawić - wykrzywił gębę i na chwilę wycelował we mnie lufę pistoletu. W jego uzębieniu brakowało kompletu jedynek.
- Eee? - bąknął w moją stronę ten napadnięty.
Był młody. Powiedziałabym, że zbyt młody, żeby mi się spodobać. O dziwo, nie czuł strachu, sprawiał raczej wrażenie zakłopotanego. Jego wyblakły welinowy płaszcz sięgał aż do kostek i wyglądał na bardzo drogi.
- Ta dama nie jest ze mną, ale oddam panu portfel, a pan pozwoli nam odejść - zaproponował obojętnym głosem, tak jakby myślami błądził zupełnie gdzie indziej.
Nie wiedziałam, czy się bać, czy przeklinać swoją głupotę, przez którą wpakowałam się w tę kabałę. A może cieszyć się, że bez większych problemów wyjdę z tego cało? Wzięłam głęboki oddech. Czółenka to nie najlepsze obuwie do biegania, ale dałabym radę zrzucić je po dwóch krokach.
- Nie, nie, nie. Kasiora, kufaja i jeszcze ten lachon. Wtedy możesz se iść - powtórzył swoje warunki oprych.
Byłam gotowa do biegu. Chciałam ruszyć w momencie, kiedy chłopak wyciągnie portfel.
- Pańskie warunki są nie do przyjęcia. Czy to ostateczne stanowisko? - upewniał się elegant, zupełnie jakby prowadził negocjacje biznesowe.
Rabuś machnął tylko pistoletem. W ogóle do niego nie docierało, że ten chłopak nie traktuje jego gróźb poważnie.
- Jak nie chcesz kulki w brzuchu, to wyskakuj z fantów!
Mój wzrok stopniowo przyzwyczajał się do półmroku. Pozostałe części garderoby młodzieńca również należały do tych z górnej półki cenowej. Taki francuski piesek, dziecko bogatych rodziców. Nie bardzo mogłam zrozumieć, co robi w tym przeklętym zaułku.
- W porządku, dostanie pan wszystko, czego pan żąda - powiedział dużo ciszej i sięgnął za pazuchę. Łokieć wyciągnął trochę wyżej, jakby jego kieszeń sięgała aż gdzieś pod pachę. Zorientowałam się, że nie łapie za portfel, ale do oprycha w ogóle to nie docierało.
Huknął strzał, rabuś padł na ziemię, a jego broń z głuchym stuknięciem uderzyła o bruk.
Dotarło do mnie, że oddycham tak szybko, jakbym przebiegła sprintem sto metrów. Zacisnęłam pięści. Powinnam była zdecydować się na pierwsze rozwiązanie i uciec.
- Proszę mi pomóc! Może zdążymy go jeszcze uratować!
Zatkało mnie. Po chwili ściągałam z umierającego faceta ubranie, próbując przypomnieć sobie zasady pierwszej pomocy w przypadku rany postrzałowej płuca. Elegancki młodzieniec wzywał tymczasem karetkę przez telefon komórkowy.
- Gdzie my jesteśmy?
Najwidoczniej nie znał Pragi.
- Niech mu pan to przytrzyma na ranie, ja to załatwię - syknęłam, wyrwałam mu telefon i wytłumaczyłam operatorowi, jak się najszybciej dostać do jednej z tych uliczek za Książęcą.
Szybko przyklęknęłam przy niedoszłym rabusiu. Mimo naszych starań rana obficie krwawiła. W półmroku twarz pechowca wyglądała na białą jak śnieg.
- Nogi do góry - rozkazałam.
Nieznajomy natychmiast wykonał polecenie.
- Nie miałem zamiaru go zabić, ale trzymał w ręku broń. Musiałem go skutecznie obezwładnić, to podstawowa zasada samoobrony - powiedział cicho. - Miał szczęście, że zostawiłem czterdziestkę piątkę w domu, niewygodnie się ją nosi pod marynarką.
Dobrze go rozumiałam. Nie chciałam, żeby ten śmieć nam tu zszedł, ale z drugiej strony sytuacja wyglądała o wiele lepiej, niż gdybym to ja leżała na bruku - albo mój młody towarzysz niedoli. Ten oprych na pewno by nam nie pomógł.
- Będę zeznawała na pańską korzyść. Machał bronią, zmuszał pana, żeby mnie pan tu zostawił. Wykonał niebezpieczny gest, wypowiadał groźby karalne i wtedy pan do niego strzelił - powiedziałam w moim przekonaniu całkiem spokojnie. Jednocześnie zaczęło mną telepać z powodu przeżytego stresu.
Bałam się, cholernie się bałam, że ten bydlak umrze.
- Oczywiście - przytaknął młodzieniec na wpół nieobecnym tonem.
- Czy zna pan jakiegoś prawnika? Powinien pan do niego natychmiast zadzwonić - podsunęłam mu pomysł.
Dźwięk syren rozbrzmiewał coraz bliżej. Samochód z czerwonym krzyżem na masce wjechał rozpędzony w uliczkę, policja się spóźniała. Chwilę później łapiduchy i lekarz poprosili, żebyśmy odeszli od rannego.
- Chyba mam - prawie krzyknął chłopak, wyciągnął z kieszeni notes i zaczął coś gorączkowo zapisywać.
To musiał być wariat.
Pierwszy radiowóz właśnie zatrzymał się za karetką.
- Tego prawnika - dodał. Popatrzył na mnie, a potem wbił spojrzenie gdzieś w sobie tylko znany świat i podał mi wizytówkę. - Jest bardzo dobry, proszę się na mnie powołać. Z pewnością pani pomoże.
Wariat. To on potrzebował prawnika, nie ja.
Rozdzieliło nas dwóch policjantów. Kiedy dobiegli do nas technicy, zrobił się jeszcze większy chaos. Z miejsca zadali mi kilka pytań, a potem zaprosili do auta. Śmierdziało w nim wymiocinami, ale kiedy popatrzyłam na swoje dłonie i ubranie, było mi właściwie wszystko jedno. Wyglądałam, jakbym własnoręcznie obdarła ze skóry całą klientelę pubu albo dyskoteki. Nagle przyszła mi do głowy głupia myśl - czy w pralni chemicznej dadzą sobie z tym radę? Miałam nadzieję, że tak, bo brakowało mi pieniędzy na dokupienie czegoś do szafy.
A przecież wyszłam tylko na randkę.
Kiedy radiowóz zahamował, zadałam sobie pytanie, czy coś takiego zdarza się też innym, czy tylko mnie.

* * *

Formalności na komendzie zajęły dwie ciągnące się w nieskończoność godziny. Przesłuchujący mnie oficer permanentnie mylił na klawiaturze przyciski śZ” i śY”, a na domiar złego komputer dwa razy się zawiesił.
Po trzech filiżankach lurowatej kawy bolał mnie żołądek, czułam się brudna i wstrząsały mną dreszcze.
- Nie powinna pani pałętać się tak ubrana po ciemnych uliczkach - oficer zakończył przesłuchanie morałem. Przesunął przy tym wzrokiem po mojej kiecce, kończącej się wysoko nad kolanami.
Zerkał zresztą ot tak, niby przypadkiem, przez całe przesłuchanie. Byłam zmęczona i wściekła jednocześnie, a ta uwaga skapnęła z jego ust jak kropla, która przepełnia czarę.
- Proszę pana - rzuciłam ostro - to wasz obowiązek stać na straży prawa i porządku. Dostajecie za to pieniądze. To, że nie powinnam chodzić tak ubrana ciemnymi uliczkami, świadczy o waszej nieudolności. I jeśli dalej będzie mnie pan tu trzymał bez obecności policjantki, mój prawnik natychmiast złoży zażalenie na ręce pańskich przełożonych, a ja pana oskarżę o molestowanie!
Mina wyraźnie facetowi zrzedła. Przez chwilę zastanawiał się, jak zareagować na moje dictum, ale ostatecznie dał sobie spokój.
- Będziemy powoli kończyć. Mam pani numer telefonu, skontaktuję się z panią, jeśli będziemy czegoś potrzebowali - starał się zachować równowagę pomiędzy formą i treścią wypowiedzi. - Za moment wracam - zakończył efektownie.
Totalnie wyczerpana i zniesmaczona czekałam na niewygodnym krześle na rozwój sytuacji. W momencie kiedy naszła mnie ochota na czwarty kubek kawy, oficer wrócił.
- Jeśli pani sobie życzy, odwiozę panią do domu - zaproponował od drzwi.
- Dziękuję.
Kiedy szliśmy do wyjścia, w komendzie panowała grobowa cisza. Policjanci spoglądali na mnie ukradkiem - z pewnością zostali ostrzeżeni przez przełożonego.
Prawie zrobiło mi się go żal.

Rozdział drugi

Egzotyczna noc

Moja kawalerka w kamienicy z okresu międzywojennego wydawała się rajem po całonocnej golgocie. Miałam gdzieś rachunek za wodę. Ułożyłam się wygodnie w wannie i leżałam tak, dopóki nie zaczęły mi się kleić oczy, a potem zanurzyłam się naga w pachnącej pościeli. Ostatnia rzecz, jaką pamiętam, to pisanie SMS-a z prośbą o usprawiedliwienie mojej nieobecności w pracy.
Obudziłam się po dziesiątej z czystym i jasnym umysłem. Wczorajszy dzień nie był może taki, jak go sobie zaplanowałam, nie miał jednak żadnych tragicznych następstw - oczywiście prócz zakrwawionych i prawdopodobnie zniszczonych ciuchów.
W łazience postałam chwilę w zadumie przed lustrem. Koleżanki często powtarzają, że zazdroszczą mi wyglądu. Wysoka, szczupła, piersi co prawda nieco za małe, ale większe przeszkadzałyby mi przy skakaniu i w ogóle w ruchu. Może jestem też zbyt umięśniona - to wina sportu albo po prostu taka budowa ciała. Ale jak to się, do cholery, stało, że te same koleżanki znalazły już w miarę przyzwoitych facetów, a ja ciągle jestem sama? Odepchnęłam od siebie te przemyślenia, zanim zaczęły jadowicie kąsać i zatruwać umysł.
Zwolniłam się z porannych zajęć na temat wpływu długotrwałego wysiłku ruchowego na ekstremalne stany fizjologiczne, ale na popołudniowe zamierzałam iść. Choć zarobki asystenta na uczelni nie są szczególnie atrakcyjne, nie mogłam sobie pozwolić na stratę tego źródła dochodów.
Włożyłam zwykłe bawełniane majtki, wypłukałam wczorajsze koronkowe cudeńka, wskoczyłam w dżinsy, T-shirt i bluzę z polaru. Przed zajęciami chciałam wyskoczyć jeszcze na godzinkę aerobiku i trochę się porozciągać w siłowni. Większość moich rzeczy została u Jurka, ale nawet po trzech miesiącach nie miałam ochoty się z nim kłócić.
Zakrwawione bolerko, halkę i krótką spódnicę wepchnęłam do torby. Miałam nadzieję, że nie wyrzucą mnie z pralni, kiedy to zobaczą. Krew zdążyła już zbrązowieć i wyglądała jak każde inne zabrudzenie. Wyleciała mi przy tym wizytówka, którą dostałam od tego chłopaka. Widniało na niej nazwisko Josef Josifovicz Gubkin i numer komórki.
Przez chwilę się wahałam, ale w końcu sięgnęłam po telefon, sprawdziłam stan konta i zadzwoniłam.
- Słucham? - odezwał się ktoś przyjemnym barytonem.
Przyjemnym i ciekawym.
Dotarło do mnie, że właściwie nie wiem, co powiedzieć. Cała wczorajsza noc jawiła się jakby odrobinę nierzeczywista.
- Dzwonię do pana w sprawie pewnego młodego człowieka. W zasadzie nawet nie wiem, jak on się nazywa. Wczoraj został zatrzymany przez policję, a ten numer dał mi jako kontakt do swojego prawnika. Chciałabym tylko zapytać, czy udało mu się z panem skontaktować.
- Nie dzwonił do mnie - usłyszałam po krótkiej pauzie. - Byłbym zobowiązany, gdyby zechciała pani przedstawić zaistniałą sytuację bardziej szczegółowo.
Zawahałam się.
- Wczoraj spędziłam całą noc na posterunku policji. Nie chciałabym ciągnąć tej sprawy dłużej niż to konieczne - spróbowałam odmówić.
- Wydam polecenie, by przyjechał pod pani mieszkanie samochód z szoferem, a z mojej kancelarii zostanie pani odwieziona, gdzie tylko sobie pani zażyczy.
Tyle mogłam zrobić dla chłopaka, dzięki któremu nie miałam wczoraj większych problemów.
- Dobrze, poczekam na pańskiego człowieka na Vodiczkowej przy McDonaldzie.
- Jak panią rozpozna?
- Jak ja go rozpoznam? - odbiłam piłeczkę.
- Oczywiście, rozumiem. Czarny płaszcz, czarny kapelusz, wysoki, opalony. W ręku będzie miał gazetę zwiniętą w rulon.
- Dobrze, za pół godziny koło McDonalda - ostatecznie potwierdziłam i przerwałam połączenie.
Wystarczyła jedna rozmowa, żeby się znaleźć w samym środku akcji jakiegoś filmu sensacyjnego. Prawie mnie to rozśmieszyło.

* * *

Rozpoznałabym kierowcę i bez tej gazety. Wyglądał jak typowy czarny charakter z westernu z lat sześćdziesiątych. Samochód, do którego otworzył mi drzwi, bezczelnie tarasował drogę tramwajowi.
- Praga jest strasznie zakorkowana. Trochę potrwa, zanim dojedziemy do gabinetu pana Gubkina - powiedział, kiedy wsiadł zaraz po mnie do samochodu. - Jeśli ma pani ochotę, może się pani posilić czymś z minibaru - zaproponował, a następnie skupił się już tylko na prowadzeniu. Mówił z jakimś dziwnym, ledwo wyczuwalnym akcentem. Nie potrafiłam wywnioskować na jego podstawie, skąd pochodził ten facet.
Silnika prawie nie słyszałam, a hałas generowany przez ruch uliczny był mniej uciążliwy niż u mnie w domu. Delikatny szum klimatyzacji, w powietrzu subtelna woń wypalonych cygar i likieru, którą prawdopodobnie nasiąkła tapicerka. Sięgnęłam do baru, żeby nie czuć się jak mała dziewczynka w czasie wizyty u wujka. Pełen zestaw alkoholi i cygar. W lodówce znalazłam kawę mrożoną, na którą poczułam nagle dziką ochotę.
Droga zajęła nam ponad pół godziny. Kancelaria pana Gubkina znajdowała się w jednym z domów na Małej Stronie, w pobliżu japońskiej ambasady. Za drzwiami wejściowymi, doskonale dobranymi do utrzymanej w klasycznym stylu fasady, czekał ochroniarz. Zaprowadzono mnie do przedpokoju, w którym urzędowała sekretarka. Meble, dystyngowana asystentka, na ścianach obrazy - wszystko to stanowiło immanentną część panującego tu przepychu. Kobieta zmierzyła mnie z góry na dół badawczym wzrokiem, nacisnęła kilka przycisków na pulpicie i natychmiast otworzyły się drzwi po jej lewej stronie.
Pojawił się w nich niski, korpulentny mężczyzna w znakomicie skrojonym garniturze.
- Jestem zaszczycony, że zechciała pani przyjąć moje zaproszenie - powiedział, kłaniając się.
W dżinsach i polarze nawet nie pretendowałam do miana damy, ale zarówno on, jak i jego pracownica zachowywali pełną powagę.
W związku z tym ja też postanowiłam być maksymalnie poważna.
Przy obowiązkowej w takich sytuacjach kawie, która smakowała mniej więcej trzykrotnie lepiej od tej na komisariacie, opowiedziałam o wczorajszym zajściu. Gdy tylko skończyłam, facet podniósł słuchawkę i połączył się z jakimś oficerem policji. Sądząc po rozmowie, wysoko postawionym w policyjnej hierarchii.
- W porządku, zakładam, że wszystko jest tak, jak mi pan powiedział. Jeden z moich pracowników stawi się po pana Alexandra. Z niecierpliwością czekam na niedzielną partyjkę golfa - zakończył rozmowę Gubkin. - Alexander nie prosił o prawnika. Właściwie, jeśli mam być szczery, nie przejawiał zbytniej ochoty do rozmów na komisariacie - zdradził mi. - Pani wizyta była dla nas nieoceniona, madame. Gdyby potrzebowała pani porady prawnej bądź jakiejkolwiek innej pomocy, będzie pani łaskawa zwrócić się bezpośrednio do mnie. Numer telefonu, który otrzymała pani od Aleksa, proszę sobie zostawić, ale nikomu go nie dawać. Jest, ekhm, bardzo prywatny.
Forma pożegnania nasuwała skojarzenia z brazylijską telenowelą - szofer pana Gubkina zawiózł mnie zgodnie z obietnicą do Podolí, dzięki czemu miałam jeszcze czas na godzinkę aerobiku u Svietlany. Potem poćwiczyłam jeszcze trochę w klubie fitness, poszłam do sauny i tramwajem pojechałam na zajęcia. Studenci byli zawiedzeni, że nie mam spódnicy, studentki szeptały miedzy sobą, że ktoś musiał mi porządnie przetrzepać tyłek, skoro nie pokazuję śtych swoich nóg”. Chociaż jeden plus.
Całe popołudnie pisałam pracę związaną z grantem, dzięki któremu mogłabym wyjechać w Andy. Zdążyłam jeszcze odrzucić zaproszenie na bilard. Mieli się tam spotkać ludzie z naszego klubu wspinaczkowego, ale wszyscy byli w parach - jako singiel źle bym się między nimi czuła.
Ze szkoły wyszłam dopiero wieczorem. Rozejrzałam się, minęłam przystanek tramwajowy i ruszyłam piechotą na następny. Natężenie ruchu na ulicach o tej porze malało, a ja potrzebowałam spaceru, żeby się pozbyć podłego nastroju. Piątki są najgorsze. Wszyscy gdzieś się bawią, a ja jestem sama.
Kiedy przechodziłam przez jezdnię, zorientowałam się, że śledzi mnie facet w dżinsowej marynarce. Zauważyłam go już w szkole, kiedy czytał coś na tablicy ogłoszeń. Znajdował się blisko, gdybym weszła do tramwaju, z pewnością zdążyłby za mną wskoczyć. Założyłam plecak na obydwa ramiączka i wydłużyłam krok. Nauczyłam się szybko chodzić już jako mała dziewczynka. Było jeszcze zbyt jasno, żeby się poważnie bać. A nawet jeśli, to co? W domu zawsze mieli do mnie pretensje, że jestem przesadnie i niezdrowo odważna.
Przez cały czas utrzymywałam taki sam dystans. Mój ogon poruszał się jakoś tak niezgrabnie. Jego ruchy wyglądały na coś pomiędzy chodem a kłusem, jak u ludzi, którzy za nic w świecie nie chcą biegać. Wzruszyłam ramionami. Miałam na sobie trampki i dżinsy, właściwie dlaczego by go nie przećwiczyć?
Obejrzałam się po kilku krokach. Biegł za mną! Było mu wszystko jedno, czy go zobaczę, czy nie? To mnie zaniepokoiło. Narzuciłam regularne tempo. Zdecydowałam się po prostu zwiększyć dystans i wskoczyć do jakiegoś tramwaju. O dziwo, cały czas utrzymywał tę samą odległość! Przyspieszyłam i biegłam tuż przy krawędzi chodnika, żeby nie kluczyć pomiędzy przechodniami. Wyregulowałam oddech, na czole pojawiły się pierwsze krople potu. Nie mógł wytrzymać długo tego tempa. Ja - dwa, trzy kilometry na pewno. Nie zwracałam uwagi na pełne zdziwienia spojrzenia i zrobiłam minę, jakby bieganie po ulicach wśród spalin stanowiło dla mnie część codziennej aktywności. Nareszcie przystanek. Już chciałam wsiąść do tramwaju, ale zauważyłam go w identycznej odległości jak na początku naszej zabawy w ganianego.
Twarz blada i obojętna, jakby to szatańskie tempo nie kosztowało go zbyt wiele wysiłku. Musiał być w doskonałej formie, choć wcale na takiego nie wyglądał.
Przez chwilę zastanawiałam się, czy nie zacząć krzyczeć, ale stwierdziłam, że to bez sensu. Co powiem - że mnie ten facet goni? Zwolniłam. On też. Przestałam biec. On też. Właściwie do domu nie miałam już daleko. Jeśli chciał mi coś przekazać, to z pewnością nie na ulicy przy świadkach. A może tylko sprawdzał, gdzie mieszkam? Ta myśl zdenerwowała mnie jeszcze bardziej.
Zatrzymałam się i odwróciłam w jego stronę. On też się zatrzymał. Stał dziesięć, piętnaście metrów ode mnie z rękami w kieszeniach i pochyloną głową. Niski, kręcone włosy, żylasty, ale na sprintera nie wyglądał. Sięgnęłam do plecaka po gaz łzawiący, ukryłam pojemnik w dłoni i ruszyłam w jego stronę. Matka zawsze twierdziła, że jestem wariatką. Poniekąd podzielam jej opinię.
Zmieszał się, odwrócił i szybkim krokiem ruszył przed siebie. Ulżyło mi. Zniknął za rogiem, a ja błyskawicznie skręciłam w jakąś boczną uliczkę, potem na następnej krzyżówce jeszcze raz. Pozbyłam się go albo on pozbył się mnie.
Nieco spokojniejsza wróciłam do domu. Gdy tylko wbiegłam na piętro, zdębiałam - przed drzwiami mojego mieszkania siedział jakiś facet. Musiał już bardzo długo czekać - drzemał z głową opartą o drzwi. Na oczy miał zsunięty kapelusz.
Sięgnęłam do kieszeni po gaz łzawiący i niechcący brzęknęłam kluczami. To go obudziło. Poruszył się i uchylił rondo kapelusza. Rozpoznałam chłopaka, którego spotkałam wczoraj w tak niemiłych okolicznościach.
- Dzień dobry, nazywam się Alexander Rubin. Przyszedłem do pani - zawahał się - podziękować za to, co pani dla mnie zrobiła - dokończył i wstał.
Był młody, ale nie aż tak, jak mi się wczoraj wydawało. Moje pierwsze wrażenie wynikało zapewne z jego postawy i trochę naiwnego, czy może raczej niewinnego spojrzenia.
- Nie poszłaby pani ze mną na kolację? Powiedział to bez ogródek, prosto z mostu, z rozpaczliwym błaganiem w oczach.
Zawahałam się. Byłam brudna i spocona, właściwie go nie znałam, ale z drugiej strony czemu nie? Intrygował mnie, poznałam go w bardzo ciekawych okolicznościach.
- A zaczeka pan na mnie? Na zewnątrz - uściśliłam.
- Oczywiście, z przyjemnością - odparł z uśmiechem.
Zostawiłam go na korytarzu i wbiegłam do mieszkania. Wzięłam prysznic, naciągnęłam ciemnobrązowe pończochy ze szwem, prezent od mamy na imieniny, założyłam ulubioną spódnicę i nałożyłam tapetę. Już dawno nikt mnie nie zaprosił na kolację, a mówiąc ściślej, nikt, kogo zaproszenie bym przyjęła. On spłacał swój wczorajszy dług, a ja chciałam to wykorzystać. W każdym razie był co najmniej tajemniczy. Po niespełna półgodzinie wyszłam na zewnątrz.
Ciągle siedział na schodach, mój widok wyrwał go z zadumy.
Badawczo, prawie jak laborant obserwujący preparaty pod mikroskopem, otaksował mnie wzrokiem.
- Bardzo pani w tym ładnie - ocenił z uśmiechem.
Był dziwny. Był inny. Widział mnie, krótką spódnicę, dopasowany do niej żakiecik do pasa, bluzkę podkreślającą biodra, z linią stanika, a jednocześnie jakby nie widział. Kobiety - a przynajmniej ja - nie interesowały go.
- Idziemy? - odpowiedziałam na jego uśmiech.
Po schodach szedł pierwszy i przytrzymał mi drzwi, kiedy wychodziłam. Uroczo staroświecki.

* * *

Wybrał restaurację, w której za swoje dzienne wynagrodzenie mogłabym zamówić jedynie przystawkę - pod warunkiem, że wybrałabym którąś z tych tańszych.
- Jestem w Pradze dopiero od tygodnia, a ten lokal polecił mi mój stryj, Josef. Jem tutaj codziennie.
- Josef Gubkin to pana stryj? - zdziwiłam się.
- Właściwie nie. To tylko przyjaciel rodziny - zaprzeczył wcześniejszym słowom.
- Czego sobie państwo życzą? - zwrócił się do nas kelner z dwoma oprawionymi w skórę menu w ręku. Mówił przede wszystkim do Alexandra.
Na pierwszy rzut oka nieformalny strój chłopaka współgrał z prestiżem lokalu nawet pomimo kilku plam, mój w żaden sposób.
- Nie jestem smakoszem, a poza tym nie rozumiem. - Alex odsunął menu. - Wybierze pani coś dla nas obojga?
Nazwy poszczególnych pozycji zapisane były po francusku. Bardzo elitarna i snobistyczna restauracja.
- Z przyjemnością, ale na nieszczęście nie znam francuskiego.
- Niech pan przyniesie jadłospis po czesku - polecił kelnerowi.
- Proszę szanownego pana, dysponujemy jedynie menu w języku niemieckim, angielskim i francuskim. Z oczywistych względów preferujemy język francuski, ponieważ jest to język najwytrawniejszych smakoszy.
- Proszę przynieść jadłospis po czesku. Szybko!
Ton Alexandra w jednej chwili uległ zmianie - niespodziewanie pojawiły się w nim arogancja i protekcjonalność.
Kelner o mało nie zasalutował i odbiegł.
- Kim pan właściwie jest? - zapytałam.
Popadł na chwilę w zadumę.
- Ach, tak - mruknął, jakby dopiero dotarł do niego sens pytania. - Mój ojciec ma pieniądze. Dużo pieniędzy. Przywykłem do nich, używam ich, może nawet jestem rozrzutny. Wielu ludzi traktuje pieniądze jak bóstwo. Na przykład ten człowieczek.
Rozmowę przerwało pojawienie się kelnera z menu. Albo właśnie pobili rekord świata w szybkości tłumaczenia tekstu, albo facet skłamał. Uśmiechnęłam się miło, a potem skupiłam uwagę na nazwach potraw. Zamówiłam dla nas wystawną kolację złożoną z pięciu wykwintnych dań.
- Czy zechcą się państwo zdać na gust naszego kucharza, znakomitego znawcy win, aby dobrał odpowiednie gatunki do poszczególnych dań?
Alex spojrzał tylko na mnie i zmarszczył brwi.
- Oczywiście, myślę, że możemy powierzyć to zadanie mistrzowi - zgodziłam się. - Proszę tylko pamiętać, że mam alergię na francuskie wina rocznik 74 i 76. Proszę przekazać, żeby tych roczników nie brał pod uwagę.
Mężczyzna nieco się zarumienił, ale ukłonił się uniżenie i odszedł.
Wybuchłam śmiechem. Cała ta sytuacja była absurdalna, ale gorsza część mojej osobowości czerpała z niej sporo satysfakcji.
- Pani nie ma żadnej alergii - stwierdził zmieszany Alex.
Wszystko to śmieszyło mnie coraz bardziej.
- Ale brzmiało nieźle, prawda?
Kolacja smakowała wyśmienicie. Alex, jak sam wcześniej przyznał, spłacał wczorajszy dług i nie próbował mnie poderwać. Nawet mi trochę przeszkadzał ten brak zainteresowania, ale chłopak raczej nie gustował w kobietach. W chwilach, kiedy nic nie mówił, wydawał się jakby nieobecny.

* * *

Po aperitifie, pięciu daniach, kilku kieliszkach wina i bruderszafcie czułam przyjemne przesycenie i nareszcie odzyskałam dobry humor.
- A zatem twój ojciec jest Rosjaninem, matka Czeszką, a ty skończyłeś teologię na Uniwersytecie w Massachusetts, zrobiłeś doktorat z fizyki na Harvardzie i twoje główne zajęcie to nicnierobienie - podsumowałam jego opowieść.
- Mniej więcej. - Alex rozpromienił się niewinnym chłopięcym uśmiechem. - Czasami coś załatwię dla ojca, ale poza tym zajmuję się tylko swoim hobby. Krótko mówiąc, wszyscy mogą mi zazdrościć.
- A co cię sprowadziło do Pragi?
Chwilę zastanawiał się nad odpowiedzią. Zrozumiałam, że, tak jak przed chwilą, nie chce czegoś powiedzieć, ale też nie chce skłamać. Był kiepskim aktorem.
- W porządku! Nie musisz mówić. Nie muszę wiedzieć - wybawiłam go z opresji. Po co psuć przyjemny wieczór?
Pozwoliłam dolać sobie wina i zmieniłam temat rozmowy:
- Moje życie jest zwyczajne, ale ostatnie dwa dni wyglądały zupełnie inaczej. Wczoraj spotkałam ciebie, a dzisiaj gonił mnie na ulicy jakiś facet. Biegam dość dobrze, tyle że on biegał jeszcze lepiej. Nie dałam rady go zgubić.
Alex spiął się i zbladł.
- Jak wyglądał? - zapytał cicho.
- O co chodzi? Czemu pytasz?
- Jest mi bardzo przykro, ale chyba mają cię na oku.
- Kto? - niczego nie rozumiałam.
- Wczoraj wieczorem kogoś śledziłem. Przez ten napad straciłem trop, a oni z pewnością dowiedzieli się o mnie. I prawdopodobnie myślą, że ty też bierzesz w tym udział.
- Ty i szpiegowanie? W czym niby biorę udział?
- W Kirgizji ktoś zlikwidował ludzi mojego ojca, ślad prowadzi do Pragi. Staram się znaleźć właściwy trop - zaczął tłumaczyć.
- Wybacz, ale nie wyglądasz na Jamesa Bonda ani na agenta z Mission Impossible - zauważyłam, chcąc sprowadzić rozmowę z powrotem w bezpieczniejsze rejony.
- Nie wyglądam i nie jestem. - Machnął ręką. - Pamiętaj, że jako doktor fizyki większość czasu spędzam przed komputerem. Właściwie nie powinienem w ogóle pokazywać się na ulicy. To ci zabici byli żołnierzami, oddział szturmowy, każdy z nich to James Bond. Weterani kilku wojen, między innymi w Iraku. Doszło do tego w czasie akcji, w stanie pełnej mobilizacji, kiedy byli uzbrojeni i gotowi do walki. Właściwie to nawet nie próbuję ustalić, kto ich zabił, ale jak - dodał zamyślony. - Mimo że mój ojciec pewnie by się nie zgodził na to, co wczoraj zrobiłem. Tak samo jak na to, żeby komuś o tym wszystkim opowiadać. - Uśmiechnął się, jakby rozbawiła go jego własna niedyskrecja.
Czułam, że wciąga mnie jakiś zły sen. A może nawet koszmar.
- A twój tatuś w jakiej branży jest przedsiębiorcą, jeśli można wiedzieć?
- Przestępczość zorganizowana. Jego firma to coś pomiędzy Triadą a tradycyjną Cosa Nostrą - odpowiedział, jakbyśmy rozmawiali o opłatach za dostęp do Internetu.
- Robisz sobie jaja? - zapytałam, marząc, żeby przytaknął.
- Rodziców się nie wybiera. - Wzruszył ramionami. - Ale kocham go.
To nie była randka, tylko forma rewanżu w postaci wspólnej kolacji, ale tak jak zwykle wszystko zmierzało ku tragicznemu zakończeniu. Poczułam nagle trupi smród i odniosłam wrażenie, że leżę zabetonowana w beczce na dnie Orlicy.
- Nie wiem, czy się śmiać, czy płakać - powiedziałam sama do siebie.
Alex przez chwilę wyglądał tak, jakby bardzo poważnie myślał nad odpowiedzią.
- No, wydaje mi się, że to chyba wszystko jedno. Proponuję śmiech, człowiekowi jest wtedy jakoś tak weselej!
Spojrzał na mnie na wpół przepraszającym, na wpół chłopięco niewinnym wzrokiem. Po prostu czarujący.
- Muszę się napić. Inaczej ze strachu nie wrócę do domu.
Zamówiliśmy jeszcze jedną butelkę i dopiero kiedy zobaczyliśmy jej dno, postanowiliśmy wyjść. Byłam ciekawa, ile nas ta uczta kosztowała, ale Alex tylko podpisał rachunek, nawet nie spoglądając na sumę.
W taksówce odrzuciłam jego propozycję nocowania w hotelu. Napięcie wywołane strachem pomału ustępowało, a cała ta historia z czasem wydawała się coraz mniej prawdopodobna. Może to wszystko zmyślił, bo chciał zrobić na mnie mocne wrażenie. Faceci czasami opowiadają takie bajeczki.
- Jutro zadzwonię do ciebie sprawdzić, czy wszystko w porządku - powiedział przed kamienicą i uparł się, że mnie odprowadzi aż do drzwi mieszkania.
Kiedy szliśmy na górę, uświadomiłam sobie, że chciałabym, żeby został u mnie na noc. Podobał mi się i mimo tych dziwnych historyjek, które opowiadał, ufałam mu.
- To był bardzo miły wieczór. Przykro mi, że cię w to wciągnąłem - oznajmił już pod drzwiami, po tym jak na jego żądanie dokładnie sprawdziłam, czy nikt nie wtargnął do mieszkania.
- Dobranoc. - Pocałował mnie na pożegnanie. - To na wypadek gdyby ktoś ci robił problemy. - Wetknął mi w dłoń ciężki, kanciasty przedmiot.
Zanim zdążyłam zareagować, stałam na klatce sama, wsłuchana w pospieszny stukot jego butów na schodach.
Trzymałam w dłoni pistolet, a na ustach wciąż czułam zapach Aleksa. Wystarczył jeden dotyk, by dowiedzieć się o nim wielu nowych rzeczy. Alexander Rubin nie był homoseksualistą. Alexander Rubin był szalenie pociągającym młodym mężczyzną, który miał bardzo małe doświadczenie z kobietami. Całował jak zawstydzony chłopczyk na pierwszej randce.
Nie wiedziałam, co zrobić ani z pistoletem, ani z tymi wszystkimi informacjami, więc postanowiłam od razu pójść spać. Zanim zacznę się denerwować albo, co gorsza, bać.

* * *

Obudził mnie szczęk zapadek zamka. Ktoś majstrował przy drzwiach. Wyszłam z łóżka i w pierwszej chwili sięgnęłam po pojemnik z gazem łzawiącym, który odziedziczyłam po jednym ze swoich byłych. Wtedy przypomniałam sobie o pistolecie. Był ogromny i ciężki. Odbezpieczyłam go i odciągnęłam kurek. Nie bałam się i nie trzęsłam, tylko w żołądku czułam jakby ogromną kulę jodu. Prawdziwy strach miał dopiero nadejść - tak to już ze mną jest.
Kliknęła kolejna zapadka. Szłam pomału w stronę drzwi, światło ulicznej latarni wykreśliło zarys moich bioder na ścianie. Przestąpiłam torbę, zatrzymałam się przed drzwiami i delikatnie ugięłam ręce w łokciach, tak jak mnie uczyli na strzelnicy. Niechcący nacisnęłam jakiś przycisk po lewej stronie. Nie znałam tej broni.
- Jestem za drzwiami i celuję z pistoletu, proszę stąd odejść! - powiedziałam najspokojniej jak tylko umiałam.
Kolejna zapadka szczęknęła, ale wtedy metal złośliwie zadźwięczał i coś się w zamku zablokowało.
- Będę strzelać!
Podeszwa buta skrzypnęła na posadzce i wydawało się, że złodziej odchodzi. Ulżyło mi. I wtedy niespodziewanie ciszę przerwał odgłos dwóch szybkich kroków, drzwi zatrzeszczały i runęły prosto na mnie. Instynktownie pociągnęłam za spust. Pistolet szarpnął raz, drugi, trzeci, siła wystrzału odrzuciła mi ręce w górę, potem leciałam do tyłu i pociemniało mi przed oczami.
Ocknęłam się na ziemi przy ścianie w pokoju. Na podłodze przede mną coś właśnie zaczynało wstawać. Cokolwiek by to było, powinno już nie żyć! O dziwo, nie wypuściłam pistoletu z dłoni. Znowu pociągnęłam za spust i wystrzelałam resztę zawartości magazynka w ciemność. Dopiero teraz dotarło do mnie, że przełączyłam broń na tryb samopowtarzalny. Dzwoniło mi w uszach, w powietrzu unosił się kwaśno-gorzki smród, ale to coś było martwe. W książkach piszą o woni kordytu albo prochu strzelniczego. Nigdy nie wiedziałam, czym to się różni. No bo właściwie czym? Powtarzałam sobie w kółko to pytanie. Szczękałam zębami, a w ustach czułam gorzkawy posmak soków żołądkowych. Jeszcze trochę i zwrócę najlepszą kolację swojego życia. A więc strach był tuż-tuż. Nie mogłam jednak pozwolić, by mną zawładnął, musiałam ostrzec Aleksa. Podniosłam się na kolana, po omacku znalazłam telefon i zadzwoniłam. Nie odbierał.
Po chwili wahania zadzwoniłam do Gubkina. Musiało być już dobrze po północy. O dziwo, zgłosił się od razu.
- Napadnięto na mnie. Nie mogę się dodzwonić do Alexandra...
Komórka piknęła i bateria padła.
Postać w ciemnościach przede mną znowu zaczęła się ruszać. To nie fair, nic nie powinno się ruszać po przyjęciu na klatę całego magazynka z wielkiego, obrzydliwego pistoletu. Dotarło do mnie, że ciągle jestem naga, bolą mnie ramiona, a siła odrzutu broni nadwyrężyła mi łokcie.
Przeskoczyłam przez to coś, naciągnęłam na siebie dżinsy i kurtkę, a potem z pistoletem w ręku wybiegłam z mieszkania. Zatrzymałam się dopiero na zewnątrz. Przywarłam do jednego z drzew, starając się zniknąć. Każdy jednak mógłby mnie namierzyć po odgłosie szczękania zębami. Nagle na całej ulicy zgasły latarnie. Drzwi w bramie kamienicy skrzypnęły, wstrzymałam oddech. Niewyraźny cień mignął na tle ściany budynku i ruszył pędem w stronę najbliższej krzyżówki. Czekałam, nic innego nie przychodziło mi do głowy.
Dźwięk syren zyskiwał na intensywności, ale pierwszy samochód przyjechał ze zgaszonymi światłami. Wysiedli z niego dwaj mężczyźni, tego wyższego poznałam - kierowca potężnej limuzyny, którą jechałam do Gubkina.
Opuściłam kryjówkę i podbiegłam prosto do nich.
- To jest pistolet, który dostałam od Alexandra - powiedziałam i podałam szoferowi broń.
Wziął ją bez słowa i schował do skrytki, a tymczasem jego wspólnik wszedł do kamienicy.
Staliśmy i czekaliśmy. O dziwo, strach już się ulotnił. Z chudego mężczyzny emanował specyficzny rodzaj spokoju, pewność, że wszystko zostanie załatwione, dobrze się skończy i nie ma potrzeby o tym gadać.
- Z policją niech pani na razie nie rozmawia. Zanim dojedzie pani na komisariat, Gubkin już tam będzie - powiedział szofer, kiedy wrócił drugi mężczyzna. - Odwiedzili też pana Rubina. Spodziewaliśmy się tego, ale mimo to straciliśmy dwóch ludzi. Nie udało nam się ich złapać - rzucił jeszcze przez ramię, kiedy wsiadał do samochodu.
Odjechali, zanim jeszcze dostrzegłam światła radiowozów.

* * *

Trzy samochody z niebieskimi kogutami dotarły pod budynek niemal jednocześnie. Nagle zatłoczyło się wokół mnie od mundurów i nie wiedziałam, na które pytanie odpowiadać, a na które nie. Zaczęłam udawać, że jestem w szoku. Właściwie nie musiałam się specjalnie starać, chciałam wrócić do domu, a nie na komisariat; poza tym było mi zimno.
- Zostawcie mnie! Zostawcie! Nie wiem, co się stało! - krzyczałam, kiedy próbowali wepchnąć mnie do samochodu. - Nic nie wiem!
W samochodzie wreszcie się uspokoiłam. Nie chciałam, żeby mnie skuli. Zastanawiałam się, czy dobrze robię, ufając Gubkinowi, a nie policji. Tylko że nasza policja z pewnością nie obroniłaby mnie przed tym, co wyłamało moje drzwi. Jak to możliwe, że jednego dnia człowiek jest asystentem na Wydziale Wychowania Fizycznego i Sportu, nie ma przyjaciół, w nocy jest mu smutno, prowadzi bardzo spokojny tryb życia - a drugiego z rękami nadwyrężonymi od strzałów z nielegalnej broni jedzie na przesłuchanie?

Rozdział trzeci

Pozdrowienia z drugiej strony

Czy może mi pan wyjaśnić, dlaczego chce pan być obecny przy przesłuchaniu panny Zahaňskiej? Nie została o nic oskarżona, jest tylko świadkiem - to było pierwsze zdanie, jakie usłyszałam jeszcze przed wejściem do gabinetu, w którym urzędował, jak wyczytałam z tabliczki na drzwiach, kapitan Moravićka.
- Panna ZahaňskĄ pomogła wyjaśnić nieprzyjemności, z jakimi spotkał się mój bratanek, i pragnę dołożyć wszelkich starań, by w trakcie przesłuchania w żaden sposób nie ograniczano jej praw. Jestem jej zobowiązany - odpowiedział ktoś barytonem. W tym momencie policjantka zapukała i wprowadziła mnie do środka.
Wysoki chudzielec, kapitan Moravićka, pochylał się nad korpulentnym Gubkinem. Chwiał się jak wierzba na wietrze. Spojrzeli na mnie jednocześnie.
- Panna ZahaňskĄ została doprowadzona na przesłuchanie bosa i nieodpowiednio ubrana. Temperatura na zewnątrz wynosi poniżej dziesięciu stopni - powiedział surowo Gubkin, a ja poczułam się nagle niezmiernie zażenowana z powodu swojej nagości. Moravićka momentalnie się zasępił.
- Ok, ok, panie doktorze, może pan porozmawiać z klientką, oddaję panu gabinet do dyspozycji - powiedział zrezygnowany i ruszył w kierunku drzwi.
Kiedy zostaliśmy sami, Gubkin wstał i ukłonił się.
- Dobry wieczór pani.
- Raczej dzień dobry - odpowiedziałam zmęczonym głosem i padłam na krzesło.
Za brudnymi oknami już prawie świtało.
- Albo dzień dobry. Żeby nie przedłużać, zapoznam panią z faktami i zaproponuję pewne rozwiązanie - wypalił.
Zgodziłam się. Byłam tak zmęczona, że podpisałabym cyrograf z diabłem, byle tylko wyplątać się z tego wszystkiego.
- W pani mieszkaniu nie znaleziono żadnego ciała, jedynie śladowe ilości krwi i tkanki. Nie ustalono również, kto strzelał. Najkorzystniej będzie, jeśli pani zezna, że ktoś wyważył drzwi do mieszkania, potem strzelił, a pani ze strachu wybiegła na ulicę - podsumował. - W związku z tym, że nie ma ofiary, policja nie będzie wykazywać podczas śledztwa nadmiernej gorliwości.
Zdołałam tylko kiwnąć potakująco głową. Rzeczywistość pędziła w takim tempie, że przestawałam za nią nadążać.
- Jest pani bardzo utalentowaną kobietą, już dwa razy pomogła pani Alexandrowi. W zakresie moich obowiązków leży jedynie pilnowanie prawnej strony jego działalności, nie mam natomiast wiedzy dotyczącej charakteru jego pracy. Czasami przygotowuję dla niego dane kontaktowe osób, do których chce dotrzeć. Mam dla pani propozycję - rzucił nieoczekiwanie. - Zatrudniłbym panią w kancelarii jako konsultantkę do spraw realiów historycznych Pragi. W rzeczywistości sprawowałaby pani dozór nad Alexandrem i informowałaby mnie, gdyby groziło mu jakieś niebezpieczeństwo.
- Mam być czymś w rodzaju szpiega - nie udało mi się ukryć oburzenia.
- W żadnym wypadku! - Gubkin uniósł ręce w obronnym geście. - Osobiście poinformuję Alexandra o naszych uzgodnieniach. Zanim wprowadzimy je w życie, muszą zostać przez niego zaakceptowane. Jestem jednak przekonany, że nie będzie to dla niego stanowić problemu. Wielokrotnie współpracował z różnego rodzaju doradcami, którzy chronili go przed jego własnym... Nie wiem, jakie określenie będzie najlepsze. Pomyleniem.
- Jest piąta rano, a ja mam za sobą ciężką noc. Nie mówię nie, ale muszę się jeszcze zastanowić - uciekłam od podejmowania decyzji. Praca dla ruskiej, ewentualnie rusko-czeskiej mafii to chyba ostatnia rzecz, którą chciałam w życiu robić.
- Oczywiście. Proszę do mnie zatelefonować, jeśli zechce pani porozmawiać.
Gubkin był uosobieniem kurtuazji i ogłady. Takie zachowanie zawsze uważałam za charakterystyczne dla Profesjonalnych oszustów - a mimo to i tak budził we mnie zaufanie. Bezcenna umiejętność dla kogoś, kto jest Prawnikiem.
- Jutro Alexander prawdopodobnie sam panią odszuka - zakończył rozmowę i otworzył drzwi, żeby swoje mógł też zrobić kapitan Moravićka.
Do domu wróciłam o ósmej, ale ponieważ nie chciałam odwoływać zajęć dzień po dniu, od razu zaczęłam się szykować na uczelnię. Nie przeszkadzał mi brak zainteresowania studentów, nie wytrącały mnie z równowagi nawet ich wścibskie spojrzenia. Dwie nieprzespane noce i brak makijażu nie wpływały najlepiej na mój seksapil. Po porannych zajęciach byłam już zupełnie wyniszczona psychofizycznie i po dłuższym czasie unikania maty założyłam w końcu kimono, a potem pozwoliłam chłopakom, by mną trochę porzucali.
- Wiesz, kto regularnie nie ćwiczy, ten często lata - żegnał się ze mną Pavel przed wejściem do męskiej szatni.
Jego poczucie humoru polegało również na tym, że często prezentował na mnie poszczególne chwyty, a przy nage-wazie dwa razy lekko mnie poddusił. Miał piękną żonę, dwójkę dzieci i trzecie w drodze. Jakiś czas temu byłam nim zauroczona, ale Olina mnie ubiegła. Jakoś to przeżyłam, a teraz nawet z nim trenuję. Jest twardy, ale dżentelmeński, o ile można coś takiego powiedzieć o kimś, kto pozamiata tobą matę, jeśli popełnisz choćby najmniejszy błąd. Z Oliną zostałyśmy koleżankami, choć przez pierwsze trzy miesiące nie potrafiłam znieść jej widoku. Później, kiedy zaczęła poświęcać czas dzieciom, nasze drogi się rozeszły, ale od wielkiego dzwonu chodzimy na kawę poplotkować.
Odrobina ruchu podniosła mi ciśnienie i wreszcie byłam gotowa podjąć jakąś decyzję. Pracować dla mafii? Nieważne, w jakim charakterze - jeszcze nie oszalałam. Lubiłam uczyć i cieszyłam się, że po powrocie z eskapady do Ameryki Południowej będę broniła doktorat. Tak wyglądał mój świat.
Na stołówce wzięłam podwójną porcję ryżu i wybrałam miejsce w kącie. O tej porze sala świeciła pustkami.
- Można?
Z Katką też się kiedyś kumplowałam, ale doświadczenie pokazało, że mamy nieco inne podejście do życia, i nasze stosunki jakoś tak uległy ochłodzeniu. Mimo to czasem się spotykałyśmy.
Wskazałam puste krzesło.
Słuchałam jej monologu, od czasu do czasu przytakując. Raz w tygodniu prowadziła u nas zajęcia eksternistycznie. Nie widziałyśmy się już dobre dwa miesiące.
- Wzięłabyś pracę u kogoś, kto ci się podoba? - palnęłam niespodziewanie, aż sama byłam zaskoczona; zwykle nie jestem zbyt wylewna.
Katka odłożyła łyżkę. Pytanie ją zaintrygowało.
- Bogaty?
- No - przytaknęłam.
- W takim razie to układ idealny. Podoba ci się - w łóżku będziesz zadowolona, a jeśli ma gruby portfel, poza łóżkiem też zrobisz z niego użytek. Na końcu awansujesz z kochanki i pracownicy na żonę. Raj na ziemi.
- Hm, dzięki - mruknęłam.
To był jeden z tych obszarów, w których nigdy nie mogłyśmy dojść do porozumienia.
- Znasz kogoś takiego? - zapytała nagle.
- Właściwie to nie.
- Jak już nie będziesz zainteresowana, daj znać. - Uśmiechnęła się promiennie.
- Jasne.
Zjadła szybciej niż ja, a przy wstawaniu zademonstrowała, jak kostium doskonale opina jej pośladki i nogi. Jak na mój gust trochę duży ten tyłek i trochę za grube uda. Ona na pewno mówi o mnie, że jestem żylasta i zbyt umięśniona. Każdy mierzy swoją miarą.
Przyszedł sms. Gospodarz domu informował, że wymieniono drzwi do mojego mieszkania. Konto znowu schudnie. Właściwie to cały czas utrzymywałam je na granicy śmierci głodowej.
Już miałam wstać, kiedy w drzwiach pojawił się zarośnięty facet w skórzanych spodniach i jaskrawożółtej kurtce ortalionowej. Na piersi nosił identyfikator z nazwą firmy kurierskiej - Szybcik. Przeleciał wzrokiem po sali i ruszył prosto w moją stronę, wystukując podkutymi obcasami miarowy rytm.
- Pani Marika ZahaňskĄ?
- Tak, to ja. Jak mnie pan poznał?
- Facet, który nadawał przesyłkę, twierdził, że jest pani niezłą laską. - Wzruszył ramionami i uśmiechnął się.
Ja też się uśmiechnęłam. Szkoda tylko, że Katarzyna już wyszła i że nie powiedział tego głośniej. No i szkoda, że miał zaledwie dwadzieścia lat.
- Na razie. - Zasalutował z uśmiechem.
Udawałam, że nie widzę ciekawskich spojrzeń wokoło, i otworzyłam kopertę. W środku znalazłam fotografię oraz dwa listy. Jeden opatrzono nagłówkiem o następującej treści: Dokumentacja i ocena szkody w mieszkaniu przy ulicy Vratislava 14/2, Praga 3. Na zdjęciach wykonanych z różnej odległości i pod różnymi kątami widniały zniszczone drzwi.
Najciekawsza była jednak informacja zamieszczona na samym końcu: Uszkodzenie stalowych zawiasów powstało w wyniku działania energii kinetycznej, które zdołałby wygenerować rozpędzony człowiek o masie mniej więcej jednej tony.
Albo człowiek potrafiący osiągnąć czterokrotnie większą prędkość, niż jest do tego zdolny normalny ludzki organizm. Wykorzystywanie wzoru E=1/2mv2 do obliczeń energii kinetycznej mieściło się jeszcze w wąskim zakresie moich umiejętności nabytych na lekcjach fizyki.

* * *

Zrozumiałam, dlaczego Gubkin przysłał mi te zdjęcia - chciał mi uświadomić, kto, a właściwie co ruszyło moim tropem. Gdybym nawet nie skorzystała z ich propozycji współpracy, kto mi zagwarantuje, że to coś, co wywaliło drzwi z zawiasów i zniknęło nafaszerowane ołowiem, będzie respektowało fakt, że nie mam nic wspólnego z mafią?
Nie wydawało mi się to zbyt prawdopodobne.
Schowałam zdjęcia do koperty i odniosłam tacę.
- Coś pani do mnie mówiła? - zapytała zdziwiona kucharka.
Dotarło do mnie, że przez cały czas mruczę coś pod nosem o własnym obłąkaniu.
- Nie, nic.
Nie jestem przecież obłąkana. A może jestem?
Wróciłam do gabinetu i zajęłam się pisaniem. Po godzinie telefon oderwał mnie od pracy.
- Za chwilę połączę panią z laboratorium na Wydziale Medycznym - poznałam głos telefonistki z centrali. Odczekałam jeden niepełny sygnał.
- Marika? To ty? Dokonałem wspaniałego odkrycia! Chodź zobaczyć. - Alex nawet przez telefon miał głos małego, rozentuzjazmowanego chłopczyka, który wygrał główną nagrodę na jarmarcznej loterii. - Te komórki zachowują się tak, jakby nie obowiązywały ich żadne prawa natury! Rozmnażają się jak na wyścigi!
- Gdzie jesteś i co właściwie robisz? Jakie komórki? - Ostatnie pytanie - śKto cię pilnuje?” - utknęło mi w gardle.
- Wynająłem laboratorium na Wydziale Lekarskim Uniwersytetu Karola. Mają tu bardzo dobry mikroskop, najnowsza technologia umożliwiająca obserwację żywych preparatów.
- A gdzie dokładnie? - dopytywałam dalej. Wydział Medyczny dysponuje kilkoma laboratoriami rozrzuconymi po całej Pradze. Minęło trochę czasu, zanim zdążył mi to wytłumaczyć. Dlaczego tak się o niego martwiłam? Może byłoby lepiej w ogóle o nim nie myśleć.
- Jest tam ktoś z tobą? - nie wytrzymałam.
- Rano był Filip, ale gdzieś się zgubił.
- No to go znajdź - rzuciłam obojętnym tonem. - Teraz mam dużo pracy i mogę się z tobą spotkać dopiero wieczorem. Wyślij mi e-mail albo SMS-a, gdzie cię znajdę, OK?
Słuchawkę telefonu służbowego od razu zamieniłam na komórkę. To nie była moja sprawa, nie chciałam z nimi współpracować, ale zachowanie Aleksa wyraźnie wskazywało, że chłopak nie potrafi zadbać o własne bezpieczeństwo.
- Pan Gubkin? Tutaj Marika. Kto to jest Filip?
- Przewodnik Aleksa. Właściwie raczej ochroniarz - poprawił się Gubkin po chwili wahania.
- W takim razie wszystko w porządku. Przed chwilą rozmawiałam z Aleksem, powiedział, że Filip gdzieś mu się zgubił. Mam przeczucie, że powinien pan tam szybko kogoś wysłać - wyjaśniłam i podałam adres wydziału.
- Dziękuję za informacje - mruknął. Jednocześnie usłyszałam w słuchawce stłumione buczenie nadchodzącego połączenia. Pewnie od razu gdzieś dzwonił z innego aparatu.
- Praca na uczelni to moje jedyne źródło utrzymania i nie mogę sobie pozwolić na jej utratę - zmieniłam temat.
- Otrzyma pani rekompensatę plus atrakcyjne wynagrodzenie. - Wymienił sumę, po której nie mogłam złapać powietrza. - Okres, na jaki zawrzemy umowę, zależy tylko od pani.
- W takim razie biorę to - powiedziałam i o mało co nie umarłam z wrażenia, jakie sama na sobie wywarłam.
Właśnie zaprzedałam duszę diabłu. Ceniłam życie, ale jeden z diabłów bardzo mi się podobał, a w dodatku byłam niesamowicie zaintrygowana całą sytuacją. Wszystko to powtarzałam w myślach w drodze do gabinetu kierownika zakładu, by wytrwać w przekonaniu, że jednak nie zwariowałam.
O dziwo, szef zareagował bardzo wyrozumiale. Wyraził nadzieję, że sprawy osobiste poukładam jak najszybciej, a wypowiedzenie zmienił na podanie o bezpłatny urlop na sześć miesięcy. Powód: względy zdrowotne. Niektórzy ludzie potrafią zaskoczyć. Pozytywnie.

* * *

Kiedy wyszłam ze szkoły, przed głównym wejściem na zakazie stała ta sama ogromna limuzyna, którą wczoraj jechałam, a obok niej niewiele mniejsze czarne volvo. O drzwi samochodu opierał się znajomy szofer. Zamiast pozdrowić mnie na powitanie, dotknął tylko palcem wskazującym ronda kapelusza.
- Stanowimy teraz zespół, więc już nie będę pani woził. Tu ma pani kluczyki, dokumenty wystawione na kancelarię pana Gubkina są w środku. Broń i wszystkie inne sprawy załatwimy jutro, ja już muszę lecieć. Ach, i proszę pamiętać, że ten samochód jest opancerzony, a zatem nieco cięższy i powolniejszy, niż można by się spodziewać. Podwozie nadaje się do jazdy sportowej, o ile oczywiście je pani przełączy. No, a ja nazywam się Barbarossa, Nowak Barbarossa.
Znów dotknął kapelusza i prawie się uśmiechnął. Clint Eastwood mógłby mu pozazdrościć kamiennej twarzy. Nie rozumiałam, jak to zrobił, ale ten niedbały gest był w połowie pełen uznania, a w połowie szacunku. Zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, facet wsiadł do limuzyny i odjechał ze swoim wspólnikiem.
Odrobinę zbaraniała patrzyłam na auto. W końcu się otrząsnęłam, sprawdziłam, czy nie ma w pobliżu jakichś znajomych, a potem wskoczyłam do środka.
Na siedzeniu pasażera leżał plik dokumentów z nagłówkiem TAJNE.
Żadnych ostrzeżeń, że zdrada karana jest śmiercią albo czymś równie nieprzyjemnym. Pewnie dla rusko-czeskiej mafii to oczywiste. W schowku znalazłam plik banknotów tysiąckoronowych i telefon z pięcioma nieodebranymi połączeniami. Przeliczyłam z ciekawości banknoty - równa setka. Nigdy nie widziałam tylu pieniędzy naraz. Następnie zapoznałam się z instrukcjami. Pierwsza, od Gubkina, określała czas i miejsce jutrzejszego spotkania, w drugiej Alex prosił, by go odebrać o szóstej z laboratorium.
Zapomnieli o okresie próbnym. Chwilę mi zajęło oswojenie się ze wszystkimi przyciskami i przełącznikami. Wreszcie ruszyłam. Może to volvo było trochę wolniejsze, ale i tak miało większego kopa niż wszystko, czym do tej pory jeździłam. Dopiero kiedy zatrzymałam się przed domem, zastanowiłam się, skąd wiedzieli, że mam prawo jazdy. Na pewno nie zatrudniali mnie tak zupełnie w ciemno, jak to na pierwszy rzut oka mogło wyglądać.
W domu sprawdziłam drzwi, wzięłam wszystkie dokumenty i tysiąc pięćset koron schowane pod dywanem na wszelki wypadek. Nie chciałam nadwyrężać mafijnego funduszu. Postanowiłam, że ich pieniądze będę wydawać wyłącznie na potrzeby związane z nową pracą. Wrzuciłam do torby dwie pary dżinsów, obuwie do biegania, a do tego najlepszą bieliznę. Ubrałam się na sportowo i wyszłam. Po drodze wstąpiłam jeszcze do gospodarza domu podpisać fakturę za drzwi. Moje konto powinno zostać obciążone odpowiednią kwotą. Przez chwilę zastanawiałam się, czy zostaną na nim jakieś środki, ale potem przypomniałam sobie o odszkodowaniu od Gubkina. A jeśli z jakichś powodów nie przelałby mi tej kwoty, to i tak musiałam poradzić sobie z większymi problemami niż przekroczenie debetu.
W drzwiach wpadłam na Katkę. Moje dzisiejsze pytanie chyba nie dawało jej spokoju, inaczej nie potrafiłam usprawiedliwić jej wizyty.
- Na razie! - huknęłam, kiedy ją mijałam. - Okropnie się śpieszę.
Otworzyłam pilotem samochód. Tylna klapa uniosła się, a ja wrzuciłam do bagażnika torbę. Koleżankę zatkało.
- No wiesz, posłuchałam twojej rady - mówiłam, jednocześnie zamykając klapę i kierując się w stronę drzwi. - Postanowiłam wziąć tę pracę, ale nad małżeństwem muszę się jeszcze trochę zastanowić.
Wyraz jej twarzy bardzo poprawił mi humor. Mała rekompensata za wszystkie drobne upokorzenia, a jednocześnie hołd dla mojej własnej złośliwości. Nie jestem tak dobra, jak bym chciała, ale u każdego można znaleźć jakieś grzeszki.
Trochę mocniej wdepnęłam pedał gazu. Opony nie ślizgały się, jak byłam do tego przyzwyczajona - zamiast tego siła bezwładu wbiła mnie w fotel i nagle jechałam z taką prędkością, że zrobiło mi się niedobrze. Chciałabym zobaczyć auto, które Barbarossa określiłby jako szybkie. Kiedy już rozgryzłam, jak włączyć klimatyzację i jak wyłączyć coś, co służyło do cholera wie czego, jechało mi się znacznie lepiej.

* * *

Zaparkowałam przed jednym z budynków Wydziału Lekarskiego i obserwowałam tętniące przed nim życie. Studenci, studentki, wykładowcy, profesorowie, wszyscy wchodzili i wychodzili, często parami, dyskutowali, śmiali się, sprzeczali. Mnóstwo chłopaków i dziewczyn trzymało się za ręce. Jeszcze kilka godzin wcześniej należałam do akademickiej społeczności, a teraz - czy teraz do czegokolwiek należę? Przeszkadza mi to? Dlaczego tak łatwo podjęłam decyzję o zaangażowaniu się w kiczowatą hollywoodzką produkcję? Nie potrafiłam odpowiedzieć na to pytanie. Jedyny sensowny powód, jaki przychodził mi do głowy, to fakt, że w jakiś przewrotny sposób to wszystko mi się podobało. Smakowało lepiej od szarości dnia wczorajszego. Tylko w górach albo w jaskiniach czułam, że naprawdę żyję, że trzymam życie w garści i wyciskam z niego wszystko, co najlepsze. Mogłam dać znać Aleksowi przez komórkę, że już na niego czekam, by go trochę pogonić, ale jakoś nie miałam na to ochoty. Nie chciało mi się też analizować materiałów, które zostawił mi Gubkin. Parę minut po dziesiątej zerknęłam do tylnego lusterka i zorientowałam się, że już od godziny co chwilę spoglądam na faceta opartego o ścianę. Tak samo jak ja obserwował ruch przed uczelnią. Nigdy wcześniej go nie widziałam. Blady, w pospolitej marynarce, lustrował otoczenie tępym wzrokiem. Najbardziej niepokoił wyraz jego twarzy Arogancja? Obojętność? Czujność? W jakiś sposób przypominał mi mężczyznę, z którym się niedawno ścigałam. Wybrałam numer.
- Alex?
Przez dłuższą chwilę walczyłam o głos, by się przebić przez jego rozentuzjazmowane wywody i namowy, bym poszła do niego na górę popatrzeć na wspaniałe preparaty. Mężczyzna za mną dokładnie w tym samym momencie zaczął rozmawiać przez telefon. Sądząc po tym, jaki wykonał ruch, to ktoś zadzwonił do niego.
- Nie musisz się śpieszyć, czekam na dole. Uważaj, kiedy będziesz schodził, dobra? Nie tylko ja na ciebie cze... - urwałam w pół słowa, bo facet zaczął się rozglądać, a ja odniosłam niemiłe wrażenie, że ktoś mnie podsłuchuje i właśnie poinformował go o treści mojej rozmowy. Volvo, choć zaopatrzone w przyciemniane szyby, nagle za bardzo jak na mój gust przyciągało uwagę. Na szczęście nieznajomy nie wiedział, gdzie dokładnie mnie szukać, wiedział tylko, że gdzieś w pobliżu.
A gdyby wszedł do budynku? Co wtedy? Nie miałam broni, zresztą i tak bym jej nie użyła, bo tak naprawdę niczego nie byłam pewna. Wszystko to mogło być tylko zbiegiem okoliczności.
Jakby mnie usłyszał - włożył telefon do kieszeni i ruszył w kierunku wejścia. Silny powiew wiatru przycisnął do jego pleców kamizelkę, pod którą przez chwilę było widać wyraźny zarys kabury. Kurwa, kurwa, kurwa! Ja pierdolę!
Wzięłam głęboki oddech i wyskoczyłam z samochodu. Palec trzymałam na klawiszu szybkiego wybierania ostatniego numeru. W momencie kiedy za facetem zamknęły się drzwi, przyspieszyłam. Na szczęście Alex odebrał natychmiast.
- Idzie po ciebie. Jest sam i ma broń. Szczupły, blady mężczyzna średniego wzrostu, kamizelka w kratę, brązowe mokasyny.
Doszłam do przeszklonych drzwi i zajrzałam do środka. Nieznajomy właśnie wchodził do windy B. Już będąc w środku, sięgnął po telefon.
- Jedzie windą B. W jakiś sposób musisz się dostać na dół - wysapałam spanikowana do telefonu. Ze strachu przygryzłam wargę.
- A moje preparaty? Mam jeszcze dużo pracy, a one są naprawdę wyjątkowe!
Ja pierdolę, ja pierdolę! Teraz już rozumiałam, dlaczego ktoś musi go nieustannie pilnować.
- Alex, olej te preparaty! Ten facet idzie cię zabić! - starałam się nie krzyczeć, ale nie bardzo mi to wychodziło.
Przez chwilę panowała niezmącona cisza, a potem nagle zgasły światła w holu i natychmiast zapaliło się oświetlenie awaryjne.
- Wyłączyłem prąd i popaliłem bezpieczniki samoczynne, utknął w windzie - odezwał się zasapany Alex. - Za chwilę jestem na dole z materiałami - z jego głosu przebijała pewność siebie i samozadowolenie. Naprawdę zachowywał się jak mały chłopczyk, ale rozegrał to doskonale.
Czekałam przy samochodzie z otwartymi drzwiami, włączonym silnikiem i tętnem gdzieś tak w granicach stu sześćdziesięciu. W każdej chwili mogła nas zaatakować ekipa faceta uwięzionego w windzie. Nie miałam pojęcia, jak bym zareagowała. Chyba nijak, pewnie bym zginęła. Po trwających wieczność dziewięćdziesięciu sekundach w drzwiach wreszcie pojawił się Alex. Niósł dwie walizki.
- Wskakuj - rzuciłam głosem brzmiącym jak uderzenie łyżeczką ze stali nierdzewnej w suchy lód.
Po dłuższej chwili wgramolił się z walizami do środka. Ruszyłam i w tym samym momencie w polu widzenia pojawiła się kamizelka w kratkę osmolona sadzą albo jakimś innym syfem. Facet trzymał broń, sądząc po długości błysku przy strzale, pistolet maszynowy. Z pewnym opóźnieniem usłyszałam serię, którą zatrzymała karoseria naszego samochodu.
- Jedziemy, zapinaj pasy - oznajmiłam oschle, sama siebie zaskakując, że tak potrafię, i wdepnęłam pedał gazu do samej podłogi.
Nieznajomy biegł za nami i strzelał, na tylnej szybie pojawiało się jedno pęknięcie za drugim, ale żadna kula nie przeszła do środka. W momencie gdy wskaźnik szybkościomierza przekroczył sześćdziesiątkę, zobaczyłam go na ułamek sekundy w tylnym lusterku. Blada, pozbawiona wyrazu twarz i lufa plująca ogniem. Nagle coś huknęło i gościu pojawił się bezpośrednio za tylną szybą. Spojrzałam na licznik - jechaliśmy już osiemdziesiątką.
- Zupełnie jak w tym starym filmie, w tym Terminatorze - powiedział z przejęciem Alex. - Masz może broń?
Pokręciłam tylko głową. Nie miałam odwagi ani na moment oderwać wzroku od jezdni.
Kolejne trafienie, tym razem huk, jakbyśmy oberwali granatem. Zarzuciło tyłem samochodu, a tylną szybę pokryła pajęczyna pęknięć.
- Pasy - przypomniałam.
Im bardziej czułam się spięta, tym mój głos brzmiał spokojniej i bardziej ozięble. Zupełnie jak gdyby ktoś mówił za mnie.
Alex posłuchał.
Kolejne trafienia, przez tylną szybę nie było już niczego widać.
- On tak wali pięścią! - wypalił rozgorączkowany Alex. - Wygląda na to, że ma siłę rażenia pocisku z dwudziestomilimetrowego działka. Te szyby to mój pomysł!
W głosie tego szajbusa nie wybrzmiała nawet nutka strachu, wyłącznie ciekawość i fascynacja!
Kolejne uderzenie rozbiło szybę. Wyczekałam, aż nasz prześladowca weźmie zamach, i wtedy wbiłam stopę w hamulec. Blacha karoserii zazgrzytała, kiedy facet próbował utrzymać się na górze, ale nie dał rady i przeleciał przez dach do przodu. Od razu wdepnęłam pedał gazu. Trafiłam go, w chwili kiedy wstawał. Niska maska wyrzuciła go do góry, opancerzone volvo nawet się nie zachwiało w momencie zderzenia. Spadł gdzieś za nami. Zatrzymałam samochód, by się uspokoić - niech strach odbierze to, co mu należne. Otworzyłam okna. Byłam pewna, że lada moment zacznę rzygać.
- Koniec - jęknęłam i poczułam, jak całe moje ciało ogarniają dreszcze.
Staliśmy w poprzek ulicy, która po strzelaninie całkowicie opustoszała i w zasięgu wzroku nie widziałam ani jednego człowieka.
- W filmie to by jeszcze nie był koniec, na pewno by się podniósł - zachichotał Alex.
Spojrzałam na niego. Wariat, ale przynajmniej miły.
- No - burknęłam zniesmaczona - ale ja już bym tego nie przeżyła.
Dźwięk szczękania moich zębów brzmiał jak stukot kastanietów. Może powinnam włożyć pomiędzy nie kawałek drewna albo poskładaną chusteczkę, żeby nie zniszczyć koronki, która kosztowała mnie straszne pieniądze. Nagle dostrzegłam w lusterku, że leżąca na jezdni kupa krwawego miecha zaczyna się ruszać. Od razu wrzuciłam wsteczny.
- Uwaga na kark - rzuciłam. Silnik jęknął.
Strach ulotnił się w jednej chwili.
Uderzyłam w niego w momencie, gdy szykował się do skoku. Przez chwilę powiewał jak sztandar na wietrze, przyszpilony do plastikowego zderzaka i chromowanej karoserii.
Oparłam głowę o zagłówek. Mur znajdował się raptem kilka metrów za nami. Po zderzeniu nie mogłam złapać oddechu i przygryzłam sobie język, o dziwo, jednak krew, która wypełniła usta, pomogła mi się uspokoić. Uświadomiłam sobie, że silnik przestał chodzić, ale dalej odczuwaliśmy drgania. Tak jakby ktoś chciał przepchnąć samochód.
- To on! - krzyknął rozentuzjazmowany Alex. Zanim zdążyłam odpiąć pasy, wyskoczył na zewnątrz.
Facet w kraciastej marynarce był przygwożdżony do muru z cegły, zderzak miał gdzieś tak w połowie między miednicą a karkiem. Mimo to żył i sądząc po tym, jak siłował się z kilkutonowym autem, dysponował mocą niedużej koparki.
- Chyba za chwilę z tego wyjdzie. Nieprawdopodobna żywotność! - Alex wprost nie posiadał się z zachwytu.
Teraz już dobrze wiedziałam, o co chodziło Gubkinowi, kiedy mówił, że jego bratanek potrzebuje konsultantki albo ochroniarza.
- I zaraz potem nas zabije - skonstatowałam spokojnie i jak najbardziej konstruktywnie.
- Najprawdopodobniej. Powinniśmy przedsięwziąć odpowiednie kroki.
To stworzenie - bo człowiekiem nazwać się tego nie dało - przesunęło już volvo o dobre kilka centymetrów.
- Myślisz, że będzie się palił? - zagadnął Alex.
- Nie ma to jak eksperyment. W bagażniku jest kanister z benzyną.
Nie wiedziałam, kto i co przeze mnie przemawia. Czy ta cyniczna kobieta z zimną krwią to ja? Z tą bryłą lodu w żołądku?
Facet powoli wygrzebywał się z murowanego więzienia, podczas gdy my polewaliśmy go benzyną. Przerażające uczucie widzieć zapaloną zapałkę spadającą na ludzkie ciało. Nie, to nie mógł być człowiek, nie mógł! Wykluczone. Wił się i jęczał, tak jakby jednak nim był. Tylko dłużej, dużo dłużej. Może by nawet nie spłonął, gdyby po chwili nie zajęło się również auto.
Zanim zmusiłam Aleksa do ucieczki, chłopak odkroił kawałek zwęglonej tkanki na eksperymenty. Dopiero potem usłyszeliśmy pierwsze sygnały syren.
Zostawiliśmy zwłoki, spalony samochód i ruszyliśmy dalej piechotą. Choć trudno w to uwierzyć, policjanci w mijających nas radiowozach nie zwracali na nas uwagi i mogliśmy spokojnie przejść. W tej chwili wszyscy z przejęciem patrzyli w stronę dogasającego wraku.
Barbarossa czekał na nas raptem kilka budynków dalej. Jeszcze nigdy do tego stopnia nie ucieszył mnie czyjś widok.
- Wygląda na to, że sytuacja staje się coraz poważniejsza - powiedział zamiast przywitania.
Dostałam już tak silnych dreszczy, że musiałam zagryźć zęby na kilkakrotnie złożonej chusteczce. Ta koronka, którą mi założyli po grze w squasha, naprawdę sporo mnie kosztowała, nie chciałam jej zniszczyć.
Obecność chudego rewolwerowca działała kojąco na moje nerwy. Nagle dotarło do mnie, że to już nie jest obcy człowiek, ale członek zespołu, do którego należałam i ja. Po obowiązkowym kluczeniu uliczkami praskiego centrum Barby zawiózł nas do hotelu śMarietta” na obrzeżach Pragi i obiecał, że rano dostanę nowy samochód.
Nie miałam siły słuchać opowieści rozgorączkowanego Aleksa o tym, co nas ścigało, i wyczerpana padłam na łóżko.

Rozdział czwarty

Ciuchy, szminki i spluwa

Obudziłam się z rano z przeczuciem, że w apartamencie jest ktoś oprócz nas dwojga. W moim łóżku nikogo nie było, sprawdziłam nawet w schowku na pościel. Na pierwszy rzut oka Alex chyba też spał sam. Przeszłam obok toalety i łazienki do salonu. Do tej pory myślałam, że takie pomieszczenia istnieją tylko w studiach filmowych - ogromne skórzane kanapy, dywan, po którym powinno się chodzić w biegówkach, a do tego na wszystkich ścianach obrazy. Przeczucie, że nie jesteśmy sami, stopniowo się nasilało. Niezdecydowana stanęłam przed drzwiami z matowego szkła oprawionego w drewnianą ramę i po chwili wahania pociągnęłam za klamkę. Na podłodze, plecami do mnie, siedział facet w pozycji kwiatu lotosu. Głowę miał wygoloną i wypolerowaną na wysoki połysk, był bosy, czarne półbuty odłożył na bok.
- Bonjour, mademoiselle - powiedział chyba po francusku.
- Słucham?
- Good morning, madame - przeszedł na angielski, nie odwracając się w moją stronę.
- Dzień dobry - odpowiedziałam mechanicznie i weszłam do środka.
Dopiero teraz zauważyłam leżący przed nim miecz - klasyczna katana, jaką wymachuje co drugi bohater wszystkich tandetnych filmów klasy D.
No, może trochę dłuższa.
- Kim pan jest? - zapytałam i od razu powtórzyłam po angielsku.
Powoli wstał i odwrócił się do mnie.
- Imię moje Filip - odpowiedział po czesku z delikatnym francuskim akcentem, a potem się ukłonił.
Nosił marynarkę, jaką na pierwszy rzut oka można dostać w każdym sklepie z elegancką odzieżą, ale kiedy nie patrzyło się bezpośrednio na nią, robiła wrażenie kimona. Twarz miał szeroką, o charakterystycznych azjatyckich rysach, ale nie wyglądał na Japończyka, raczej na Chińczyka albo Mongoła. Tak przynajmniej domniemywałam, bo nie byłam znawczynią azjatyckich narodowości.
- Pan jest ochroniarzem Alexandra? - zapytałam.
- Tak, to chyba najlepsze określenie. Ochroniarz, wspólnik, przyjaciel... Zamówię śniadanie. Nie chciałaby pani w tym czasie się ubrać? - zaproponował.
Zbladłam i zaczęłam coś bąkać pod nosem.
- Jest pani niezwykle piękna. W momencie kiedy panią ujrzałem, nie byłem pewien, czy jest pani prawdziwa, czy może zmaterializowała się przede mną jakaś bogini - dodał i ukłonił się jeszcze niżej.
Trzasnęłam za sobą drzwiami. Przez cały czas rozmawiałam z nim nago! Nie mogłam pojąć, jak do tego doszło.
W końcu machnęłam ręką. Stało się, na pewno widział w życiu niejedną nagą kobietę, raczej nie ucierpiało na tym jego morale. Moje morale prosiło się o zadośćuczynienie za to nieumyślne pozowanie.
Wzięłam prysznic i włożyłam na siebie osmolone, nadpalone ciuchy z wczoraj. Reszta mojego dobytku spłonęła w czarnym volvo, wszystko oprócz dokumentów i pieniędzy
Zanim wyszłam z łazienki, na stole znalazły się nakrycia dla trzech osób, a jedzenia jak dla małej armii. Kiedy zobaczyłam jajka i szynkę, poczułam nagle zwierzęcy głód. Nie dbałam nawet o pozory kurtuazji i dystyngowania - to było silniejsze ode mnie.
Alex pojawił się, kiedy kończyliśmy pić pierwszą filiżankę kawy, ubrany tylko do pasa i zaspany. Wiedziałam, że jest potężny i masywny, ale dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że sprawiał takie wrażenie dzięki masie mięśniowej. Przez chwilę gapił się na mnie nieprzytomnie, a potem oblał się rumieńcem.
- Eee, zupełnie zapomniałem, że będziemy jeść razem śniadanie - zdołał powiedzieć bez zająknięcia i ruszył w stronę łazienki.
Miałam rację, był wyjątkowo wstydliwy.
Wyrobił się z poranną toaletą, zanim zdążyłam wypić drugą filiżankę kawy, i dopadł do żarcia z taką samą zachłannością jak ja. Filip przez cały czas milczał, popijał herbatę i ogólnie rzecz biorąc, wyglądał na zadowolonego.
- Potrzebuję laboratorium. Komputer genetyczny, mikroskop optyczny, skaningowy mikroskop elektronowy, idealny byłby skaningowy mikroskop tunelowy. Do tego najlepiej sondy do fegstem i analizy efektu Augera, całe oprzyrządowanie potrzebne do przygotowania preparatów i jeszcze parę innych rzeczy - wyliczał Alex z pełnymi ustami. W oczach miał ten niepowtarzalny blask, wyglądał na odrobinę niepoczytalnego. Wyrzucał z siebie nazwy kolejnych urządzeń, robiąc pomiędzy nimi większe bądź mniejsze przerwy, jakby wszystko to zostało wcześniej dokładnie obmyślone.
- Raczej nie wynajmiesz żadnego laboratorium w taki sposób, żeby nikt się o tym nie dowiedział. W Pradze mamy ograniczoną ilość pracowni z tak specjalistycznym sprzętem - przerwałam jego monolog, by go ściągnąć na ziemię.
- Nie chodzi o wynajęcie. Potrzebuję własnego laboratorium, i to lepszego od tych, które mają wszystkie instytuty naukowe w tym kraju - wyjaśnił.
Na takie dictum nic nie odpowiedziałam; na chwilę zapomniałam, kto za nim stoi.
- Muszę się zgłosić u Gubkina. Pracuję dla niego - zwróciłam się do Filipa.
Kiwnął machinalnie głową, jakby od dawna o tym wiedział.
- To wspaniale, będziemy się częściej widywać! - Alex na chwilę powrócił do rzeczywistości.
Przemilczałam jego wybuch entuzjazmu. Fakt, że podjęłam pracę u Gubkina, stawiał między nami barierę. Alex chyba nie był tego świadomy, ale ja - owszem.
- Muszę iść do jego biura, a potem skombinować jakieś ubranie, bo mam tylko to. - Skinęłam na okopconą bluzę i dżinsy.
- My z panem Alexandrem będziemy załatwiali wyposażenie - odparł Filip. - Większość z tych rzeczy da się sprowadzić bez wychodzenia z pokoju.
Wyciągnęłam rękę po dzbanek z kawą i w tym samym momencie zadzwonił telefon. Odebrałam ja, nikt inny jakoś się nie kwapił.
- Samochód czeka na dole, spotkamy się wieczorem pod tym adresem - rozpoznałam głos Barby’ego. - I niech pani powie Aleksowi, że z jego bagażami wszystko w porządku.
Adres, który otrzymałam, nic mi nie mówił.
Usiadłam z powrotem przy stole, by spokojnie dopić kawę. Ogarnęło mnie przeczucie, że normalny świat, mój świat, na moich oczach zaczyna się coraz szybciej i szybciej rozpadać. Ci dwaj po drugiej stronie stołu wyglądali zupełnie normalnie, tak jakby rozmowa przy śniadaniu o urządzeniu i wyposażeniu tajnego laboratorium stanowiła dla nich element codzienności. Nie pozostawało mi nic innego, jak też zabrać się do pracy.
- Barbarossa przekazuje, że z twoimi bagażami wszystko ok - rzuciłam na odchodnym.
Alex spojrzał na mnie rozpromieniony.
- To wspaniale! Mam nadzieję, że wieczorem znowu się zobaczymy.
Rzucił się w moją stronę. W pierwszym momencie pomyślałam, że chce mnie pocałować, ale on uraczył mnie na wpół męskim uściskiem dłoni. Co sobie o tym pomyślał Filip? Z powodu tych azjatyckich rysów twarzy trudno mi było czegokolwiek się domyślić.

* * *

W recepcji czekały na mnie kluczyki do samochodu.
- Zostawił je tutaj taki... - recepcjonistka szukała w miarę grzecznego słowa - chłodny w obyciu mężczyzna.
- I to wszystko?
- Jeszcze to. - Podała mi kopertę.
W środku znalazłam karteczkę bez zbędnych ornamentów: Uwaga, ten nie jest opancerzony. Niewykluczone, że Barby miał poczucie humoru, ale mimo wszystko postanowiłam potraktować to ostrzeżenie całkiem serio.
Kiedy wsiadałam do nowego czarnego volvo, przechodnie rzucali mi ciekawskie spojrzenia. W końcu mój ubiór niezbyt pasował do tak luksusowego samochodu.

* * *

U Gubkina podpisałam tylko kilka dokumentów. Nikt nawet nie sugerował, że za klepanie ozorem zapłacę głową. Jeden jedyny raz padło zdanie, że wszystko, z czym się zetknę w ramach pracy dla Gubkina, jest objęte tajemnicą służbową. Dostałam dane kontaktowe pięciu osób, a do tego dokładne wskazówki, jakie każda z nich ma umiejętności i do czego jest zdolna. Był wśród nich lekarz, którego znałam z widzenia. Specjalizował się, jak informowała adnotacja przy nazwisku, w truciznach.

* * *

O dziesiątej dotarłam na miejsce, które wskazał mi Barby. Znajdowało się ono na peryferiach Diablic przed zdewastowaną szopą. Czekając w samochodzie, rozglądałam się i ku swojemu zdziwieniu stwierdziłam, że w ogóle nie czuję strachu. Dziwne, jeszcze kilka dni temu na takim odludziu zachowywałabym najwyższy stopień ostrożności.
- Jesteś punktualna, to dobrze. - Barby wyłonił się z szopy.
Nie miał na sobie marynarki i pod każdą jego pachą mogłam dostrzec kabury z pistoletami.
W rzeczywistości szopa była tylko atrapą, która maskowała wejście do podziemnej strzelnicy. Chociaż śstrzelnica” to może za dużo powiedziane, chodziło o długi tunel oświetlony jarzeniówkami. Funkcję klimatyzacji bardzo nieudolnie pełnił wolno kręcący się wentylator z pordzewiałej i pogiętej blachy.
Oprócz skrzynki z mechanizmem zmieniającym tarcze, plątaniny stalowych linek i jarzeniówek na suficie w pomieszczeniu znajdował się jeszcze regał zastawiony paczkami i jakimiś starymi kuframi. Towarzystwa dotrzymywał Barby emu gruby, łysy facet w spodniach wiszących na szelkach skrzyżowanych na piersiach i plecach. Nie golił się chyba od tygodnia, a kąpieli unikał od jeszcze dłuższego czasu.
- To ta panienka strzelała z przerobionego Governmenta? Z czterdziestkipiątki? - rzucił z niedowierzaniem tłuścioch.
- A to co ma być? Sztolnia? - odbiłam piłeczkę.
Wyglądał na dotkniętego.
- Jak przyjdzie co do czego, to mogę tu strzelać nawet z działka osiemdziesięciomilimetrowego. I nikt się nie zorientuje!
Miał taki akcent, jakby bardzo długo mówił po francusku. Trochę jak Filip, ale u tego faceta było to o wiele wyraźniejsze - dlatego od razu to wychwyciłam.
- Ok. - Uniosłam ręce na znak rozejmu. - Strzelałam, ale ciągle czuję to w kościach. Jeśli zdecyduje się pan dać mi do ręki broń, to prosiłabym o coś lżejszego.
Czyja naprawdę chcę broń? Przebłysk rozsądku. Czy ja aby nie oszalałam?
- Strzelała i trafiła - dodał cicho Barby i nagle zrozumiałam, dlaczego traktuje mnie z takim szacunkiem - przegoniłam, a może nawet ubiłam coś, co zamordowało dwóch jego towarzyszy, przyjaciół.
- A chce pani w ogóle broń? - tłuścioch skierował do mnie zaskakująco mądre pytanie, jak gdyby przejrzał mnie na wylot.
Wstrzymałam się na chwilę z odpowiedzią i zaczęłam odtwarzać w myślach wydarzenia z przedostatniej nocy. Szczęk zapadek zamka, wyważone drzwi i coś przerażającego w ciemnościach. Potem przypomniałam sobie człowieka strzelającego do mnie z pistoletu maszynowego, coś - jakąś istotę, która nie chciała zdechnąć nawet w płomieniach.
- Tak - przytaknęłam. - Będę się z nią czuła o wiele lepiej.
- Problem w tym, że niezłe gnaty to mieli w Kirgizji, Arnik i Tony też nie strzelali z Floberta. To żelastwo Aleksa nosi się prawie jak uprząż dla słonia - narzekał głośno tłuścioszek.
- Coś z dłuższą lufą i kompensatorem odrzutu? - zasugerował Barby.
- Będzie miała szybkość much w smole - oponował gruby.
- Do tego jeszcze jakiś drobiażdżek do obrony przed ludźmi. Ale nie żadną dwudziestkędwójkę, dla nich to jak łaskotki.
- Dobra, większy kaliber i specjalna amunicja.
Rozmawiali z entuzjazmem, o który w ogóle bym ich nie podejrzewała. Omawiali szczegóły, padały jakieś absolutnie nieznane mi nazwy. Co drugie słowo grubego nie mieściło się w słowniku kulturalnych ludzi, ale jego intencją nie było kogokolwiek obrażać. Po prostu tak już miał, znałam wcześniej podobnych typków.
- Zmierzę cię, słoneczko - powiedział i nagle znalazł się przy mnie. - Niech pani pokaże nadgarstki, a potem rzucimy okiem na kostki.
Czekałam tylko, kiedy zacznie mnie obłapiać, gotowa w każdej chwili zmiażdżyć mu nos, ale jemu nawet nie przyszło to do głowy.
- No, jest silna, fakt. I ma niezłe kości - dodał, szczerząc zęby w uśmiechu.
- Idę po żelastwo, sama pani wybierze to, co będzie pani najbardziej odpowiadało.
Ruszył w stronę tunelu i wrócił z dwoma walizami, po jednej w każdej ręce.
- No to co, do dzieła - mruknął. Zabłyszczały mu oczy.
W walizkach znajdowała się broń. W poszczególnych przegródkach tkwiły metalowe części. Właściwie bardziej niż broń przypominało to jakąś łamigłówkę, model do składania. Łamigłówkę dla mnie. Tłuścioszkowi wystarczyło parę dobrze wyćwiczonych ruchów i już trzymał w ręku karabin, pistolet albo automat. Właściwie mógł to być nawet karabin maszynowy, zupełnie się na tym nie znałam.
- Dlaczego niektóre rzeczy są takie dopieszczone, starannie i precyzyjnie wykończone, a inne, na przykład to, przypominają klamoty ze złomowiska? - zapytałam.
- Te brzydkie są z magazynów wojskowych, tam się nie certolą z jakimiś obróbkami powierzchni. Ten, kto przywiązuje nadmierną wagę do piękna broni, popełnia błąd. Przede wszystkim chodzi o to, jak się strzela. To jest pistolet z Izraela, kaliber 0.40 cala. Piętnaście nabojów w magazynku. Proszę spróbować.
Próbowałam przez około dwie godziny. Ręce bolały jak po intensywnym treningu, a w uszach huczało od wystrzałów, które ogłuszały mnie nawet pomimo słuchawek ochronnych.
Na koniec wcisnęli mi trzy rodzaje broni. Najbardziej pasował mi pistolet h&k kaliber 0.40. Przy wystrzale odrzucał jakby łagodniej i wolniej. Potem namówili mnie na mały ośmiostrzałowy pistolet cz 92 w specjalnie zmodyfikowanej wersji z korpusem w plastiku. Wyglądał jak zabawka, ale tarczę poszarpał na strzępy. I choć był leciutki, już po chwili czułam go w nadgarstku. Do tego dorzucili jeszcze do samochodu sztucer automatyczny Benelli na specjalne okazje, na szczęście jeden z tych prostszych w obsłudze. Na nieforemny, kanciasty małokalibrowy automat z magazynkiem na pięćdziesiąt nabojów nie wyraziłam zgody. Czymś takim mogłabym niechcący wystrzelać całą masę Bogu ducha winnych ludzi.
Przez chwilę nawet dobrze się czułam z nowym uzbrojeniem, ale szybko przypomniałam sobie o facecie, który potrafił rozwinąć w biegu prędkość powyżej osiemdziesięciu kilometrów na godzinę i który nie zginął nawet po tym, jak go wgnietliśmy w mur.
- Jeśli pani zechce, dam pani kilka lekcji strzelania - zaproponował Barbarossa. - Oczywiście jak będzie pani gotowa. Na dzisiaj ma pani chyba dość.
Odniosłam wrażenie, że właśnie spotkała mnie z jego strony wyjątkowa uprzejmość. Wątpiłam, by często składał podobne propozycje.
- Skąd ten zapał? - chciałam wiedzieć.
Podobał mi się, ale tylko w połowie był człowiekiem. Zbyt oziębły na prawdziwego faceta.
- Im będzie pani lepsza, tym większe prawdopodobieństwo, że pani przeżyje. Że przeżyjemy - wyjaśnił.
Jego twarz znów przybrała wyraz budzący skojarzenia z Clintem Eastwoodem - mina człowieka, który widział w życiu zbyt dużo.
- W sprawie ćwiczeń jeszcze do pani zadzwonię. Dzisiaj, niestety, nie mamy kamizelek kuloodpornych, znalezienie tych naprawdę dobrych zajmuje około dwóch dni, a stare modele są do niczego. Jeśli chodzi o walkę wręcz, skontaktuje się pani z Filipem, lepszego człowieka nie mamy. I niech pani nie zapomni dokładnie przejrzeć amunicji. Po dotyku powinna pani poznać, który nabój jest do której broni. Uwaga, niektóre są nielegalne. Papiery na broń będą wieczorem - pożegnał się ze mną całą masą dobrych rad i pouczeń.
Po tym wszystkim, czego się dowiedziałam i co zobaczyłam, dostałam zawrotów głowy. Wsiadłam do samochodu, pomachałam tłuścioszkowi na pożegnanie i ruszyłam z powrotem w stronę centrum.

* * *

Po zabawie z bronią przyszła kolej na zakupy. Cieszyłam się na nie, czego o zajęciach ze strzelania nie mogłam powiedzieć. Kupić sobie trochę ciuchów za pieniądze mafii - to jest coś. Przynajmniej jeden pozytyw.
Do śMarietty” wróciłam ledwo żywa. Samochód zostawiłam w uliczce za krzyżówką, przy jeszcze mniejszym hotelu śHenrietta”. Nie sądziłam, by ktoś mnie śledził aż do tego miejsca, w nieustannie zakorkowanej Pradze graniczyłoby to z cudem. Przez chwilę przyglądałam się swojemu niewyraźnemu odbiciu na karoserii samochodu. Straszne wygwizdowo, wymarzone miejsce dla złodziei. Może powinnam napisać szminką na szybie: Własność mafii, nie ruszać. Dobry pomysł, ale jednak tego nie zrobiłam.
Maszerowanie ze wszystkimi siatkami i torbami było nieco kłopotliwe, ale jakoś dałam radę. Udało mi się nawet wnieść to za jednym zamachem na ostatnie piętro, cały ten majdan rozsypał się dopiero pod drzwiami. Po prostu dzień udany pod każdym względem. Zanim zdążyłam zapukać, z pokoju wyjrzał Filip i pomógł mi wszystko pozbierać. Nie miał przy sobie miecza ani żadnej innej broni.
- A gdybym to nie była ja? - zapytałam, kiedy już poukładaliśmy zakupy na stole.
- Poznaję panią, ma pani poświatę jak księżyc - odpowiedział z uśmiechem i wrócił do swoich papierów. Zerknęłam kątem oka - oferty firm produkujących mikroskopy.
- Gdzie Alex? - zagadnęłam.
- U siebie, jest bardzo skupiony na pracy. Teraz lepiej mu nie przeszkadzać.
- Ten apartament jest dla nas za mały - oceniłam na głos, kiedy zobaczyłam stosy rozłożonych na stołach i podłodze katalogów.
- Z pewnością, ale jeszcze jeden dzień musimy wytrzymać. Gubkin kupuje dla nas przez biuro pośrednictwa nieruchomości willę.
Wszystko to działo się bardzo szybko. Tylko pokiwałam głową. Chata za kasę w Pradze, nic dodać, nic ująć.
Zdecydowałam, że nie będę się rozpakowywać, tylko wybiorę sobie coś do ubrania. Rozłożyłam wszystko na łóżku. Przeglądałam zawartość poszczególnych pakunków i nie mogłam wprost uwierzyć własnym oczom. Bardzo lubię niebieski, biały, jasnoszary, piaskowy... oraz mnóstwo innych naturalnych kolorów. Zazwyczaj wybieram sobie lekkie ciuszki z ekologicznych materiałów albo odwrotnie, supermodne, funkcjonalne tkaniny umożliwiające osiągnięcie optymalnych wyników podczas wysiłku fizycznego. Dzisiaj kupiłam tylko czarne rzeczy. Czarne koszulki, czarną bieliznę, skórzaną kamizelkę, skórzane spodnie, czarne buty na mikroporowatej podeszwie. Musiałam dostać zaćmienia umysłu, kiedy chodziłam po sklepach; nie bardzo rozumiałam, co mi się stało. Nawet szminki wybrałam inne niż te, które zwykle kupuję. Wszystko z nieprzyzwoicie drogiego Diora: krwiście czerwona pomadka, tusz do rzęs i ciemna kredka. Nie było moich ulubionych beżowych cieni pod oczy, zamiast nich o wiele bardziej wyraziste srebrne. Tak jakbym nie kupowała tego wszystkiego dla siebie, tylko dla jakiejś innej, nieznanej mi osoby.
Otworzyłam opakowanie z tamponami. Kiedy sięgnęłam po jednego, bałam się, że też będzie czarny, a to by oznaczało, że zwariowałam. Na szczęście był biały.
Z łazienki wróciłam z rozpuszczonymi mokrymi włosami, w dżinsach i luźnej koszuli. Usiadłam w fotelu, położyłam nogi na stoliku i zaczęłam przeglądać dokumenty od Gubkina. Do tej pory nie miałam na to ani chwili czasu. Po lekcji strzelania bolało mnie dosłownie wszystko, ale najbardziej opuszki palców, pewnie od ciągłego składania i rozkładania broni. Ani razu nie udało mi się tego zrobić tak szybko i sprawnie, jak to robili aktorzy w filmach sensacyjnych. Albo może po prostu jeszcze nie zaskoczyłam.
- Wygląda pani na niezadowoloną - zagadnął Filip.
Popatrzyłam na niego. Siedział na podłodze pomiędzy hałdami katalogów. Działał kojąco na nerwy i był w stosunku do mnie uprzejmy, choć prawie w ogóle się nie znaliśmy. Do pewnego stopnia przypominał mi mistrza Yodę z Gwiezdnych wojen.
Niezadowolona? Niespokojna? Powinnam wrzeszczeć, że całe moje dotychczasowe życie legło w gruzach, że do mnie strzelają i że tuż obok mnie umierają ludzie. Tyle tylko, że nie odczuwałam podobnej potrzeby, jakbym została przez kogoś zaprogramowana do nowej roli.
- To przez zakupy - przyznałam. - Całe życie muszę oszczędzać, wybieram pomiędzy tym, co mi się podoba, a tym, na co mogę sobie pozwolić. Teraz, kiedy mogłam spełnić najbardziej dziewczęce marzenia, wybrałam sobie ciuchy, w których wyglądam jak... - wolałam nie kończyć zdania i pokręciłam głową. Miałam ochotę powiedzieć śjak śmierć”.
- W pani jest duch wojownika, silnego człowieka, czuję to - stwierdził Filip po chwili milczenia.
Gdyby mówił to wszystko z zagadkowym i znaczącym wyrazem twarzy niczym sam mistrz klasztoru Shaolin, od razu bym go zbeształa. On jednak mówił to tonem charakterystycznym dla kobiet znających się z sąsiedztwa, które rozmawiają o przepisie na babkę, albo dla facetów, którzy wymieniają spostrzeżenia na temat mocnych i słabych stron jakiegoś silnika.
- No to super. - Jakoś stłumiłam rozdrażnienie. - I co z tego wynika?
- Pani duch widzi przyszłość i przygotowuje się na nią.
- To znaczy, że pana zdaniem kupiłam czarną kurtkę, spodnie i buty, ponieważ przygotowuję się na przyszłość?
Niespodziewanie rzeczywistość mnie przygniotła i poczułam się jak ostatni głupek. Prowadziłam pozbawioną sensu rozmowę z facetem z cholera wie skąd, próbowałam zabić człowieka, pracowałam dla mafii. A może było inaczej, a ja po prostu tylko przedawkowałam lsd... Raz już coś takiego przeżyłam i od tamtej pory nie korzystam z żadnych środków odurzających za wyjątkiem alkoholu. W duchu złożyłam modły do niebios, żeby to wszystko okazało się tylko snem.
- Tak, każdy człowiek widzi przyszłość. Ja też, ale oczywiście w nieco inny sposób - przytaknął Filip z pełną powagą. - Świat nieustannie się zmienia, raz szybciej, raz wolniej. Teraz nadchodzi punkt zwrotny, a każde radykalne przeobrażenie poprzedza walka. I to jest właśnie to, do czego się pani przygotowuje. A pani duch, wystawiony na działanie wichru zmian, wzmacnia się i rozbudza.
Chciałam odburknąć, żeby wsadził sobie te teorie jak najgłębiej, ale przypomniałam sobie o pistolecie na dnie jednej z moich torebek i o strzelbie w samochodzie.
Filip przerażał mnie, bo prawdopodobnie miał rację.

Rozdział piąty

Koniec starych czasów Nowaka Barbarossy

Na zielonym świetle zdążyły przejechać tylko trzy auta i sznur samochodów znowu się zatrzymał. Nowak Barbarossa przełączył klimatyzację na wewnętrzny obieg i muśnięciem palca wskazującego przeskoczył szybki utwór. Surowy blues, który powstał gdzieś w uliczkach Nowego Orleanu w pierwszej połowie dwudziestego wieku, brzmiał o wiele lepiej. Ryk klaksonów wściekłych kierowców był nieco przytłumiony i Barbarossa nawet nie zwracał na niego uwagi. Znowu zielone, wyprzedził jakiegoś nerwusa, który dzięki ryzykownemu manewrowi zajechał mu drogę, minął krzyżówkę i skręcił z głównej arterii w bezkresne blokowisko. Nie znalazł miejsca przed wejściem, udało mu się dopiero dwa bloki dalej.
Wrzucił wsteczny, wyłączył silnik i po rutynowej kontroli otoczenia w bocznych lusterkach wysiadł. Wszędzie dookoła wznosiły się zuniformizowane betonowe wieże. Tłum niezliczonych twarzy, których fale wypluwała z siebie pobliska stacja metra i cała masa przystanków autobusowych, stanowił nieodłączny element krajobrazu wokół jego miejsca zamieszkania. Wszystko to napełniało go spokojem. Pośród obojętnych ludzkich substytutów czuł się bezpieczny i prawie, prawie zadowolony.
Stojąc w windzie ze zrolowanym plikiem materiałów reklamowych pod pachą, przyłapał się na tym, że mówi sam do siebie. Wsłuchał się w terkot silnika elektrycznego, jakby w ten sposób chciał jeszcze raz usłyszeć własne słowa.
Nadchodzi koniec starych czasów, wyłowił myśl z podświadomości.
Nie zastanawiał się nad nią dłużej. Nie rozumiał jej, ale z niewiadomych przyczyn poprawiła mu humor.
Wysiadł z windy na ostatnim piętrze. Zanim doszedł do drzwi, zwolnił trochę kroku, tylko o tyle, by móc zerknąć na miejsce naświetlone przez fotokomórkę. Tak jak zwykle było ciemne, czujnik nikogo nie zarejestrował. Wycieraczka leżała dokładnie na swoim miejscu, a warstwa szarego pyłu na zamku wyglądała na nienaruszoną. W mieszkaniu prawdopodobnie nie czekała go żadna niemiła niespodzianka. Właśnie ze względu na brak niemiłych niespodzianek zdecydował się zamieszkać w anonimowym bloku na anonimowym osiedlu.
Michel przywitała go jak zwykle, choć odniósł wrażenie, że porusza się wolniej i bardziej ospale. Mieszkała u niego już czternaście lat, a to oznaczało, że stawała się starszą panią i że zagrożenie dolegliwości artretycznych było coraz bardziej prawdopodobne. Nakarmił ją, rozebrał się i poszedł pod prysznic. Szelki z kaburą powiesił zaraz obok ręczników. Kiedy jeszcze stał mokry przed szafą z garderobą, zadzwonił domofon. Obraz z kamery umieszczonej przed wejściem do bloku zamigotał z niewielkim opóźnieniem. W nieco zdeformowanym szerokokątnym ujęciu zobaczył kanciastą twarz. Wokół było pusto, mężczyzna stał na klatce sam.
- Słucham? O co chodzi? - Odbezpieczył pistolet i odciągnął kurek.
Nie musiał widzieć munduru, żeby poznać policjanta. Ci lepsi mieli to wypisane na twarzy, przebijało to z każdego ruchu ich ciała. Tych gorszych w ogóle się nie bał.
- Kapitan KrćmĄř, policja. Czy mógłbym z panem zamienić kilka słów?
- A po co? Oczekuję gościa.
Barbarossa wiedział, że w końcu wpuści policjanta do środka. Przeszłość była dokładnie pogrzebana, ale nie szkodziło sprawdzić, czym obecnie zajmują się organy ścigania. Założył wygodne bawełniane spodnie i szeroką, luźną koszulę.
- Będę mówił krótko i zwięźle, nie zajmę panu zbyt dużo czasu. Mam tylko kilka pytań dotyczących wydarzeń przed Wydziałem Lekarskim.
- Jeśli tak, to zapraszam do środka - powiedział i nacisnął przycisk zwalniający zamek w drzwiach. Zarzucił na ramię szelkę z kaburą i włożył do niej naładowany pistolet.
Z drugiej kamery miał widok na część klatki schodowej niedostępną dla osób postronnych. Kapitan przez chwilę oglądał skrzynki pocztowe, aż w końcu znalazł tę odpowiadającą konkretnemu piętru. Dopiero potem podszedł do windy. Barbarossa uśmiechnął się pod nosem. Policjant nie włożył zbyt wiele wysiłku w przygotowania do wizyty, skoro nie sprawdził wcześniej, gdzie dokładnie znajduje się mieszkanie, którego szuka. Chociaż może nie mógł tego sprawdzić. Barbarossa postarał się, żeby nie było łatwo trafić na jego ślad.
Wyciągnął z lodówki pokrojoną na plasterki pieczeń wołową marynowaną w zalewie z pora i położył stalową miskę na płycie kuchennej nastawionej na minimalną moc. Potem wyjął z baru dwa małe pucharki i postawił je na blacie. Ruszył w stronę drzwi, nim jeszcze odezwał się dzwonek.
- Zapraszam do środka, nie chciałbym rozmawiać z panem na korytarzu - powiedział i zrobił przejście, wpuszczając gościa.
Kapitan KrćmĄř rozejrzał się w milczeniu, ocenił wzrokiem broń i surowe, spartańskie wyposażenie przestronnego mieszkania.
- Sherry? Mam tylko wytrawne - zaproponował Barbarossa, kiedy przeszli do kuchni.
Policjant przytaknął.
- Gotuje pan?
- Mówiłem przecież, że czekam na gościa.
- Czeka pan na niego z bronią?
- To ze względu na pana, nie widziałem pańskiej legitymacji. Pracuję dla pana Gubkina, już kilkakrotnie ktoś na niego napadał. Na jego pracowników również.
Barbarossie podobała się zwięzłość wypowiedzi policjanta. Podobała mu się również jego spostrzegawczość oraz fakt, że mało co umykało jego uwadze. Był przez to jeszcze bardziej niebezpieczny - i to także podobało się Barbarossie.
- Wczoraj przed Wydziałem Lekarskim Uniwersytetu Karola miał miejsce wypadek. Był pan tam?
Barbarossa uniósł pucharek z likierem i wziął porządnego łyka. Mało jest na świecie tak dobrych rzeczy jak wysokiej jakości wytrawne sherry.
- Owszem. Jak już mówiłem, pracuję dla pana Gubkina. Wczoraj skradziono jeden z jego samochodów. Dostałem informację, że widziano go właśnie tam. Niestety, auto już się paliło, kiedy dotarłem na miejsce, a ja nie mogłem ustalić, co się właściwie stało. Pańscy koledzy z drogówki i ubezpieczalnia zostali wcześniej poinformowani.
Policjant chwycił kieliszek, powąchał i odrobinę upił.
- Strzelał pan ostatnio z tej broni? - Ruchem głowy wskazał pistolet w kaburze.
Barbarossa uniósł kąciki ust, nieudolnie naśladując uśmiech.
- Owszem. Byłem dzisiaj na strzelnicy, ćwiczenia to podstawa. Proszę wybaczyć, panie kapitanie, ale muszę się zająć przygotowaniem obiadu. Pora wizyty zbliża się nieubłaganie, a dobre jedzenie wymaga czasu.
- Rozumiem. Dziękuję za otwartość i za sherry. - Policjant odstawił szkło.
Barbarossa przeczuwał, że to jeszcze nie wszystko.
- Mówi panu coś nazwisko Ramon Mischko? - rzucił kapitan już przy drzwiach.
- Nie - odpowiedział Barbarossa z kamienną twarzą. - A powinno?
- Możliwe. Do widzenia. - Policjant uniósł rękę w geście pożegnania i nacisnął przycisk przywołujący windę.
Barbarossa zamknął drzwi, uśmiechając się do swoich myśli. Nadchodził koniec starych czasów, ale może jeszcze zdoła je dogonić. Pseudonimu śRoman Mischko” używał jakieś piętnaście lat temu. Pracując jako płatny morderca.
- A ty coś o tym wiesz, ślicznotko? - zapytał kotki, a potem zajął się gotowaniem.
Elisabeta, trzydziestopięcioletnia brunetka, dziewczyna na telefon, miała przyjść po szóstej. Chciał, żeby kolacja była wyjątkowa. Od pięciu lat nic go tak nie cieszyło jak spotkania z tą kobietą. Nadchodził koniec starych czasów i nikt, nawet on, nie przeczuwał, co będzie dalej.

Rozdział szósty

Poranna idylla

Sufit wyglądał inaczej niż u mnie w domu. Po chwili przypomniałam sobie nocnego gościa, Aleksa, mężczyznę wgniecionego w mur i trawionego przez ogień... Jeszcze przez jakiś czas wmawiałam sobie, że to tylko zły sen, i dopiero po chwili obudziłam się na dobre. Żaden sen, a najprawdziwsza, przerażająca rzeczywistość. Sądząc po szarówce na zewnątrz, było bardzo wcześnie. Nie miałam ochoty ubierać się tylko po to, by za moment w łazience z powrotem ściągać łachy. Spałam nago, więc założyłam na siebie długi podkoszulek. Nie zakrywał mnie tak, jak bym tego chciała, ale zakładałam, że wszyscy śpią.
Pomyliłam się - Filip nie spał. Stał przy oknie i choć nie wydałam żadnego dźwięku, odwrócił się, gdy weszłam do pomieszczenia. Przeklęłam w duchu swoją głupotę - żadna kobieta inteligentniejsza od programatora do pralek automatycznych nie prowokowałaby nagością obcego faceta w obcym domu, i to już po raz drugi z rzędu.
- Dzień dobry - rzuciłam, by jakoś zamaskować zmieszanie.
Ukłonił się z powagą, a potem zmierzył mnie wzrokiem od stóp do głów i, jeśli dobrze zauważyłam, nie zatrzymał się nigdzie na dłużej.
- Nie ma pani broni - zauważył z niepokojem. - Przez cały czas powinna być pani uzbrojona. Barbarossa nie zwracał pani na to szczególnej uwagi?
- Zapamiętam to sobie. - Postukałam palcem o czoło i czym prędzej uciekłam do łazienki.
Z powrotem przemknęłam przez salon, a w pokoju bez większego zastanowienia ubrałam się w czarne dżinsy i ultranowoczesne buty z membraną, które według producenta zapewniały całkowite odprowadzanie pary, jednocześnie nie dopuszczając do środka wody. Trochę mniej byłam zadowolona, kiedy się zorientowałam, że mają mikroporowatą podeszwę. Na skałkach szybko by się zdarła. Chociaż z drugiej strony nie planowałam w najbliższym czasie żadnych wspinaczek. Właściwie to nie bardzo rozumiałam, po co kupiłam tak drogie i mało praktyczne buty. Przez niemal kwadrans mocowałam się z kaburą i potwornie ciężkim pistoletem. Gdy już przesunęłam rzemienie tak, by mi nie przeszkadzały, pod pachą zaczynała mnie uwierać stalowa klamra. Te żelastwa produkowano wyłącznie z myślą o facetach, nad kobietami nikt się nie zastanawiał. Najchętniej zostawiłabym broń pod łóżkiem, ale nie mogłam tego zrobić.
W końcu skapitulowałam i poprosiłam o pomoc Filipa. Wystarczyło kilka sprawnych pociągnięć i całe ustrojstwo leżało dużo, dużo lepiej. Dało się w nim nawet wytrzymać przez chwilę.
- Musi się pani przyzwyczaić do noszenia rezerwowej sztuki broni i dodatkowego magazynku. - Filip nie pozwolił mi usiąść.
Zgrzytając zębami, przypięłam na prawą łydkę mały pistolet, a do pasa magazynek.
- Wyglądam teraz jak jakaś terrorystka - burknęłam.
- Lepsze to, niż zostać martwym - skontrował Filip. - W kurtce albo żakiecie nie będzie nic widać.
Nie do końca miał rację. Musiałabym założyć jakiś dłuższy kożuch, bo podczas chodzenia poły kurtki co chwilę się rozchylały, odsłaniając kaburę.
- Chodźmy na śniadanie do restauracji - rzuciłam na zakończenie katorżniczej porannej toalety. - Zaczyna mnie to nieźle wnerwiać.

* * *

- Gdzie jest Alex? - zapytałam, kiedy już zasiedliśmy do zastawionego stołu, a kelner postawił przed nami dzbanek świeżej kawy.
- Pracuje.
- To on w ogóle nie spał? I nie przyjdzie na śniadanie?
- Prawdopodobnie nie. Zawsze kiedy wpadnie w wir pracy, wygląda to u niego tak samo. Wieczorem powinien pojawić się jego osobisty lekarz, doktor Yatson - wyjaśniał Filip pomiędzy jednym a drugim kęsem śniadania.
Jadł z apetytem i widać było, jak wielką sprawia mu to przyjemność. Trochę mi to nie współgrało z tym jego mieczem i orientalnym pochodzeniem.
- Po co mu osobisty lekarz? - Wymieniłam wędlinę na słodkie pieczywo.
- Ostatni trans skończył się dla pana Rubina skrajnym wyczerpaniem organizmu - powiedział Filip trochę ciszej..
- To dlaczego nie zabroniliście mu pracować?
Alex wyglądał mi na odrobinę dziwnego i roztargnionego, ale to, co teraz usłyszałam, świadczyło o ciężkiej chorobie psychicznej.
- To raczej niemożliwe. Pan Rubin podczas pracy odgradza się od rzeczywistego świata i zamyka w swoim własnym. Jeśli przerwiemy trans siłą, komplikacje zdrowotne mogą wyglądać o wiele gorzej. W grę wchodzi nawet autystyczna regresja. Raz już do tego doszło.
- I jak to się skończyło?
- Poradził sobie - powiedział Filip takim tonem, jakby to było oczywiste.
- A gdyby sobie nie poradził?
Twarz nawet mu nie zadrżała, ale ja i tak już znałam odpowiedź.
- Pana głównym zadaniem jest troska o to, by w czasie, kiedy nie pracuje, uczynić go jak najsilniejszym i jak najbardziej zrównoważonym. Dzięki temu organizm zyska odporność i zmobilizuje mechanizmy obronne w momencie ataku - podsumowałam.
- To nie są ataki - zaprotestował Filip i dolał mi kawy.
- Jak to możliwe, że na wpół szalony geniusz pochodzi z rodziny mafiosów? - zapytałam ironicznie, chcąc się pozbyć nieprzyjemnego wrażenia, że mężczyzna, który mnie kręci, nie jest całkiem normalny.
- Dzieci nie wybierają sobie rodziców, tak samo jak rodzice nie wybierają dzieci. A to, co udało się panu Rubinowi seniorowi, również wymagało wielkiego... - wydawało mi się, że skośne oczy pod gładkim czołem na moment pociemniały - wielkiego intelektu. Na swój sposób właściwego tylko geniuszom.
- No, na pewno - wymamrotałam. Przez chwilę jedliśmy w milczeniu. - Dobra, zapytam go, czy zje z nami śniadanie. Nic na siłę - obiecałam i sama się zaśmiałam.
Jak mogłabym cokolwiek wymusić siłą na tak potężnym mężczyźnie jak Alex?

* * *

Zajrzałam do jego pokoju. Siedział pomiędzy trzema laptopami - z jednego ściągał jakieś dane, na drugim studiował wykresy, a na trzecim pisał z pamięci skomplikowane wzory fizyczne, które nic mi nie mówiły. Dopiero teraz uwierzyłam w to wszystko, co mówił Filip.
- Alex?
Nie zareagował, zmienił tylko rytm pisania.
- Alex? - Podeszłam bliżej i pochyliłam się nad nim, jakbym chciała szepnąć mu coś do ucha. - Śniadanie, gorąca kawa.
Stukot klawiszy zwolnił. Alex stopniowo przestawał pracować, przez moment wyglądało to tak, jakby się budził z głębokiego snu. W końcu jego oczy ożyły, zniknęło z nich odbicie szaleńczego transu. Odwrócił się w moją stronę i prawie się przestraszył. Potem rozanielony wziął głęboki oddech i natychmiast cały poczerwieniał. W tym momencie zdałam sobie sprawę z siły działania moich perfum. Szybko się wyprostowałam.
- O mało co mnie to wszystko nie pochłonęło. - Spojrzał na ekrany pełne cyfr i wykresów wzrokiem chłopca, który właśnie coś przeskrobał i został przyłapany na gorącym uczynku. - Wytrzymacie pięć minut? Wezmę prysznic.
Rzeczywiście dał radę w pięć minut, chociaż po kąpieli nie wyglądał na specjalnie wypielęgnowanego.
Śniadanie było ok. Zjedliśmy więcej niż wszyscy pozostali goście hotelowi razem wzięci. Zdradziłam Aleksowi, że pracowałam jako wykładowczyni w szkole wyższej i że jestem hybrydą sportowca, medyka i fizykoterapeuty. O mało co nie krzyczał z przejęcia. Pewnie nawet nie zdając sobie z tego sprawy, dawał mi poprzez swoje pytania do zrozumienia, że w dziedzinie chemii, biochemii i mikrobiologii, po prostu we wszystkich dziedzinach, jakimi kiedykolwiek się zajmowałam, jestem przy nim maluczka. Na szczęście niezbyt mi to przeszkadzało. Zwłaszcza po tym, kiedy widziałam go przy pracy.
- Jak będziecie chcieli, pokażę wam kilka wschodnich technik rehabilitacyjnych - wtrącił Filip.
- Japońskich? - zainteresowałam się.
- Nie, raczej chińskich, choć i to do końca nie jest prawdą. Ludzi z mojego plemienia wasze książki w żaden sposób nie określają.
Brzmiało ciekawie. Nie wiadomo nawet, skąd dokładnie pochodził.
Kelner przyszedł posprzątać ze stołu i na chwilę zamilkliśmy.
- Jakie mamy plany oprócz chowania się? - zapytałam na zakończenie.
- Kupno sprzętu i praca - powiedział zdecydowanym tonem Alex.
- W nocy dzwonił do mnie Frank Bernard, szef ochrony - powiedział Filip. - Chce nas dokładnie przepytać, żeby uzyskać jak najwięcej informacji o napastnikach. Jego ludzie już tutaj są. Powiem mu, gdzie ma nas szukać.
- Jeszcze mu pan tego nie powiedział? - zdziwiłam się.
- Stanowimy zespół, powinniśmy się informować o wszystkich działaniach, zanim jeszcze zaczniemy je realizować - odparł Filip w taki sposób, jakby zależało mu na moim zdaniu.
Czasami miałam wrażenie, że drze ze mnie łacha, ale poza tymi momentami bardzo mi się podobało jego zachowanie, chociaż często go nie rozumiałam.
- Idę kupić jeszcze kilka rzeczy, a potem poproszę Barby’ego o lekcję strzelania - oznajmiłam i jako pierwsza wstałam od stołu.
Nie miałam ochoty na strzelanie. Powiedziałam to na odczepnego, żeby nie próbowali mnie zatrzymać. W rzeczywistości planowałam zadzwonić do rodziców, a potem usiąść sobie gdzieś na ławce i w samotności jeszcze raz wszystko przemyśleć. Musiałam samotnie zmierzyć się z kilkoma sprawami.
Czy naprawdę chciałam zostać z Aleksem i jego ekipą, żeby bawić się w chowanego z jego prześladowcami, ze stworzeniami, które, logicznie rzecz biorąc, nie powinny istnieć? W scenerii powszedniego dnia, z ludźmi wokół mnie i czystym niebem nad głową niedawne wydarzenia jawiły mi się jako nierealne. Z pewnością można je było jakoś prosto, naukowo wyjaśnić. Najpierw ktoś na mnie napadł, ja go postrzeliłam, a on uciekł. Facet, przed którym spieprzaliśmy samochodem, prawdopodobnie stanowił wytwór chorej wyobraźni, fatamorganę przeciążonych stresem nerwów. A może naprawdę nas gonił, a my nie jechaliśmy sześćdziesiątką, tylko trzy razy wolniej? Natomiast ruchy trupa wprasowanego w mur były wynikiem innerwacji mięśni spowodowanej poważnym uszkodzeniem systemu nerwowego. Historia medycyny odnotowała wiele jeszcze mniej prawdopodobnych przypadków. Czytałam kiedyś o mężczyźnie, który przeżył kilkadziesiąt lat z połową mózgu, i wiele innych równie bezsensownych na pierwszy rzut oka historii. Z jeszcze większym prawdopodobieństwem mogłam założyć, że przedawkowałam środek halucynogenny czy inne świństwo i moje wyobrażenia pomieszały się z bodźcami realnego świata. W grę wchodziła również ewentualność, że zwariowałam.
W tym momencie przerwałam rozmyślania. Człowiek nigdy nie powinien wątpić we własną poczytalność. W ten sposób na pewno sobie nie pomoże.

Rozdział siódmy

Rachunek za telefon

Pojechałam do centrum, w pierwszym lepszym sklepie kupiłam ciemne okulary, założyłam je i wmieszałam się w tłum przechodniów. Czasami ktoś obrzucił mnie spojrzeniem, ale do tego byłam akurat przyzwyczajona, Mężczyźni lubili na mnie patrzeć, teraz chyba jednak spoglądali trochę inaczej. Może dlatego, że nie miałam na sobie ulubionej spódnicy? W Ogrodach Franciszka, niedaleko placu Wacława, zgodnie z planem usiadłam na ławeczce, zadzwoniłam do rodziców, spróbowałam zadzwonić do Oli i wróciłam do swoich dylematów. W południe, w miejscu, które tyle razy odwiedzałam jako studentka z koleżankami na wagarach i z chłopakami na randkach, cała ta nowa sytuacja zaczynała mi się podobać. Wszystko to było wzruszające, interesujące, takie na wpół realne. Wystarczyło się jednak tylko trochę bardziej skoncentrować i już czułam smród prochu, krwi i strachu.
- Czy koło pani jest wolne?
Stał przede mną sympatyczny chłopak, na oko dwudziestopięciolatek. Moje długie jasne włosy, które noszę spięte w ogon, zmylą każdego - wszystkim w pierwszej chwili wydaje się, że jestem dużo młodsza.
- Prze... przepraszam panią, nie chciałem przeszkadzać! - wyjąkał i uciekł niemalże biegiem.
Nie rozumiałam, co go wystraszyło. Zadzwonił telefon. Mój telefon. Tej melodyjki nie słyszałam już tak długo, że nieomal zapomniałam o jej istnieniu. I znowu to uczucie, jakby serce nie mogło się zdecydować, czy bić szybciej, czy raczej zwolnić. Na wyświetlaczu migało Jurek.
- Cześć - próbowałam udawać powściągliwą i prawie mi się udało.
Minęły trzy miesiące od naszego rozstania. Częściowo się bałam, a częściowo miałam nadzieję, że zacznie mnie namawiać do powrotu. Ścisnęłam w dłoni telefon, plastik o mało co nie pękł.
- Słyszysz mnie?
Ogólnie rzecz biorąc, to nie był zły facet, ale miał już ukształtowany pogląd, jak powinien wyglądać jego świat. Świat wygód, bezpieczeństwa, racjonalnej zabawy. Świat, w którym będę siedziała w domu i opiekowała się dziećmi. Do momentu, w którym rozpoczął realizację wielkiego planu, wpychając mnie do wyznaczonej przegródki, był super. Kochałam go.
- Czego chcesz? - zapytałam ostrym tonem.
- Głupio zrobiłem. Jeśli jeszcze chcesz te zdjęcia, oddam ci je. Dbałem o nie. Nic złego się z nimi nie stało. I twoją kurtkę, i jeszcze parę innych rzeczy.
- Te to akurat możesz sobie zatrzymać - zbyłam go.
- Przyjdziesz po nie?
Nagle pomyślałam, że bardzo mu na tym zależy.
- Dzisiaj. Później nie będę miała czasu. Odgrywanie szorstkiej szło mi nie najgorzej. Pomagało w walce z chęcią powrotu.
- Jasne, dzisiaj, o której chcesz. Jestem w domu.
- W porządku. - Rozłączyłam się.
Ruszyłam w stronę samochodu. Zostawiłam go bezczelnie na ulicy Szczepańskiej przed hotelem śRadisson”, a portier, o dziwo, nie protestował. Pewnie uznał mnie za hotelowego gościa. Szłam szybko, w odbiciach witryn sklepowych dotrzymywała mi kroku wysoka kobieta w czerni. Wyglądała jak laska z reklamy modnych ciuchów dla bogatych oszołomów. Albo jak ożywiony plakat filmowy.

* * *

Połapanie się w plątaninie wąskich uliczek w dzielnicy willowej zajęło mi dobrą chwilę. Wcześniej korzystałam ze środków komunikacji miejskiej albo szłam piechotą, czasami jechałam na rowerze, a mazdą Jurka tylko raz. Drzwi od garażu były zamknięte. To mnie zdziwiło, w ciągu dnia samochód zwykle stał na zewnątrz.
Za to brama do ogrodu stała otwarta. Nic takiego. Dzielnicę patrolowali przez dwadzieścia cztery godziny na dobę ochroniarze z prywatnej firmy, dbając o mienie i spokój mieszkańców. Zadzwoniłam. Od momentu kiedy byłam tu po raz ostatni, bluszcz zaanektował sporą powierzchnię ścian. Ogarnął mnie nagły przypływ nostalgii. To już mnie nie dotyczy. Nie powinno mnie dotyczyć. Nie mogło dotyczyć.
Otworzył mi drzwi, wysoki, barczysty, tylko spodnie i koszulę miał trochę bardziej poplamione niż zazwyczaj. Może coś akurat naprawiał, choć ta myśl tylko mnie rozśmieszyła.
- Zapraszam. Zmieniłaś się - stwierdził zmieszany.
- To przez te ciuchy.
Zatrzymał się na środku holu, którego jedną ścianę od strony ogrodu zimowego tworzyła gigantyczna szyba. Rozejrzał się, jakby jeszcze kogoś oczekiwał. Powierzchnia mojego mieszkania była około cztery razy mniejsza.
- Jeśli będzie pani współpracować, nic się pani nie stanie. Chcemy tylko odpowiedzi na kilka pytań - usłyszałam z pokoju gościnnego.
Dopiero wtedy zrozumiałam, jak łatwo dałam się podejść. W drzwiach stał mężczyzna w dwurzędowce, z czarnymi lustrzankami i rękami spuszczonymi wzdłuż ciała. Kątem oka dostrzegłam, że wszystkie wyjścia są obstawione przez jakichś mężczyzn - każdy z nich trzymał broń. Sądząc po tym, jak ją trzymali, prawdopodobnie była odbezpieczona.
- Kilka pytań, to wszystko - powtórzył nieznajomy.
W jego czeskim pobrzmiewał angielski akcent. Żaden z tych facetów nie wyglądał na policjanta.
- Nie mam pojęcia, w co się wplątałaś, głupia krowo, ale słuchaj ich! Oni naprawdę chcą ci tylko zadać kilka pytań! - syknął Jurek.
Będą pytali pistoletami? Ten bydlak mnie wsypał i jeszcze miał czelność mnie obrażać! Wściekłość dodała mi odwagi. Ich rzecznik jeszcze coś powiedział, ale już go nie słuchałam. Pozostali zaczęli się zbliżać. Chwyciłam Jurka obiema rękami i rzuciłam nim w jednego z napastników, a sama pobiegłam w kierunku szklanej ściany. Odbiłam się, w locie sięgnęłam po pistolet, zamek, spust. Huk wystrzału. Na szkle rozbiegła się na wszystkie strony pajęczyna pęknięć, zdążyłam się skulić i zasłonić głowę. Przeleciałam przez szybę, rozbijając ją na tysiące szklanych pereł. Kolejne wystrzały, świst kul w powietrzu. Upadłam, zrobiłam przewrót i już stałam na nogach. Mam szczęście, przeszło mi przez głowę.
Z ogrodu zimowego mogłam się dostać przez dwa pokoje do parku za domem. Wprawdzie dwuskrzydłowe drzwi były zwykle zamknięte, ale wystarczyło mocniej kopnąć w okolice zamka i artystyczne okucia puszczały. Nie spodziewałam się jeszcze jednego napastnika. Stał obok drzwi przy ścianie. Sięgnął po moją broń i nagle zostałam z pustymi rękami.
- Got you - mruknął.
Miał rację, do cholery. Odrzucił mój pistolet i przywarliśmy do siebie, ciało do ciała. Opuścił rękę z bronią. Pchał się na mnie, jakby zamierzał mnie obmacywać. A może właśnie zamierzał. Trochę się odchyliłam, jakbym chciała zwiększyć dystans. Wygięłam nogę do góry i sięgnęłam prawą ręką po pistolet na kostce. Kiedy lufa dotknęła jego brzucha, facet zmienił się w przerażony kawał lodu. Za sobą słyszałam już kroki napastników. Jeśli chciałam uciec, musiałam strzelić. Palant był blady, fioletowe wargi, lewy kącik ust drgał. Strzelić.
Nagle moja potylica eksplodowała bólem i wtedy zgasło słońce.

* * *

Obudziłam się przywiązana do krzesła w holu willi. Szumiało mi w głowie i chciało mi się rzygać. Wokół mnie stało sześciu mężczyzn, wszyscy identyczni - kamizelki, błyszczące buty, obojętne, kamienne twarze.
- Po chuj się wyrywałaś, głupia krowo! - wrzeszczał Jurek.
Siedział skulony w fotelu z drinkiem w ręce. Trząsł się tak bardzo, że lód dzwonił o szkło.
Mężczyzna, który przemówił do mnie pierwszy, powiedział coś kompanom po angielsku. Mówił z tak silnym i dziwnym akcentem, że w ogóle go nie rozumiałam. Kiedy skończył, czterech z nich wyszło, został z nami jeden.
- Gdzie jest komputer? - zapytał po czesku.
- Jaki komputer?
Uderzył mnie grzbietem dłoni w twarz. Szczęknęłam zębami. Przypomniałam sobie o absurdalnej kwocie, jaką wydałam na koronkę, i dopiero wtedy zaczęłam się bać.
- De kjub, komputer de kjub - powiedział po anglo-czesku i przed kolejnym ciosem nałożył rękawiczkę.
- Nic nie wiem, nie wiem, o co pan mnie pyta! Nie słyszałam o żadnym The Cube! - zrozumiałam wreszcie, o co mu chodzi.
Zaśmiał się. Jego twarz wykrzywił złośliwy, ironiczny grymas. W kilku słowach wyjaśnił mi, że Alex ukradł komuś superkomputer i właściciel chce go odzyskać. W żołądku znowu poczułam lodowatą kulę.
- Znam go od dwóch, nie, przepraszam, od trzech dni. Nic takiego mi nie mówił, nawet gdyby to była prawda - ratowałam się jak tylko mogłam.
Znowu zarechotał i rzucił mi na kolana plik zdjęć. Na wszystkich byłam z Aleksem. W restauracji. Oboje doskonale się bawiliśmy, rozmawialiśmy uśmiechnięci. Nawet nieźle wyszłam na tych zdjęciach. Ładna byłam, wtedy jeszcze tak.
- Nikt, nawet człowiek tak bogaty jak Alexander Rubin, nie wyda na wino kilkuset tysięcy koron z kobietą, którą widzi po raz pierwszy w życiu. Jest pani jego narzeczoną albo kurwą, nie obchodzi mnie to. Ale na pewno bardzo dobrze go pani zna. I niech się pani zastanowi, gdzie może trzymać The Cube.
Przy ostatnim słowie wymierzył mi kolejny cios. Widziałam podwójnie, huczało mi w głowie. Typowe objawy wstrząsu mózgu, wywnioskowała przytomna część mojego ja.
- To kurwa - syknął w pijackiej malignie Jurek.
Dureń, po tym, co tu zobaczył, z pewnością zginie.
Kolejny cios. Może nawet kilka, nie byłam do końca pewna. Miałam usta pełne krwi, przednie zęby zaczęły się ruszać. Bydlaki.
- Irytuje mnie to - usłyszałam po chwili w języku angielskim. - Może zmusimy ją do gadania innymi metodami.
Facet podniósł mnie z krzesła. Ręce i nogi miałam związane. Zaczął od rozpięcia paska, z zamkiem chwilę się męczył. Dotarło do mnie jakby z głębin świadomości, że zamierza mnie zgwałcić. Nie było mi wszystko jedno, ale z powodu otępienia nie czułam strachu.
W końcu nieznajomy zrozumiał, że nic nie wskóra, jeśli będę miała związane nogi, i poprzecinał sznurki na kostkach. Wtedy wstąpiły we mnie nowe siły, zupełnie jakbym zmartwychwstawała. Kiedy położył mnie na stole, kopnęłam go z całej siły w krocze, a gdy zgiął się wpół, poprawiłam kopniakiem w twarz. Chrzęst nosa był tak miły dla ucha. Wtedy jego wspólnik powalił mnie ciosem w splot słoneczny. Próbowałam złapać oddech. Miałam nadzieję, że ten bydlak zdechnie, że kopnęłam go wystarczająco mocno. Niestety nie. Nie wiem, czy to trwało dziesięć minut, czy godzinę albo dwie, ale w końcu jego kumpel przestał opatrywać mu rany. Przynajmniej przez chwilę miałam spokój.
Skopany wstał, choć ciągle jakby się kulił z siną twarzą.
- It’s gonna be hard, whore - wycedził przez zaciśnięte z bólu zęby.
Będzie ostro, dziwko, przetłumaczyłam automatycznie. Kiedy mówił drżącym głosem, trochę lepiej go rozumiałam. Powinnam błagać o litość, krzyczeć, a ja zastanawiałam się, w jaki sposób poczęstować go jeszcze jednym kopniakiem. Możliwe, że to przez wstrząs mózgu - ból głowy był koszmarny.
Nic nie słyszałam, ale w pewnym momencie odniosłam wrażenie, że w pokoju jest ktoś jeszcze. Nagle coś cicho świsnęło, głowa mojego oprawcy odpadła po krótkim, precyzyjnym cięciu, a w sufit wystrzeliła fontanna krwi. Dopiero wtedy ciało osunęło się na ziemię. Drugi mężczyzna leżał już martwy. Nawet się nie zorientowałam, kiedy go zabili.
Obok coraz większej kałuży krwi stał Filip. Ubranie bez najmniejszej plamki, sympatyczny uśmiech.
- Jak mnie znaleźliście? - wydukałam.
Zęby rzeczywiście trochę mi się kiwały, musiałam na nie uważać i nie dotykać ich zbyt często językiem.
- Alex podłączył się do sieci komunikacyjnej i zlokalizował pani telefon - odpowiedział Filip i zaczął mnie rozwiązywać.
- Ale dlaczego w ogóle zaczęliście mnie szukać?
Ręce miałam już wolne, ale zupełnie ich nie czułam - pęta były zbyt mocno zaciśnięte, hamując dopływ krwi.
- Zorientowaliśmy się, że zabrała pani ze sobą stary telefon, a to oznaczało, że chce pani zadzwonić do kogoś z bliskich lub znajomych. Bez odpowiedniego przygotowania mogło to być niebezpieczne.
- I tylko dlatego włamał się do sieci? - Jakoś nie mogłam sobie tego wyobrazić.
- Również dlatego, że miałem złe przeczucia - skwitował Filip i pomógł mi wstać.
- Popełniłam błąd, dzwoniąc ze starego telefonu, ale nie pomyślałam o tym wcześniej - zgodziłam się, próbując utrzymać równowagę.
Przed dom podjechał samochód, po chwili do środka wszedł Barby. W ustach trzymał zapalonego papierosa. Spojrzał na mnie tylko raz i ruszył sprawdzić dom. Kiedy wrócił, już mogłam chodzić.
- Błędy, które człowiek przeżyje, są dobre. Można się z nich wiele nauczyć - powiedział i podał mi broń. - Dlaczego nie zabiła pani tego faceta przy ścianie? W tej sytuacji to był właściwie obowiązek.
Potem ruchem głowy wskazał Jurka, który patrzył na nas jak na zjawy, kurczowo ściskając w dłoni w połowie pustą butelkę bourbona.
- A z tym co? Wyda nas - rzucił Barby jak zwykle pragmatycznie i sięgnął po jeden z pistoletów.
- Musiałem, zabiliby mnie, gdybym do niej nie zadzwonił! - Jurek padł na kolana.
Skamleć i błagać to on potrafił, trzeba przyznać. Barby załadował nabój do komory. Widziałam, jak się rozgląda za poduszką. Już ją miał.
- Niech pan tego nie robi! - krzyknęłam wystraszona, a on, o dziwo, posłuchał.
Pokuśtykałam do Jurka i przystawiłam mu lufę do czoła. Już się od niego uwolniłam, już nic dla mnie nie znaczył. Nie czułam wściekłości ani litości, żalu ani nienawiści. Czułam obojętność.
- Mogłeś spokojnie do mnie zadzwonić. Wystarczyło, żebyś nic nie wspomniał o zdjęciach. Powiedziałabym ci, że mam cię w dupie, a oni by to usłyszeli. Jesteś ćwokiem, mięczakiem i tchórzem. Zawsze taki byłeś, tylko dobrze to maskowałeś.
Zaczął cicho płakać. Odwróciłam się do Barby ego i Filipa.
- Nie zabijemy go - zakomenderowałam cicho.
Zdecydowałam, że będę trwać przy swoim, choćbym musiała się im postawić, ale oni tylko przytaknęli.
- Nie można w jakiś sposób pozbawić go wiarygodności? - zapytałam.
Z każdą chwilą, z którą opadał poziom adrenaliny w moim organizmie, coraz bardziej bolała mnie głowa. Kiedy jednak coś robiłam albo nad czymś myślałam, dało się wytrzymać.
- Zamienimy go w dilera narkotykowego, który sam ćpa - zaproponował Barby - Mogę to załatwić nawet za chwilę.
Filip pokręcił głową.
- Mam coś, po czym będzie bardzo intensywnie śnić. A kiedy się obudzi, nie będzie wiedział, co tu tak naprawdę zaszło.
- No jasne. Zwłaszcza kiedy rozejrzy się dookoła - przytaknął Barby i wskazał na trupy, unosząc lekko kąciki ust.
To był jego uśmiech.
- Przeszukamy ciała i zmywamy się stąd.
- Jeden telefon wykonałam jeszcze w pobliżu śMarietty”. Może będą próbowali ustalić, skąd chciałam się połączyć - przyszło mi nagle do głowy.
- Może. - Barby natychmiast sięgnął po telefon. - Pan Rubin? Pana dotychczasowa kryjówka nie jest bezpieczna. Niech pan natychmiast ją opuści. Tak, z Mariką wszystko w porządku. Trochę poobijana, ale w porządku. Muszę kończyć.
Nie ma to jak zwięzłość. W obitych dziąsłach wszystko chrzęściło, potrzebowałam tabletek przeciwbólowych i może jeszcze czegoś na uspokojenie. Zaczynało mną porządnie telepać, w końcu przypomniał o sobie strach. Jeśli do niego nie przywyknę, zatrzęsie mnie na śmierć.
- Jedziemy do naszego nowego domu - oznajmił Barby, kiedy schował telefon.
- A co z Gubkinem? Powinien chyba dowiedzieć się o tym wszystkim.
Barby pokiwał głową i zaczął przeszukiwać martwych. Tymczasem Filip sprawdzał, czy nie zostawiliśmy żadnych śladów.
- Przekażę mu. Sytuacja robi się coraz poważniejsza, a pan Gubkin nie chce być kojarzony z takim elementem kryminogennym jak my, więc wszyscy zostaliśmy zwolnieni. Oczywiście jego środki pozostają do naszej dyspozycji. Oficjalnie pani pracodawcą jest w tej chwili pan Rubin junior.
- Czyli żadnej miłości - wymamrotałam, ale na szczęście tak szczękałam zębami ze strachu, który nadszedł z opóźnieniem, że nikt mnie nie zrozumiał.
- Mówiła coś pani? - Odwrócili się do mnie jednocześnie.
- N-nie. Zastanawiałam się tylko, co w mojej sytuacji oznacza zmiana pracodawcy.
- Nic - odparł Barby. - Chodźmy stąd. Nie powinniśmy przebywać w towarzystwie dwóch trupów i jednego ćpuna.
Zamknęliśmy za sobą drzwi. Do pomieszczenia z rozbitym szkłem zaczynały się zlatywać muchy, zwabione obietnicą uczty na zasychających kałużach. Wywróciło mi żołądek do góry nogami i na trawniku przed domem w końcu zwymiotowałam. Też dobrze.

Rozdział ósmy

Kapitan KrćmĄř opuszczony

Kapitan KrćmĄř zamknął drzwi biura, poczekał na kliknięcie samoczynnego zamka, a potem niemal sprintem zbiegł po schodach. Jak zwykle ściągnął na siebie kilka zgorszonych spojrzeń kolegów z pracy, sprzątaczek i wszystkich innych ludzi, którzy z jakichś powodów przebywali na komendzie. Nie potrafił sobie z tym poradzić, ale zawsze kiedy spędził popołudnie nad dokumentami i formularzami, czuł nieodpartą potrzebę uciec stamtąd dosłownie i w przenośni.
I nawet jeśli było to sprzeczne z przepisami, w kieszeni miał dysk z danymi osób poszukiwanych przez Interpol w ciągu ostatnich dwudziestu lat. Wiedział, że kiedy odpocznie, a Ivana pójdzie spać, będzie ślęczał jeszcze kilka godzin nad rysopisami i życiorysami przestępców. Nowak Barbarossa kogoś mu przypominał, a kapitan KrćmĄř zawsze słuchał podszeptów intuicji.
Nieoznakowany samochód służbowy, do którego użytkowania miał pełne prawo, wolał zostawić na parkingu przed komendą. Metrem dotrze do domu o wiele szybciej, ponieważ po piątej ruch drogowy zaczynał przytykać ulice. Kapitan KrćmĄř przedzierał się przez tłum i przesuwał obojętnym wzrokiem po twarzach przechodniów. Spełniony handlowiec, spełniony oszust, ktoś, kto żyje ze swoich trików i na dodatek jest z tego dumny, złodziej, który kradnie par excellence, czy też taki, który robi to w majestacie prawa. Kiedyś się wstydził, że szufladkuje ludzi, o których nic nie wie, ale dzisiaj była to dla niego doskonała zabawa. Doskonała gra. Przeczucia brał jednak poważnie pod uwagę tylko wtedy, gdy mógł je zweryfikować. Z Nowakiem Barbarossą sprawa wyglądała zupełnie inaczej. Ten wysoki, chudy mężczyzna był... pusty? Fascynował go? Najbardziej go jednak przerażał.
Już lepiej rzucić dyskretnie okiem na jakąś kobietę w obcisłych dżinsach i kurtce, która bardziej eksponowała, niż zakrywała budzący podziw facetów płaski brzuch. Z połami imitującymi staromodne fraki wyglądało to szalenie pociągająco. Przyszło mu do głowy, że na coś podobnego mógłby pozwolić Ivanie, ale szybko otrząsnął się z tej myśli. Nawet gdyby uciułał na równie ekstrawagancki strój, z pewnością by go nie założyła. Im wyższą zajmowała w firmie pozycję, tym bardziej jej ubiór stawał się konserwatywny. Co gorsza, dotyczyło to również zachowania.
Już stał przed księgarnią śKrakatit” na ulicy Jungmanna. Jak w każdy czwartek panował tam porządny ścisk. W kawiarni na pierwszym piętrze spotykali się pisarze, pisarczyki i inni ludzie w jakiś sposób związani z rynkiem książek podrzędnych gatunków, na które intelektualiści patrzyli z obrzydzeniem. Kapitan przeszedł wzdłuż półek, wziął ze stojaka numer czasopisma śŚwiatowe okręty podwodne”, który kusił analizą techniczną okrętu 551 VIIC. Dorzucił do tego egzemplarz śBroni palnej” i po chwili przepychania się dotarł do regału z nowościami. Grubaśne cegły z roznegliżowanymi pięknościami na okładkach, z muskularnymi przystojniakami i starcami z oczami płonącymi ogniem nie interesowały go.
- Macie może coś RulhĄnka? - zapytał dyskretniej, niż zamierzał, kiedy sprzedawczyni spojrzała w jego stronę.
Próbowała zachować poważną twarz. Zrozumiał, że właśnie zamknęła go w szufladce z ludźmi, którzy wstydzą się własnego gustu.
- Będzie pan musiał jeszcze trochę poczekać.
- Dzięki. - Odwzajemnił się uśmiechem.
Nawet sympatyczna. Chłopak napierający w kierunku lady uderzył go łokciem w brzuch. KrćmĄř miał ochotę chwycić go za wszarz, postawić na końcu kolejki i wytłumaczyć, czym jest dobre wychowanie, ale zauważył, że młody niezdara zgarnia z lady całe stosy makulatury. Zanim zdążył zareagować, złodziejaszek wrzasnął z bólu i puścił torbę z łupem oraz książkę, którą trzymał w drugiej ręce. Niski, przysadzisty mężczyzna z siwą czupryną dał mu po łapach tak mocno, że chłopak uderzył nadgarstkami o ladę.
- Złamał mi pan rękę! - warknął gówniarz, wyciągając przed siebie prawicę jak oręż.
Sądząc po ułożeniu przedramienia w stosunku do nadgarstka, raczej nie przesadzał. Korpulentny facet zrobił tylko zgorszoną minę.
- Niewykluczone, ale jeśli szybko się stąd nie wyniesiesz, może cię spotkać jeszcze coś gorszego... - na moment zawiesił głos. - Na przykład zadzwonię na policję.
KrćmĄř złożył w myślach pokłon dla spostrzegawczości i psychologicznych zdolności faceta. Jego groźba, choć była to tylko informacja o zgłoszeniu kradzieży, zabrzmiała wręcz demonicznie.
- Panie Zierny, codziennie mnóstwo osób pyta, kiedy wydacie nową książkę RulhĄnka - sprzedawczyni zwróciła się do siwego mężczyzny.
Kapitan uśmiechnął się mimowolnie. Zaskoczyło go, że wydawca książek pełnych przemocy i krwi, z akcją pędzącą z prędkością większą niż światło wygląda tak poważnie, niemal pospolicie. Z drugiej strony, pomyślał gorzko, trudno się spodziewać, żeby kapitan policji z wydziału zabójstw czytał powieści, w których do dobrego tonu należało na każdej stronie zabić co najmniej jednego, albo jeszcze lepiej dwóch czy trzech gliniarzy.
Odpowiedź wydawcy umknęła jego uwadze i cierpliwie czekał w kolejce do kasy. Wibrowanie telefonu służbowego poczuł z opóźnieniem.
- Płacę! - rzucił, przyciągając spojrzenia.
Pokazał zakupy, zostawił na ladzie dziesięć koron więcej, niż się należało, i szybko wyszedł na zewnątrz.
- Kapitan KrćmĄř.
- Tutaj Franta. Przepraszam, że zawracam ci głowę po służbie, ale mamy trupa. Porządnie zmasakrowanego, chyba będziesz tym zainteresowany.
- Oddzwonię z samochodu - odpowiedział KrćmĄř i bez namysłu ruszył biegiem w stronę tramwaju. W ostatniej chwili wskoczył pomiędzy zamykające się skrzydła drzwi. Wrzucił telefon do kieszeni kurtki i złapał za uchwyt.
Po pięciu minutach siedział już w samochodzie i próbował włączyć się do ruchu na Łazarskiej. Nikt nie chciał go przepuścić. Otworzył okno i położył na dachu koguta. Wypucowany mercedes chciał jeszcze przed nim zdążyć, ale KrćmĄř nie odpuścił i błotnik lekko zaskrzypiał w starciu z drugim błotnikiem. Dla policyjnego auta to tylko kolejna rysa, a dla niego dobry uczynek na koncie - przez ten manewr dał zarobić jakiemuś mechanikowi.
Klakson mercedesa rozwył się histerycznie, ale KrćmĄř już płynął z prądem rzeki aut.

* * *

Pod wskazanym adresem stała kamienica z okresu międzywojennego z odnowioną niedawno fasadą. W zestawieniu z przylegającym do niej starym budynkiem zbyt duże okna zdradzały, jak luksusowe pomieszczenia mieścił ten dom. Portierowi w stróżówce przy windzie kapitan niedbale machnął legitymacją przed twarzą i ruszył biegiem po schodach do góry. Powietrze na korytarzu było zimne, czyste, z ledwie wyczuwalnym zapachem środków dezynfekcyjnych. Już na drugim piętrze poczuł jednak w tej kompozycji jeszcze jedną woń, tę, którą zajmował się zawodowo.
Umundurowanemu policjantowi trzymającemu wartę przed wejściem do mieszkania nie musiał okazywać legitymacji, znali się z widzenia. Przez chwilę niezauważony obserwował precyzyjną i szybką pracę techników. Franta, jego kolega z pracy i przyjaciel, zauważył go dopiero po chwili i kiwnął głową, żeby podszedł rzucić okiem na zwłoki.
- Paul Willert, obywatel usa. Według daty na stemplu kontroli granicznej przybył do Czech trzy dni temu - zaczął relacjonować bez zbędnych wstępów.
KrćmĄř słuchał w milczeniu najświeższych ustaleń, z uwagą przyglądając się leżącym na podłodze zwłokom. Rozpięty szlafrok i białe slipy ze znaczkiem Lacoste nie do końca zakrywały to, co powinny. Mężczyzna był dobrze zbudowany, ale w ostatnim czasie trochę się zaniedbał i zaczynał mu rosnąć bebech. Silne ramiona i muskulatura świadczyły o aktywnym trybie życia w przeszłości.
Amerykanin, myślał KrćmĄř, na pewno grał w futbol amerykański. Starał się przypisać taką budowę ciała do odpowiedniej dyscypliny sportowej.
- Zaskoczył go w łazience i urwał mu rękę. Bardzo jestem ciekawy, po co to zrobił - kontynuował Franta.
- A ja jestem ciekawy jak - powiedział głośno KrćmĄř, przeszedł okrakiem przez kałużę krwi i spojrzał na wannę. Czysta.
Lekarz, który oglądał leżącą w przedpokoju oderwaną kończynę, potraktował to pytanie całkiem poważnie.
- Najprościej byłoby unieruchomić ofiarę, czymś ją ściskając. Potem przywiązać do ręki sznurek i ciągnąć go przez kilka bloczków, takich, jakie stosują we wciągnikach. Wtedy każdy by sobie poradził. Ale jeśli tak właśnie było, powinniśmy znaleźć otarcie i siniaki w miejscu przywiązania sznura. Najlepiej takie rzeczy zakładać na przedramieniu. - Podniósł urwaną kończynę i obejrzał ją dokładnie ze wszystkich stron. - Przy pobieżnych oględzinach nic takiego nie widać. Ponadto najpierw powinno puścić ramię, ale tutaj nie wytrzymał staw łokciowy. Dziwne. - Pokręcił w zamyśleniu głową.
- Dałoby się też bardziej dynamicznie. Szarpnąć tak szybko, żeby siła pociągnięcia była większa od wytrzymałości materiału - zasugerował KrćmĄř, nie potrafiąc oderwać wzroku od zmasakrowanego ciała.
- Jak pan na to wpadł?
- Skończyłem studia techniczne. Znalazł pan jakieś otarcia albo zmiażdżenia?
- Tak, w okolicach nadgarstka. Jakby ktoś chwycił denata kleszczami w kształcie ludzkiej ręki.
- Bomba. Nie zapomnij umieścić tego spostrzeżenia w protokole - rzucił beznamiętnie kapitan.
Znowu zadzwonił telefon.
- Kapitanie? Mamy pana na samym szczycie listy osób, które właśnie skończyły służbę. Reszta w terenie. Znaleziono zwłoki w męskiej toalecie na lotnisku Ruzyně.
- Zaraz będę. - KrćmĄř szybko przerwał połączenie.
Uwagę, że tak naprawdę nigdy nie jest po służbie, zostawił dla siebie.
Przez chwilę zastanawiał się, czy nie zadzwonić do Ivany i nie uprzedzić jej o spóźnieniu. Dał sobie jednak spokój, i tak nic by to nie pomogło. Zamiast jednej mieliby dwie kłótnie, najpierw na odległość, potem oko w oko.
Jeszcze raz uważnie przyjrzał się twarzy ofiary. Próbował sobie wyobrazić, jak by wyglądała bez powykrzywianej konwulsjami maski agonii. Albo strachu, poprawił natychmiast. Mężczyzna mógł doznać takiego szoku, że przed śmiercią niczego nie czuł.
- Dzięki, że do mnie zadzwoniłeś, właśnie zacząłem drugą zmianę. Jadę na lotnisko. - Pożegnał przyjaciela i wyszedł z mieszkania.
U portiera czekał na niego mężczyzna w zamszowym płaszczu i szarym kapeluszu. Znali się z kilku konferencji prasowych. Pismak dla nikogo nie pracował na stałe, zarabiał odsprzedawaniem sensacyjnych informacji z kryminalistyki temu tabloidowi, który oferował najlepszą cenę. Na ucztę nadciągają sępy, pomyślał KrćmĄř.
- Na mój komentarz nie ma pan co liczyć. Spokojnie wystarczy panu to, czego dowiedział się pan od personelu - zbył go KrćmĄř, zanim jeszcze usłyszał pytanie. - Może pan też spróbować z kapitanem Haletem - odesłał dziennikarza do kolegi znanego z niedyskrecji i niemalże biegiem ruszył w kierunku samochodu.
Zanim przekręcił kluczyk, przez chwilę bił się z myślami, czy mimo wszystko nie zadzwonić do domu, ale Ivana i tak prawdopodobnie była gdzieś na aerobiku. Postanowił napisać jej chociaż SMS-a.

* * *

Pod wieczór ruch uliczny nieco zelżał, dzięki czemu KrćmĄř nie musiał włączać syreny. Kierowcy zapalali światła, a on uświadomił sobie, że bolą go od tego oczy. Chyba trochę zbyt długo siedział przed monitorem komputera.
Zaparkował przed halą odlotów na zakazie, pokazał pilnującemu porządku policjantowi legitymację i wszedł do środka. Wysoki stopniem oficer służby celnej - KrćmĄř nie znał się na ich dystynkcjach - już na niego czekał. Wyglądał na bardzo zdenerwowanego, włosy pod czapką miał posklejane od potu.
- Znaleźliśmy go w ubikacji za punktem odprawy celnej, zaprowadzę pana. Ogrodziliśmy to miejsce. Zatrzymałem też świadka, który go znalazł. Jest wściekły, uciekł mu samolot do Bangkoku.
Celnik wyglądał na wyjątkowo zadowolonego z faktu, że może zrzucić całą odpowiedzialność na kogoś innego.
- W porządku - przytaknął KrćmĄř, by go uspokoić, i pierwszy ruszył we wskazanym kierunku.
- Poproszono tu pana, bo podobno znalazł pan zwłoki zmasakrowane w podobny sposób - przywitał go niemal wesoło korpulentny mężczyzna w okularach i z walizeczką w ręku. Opierał się przy tym nonszalancko o framugę drzwi, do której przypięto żółtą taśmę policyjną.
KrćmĄř wiedział, że to dyżurny patolog rejonu Praga-Zachód. Ostrożnie zajrzał do toalety.
- Kolega znalazł. To przypadek, że tu jestem. - I straszna szkoda, dodał w myślach.
Białe kafelki podłogowe wyglądały na dopiero co umyte, tyle że krwią, a nie wodą.
- Przydałyby się gumiaki - zażartował patolog, ale bez uśmiechu.
KrćmĄř wszedł jako pierwszy. Miał wrażenie, że podeszwy przyklejają mu się do podłogi. Ciało leżało w jednej z kabin z głową wciśniętą do muszli klozetowej. Poprzetrącane kończyny, skóra w wielu miejscach podziurawiona ostrymi końcami połamanych kości, gardło przypominające kosz na śmieci z otwartą klapą. KrćmĄř odsunął się, żeby fotograf mógł zrobić zdjęcia z bliska.
- Co było przyczyną śmierci? - Spojrzał na lekarza.
- Przyjmijmy roboczo, że ktoś go zatłukł. Szczegóły dopiero po sekcji.
Kapitan skinął głową. Nie spodziewał się innej odpowiedzi. Czasami podejrzewał, że ten facet absolutnie niczego nie bierze na poważnie, że wszystko przepuszcza przez filtr swojego absurdalnego poczucia humoru.
Pobieżnie przesłuchał świadka, który na dobrą sprawę nie widział niczego ważnego. Potem poczekał, aż wyciągną trupa z toalety - muszlę musieli rozbić młotem, bo nie potrafili ruszyć ciała z miejsca. Dopiero po wszystkim zorientowali się dlaczego. Czaszka została wepchnięta do wąskiego odpływu z taką siłą, że pękła i uległa deformacji.
Na sam koniec KrćmĄř podszedł do lekarza, który właśnie zamykał naczynia z próbkami i zapisywał spostrzeżenia w laptopie.
- Nie macie przynajmniej jakichś wstępnych ustaleń? - spróbował raz jeszcze.
- Głowy za to nie dam, ale wydaje mi się, że ten człowiek był torturowany. Wprawdzie nie jakoś specjalnie długo, niemniej jednak drobniejsze obrażenia z pewnością powstały jeszcze przed śmiercią.
- Dzięki. - KrćmĄř ruszył w stronę wyjścia, by wreszcie odetchnąć świeżym powietrzem.
Słowa patologa podziałały jak kamień, który poruszył lawinę, i kapitan nagle stracił do tego wszystkiego dystans. Zrobiło mu się niedobrze. Poczuł, że natychmiast musi zadzwonić do Ivany, musi jej powiedzieć, że jedzie do domu i cieszy się na spotkanie. Jej telefon był jednak wyłączony. Na wyświetlaczu mrugała ikonka wiadomości głosowej.
- Mieliśmy dzisiaj iść na imprezę firmową - usłyszał doskonale znany mu głos, zniekształcony przez wściekłość. - To było dla mnie ważne, ale nie przyszedłeś. Mam w dupie twoją głupią pracę, mam w dupie twoją jałmużnę. Ciebie też mam w dupie. Wyprowadzam się. Z Bogiem.
KrćmĄř wsiadł do samochodu i przez chwilę gapił się na drogę, nie zapalając silnika. To już od dawna wisiało w powietrzu. Od tak dawna, że zaakceptował tę myśl i miał nadzieję, że cała sytuacja rozejdzie się po kościach. Nie zarabiał zbyt wiele, mieszkali na peryferiach Pragi w starym bloku, a na dodatek wracał do domu późno, zawsze o innej porze. Nagle to wszystko na niego spadło, czuł się, jakby ktoś go uderzył w tył głowy kijem baseballowym. Zauważył, że patrolujący okolicę policjant dziwnie na niego patrzy, więc postanowił w końcu odjechać. Po drodze jeszcze kilka razy próbował dodzwonić się do Ivany, ale bezskutecznie.
Po raz pierwszy od bardzo dawna udało mu się zaparkować bezpośrednio przed blokiem. W oknach jego mieszkania było ciemno. Żaluzje podniesione - może na mnie czeka, myślał, może nie jest jeszcze tak źle? Głupek, żachnął się niemal natychmiast. Chodnikiem przeszła para z psem na smyczy, słyszał urywki ich cichej rozmowy. Wyschło mu w gardle i spierzchły wargi. Chciał się czegoś napić, ale nie miał ochoty na wodę gazowaną ani mleko, a tylko to trzymał w lodówce, o ile pamięć go nie myliła. Poza tym odrzucała go wizja siedzenia w ciemnym, pustym mieszkaniu. Na skróty pomiędzy garażami, które ktoś z magistratu za łapówkę zgodził się postawić na środku parkingu, ruszył w kierunku knajpy. Przywitał go dym, szczęk kufli i odgłosy meczu piłkarskiego. Od momentu kiedy był tutaj po raz ostatni, nic się nie zmieniło, może ekran telewizora zyskał kilka cali. Stanął przy barze, wskazał palcem półlitrowy kufel i położył na ladzie dwudziestokoronówkę. Wypił piwo dwoma haustami i od razu wyszedł. Do domu nie wracał na skróty, ale chodnikiem dookoła poustawianych w rzędy samochodów. Chciał odwlec moment powrotu jak tylko się dało. W zaciemnionym miejscu na parkingu, gdzie dźwig zasłaniał światło latarni, zauważył trzy pochylone przy aucie postacie. Nie dostrzegłby ich, gdyby nie charakterystyczny dźwięk uderzenia metalu o metal.
- Co wy tam robicie? - zapytał spokojnie, wyciągając ręce z kieszeni.
- Nie twój interes, piździelcu. Spieprzaj i ciesz się, że żyjesz - odpowiedział mu męski głos. Nieznajomy trzymał coś, co przypominało długi stalowy pręt.
KrćmĄřowi nawet nie przyszło do głowy, by łapać za broń. Zamiast tego wyciągnął z kieszeni latarkę i oświetlił twarz mężczyzny. Dwadzieścia, może dwadzieścia dwa lata, zaniedbany, rzadki zarost, złoty łańcuszek na szyi, oczy osadzone blisko siebie, mały nos i cofnięty podbródek. Wiedział, że teraz będzie w stanie zidentyfikować go w każdych okolicznościach. Przesunął stożek światła na kolejną postać. Cała trójka kradła opony.
- Damy mu po ryju, nie będzie się wpierdalał w cudze sprawy - wycedził przez zęby młodzik z torbą narzędzi i ruszył przed siebie, a dwaj pozostali za nim.
KrćmĄř nie czekał na atak, obniżył punkt ciężkości, wbił się ramieniem pod pachę napastnika, chwycił go za rękę i przerzucił przez plecy. Drugi był już prawie w jego zasięgu, sięgał właśnie pod płaszcz. Kapitan odbił się, lewą rękę oparł o karoserię stojącego obok samochodu i zafundował chłopakowi kopnięcie boczne. Napastnik nie spodziewał się ciosu. Podeszwa trafiła go w miejsce pomiędzy szyją a klatką piersiową. Padł na miejscu i resztkami sił próbował pełznąć po betonie. Trzeci zastygł w bezruchu z nożem w ręce.
- Ja nic... - Pokręcił głową, błysk światła odbił się od jego białek i zębów.
Upuszczony nóż brzęknął o chodnik. KrćmĄř powoli zrobił jeden krok, drugi i bez zamachu poczęstował chłopaka sierpowym, a następnie poprawił łokciem. Uderzenie odrzuciło złodziejaszka, wyhamował ze strasznym hukiem na masce jakiegoś samochodu.
Kapitan zorientował się, że głęboko oddycha i jednocześnie nasłuchuje. Jeden jęczał, drugi charczał, a trzeci z twarzą w dłoniach cały czas skomlał.
- Niech mnie pan nie leje, niech mnie pan nie leje!
Powstrzymał ogromną chęć poczęstowania gnojka kopniakiem. Sięgnął mu do kieszeni, wyciągnął komórkę i machinalnie wcisnął kilka klawiszy.
- Osiedle ogrodowe, numer służbowy osiemset osiemdziesiąt dwa. Trzech mężczyzn, kradli samochody. Proszę przyjechać na interwencję.
Rozłączył się, starł z telefonu odciski palców, wrzucił go z powrotem do kieszeni chłopaka i wolnym krokiem ruszył w stronę domu. Krótka jatka nie poprawiła mu humoru. Zrozumiał, że oprócz wściekłości i poczucia krzywdy dręczyła go również pogarda dla samego siebie.
Wystarczył rzut oka na mieszkanie, by się zorientować, że Ivana rzeczywiście zabrała większość swoich rzeczy. Nie zapomniała nawet o ręcznie wyszywanym obrusie, który jako mała dziewczynka dostała w prezencie od babci. Nagle poczuł, jakby tego domu było o wiele mniej. Przebrał się i umył, próbując zignorować fakt, że na półce brakuje szminki i szczoteczki do zębów, a na wieszaku jej ulubionego szlafroka. Jak automat usiadł przy biurku, włączył komputer, podłączył dysk z bazą danych i skupił całą uwagę na twarzach przestępców poszukiwanych międzynarodowymi listami gończymi.

Rozdział dziewiąty

Łzy, strach i stanowczość

Do śMarietty” już nie wracaliśmy, Barby pojechał okrężną drogą do nowego domu. Ciągle jeszcze nie mogłam dojść do siebie i z każdą chwilą było coraz gorzej. W radiu przez cały czas coś trzaskało i szumiało. Komentatorzy przerywali sobie nawzajem i dopiero gdzieś tak po półgodzinie, kiedy padła nazwa naszego hotelu, zrozumiałam, że odbieramy fale policyjne. Starałam się skoncentrować, by cokolwiek z tego zrozumieć.
- Atak zbrojny na hotel śMarietta”, zabity portier i prawdopodobnie kilku gości. Potrzebujemy posiłków - relacjonował jakiś mężczyzna podniesionym głosem.
- Alex? - próbowałam przekrzyczeć huk silnika.
- Spotkamy się z nim w willi - odpowiedział chłodnym tonem Barby.
To mnie uspokoiło. Na chwilę zasnęłam - albo zemdlałam. Obudził mnie powiew świeżego powietrza, kiedy Barby wysiadał.

* * *

Willa, potężny budynek w stylu secesyjnym, była ukryta w zieleni niedaleko brzegu Wełtawy. Willa, czy raczej mały zameczek.
- Nasza parcela sięga aż do brzegu rzeki. Można to wykorzystać w przypadku konieczności ewakuacji. Motorówka powinna dotrzeć już jutro - wyjaśniał Filip.
Zauważyłam go dopiero wtedy, gdy się odezwał. Stał oparty o framugę drzwi, niewidoczny na granitowym tle jak prawdziwy kameleon.
- Potrzebujemy dużego domu blisko centrum, a niczego lepszego po prostu nie mogliśmy znaleźć - niemal się usprawiedliwił.
Kolejne mocne i słabe strony nowej siedziby niezbyt mnie interesowały i nie rozumiałam, po co opisywał to wszystko aż tak drobiazgowo. Zupełnie jakbym to ja musiała zatwierdzać ich decyzje! Jeśli o mnie chodzi, mogliby spokojnie wykupić Hradczany. Coś mi zresztą podpowiadało, że ci dwaj byliby do tego zdolni.
- Cała się lepię od krwi. Muszę wrzucić na siebie czyste ciuchy i wziąć jakieś leki przeciwbólowe - wysepleniłam. Stłuczenia zdążyły już spuchnąć i każde wypowiedziane słowo sprawiało mi potworny ból. Jeśli poharatali mi szczękę, przez kilka najbliższych tygodni będę musiała wpieprzać jogurty.
Kiedy nieporadnie próbowałam wspiąć się po schodach, nagle do mnie dotarło, że śmierć moich oprawców nie zrobiła na mnie żadnego wrażenia. Stało się to, w momencie kiedy znowu chciałam coś powiedzieć. Bydlaki.
Alex przywitał nas troskliwym wyrazem twarzy i wielkim kudłatym psem, który stał u jego boku. Barby rzucił od progu, że wszystko z nami w porządku, co najwyraźniej chłopakowi wystarczyło. Jak na mój gust trochę za szybko się uspokoił. Uśmiechnął się, spojrzał na mnie i zniknął w którymś z pokojów. Liczyłam na milsze powitanie, na nieco więcej współczucia. Cóż, być może powinnam się cieszyć, że dzięki mnie wyzwolił się na chwilę z pęt pracoholizmu. Przynajmniej pies dokładnie mnie obwąchał i radośnie zamerdał ogonem. Sądząc po szarym nosie, najlepsze lata miał za sobą.
- Był na wyposażeniu - wyjaśnił Barby. - Nie chciałem go wyrzucać.
Na tle dzisiejszych wydarzeń jego troska o los psa wydała mi się absurdalna.
- To dobrze - wymamrotałam.

* * *

Siedziałam długo pod prysznicem. Porządnie wymasowałam sobie ręce i nogi. Kiedy po kąpieli spojrzałam w lustro, byłam zaskoczona, jak mało ran zostało na mojej twarzy - opuchlizna pewnie do jutra zniknie. Ktokolwiek pakował moje rzeczy w hotelu, zabrał dokładnie wszystko, nie zapomniał nawet o kosmetyczce. Ani, dzięki Bogu, o paczce tamponów, które leżały obok. Zbliżały się te cholerne dni, a po ostatnich przeżyciach mogły przyjść nieco wcześniej.
Ubrałam szlafrok, bez zastanowienia przerzuciłam przez ramię pas z bronią w kaburze i poszłam do pokoju stołowego. Barby z Filipem siedzieli w fotelach, na stole stała karafka z wodą oraz pękata butelka z napisem bunnahabhain i podobizną wąsatego marynarza z fajką.
O dziwo, już im nie przeszkadzało, że paraduję przed nimi w negliżu.
- Jakieś nowe wieści, które powinnam usłyszeć? - zapytałam.
- Nie. Pójdę się rozejrzeć w hotelu - odparł Barby, nie spuszczając ze mnie wzroku. - A później popytam, kim są ci kolesie, którzy tak panią urządzili.
Pił whisky z wodą sodową, wnioskując z barwy napoju, mocno rozrzedzoną. Do tej pory sądziłam, że takie drinki pija się wyłącznie w kiczowatych kryminałach.
- A ja muszę załatwić parę spraw związanych z wyposażeniem laboratorium pana Rubina - powiedział Filip. - Frank Bernard piekli się i prawie zieje ogniem z paszczy. Chce wiedzieć, gdzie się ukrywamy - dodał i popatrzył przy tym na mnie znacząco.
Zrozumiałam, że Filipowi jest wszystko jedno, czy z rozwścieczonego Franka Bernarda bucha para i dym, jakby go nafaszerowano trotylem. Bardziej zależało mu chyba na mojej opinii.
- Rozumiem, że zdradziłam naszą kryjówkę w śMarietcie”, ale dlaczego nie obronił nas doskonały pan Bernard, skoro został poinformowany, że mieszkamy właśnie w tym hotelu?
- Może nie zdążył - włączył się do rozmowy Barby. - Miał mało czasu.
- Pan by zdążył.
Spojrzał na mnie nieco zdziwiony, ale nie protestował.
- Zanim powierzymy swoje bezpieczeństwo panu Bernardowi, chciałabym się z nim spotkać na neutralnym gruncie, najlepiej w obecności pana Gubkina, by mógł mnie osobiście zapewnić, że pracuje dla Rubina. I że jego usługi są warte pieniędzy, jakie za nie dostaje - dokończyłam.
Nie chciałam im rozkazywać i nie potrafiłam uzasadnić swoich przypuszczeń, ale wydawało mi się, że nie są one bezpodstawne. Możliwe, że po tym, co mnie spotkało, byłam przesadnie ostrożna. Obydwaj kompani kiwnęli jednak głowami na znak akceptacji.
- To brzmi rozsądnie - zgodził się Filip.
Barby przez cały czas mierzył mnie wzrokiem. Nie potrafiłam odgadnąć, co się ukrywa pod tym kamiennym wyrazem twarzy.
- Dlaczego polują na mnie, a nie na was? To już ich drugie podejście - przyszło mi nagle do głowy. Milczeli, wciąż bacznie mnie obserwując. - Ponieważ widzieli mnie z Aleksem i myślą, że ich do niego doprowadzę. I że stanowię najłatwiejszy cel - sama sobie odpowiedziałam.
- Im się wydaje, że jest pani najłatwiejszym celem - poprawił mnie Filip, wstając. - Muszę już iść, mam dużo spraw do załatwienia. W nocy technicy zaczną instalować laboratorium, więc proszę się nie obawiać, jeśli coś pani usłyszy. Dzisiaj albo jutro powinien do nas dołączyć kolejny współpracownik.
Dotarło do mnie, że zostanę sama z Aleksem pochłoniętym pracą, i natychmiast spojrzałam na swój pistolet.
- Pokażę pani prowizoryczny system bezpieczeństwa, który kazałem tu tymczasowo zainstalować. - Barby sięgnął po kapelusz. - I niech pani strzela, kiedy to będzie konieczne.
Nad życzeniami dobrej i spokojnej nocy powinien jeszcze trochę popracować.

* * *

W łóżku znalazłam się dopiero po dwóch godzinach. Wszystkie okna i drzwi zostały zabezpieczone przed wtargnięciem osób niepożądanych, a ja chciałam jeszcze sprawdzić na panelu kontrolnym, czy w razie alarmu będę w stanie natychmiast się zorientować, w którym miejscu przerwano system. No i przy okazji zrobiłam obchód całego domu. Od środka sprawiał wrażenie jeszcze większego niż z zewnątrz. Trzy piętra nad ziemią i trzy pod, przy czym część sutereny i pierwszego piętra były już do połowy zastawione sprzętem badawczym. Rozpoznałam mikroskopy elektronowe, optyczne i rastrujące, urządzenia rejestrujące ślady promieniowania gamma lub energii promienistej, aparaturę umożliwiającą syntezę i modyfikację materiału genetycznego, hodowlę kultur in vitro, spektrometry, analizatory oraz mnóstwo innych sprzętów, o których przeznaczeniu nie miałam nawet mglistego pojęcia. Wszystko to kosztowało dziesiątki, jeśli nie setki milionów dolarów. Zrobiło mi się słabo, kiedy o tym pomyślałam.
Oczywiście można było to dostać całkiem legalnie, ale nawet najbardziej renomowane instytuty naukowe musiały czekać na podobne urządzenia długie miesiące. Członkom mafii załatwienie tego wszystkiego zajęło raptem dwa dni.

* * *

W jednym z pomieszczeń w podziemiach znalazłam Aleksa. Nie pracował już na laptopach, ale na trzech terminalach podłączonych do wielkiej skrzyni pod stołem. Za jego plecami huczały urządzenia, w których przechowywał preparaty, w komorze próżniowej mrugał wyświetlacz wartości z ultraprecyzyjnych wag, a przy ścianie stały ogromne butle ciśnieniowe z obojętnymi gazami, tlenem i wodorem.
- Dobranoc - prawie krzyknęłam.
Odpowiedziała mi cisza. Spróbowałam głośniej. Zero reakcji.
Nawet gdybym ucięła mu ucho, raczej nie udałoby mi się go zdekoncentrować. Niech żyje Vincent van Gogh! I to o względy takiego faceta miałam zabiegać...

* * *

Zanim zasnęłam, jeszcze raz dokładnie przeanalizowałam w myślach przebieg tego potwornego dnia. Uświadomiłam sobie, że podeszli mnie przez człowieka, któremu ufałam i którego na swój sposób kochałam. A jeśli znów tego spróbują? Wiedzieli o mnie wszystko albo prawie wszystko. Przypomniało mi się, że dzwoniłam również do rodziców. Było już wprawdzie po dziewiątej, ale na takie sprawy nigdy nie jest za późno. Wstałam, poszłam do jadalni i chwyciłam jeden z walających się dookoła komputerów.
Nigdy wcześniej nie pracowałam na równie szybkich łączach. Mój tato przez całe życie chciał zobaczyć jakiś daleki, egzotyczny kraj, ale nigdy nie udało im się z mamą odłożyć na to wystarczających środków. Kiedy przeszedł na emeryturę, pożegnał się ze swoim marzeniem. Naprędce przejrzałam oferty biur podróży i wybrałam trzymiesięczną wycieczkę objazdową po Ameryce Północnej, ewentualnie Południowej albo po Azji. W innych okolicznościach koszt tej imprezy przyprawiłby mnie o zawrót głowy, ale tym razem płaciła mafia, a oficjalnie pan Gubkin albo pan Rubin. Wszystko jedno. W końcu postanowiłam skusić rodziców wycieczką po Stanach Zjednoczonych. Jeśli w tak krótkim czasie nie uda się załatwić wiz nawet wyjątkowo sprawnej organizacji pana Rubina, pozostawały dwie inne możliwości.
Zadzwoniłam do Barby’ego, by wyjaśnić mu krótko i węzłowato, czego i z jakich powodów potrzebuję.
- Żaden problem. Jeśli będę miał jutro ich paszporty do dyspozycji na dwie godziny, dostaną wizy, dokądkolwiek zechcą. O ile nie figurują na indeksie terrorystów poszukiwanych przez organy ścigania Stanów Zjednoczonych, wtedy zajęłoby mi to nieco więcej czasu - tłumaczył cierpliwie Barby.
- Nie ma takiego problemu. Jestem zainteresowana - powiedziałam na pożegnanie.
Mój ojciec na pewno nie figurował na żadnej liście terrorystów.
Dochodziła dziesiąta. Trochę stremowana wybrałam numer do domu. Wsłuchana w sygnał połączenia, zastanawiałam się, co i jak mówić, by brzmieć przekonująco.
- Cześć, mamusiu. - Odetchnęłam z ulgą, kiedy usłyszałam znajomy głos. - Mam dla was bajeczny prezent na Gwiazdkę, egzotyczną wycieczkę do Ameryki. Udało mi się załatwić okazyjnie, ale musicie być na lotnisku - spojrzałam na stronę biura podróży - jutro o ósmej wieczorem.
Mówiłam, kłamałam, zmyślałam, w końcu mama mi uwierzyła, czasami słyszałam też wzruszony głos ojca. Byłam tym wszystkim załamana, chciało mi się ryczeć, że ja jestem tu, oni tam, że oni się cieszą, a ja trzęsę tyłkiem ze strachu.
- Ale jak mamy się spakować na tak długą podróż? Przecież nie zdążymy niczego kupić - lamentowała mama.
- Przecież wszystko macie w domu. Jeśli nie, dajcie znać, a ja wam to załatwię. To jest wycieczka last minutę, czegoś równie atrakcyjnego już nigdy mogę nie trafić, taka okazja zdarza się tylko raz w życiu!
W końcu obiecali, że będą w Pradze o drugiej po południu, i to z paszportami. Mój największy życiowy wyczyn, nie jakaś tam bójka z amerykańską soldateską.
Wyczerpana padłam na kanapę i zaczęłam beczeć. Kłamałam i absolutnie nikomu nie mogłam się zwierzyć, jak jest mi źle. Kudłaty pies, najstarszy z lokatorów, przyszedł do mnie, polizał mnie po ręce i położył się obok. Jego ciepło było tak przyjemne... Głaskałam go, głaskałam, aż dotarło do mnie, że oczy mam już suche. Zamiast przerażenia i żalu czułam jedynie wściekłość na ludzi, którzy mnie napadli i zmusili do strachu o najbliższych. Oderwałam wzrok od zapadającego w błogi sen psa. Metalowa powierzchnia pistoletu leżącego na biurku odbijała światło monitora. Czas do łóżka. Weszłam do sypialni i przytrzymałam Kudłaczowi drzwi. Zawsze to lepiej mieć jakieś towarzystwo.

Rozdział dziesiąty

Nowak Barbarossa, myśliwy i ofiara

Nowak Barbarossa zaparkował naprzeciwko opuszczonego hotelu śMarietta”. Przez chwilę siedział w samochodzie i patrzył, czy okolicy nie patroluje policja. Nikogo takiego nie zauważył. Spóźnieni przechodnie przyspieszali kroku na nieoświetlonym odcinku ulicy. On sam zwykle odruchowo przyspieszał, znalazłszy się w kręgu rzucanego przez latarnię światła. Być może właśnie takie drobiazgi najlepiej ukazywały różnicę dzielącą go od praworządnych obywateli. Rozbawiła go ta refleksja, ale mimo to jego twarz nie drgnęła.
Wysiadł, ostrożnie zatrzasnął drzwi, by nie zwracać na siebie uwagi osób postronnych, i przeszedł przez ulicę. Taśmę policyjną przeciął scyzorykiem, a potem na chwilę przywarł do ciemnej tafli drzwi. Samotny przechodzień nie zauważył go, całkowicie skoncentrowany na szybkim marszu wilgotnym chodnikiem, ze wzrokiem utkwionym we własne stopy.
Barbarossa naparł na drzwi - nie musiał korzystać z wytrycha, ktoś już wcześniej wyłamał zamek. Wszedł do środka, zamknął drzwi i odczekał, aż wzrok przywyknie do ciemności i całkowity mrok zamieni się w szarówkę rozrzedzaną światłem latarni ulicznych. W powietrzu wciąż jeszcze wisiał smród prochu strzelniczego. To musiała być niezła jatka, pomyślał. Zapalił latarkę i wąziutkim snopem światła wodził po ścianach. Za ladą w recepcji zauważył cztery otwory. Ostrożnie ruszył w ich kierunku, pod stopami chrzęścił tynk. Z bliska przy śladach po kulach dostrzegł wielką czerwoną plamę. Każdy z otworów starannie przeszukał opuszkami palców i dopiero w trzecim znalazł kulę, którą wydłubał scyzorykiem. Była mocno zdeformowana, ale wyglądało na to, że to kaliber dziewięć milimetrów. W tym kraju broń kaliber dziewięć milimetrów dało się kupić za półdarmo, i to wcale nie najgorszą. Wręcz przeciwnie, ocenił Barbarossa po pierwszych oględzinach hotelu.
Minął kontuar i ruszył powoli do góry. Na schodach, mniej więcej na wysokości ramion, ciągnęła się kolejna seria otworów. Przypominały te z parteru, ale sądząc po bardzo małych odstępach między dziurami, musiała to być broń automatyczna. Smród prochu strzelniczego zyskał na intensywności. Barbarossa dokładnie obejrzał wykładzinę na schodach - oprócz pyłu z pokruszonego tynku nie zauważył innych zabrudzeń. Zastanawiał się, czy to napastnicy, czy może ochrona hotelu była aż tak kiepska, że nikt nie oberwał. A może wcale nie chodziło o to, by kogoś trafić? Może wbrew pozorom napastnicy działali wyjątkowo sprawnie? Kolejna możliwość - snajper trafił, ale napastnika i tak to nie powstrzymało. Ta myśl zaniepokoiła Barbarossę. Nie, poprawił sam siebie, raczej go przestraszyła. Sam siebie nigdy nie okłamywał. Odbezpieczył pistolet, nabój już czekał w komorze. Nie było sensu bać się czegoś, na co i tak nie miał wpływu. Miał za to broń, pewną rękę i dobre oko. Jeśli to nie wystarczy, nie pozostanie nic innego jak kapitulacja.
Po cichu doszedł na najwyższe piętro i zanim skręcił w lewo, w stronę apartamentu, który wynajmowali, zamarł. Ostrzegł go szelest papieru. Natychmiast zgasił latarkę i znowu dość długo czekał, aż oczy przyzwyczają się do ciemności. Miał kłopot z identyfikacją źródła dźwięku, ale z każdą chwilą był coraz bardziej przekonany, że dochodzi on zza drzwi ich pokoju - prawdopodobnie ktoś przeszukiwał pozostawione tam rzeczy.
Przełknął ślinę. Stawiał kroki ostrożnie, jeden po drugim. Pod podeszwami chrzęścił rozłupany tynk, a własny oddech wydawał mu się o wiele głośniejszy niż szum koron drzew targanych wichrem. Uderzenia serca odczuwał jak bicie dzwonu.
W końcu zatrzymał się pod drzwiami. Intruz zostawił je uchylone, szelest papieru brzmiał teraz o wiele wyraźniej. Barbarossa podciągnął spodnie, klęknął i z głową tuż przy ziemi zajrzał do środka. W egipskich ciemnościach korytarza stanowiło to być może przejaw zbytniej ostrożności, ale ze względu na dręczące go obawy wolał nie ryzykować. Mężczyzna - niski mężczyzna albo kobieta, doprecyzował swoje spostrzeżenie - siedział przy stoliku i przeglądał papiery, które zostały tu po Aleksie i Filipie. Barbarossa wiedział, że to katalogi firm oferujących wyposażenie laboratoriów naukowych. Nieznajomy spojrzał nagle w jego kierunku. Barbarossa poczuł, jak serce zaczyna mu walić młotem. Mógłby przysiąc, że wzrok mężczyzny świdruje przestrzeń tuż nad jego głową, jakby czegoś tam szukał. Powoli, centymetr po centymetrze, Barbarossa zaczął się wycofywać. Przez większość życia myślał, że nikt ani nic nie jest w stanie go przerazić. Błąd. Sam fakt, że ten facet przeglądał katalogi w zupełnej ciemności, napędził mu takiego stracha, jakiego od bardzo dawna nie czuł.
Wstał ostrożnie, wyciągnął z lewej kabury pistolet i odbezpieczył go. Dwa razy po dziewięć pocisków kalibru .45 acp. Wiedział, co potrafią, i wiedział, że trafi tam, gdzie zechce. Nie lubił niespodzianek. Dawno temu, jeszcze jako mały chłopiec, bał się chodzić do latryny oddalonej od domu o dwadzieścia i pół kroku. Dokładnie je przeliczył. Pewnego razu, kiedy mama ułożyła go do snu, naszła go irracjonalna obawa, że obudzi się w nocy i będzie musiał wyjść na zewnątrz. I choć nie odczuwał żadnej potrzeby i mógł mieć nadzieję, że pęcherz go nie zawiedzie, chwycił za pogrzebacz i wyzwał wszystkie ukryte w ciemnościach duchy na pojedynek. Ponieważ żaden się nie zjawił, Barbarossa stracił respekt dla zjaw. Choć dzisiaj zamiast pogrzebacza ściskał dwie czterdziestkipiątki Double Eagle, poczuł, że tamten strach powraca. Wziął głęboki oddech, zrobił jeden krok, drugi, pchnął drzwi łokciem i stanął w progu, ciągle niesłyszalny jak nietoperz sunący po nocnym niebie. W środku nikogo jednak nie zastał, przywitał go tylko powiew zimnego wiatru z zewnątrz. Z plecami przy ścianie Barbarossa ostrożnie podszedł do okna. Zanim wyjrzał na ulicę, odczekał dłuższą chwilę. Nikt nie dałby rady zejść po płaskiej fasadzie, a do ziemi było stąd dobre dziesięć metrów.
- Batman. Mogłem odstrzelić Batmana.
Wykrzywił usta w gorzkim uśmiechu, choć w jego oczach gościła śmiertelna powaga. Nie miał pojęcia, kogo albo co spotkał, ale mimo to już nie odczuwał strachu. Nie spokorniał przez ostatnie czterdzieści lat, ciągle był tak samo odważny jak ten ośmiolatek z pogrzebaczem w ręce, który rzucał wyzwanie wszystkim mrocznym stworzeniom nocy.
* * *

Mężczyzna przyczajony przed domem nie wiedział, że jest ciemno, widział okno wyraźniej niż w samo południe. Przed chwilą wyskoczył z niego, posłuszny instynktowi. W hotelu przebywał ktoś jeszcze. W innym wypadku nie unikałby starcia, ale po wydarzeniach dzisiejszego dnia lepiej było nikogo nie prowokować. Na dodatek Pierwszy wymagał ostrożności i pełnej tajności. Jeszcze nie nadszedł czas decydującego starcia, jeszcze nie.
Poczekał kilka minut, by sprawdzić, czy nieznajomy wyjrzy nieostrożnie przez okno. Nie miał zamiaru strzelać, w ręku trzymał kostkę brukową. Potrafił rzucić nią z taką siłą, że bez kłopotu roztrzaskałaby czaszkę albo połamała większość kości ludzkiego ciała. Na wszelki wypadek trzymał w pogotowiu pistolet.
Czekał, póki nie zaczęło padać. Potem wstał i poszedł do samochodu. Nie mógł sobie poradzić z małymi odstępami miedzy zaparkowanymi autami i musiał wykręcać na dwa razy.

* * *

Barbarossa z palcem na spuście obserwował mężczyznę, który na moment pojawił się w kręgu światła latarni, a potem z trudem wyjechał spomiędzy samochodu osobowego i jakiegoś starego dostawczego. Nie mógł odczytać tablic rejestracyjnych, ponieważ kierowca włączył światła dopiero na krzyżówce. Zanim ruszył po schodach w stronę wyjścia, przyszło mu do głowy pytanie: kto tutaj tak naprawdę był myśliwym, a kto ofiarą?

Rozdział jedenasty

W oku cyklonu

Otworzyłam oczy ze świadomością, że ukrywam się w willi wypchanej aż po sufit supernowoczesnym sprzętem laboratoryjnym w towarzystwie tajemniczego samuraja i niezbyt rozmownego snajpera. No i jeszcze Aleksa, szalonego, czy może raczej bliskiego szaleństwa naukowca, który trochę mi się podobał. Może nawet bardziej niż trochę, ale nie chciałam o tym myśleć. Nie teraz.
Ślady wczorajszego pobicia przybrały formę okropnie wyglądających siniaków. Rozbite wargi i naderwany kącik ust zabliźniły się czysto, nie zauważyłam, żeby gdzieś gromadziła się ropa. Wprawdzie wszystko mnie bolało, ale cała ta historia mogła mieć o wiele, wiele gorszy finał. Ubranie zaświnione krwią wrzuciłam do kosza na brudy i wyciągnęłam świeże ciuchy. Skaleczenia na twarzy zamaskowałam częściowo makijażem, a częściowo czarnymi okularami. Widok odbicia w lustrze i tak mnie zniesmaczył - to nie byłam ja, to była pewna siebie kobieta, która niedawno uczestniczyła w wypadku z udziałem samochodu ciężarowego.
Otworzyłam okno od strony ogrodu. Odgłosy miasta dobiegały tutaj w znikomym stopniu, sporadycznie dało się usłyszeć dzwonek tramwaju albo o wiele donośniejszy histeryczny pisk klaksonu. Potężne drzewa i zaniedbany ogród, który powoli przeistaczał się w dżunglę, przeczyły faktowi mojej obecności w Pradze. Jeszcze raz nabrałam głęboko w płuca wyjątkowo orzeźwiającego powietrza, po czym szybko zamknęłam okno. Na zabytkowo wyglądającej klamce zamocowano niewielką skrzyneczkę, z której wychodził cienki, izolowany kabelek w kolorze zlewającym się z tłem. System alarmowy. I już po idylli.
Chciałam iść do kuchni coś zjeść, ale mój wzrok nagle przykuła kabura przerzucona przez oparcie krzesła. Sięgnęłam pod poduszkę i wyciągnęłam broń. Aż do tego momentu nie przyglądałam jej się jakoś wyjątkowo uważnie. Czarna, kanciasta, perfekcyjnie dopracowana. Na lewej stronie lufy wygrawerowano napis h&h ucp, a przy wylocie 0.40 sw. Drugą, zdecydowanie lżejszą sztukę broni wyprodukowano w Czeskich Zakładach Zbrojeniowych w Uherskim Brodzie, jeśli wierzyć w to, co na niej napisano. Mocniej odrzucała przy strzale, ale lepiej się ją nosiło. Założyłam obydwie kabury, tę na kostce zamieniłam na boczną, do paska przyczepiłam dodatkowy magazynek i jeszcze raz spojrzałam w lustro. Zwisało mi, jak wyglądam i czy będą się mnie bali ludzie na ulicach, po prostu nie chciałam jeszcze raz przeżywać tego, co wczoraj. Dzisiaj już bym strzeliła, nie miałam co do tego najmniejszych wątpliwości.
W kuchni nikogo nie zastałam, ale bulgot z ekspresu radośnie obwieścił, że kawa jest już prawie gotowa. W przykrytym koszyczku ktoś zostawił świeże pieczywo, a na dzbanku z zimnym sokiem zaczynała się perlić rosa. Doskonała obsługa.
Z jadalni obok dobiegł stłumiony dźwięk brzęczka. Zajrzałam do środka. Filip jak zwykle wyglądał jak spod igły, stał przy stole z laptopem podłączonym do wielkiej plazmy. Odchodzący z komputera płaski, wielożyłowy kabel znikał we wnętrzu sporej wielkości białej skrzyni. Zrozumiałam, że to serce naszego systemu bezpieczeństwa.
- Dzień dobry.
- Je vous souhaite aussi bonjour - odpowiedział Filip i ukłonił się. - Our expected experts have just arrived - przeszedł płynnie na angielski. - Mamy posiłki, doktor William Yatson i Herman Gruber już tu są - dokończył po czesku.
Podeszłam do niego i spojrzałam na monitor. Na teren posesji wjeżdżał właśnie czarny samochód dostawczy. Widoczne w oddzielnym oknie powiększenie wycinka obrazu ukazywało schowane za przednią szybą twarze z najdrobniejszymi detalami.
- Zna ich pan? - zapytałam i łyknęłam kawy.
Kiwnął potakująco głową. Bez jakiejkolwiek ingerencji z naszej strony na ekranie pojawiło się ujęcie z kamery zamontowanej przed wejściem do domu. Samochód stanął, wysiedli z niego dwaj mężczyźni.
Yatson był chudy, miał długą końską twarz i bardziej niż lekarza przypominał grabarza. Gruber - już samo to nazwisko budziło niezbyt sympatyczne skojarzenia - wyglądał jak porośnięte szczeciną prosię upasione tuż przed ubojem. Kudły na klacie wyłaziły spod rozpiętej koszuli, a tłusty nadgarstek opinało kilka złotych łańcuchów. Wyglądał jak cinkciarz z jakiegoś podmiejskiego targowiska.
- Po co tu przyjechali? - zadałam kolejne pytanie.
- Ze względu na pana Rubina. Musi się znajdować pod stałym nadzorem lekarskim, a poza tym potrzebuje pomocy przy pozyskiwaniu i gromadzeniu danych. Przyda nam się dodatkowy... oficer łączności. - Filip zaśmiał się z terminu, który właśnie wymyślił. - Sam po nich posłałem.
- Filipie, kim pan właściwie jest? Co pan tu robi? - zdecydowałam się wykorzystać ostatnie chwile względnej intymności. - Wiem, że nie musi pan odpowiadać, ale... - zawahałam się. - Jest pan uzbrojony w katanę jak siepacz z trzeciorzędnego filmu akcji, nosi pan szyte na miarę garnitury, posługuje się pan co najmniej czterema językami... - nie dokończyłam wyliczanki i rozłożyłam ręce w geście niezrozumienia.
Może popełniłam błąd, używając słowa śsiepacz” - czeski nie był jego ojczystym językiem i mógł nie zrozumieć. Filip tylko się uśmiechnął.
- Dobre pytanie - powiedział, w momencie kiedy pomyślałam, że go uraziłam. - Mówię po francusku, rosyjsku, chińsku, katalońsku, angielsku, hiszpańsku, niemiecku i teraz już także po czesku. Skończyłem nauki przyrodnicze na Sorbonie. A dlaczego tu jestem? Ze względu na to.
Chwycił pochwę tak, jakby chciał mi ją podać, i powoli, centymetr po centymetrze, obnażał klingę, podpierając przy tym jelec od spodu otwartą dłonią. Na metalu nie zauważyłam ani jednej plamki, idealne lustro odbijało sufit, żyrandol i nasze postacie. Zabrzmiał dzwonek, ale nikt z nas nie dał po sobie poznać, że go usłyszał. Klinga już w całości opuściła pochwę. Mimo że orientalne zabawki nigdy nie budziły we mnie fetyszystycznych skłonności, od razu wyczułam, że w broni skrywa się cyzelowana przez całe stulecia magia. Tak czy inaczej jednak ten pokaz nie pomógł mi zrozumieć, dlaczego człowiek o wiele lepiej wykształcony ode mnie pracuje jako asystent bossa mafii. Kolejny dźwięk dzwonka.
- Pan Rubin zgłosił się kiedyś do klanu, którego jestem członkiem - moi przodkowie byli znanymi medykami i wojownikami - i poprosił nas o pomoc dla jego syna. Oferował złoto, pieniądze, stanowiska - wszystko, czego dusza zapragnie. Brat mojego dziadka chciał, żeby przyniósł nam coś naprawdę cennego, coś, co ma o wiele większą wartość od dóbr doczesnych. Po trzech miesiącach pan Rubin wrócił z tym mieczem.
Nadal niczego nie rozumiałam. Dzwonek brzęczał już bez chwili przerwy. Nagle Filip chwycił jelec w zupełnie inny sposób, klinga przecięła powietrze; zanim świst dobrzmiał do końca, miecz z powrotem znalazł się w pochwie.
- Co jest takiego specjalnego w tej katanie? - zapytałam wprost.
Trochę się bałam, że śmiertelnie obraziłam rozmówcę, głupimi pytaniami poruszając kwestię jego przodków, duchów przodków do dziewiątego pokolenia wstecz i Bóg wie czego tam jeszcze.
- To nie jest katana, to połączenie katany i miecza tachi. - Filip zaśmiał się ze mnie dobrodusznie. - A jego wyjątkowość ma źródło w jego doskonałości. Krystaliczna struktura materiału jest bliska idealnego, metastabilnego stanu. W wyniku hartowania doszło do wytworzenia się optymalnych deformacji sieci kryształu. Właściwości mechaniczne ostrza są wręcz niewyobrażalne w porównaniu z tradycyjnie produkowanymi materiałami i traktowane przez ich producentów jak bajki. Tym ostrzem można się ogolić, można wycinać nim w żelazie, stali, kamieniu. Właściwie to istnienie takiego metalu w pewien sposób przeczy równowadze termodynamicznej.
- Ale pan chyba nie ma ambicji pracować nad technologią produkcji magicznych mieczy. - Pokręciłam głową.
- Ten dostaliśmy oczywiście od pana Rubina - odpowiedział, jakby chciał przytaknąć. - Studiowałem u naszych mistrzów i na zachodnich uniwersytetach. Starałem się poznać jak najwięcej kultur, ale ciągle jeszcze nie jestem zadowolony z tego, jak się o tym świecie myśli i jak się go tłumaczy. Nie odpowiadają mi sposoby jego podporządkowywania człowiekowi. Ani zachodnia, ani wschodnia filozofia nie prowadzą do równowagi, do doskonałości. Lepsze czy gorsze stany, lub też z pani punktu widzenia osiągane wyniki, są okupione mnóstwem zaprzeczeń, ograniczeń, wyniszczeniem badającego i świata. Wszystkie te mozolne prace badawcze w ostatecznym rozrachunku osłabiają tego, który chce wiedzieć. I nagle przyszedł pan Rubin i stworzył coś doskonałego w swojej naturalności, coś, co według innych ludzi w ogóle nie powinno istnieć. Chcę zrozumieć jego sposób namysłu nad światem, chcę zrozumieć, jak łączy rzeczy niepołączalne. On ma w sobie równowagę, to znaczy może ją mieć, o ile tylko będzie chciał.
- Dziękuję - mruknęłam, bo nie miałam pojęcia, jak inaczej odpowiedzieć.
Nie ulegało wątpliwości, że Filip mówił szczerze. Jego słowa wyrażały zapał graniczący z obsesją. Raptem bez zbędnych ceregieli wcisnął jakiś przycisk na klawiaturze laptopa i dzwonek ucichł.
- Już idą. Nie chce się pani przygotować? Dokończę ze śniadaniem.
Zniknął, zanim zdążyłam zaprotestować.
Goście dołączyli do nas zaraz po otwarciu drzwi wejściowych. Pierwszy do pokoju stołowego wgramolił się tłuścioch Gruber.
- Verdammt, dlaczego kazaliście nam tak długo czekać pod drzwiami? - jego angielski dosłownie kipiał niemieckim akcentem. Miałam kłopot ze zrozumieniem słów zawierających charczące śr”.
Yatson zabezpieczał tyły i rozglądał się w milczeniu. Ponury sęp albo kruk, ścierwojad i posłaniec ze złymi wiadomościami. Nie podobał mi się ani jeden, ani drugi.
- Good morning, gentlemen - przywitałam ich. - Rozgośćcie się, pan Filip zaraz do nas dołączy. Zjemy razem śniadanie, a później pokażę wam pokoje i będziecie mogli wziąć się do pracy, w związku z którą tu przyjechaliście.
Spodziewałam się, że zaprotestują i zażądają widzenia z jakimś autorytetem. Zaskoczyli mnie jednak - bez żadnych pytań odłożyli bagaże i posłusznie usiedli. Gruber przestał wścibsko taksować mnie wzrokiem i tylko od czasu do czasu rzucał mi ukradkiem ciekawskie spojrzenie. Możliwe, że to ze względu na moje okulary i dwie spluwy, jedną pod pachą i drugą przy pasie. Było już za późno, by im tłumaczyć, że noszę je od święta i w wyjątkowych okolicznościach. W chwili kiedy ich milczące towarzystwo zaczęło mnie irytować, system bezpieczeństwa zarejestrował kolejnego gościa - przyjechał Barby. Na ekranie wydawał się jeszcze bledszy niż zwykle, chociaż może to tylko kwestia dostrojenia barw. Poza tym jego twarz nie straciła nic ze swojej granitowej niemal monumentalności.
Do jadalni wszedł z dwoma ogromnymi walizami.
- Czołem, stary wojowniku - ożywił się na jego widok Gruber.
Barby spojrzał na niego, ale nic nie powiedział.
- Co tam taszczysz? - nie dawał za wygraną tłuścioszek.
Barbarossa mniejszą walizkę położył na stole, a większą otworzył. O przeznaczeniu większości znajdujących się w środku akcesoriów nie miałam zielonego pojęcia.
- Prasa? - zapytał przeciągle Gruber. - Tylko duże kalibry? Pełnopłaszczowe pociski? Formy odlewnicze? Nowak, no co ty? Wybierasz się na polowanie do Parku Narodowego Kenii?
Barby bez słowa otworzył drugą walizę. Coś podobnego już kiedyś widziałam - wewnątrz znajdowały się owinięte w czarny aksamit pistolety i rewolwery, w całości i w częściach. Niczym monstrum nad monstrami, w trzecim od góry płaskim futerale z dopasowanym na miarę wgłębieniem tronował potężny pistolet. Niespodziewanie moja broń wydała się przy nim mała i szykowna.
- Nowak! Desert Eagle Action Express, kaliber pół cala?! Ty chyba naprawdę chcesz polować na słonie! - krzyczał rozentuzjazmowany grubasek. Prawie jak omamiony śpiewem syren rzucił się w kierunku walizki i chwycił najokazalszą broń.
- Odłóż go - mruknął Barby bez śladu jakichkolwiek emocji.
Tłusty Niemiec zaczął składać broń, puszczając jego uwagę mimo uszu. Nagle w ręku Barby’ego znalazł się malutki pistolet z odciągniętym kurkiem (na tyle miałam już rozeznania w tych sprawach). Dopiero teraz mogłam się lepiej przyjrzeć wielkim, silnym dłoniom mojego partnera, które ostro kontrastowały z jego szczupłą budową ciała. Pomału przyłożył Gruberowi lufę do głowy. Tłuścioch zdrętwiał.
- Mein Gott! Pogrzało cię, człowieku? - powiedział ostrożnie i schował wszystkie części pistoletu z powrotem do futerału. - Z tobą to faktycznie nie ma żartów! - w jego jowialny ton wkradła się nagle wyraźna nutka fałszu.
Barby schował broń, jakby nic się nie stało.
- Pojechałem na rekonesans do śMarietty”. - Spojrzał na mnie przy tych słowach. - Coś nas szukało. Coś szybkiego, coś ostrożnego i coś, co chyba nie umiera tak łatwo. Prawdopodobnie już wcześniej miała pani z tym do czynienia. Następnym razem chcę być lepiej przygotowany na takie spotkanie. - Wskazał na walizki.
Mówił po czesku, a nasi nowi goście patrzyli na niego zdziwieni, nic nie rozumiejąc.
- Breakfast is ready! Proszę bardzo, kawa. Za moment podam śniadanie! - doleciał do nas z kuchni głos Filipa.
Zaczynałam się czuć jak na jakimś lotnisku. Możliwe, że Bóg pomieszał ludzkie języki, żeby uniemożliwić przestępcom różnych narodowości komunikację.
- A jak się miewa pan Rubin? Kiedy ostatnio jadł? Wprowadzaliście dożylnie do jego organizmu jakieś substytuty pożywienia? - po raz pierwszy odezwał się Yatson. Miał bardzo niski głos, a jego angielski brzmiał jak z taśmy do nauki języka.
- Nie spał od czterdziestu ośmiu godzin, ostatni raz jadł wczoraj rano - odpowiedział Filip i położył na stole tacę ze śniadaniem.
- Nie najgorzej - burknął Yatson.
Bez słowa wstałam od stołu i ruszyłam szukać Aleksa. Niezbyt mi się podobało to, co usłyszałam o dwóch dobach bez snu i diecie dożylnej.
Laboratorium tętniło rytmem szumów i dźwięków generowanych przez komputery i inne urządzenia. Alex w ogóle mnie nie zauważył. Przez ostatnie dwa dni strasznie zarósł, w jego ruchy wkradła się nerwowość marionetki poruszanej mocno naciągniętymi sznurkami. Przez chwilę obserwowałam, jak pracuje pomiędzy tymi wszystkimi maszynami. Nie zrobił nawet jednego zbytecznego ruchu. Bez żadnego zastanowienia, ze wzrokiem wbitym w monitor korzystał z narzędzi i preparatów; do tego wszystkiego obsługiwał kilka urządzeń jednocześnie. Kilkakrotnie uruchamiał jakiś skomplikowany program obliczeniowy, pewnie w celu określenia struktury wiązań chemicznych, i w tym samym czasie prowadził atomową analizę próbki oraz kontrolował kultury in vitro.
- Alex? Alex?
Podeszłam do niego na palcach, żeby nie wyrwać go zbyt brutalnie z maniakalnego transu. Trochę się bałam, że w tym zaślepieniu mógłby mnie zaatakować.
Nie zareagował.
- Chciałam ci podziękować za wczoraj. Bez ciebie to się mogło skończyć tragicznie. - Położyłam mu rękę na ramieniu.
Z rozpędu napisał jeszcze kilka zdań. Dopiero wtedy stukot klawiatury zaczął zwalniać, aż wreszcie ustał.
- Słyszę cię - odpowiedział. W jego oczach pojawiła się odrobina poczytalności. - Nie mogę teraz przestać. Badam mnóstwo wątków jednocześnie i zbyt wiele pytań unosi się w powietrzu. Wieczór?
- Obiecujesz?
- Obiecuję. - Niemalże widziałam, jak sporządza gdzieś w pamięci notatkę.
- No to w porządku. - Wyczarowałam dla niego pełen optymizmu uśmiech, który wcale nie odzwierciedlał stanu mojego ducha.
Niemal uśmiechnął się w odpowiedzi, choć w rzeczywistości wyglądało to jak beznamiętne uniesienie kącików ust. Zaraz potem w jego oczach rozgorzał obłęd uzależnienia.

* * *

W jadalni oficjalnie przedstawiono mi nowych współpracowników, już na pierwszy rzut oka bardzo dobrych znajomych Filipa i Barby’ego. Nie udzielałam się towarzysko, wolałam skupić uwagę na jedzeniu, bo po wczorajszych wydarzeniach byłam niesamowicie głodna. Po śniadaniu rozsiadłam się wygodnie w fotelu z filiżanką kawy. Popijając aromatyczny napój małymi łyczkami, bacznie obserwowałam wszystkie osoby, z którymi zetknął mnie los. Szaleniec z mieczem, rewolwerowiec, lekarz szarlatan, informatyk-programista, którego z pewnością poszukiwała policja. Na koniec wisienka na torcie tego towarzystwa, czyli Alex, syn mafiosa i lekko rąbnięty naukowiec. Chociaż może wcale nie tak lekko. Mówiąc krótko, wyglądało to tak, jakbym przeniosła się na karty kiczowatej powieści sensacyjnej albo na plan drugorzędnego filmu akcji. Po chwili stwierdziłam, że chyba jednak lepiej się nad tym nie zastanawiać. Wyjrzałam przez okno.
Poranek niósł obietnicę słonecznego dnia - w ogrodzie przekrzykiwały się ptaki, a wiatr pachniał świeżo skoszoną trawą. Idylla. Na stoliku po lewej leżał kopczyk ułożony z broni, ja sama miałam przy sobie dwa narzędzia służące do zabijania. Wyglądało na to, że mój dotychczasowy świat, do tej pory jedyny mi znany, został gdzieś daleko w tyle, a mnie pochłonął jakiś koszmar. Może jeszcze dało się stąd wyjść i trzasnąć drzwiami? Radio nastawione na odpowiednią godzinę włączyło się samo, właśnie dobiegał końca blok reklamowy. W tej chwili nie potrafiłam sobie wyobrazić, żeby kogokolwiek interesowało, gdzie i na jakich warunkach można kupić krzesła.
- Na zakończenie, zanim wrócimy do naszych przebojów, mała ciekawostka - oznajmiła optymistycznym głosem spikerka. - Pierwszy Czech, który znalazł się na liście śForbesa” wśród najbogatszych ludzi świata, awansował o kilka pozycji! Z majątkiem szacowanym na dziewiętnaście przecinek osiem milionów dolarów wyprzedził księcia Alwalida bin Talal Al Sauda i znalazł się na piątym miejscu zaraz za Paulem G. Allenem, współwłaścicielem firmy Microsoft. Jest nim znany na całym świecie pisarz Jiři RulhĄnek, którego książki przełożono już na czterdzieści dwa języki i wydano w pięćdziesięciu ośmiu krajach. Nakład najpoczytniejszej powieści stał się drugim co do wielkości w historii literatury i prześcignął nawet okrytą złą sławą Czerwoną Książeczkę Mao Tse-tunga. Osiągnął liczbę dziewięciuset milionów egzemplarzy i znalazł się tuż za książką wszechczasów, Biblią. Jeśli nie jesteście zadowoleni ze swojej sytuacji finansowej - piszcie!
- Mogę sprawdzić skrzynkę pocztową w taki sposób, żeby nikt nas nie namierzył? - zapytałam Filipa. Po wczorajszej rozróbie wolałam dmuchać na zimne.
- Oczywiście. Ma pani do dyspozycji trzy dynamiczne łącza internetowe o nieustannie modyfikowanych adresach - odpowiedział.
Zalogowałam się na pierwsze konto, którego używałam głównie do kontaktów zawodowych. Oprócz e-maili od znajomych, wyrażających zdziwienie z powodu mojego urlopu, nie znalazłam tam nic ciekawego.
W radiu kończyła się kolejna piosenka, głos bez wyrazu zapraszał wszystkich na nowy, rewelacyjny film.
Trzy dni temu może zwróciłabym na to uwagę. Bardzo lubiłam Grega Godhema, powszechnie typowanego na następcę Woody’ego Allena. A dzisiaj? Może to rzeczywiście nie najgorszy pomysł, żeby angielskim stylem opuścić towarzystwo bez słowa, zaszyć się na trzy miesiące na Szumawie albo na Wysoczyźnie, a potem wrócić i udawać, że nic się nie stało.
Z drugiego adresu wysyłałam wyłącznie korespondencję prywatną. Liczba e-maili, które tam przychodziły, doskonale oddawała intensywność mojego życia prywatnego - jeden albo dwa w ciągu miesiąca. Tym razem w skrzynce znajdował się tylko jeden, adres zwrotny nic mi nie mówił. Nie byli zbyt wylewni:
Chcemy Alexandra Kubina. Zadzwoń pod numer 9022658217 albo odpowiedz na tego e-maila. Podaj adres, pod którym możemy znaleźć chłopaka, a zostawimy cię w spokoju - ciebie i tych, na których ci zależy.
Tekst po czesku, brak podpisu. W pierwszej chwili zaczęłam się zastanawiać, skąd mieli ten adres. Nie rozdawałam go na prawo i lewo, znało go tylko kilku moich najbliższych przyjaciół. Potem zauważyłam załącznik - zdjęcie Jurka, a raczej tego, co z niego zostało. Przybili go do ściany w sypialni gwoździami z pistoletu pneumatycznego, zamiast oczu miał dwie krwawe plamy, ciało połamane i powykręcane na wszystkie strony. Sądząc po obrażeniach i śladach krwi, już nie żył, kiedy go przybijali. Całe to przedstawienie zaaranżowali specjalnie dla mnie. W moich oczach momentalnie pojawiły się łzy, przez chwilę nie potrafiłam złapać oddechu i tylko czekałam, kiedy zacznę głośno ryczeć. Kłopot w tym, że zwróciłabym uwagę całego towarzystwa. Siedziałam bez ruchu, wdech, wydech. Modliłam się, żeby mama z tatą siedzieli spokojnie w autobusie zmierzającym w kierunku Pragi. Wdech i wydech. Dotknęłam klawiatury. Płacz mi nie pomoże, nie pomoże. Ucieczka też już nic nie zmieni. Wdech i wydech. Myśl, dziewczyno, myśl. Wystarczyło im odpowiedzieć. To tylko kilka głupich słów.
- Filip? Barby? Chodźcie, coś wam pokażę - rzuciłam beznamiętnie.
Obydwaj bez słowa stanęli za moimi plecami.
- Jeszcze im pani nie odpowiedziała - zauważył na głos Filip, a Gruber i Yatson skupili na mnie całą uwagę, gdy tylko usłyszeli ton, jakim to powiedział.
Pokręciłam głową i dopuściłam do komputera Grubera, by spróbował namierzyć nadawcę. Tłuścioszek stwierdził jednak, że informacja została wysłana z powszechnie dostępnej kawiarenki internetowej, jakich mamy w Pradze setki.
- To nie są ci sami ludzie, którzy dorwali mnie wczoraj - powiedziałam cicho. - Tamtych nie interesował Alex, ale jakiś komputer. Podali jego nazwę: The Cube. Wiecie, o co chodzi?
Uświadomiłam sobie, że nasi nowi wspólnicy nie rozumieją czeskiego, więc powtórzyłam całe zdanie po angielsku. Filip z Barbym wymienili spojrzenia, jakby coś miedzy sobą ustalali.
- Tak - potwierdził Filip. - Wnioskuję, że wczoraj zastawili na panią zasadzkę Amerykanie i że może chodzić o pewną niefortunną pomyłkę. Pentagon jakiś czas temu dostarczył Moskwie kryptograficznie zabezpieczony mechanizm spustowy do małych ładunków nuklearnych. Chodzi o okryte złą sławą walizki nuklearne. System skonstruowano w taki sposób, że w przypadku wprowadzenia nieprawidłowego kodu inicjacyjnego albo niewprowadzenia kodu dezaktywującego ładunek będzie namierzany przez łącza satelitarne w centrali. Na czarnym rynku zmalało zainteresowanie na produkty tego typu, więc pan Rubin senior kupił za grosze wszystkie krążące po świecie egzemplarze, a Alex złamał szyfr. Według Pentagonu można to robić tylko i wyłącznie przy pomocy komputera kwantowego, który właśnie konstruują. Nazwali go The Cube. Teraz chcą się od nas dowiedzieć, jak dotarliśmy do ich know-how i jak skonstruowaliśmy własny komputer, bo oni ciągle nie mogą sobie z tym poradzić. My, niestety, też nic takiego nie mamy, Alex złamał szyfr w zupełnie inny sposób.
- Jesteście pewni, że pracowali dla amerykańskiego rządu? - zapytałam zaskoczona.
- Owszem, sprawdziliśmy ich dokumenty - potwierdził Barby. - Klasyczny przykład agentów, jednego z nich znałem zresztą ze słyszenia. Wplątał się w jakieś interesy z półświatkiem przestępczym.
- Ich metody przypominały mi raczej... - szukałam odpowiedniego słowa - działania mafii - zaryzykowałam, nie znalazłszy lepszego określenia.
Jakby tego wszystkiego było mało, wplątałam się jeszcze w jakąś aferę z terroryzmem nuklearnym w tle. Ku mojemu zdziwieniu, gdy tylko o tym pomyślałam, poczułam się lepiej. Kiedy człowiek pakuje się w naprawdę tragiczną sytuację, ogarnia go śmiech. To ostatnia linia obrony przed załamaniem.
- Jak to możliwe, że Alex złamał szyfr, którego de facto nie da się złamać? - nie adresowałam pytania do nikogo konkretnego.
- Pan Rubin jest... - zaczął wolno doktor Yatson swoim angielskim z doskonałym wyspiarskim akcentem - geniuszem, delikatnie mówiąc. A właściwie geniuszem wśród geniuszy. Potrafi całkowicie skoncentrować się na wybranym zagadnieniu, w jednej chwili rozpatrywać całą pokrewną mu problematykę, kombinować i łączyć pozornie niezależne od siebie fakty, dostrzegać zależności, które normalnemu człowiekowi w ogóle nie przyszłyby do głowy. Jego mózg funkcjonuje w nieco inny sposób niż mózgi zwykłych ludzi, na przykład nasze.
- I płaci za to wysoką cenę - przerwał doktorowi Filip. - Jego koncentracja jest absolutna. Sądząc po jego eeg, doprowadza się do stanu alfa, a podczas transu stopniowo ulegają poważnemu osłabieniu życiowe funkcje jego organizmu. Na przykład rytm oddechu, napięcie mięśniowe, produkcja adrenaliny. Poza tym dochodzi do zaburzenia równowagi hormonalnej. Kiedy pracował nad przełamaniem szyfru, stworzył nową teorię kryptologiczną, ale o mało co nie przypłacił tego życiem z powodu całkowitego wyczerpania organizmu.
Trudno powiedzieć, żeby mnie to zaskoczyło. Fakt, że Alex jest bardzo specyficzny, zauważyłam już podczas naszego pierwszego spotkania.
- Co mam im odpowiedzieć? - wróciłam do tematu i spojrzałam na Barbyego.
- Najlepiej nic.
Siedział na krześle, jedna ręka między nogami, druga na stole, kilka centymetrów od kubka z kawą, nieprzytomny wzrok wbity gdzieś w ścianę. Mimo to nie miałam wątpliwości, że dokładnie rejestruje wszystko, co się wokół niego dzieje.
Pokręciłam tylko głową. Moje palce zatańczyły na klawiaturze.
- Muszę ich przekonać, że nic nie wskórają, zabijając ludzi z mojego otoczenia.
Wasze groźby nie robię na mnie wrażenia. Moja cena to pięć milionów euro. Odezwijcie się szybko, Rubin jest już na tropie i niebawem mogę stracić możliwość współpracy.
Przetłumaczyłam tekst na angielski.
- Prowokuje ich pani i zmusza do pośpiechu - stwierdził doktor Yatson. - Dlaczego?
Dobre pytanie. Po prostu wydawało mi się, że tak powinnam postąpić. Wysłałam e-maila, zanim inni zdążyli zaprotestować, i taktycznie zachowałam milczenie.
- Pośpiech jest złym doradcą. Jeśli będą chcieli przekupić pannę Marikę, czegoś się o nich dowiemy i dzięki tym informacjom wytropimy ich i zniszczymy - odpowiedział za mnie Barby. Jego szare oczy na moment spotkały się z moimi i po raz pierwszy coś w nich dostrzegłam, ale nie miałam pojęcia co.
- Czy pani studiowała Mistrza Suną? Chodzi mi o dzieło Sztuka Wojny Sun Zi - zapytał z dziwnym wyrazem twarzy Filip.
- Nie, dlaczego?
- Myśli pani, postępuje i zachowuje się jak urodzony wojownik. Jak jego uczeń.
Nie miałam pojęcia, o co chodzi.

* * *

Zadzwoniła komórka. Yatson i Gruber podskoczyli jak na odgłos serii z karabinu.
Filip odebrał i tylko słuchał. Rozmówca musiał chyba wrzeszczeć do słuchawki, bo nawet do nas docierały urywki wściekłego monologu w języku angielskim i skrzeczący głos.
- Bernard, szef ochrony - wyjaśnił Filip, kiedy facet na moment umilkł. - Chce się z nami spotkać. Mamy siedzieć na miejscu i czekać, nic więcej.
- On naprawdę powiedział śna miejscu”? - zapytałam. Czułam, jak powoli ogarnia mnie wściekłość.
- Nie, powiedział śna dupie” - mruknął Filip z taką miną, jakby używanie wulgaryzmów stało w sprzeczności z jego etosem.
Nie miałam żadnych problemów z angielskim, ale, jak większość ludzi, którzy nie posługują się tym językiem na co dzień, nie byłam w stanie w pełni objąć jego zasobu słownikowego w kwestii wyzwisk.
- Chcę z nim rozmawiać - zażądałam.
Dopiero po chwili namysłu zastanowiłam się, dlaczego właściwie Filip miałby mnie posłuchać. Ci ludzie byli profesjonalistami, którzy - w przeciwieństwie do mnie - specjalizowali się w stosowaniu przemocy. Mimo to Filip z uśmiechem podał mi telefon.
- Morda w kubeł - syknęłam zamiast przywitania i niechcący włączyłam głośnik. Warkot w języku angielskim, którego prawie nie rozumiałam, ustał. W żyłach tego faceta musiała płynąć szkocka krew. - Wczoraj powiadomiliśmy was, gdzie mieszkamy, i niedługo później ktoś przypuścił szturm na hotel. Wie pan, kto to był? Złapaliście kogoś?
Bernard zarzucił mnie lawiną argumentów - że miał mało czasu, że popełniłam błąd, że zdradziłam miejsce naszego pobytu i tak dalej. Pewnie miał rację, ale w miarę jak się rozkręcał, wrzeszczał na mnie w coraz bardziej arogancki sposób i znów przestawałam go rozumieć.
- Przymknij się pan - jeszcze raz przywróciłam go do pionu. Nie poznawałam samej siebie. Moje zachowanie prawdopodobnie wynikało ze zmartwień o zdrowie rodziców. - Nie kojarzę pana, ale zachowuje się pan jak głupek, który nie potrafi wykonać powierzonego mu zadania, a błędami obarcza innych. Spotkamy się u pana Gubkina. Chciałabym osobiście obejrzeć pańskie referencje i cieszyłoby mnie, gdyby pan przy tym był. W innym razie nie będę zainteresowana współpracą. Dzisiaj po południu.
Faceta zatkało. Mnie zresztą też.
- A kim pani jest, do kurwy nędzy?! Pierdolony Bond w spódnicy?!
- Tak się składa, że spódnicy nie noszę. - Podałam słuchawkę Filipowi.
- Kurwa, kto to jest ta flądra? - doleciało ze słuchawki.
Umierałam z ciekawości, co odpowie Filip.
- Nasz szef, proszę pana. Proszę się umówić na spotkanie z panem Gubkinem i poinformować nas o jego terminie. Miłego dnia.
Najpierw spojrzałam na Filipa, potem na Barby’ego i na nowych. Wszyscy przyjęli tę wiadomość jako oczywistość. Szef? Ja? Dlaczego?
Nikt nie protestował. Filip nalał sobie kawy, a Gruber do pustej w połowie filiżanki dosypał cukru. Na pierwszy rzut oka było widać, że nie prowadził zbyt zdrowego trybu życia.
Wróciłam myślami do najbliższych. Obrazek martwego Jurka tkwił w mojej głowie jak granitowy głaz obwiązany drutem kolczastym. Stłumiłam w sobie strach, odpędziłam koszmarną wizję tego, do czego mogło jeszcze dojść, i skupiłam się na faktach.
- Barby, da radę załatwić te wizy dla moich rodziców? Przyjadą po dwunastej. I moglibyście... Moglibyśmy zwrócić na nich szczególną uwagę.
- Wszystko jest już załatwiane, na pewno nie pozostawimy ich bez opieki - odpowiedział Barbarossa, a kącik jego ust znów uniósł się o milimetr, może nawet o dwa.
- Póki co możemy tylko czekać. Będziemy monitorować policyjne częstotliwości radiowe, sprawdzimy pani skrzynkę mailową, żeby zobaczyć, czy nam odpowiedzą. Pan Gubkin powinien udzielić nam dalszych informacji - Filip krótko scharakteryzował naszą sytuację.
- Ja zostaję dziś na miejscu. Muszę zainstalować system bezpieczeństwa z prawdziwego zdarzenia w miejsce tej amatorszczyzny - fuknął pogardliwe Gruber.
- Będę u siebie w pokoju, zanalizuję ostatnią anamnezę pana Rubina juniora, a potem przygotuję listę potrzebnego sprzętu medycznego - oznajmił Yatson, wstał z fotela i ukłonił się na pożegnanie.
- A my mamy teraz mnóstwo czasu na trening - dodał na koniec Barby i spojrzał na mnie znacząco.
Uniosłam brwi.
- Jak korzystać z samochodu podczas strzelaniny, jak się kryć, wsiadać i wysiadać pod ostrzałem - wyjaśnił. - A jeśli zostanie trochę czasu, spróbujemy też tak zwanej jazdy antyterrorystycznej.
Pełna obaw kiwnęłam głową. Wprawdzie zostałam mianowana szefem, ale nie wiedziałam, w jaki sposób wyrazić sprzeciw. Zresztą taki trening mógł się przydać, ba, miałam pewność, że się przyda. Ta pewność mnie przerażała.
Trzy godziny później byłam brudna i poobijana, a na dodatek przy próbie wyskakiwania z pędzącego samochodu zdarłam sobie skórę na ramieniu. Dostrzegłam w tym i dobrą stronę - nie wiedziałam już, które zadrapania są wczorajsze, a które dzisiejsze. Jeśli oczywiście przyjąć, że coś takiego można uznać za dobrą stronę czegokolwiek.
Tymczasem Gruber zainstalował w salonie nowy terminal i urządził w jednym z pokojów swoją pracownię. Konował zajął pomieszczenie sąsiadujące z sypialnią Aleksa. Wzięłam prysznic, a później bez konkretnego powodu poszłam odwiedzić naszego szaleńca. Słowa Yatsona sprawiły, że patrzyłam na Aleksa odrobinę inaczej. Na tyle, na ile sama potrafiłam to ocenić, jego trans tylko się pogłębił. Chłopak pracował na kilku stanowiskach jednocześnie, siedział na przykład parę minut przed ekranem ze zrzutem z mikroskopu, a chwilę później programował albo przeprowadzał sekcję. Klimatyzacja huczała, bez przerwy coś pikało i brzęczało. Część laboratorium była przyciemniona, jedyne źródło światła stanowiły tam monitory, gdzie indziej znów blask żarówek zmuszał do mrużenia powiek. Chłopak nie zareagował na moje pozdrowienie, a kiedy zobaczyłam jego rozszerzone oczy, utkwione w jakimś bliżej nieokreślonym punkcie przestrzeni, zrezygnowałam z prób odrywania go od pracy. Nie chciałam, żeby z mojej winy musiał nadwyrężać siły choćby o minutę dłużej.

* * *

Na obiadokolację podano duszony ryż z kawałkami mięsa w bardzo pikantnym, ale wyśmienitym sosie. Widać Filipowi nie przeszkadzała zbytnio funkcja kucharza. Skończyłam jeść, włożyłam naczynia do zmywarki i z wielką szklanką oranżady rozsiadłam się w fotelu.
- Pan Gubkin oczekuje nas o wpół do szóstej. Nasi nieprzyjaciele póki co nie dali znaku życia - oznajmił Barby. Wnikliwie analizował na mapie okolice dworca autobusowego na Florencu.
Przekonał mnie wcześniej, że moja obecność na dworcu mogłaby zagrażać bezpieczeństwu moich rodziców. Zamierzał osobiście odebrać ich z dworca i zawieźć do człowieka, który załatwiał im wizy. Mimo jego protestów postawiłam na swoim i zdecydowałam spotkać się z nimi chociaż na chwilę na Florencu, a później jeszcze na moment na lotnisku.
Po tych treningach i ćwiczeniach, jakie mi zafundował, i po tych wszystkich wykładach byłam totalnie wypruta. On natomiast wyglądał jak nowo narodzony.
Komputer na stole konferencyjnym zapiszczał i na ekranie pojawiła się nowa wiadomość.
- Co to jest? - zapytałam, zerkając na monitor z zainteresowaniem.
Jak na komendę ze swojej klitki wylazł Gruber. Pocił się, chociaż wcale nie było gorąco, koszulę miał wyciągniętą ze spodni, a za ucho wetkniętego papierosa.
- To kanał komunikacyjny pana Rubina, w przeszłości tak to właśnie robiliśmy. Jeśli czegoś potrzebuje, daje nam znać. Kiedy pracuje, nie mówi zbyt wiele.
Jeśli o to chodzi, sama zdążyłam się zorientować.
- A można w ten sposób przekazać coś jemu? - zapytałam.
- Próbowaliśmy, ale on przeprowadza selekcję wiadomości i reaguje tylko na to, co jest istotne z jego punktu widzenia - wyjaśnił Gruber. - Trudno powiedzieć, jakie są priorytety tej selekcji. To niezwykle skomplikowane.
Przechyliłam się w fotelu, żeby odczytać całą wiadomość:
Potrzebuję farby fluorescencyjnej xc-12r i resztę rzeczy Romana Bayschachviliego, alias TomĄśa Replíka.
- Kto to jest TomĄś Replík?
- Członek naszej grupy uderzeniowej, którego ciała do tej pory nie odnaleziono - wyjaśnił mi Gruber. - Zdaniem pana Rubina to właśnie on był sprawcą masakry.
Mówił o grupie uderzeniowej tak, jak inni ludzie mówią o łataniu dziury w płocie. Z pewnością uważał mnie już za członka rodziny.
- A jak wyglądał ten pan Replík?
Gruber wystukał coś na klawiaturze i po chwili na ekranie pojawiła się twarz młodego, chudego mężczyzny. Mierzył niewiele ponad metr siedemdziesiąt wzrostu, ważył maksymalnie pięćdziesiąt kilogramów i miał sympatyczne, nieco zamyślone spojrzenie.
- Sprawca masakry? - powiedziałam z niedowierzaniem.
Barby sponad mojego ramienia rzucił okiem na ekran.
- Widziałem go. Wczoraj w nocy w hotelu, w śMarietcie”.

Rozdział dwunasty

ArnoĄt KřehŻlek na czatach

ArnoĄt KřehŻlek stał przy oknie, oparty ramieniem o ścianę. W opuszczonym dwupokojowym mieszkaniu nie było nikogo prócz niego. Zresztą fakt, czy obserwuje ulicę z wygodnego fotela, czy też musi już drugą godzinę przestępować z nogi na nogę, nie interesował zbytnio jego pracodawcy. ArnoĄt wiedział jednak, że niewygoda pomaga mu zachować pełną koncentrację. Nie odrywając wzroku od interesującego go obiektu, wyjął z pomiętej paczki papierosa. Jednym ruchem wyciągnął z kieszeni zapalniczkę benzynową, zapalił i pozwolił językowi płomienia liznąć końcówkę lamowanego złotem dunhilla. Z ogromną przyjemnością zaciągnął się głęboko i jednocześnie ułożył dłonie w daszek nad oczami, by lepiej widzieć ulicę. Jego zadanie polegało na obserwacji wejścia do kamienicy, w której mieściła się kancelaria Gubkina.
Mimo że nigdy nie trzymał w ręku karabinu, w branży nazywali go dwuznacznie śak”. Jeśli zleceniodawca nie ustalał z góry ceny za zlecenie, ArnoĄt liczył sobie sześć tysięcy koron za każdy dzień pracy. W większości przypadków nie interesowały go zlecenia od ludzi, którzy potrzebowali kogoś, kto może zapewnić im ochronę i kto ma kontakty w miejscowym półświatku. Pracował jedynie w Pradze, Ostrawie i Krakowie. Już kilka razy odrzucił lukratywne propozycje pracy w innych miastach, nawet jeśli chodziło tylko o Bratysławę. Czasami podejrzewał, że nie bierze innej roboty ze względu na piwo. Kochał piwo i potrafił docenić tych, którzy dobrze je warzyli i odpowiednio nalewali do kufla. Znowu się zaciągnął i przechylił głowę, robiąc unik przed chmurką papierosowego dymu. W lodówce u siebie miał tuzin małych puszek Kruszowic, jego najukochańszego leżakowego piwa. Jeśli wszystko pójdzie dziś zgodnie z planem, może nawet wstąpi do śMarjanki”, gdzie barman nalewał Radegasta z grubą czapą piany - dokładnie tak, jak powinno się to robić.
W słuchawce przewieszonej przez szyję znowu zatrzeszczało. Wsunął ją do ucha.
- Odbiór - zgłosił się.
- Wszystko w porządku? - zapytał ktoś niewyraźnym angielskim.
- Żadnych podejrzanych osób ani ruchów. Ulica pusta, tylko jeden samochód po drugiej stronie ulicy dwa budynki dalej. Stoi tu od rana. Policja założyła mu już blokadę - referował zwięźle KřehŻlek.
Poznał po głosie zleceniodawcę. Trochę go dziwiło, że już trzeci dzień z rzędu płacą mu za obserwowanie ulicy. Nie żeby mu to przeszkadzało - kasa to kasa, a zbytnio się nie przemęczał.
- Jaki samochód? - padło pytanie.
- Stare volvo, siedemsetsześćdziesiątka, najlepsze lata ma już za sobą. Przez cały dzień nikt się nim nie interesował. Oprócz policjantów.
W słuchawce zapadła cisza.
Ulica była wąska, dwie wstęgi tramwajowych szyn zajmowały niemal całą jej szerokość. Wielka limuzyna zatrzymała się na chodniku bezpośrednio przed drzwiami budynku, w którym urzędował Gubkin. W oknie sąsiedniej kamienicy z fasadą w stylu secesyjnym poruszył się jakiś cień.
- Dom numer 246, drugie piętro, nieznana osoba - zameldował natychmiast ArnoĄt.
- To nasz człowiek - uspokoił go szef po angielsku. - Pan znajduje się teraz, jak to wcześniej ustalaliśmy, na drugim piętrze domu, który stoi naprzeciwko obserwowanego obiektu?
- Tak jest, proszę pana - skłamał KřehŻlek.
Doświadczenie nauczyło go, że nie należy przebywać w miejscu, w którym inni się go spodziewali. Płacono mu przecież za robotę, a nie za stanie w wyznaczonym miejscu. Fakt, że nie znał wszystkich członków grupy, dla której pracował, utwierdzał go tylko w przekonaniu, że musi zachować wzmożoną czujność. Ten Angol z koszmarnym akcentem coraz bardziej mu się nie podobał.
Po chwili z limuzyny wysiadł wysoki mężczyzna w płaszczu i kapeluszu. ArnoĄt nie musiał widzieć jego twarzy, by rozpoznać pracodawcę - każdy ruch nieznajomego był dostojny, a zarazem maksymalnie ergonomiczny. W tym właśnie specjalizował się KřehŻlek. Wystarczył jeden rzut oka na człowieka i jeśli ten wykonał choćby najdrobniejszy gest, potrafił go później zidentyfikować w każdych okolicznościach.
Zza zakrętu wyjechał tramwaj. Motorniczy zadzwonił, zbliżając się do zaparkowanego na chodniku samochodu, a potem zwolnił i przejechał tuż obok niego. ArnoĄt wiedział, że na ulicy pełnej ambasad to normalne. Policjanci też zwykli zostawiać drogie auta w spokoju.
Strząsnął popiół z papierosa i odłożył go do popielniczki. Zanim włamał się do tego mieszkania, upewnił się, że właściciel wróci najwcześniej jutro wieczorem. Poza tym to też był palacz, dlatego mógł sobie pozwolić na zaspokajanie nałogu.
Przejechał kolejny tramwaj, tym razem dziewiątka. Gdyby do niego wsiadł, dojechałby bezpośrednio do restauracji śPod Dębami”. Już ciekła mu ślinka, lali tam Radegasta leżakowego z pianą gęstą jak bita śmietana! Tymczasem jednak skupił się na obserwowaniu ulicy, na piwo jeszcze przyjdzie czas. Za kolejnym tramwajem sunęła dostojnie druga limuzyna, najnowszy model volvo. Kierowca zaparkował tuż przed mercedesem. ArnoĄt odsunął popielniczkę i przystawił twarz do zasłony, by mieć lepszy widok. Jednocześnie sprawdził, czy pistolet spoczywający w kaburze pod marynarką jest odbezpieczony
Z samochodu wysiadła wysoka kobieta w czarnej skórze. Z barwą jej ubioru kontrastowały jedynie związane w kok jasne włosy. Miała długi, niemal męski krok, chociaż figura eksponowana przez obcisłe spodnie była stuprocentowo kobieca. Gazela. A właściwie puma, KřehŻlek znalazł odpowiedniejsze porównanie, czarna puma. Kiedy wyciągała pod drzwiami klucze, na moment odchyliła połę płaszcza, odsłaniając założoną na ramię kaburę.
- Obiekt wchodzi do budynku sam, jest uzbrojony - zameldował. - Prawdopodobnie pistolet większego kalibru.
Nie potrafił oszacować, ilu ludzi siedziało jeszcze w samochodzie, ponieważ volvo natychmiast odjechało.
- Niezła laska - dodał sam do siebie.

Rozdział trzynasty

Interview z Gubkinem

Elektromagnes w drzwiach prowadzących na klatkę rozbrzęczał się, w chwili kiedy dotknęłam klamki. Musieli gdzieś tu mieć zainstalowane kamery. Portier i ochrona w jednej osobie uśmiechnął się do mnie przyjacielsko z przeszklonego boksu i wskazał na prowadzące do góry schody Spojrzałam na zegarek. Jeśli wszystko szło zgodnie z planem, rodzice powinni już siedzieć w samolocie, patrzeć z okienka i niecierpliwie czekać na odlot. Na szczęście tuż przed naszym niemalże konspiracyjnym spotkaniem udało mi się przebrać w plisowaną spódnicę i żakiecik kupione specjalnie na tę okazję. Mama była bardzo zdziwiona i dopytywała się, skąd wzięłam tak wspaniałe ubrania i ile za nie zapłaciłam. Gdyby mnie zobaczyła w czarnym kompleciku, z pewnością by się zdenerwowała.
Bez pukania otworzyłam następne drzwi i weszłam do pomieszczenia oznaczonego subtelną wizytówką doktora Gubkina. Za biurkiem siedziała ta sama sekretarka co ostatnio.
- Proszę wejść do gabinetu, pan Gubkin oczekuje - zakomunikowała bez zwłoki.
Przytaknęłam i uśmiechnęłam się w geście podziękowania. Jeszcze pięć dni temu z pewnością zrobiłabym to z o wiele większą rezerwą.
Kancelaria wzbudzała zaufanie do gospodarza bogactwem i wysmakowanym przepychem. Gubkin zajmował miejsce za stołem, dłonie ze splecionymi palcami trzymał na udach. Uosobienie spokoju i prosperity. Wysoki, blady mężczyzna z wąsem i z kapeluszem na kolanach siedział w fotelu po prawej stronie. Przed zamkniętymi drzwiami do bocznego pomieszczenia stał barczysty facet, którego nigdy wcześniej nie widziałam. Prawdopodobnie nowy szofer i goryl, następca Barbyego.
- Dzień dobry - pozdrowiłam zebranych.
Gubkin wstał i ukłonił się wytwornie.
- Dzień dobry, madame.
Blady nic nie powiedział. Nie podobał mi się. Z drugiej strony moje obawy nie miały nic wspólnego z jego umiejętnościami. Zakładałam, że to właśnie tajemniczy Frank Bernard.
- Proszę spocząć. - Gubkin wskazał dłonią fotel.
Odniosłam wrażenie, że cała ta sytuacja go bawi. Zakładałam, że będzie miał do mnie pretensje o zniweczenie jego misternie opracowanego planu zapewnienia Aleksowi bezpieczeństwa. Tyle tylko, że chodziło również o moje bezpieczeństwo. Nadal niewiele z tego wszystkiego rozumiałam. Od dziecka mnie uczyli, żeby pytać, najlepiej prosto z mostu. Z drugiej strony nie chciałam, żeby wzięli mnie za małą dziewczynkę, która przypadkiem znalazła się w towarzystwie dorosłych i nie miała pojęcia, jak się zachować.
- To pani jest tą nową szefową bezpośredniej obstawy pana Rubina? - zapytał blady koleś szkocką odmianą angielskiego. W słowie śtą” udało mu się zawrzeć spory ładunek pogardy.
- Myślałam, że Brytyjczycy mają zakodowany w genach zmysł taktu, grzeczności i wyczucia w stosunku do kobiet - odpowiedziałam spokojnie. - Czy to właśnie w związku z tym opuścił pan Wyspy? Czy też może musiał je pan opuścić?
Mało co nie rozłożyłam samej siebie na łopatki tym niezaplanowanym pokazem hardości, ale zacisnęłam zęby i spojrzałam na bladego jak gdyby nigdy nic. Zmierzył mnie wzrokiem, przed którym jeszcze przedwczoraj bym uciekła albo co najmniej zaczęła się jąkać. Od przedwczoraj jednakże wiele się zmieniło. Ktoś próbował mnie zabić, Jurek zginął, ktoś groził, że skrzywdzi moich bliskich. Zmieniłam się. Właściwie to było mi wszystko jedno, co sobie pomyślał ten blady. Miałam go w dupie.
- Skończmy z tymi docinkami. Niech mi pani powie, gdzie się ukrywa pan Rubin junior, a ja zadbam o jego bezpieczeństwo. Pani będzie mogła nadal pełnić funkcję, w związku z którą została pani zatrudniona. Osobista asystentka?
Uśmiechnął się, przebiegł spojrzeniem po moich piersiach, a potem na dłuższą chwilę zawiesił wzrok na biodrach i udach. Może powinnam nosić mniej obcisłe spodnie i luźniejszą kurtkę. Na pewno powinnam.
- Jest pani bardzo pociągająca.
Gdyby powiedział, że wyglądam na napaloną sukę, nie zrobiłoby to żadnej różnicy. Goryl przy drzwiach miał taki wzrok, jakby nas w ogóle nie słyszał. Mimo to byłam pewna, że doskonale rozumie każde słowo. Gubkin nie zatrudniał głupków.
- Dlaczego nie zapewniono należytej ochrony hotelowi śMarietta”, kiedy pana poinformowałam, że mieszka tam pan Rubin? - zapytałam wprost, ignorując chamskie zachowanie typka. Nie wiem, dlaczego nagle zaczęłam się zastanawiać, jak szybko potrafiłabym sięgnąć w tej chwili po broń.
- Pomiędzy pani informacją a napaścią upłynęło bardzo mało czasu. Nie dało się tego załatwić - odparł beznamiętnie Frank.
- A ile musiałoby upłynąć, żeby dało się to załatwić?
- Nawet ja potrzebuję go więcej.
- Profesjonalista jakoś by sobie poradził. - Rozciągnęłam usta w niewinnym uśmiechu. Miałam nadzieję, że z moim makijażem wszystko w porządku i nie widać tych koszmarnych siniaków. - Z pewnością po strzelaninie wydał pan polecenie swoim ludziom, by pilnowali hotelu.
- Nie, dlaczego? - zmieszał się Frank.
- Dlatego, że napastnicy chcieli nie tylko zabić pana Rubina, chcieli również sprawdzić, czym się obecnie zajmuje. Wrócili tam w nocy przeszukać porzucone rzeczy. Niestety, mam zbyt mało ludzi do dyspozycji, nie mogliśmy ich śledzić - kłamałam, jak wymagała tego sytuacja.
Zaczęłam się zastanawiać, kogo tak naprawdę próbuję odgrywać. Pozowałam na superagentkę, chociaż wszystkie zasługi należało przypisać Barby’emu.
Frank Bernard rzucił mi zaniepokojone spojrzenie, ale już po chwili na powrót przywdział maskę beznamiętnego cynika.
- Proszę mi powiedzieć, gdzie jest teraz pan Rubin, a przejmę na siebie obowiązek jego ochrony. Zapewnienie bezpieczeństwa takiej osoby to nie robota dla amatorów - zaczął mnie pouczać, a na jego bladej twarzy pojawiły się dwie czerwone plamy.
- Życzyłbym sobie jednak, żeby nam pan wyjaśnił, dlaczego nie wydał pan polecenia pilnowania hotelu - po raz pierwszy do rozmowy wmieszał się Gubkin. Jego spojrzenie miało zarazem neutralny i przyjacielski charakter. Prawdopodobnie umiejętność, którą musi posiąść każdy, kto chce zajść wysoko w adwokackiej hierarchii.
- Nie uważam tego za konieczne - odszczeknął Bernard.
- W takim razie wydaje mi się, proszę pana - spokojnie odparł Gubkin - że już nie jestem zainteresowany pańskimi usługami. Zaległe kwestie finansowe zostaną oczywiście uregulowane.
Bernard patrzył na niego tak, jakby niczego nie rozumiał.
- Pan mówi poważnie? - syknął.
Dźwięk jego głosu spowodował, że miałam ochotę się skulić. Goryl już włożył rękę pod marynarkę.
- Owszem. Sekretarka przekaże panu czek. Do widzenia - zakończył spotkanie Gubkin.
W chwili kiedy goryl wyciągnął broń spod kamizelki, huknął strzał. Z początku nie rozumiałam, co właściwie zaszło, i dopiero po chwili dotarło do mnie, że Bernard przez cały czas trzymał pod kapeluszem pistolet i właśnie zastrzelił ochroniarza.
Kopnęłam gnojka z pozycji siedzącej, trafiłam pod kolano i druga kula wyżłobiła otwór w suficie. W tym samym momencie ktoś wyłamał drzwi. Przez chwilę Gubkin i ja patrzyliśmy w szoku na faceta w wytartych dżinsach i powyciąganym swetrze. Nie miał w ręku żadnego młota czy łomu, musiał wyłamać drzwi gołymi rękoma. Kolejny strzał. Gubkin zatoczył się, biała chusteczka w jego butonierce utonęła w krwistej czerwieni i martwy padł z powrotem na fotel Uświadomiłam sobie, że trzymam w ręku pistolet i mierzę z niego w Bernarda. Opróżniony magazynek z jego broni spadł na mahoniowy blat stołu.
- Wie, gdzie jest Rubin! Łapcie ją! - krzyknął.
Facet w dżinsach wyciągnął rękę w moją stronę. Trafiłam go w ramię, wrzasnął i wykrzywił twarz w grymasie bólu. Mimo to złapał mnie za koszulę. Drugi strzał, trzeci, obydwa w klatkę piersiową. Z przerażeniem patrzyłam na błyskawicznie rozrastające się na jego swetrze plamy krwi. Znieruchomiał, rozluźnił chwyt, opadły mu kąciki ust. Widziałam, jak uchodzi z niego życie, bezskutecznie próbował złapać oddech.
Wrzasnęłam ile sił w płucach. Boże! Ja nie chciałam go zabijać! W tym momencie jednak jego uścisk stał się jeszcze mocniejszy. Znowu pociągnęłam za spust, przy piątym strzale puścił mnie, powyciągany sweter był podziurawiony jak sito. Zamiast śmiertelnego przerażenia na jego twarzy pojawił się pełen bólu, ale szyderczy uśmiech.
Bez zastanowienia wskoczyłam na stół i odbiłam się od blatu w kierunku okna. Dopiero w locie przypomniałam sobie, że gabinet Gubkina znajduje się na drugim piętrze - w kamienicy z szesnastego wieku musiało to być około siedmiu metrów nad ziemią. Lepsze to niż facet, którego nie można zastrzelić. Brzęk tłuczonego szkła, tysiące szklanych odłamków porozcinało mi skórę na twarzy. Przed oczami mignęła żółta fasada budynku. Przekręciłam się w locie o sto osiemdziesiąt stopni i jakimś cudem spadłam na nogi, a potem skuliłam się w kłębek i przeturlałam kilka metrów. Pistolet leżał jakiś metr przede mną. Chwyciłam go jeszcze w półprzysiadzie i natychmiast ruszyłam sprintem przed siebie. To musiał być sam diabeł albo coś jeszcze gorszego. Znowu brzęk tłuczonego szkła. Obejrzałam się na ułamek sekundy. Był tuż za mną!

Rozdział czternasty

ArnoĄt KřehŻlek i jego wybory

ArnoĄt KřehŻlek wziął głęboki oddech, gdy usłyszał pierwsze trzy wystrzały. Coś musiało pójść niezgodnie z planem. Potem ciszę zakłóciła cała seria strzałów, a po chwili z okna na drugim piętrze wypadła ubrana na czarno blondynka. Nieznajoma w locie złapała za piorunochron, obróciła się o sto osiemdziesiąt stopni i niczym akrobatka spadła na nogi, a karkołomny lot zakończyła podwójnym przewrotem na chodniku. Podniosła się, jak gdyby podobna ekwilibrystyka stanowiła dla niej chleb powszedni, i zaczęła uciekać. Jednocześnie z okna wyskoczyła kolejna postać. Facet w dżinsach spadł na cztery łapy na samochód, podniósł się i ruszył w pościg za blondyną. Był od niej o wiele szybszy. Zanim jednak zdążył ją złapać, ze starego volvo z blokadą na kole wyskoczył chudy facet w długim płaszczu i strzelił. KřehŻlek poznał po huku jakiś duży kaliber. Bardzo duży kaliber. Nieznajomy, który gonił dziewczynę, zaczął się zataczać, w końcu padł jak długi na chodniku. Próbował jeszcze wstać, ale drugi strzał przygwoździł go do ziemi. Dryblas opuścił broń, cały czas obserwując nieruchome ciało.
ArnoĄt KřehŻlek wiedział, że ten człowiek nie miał prawa przeżyć. Strzelec zachowywał się jednak w taki sposób, jakby nie zdawał sobie z tego sprawy, i znowu uniósł broń. Blondynka już dobiegała do zakrętu, za chwilę powinna zniknąć z pola widzenia.
KřehŻlek z przerażeniem zauważył, że facet w dżinsach znowu stoi na nogach. Dziwoląg przez chwilę obserwował niezdecydowany dryblasa, a potem przeniósł uwagę na uciekającą ofiarę. Ruszył sprintem za dziewczyną. Kolejne trafienie odrzuciło go na chodnik, nie na dłużej jednak niż na pięć sekund. Może nawet na krócej. Kiedy stało się jasne, że również trzecia seria go nie unieszkodliwi, dryblas wskoczył do samochodu.
- Trójka, zgłoś się! Jesteś na pozycji?! - nosowy głos Angola wyrwał KřehŻlka ze zdumienia.
- Tak jest. Kobieta ubrana na czarno uciekła, biegnie za nią ranny mężczyzna w dżinsach. Wysoki, chudy facet, który go postrzelił, wsiadł do starego volvo i odjeżdża. Blokada była makietą dla zmylenia policji, została na miejscu - ArnoĄt zwięźle opisał sytuację.
- W porządku. Proszę zostać na miejscu jeszcze przez pięć minut, a potem proszę się rozłączyć. Dalsze wskazówki otrzyma pan telefonicznie.
- Tak jest - odpowiedział KřehŻlek, ale jednocześnie wyłączył słuchawkę i wyciągnął pistolet, łatwą do zdobycia cezetkę 75.
Z klatki schodowej dobiegł stukot czyichś kroków. Intruzi nie biegli, ale szli szybko, więc musieli się spieszyć. A ponieważ wchodzili na drugie piętro, KřehŻlek odniósł nieprzyjemne wrażenie, że idą właśnie po niego. Nie miał ochoty na to spotkanie. Ostrożnie otworzył drzwi mieszkania. Na klatce panowała złowroga cisza, dopiero po chwili zakłócił ją trzask wyłamywanych drzwi. ArnoĄt nie czekał dłużej i najciszej jak tylko potrafił zbiegł na parter. Po chwili wahania schował broń i ruszył przed siebie żywym krokiem, ale nie tak szybkim, by zwracać na siebie uwagę. Po kilku krokach uświadomił sobie trzy rzeczy: po pierwsze zleceniodawca chciał się go pozbyć; po drugie wybrał niewłaściwy kierunek marszu, ponieważ ruszył śladem nieśmiertelnego faceta; po trzecie, gdyby doszło do starcia z takimi przeciwnikami jak blondyna i dryblas, ze swoją pukawką nie miałby najmniejszych szans. A ponieważ nie wiedział, jak się z tej sytuacji wyplątać, postawił kołnierz, wtulił głowę w ramiona i przyspieszył kroku.

Rozdział piętnasty

Anioły i demony

Sygnał stojącego na przystanku tramwaju rozbrzmiał już po raz drugi. Nie mogłam złapać tchu, ale mimo to jeszcze przyspieszyłam. Zdążyłam w ostatniej chwili - wskoczyłam do środka przez wąską szparę zasuwających się drzwi. Mężczyzna w prochowcu i z teczką, na którego wpadłam, spojrzał na mnie zgorszony. Zamiast przeprosić, chwyciłam go za bary i przycisnęłam do tylnej szyby. Facet w dżinsach znowu znalazł się w zasięgu wzroku. Biegł o wiele wolniej, a jego ruchy wydawały się bardziej oporne niż przed chwilą, ale mimo to doganiał tramwaj. To nie mógł być człowiek!
Moja babcia miała nad łóżkiem obrazek Anioła Stróża pochylonego nad niewinną dziewczynką. Zawsze mi powtarzała: śWystrzegaj się diabła, dziecinko”. Jeden z nich właśnie mnie gonił. Wiedziałam, że nie mam szans, że powinnam się poddać, położyć na ziemi, zakryć oczy rękoma i czekać, aż to wszystko się skończy. Ten stwór, ta zjawa, z każdą sekundą znajdująca się coraz bliżej, przeczyła wszystkim prawom natury, które znałam, w które wierzyłam i których się uczyłam.
Następny przystanek to ulica Hellicha. Zamiast beczeć, wyciągnęłam pistolet i jednym strzałem rozbiłam szybę. Mierzyłam w dół, żeby nie postrzelić przypadkowego przechodnia. Ludzie w tramwaju jak na komendę zaczęli krzyczeć. Nagle miałam wokół siebie mnóstwo miejsca. Bum, bum, bum - magazynek pusty, trafiłam gościa trzy razy. Po trzecim strzale padł na ziemię, ale nie jak trup, tylko jak biegacz, któremu ktoś podstawił nogę. Powoli zwiększał się dzielący nas dystans. W momencie gdy wymieniłam magazynek, motorniczy zaczął przedwcześnie hamować. Niechcący pociągnęłam za spust i zrobiłam dziurę w dachu. Na szczęście nikt nie oberwał. Tramwaj zatrzymał się z piskiem i skrzypieniem kół.
- Otwieraj, kurwa! - ryknęłam.
Już po chwili stałam na zewnątrz. Nie wiedziałam, czy motorniczy mnie posłuchał, czy wyskoczyłam przez zamknięte drzwi. Nieśmiertelny pojawił się na horyzoncie. Diabeł dogonił dziecinkę, babcia miała rację. Już się nie śpieszył, szedł z szyderczym uśmiechem na bladej twarzy, utykając na jedną nogę. Dotarło do mnie, że trzęsę się ze strachu i szczękam zębami. Stałam tuż przed wejściem do kościoła Panny Marii Zwycięskiej, otwarte drzwi zapraszały do środka. A może... może to był znak, zbawienie!
Z pistoletem w ręce wbiegłam do kościoła. Może ludziom, którzy nie potrafią zdechnąć, nie wolno przekroczyć progu świątyni! Truchtałam między ławkami w stronę ołtarza. Oprócz kilku starszych ludzi modlących się na klęczkach kościół był pusty. Panował półmrok, knoty świec płonęły spokojnym, dostojnym płomieniem. Miałam wrażenie, że wszyscy z obecnych słyszą moje szczękanie zębami. Czarny kontur pojawił się w otwartych drzwiach. Kurz wirujący w powietrzu nad jego głową i oświetlany przez promyki słońca wnikające przez witraże wyglądał jak aureola. Facet stał w bezruchu, naprawdę nie mógł wejść do środka. Poczułam ulgę, a on właśnie wtedy zrobił pierwszy krok. Zacisnęłam zęby i uniosłam pistolet. Mierzyłam w niego, ale celownik skakał po oknach, ławkach, ludziach wokoło, czasami zatrzymywał się i na nim. Wstrzymując oddech, szłam do tyłu, dopóki nie oparłam się o ołtarz. Wtedy pociągnęłam za spust.
Huk wystrzałów spotęgowany echem wysoko sklepionego pomieszczenia zamienił kościół w piekło. Gdzieś w oddali rozprysło się szkło z witraży, ludzie uciekali pod ławki, a ja strzelałam i strzelałam, dopóki pistolet nie zamilkł. Ostatni nabój trafił faceta w brzuch. Widziałam, jak nim zatrzęsło, wykrzywił twarz w grymasie bólu. Nie upadł jednak na podłogę, zakrył tylko dłonią ranę i wciąż powoli się zbliżał. Rana postrzałowa wywierała na jego organizm taki wpływ, jak na mój ukłucie szpilką. Spokojnie wyciągnął w moją stronę rękę. Zdeterminowana kopnęłam go w goleń, potem w podbrzusze. Posłuszny reakcjom układu nerwowego zgiął się wpół i wtedy poprawiłam kolanem w twarz. Zamiast upaść, przycisnął mnie do ołtarza.
Ktoś zaskowyczał, prawdopodobnie z bólu. To byłam ja. Nadludzka siła zamieniła dłoń tego potwora w kleszcze, jakich się używa do torturowania. Rozerwał mi mięśnie i połamał kości, jak przez mgłę dotarło do mnie, że z ran obficie cieknie krew. Ćwiartowanie na żywca na moment ustało.
- Gdzie jest Alexander Rubin? - zapytał. - Mów albo naprawdę będzie bolało.
Mimo koszmarnego bólu uświadomiłam sobie, że facet mówi po czesku z akcentem charakterystycznym dla prażanina.
- Nie wiem! - wysapałam. Zaraz potem zaskowyczałam z bólu, freski na sklepieniu kościoła rozmyły się w blade plamy.
- Gdzie jest Alexander Rubin? - powtórzył pytanie.
- Powiem panu - szepnęłam, by ugrać nieco czasu. Jak przez mgłę zauważyłam, że ktoś się do nas zbliża. W pierwszej chwili miałam nadzieję, że to Barby albo Filip, ale ten człowiek poruszał się zbyt niezgrabnie. Przekonałam się, że miałam rację, kiedy stanął tuż obok - to był staruszek, proboszcz tutejszej parafii.
- Niech ksiądz ucieka, on księdza zabije - wysapałam.
- Co takiego? - zapytał mój oprawca.
W tym momencie staruszek wziął zamach i z całej siły uderzył go czymś w głowę.
- Jemu nic się nie stanie! Niech ksiądz ucieka! - krzyczałam.
Facet w dżinsach puścił mnie jednak i zamroczony odwrócił się ku proboszczowi. Ksiądz patrzył na niego z przerażeniem, w ręce trzymał krucyfiks z potężną podstawą.
- Jeszcze raz, proszę go uderzyć jeszcze raz!
Napastnikowi ciekła z głowy jasnoczerwona, niemal błyszcząca krew. Było jej o wiele więcej niż w przypadku ran postrzałowych, ale mimo to nadal trzymał się na nogach. Uderzył duchownego. W jego wykonaniu wyglądało to jak niedbały gest, ale staruszek poleciał kilka metrów do tyłu, zatrzymał się dopiero na ścianie i padł na podłogę. Mimo to nadal trzymał przed sobą krucyfiks niemal jak broń. Mężczyzna wyszczerzył zęby w szyderczym uśmiechu i ruszył w kierunku starca chwiejnym krokiem. Sięgnęłam po zapasowy pistolet. Dopiero za drugim razem udało mi się wyciągnąć go z kabury. Nie miałam pełnej władzy w ręce, ale chyba nie była złamana. Na szczęście przestałam czuć ból - wszystko przez szok. Wierni wyglądali zza ławek i z przerażeniem na twarzach obserwowali krwawy spektakl.
Facet zatrzymał się niepewnie trzy metry przed proboszczem i potrząsnął głową, jakby widział podwójnie. Niewykluczone, że te wszystkie obrażenia poważnie go osłabiły. Niewykluczone. Potem się zaśmiał, całkiem normalnie, jak to kolesie w wytartych dżinsach i powyciąganych swetrach mają w zwyczaju. Odbił się z lekko ugiętych kolan, wyskoczył dobre trzy metry w powietrze i zerwał przewód elektryczny. Dopiero wtedy uświadomiłam sobie, że na górze świeciły nie tylko świeczki.
- Odejdź, szatanie! Odejdź! - bełkotał przy ścianie staruszek.
Nie! Chciałam wrzeszczeć, ale zamiast tego rozpędziłam się, wciąż ściskając broń w dłoni. Facet rzucił kablem w starca, końcówka owinęła się wokół krucyfiksu. Kiedy przez ciało popłynął prąd, ksiądz zaczął strasznie jęczeć. Biegłam i strzelałam, raz za razem. Napastnik zdążył się jeszcze odwrócić w moją stronę, na twarzy ten sam grymas bólu, co na początku całej rozróby. Ostatni krok i odbicie. Kopnęłam go obunóż i upadłam na plecy. Nadział się na ramię krzyża, obwód elektryczny pozostał zamknięty. Metal topił się i strzelał iskrami jak fontanna.
Tymczasem leżąca na ziemi ręka księdza drgała konwulsyjnie. Chciałam wstać i pomóc staruszkowi, ale wtedy okazało się, że nie mam już siły. Pistolet zrobił się o wiele cięższy i wypadł z dłoni. Ból powrócił. Nagle ogarnęło mnie potworne zmęczenie, nawet oddychanie stało się uciążliwe.

Rozdział szesnasty

ArnoĄt KřehŻlek znowu wybiera

ArnoĄt KřehŻlek obserwował odbicie wejścia do kościoła w witrynie sklepu po drugiej stronie ulicy. Właśnie pojawił się dryblas, który odjechał spod kancelarii Gubkina czarnym volvo. Przyszedł na piechotę i niepewnie rozejrzał się dookoła. Na twarzy miał świeżego siniaka, a jego zachowanie wyraźnie sugerowało, że nie wie, dokąd iść. KřehŻlek widział jego samochód rozbity na murze zaraz za placem Małostrańskim. Nie miał pojęcia, jak doszło do wypadku, ale nie to było teraz najważniejsze. Z oddali dobiegał już histeryczny wrzask policyjnych syren, ale KřehŻlek podejrzewał, że gliny jadą w pobliże kamienicy, w której mieściła się kancelaria Gubkina. Naprędce rozważał wszystkie za i przeciw. Miał dwa wyjścia: albo się wycofać i na jakiś czas zniknąć, jakby nigdy nie istniał, albo przyłączyć się do przeciwników Bernarda i jego ludzi, którzy z jakiegoś powodu chcieli go zabić. Nie miał pojęcia, co w tej sytuacji będzie korzystniejsze.
- Jest w kościele, słyszałem, jak ludzie opowiadali o strzelaninie - wytłumaczył po angielsku, zanim zdążył raz jeszcze wszystko przemyśleć. Dryblas odwrócił się w jego stronę, w jego ręku błysnął nagle czarny pistolet z lufą przypominającą działo okrętu wojennego.
- A pan to kto?
ArnoĄt KřehŻlek powtórzył zdanie po czesku.
- Za chwilę zaroi się tu od policjantów. Znam podziemne przejście w kościele, możemy tamtędy uciec - dodał.
Chudy facet kiwnął głową i bez wahania ruszył w stronę budynku. KřehŻlek pobiegł za nim.

Rozdział siedemnasty

Kapitan KrćmĄř inkasuje

A zatem, panie kapitanie, może mi pan wyjaśnić związek pomiędzy zabójstwem sześciu obywateli amerykańskich, zabójstwem prawnika, włamaniem na tle rabunkowym i zabójstwem księdza? Mówiąc szczerze, nie mam nic przeciwko, żeby prowadził pan te sprawy jednocześnie, ale przy takim nawale pracy obawiam się o wyniki śledztwa. Ten cały burdel... - pułkownik Jastrebniak skrzywił się, jakby go zniesmaczyło tak dosadne słowo w rozmowie służbowej - ten cały burdel nie ma sensu.
Kapitan KrćmĄř obserwował przełożonego i czekał, aż pytanie retoryczne przerodzi się w bardziej rzeczowe. Zdawał sobie sprawę, że pułkownik odwiedził niedawno naczelnika policji i że problemy miały źródło u góry. Dodatkowym problemem był też stan zdrowia pułkownika. Po przeprowadzonej niedawno chemioterapii wrócił wprawdzie do pracy, ale z jego dawnej czupryny nie został nawet jeden włos, a ponadto stracił na wadze dobre dwadzieścia kilo. I nikt nie mógł mu zagwarantować, że leczenie odniosło pożądany skutek, a nie tylko przesunęło definitywny koniec o kilka tygodni, ewentualnie miesięcy.
- No? - domagał się odpowiedzi przełożony.
- Wspólnym mianownikiem wszystkich tych spraw jest Marika ZahaňskĄ, do tej pory osoba o nieposzlakowanej opinii. Wyższe wykształcenie, asystentka w Zakładzie Motoryki Sportowej na Wydziale Wychowania Fizycznego i Sportu. Pisała doktorat. Pięć dni temu została napadnięta. Napastnika ciężko ranił niejaki Alexander Rubin, który działał w samoobronie. Potem ktoś się włamał do jej mieszkania. Strzelała z broni palnej, ale nikogo nie trafiła, choć wydaje mi się to mało prawdopodobne. Jest bardzo sprawna i wyjątkowo wyrachowana. Zamordowany prawnik był jej przyjacielem albo przynajmniej partnerem w interesach. W pewnym sensie. Według zeznań świadków brała udział w strzelaninach, w których został zamordowany doktor Gubkin i Josef Konrad, proboszcz w kościele Panny Marii Zwycięskiej. Ponadto mieszkała w hotelu śMarietta” na krótko przed atakiem na ten obiekt.
- Obrotna młoda dama - burknął pułkownik. - Jeśli chodzi o tę ostatnią strzelaninę, otrzymałem wiele sprzecznych informacji. Podobno spadł tam deszcz kul, a mamy tylko trzy ciała. Może mi pan udzielić jakichś bliższych informacji?
KrćmĄř nachmurzył się. Nie potrafił sobie wyobrazić, do czego tak naprawdę doszło na Małej Stronie.
- Przyznam się panu, że póki co nie wiem, o co dokładnie w tym wszystkim chodzi. Wydaje mi się, że możemy mieć do czynienia z porachunkami gangów. Uczestnicy strzelanin noszą chyba kamizelki kuloodporne. Ci ludzie to na pewno profesjonaliści. Istnieją pewne przesłanki, na podstawie których możemy sądzić, że było więcej zabitych, ale ciała zostały usunięte przez przestępców. Uważam, że najważniejsze w tym momencie jest wyjaśnienie okoliczności śmierci naszych obywateli i zatrzymanie sprawców. Sekcja zwłok gangsterów... - nie dokończył zdania. Nikogo nie obchodzili martwi mordercy. Stara prawda.
- W porządku, kapitanie. Wyjaśnienie tego przypadku, czy raczej przypadków, pozostawiam panu. Proszę mnie na bieżąco informować o przebiegu śledztwa. A kiedy zacznie to pana przerastać, chcę się pierwszy o tym dowiedzieć. Może się przecież okazać, że to nie jest sprawa dla nas, ale na przykład dla kontrwywiadu albo dla oddziałów zwalczania przestępczości zorganizowanej. Ta ostatnia ewentualność wydaje mi się najbardziej prawdopodobna.
- Tak jest, proszę pana.
Audiencja dobiegła końca i KrćmĄř mógł wreszcie wrócić do swojego biura.
Doskonale wiedział, dlaczego Jastrebniak wspomniał o kontrwywiadzie. Sześciu martwych Amerykanów, a każdy z nich prawdopodobnie przez jakiś czas pracował dla cia. Istniała możliwość, że cały czas byli agentami, i to nawet pomimo tego, że dwóch z nich figurowało na liście Interpolu. Co najciekawsze, ambasada Stanów Zjednoczonych nie pisnęła słówkiem o śmierci obywateli amerykańskich i nie domagała się błyskawicznego dochodzenia, jak to miała w zwyczaju.
Po krótkiej chwili wahania wybrał numer do laboratorium badań balistycznych.
- Niemożliwe od ręki, cud w trzy dni. Zaraz na to zerknę, momencik - odpowiedział mu naburmuszony głos, ale KrćmĄř był zadowolony z takiego obrotu spraw.
Doktor Peterka należał do najbardziej pracowitych i skorych do pomocy ekspertów. I również do najbardziej zdziwaczałych.
- Interesują pana naboje, które znaleźliśmy na ulicy, czy te z domu?
- Na ulicy.
- Dobrze. Strzelano z dwóch rodzajów broni, ze Smith & Wessona kaliber .40 i z broni o kalibrze.50. Według bazy danych to może być tylko Desert Eagle Action Express, pistolet z Izraela. Tego kalibru używają przestępcy w co drugim filmie sensacyjnym, ale w swojej praktyce spotykam się z nim po raz pierwszy. W Stanach zabronili go chyba używać cywilom, uznano, że jest zbyt niebezpieczny.
- A jak są zdeformowane pociski? - wypytywał KrćmĄř.
- Dosyć mocno, ale zapewniam pana, że zidentyfikujemy obydwa rodzaje broni. Wydaje się, że strzelali do czegoś niespotykanie odpornego. W balistycznej skali odporności oceniam ten materiał co najmniej na sześć punktów.
KrćmĄř zamyślił się i zaraz potem zrozumiał, że stracił szansę na powstrzymanie Peterki przed wygłoszeniem monstrualnego monologu. Pozwolił zapalonemu ekspertowi wypowiadać swoje komentarze i cierpliwie czekał na moment, w którym będzie mógł zakończyć rozmowę.
- A mógłby mi to pan zademonstrować na konkretnym przykładzie? - wykorzystał krótką przerwę w dolatującym ze słuchawki potoku słów.
- Widział pan, jak wygląda kula po kontakcie z kamizelką typu G? Chodzi mi o tę z grubymi rzemieniami, które zakłada się na ramiona.
- Chyba wiem, o czym pan mówi. Wyjątkowo niewygodne cholerstwo. - KrćmĄř zaczął szperać w pamięci. - Wydaje mi się, że one są odporne nawet na pociski z karabinu.
- Dokładnie, mają specjalny wkład z keratyny - potwierdził analityk. - Kamizelki, które nosili ci przestępcy, były o klasę lepsze. Nigdy nie słyszałem o takim materiale. Musi pan spróbować bezpośrednio u producentów, to na pewno jakaś nowość i coś specjalnego - dodał na końcu sarkastycznie.
- Dziękuję bardzo, panie doktorze - pożegnał się KrćmĄř bez śladu ironii w głosie i odłożył słuchawkę.
W prosektorium nie uzyskał żadnych informacji. Oznajmili mu, że przed jego klientami jest jeszcze siedmiu nieboszczyków w kolejce i dopiero po nich zbadają ofiary strzelaniny.
Spojrzał na zegarek - wpół do piątej. Większą część dnia spędził w terenie na oględzinach miejsc zdarzeń i przesłuchiwaniu świadków. Powoli przestawał sobie radzić z przemęczeniem. Wiedział, że w tym stanie nic genialnego już nie wymyśli. Jakby zresztą kiedykolwiek coś takiego wymyślił, westchnął. Myśl o pustym mieszkaniu nie zachęcała go do wyjścia z pracy. Po chwili wahania jeszcze raz podniósł słuchawkę. Venca Kapr był jego przyjacielem, z którym raz na jakiś czas chodził do knajpy na kielicha. Właściwie to nawet na kilka. KrćmĄř od dawna miał ogromną ochotę posiedzieć z kimś przy barze, choćby tylko po to, żeby razem pomilczeć albo żeby się wyspowiadać.
- Mamy straszny kocioł. Zniknęło dziesięcioro ludzi, wszyscy z jakichś egzotycznych miejsc typu Azja czy Ameryka Łacińska. Szefowi coś odwaliło, uważa, że to przestępstwa na tle rasowym - Venca pozbawił KrćmĄřa resztek nadziei. - Ale przez całe dwa tygodnie będę słomianym wdowcem. Pamiętaj, że zawsze jesteś mile widziany, jak za dawnych lat. Klucze są tam gdzie zawsze.
KrćmĄř już trzeci raz tego dnia zadzwonił do Ivany. Po pierwszych dwóch sygnałach kurczowo uczepił się nadziei, że może tym razem usłyszy w słuchawce jej głos, ale zamiast tego natychmiast odpowiedział mu dźwięk odrzuconego połączenia.
Wstał z krzesła, założył szary płaszcz, zrobił kilka okrężnych ruchów ramionami, żeby ubranie dobrze się ułożyło. Chwilę później przebijał się samochodem przez zapchaną korkami Pragę do domu.

* * *

Został sam dokładnie w taki sposób, jakiego najbardziej się obawiał. Obdzwonił wszystkich wspólnych znajomych z pytaniem, czy nie zatrzymała się u kogoś z nich na noc. Miał gdzieś komentarze, jakich przy okazji musiał wysłuchiwać. Zły trop, jak by to ujął w żargonie zawodowym. Wiedział, że poranek będzie koszmarny, ale mimo to i tak padł w ubraniu na łóżko i niemal od razu zasnął.

* * *

Obudził się tuż przed świtem dokładnie w takim nastroju, jakiego się wieczorem spodziewał. Wziął prysznic, ogolił się i zanim jeszcze nastawił poranną kawę, włączył komputer, by przeanalizować dotychczasowe ustalenia w śledztwie. Coraz mocniej wierzył, że wspólnym mianownikiem tych wszystkich spraw jest Marika ZahaňskĄ. Postanowił raz jeszcze obejrzeć jej mieszkanie i przesłuchać znajomych. Było jednak za wcześnie, by do kogokolwiek dzwonić.
Przed siódmą dotarł do opuszczonego jednopokojowego mieszkania. Pod oknami dzwoniły tramwaje, a coraz większa liczba pojazdów na ulicach zwiastowała nieuchronne nadejście porannych godzin szczytu. KrćmĄř otwierał po kolei wszystkie szuflady, potem zajrzał do szafy z ubraniami. Jak zawsze w takich przypadkach odniósł wrażenie, że dopuszcza się świętokradztwa. Przypominało to trochę przeglądanie najbardziej intymnego pamiętnika. Nieprzyjemne uczucie potęgował fakt, że Marika ZahaňskĄ żyła - przynajmniej co do tego nie miał wątpliwości.
Nie znalazł nic, co mogłoby wskazywać, że jest ona kimś jeszcze niż tylko młodą, niezależną i wysportowaną kobietą. Jeśli nawet niczym Mr Hyde miała drugą osobowość, póki co nic na to nie wskazywało.
Tuż przed wpół do dziewiątą zakończył bezowocne poszukiwania. Podjechał pod siedzibę firmy Vachler Art Company i zaparkował na zakazie. Strażnikowi pokazał z samochodu legitymację. Wybetonowany plac przed budynkiem powoli wypełniały błyszczące fury, a przed drzwiami wejściowymi wyrósł długi wianuszek pracowników. Ivana przyszła piechotą - KrćmĄř zakładał, że tylko od przystanku tramwajowego. Uświadomił sobie, że z przejęcia wstrzymuje oddech, bał się, że ktoś ją przywiezie. Nic by nie mógł na to poradzić. Wysiadł z samochodu, by zobaczyła go już z daleka.
Jak zwykle wyglądała idealnie. Beżowa garsonka z dopasowanym żakietem mimo całej skromności bardzo jej pasowały. Jeden jedyny kosmyk włosów niby przypadkiem i jakby niedbale opadał na czoło. Poczucie bliskości, a zarazem ogromnego dystansu ścisnęło go za serce.
- Czego chcesz? - warknęła.
Teraz dopiero pomyślał, że powinien był się zastanowić, co jej powiedzieć, zamiast czekać bez żadnego planu.
- W mieszkaniu zostało mnóstwo twoich rzeczy, może chciałabyś po nie wpaść? - wyrzucił z siebie pierwsze, co mu przyszło do głowy.
Na jej czole pojawiła się pionowa zmarszczka.
- Dziś w nocy nie będzie mnie w domu, mam coś pilnego do załatwienia - dodał, zanim zdążyła się wściec na tę pozornie dziecinną intrygę. - Właściwie mogę jeden lub dwa dni zostać u Vency, zanim nie znajdziesz sobie jakiegoś lokum. Jeśli mogę jeszcze jakoś pomóc, to powiedz. - Wzruszył ramionami i dał jej klucze.
Wahała się.
- Dwa dni powinny wystarczyć, coś sobie znajdę. Po rzeczy przyjdę jutro, na razie wzięłam tylko kilka najpotrzebniejszych drobiazgów - jej ton nie ocieplił się ani trochę, ale przynajmniej nie groził jej wybuch wściekłości.
KrćmĄř nie lubił scen, zwłaszcza w miejscach publicznych.
- Ok. - Włożył jej klucze do ręki. Na szczęście w porę się zorientował, że pocałunek w policzek to nie najlepszy pomysł na pożegnanie. Wykrzywił usta w grymasie, który miał przypominać uśmiech, i wrócił do samochodu.
Kiedy odpalał silnik, dotarło do niego, że właśnie wymyka mu się z rąk coś bardzo ważnego. Westchnął głęboko i odprowadził Ivanę wzrokiem. Nagle go olśniło - chodziło o ubranie. W mieszkaniu Mariki Zahaňskiej zostały prawie wszystkie rzeczy, a to znaczyło, że musiała jakoś zdobyć nowe. A jeśli blondynka w czerni to rzeczywiście ZahaňskĄ? Przecież liczba sklepów w Pradze, w których sprzedawano takie ciuchy, musiała być ograniczona. KrćmĄř postanowił raz jeszcze przeszukać mieszkanie Mariki, zamiast uganiać się za zjawami.

* * *

W momencie kiedy zamknął za sobą drzwi, coś go tknęło. Mieszkanie wyglądało inaczej, niż kiedy z niego wychodził. Ostrożnie przeszedł małym przedpokojem w stronę łazienki i toalety, a po drodze zerknął do pokoju. Niby wszystko tak samo, a mimo to...
- Szukamy tej samej osoby, choć każdy z nas z innych powodów.
KrćmĄř błyskawicznie się odwrócił. Kiedy ujrzał szczupłego, o wiele niższego od siebie mężczyznę, już miał do połowy wyciągniętą z kabury broń. Pistolet nieznajomego był wycelowany w jego pierś. W okularach lustrzankach zobaczył swoje odbicie, zdeformowane przez zaokrąglenie szkieł. Stał w bezruchu, czarny wylot lufy działał na niego hipnotyzująco. Wystarczył pobieżny rzut oka, by się zorientować, że to broń czeskiej produkcji.
- A teraz wolno, bardzo wolno wyciągnie pan rękę. Pistolet proszę trzymać dwoma palcami - powiedział mężczyzna, ledwie poruszając ustami.
KrćmĄř posłusznie oddał broń.
- Jestem policjantem - powiedział cicho.
- Wiem o tym. Właściwie tylko dlatego z panem rozmawiam, w innym wypadku od razu bym pana zabił. Jeśli chce pan żyć, proszę przekazać mi informacje o miejscu pobytu Mariki Zahaňskiej, gdy tylko je pan zdobędzie.
Mężczyzna mówił monotonnym, bezbarwnym głosem. Pistolet w jego ręku nawet nie drgnął, wyglądał jak chwycony w imadło. KrćmĄřa ogarnęło nagle silne przeczucie, że ten facet w ogóle nie potrzebował broni i używał jej wyłącznie jako straszaka.
- Mam nadzieję, że mnie pan dobrze zrozumiał, kapitanie - w jego słowach pobrzmiewał ton pogardy. Lufa powoli opadła ku podłodze.
To najbardziej odpowiedni moment, pomyślał KrćmĄř. Tyle że w ruchach tego faceta kryła się jakaś niezrozumiała pewność siebie.
- Wiążę ogromne nadzieje z naszą współpracą, panie kapitanie - zakończył mężczyzna.
KrćmĄř zgiął się wpół. Mógłby przysiąc, że w ogóle nie widział pięści, którą oberwał w żołądek. Niemal sparaliżowany z bólu wypadł na korytarz. Usłyszał tylko trzaśniecie drzwi wejściowych. Przecież nie dało się tak szybko zbiec na dół! Facet musiał wyskoczyć przez poręcz, pomyślał i puścił pawia.

Rozdział osiemnasty

Barbarossa i Filip po drugiej stronie Styksu

Zanim jeszcze Filip zdążył zatrzasnąć drzwi, Barbarossa ruszył. Odbicie światła ulicznych lamp tworzyło na czarnej masce barwne refleksy, a na mokrym asfalcie formowały się potoki wody wypryskującej spod kół samochodów, które przed nimi jechały Wycieraczka ze zgrzytem wytarła przednią szybę.
- Ciała z kościoła przewieźli do kostnicy przy prosektorium uniwersyteckim, wszędzie indziej brakuje wolnych miejsc. Sekcję zwłok mają przeprowadzić jutro - powiedział Filip.
- To dobrze, pan Rubin będzie zadowolony - odparł Nowak Barbarossa i ominął łukiem potężną kałużę, jaka powstała w zagłębieniu ulicy przy zatkanej studzience ściekowej. Kierowcy za nim nie udało się powtórzyć tego manewru i unieszczęśliwił parę przechodniów potężną falą brudnej deszczówki.
- Nie spodziewam się też większych problemów z odzyskaniem ciała. W budynku nie powinno być nikogo oprócz stróża nocnego. A to z powodu stróża? - Filip wskazał na lufę wystającą spod deski rozdzielczej. - Strzelba?
- Nie, dubeltówka. Sztucer dwulufowy, najlepszy do polowania na grubą zwierzynę - bawoły, nosorożce... Nie podobał mi się ten facet, którego widziałem w śMarietcie”. Wolę być przygotowany na ponowne spotkanie.
Filip pokiwał głową ze zrozumieniem. Zwykle lepiej być przygotowanym niż nieprzygotowanym, cokolwiek miałoby to oznaczać.
- A tego drugiego, który gonił pannę Marikę - kontynuował Barbarossa - jego po prostu nie dało się zastrzelić. Może miał na sobie jakiś wyjątkowo wytrzymały pancerz. Do przebicia czegoś takiego potrzebne są pociski pełnopłaszczowe ze stalowym rdzeniem. Będę musiał sam je zrobić. Chciałbym też je wypróbować, chociaż niekoniecznie dzisiaj w nocy. Spokojnie mogę jeszcze trochę poczekać.
Wieczorem z każdą minutą natężenie ruchu drogowego malało, dzięki czemu dość szybko dotarli na plac Zwycięstwa. Barbarossa dwukrotnie okrążył rondo. Nikt ich nie śledził.
- Ma pan słabość do volvo. Nasi przeciwnicy mogą to zauważyć i wykorzystać przeciwko nam - głos Filipa wtargnął w monotonny szum silnika i wywołany pędem świst powietrza.
- Moi rodzice mieli najgorsze auto w najbliższej i nieco dalszej okolicy. Chłopaki w szkole wyśmiewali się ze mnie, może to dlatego - powiedział Barbarossa po chwili namysłu. - Ale ma pan rację, powinienem rozejrzeć się za czymś innym, równie sprawnym.
Rozpadało się na dobre i wycieraczka regulowana przez czujnik przyspieszyła jednostajny taniec na szybie.
- Bardzo lubię też saaby, ale tych po Pradze jeździ jeszcze mniej.
Gęsta zabudowa, z której wzbijał się w niebo potężny snop światła, stopniowo rzedła. Wjechali na peryferie stolicy. Po kolejnych pięciu kilometrach pomiędzy domami pojawiały się coraz większe szczerby, ukazujące widok na czarną plamę nieba za osiedlami. W końcu z lewej strony wyrosła nieregularnie oświetlona bryła budynku uniwersytetu. Barbarossa przejechał przez miejsca parkingowe dla autobusów i zatrzymał się na poboczu pod nasypem.
- Budynek składa się z czterech skrzydeł ułożonych w kwadrat. W środku jest niezadaszony dziedziniec. Prosektoria są w suterenie na prawo od głównego wejścia. Dostaniemy się tam drugą klatką schodową - powiedział Filip, kiedy zgasił silnik.
Barbarossa kiwnął głową, wyciągnął z pokrowca sztucer i przytroczył go do pasa po lewej stronie. Spod rozpiętego płaszcza wystawała tylko końcówka kolby, spod zapiętego nie było już widać zupełnie nic. Obaj mężczyźni wysiedli jednocześnie, centralny zamek wydał z siebie głuchy dźwięk. Przez chwilę stali na poboczu i czekali, aż minie ich sznur samochodów ciężarowych.
- Nie rozumiem, dlaczego wpuszczają tiry do miast. Zwłaszcza Pragę powinny omijać szerokim łukiem. Nie pasują tutaj, psują aurę tego magicznego miejsca - zauważył Filip, zanim wkroczył na jezdnię.
Barbarossa nic nie odpowiedział, zdążył się już przyzwyczaić do dziwnych uwag partnera. Przeszli na skróty przez trawnik, omijając jasno oświetlony kawałek placu tuż przed głównym wejściem.
Po cichu weszli po schodach. Filip przyłożył do drzwi niewielką skrzyneczkę i włożył do zamka klucz diagnostyczny. Na urządzeniu trzy razy mignęła czerwona kontrolka.
- Trójka - powiedział stłumionym głosem, a następnie otworzył zamek kluczem, który podał mu Barbarossa.
Wkroczyli do westybulu i zatrzymali się tuż obok oszklonej stróżówki, rozświetlanej raz po raz błyskami ekranu telewizora.
W fotelu biurowym drzemał starszy mężczyzna.
- Proszę pana? - zwrócił się do niego Filip, jednocześnie ściskając go za ramię.
Mężczyzna zamrugał, sen natychmiast zniknął z jego oczu, zastąpiony wyrazem przerażenia.
- Proszę pana, nic panu nie zrobimy, spokojnie - uspokajał go Filip.
W tym czasie Barbarossa bez pośpiechu, ale sprawnie wyciągnął kajdanki, skrzyżował ręce mężczyzny za fotelem i spiął je razem. To samo zrobił z nogami.
- Musimy stąd coś zabrać, w związku z czym będzie pan przesłuchiwany Oto rekompensata. Jeśli policja nas znajdzie, oczywiście straci pan honorarium. - Filip wyciągnął ze spodni portiera portfel, ostentacyjnie włożył do niego banknot o nominale pięciu tysięcy koron i schował go na miejsce. Następnie kilka banknotów o tym samym nominale włożył do kieszeni kurtki, koszuli i etui na okulary. Na koniec zostawił portiera samego.
- Na pewno jest tylko jeden stróż? - zapytał Barbarossa, zakładając noktowizor. Urządzenia, które udało im się załatwić na ostatnią chwilę, były przestarzałe, przyciężkawe i nie zapewniały obrazu stereoskopowego, ale do ich celów w pełni wystarczały.
Ruszyli ciemnym korytarzem w kierunku drugiej klatki schodowej. Dźwięk kroków odbijał się głuchym echem od ścian pustych pomieszczeń.
- No, nie pilnują tego za dobrze.
Suterena znajdowała się o wiele głębiej, niż zakładali. Od półpiętra drogę oświetlały fioletowe jarzeniówki.
- Przy takim oświetleniu nawet nieboszczyk nie wygląda najgorzej - skonstatował Filip i zatrzymał się przed drzwiami oznaczonymi napisem prosektorium. Przy pomocy mechanizmu diagnostycznego poradził sobie z zamkiem za pierwszym podejściem.
Przywitał ich chłód, odór formaldehydu i o wiele bardziej jaskrawe światło jarzeniówek. Lewą ścianę pomieszczenia tworzyły chłodnie ze zwłokami. Za przezroczystym parawanem Barbarossa dostrzegł dzięki noktowizorowi sześć pustych stołów sekcyjnych.
- Będą nam potrzebne nosze albo najlepiej wózek. Wolę nie korzystać z windy, nie chciałbym w niej utknąć i czekać do rana, aż ktoś nas wyciągnie - powiedział, po czym skierował się do lekkiej, wspartej na kółkach konstrukcji z duralowych rurek. - Dokładnie coś takiego.
W tym czasie Filip studiował napisy na drzwiczkach chłodni, porównując je z inicjałami spisanymi ha karteczce, którą ze sobą przyniósł. Nagle usłyszeli trzaśniecie drzwi na górze.
Obydwaj na moment znieruchomieli i spojrzeli po sobie. Barbarossa rozpiął płaszcz, by w razie czego mieć broń w zasięgu ręki. Filip poluzował przypięcie miecza. Jeszcze przed chwilą schowany pod płaszczem jelec swobodnie zwisał, teraz był już nakierowany ukośnie ku ziemi i gotowy do dobycia.
Elektroniczny zegar odmierzający czas martwym dwukrotnie zapiszczał. Nic się nie działo.
- Przeciąg. - Barbarossa złapał wózek za uchwyt. Małe kółka poruszały się niemal bezgłośnie.
- Tu jest - oznajmił Filip i otworzył jedną z chłodni.
Buchnęło w niego mroźne powietrze, ale nawet niska temperatura nie była w stanie zneutralizować smrodu zwłok w początkowym stadium rozkładu, doprawionego zapachem środków dezynfekcyjnych.
Barbarossa odchylił płachtę i spojrzał na ciało.
- To on - potwierdził i podjechał wózkiem pod chłodnię.
Razem przenieśli i przywiązali trupa. Zanim ruszyli do góry, Barbarossa dokładnie sprawdził sytuację na schodach - nikogo tam nie zauważył. Szli do góry, niosąc wózek na skos. Ciało, choć przywiązane, i tak ledwo trzymało się noszy. Przystanęli przed drzwiami na korytarzu, żeby złapać oddech.
Barbarossa obserwował w milczeniu nieruchomego Filipa, którego twarz w fioletowym świetle przypominała twarz nieboszczyka. Sam pewnie wyglądam podobnie, przemknęło mu przez myśl.
Ruszyli jednocześnie bez żadnego znaku porozumiewawczego. Filip złapał za nosze, a Barbarossa nacisnął na klamkę. Wystarczył jeden krok, by się zorientował, że coś jest nie w porządku. Po chwili wiedział, co mu nie pasowało - echo w korytarzu brzmiało zupełnie inaczej niż wtedy, gdy tu przyszli. Spojrzał na partnera, ale ten już stał schowany za jednym z wielkich czworobocznych filarów podpierających sklepienie z obu stron. Nie pozostawało nic innego, jak sprowokować napastników do pierwszego kroku.

* * *

Barbarossa wrócił po wózek i razem z nim ruszył przez korytarz. Jednocześnie włożył rękę pod płaszcz. Pozwolili mu zrobić jeden krok, a potem zaczęli się wyłaniać zza słupów. Z kilku stron naraz dobiegł go dźwięk otwieranych drzwi. Zorientował się, że wychodzą też z sal wykładowych i gabinetów.
Widział ich przez noktowizor w zielonym odcieniu. Wyglądali na cywili, ubrani całkiem zwyczajnie. Nadzieja, że to policja zastawiła pułapkę, prysła jak bańka mydlana. Ci stali po drugiej stronie barykady, cokolwiek to znaczyło. Patrzył, jak podchodzą, niepewnie, ale zarazem z determinacją. Na szczęście zdradzili się zbyt szybko, dzięki czemu on i Filip nie zostali okrążeni.
Nie wszyscy byli uzbrojeni, ale pierwszy trzymał karabin famas G2. Z takim sprzętem nie musiał się wysilać przy celowaniu, by zamienić korytarz w rzeźnię. Barbarossa wyciągnął ciężki sztucer i od razu wypalił. Facet z karabinem oberwał. Otworzył usta do krzyku, ale w tej samej chwili druga kula trafiła go w czoło. Tylna część czaszki napastnika eksplodowała. Ciało powoli, jakby z oporem, osunęło się na ziemię.
Chwilę później o posadzkę uderzył z hukiem karabin i dotychczasowy spokój w ułamku sekundy zmienił się w piekielny chaos. Barbarossa znowu wypalił, huk wystrzału spotęgowany echem o mało co nie rozsadził mu bębenków. Trafienie w klatkę piersiową znokautowało kolejnego napastnika. Potem wszystko działo się jak na odtwarzanym w przyspieszonym tempie filmie. Salwa wystrzałów z mniejszej broni zlała się w jeden huk z grzmotem potężnego sztucera.

* * *

Barbarossa opróżnił cały magazynek. Z siedmiu oddanych strzałów sześć trafiło w czterech napastników. Dwóch padło na ziemię, dwóch skuliło się z grymasem bólu na twarzy. Jego nikt nie trafił, a przynajmniej niczego nie poczuł. Pusty magazynek jeszcze nie zdążył uderzyć o podłogę, a Barbarossa już załadował następny.
Tylko że oni się podnosili. Nie uciekali. W jednej chwili wstali i zaraz potem ruszyli w jego stronę długimi susami, jakby w ogóle nie bali się śmierci. Barbarossa wiedział, że nie zdąży strzelić. Pierwszy z nich znajdował się zaledwie kilka kroków przed nim, przy takiej prędkości dzielił ich zaledwie ułamek sekundy; jedną rękę miał uniesioną niczym zabójczy szpon.
W pewnym momencie mężczyzna padł w biegu na kolana i złapał się za kikut ręki odciętej przy przedramieniu. Barbarossa nie zdążył nawet zarejestrować, co się stało. Znowu strzelał. Kiedy zobaczył, że jeden z napastników, którego trafił w klatkę piersiową, powoli wstaje, zaczęły nim targać zimne dreszcze. Przy wstawaniu facet trochę się pochylił. Nie miał żadnych obrażeń na plecach, a to oznaczało, że kula ugrzęzła w ciele. Powinna rozerwać ci bebechy na kawałki, bydlaku, błysnęło Barbarossie w głowie i natychmiast posłał w jego kierunku kolejne trzy strzały. Nawet ta potrójna porcja nie była jednak wiele skuteczniejsza od pierwszego strzału.

* * *

Filip stanął na drodze kolejnym trzem przeciwnikom. Pierwszy, w dwurzędowce i butach na wysokiej podeszwie, rzucił się na niego, jakby chciał go złapać za szyję. Był tak szybki, że tylko dzięki jakiemuś zbiegowi okoliczności i niesamowitej zwinności Filip zdołał zrobić unik. Pozornie nie zważając na rosnące zagrożenie, zaatakował mieczem drugiego mężczyznę cięciem ukośnym z dołu.
Barbarossa nie mógł pojąć, w jaki sposób jego partner uniknął ciosu. Jego ruchy były toporne i niezgrabne, ale mimo to nieopisanie szybkie. Miecz dopiero co opadł po próbie cięcia, a łysy facet w golfie już szarpnął Filipa za płaszcz. Barbarossa powalił go dwoma strzałami w plecy.

* * *

Filip nie zatrzymywał się, z niskiej pozycji przeszedł do obrotu. Szarpnięcie, którego nie zdołał uniknąć, pozbawiło go równowagi. Mimo to udało mu się trafić przeciwnika, wprawdzie nie w biodra, ale w kolano. Kończyna odpadła. Zraniony wrzasnął z bólu i runął na podłogę. Zielona w noktowizorze krew utworzyła na posadzce rozrastającą się w błyskawicznym tempie kałużę.

* * *

Kolejny magazynek, Filip koziołkuje i już po chwili stoi na równych nogach. Z głową przekrzywioną odrobinę w lewą stronę tnie w prawo, wykorzystując rotację ciała. Barbarossa strzela do ruchomych cieni. Błyski z lufy rozświetlają na ułamek sekundy przepastne ciemności korytarza. Ucięta głowa toczy się po posadzce, Filip leży, rywal przyciska rękę dzierżącą miecz do ziemi, a facet w dwurzędowce z tryumfem malującym się na twarzy zaciska dłonie na szyi ofiary. Barbarossa strzela, sztucer wypluwa z siebie śmiertelną, zdawałoby się, porcję ognia. Mężczyzna dygocze w rytm dosięgających go strzałów i dopiero po chwili jakby niechętnie upada.

* * *

Barbarossa ze wzrokiem wbitym w nieokreślony punkt przestrzeni załadował ostatni magazynek. Kojący metaliczny dźwięk zatrzaśnięcia rygla na moment zakłócił stłumione jęki i zawodzenie snujących się chaotycznie w ciemnościach postaci.
Filip wygrzebał się spod bezwładnego ciała. Połowę twarzy miał potwornie zmasakrowaną, ale mimo to nawet na chwilę nie wypuścił miecza z dłoni.
Barbarossa uświadomił sobie, że kręci mu się w głowie i widzi jakby przez mgłę. Ale może to tylko uszkodzenie noktowizora, poza tym czuł się doskonale.
- Chyba powinniśmy ich podobijać. - Machnął ręką na nieśmiertelne komando.
Oprócz dwóch mężczyzn - jednego z pogruchotaną po strzale czaszką i drugiego z uciętą głową - żaden z przeciwników nie wyglądał na martwego. Ci bez kończyn skowyczeli z bólu, ale już nie krwawili, ci z ranami postrzałowymi powoli wstawali. Wydawało się, że w ich oczach wreszcie zagościło coś, co chociaż trochę przypominało strach. Barbarossa ze zdziwieniem zauważył, że nie boją się jego, ale Filipa, a dokładnie rzecz biorąc, jego miecza.
- Nie sądzę, żeby udało nam się naprawdę ich zabić. Mam połamane żebra, wstrząs mózgu i... - Filip dokończył zdanie w języku, który przypominał chiński.
- W porządku, pozwolimy im odpocząć - zgodził się Barbarossa. - Dobijemy w drugiej połowie.
Wrócił do wózka z ciałem, po które tu przyszli, i ruszył z nim przed siebie najszybciej jak tylko potrafił. Dopiero teraz dotarło do niego, że trafili go w łydkę i że krwawi. I że ma okropne rozcięcie na głowie. I że zawroty są coraz silniejsze.
Filip kuśtykał za nim, w obydwu rękach trzymał ucięte kończyny. Gdy Barbarossa schylił się po odciętą głowę, z trudem uniknął upadku.

* * *

Z budynku uniwersytetu wydostali się już bez problemu. Makabryczną zdobycz wrzucili do igielitowego worka i zamknęli go w bagażniku.
- Noktowizor - rzucił Filip do partnera, gdy wsiedli do samochodu.
Barbarossa nagle osunął się na kierownicę.
- Może jednak ja poprowadzę. - Filip wyciągnął rękę, żeby odpiąć pas bezpieczeństwa, i również zemdlał.

* * *

Pierwszy ocknął się Barbarossa. Możliwe, że przebudził go równomierny stukot kropel deszczu o dach samochodu. Było zimno, z ust buchały mu kłęby pary. Przekręcił kluczyk w stacyjce i natychmiast zaszumiała klimatyzacja, a po chwili drgnęła wycieraczka.
Spojrzał na wspólnika, on też otworzył oczy. Nic więcej nie dało się wyczytać z jego twarzy, pokrytej niemal w całości krwią.
- Ze mną wszystko w porządku, ale potrzebuję doktora. Pan też.
Barbarossa przytaknął.
- Będę jechał bardzo ostrożnie. Nie chciałbym, żeby zatrzymała nas policja.
Przetarł rękawem zaparowane szyby i wtedy dostrzegł mężczyznę zmierzającego w ich stronę. Mimo chłodnego poranka, miał na sobie tylko koszulkę z krótkim rękawem i dżinsy. W ręku trzymał pistolet.
- Replík, nasz znajomy z Kirgizji - wyszeptał Filip.
Silnik zajęczał, obrotomierz wskazał maksymalną wartość i samochód wystrzelił do przodu.
- I z śMarietty” - dodał Barbarossa.
Replík uniósł pistolet, przednią szybę pokryły niezliczone pęknięcia. Nagle znalazł się tuż przed maską. Czekali na zderzenie, ale nic takiego się nie stało.
- Ten skurwiel przeskoczył nad nami - zaklął Barbarossa, kiedy już w pełni zapanował nad pojazdem.
- I zdążył jeszcze strzelić - dodał Filip. - Gdybyśmy to jego spotkali w kostnicy, nie dalibyśmy rady.
Jechali powoli, mrużąc oczy przed wpadającymi do samochodu kroplami deszczu.

Rozdział dziewiętnasty

ArnoĄt KřehŻlek na tropie

ArnoĄt KřehŻlek stał obok sklepu, zwrócony w kierunku wystawy sprzętu elektronicznego. W rzeczywistości obserwował w odbiciu na szybie, co się dzieje za jego plecami. Czekał, aż Frank Bernard, jego były szef, minie go, przejdzie na drugą stronę ulicy, zatrzyma się przed bramą i naciśnie na domofonie przycisk obok nazwiska Rudrun. Na szczęście ruch był dzisiaj całkiem spory i KřehŻlek nie zwracał na siebie uwagi w tłumie przechodniów.
Odwrócił wzrok od wyzywająco ubranej kobiety z malutkim pieskiem na smyczy. Kolor żakietu dobrała pod kolor psa, a kolor smyczy pod kolor czółenek i kapelusika. Możliwe, że miała w szafie jeszcze kilka piesków i do każdego odpowiednią kreację. Spodobała mu się ta myśl, ale szybko o niej zapomniał i z powrotem skupił uwagę na odbiciu w szybie.
śRudrun” brzmiało właściwie bardziej jak pseudonim niż rzeczywiste nazwisko, ale KřehŻlkowi nie udało się znaleźć lepszego punktu zaczepienia przez ostatnie trzy dni. Po tym jak jakiego ekipa została rozbita, Frank Bernard wrócił do hotelu śHilton”, w którym przez cały czas pomieszkiwał. KřehŻlek namierzył go i nie odstępował ani na krok. Bernard przez ostatnie dwa dni zachowywał się jak turysta, który pechowo podłapał jakieś przeziębienie i niechętnie opuszczał hotel. Jeden jedyny raz przyjechał taksówką właśnie pod ten dom. KřehŻlek dowiedział się o tym od taksówkarza, kosztowało go to dwa tysiące koron. Potem wynajął na jedną noc pokój w śHiltonie” i w trakcie nieobecności Bernarda zaryzykował krótką wizytę w jego apartamencie. Znalazł tylko jedną godną uwagi rzecz - kartkę wyrwaną z notatnika z nabazgranym nazwiskiem Rudrun oraz numerem telefonu. Jego starzy znajomi na podstawie numeru wskazali adres abonenta - ten sam adres, który podał taksówkarz. Kiedy Bernard po raz drugi wyszedł z hotelu i wsiadł do taksówki, KřehŻlek zaryzykował i pojechał w to miejsce. Intuicja go nie zawiodła.
W przeciwieństwie do niego taksówkarz nie spieszył się zbytnio ani nie korzystał ze skrótów znanych wszystkim miejscowym kierowcom. Mercedes z logo śHiltona” na drzwiach zatrzymał się tuż przy krawężniku, Bernard zapłacił i wysiadł. Przez chwilę się rozglądał. Miał postawiony kołnierz i ciemne okulary, ale KřehŻlek i tak od razu go rozpoznał. Zgodnie z oczekiwaniami Bernard skierował kroki do bramy naprzeciwko. Zadzwonił, schylił się do mikrofonu, powiedział coś beznamiętnym tonem. Odpowiedziała mu jakaś kobieta. KřehŻlek ze zdziwieniem zauważył, że tak naturalna dla Bernarda arogancja nagle się ulotniła. Sprawiał wrażenie zestresowanego uczniaka tuż przed wejściem do klasy. Elektromagnes zabrzęczał dopiero po dłuższej chwili i Bernard wszedł do środka.
- Raz, dwa, trzy - odliczył KřehŻlek i puścił się pędem w stronę drzwi. W ostatniej chwili złapał za klamkę.
Zdążył - Bernard był w zasięgu wzroku. ArnoĄt wytarł mokre od potu ręce o marynarkę. Zorientował się, że oddycha szybko i nerwowo.
Jego nowi wspólnicy, Nowak Barbarossa oraz ten azjatycki samuraj, traktowali fakt, że ich przeciwników nie da się zastrzelić, jako oczywistość. KřehŻlkowi wystarczyło wspomnienie faceta, w którego Barbarossa władował całą serię kul kalibru pół cała z Desert Eagle’a, i już oblewał go zimny pot. Tylko że jeśli nie dowie się, o co w tym wszystkim chodzi, będzie musiał zniknąć i przez resztę życia drżeć ze strachu przed każdym cieniem. W nocy wrócił do mieszkania i zorientował się, że w ciągu dnia ktoś tam na niego czekał. Nie przeszukiwał rzeczy, tylko czekał. Powód był oczywisty.
Mieszkanie śRudrun” znajdowało się na ostatnim piętrze. Schody prowadziły jeszcze wyżej, do maszynowni windy i do urządzeń wentylacyjnych. KřehŻlek szybko podjął decyzję - wcisnął się w ciemną wnękę i czekał. W jednej ręce trzymał aparat Nikona, a w drugiej pistolet.
Po godzinie nie był już pewien, czy przypadkiem nie popełnił błędu i czy nie trafił na niewłaściwy trop. Zaskoczył go fakt, że śRudrun” to kobieta, najprawdopodobniej kochanka Bernarda, ale... Powstrzymał się od snucia domysłów. Kiedy to wszystko się skończy, pójdzie na piwo. Nie na jedno, ale na tyle, na ile będzie miał ochotę. Jeśli z tego wyjdzie, będzie mu się to w pełni należało.
Drzwi otworzyły się półtorej godziny później. Wystarczająco dużo czasu na dwa, trzy numerki, ale niekoniecznie z kawą i szampanem na miłe zakończenie spotkania. Bernard był o wiele bardziej prymitywny, niż KřehŻlek początkowo sądził. Zamiast niego na korytarz wyszła jednak kobieta. Drobniutka, nie więcej niż metr sześćdziesiąt wzrostu, ostrzyżona na krótko brunetka. W ciemnym korytarzu nie widział jej zbyt dokładnie, ale wydało mu się, że ma regularne i miękkie rysy twarzy. Ubrana była w dżinsy, buty sportowe za kostkę, na niskiej podeszwie, biały sweter z norweskim wzorem i dżinsową kurtkę. Trzasnęła drzwiami, poprawiła torbę na ramieniu i niemal biegiem popędziła w dół. Mimo to KřehŻlkowi udało się zrobić kilka zdjęć. Kiedy zyskał pewność, że wyszła z budynku, zadzwonił do willi. Telefon odebrał Gruber.
- Potrzebuję pomocy przy śledzeniu Bernarda. Ta laska wyszła sama z budynku, chciałbym się rozejrzeć w jej mieszkaniu - oznajmił stłumionym głosem i szybko podyktował adres. - Kogo za nią poślecie?
- Nowaka - brzmiała odpowiedź.
Zadowolony z takiego obrotu spraw, KřehŻlek przerwał połączenie. Ten chudy facet jest o wiele twardszy, niż na to wygląda, pomyślał. Lubił z nim pracować, cała reszta ekipy wydawała mu się szalona. Najbardziej ten chłopak z rosyjskim nazwiskiem, który cały czas siedział w laboratorium. KřehŻlek powstrzymał się jednak od rozmyślań. I tak nie miał żadnego wyboru, jeśli chodzi o sojuszników. Bez nich zmieniłby się w desperata, któremu pozostaje tylko ucieczka, albo w zwierzynę do odstrzału.
Przełożył ciężar ciała na drugą nogę, pogładził zapalniczkę w kieszeni i czekał dalej. Weźmie sobie piwo i dobre cygaro, najlepiej Churchilla z Cohiby. Upajał się tą wizją i pieścił ją jak małe dziecko ulubionego pluszaka, by skrócić sobie oczekiwanie. Bernard wyszedł z mieszkania dopiero po dziesiątej. Poruszał się jak po kilku głębszych i choć od dawna było ciemno, na nosie miał ciemne okulary, z którymi chyba nigdy się nie rozstawał.
KřehŻlek poczekał, aż winda zjedzie na sam dół. Trzaśniecie drzwi wejściowych doleciało przez cichy już o tej porze budynek aż na ostatnie piętro. Przyszedł czas na włamanie. To zajęcie KřehŻlek najbardziej lubił w swojej pracy. Bawiło go zgadywanie, kim są ludzie, w których mieszkaniu właśnie buszuje. Standardowy zamek otworzył przy pierwszej próbie wytrychem. Wydawało mu się, że w środku nikogo nie ma, ale mimo to uchylił drzwi tylko kilka centymetrów i wciągnął w nozdrza powietrze. Potrafił w ten sposób rozpoznać, czy ktoś przebywa w mieszkaniu i czy ewentualnie właśnie śni w nim ostatni w swoim życiu sen. To mieszkanie było puste, przez długi czas niezamieszkiwane i zawalone jakimiś starociami.
KřehŻlek ostrożnie przestąpił próg, zamknął drzwi i zapalił specjalną latarkę, generującą maksymalnie wąski snop światła. W pierwszym pokoju, do którego zajrzał, leżał tylko materac i śpiwór. W kolejnych dwóch ktoś porozrzucał bezładnie po podłodze drewniane pale. Niektóre z nich były ozdobione pięknymi, rzeźbionymi, wielokolorowymi ornamentami, z innych zdobienia starł czas. To mieszkanie wydawało się najdziwniejszym miejscem, jakie można wybrać, by spędzić z kobietą kilka upojnych chwil. Dopiero wychodząc, KřehŻlek uświadomił sobie, co odkrył. W pokojach leżały indiańskie totemy. Widział je kiedyś na zdjęciach, chyba z Kanady. Te wyglądały, jakby ktoś je niedawno ukradł z muzeum albo zabrał z miejsc, w których stały pod gołym niebem i zaklinały pogodę.
Ile można zarobić na sprzedaży prawdziwego indiańskiego totemu? To pytanie męczyło KřehŻlka przez całą drogę do samochodu. Z pewnością o wiele, wiele więcej, niż warte było samo drewno.

KSIĘGA DRUGA
PUPA

Rozdział dwudziesty

Popołudnie pełne liczb

Poszewka pachniała płynem zmiękczającym. Nie było mi ani zimno, ani gorąco. Czułam się rozbita, ale poza tym nie potrafiłam stwierdzić, czy coś mnie bolało. A powinno - przypomniałam sobie morderczy uścisk i cios, który przesunął mi żołądek aż do kręgosłupa. Jestem w szpitalu? Na zewnątrz zakwiliła sikorka, z wonią płynu zmieszał się zapach trawy, żywicy i igliwia. Żadnego smrodu środków dezynfekcyjnych. Otworzyłam oczy. Śnieżnobiały, stary, klasyczny sufit przechodzący w ścianę lekkim zaokrągleniem. Leżałam w pokoju naszej willi. Naszej? Nagle przypomniały mi się wszystkie wydarzenia i fakty ostatnich kilku dni. I wyglądało to na jakiś kiepski żart. Głupi, idiotyczny, tandetny dowcip, wymyślony przez kogoś, kto nie ma ani krzty poczucia humoru.
W pomieszczeniu znajdował się ktoś jeszcze. Nie zdradził swojej obecności żadnym dźwiękiem, ale w pewnym momencie po prostu zawładnęło mną to przekonanie. Uniosłam głowę. Na stoliku obok łóżka stało mnóstwo urządzeń z nieustannie migającymi wyświetlaczami. Z obudowy tego całego ustrojstwa wychodziła plątanina kabli podłączonych do mojej głowy i przedramienia. Za sprzętem siedział na krześle Barby. Patrzył na mnie, jego oczy były przysłonięte niewidzialną mgłą, jakby stanowiły odbicie pustki ukrytej za fasadą twarzy. Potężne ręce z wyraźnie zarysowanymi mięśniami trzymał na kolanach, ciemna koszula idealnie komponowała się z metalicznym odcieniem dwóch pistoletów, zawieszonych wysoko na prawym i lewym ramieniu.
Zrobiło mi się przykro, że to nie Alex. Ta myśl miała dość cierpki posmak, dlatego wolałam jej nie rozwijać.
- Cześć - mruknęłam.
- Dzień dobry - odpowiedział Barby i uniósł prawy kącik ust o jakiś milimetr. Musiało to oznaczać uśmiech. - Polecono mi, że mam natychmiast powiadomić pana Rubina i doktora Yatsona, kiedy dojdzie pani do siebie. Jest pani gotowa na wizytę?
Wykonałam ręką odmowny gest. Ten jeden mały ruch wywołał lawinę bólu w całym ciele, ale dało się to jakoś wytrzymać.
- To ze względu na mnie wynajęliście pół szpitala? - Spojrzałam na stojącą obok łóżka aparaturę.
- Nie. Yatson jest znakomitym lekarzem, a za pielęgniarki robiliśmy na przemian ja, Filip i pan Rubin. Pan Rubin wrócił do laboratorium, kiedy tylko przyjęła się skóra rewitalizacyjna. Ma chyba dużo materiału do badań i jeszcze więcej do przemyśleń.
- Dzięki, Barby - wbrew intencjom w mój głos wkradła się odrobina wzruszenia. - To ty mnie wyciągnąłeś z tego kościoła?
- Tak, ale zjawiłem się za późno. Załatwiła pani tego gnoja. Zjarał się na popiół.
Miałam wrażenie, że tymi słowami złożył mi pokłon. Taki kilkumilimetrowy, ale Barby nie należał do ludzi przejawiających tendencje do plastycznej gestykulacji.
- Jak długo byłam nieprzytomna?
- Trzy dni.
Oznaczało to, że ktoś musiał mnie przebierać, dbać o moją higienę, po prostu robić wszystko, czego wymaga opieka nad nieprzytomnym człowiekiem. Uświadomiłam sobie, że zaczynam się czerwienić.
- Większość tego czasu poświęcił pani Filip. Jest doskonały w roli pielęgniarki - powiedział Barby, jakby czytał w moich myślach. - Był przekonany, że to by pani najbardziej odpowiadało.
Miał rację. Stłumiłam w sobie niedorzeczne poczucie wstydu. Powinnam się cieszyć, że żyję i że o mnie zadbali.
- Zrobi pan coś dla mnie?
- Wszystko - odpowiedział śmiertelnie poważnie Barby. Odniosłam wrażenie, że powoli staję się postacią z bardzo starego i bardzo dobrego westernu. Dla Barby ego wszystko to wszystko, bez wyjątku.
- Zanim poprosi pan doktora Yatsona, napiłabym się kawy. Jeśli mi wolno. I chciałabym mieć przy sobie broń. A może... może lepiej najpierw ta broń - zmieniłam kolejność zachcianek.
Barby wstał, wyciągnął gnata z nocnego stolika i podał mi go. Złapałam za rękojeść, zanim sobie uświadomiłam, że mnie to zaboli. Bolało, ale ciągle dało się wytrzymać. Paliło mnie w brzuchu, lewą rękę paraliżował skurcz, lecz wszystkie te odczucia były niewyraźne i przyćmione.
Nie podał mi mojego pistoletu, ale olbrzymi rewolwer z rękojeścią z przyjemnego w dotyku materiału.
- Pani h&k trzyma pan Rubin w laboratorium. Ten Ruger to czterdziestkaczwórka na bardzo skuteczne pociski ze stalowym rdzeniem. Jest trochę cięższy, ale myślę, że dobrze będzie leżał w pani dłoni. Rękojeść wybrałem na wyczucie. Pięć strzałów. I niech go pani porządnie trzyma, zanim pociągnie pani za spust. Idę po tę kawę.
- A może pan przekazać Aleksowi, że się obudziłam? - poprosiłam, zanim jeszcze zdążyłam się zastanowić nad tym, co właśnie powiedziałam.
- Oczywiście.
Zostałam w pokoju sama z wielkim czarnym rewolwerem i kupą elektroniki. Na oknie przystanęła sroka. Uniosłam broń i wycelowałam. Ku mojemu zdziwieniu ręka aż tak bardzo się nie trzęsła. Właściwie to już w ogóle się nie trzęsła.
- Puf - powiedziałam, ale ptak nadal z ufnością spacerował z jednego końca parapetu na drugi. Nie bał się. Ja - owszem. Głównie dlatego, że po śpuf” nie następował spodziewany efekt.
Kliknięcie klamki, w drzwiach pojawił się Herman Gruber. Najpierw niepewnie rozejrzał się po pomieszczeniu, a potem skupił całą uwagę na mnie. Dobrze, że miałam przy sobie broń - nie podobał mi się i ciągle nie mogłam nabrać do niego zaufania.
- Scheiźe! To rzeczywiście podziałało, pozbierała się pani do kupy! - rzucił od progu i wszedł do środka.
Krawat kończył mu się kilka centymetrów nad pępkiem, koszula cala w plamach kawy, ale wyczułam też zapach doskonałej wody kolońskiej. To chyba jedyna zaleta, jaką w nim dostrzegałam.
- Co podziałało?
Ponieważ byłam bardzo ciekawa odpowiedzi, nie przeszkadzało mi, że od razu ruszył w moją stronę.
- Skóra rewitalizacyjna pana Rubina - doleciało od drzwi.
Yatson wyglądał jak nowa zabawka, wyciągnięta właśnie z pudełka, a jego angielski brzmiał jak z Pigmaliona. Podszedł do mnie i rutynowo złapał mnie za przegub dłoni, zmierzył puls, a potem zajrzał do oczu. Te wszystkie otaczające mnie urządzenia z pewnością mogły mu powiedzieć o wiele więcej o moim stanie zdrowia, ale nie wiedzieć czemu to pobieżne badanie bardzo mnie uspokoiło.
- Miała pani zmiażdżone, a raczej rozerwane mięśnie i skórę lewej ręki, stłuczone kości, nadwyrężone mięśnie brzucha, pękniętą śledzionę i rozległy krwotok wewnętrzny. I do tego wszystkiego jeszcze uszkodzony żołądek. Możliwe, że doszłaby pani do siebie również przy użyciu tradycyjnych metod, ale z pewnością zajęłoby to o wiele więcej czasu i mogłoby się wiązać z poważnymi komplikacjami. Bardzo poważnymi.
Nie zabrzmiało to zbyt zachęcająco.
- Jakie niekonwencjonalne metody zastosowaliście? - zapytałam nieufnie. Nie odpowiadała mi rola królika doświadczalnego, nawet jeśli w ostatecznym rozrachunku wyszło mi to na dobre.
- Automaty enzymatyczne i białkowe! Zainfekowaliśmy panią wektorem wirusowym, który uaktywnił syntezę enzymów i białek wspomagających regenerację organizmu. Nie wierzyłem, że to zadziała, a tu proszę! - wypalił podniecony Gruber. W porównaniu z doskonałym akcentem Yatsona jego angielski brzmiał przerażająco.
Patrzyłam podejrzliwie to na jednego, to na drugiego. O podobnych technologiach wprawdzie gdzieś już czytałam, ale z tego, co pamiętałam, na razie tylko teoretyzowano na ten temat i prognozowano popularyzację podobnych metod na drugą połowę wieku. Yatson przestał mnie badać i zaczął analizować dane z wyświetlaczy.
- Skąd to w ogóle macie? Tylko mi nie mówcie, że te wszystkie pudła skleciliście tu na kolanie! - warknęłam wściekle. Nie ufałam im ani trochę.
- Nie do końca. Pan Rubin jakiś czas temu projektował sekwencje rna przeznaczone właśnie do takich celów, więc miał wiele gotowych komponentów. Wystarczyło zmienić jeden z nich, czyli dostosować go do pani genotypu. Prowadziłem dokumentację konieczną do zgłoszenia kilku patentów, by maksymalnie wykorzystać technologię dla pana Rubina seniora, a jeszcze wcześniej zajmowałem się gromadzeniem fachowych danych dla pana Rubina juniora - spieszył z wyjaśnieniami Gruber.
- Takie badania wymagają zaangażowania całego zespołu specjalistów, wielu lat badań, doświadczeń i potwornych nakładów. Jeden człowiek by sobie z tym nie poradził!
Yatson patrzył na ekran z wykresem eeg.
- Pan Rubin junior cierpi na ciężkie schorzenie psychiczne, w literaturze fachowej najczęściej określane jako syndrom sawanta. Jest tak zwanym idiotą-sawantem.
Moja mizerna znajomość francuskiego wystarczyła, by zrozumieć, co Yatson próbuje mi przekazać.
- Chce pan powiedzieć, że Alex jest idiotą-geniuszem? - zapytałam z niedowierzaniem. - Przecież to bez sensu. Idiotę poznaję na pierwszy rzut oka. Jadłam z Aleksem kolację i okazał się wspaniałym, choć może nieco dziwnym towarzyszem.
- Owszem, ci ludzie, choć często nie potrafią sobie poradzić w codziennych sytuacjach, z poziomem inteligencji oscylującym na granicy kretynizmu, w niektórych dziedzinach życia dysponują potencjałem wyraźnie przewyższającym zdrowe, nawet wyjątkowo uzdolnione jednostki. Mogą być wspaniałymi muzykami, malarzami, rzeźbiarzami, ale również naukowcami specjalizującymi się w matematyce abstrakcyjnej albo tylko nieludzko sprawnymi rachmistrzami - wyjaśniał cierpliwie Yatson.
- Alex nie jest idiotą - wycedziłam przez zęby - Ani kretynem.
- Nie jest - potwierdził Filip. Wszedł do pokoju z filiżanką kawy na tacy, uśmiechając się ciepło. Barby poinformował już chyba wszystkich o moim zmartwychwstaniu.
- Powiedzmy, że iq zwykłej jaźni pana Rubina wynosi około stu dziewięćdziesięciu punktów. Ta wartość jest oczywiście nieprecyzyjna, ponieważ bardzo trudno ułożyć test dla kogoś z takim ilorazem inteligencji - kontynuował Yatson.
To akurat rozumiałam. Trudno byłoby jakiemuś facetowi z iq w granicach stu trzydziestu wymyślać pytania dla geniusza. I jeszcze potem analizować odpowiedzi.
- A ta druga jaźń? - Wyciągnęłam chciwie rękę po kawę. Miałam ochotę wyrzucić wszystkich z pokoju, bo czułam się jak eksponat w zoo. Ale wtedy niewiele bym się dowiedziała.
- W momencie kiedy jakiś problem całkowicie zaabsorbuje umysł pana Rubina i pan Rubin przejdzie w ten drugi stan psychiczny, jego zdolności intelektualne stają się, hm... - Yatson chrząknął nieco zakłopotany. - Niemierzalne. Z pewnością oscylują w granicach kilkuset abstrakcyjnych punktów iq. W dodatku podejrzewam, że poziom inteligencji analitycznej w danym momencie zależy od złożoności problemu, który wywołuje zachwianie równowagi psychicznej. Póki co nie doszło jeszcze do przekroczenia wartości kulminacyjnej.
- A ponieważ pan Rubin junior ma problemy ze zwykłymi czynnościami w życiu codziennym, i to nawet będąc w normalnej formie, jesteśmy tu my. Ekipa ochroniarzy - dokończył Filip z uśmiechem, jakby mówił o czymś najzwyklejszym w świecie.
Napiłam się kawy. Była mocna i aromatyczna, z delikatną pianką.
- Marika!
Psychiczne monstrum, geniusz i jeszcze większy geniusz w jednej osobie, pędził do mnie z uśmiechem na twarzy i płonącymi oczami. Trochę schudł, szczeciniasty zarost pomału przeistaczał się w niezadbaną brodę, ale najbardziej zwracały na siebie uwagę ogromne worki pod oczami.
Uklęknął przede mną i bez ostrzeżenia uraczył mnie kłującym, długim i jednocześnie wspaniałym pocałunkiem. Potem, jakby sobie uświadomił, co właśnie zrobił, oderwał się ode mnie zarumieniony.
- Strasznie się cieszę, że wracasz do zdrowia. Wiedziałem, że to wszystko zadziała, ale i tak się bałem.
Po raz pierwszy od przebudzenia poczułam przypływ prawdziwej radości. Miałam ochotę na jeszcze jeden pocałunek, lecz Alex cały czas trzymał mnie za rękę - i to też było wyjątkowo przyjemne. Chyba każda kobieta pęczniałaby z dumy, że troszczy się o nią najinteligentniejszy facet na świecie.
- Jeszcze nie wiemy, czy jest całkiem zdrowa - próbował protestować Yatson.
Alex przeniósł uwagę na aparaturę, nie ruszając się z miejsca. Przez dziesięć sekund manipulował pokrętłami i kontrolował dane z wyświetlaczy. Jego ręce poruszały się jak dłonie wirtuoza fortepianu przy wyjątkowo skomplikowanej partyturze.
- Jest zdrowa, właśnie rozpoczyna się dezaktywacja wektorów wirusowych, bioboty zostaną wyparte z organizmu w ciągu najbliższych siedemdziesięciu dwóch godzin. - Po tych słowach zaczął wyłączać wszystkie urządzenia.
- To może trochę boleć, musisz się z tym liczyć. Byłaś pod wpływem środków uspokajających, ale teraz chcemy, żeby twój organizm powalczył bez pomocy urządzeń, które wyręczały cię w podstawowych czynnościach życiowych.
Wyłączył ostatnie urządzenie i odwrócił się w stronę reszty towarzystwa.
- Mam mnóstwo nowych spostrzeżeń i niektórymi muszę się z wami podzielić - oznajmił.
Od razu dostrzegłam różnicę w głosie. Teraz mówił ten drugi Alex, zwięźle, bez żadnej modulacji. Zmiana najbardziej uwidoczniła się w jego oczach. Patrzył na wszystko i jednocześnie na nic, dałabym głowę, że skupiał uwagę gdzieś w środku, w niepoznanych głębiach umysłu.
- Nie - szepnęłam i przyciągnęłam go ku sobie. - Jesteś mi winien kolację.
Pocałowałam go. Nie tak wspaniale jak on, ale w przeciwieństwie do niego na pewno nie kłułam.
Zamrugał oczami, przez chwilę sprawiał wrażenie zagubionego dziecka. Wyraźnie widziałam, jak informacja z oporami dociera do jego mózgu, jak ją analizuje i w końcu jak na powierzchnię wyłania się pierwszy Alex. Potrząsnął głową, jakby zmęczyła go ta przemiana.
- Faktycznie. - Uśmiechnął się i nachylił nade mną, chcąc odwzajemnić pocałunek.
- Co wy tu wszyscy robicie? - spłoszył go głos Barby’ego dobiegający od drzwi.
Miałam ochotę go przekląć. Przysłał ich tu wszystkich naraz! Chyba było to po mnie widać, bo natychmiast zareagował:
- Nikomu nie mówiłem, że panna Marika odzyskała przytomność! - Przewiercał każdego z obecnych błagalnym wzrokiem.
- Wystarczyło popatrzeć, jak zaiwaniasz... - wytłumaczył speszony Gruber.
Filip roześmiał się w taki niezbyt orientalny sposób.
- Jestem potwornie głodna, muszę coś zjeść. Ale najpierw chciałabym się ubrać - zakończyłam zebranie. Nagle poczułam się nieswojo w otoczeniu kilku mężczyzn, leżąc w łóżku ubrana tylko w nocną koszulę.
- Oczywiście, madame.
Gruber prostacko pstryknął palcami i pierwszy ruszył w stronę drzwi. Filip wstał jako ostatni. Na jego twarzy rysował się rubaszny uśmieszek.
- Te pocałunki to dla dobra pana Rubina, musiałam go wyciągnąć z transu - zdążyłam jeszcze wyburczeć, zanim wyszedł. - Mam nadzieję, że to dla pana jasne.
- Oczywiście, madame - sparodiował ton Grubera. - To jasne, że stan zdrowia pana Rubina leży pani na sercu. Wszyscy się o niego troszczymy.
Ukłonił się i już go nie było.
To nie fair, wszyscy samurajowie, jakich znam z filmów, to dystyngowani, pełni szacunku, wyciszeni mężczyźni, a temu tutaj zbierało się na kpiny. Na szczęście mnie też to bawiło.
Ubrałam się w mgnieniu oka. Wszystkie rzeczy miałam przygotowane na jednym z foteli. W przeważającej części były nowe, ale dokładnie takie same jak te, które sama ostatnio kupiłam. W moim stanie nie odważyłam się jednak założyć obcisłej skóry Zadowoliłam się luźnymi płóciennymi spodniami, pantoflami i długą aż do kolan koszulą, która na piersiach trochę za mocno mnie opinała. Garderoba w sam raz dla rekonwalescenta. Rewolwer nie pasował do kabury pistoletu, dlatego musiałam wziąć to, co zostawił mi Barby.
Na myśl o obiedzie ciekła mi ślinka, bo byłam głodna jak wilk.

* * *

Kiedy weszłam do salonu, do stołu nakrywał jakiś obcy facet - o wiele ode mnie niższy, krótko ostrzyżony, z wyraźnymi zakolami, które ktoś inny określiłby pewnie jako zaczątek łysiny. W ciemnych bawełnianych spodniach z zakładkami, koszulce polo i jedwabnej kamizelce do pasa wyglądał jak żigolo albo przynajmniej profesjonalny hazardzista. Może sprawiał takie wrażenie z powodu brzuszka, którego pewnie nie dało się zakryć marynarką. Nie wyglądał mi jednak na kogoś, kto z biegiem czasu wbrew własnej woli przybiera na wadze, ale jak człowiek, który dobrze się czuje w swoim ciele i jest zadowolony z tego, jak wygląda. Tak jak wszyscy w willi był uzbrojony. Pistolet trzymał w kaburze przymocowanej do paska.
Przerwał pracę, kiedy mnie zobaczył.
- Dzień dobry. Cieszę się, że wszystko z panią w porządku. - Otaksował mnie wzrokiem od stóp do głów i zakończył ten niemal bezwstydny ogląd ukłonem. - ArnoĄt KřehŻlek, członek ekipy Franka Bernarda. Do momentu, w którym próbował nas wszystkich zlikwidować.
Zaskoczyło mnie, że mówi po czesku.
- A co pan tu robi?
- Próbuję nie dać się odstrzelić.
Argument brzmiał przekonująco. Uspokoiłam się, może jednak był wart zaufania.
Zdradziłam mu tylko swoje imię, a on wrócił do nakrywania stołu. Pracował szybko i metodycznie. Odnosiłam wrażenie, że każdy ruch sprawia mu przyjemność.

* * *

Na obiad podano lekką zupę z kluskami i naprędce zaimprowizowano szwedzki bufet z wędzonym łososiem, pieczonymi ziemniakami, sałatką z makaronem oraz plasterkami wędliny marynowanymi w delikatnej i jednocześnie pikantnej zalewie. Filip znalazł gdzieś białą czapę - wyglądał w niej jak połączenie kucharza i kelnera.
Pierwsza skończyłam zupę i dorwałam się do szwedzkiego stołu. Wbrew obowiązującej w towarzystwie etykiecie nałożyłam na talerz piramidę żarcia, a potem rzuciłam się na nią jak wygłodniałe, łakome dziecko.
- Myślę, że to najlepszy dowód pani powrotu do zdrowia - Yatson skomentował moje zachowanie doskonałą angielszczyzną.
Nie mogłam mu odpowiedzieć, bo miałam pełne usta.
- Codziennie tak sobie dogadzaliście? - zapytałam, kiedy wreszcie przełknęłam.
Alex tylko wzruszył ramionami. Znając życie, przez ostatnie trzy dni nie wziął nic do ust i teraz dorównywał mi w żarłoczności.
- Wczoraj pizza, przedwczoraj jakieś żarcie na wynos z pobliskiej jadłodajni, dzień wcześniej chińszczyzna - skarżył się Gruber. - To jest z pewnością uroczysty obiad na pani cześć; madame - zakończył ironicznie.
Spojrzałam na Filipa.
- To nie ja gotowałem, dzisiaj za garami stał Barbarossa - wskazał na domniemanego winowajcę.
Barby zamarł w bezruchu z widelcem w połowie drogi z talerza do ust.
- Owszem, jedzenie to ważna rzecz, a dobre jedzenie to bardzo ważna rzecz - przyznał w końcu z oporami. Gdyby się jeszcze uśmiechnął, byłby niemal uroczy.
- Jak będzie się tak pani codziennie opychała, to te spodnie i koszula zaczną panią nieźle obciskać. - Wzrok Grubera zjechał z mojej twarzy dużo, dużo niżej.
Wzruszyłam ramionami. Tłuścioszek miał ciasno w spodniach pewnie już teraz, i to nie ze względu na jedzenie. Mniejsza z tym. W rzeczywistości bał się mnie i nie przedstawiał sobą żadnego zagrożenia.
Alex nie włączył się do rozmowy nawet słowem. Wyglądał na nieobecnego, poświęcał nam chyba jakiś jeden procent uwagi, nie więcej. Tylko czasami, kiedy przy jedzeniu dotknęliśmy się łokciami, bo stół był bardzo mały i siedzieliśmy w ścisku, na krótką chwilę powracał do rzeczywistości.
- Mam bardzo dużo spraw i problemów do przemyślenia, nie mogę tego teraz tak zostawić. Kiedy to wszystko - wykonał w powietrzu nieokreślony ruch widelcem z nabitym kawałkiem wieprzowiny - doprowadzimy do końca i przestaniesz pracować dla mojego taty, będę mógł cię znowu zabrać na kolację - powiedział, kiedy po raz trzeci z rzędu wytrąciłam go z rozmyślań.
Zjednał mnie sobie tym komentarzem. Byłam warta wspólnej kolacji, i to nie tylko dlatego, że miało do niej dojść, kiedy odniesiemy zwycięstwo.
- W porządku - odparłam - ale za dwa dni zrobimy taką małą prapremierę. Stoi?
Kiwnął głową z wyraźną ulgą.
Zjedliśmy wszystko, z czego ja najwięcej. Chciałam pomóc przynajmniej odnieść naczynia do kuchni, ale Filip z Barbym zdążyli mnie ubiec.
Zanim przywieźli stołek barowy z napojami, Alex wyciągnął rzutnik, by przygotować prezentację. Na nieco nieostrym obrazie z laptopa, wyświetlanym na ścianie obok kopii Promenady Moneta, ukazała się komórka eukariotyczna, sądząc po organelli, komórka zwierzęca. Poza tym nic więcej nie dostrzegłam, bo w świetle dziennym obrazowi brakowało kontrastu.
- Kilka istotnych informacji - Alex zaczął wykład, i to ten drugi Alex: lakoniczny, szorstki oraz nieskończenie pewny siebie.
- Niech pan zaciągnie żaluzje - rzuciłam do Grubera, który siedział najbliżej okna.
- Do cholery, kto pani dał prawo, żeby mi rozkazywać? - syknął jadowicie, kiedy już wykonał polecenie i usiadł.
Nic nie odpowiedziałam, bo sama nie znałam odpowiedzi. Chodziło mi tylko o to, żebyśmy lepiej widzieli wyświetlany obraz. Wydawało mi się, że bardziej niż sam rozkaz Grubera rozwścieczyło posłuszeństwo, z jakim podreptał do okna. Skoncentrowałam się z powrotem na wykładzie.
- W Kirgizji ktoś zlikwidował najemników mojego ojca jeszcze przed akcją, do której się przygotowywali. Najprawdopodobniej zrobił to jeden z nich, i to w sposób, który nie jest dla mnie do końca jasny. Trafiliśmy na ślad tego mężczyzny właśnie tutaj, w Pradze.
Obraz komórki eukariotycznej zastąpiła fotografia młodego, drobnego mężczyzny. Wyglądał niewinnie i na swój sposób rozczulająco, ale niewykluczone, że zrobiono mu to zdjęcie, zanim stał się wielokrotnym mordercą. Chociaż później też mógł wyglądać niewinnie i subtelnie.
- Kiedy zacząłem badać tę sprawę nieco dogłębniej, ja i panna Marika staliśmy się obiektem ataków bliżej nieokreślonych napastników. Cechują ich, mówiąc językiem mediów, nadludzkie zdolności - niespotykana żywotność, odporność na strzały z broni palnej, niesamowity refleks - ciągnął Alex.
W miejscu portretu pojawiło się zdjęcie płonącego volvo z człowiekiem wbitym przez zderzak w mur, potem zdjęcie mojego prześladowcy z kancelarii Gubkina, niewyraźne ujęcie tego samego człowieka tuż po postrzale. Dostrzegłam nawet kawałek rozerwanej tkaniny po przejściu pocisku.
- Wszystkie te cechy w jakiejś mierze rzucają odrobinę światła na wydarzenia w Kirgizji. Nie wiem jednak, dlaczego ci ludzie są naszymi nieprzyjaciółmi, do czego zmierzają i jakim cudem potrafią to, co potrafią.
- Oni chcą cię zabić - napomknęłam.
- Tak, to bardzo prawdopodobne, ale dlaczego? Jedyne, co mnie z nimi łączy, to wydarzenia w Kirgizji. Możliwe, że całą tę sytuację sprowokowała prośba mojego ojca, bym wyjaśnił sprawę zlikwidowania komando. Wszystkie te niejasności i nieścisłości są jednak o wiele poważniejsze i dużo bardziej skomplikowane.
Ton głosu Aleksa zaczął nagle brzmieć arogancko, a na ścianie znów pojawiła się komórka. Zrozumiałam, że chłopak dotarł do sedna problemu, który go tak absorbował. Przyjrzałam się wszystkim obecnym. Gruber wyglądał na zafascynowanego, Yatson również, ale jednocześnie sprawiał wrażenie człowieka, który za nic w świecie nie uwierzy w to, co właśnie słyszy Z twarzy Barby’ego niczego nie potrafiłam wyczytać, Filip gapił się w blat stołu, a KřehŻlek miał minę, jakby bał się tego, co Alex za chwilę powie.
- Po pierwsze, niesamowita żywotność naszych przeciwników wynika z żywotności ich tkanek. Komórki pobrane z ciała napastnika, który zaatakował nas przed Wydziałem Lekarskim, nie tylko nie obumierały, ale umieszczone w pożywce zaczęły się rozmnażać. Co więcej, w nienaturalnym dla nich środowisku - mam na myśli zbyt wysokie albo zbyt niskie temperatury, zamknięcie dopływu glukozy, wysokie stężenie substancji żrących - tkanka nie obumiera i nie następuje jej rozkład. Przechodzi w stan spoczynku i zachowuje status quo, a przy zmianie środowiska na bardziej korzystne natychmiast zaczyna się rozrastać. - Alex zamilkł i przeszedł do kolejnego slajdu.
- Wyciągniesz kurczaka z takimi komórkami z zamrażarki, a on ci po chwili zwieje ze stołu - wyszeptał z niedowierzaniem Gruber.
- Nie wspominając o tym, że ciężko byłoby go w ogóle ugryźć - dodał KřehŻlek.
- Tutaj możecie zobaczyć komórkę z tkanki mięśniowej w temperaturze stu pięćdziesięciu stopni Celsjusza i w wodzie pod ciśnieniem stu atmosfer. Czas jest przyśpieszony dziesięciokrotnie - Alex powrócił do wykładu.
- Ale w tej temperaturze już dawno powinno dojść do ścięcia białka, enzymy powinny się rozpaść, a reakcje katalityczne zatrzymać! - zaprotestowałam głośno.
- Owszem - przytaknął Alex. - Kolejny eksperyment. Wstrzyknąłem sól do innej komórki i umieściłem ją w sterylnej wodzie destylowanej. Różnica ciśnień osmotycznych powinna wypełnić komórkę otaczającą ją cieczą i rozerwać błonę komórkową.
Które są jakoś nadzwyczajnie wytrzymałe, dodałam w myślach.
- Tak się jednak nie stało. Wytrzymałość ściany lipidowej okazała się bardzo wysoka. Myślałem nawet przez chwilę, że popełniłem błąd w obliczeniach.
- No i? - domagał się wyjaśnień Gruber.
Alex nawet tego nie zauważył.
- Oto dokumentacja następnej próby.
Obraz komórki w naczyniu ciśnieniowym został zastąpiony przez inny, przedstawiający komórkę nabitą na niezwykle cienką szpilkę, wykorzystywaną głównie do manipulacji genetycznych w jądrze.
- Pomiar mechanicznej wytrzymałości ścianki komórkowej, zaraz po penetracji.
- No i co panu wyszło z tych pomiarów? - jęknął nerwowo Gruber z koszmarnym akcentem, przez co jego angielski zabrzmiał raczej jak starogermański.
Alex zaczął wymachiwać rękami. Zachowywał się tak, jakby wyniki jego własnych badań irytowały go, fascynowały i przerażały jednocześnie.
- Średnia energia wiązań chemicznych w badanych tkankach wynosi około osiemset pięćdziesiąt kilodżuli na mol.
W pomieszczeniu zapanowała cisza, w której słychać było jedynie szum wentylatorów komputera. Po chwili rozpoznałam również ledwo słyszalną melodię, dobiegającą gdzieś z daleka.
- Co to oznacza, bo nie rozumiem - zapytał spokojnie Barby.
- Energia właściwa wiązania kowalencyjnego, to znaczy najsilniejszego wiązania występującego w przyrodzie, wynosi chyba trzysta sześćdziesiąt jeden kilodżuli na mol, wiązania jonowego jest niewiele mniejsza, a wodorowego około siedemnaście - wyjaśnił zwięźle Filip.
Nie dodał, że komórki w naszych organizmach opierają się na o wiele słabszych, międzymolekularnych wiązaniach, które są odporne na działanie czynników zewnętrznych jedynie dzięki liczebności.
- No i co w związku z tym? - dopytywał się Barby.
- W zasadzie oznacza to, że ich ciała są bardziej odporne na uszkodzenia, niż gdyby je odlano ze stali - odpowiedział Filip.
- Dokładnie - potwierdził Alex. - Nasi nieprzyjaciele nie pochodzą z naszego świata.
- I dlatego nie można ich zastrzelić - powiedział zadumany Barby. - Potrzebujemy lepszej broni i amunicji. Czułem to.
Miał bardzo praktyczne podejście do życia.
- Wy wszyscy oszaleliście! - wypalił Yatson. Wstał i zaczął krążyć wokół stołu. - To jest kompletnie bez sensu! Myślicie, że oni tu przybyli z jakiegoś Marsa? Albo z Proximy Centauri? A może z Obłoku Magellana? Totalna bzdura, kompletny bezsens!
Z nienagannym oksfordzkim akcentem wyrzucał z siebie poszczególne słowa, cały czerwony na twarzy, jakby miał za chwilę eksplodować. Po raz pierwszy widziałam go zdenerwowanego, wyglądał jak człowiek, przy którym znieważono największą świętość.
- Nie, wcale tak nie myślimy - uspokajał go Filip z pojednawczym uśmiechem na twarzy.
Yatson spojrzał na niego, potem na Aleksa i jakby wbrew własnej woli usiadł z powrotem w fotelu.
- Cieszę się. Nie chciałbym pracować z ludźmi, którzy mają utrudniony kontakt z rzeczywistością.
Gruber siedział z rozdziawioną gębą, wzrok miał wbity w obraz na ścianie, ale po wyrazie jego oczu było widać, że myślami błądzi gdzieś daleko stąd. Filipa bawiła cała ta sytuacja. Alex przypominał tygrysa w klatce, drapieżnika, który podjął trop, bestię gotową do pościgu za ofiarą, czekającą tylko, by usunąć z drogi ostatnie przeszkody. Barby siedział prosto, jakby połknął kij, z rękami luźno ułożonymi na udach. Analizował to wszystko, widziałam, jak absorbuje i szereguje informacje, by wtłoczyć je w harmonię postrzeganego świata. ArnoĄt KřehŻlek sprawiał wrażenie człowieka, któremu umyka coś ważnego, ale który sam dokładnie nie wie co.
- W naszym modelu rzeczywistości, świata, a nawet wszechświata właściwa energia wiązań kowalencyjnych musi być i tutaj, i w Obłoku Magellana taka sama - powiedział Filip, kiedy zrozumiał, że Alex nie pali się do dalszych wyjaśnień. - Jeśli energia wiązań jest inna, większa, oznacza to, że nie pochodzi z tego świata, nie z tej rzeczywistości fizykalnej.
Dla mnie było to jasne od pierwszej chwili, ale wypowiedziane na głos zabrzmiało przerażająco.
- No to skąd są? Z piekła? - wrzasnął Yatson i wyskoczył z fotela jak sprężyna.
- Tej hipotezy jeszcze nie wykluczyłem. Póki co zastanawiam się nad czymś bliższym naszej rzeczywistości. - Alex wzruszył ramionami.
Dzięki zaciągniętym roletom w pomieszczeniu panował nienaturalny półmrok, potęgujący jedynie jasność dnia na zewnątrz. Broń w kaburach wyglądała jak matowe cienie bez detali, a nasze twarze jak blade plamy pozbawione życia.
- Ma ktoś ochotę na drinka? - przerwał pełne napięcia milczenie Barby i zrobił sobie toniku z kropelką dżinu i limetą.
Poprosiłam go spojrzeniem o to samo. Yatson stanął przy barze i pociągnął prosto z butelki, a Gruber nalał sobie porządną porcję piętnastoletniej Bowmore. Ciężki zapach dymu, bagiennych nizin i wrzosów dotarł aż do mnie. Alex tylko pokręcił głową, po czym wyświetlił nowy obraz.
Zobaczyliśmy na nim chaotyczne nagromadzenie komórek, przypominające nieco nowotwór.
- Mówił pan, że te tkanki cały czas się rozmnażają. Czy to oznacza, że może z nich powstać cały, skończony organizm ludzki? - zapytał Barby o to, co go z pewnością najbardziej intrygowało. Delikatnie gładził przy tym szklankę i kręcił nią w kółko, wytwarzając wewnątrz miniaturowy wir.
- Na szczęście nie. To powstało z komórki pochodzącej z tkanki podskórnej, po tym jak podzieliłem ją szesnaście milionów razy. Ten organizm nie ma struktury, którą mógłby wypełnić. Z pewnością stracił podstawową część informacji o tym, czym był wcześniej.
- Ale ci, którym odciąłem kończyny... - Filip nie dokończył.
- Prawdopodobnie odrosną. Póki co nie jestem w stanie powiedzieć, jak szybko - odparł Alex.
- A co z głową? - zapytał Gruber.
Nie wiedziałam, o czym mówią, ale słuchałam w napięciu i z uwagą.
Kolejny obrazek. Zrobiło mi się niedobrze, nie mogłam złapać oddechu. W ogromnej szalce Petriego, wypełnionej mieniącą się różnymi odcieniami różu cieczą, stała ludzka głowa. Końcówki rany na szyi poszarpane, rysy twarzy pośmiertnie zwiędłe. U góry jakaś linka, prawdopodobnie zapewniająca głowie stabilne ułożenie w naczyniu.
- Nawet po upływie prawie czterdziestu ośmiu godzin po... - Alex na moment zawiesił głos - po dekapitacji mózg nie obumarł, eeg jest nieczytelne i cały czas słabnie. Na powierzchni rany zachodzą procesy gojenia, których nie rozumiem. Nie wiem, co jest źródłem energii, która zasila te procesy. Nie mam też pojęcia, dlaczego nie następuje rozkład.
- I dorośnie do niej ciało? - zapytał Barby.
- Prawdopodobnie nie. Jeśli regresja czynności nerwowych będzie przebiegała w tym samym tempie, mózg za kilka dni powinien obumrzeć. Co innego, gdybyśmy przyłożyli głowę do ciała, z którego została odrąbana. Wtedy może doszłoby do zrośnięcia.
Yatson zaczął wyć, jakby mu wyrywali zęby, Barby tylko pokiwał głową.
- Dobrze, że wzięliśmy tę głowę ze sobą.
Gruber zarechotał. Właśnie nalewał sobie kolejnego kielicha, od alkoholu zaczęły mu już błyszczeć oczy.
- Jest jeszcze jedna, szalenie istotna sprawa. - Alex chrząknął. - Człowiek, którego Marika zabiła w kościele, zginął. Całkowicie. W tkankach nie zostało nawet odrobiny życia. Nie ma też nic specjalnego w komórkach. Po prostu zwykłe zwłoki człowieka zabitego prądem elektrycznym.
Wszyscy popatrzyli na mnie, jakbym stała się na chwilę ucieleśnieniem Dionizosa na ziemi. Albo Panny Marii.
- Nie mam pojęcia, jak to możliwe - powiedziałam. - Ale wiem, że trafiłam tego faceta co najmniej pięć razy z pistoletu.
- Ja też trochę dołożyłem, i to z Desert Eagle’a. Podniósł się, jakbym rzucał w niego piłeczką do ping-ponga - potwierdził Barby. - Ale bolało go, musiało boleć, tego akurat jestem pewny.
- Muszę wiedzieć wszystko. Muszę znać dokładny przebieg tej strzelaniny, okoliczności, wszystko w najmniejszych detalach. - Alex spojrzał na mnie dobitnie.
Wystarczyło tylko trochę cofnąć się myślami w czasie i znów stałam w kościele z pistoletem bez magazynku w ręce, potłuczona i bezbronna. A on się do mnie zbliżał, podczas gdy ja nie mogłam go zatrzymać. Bezsilna, tak bardzo bezsilna.
- W porządku, opowiem wam to sama, a potem pytajcie.
Zaczęłam mówić.

Rozdział dwudziesty pierwszy

Kapitan KrćmĄř wraca do domu

Kapitan KrćmĄř potarł nasadę nosa. Intensywnie mrugając oczami, próbował pozbyć się tępego bólu głowy narastającego gdzieś w okolicy czoła. Nocna służba pomału dobiegała końca. Jaskrawy blask tysięcy latarni zamienił nocne niebo nad Pragą w gęste pomarańczowoczerwone purèe, które toczyło nierówną walkę z nadchodzącym świtem i coraz bardziej bledło, tracąc swoją moc. KrćmĄř wstał zza stołu, nalał sobie kawy z ekspresu i postawił kreskę przy swoim nazwisku. Policzył je wszystkie - jedenaście. Całe szczęście, że ta państwowa lura jest taka słaba, inaczej dawno przedawkowałby kofeinę, pomyślał. Jeszcze raz podszedł do monitora i otworzył plik ze zdjęciem swojego faworyta, Marcusa Alfonza podejrzanego o zabójstwo Jakuba Bradnbergera. Facet przebywał na wolności, według nieoficjalnych informacji Interpolu zajmował się mordowaniem profesjonalnie. KrćmĄř porównał zdjęcie z obrazem Nowaka Barbarossy, który zapisał w pamięci. Miał wątpliwości - to mógł, ale jednocześnie nie musiał być on. Przez dwadzieścia lat człowiek się zmienia, zwłaszcza kiedy prowadzi tak wyczerpujący tryb życia. Mimo wszystko bardziej tak niż nie, rozsądził na koniec i wydrukował fotografię. Na karteczce zapisał nazwisko śledczego. Później, o porze rozsądniejszej niż piąta rano, skontaktuje się z nim i spróbuje uzyskać kilka osobistych uwag i refleksji dotyczących śledztwa. Pod warunkiem, że mężczyzna jeszcze żył i pracował we francuskiej policji. I znał angielski.
- Już gotowy do wyjścia? - wyrwał go z zamyślenia głos porucznika SkrĄbaka.
Kapitan machnął tylko ręką, próbując przybrać życzliwy wyraz twarzy.
- Idę do domu - skłamał.
Potrzebował odpoczynku, to na pewno, ale i tak nie zasnąłby od razu. Cały czas zaprzątał mu głowę ten mężczyzna, który go rozbroił w mieszkaniu Mariki Zahaňskiej. Może to już nie ta kondycja co kiedyś, myślał. A może to zwyczajnie nie był mój dzień. Chciał przespać wszystkie te zgryzoty. Wyszedł z budynku i wsiadł do auta. Nawet te kilka kroków na świeżym powietrzu dobrze mu zrobiło. Jechał do schroniska młodzieżowego na ulicy Sportowej. Kierownik tego obiektu, Antonin Sapřić, też pracował kiedyś w policji i udostępniał teraz miejsca w ośrodku znajomym, żeby poskładali się do kupy, jeśli zaistniała taka potrzeba. Sapřić mało spał, bo cierpiał na bóle pleców z powodu ran odniesionych na służbie. O szóstej już od dawna będzie na nogach, najprawdopodobniej w siłowni, pomyślał KrćmĄř.
Nie pomylił się. Oprócz Sapřića w siłowni i na basenie ćwiczyło kilka osób, które znał z widzenia. Zaczął od dziesięciominutowej przechadzki na bieżni. Potem powtórzył spacerek i dał sobie wycisk na atlasie, a na koniec zafundował sobie dwie serie ćwiczeń z porządnym, naprzemiennym obciążaniem górnych i dolnych partii mięśni tułowia. Zmęczenie zostało, ale buzujące endorfiny stłamsiły je gdzieś głęboko, głęboko w środku. KrćmĄř wiedział jednak, że wystarczy na chwilę przestać i wtedy wróci. I to zwielokrotnione.
- Piwko? - zapytał go Sapřić przy barze.
- Myślałem, że nie macie tu nic takiego.
- Jeszcze nie otworzyliśmy.
Potężny facet z twarzą jak kotlet mielony puścił do niego oko i wyciągnął z chłodziarki puszkę Staropramena. Podał ją przyjacielowi i usiadł na drugim końcu kontuaru. KrćmĄř dobrze się czuł w jego towarzystwie. Wyjątkowo dobrze. Sapřić wiedział, kiedy należy mówić, a kiedy milczeć, a poza tym można było na nim polegać.
Zadzwonił telefon. KrćmĄř poznał po dzwonku, że to Ivana. Przełknął ślinę zaskoczony i sięgnął po komórkę. Może pracował tak dużo, żeby nie myśleć o ich niedawnym rozstaniu? Ta myśl pojawiła się zupełnie nieoczekiwanie, ale wiedział, że to prawda. Ciągle nie mógł sobie z tym poradzić.
- Cześć - przywitał się. - Potrzebujesz czegoś?
Jego głos brzmiał tak jak dawniej i to dodało mu otuchy.
- Wpadłeś w jakiś ciąg? - zapytała.
- Nie, dlaczego? Wstąpiłem na chwilę do siłowni, zaraz jadę do domu spać.
- No, w sumie mogłam się domyślić. To dlatego tak promieniejesz.
Odniósł wrażenie, że słyszy w jej głosie wściekłość - a może nawet zawiść?
- Dzwonię w sprawie mieszkania. Wciąż chcesz je wymienić na dwa mniejsze, jak napisałeś?
Wziął głęboki oddech. A więc o to chodziło. Czteropokojowe mieszkanie było zbyt duże dla samotnego faceta. Właściwie to nawet dla dwóch osób, ale przez cały czas myślał, że już niedługo będą mieć dzieci.
- No. Tak jak się umówiliśmy. Dwa mniejsze. Jedno dla mnie, drugie dla ciebie.
- Bardzo by mi to pasowało - powiedziała po krótkiej chwili wahania. - Jeśli chcesz, zapłacę ci za nie.
- Jak ci pasuje - przytaknął obojętnie. - I tak kupiłem je dzięki twojej pomocy. Umowę i wszystkie formalności prawne zostawię tobie, w porządku?
- Okej. Jitka sobie z tym poradzi.
Jitkę, koleżankę Ivany, znał bardzo dobrze, ale nie przepadał za nią. Markowe ciuszki znaczyły dla niej trochę zbyt wiele.
W słuchawce zapanowała cisza, nie zakłócił jej żaden, najmniejszy nawet elektroniczny szum.
- Na razie.
- Na razie.
Przez chwilę miał do siebie pretensje, że nie potrafił przełamać jakiejś wewnętrznej bariery i powiedzieć czegoś ciepłego, czegoś, co pomogłoby mu ożywić ducha wspólnie spędzonej przeszłości. Ożywić Ivanę, ale - wzruszył ramionami - nigdy nie był dobry w te klocki.

* * *

Kiedy dotarł na osiedle, pierwsi mieszkańcy odpalali na zatłoczonych parkingach samochody i ostrożnie wyjeżdżali z labiryntu uliczek pomiędzy blokami, wydając się na pastwę przybierającego na sile ruchu ulicznego.
W momencie, w którym KrćmĄř otwierał drzwi na klatkę schodową, wyłączyli latarnie. Spowity w półmroku korytarz wydawał się jeszcze bardziej brudny niż zwykle, w powietrzu wisiał słaby zapach moczu z domieszką jakiegoś innego smrodu. Dym papierosowy, piwo... KrćmĄř dłużej się nie zastanawiał, wyciągnął i odbezpieczył broń. Z pistoletem w ręku poczuł się po chwili jak idiota. Niebezpieczny idiota, mógł przecież kogoś zabić. Mimo to przeszedł kilka kroków korytarzem w kierunku windy z bronią skierowaną w dół.
Zapach nocy spędzonej w knajpie zyskał na sile. KrćmĄř przystanął. Z ciemnego kąta wychyliła się jakaś postać. Mężczyzna zrobił kilka kroków i oświetliła go mrugająca jarzeniówka. Wysoki, wysuszony na wiór, a jednocześnie jakby nieco nabrzmiały w pasie. Kliknięcie zapalniczki, płomień rzucił odrobinę światła na głęboko zapadnięte oczy.
- Niezły refleks, kapitanie - mruknął z uśmiechem nieznajomy i zaciągnął się papierosem.
- Kim pan jest? Dlaczego pan tu na mnie czeka? - zapytał KrćmĄř. Ręka z pistoletem wciąż luźno zwisała wzdłuż ciała.
- Policja z bronią na porządnych obywateli? - zirytował się chudzielec.
Ogórek oblepiony śluzem, przyszło do głowy KrćmĄřowi. To porównanie najlepiej oddawało jego zdaniem wygląd faceta. Sięgnął lewą ręką do kieszeni po legitymację służbową i uniósł ją wyuczonym ruchem.
- Policja Republiki Czeskiej, wydział kryminalny. Dokumenty - zażądał surowym tonem.
- Szukam Mariki Zahaňskiej, wystarczy mi informacja, gdzie ją można znaleźć. Wiem, że pan też jej szuka. Jeśli nie dowiem się pierwszy, gdzie ona jest, będzie pan tego żałował. Bardzo żałował - powiedział chudy i strzepnął popiół na podłogę.
KrćmĄř poczuł, jak gdzieś w środku kiełkuje i wypełnia go wściekłość. Znowu przypomniał sobie tamten cios w żołądek. Nie pozwolił jednak, by nerwy wzięły nad nim górę. Schował legitymację i uniósł broń. Wycelował prosto w brzuch mężczyzny.
- Aresztuję pana pod zarzutem wielokrotnego zabójstwa. Odwróć się do ściany, ręce za głowę.
Z zaciemnionego kąta doleciało groźne warknięcie. KrćmĄř kątem oka zobaczył, jak z cienia wyłania się pies. Bestia podchodziła powoli. Dźwięk, który wydawała, przypominał warkot podrasowanego silnika pracującego na niskich obrotach. Łeb miała na wysokości piersi, a jej wielkość wskazywała na buldoga. KrćmĄř bez zastanowienia wycelował w psa, ale zanim zdążył wystrzelić, chudzielec złapał go za nadgarstek. Uścisk był tak silny, jakby zamiast dłoni miał imadło.
- Proszę nie strzelać, dzisiaj chciałem z panem tylko porozmawiać, nic więcej. I niech pan nie zapomina, kapitanie - ZahańskĄ. To pańskie szczęśliwe słowo - dodał cicho. Potem uwolnił rękę kapitana z uścisku i ruszył w stronę drzwi. Pies podążył za nim.
- Stój! - zażądał KrćmĄř, celując w plecy mężczyzny. Był zdecydowany postrzelić go w nogi, w momencie kiedy chwyci za klamkę drzwi wyjściowych.
Mężczyzna nie zatrzymał się jednak i jak gdyby nigdy nic przeszedł przez szklaną taflę, a pies przez tę obok. Huk tłuczonego szkła eksplodował w stereo.
KrćmĄř powstrzymał odruch, żeby ruszyć za nimi w pościg. Przy otwieraniu drzwi musiałby uważać na zwisające z obramowania i spadające z opóźnieniem szklane sople. Oni w tym czasie byliby już Bóg wie gdzie.
Na parterze z charakterystycznym skrzypieniem hamulca zatrzymała się winda. Wysiadła z niej korpulentna kobieta z psem na smyczy.
- Schlany policjant! Co to się wyrabia na tym świecie. - Pokręciła zgorszona głową.
KrćmĄř podziękował w duchu niebiosom, że zdążył schować pistolet za plecy.
Kobieta z wyrazem wyższości na twarzy pociągnęła za smycz, wzięła psa na ręce i mamrocząc coś niezrozumiale pod nosem, jedną ręką otworzyła drzwi.
W innej sytuacji KrćmĄř coś by odpowiedział, ale teraz potarł tylko palcami nasadę nosa. Był zbyt zmęczony.
Wszedł do mieszkania, zaraz za drzwiami zaczął się rozbierać i dotarł do łóżka już całkiem nagi. Ciuchy rozrzucone po całym mieszkaniu, tak jak z Ivaną na samym początku, zauważył, kiedy nakrywał się chłodną kołdrą. Ostatnia myśl, jaka wykwitła w jego głowie przed zaśnięciem, dotyczyła jednak Mariki Zahańskiej.

Rozdział dwudziesty drugi

Kuszenie i igraszki z kurierem

Siedziałam w fotelu - nogi na stole, w ręce lemoniada - słuchając bzyczenia owadów w ogrodzie. Barby, Filip i KřehŻlek wyszli na miasto. Barby musiał załatwić trochę gotówki. Miałam nadzieję, że wstąpi do kilku banków i w każdym podejmie maksymalną sumę pieniędzy niepodlegającą rejestracji. Mniej optymistyczny wariant zakładał wizytę tylko w jednym banku, z którego podejmie kilka milionów, i to z bronią w ręku. Ten facet był naprawdę nieobliczalny. Wprawdzie z jakiegoś nieznanego mi powodu konsultowali ze mną wszystkie plany, ale na szczęście nie wtajemniczali mnie w szczegóły. Nawet Barby, który Bóg wie dlaczego czuł do mnie największy respekt.
Filip z KřehŻlkiem śledzili Franka Bernarda, Yatson uzupełniał wyposażenie laboratorium, a Gruber siedział cały czas z Aleksem w piwnicy.
Zaraz po śniadaniu poszłam do nich zajrzeć. Dopiero kiedy zobaczyłam, z jakim zaangażowaniem Gruber wykonuje polecenia, szuka, gromadzi i selekcjonuje dane, uświadomiłam sobie, jak niesamowicie Alex jest obciążony. Z pomocą tłuścioszka pracował jeszcze efektywniej. Po krótkiej obserwacji jego tańca pomiędzy dziesięcioma różnymi urządzeniami i pracy na trzech terminalach jednocześnie doszłam do wniosku, że chyba nie jest człowiekiem. Wolałam wrócić na górę, żeby jeszcze trochę poleniuchować. Jedna rzecz kochać, czy może raczej podkochiwać się w najinteligentniejszym mężczyźnie na świecie, a druga kochać paranoidalnego naukowca. Alex z pewnością należał do tej pierwszej grupy. Właściwie to nawet nie mogłam zostać na dole, bo zalecono mi odpoczynek w łóżku. Zdaniem Yatsona rekonwalescencja powinna potrwać jeszcze około dwóch tygodni, zdaniem Aleksa natomiast, jak się dowiedziałam z informacji przesłanej na laptop monitorujący nasz system bezpieczeństwa, powinnam być zdolna do pracy już za dwa dni. Tak czy inaczej, chwilowo miałam się wałkonić.
Komputer na biurku zabrzęczał na znak, że znowu zmieniło się ip. Całą elektronikę obsługiwał Gruber i choć za nim nie przepadałam, byłam pod wrażeniem jego umiejętności. Wyrobiłam sobie o nim takie zdanie wczoraj, kiedy mi tłumaczył, co i jak robi, i nie próbował przy tym ściemniać. Wręcz przeciwnie. Sądząc po kolumnie skrótów, która wyrosła na ekranie, połączyliśmy się z Internetem przez laptop jakiegoś menadżera znajdującego się w zasięgu naszego nadajnika. Ze względu na to, że Gruber przymocował go do anteny telewizyjnej na dachu, ten komputer mógł teraz stać kilka ulic dalej, ale równie dobrze po drugiej stronie Wełtawy.
Przyciągnęłam do siebie klawiaturę, by ściągnąć pocztę ze wszystkich kont, których używaliśmy do komunikacji ze światem. Jak na te kilka osób było ich więcej niż dużo, ale ja skupiłam się wyłącznie na swojej poczcie. Nie interesowały mnie tajemnice mafiosów, morderców i innych podejrzanych typków, a intuicja podpowiadała mi, że żaden z moich współpracowników nie ma do końca czystych rąk.
Na koncie, którego używałam do kontaktów ze znajomymi, nie znalazłam nic szczególnie godnego uwagi. Tylko Olina pytała, co się ze mną dzieje i dlaczego nie daję znaku życia. Czasami miałam wrażenie, że kiedy nie widzi mnie dłuższy czas, zaczyna się bać o swojego męża. Zupełnie jakbym ostrzyła sobie pazurki na ojca dwójki dzieci, i to w dodatku dzieci najlepszej koleżanki. Cały czas myślałam o niej z wielką sympatią.
Na drugim koncie, przeznaczonym wyłącznie dla facetów, na których mi zależało albo którym przynajmniej się podobałam, znalazłam krótką informację:

Rozważyliśmy pani propozycję. Pięć milionów euro nie jest naszym zdaniem ceną zbyt wygórowaną. Ze względu na politowania godne wydarzenia, które miały miejsce w niedalekiej przeszłości, zakładamy, że może nam pani nie ufać. Jako wyraz dobrej woli zasililiśmy Pani konto w Czeskiej Kasie Oszczędnościowej zaliczką w wysokości pięciu milionów euro. To umożliwi Pani osiedlenie się w każdym miejscu na świecie, które uzna Pani za bezpieczne. W momencie uzyskania od Pani informacji na temat miejsca pobytu Alexandra Rubina ten sam rachunek zostanie zasilony kwotę kolejnych pięciu milionów. Mam nadzieję, że doceni Pani naszą dobrą wolę i podejmie współpracę. W innym wypadku zostanie Pani poddana procedurze popularnej w średniowiecznych Chinach xii wieku. W załączniku znajdzie Pani przykład profesora Pedra Jessusa Schveliga.
Serdecznie pozdrawiam,
Sekretarz i Skarbnik Jego Ekscelencji,
Vladmír Vejval

Jakiś osioł, któremu Jurek zdradził mój najbardziej prywatny adres. Otworzyłam załącznik, ale przeczytałam tylko niewielki fragment. Tekst był w języku angielskim i choć wielu słów nie rozumiałam, zorientowałam się, że chodzi o opis jakichś wymyślnych tortur. Głupi dowcip. Po chwili bardziej przez przypadek niż świadomie przewinęłam tekst i zauważyłam, że sporą jego część stanowią chińskie znaki graficzne. Na samym końcu widniało nazwisko tłumacza. Ktoś się musiał nieźle napracować nad tym żałosnym numerem.
Odruchowo weszłam na stronę mojego banku. Ten frajer z laptopem, dzięki któremu mieliśmy dość szybki Internet, ciągle jeszcze znajdował się w zasięgu i błyskawicznie sprawdziłam stan konta. Ponieważ nie miałam konta dewizowego, cała suma została automatycznie przeliczona na korony. Sto pięćdziesiąt milionów. Wpatrywałam się w ekran, nie potrafiąc złapać oddechu. Dosłownie, bo na moment zapomniałam o oddychaniu. Sto pięćdziesiąt milionów. Wystarczyło wstać od stołu, pójść do pierwszej lepszej kawiarenki internetowej, założyć nowy rachunek bankowy, przelać kasę, kupić bilet lotniczy. Wszystko to dało się załatwić z krzesła w kawiarni przy kawce. Żadnych dodatkowych problemów, żadnego zabijania, żadnej pracy. Nie miałam wątpliwości, że przysłaliby mi również resztę obiecanej sumy. Zresztą nawet jeśli nie - to co za różnica? Jeden procent tej kwoty to półtora miliona koron, a przecież wynegocjowałabym dużo lepsze warunki. Bogaty rentier do końca życia. I to za co? Za wskazanie miejsca pobytu jednego przestępcy innym przestępcom. Nie chodziło o nic innego. Właśnie stanęłam przed bardzo prostym wyborem. Nalałam sobie kielicha. A potem jeszcze jednego.

* * *

Pierwszy do willi wrócił Barby, a zaraz po nim Filip. Najprawdopodobniej KřehŻlek kontynuował śledzenie Franka Bernarda w pojedynkę. Mimo że nie byłam całkiem trzeźwa, zrobiłam sobie jeszcze Białą Damę i popijałam ją leniwie. Z meldunku - inaczej nie dało się określić monologów Filipa i Barby ego - kompletnie nic nie zrozumiałam.
- A co nowego u was? - zapytał na koniec Barby.
Nacisnęłam jakiś przypadkowy klawisz, wybudzając monitor z uśpienia.
- Sami zobaczcie.
Patrzyłam, jak powoli czytają. Barby znał czeski doskonale, Filip musiał przeczytać tekst dwa razy.
- Przelali te pieniądze? - zapytał w końcu.
Przytaknęłam w milczeniu, ponieważ nie wiedziałam, czy uda mi się cokolwiek powiedzieć bez zająknięcia.
- Pięć milionów za pięciu ludzi i zero ryzyka - mruknął Barby. Posłał mi spojrzenie, którego znaczenie nie było dla mnie do końca jasne.
- Gruber bez problemu ustali, co i czy w ogóle cokolwiek im odpisałam - warknęłam na wpół wściekle, na wpół płaczliwie i na wpół pijacko. Trzy połówki to całkiem sporo.
- Nie musimy go o nic pytać - zawyrokował Barby i spojrzał na Filipa.
Ten tylko wzruszył ramionami.
- Idę spać. O piątej rano muszę zmienić ArnoĄta.
Po tych słowach najzwyczajniej w świecie pomaszerował do pokoju. Łajdacy! Okropni, aroganccy łajdacy! Jak mogli mi tak ufać?
Zamiast to roztrząsać, wzięłam z nich przykład i też ruszyłam w stronę sypialni. Zasypiało mi się bardzo dobrze.

* * *

Uświadomiłam to sobie dopiero rano, kiedy obudził mnie aromat świeżo zmielonej kawy i słodkawy zapach smażonych racuchów. Barby krzątał się po kuchni.
W łazience o mało co nie przewróciłam się o walizeczkę stojącą zaraz za drzwiami. W pierwszym momencie zamarłam na myśl o bólu, którego się spodziewałam po tym zderzeniu, ale nie przypomniała o sobie żadna z odniesionych trzy dni temu ran. Właściwie to czułam, że jestem w świetnej formie. Schowałam walizeczkę do szafy. Ważyła tyle co słoń, ktoś musiał wypchać ją po brzegi książkami albo umieścić w niej sztabę złota czy nawet dwie. Wyglądała na skórzaną, ale była tak twarda, jakby wykonano ją ze stali lub przynajmniej obito blachą. W świecie, w którym się ostatnio znalazłam, wszystkie te możliwości należało uznać za prawdopodobne. O dziwo, nie byłam w ogóle ciekawa, co znajduje się w środku. O tym, że trzynastej komnaty lepiej nie otwierać, wiedziałam już z bajek.
Zafundowałam sobie długą kąpiel z olejkami aromatycznymi, a następnie bez pośpiechu wysuszyłam włosy. Łazienka stanowiła połączenie wysokiego komfortu i stylu dekadenckiego high society. Teraz jednak lustro na pół ściany już mi nie przeszkadzało.
Trochę schudłam, najbardziej oczywiście w biuście i na twarzy. Jeśli chodzi o piersi, zbytnio mnie to nie martwiło. I tak przeszkadzają mi w wielu sytuacjach, a spojrzenia facetów nie są warte tych problemów. Przynajmniej w większości przypadków. Z twarzą sprawa przedstawiała się nieco gorzej. Zaczynałam wyglądać, mówiąc delikatnie, na steraną. No, właściwie to równie dobrze można by powiedzieć, że na wysportowaną i energiczną. Na szczęście ciągle dało się to zamaskować delikatnym makijażem. Kiedy się uśmiechnęłam, nie wyglądałam już jak kotka czyhająca na ofiarę przy mysiej dziurze.
Wzięłam ze sobą do łazienki wczorajsze ciuchy, ale w międzyczasie odeszła mi ochota na bieganie w tym szpitalnym wdzianku; w ogóle nie pasowało do elastycznych fig, które wyciągnęłam z torby. Wczoraj zupełnie zapomniałam o bieliźnie.
Założyłam je i obejrzałam się w lustrze - właściwie nie wyglądałam tak źle. Potem uchyliłam drzwi i wystawiłam głowę na korytarz, próbując wywnioskować z zapachów, co się dzieje w willi. W pomieszczeniu na końcu korytarza ktoś się golił, poza tym spokój. Z pierwszego piętra dobiegał zapach potraw i muzyka z radia. Wymknęłam się na zewnątrz i wielkimi susami pobiegłam do sypialni. Myśl, że ktoś mógłby mnie zauważyć, strasznie mnie rozbawiła, poczułam się trochę jak dziecko, które broiło gdzieś w ukryciu. Przed drzwiami do mojego pokoju mina mi jednak zrzedła. Nie miałam przy sobie broni! Nagle poczułam się naga i bezbronna, i już nic nie mogłam na to poradzić. Nacisnęłam mocno klamkę, gotowa do uniku albo do ucieczki. Weszłam do środka.
Pusto. Pościel wciąż rozbebeszona, rewolwer w kaburze na szelce przerzuconej przez poręcz krzesła. Od razu wrócił mi dobry humor. Wystroiłam się w mój czarny uniform i poszłam na śniadanie.

* * *

Z kuchni wciąż dolatywały odgłosy krzątaniny, ale w pokoju stołowym nikogo nie zastałam. Postanowiłam więc, że posiedzę z Barbym. Popatrzył na mnie, a jego spojrzenie było o wiele dłuższe niż zwykle. Racuch, który przewracał właśnie na drugą stronę, spadł mu z łopatki.
- Cześć - przywitałam go. - Zjadłabym konia z kopytami.
- Filip śledzi Bernarda, KřehŻlek śpi, Gruber chyba jeszcze wyleguje się w łóżku, a pan Rubin pracuje. Yatson już poszedł na zakupy. Jeśli to pani nie przeszkadza, zjemy śniadanie tutaj. Mimo że nie ma tu zbyt komfortowych warunków do podawania posiłków.
Zamiast cokolwiek odpowiedzieć, usiadłam przy stole.
Barby postawił przede mną talerz ze stosem racuchów i marmoladą, a do szklanki nalał mleka. Nie wyglądało na to, żeby chciał do mnie dołączyć. Zajął się, chyba nieco zbyt gorliwie, komponowaniem układu filiżanek i dzbanka z kawą.
- Nie ma pan ochoty siedzieć ze mną przy stole - stwierdziłam.
Zatrzymał się w pół kroku, przytaknął i usiadł naprzeciwko. Mechanicznie sięgnął po racucha. Zadowolenie, które jeszcze przed chwilą emanowało z każdego jego ruchu, prysło jak mydlana bańka. Mimo to żaden mięsień na jego twarzy nawet nie drgnął. W jednej chwili stał się po prostu jakby starszy i zmęczony, Clint Eastwood po kolejnych dwudziestu latach.
- Zrobiłam coś nie tak?
Barby uniósł kącik ust, oczy mu zalśniły.
- Potrafi pani przejrzeć człowieka na wylot - odparł i nalał sobie kawy. - Znam jedną kobietę, z którą bardzo lubię jeść śniadania. Zostaliśmy teraz sami i to mi ją przypomniało. W ostatnim czasie muszę się od niej trzymać z daleka, żeby nie naprowadzić ich na jej ślad.
- Rozumiem - bąknęłam.
Z grzeczności zjadł ze mną tego racucha i wstał, gdy tylko skończył.
- Idę do garażu. Muszę pogrzebać trochę przy autach.
Chciałam się jeszcze dowiedzieć, jak mu wczoraj poszło przy pozyskiwaniu gotówki, bo nic nie pamiętałam z jego meldunku, ale wolałam już nic nie mówić.
Napchałam się racuchami, popijając je naprzemiennie kawą i mlekiem. W radiu skończył się blok muzyczny, spiker przeszedł do komentowania wydarzeń na świecie. W tej całej politycznej sieczce zainteresowała mnie jedna rzecz. Prywatny koncern Qekvim (paskudna nazwa) z sektora przemysłu maszynowego potwierdził spekulacje, że stanie się udziałowcem nasa i niebawem zainwestuje kilka miliardów dolarów w kosmiczne know-how, związane z planowanym lotem na Marsa.
- Słyszeliście?! - Do pomieszczenia niemal z wrzaskiem wpadł Gruber, wieńcząc tym samym stosunkowo miły poranek.
- Co? - zapytałam z nieukrywaną wrogością.
Stał w drzwiach i przez chwilę bacznie mi się przyglądał.
- O Qekvimie! Żaden prywaciarz na coś takiego nie pójdzie. Nic mu to nie da! Nawet jeśli pozwolą mu korzystać ze wszystkich możliwych ulg, to i tak zbankrutuje. Nawet Ameryka nie ma na coś takiego kasy!
- To jakiś pański konik? - nie mogłam pojąć jego przejęcia.
- Jestem zwolennikiem lotu na Marsa. Od wielu lat śledzę wszystkie sprawy związane z tą problematyką. Bardzo chciałbym dożyć realizacji lotu załogowego.
- Aha. - Kiwnęłam głową i sięgnęłam po kolejnego racucha.
Trochę to dziwne, ale nagle ten Niemiec, który czasami mówił jak gestapowiec ze starych filmów, wydał mi się sympatyczniejszy. Czyżby tylko dlatego, że przyznał się do swojego hobby? Mniejsza z tym, nie warto zawracać sobie głowy jakimiś pierdołami.
W momencie gdy zamierzałam zakończyć beztroskie poranne leniuchowanie i niby od niechcenia zastanawiałam się, co by tu pożytecznego zrobić, rozbrzmiał dzwonek. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że to dzwonek przy furtce ogrodowej. Wstałam od stołu i niemal biegiem ruszyłam w stronę laptopa obsługującego system zabezpieczeń. Na obrazie z kamery zobaczyłam przed furtką niskiego faceta w dżinsach i ortalionowej kurtce. Twarz zasłonięta długim daszkiem czapki, na ramię zarzucona sportowa torba. Musiał się lekko przechylać dla przeciwwagi, ale i tak wyglądał, jakby nie mógł sobie poradzić z ciężarem bagażu. Dźwigał jednak swoje brzemię z podziwu godną pokorą i spokojem.
Dzwonek zadźwięczał po raz drugi. Błyskawicznie sprawdziłam obraz z pozostałych kamer - nic nie wzbudziło moich podejrzeń. Tyle tylko, że to nie ja byłam ekspertem. Uświadomiłam sobie, że szybciej oddycham i że już dwa razy złapałam za kaburę. Właśnie odkryłam pierwszą poważną wadę naszego systemu bezpieczeństwa - Barby w garażu nic nie słyszał, podobnie jak śpiący KřehŻlek. Gruber - uniosłam oczy znad monitora - stał przerażony w drzwiach i czekał na moją reakcję. Na niego nie było co liczyć.
Po trzecim dzwonku nasz gość zaczął się rozglądać. Zrozumiałam, że szuka najdogodniejszego miejsca, w którym mógłby pokonać dwumetrowy, zakończony drutem kolczastym płot. Bezczelny! Nie potrzebowaliśmy zainteresowania ze strony sąsiadów ani tym bardziej policji. Nacisnęłam przycisk otwierający bramkę.
Nie usłyszałam brzęczku zamka, ale on i owszem. Zamknął za sobą furtkę i ruszył w stronę domu. Szedł jakoś tak beztrosko, bez żadnego napięcia, choć bacznie się rozglądał na wszystkie strony spod daszka czapki.
- Przywitajmy go w holu - rzuciłam ze stanowczością, której mi brakowało.
Gruber posłusznie przytaknął. Cudowne wsparcie. Podejrzewam, że zgodziłby się teraz na wszystko.
- Niech pan go wpuści do środka - poleciłam mu, a sama stanęłam w bezpiecznej odległości od drzwi, by mieć trochę czasu na strzał, gdyby zaszło coś nieprzewidzianego. Dotarło do mnie, w jakich kategoriach zaczynam myśleć, i moim ciałem wstrząsnął dreszcz. Te pięć milionów wczoraj to był błąd, poważny błąd.
Nieznajomy zadzwonił, Gruber otworzył, a następnie jak wykwalifikowany odźwierny odsunął się w bok i stanął plecami do ściany Nawet niewidzialny by mu teraz pozazdrościł.
- Privjet, ja niesu koj-czego dlja gospodina Rubina. Kto zdjes glawnym budżet? - zapytał facet z tak szorstkim akcentem, że dopiero po chwili rozpoznałam rosyjski. To z pewnością nie był jego ojczysty język.
śCześć, przyniosłem jakieś rzeczy dla pana Rubina, kto tu jest szefem?”, z trudem przetłumaczyłam.
Rozejrzał się po holu i wtedy po raz pierwszy ujrzałam jego twarz - płaska, z tak szerokimi kośćmi policzkowymi, że w pierwszej chwili na nic innego nie zwróciłam uwagi; mały, płaski nos, zdrowe, ale krzywe zęby. Skośne oczy umieszczone tuż pod brwiami.
Dla białych wszyscy Azjaci wyglądają podobnie, tak jak i my dla nich. O tym facecie potrafiłam powiedzieć tylko tyle, że pochodził zza Uralu, ale skąd dokładnie - cholera wie. Mogła to być Kamczatka, mogła to być Kirgizja, równie dobrze mogła to też być wschodnia Turcja. Chociaż ta ostatnia raczej nie, biorąc pod uwagę jego rosyjski.
Spojrzał na Grubera, ale pogardliwy wyraz twarzy jednoznacznie wskazywał, że od razu zdyskwalifikował go jako potencjalnego szefa. Potem skupił uwagę na mnie, rozdziawił w zachwycie gębę, oblizał się i upuścił torbę na podłogę. Jednocześnie wyartykułował w rodzimym narzeczu kilka okropnie brzmiących sylab.
- A czyja ty jesteś, złociutka? - wrócił do rosyjskiego. - Jego? - Wskazał z nadzieją na Grubera.
- Ja tutaj dowodzę. Co masz dla pana Rubina? - syknęłam koślawym rosyjskim i na wszelki wypadek powtórzyłam po angielsku.
- Niet - wykrzywił usta. - Ty żenszczina, jeśli do nikogo nie należysz, to będziesz moja. Mogę ci dać, co będziesz chcieć. Ja bogaty.
Prawą rękę trzymałam na pasku, by móc w każdej chwili chwycić za rewolwer. Zauważył to, ale i tak szedł w moją stronę jak mucha wabiona feromonami na mucholepie. Możliwe, że tak właśnie na niego działałam. Spod jego kurtki na moment wysunęła się zawieszona pod pachą kabura z pistoletem. Mimo to nawet przez myśl mu nie przeszło, żeby po niego sięgnąć. Wariat, istny wariat.
Zatrzymał się dwa kroki ode mnie i spojrzał na Grubera.
- Jeśli ona była twaja, ona uże nie twaja. Jeśli tobie eta nrawitsja, ja tiebia ubiju.
Ten łajdak mówił o mnie jak o sztuce bydła, jak o kawałku mięsa! Wystarczyła jedna chwila i w momencie gdy znów na mnie popatrzył, przywaliłam mu. To nie był policzek, ale potężny sierpowy w skroń. Zatoczył się, musiał zrobić trzy kroki w tył, by złapać równowagę.
- Jak na babę jesteś całkiem niezła, w łóżku będziesz taka sama?
Zaczynał mnie denerwować tą karykaturą rosyjskiego, ale milczałam, bo wszystkie riposty, jakie przychodziły mi do głowy, brzmiały głupio. Krzyczeć, że mu urżnę jaja?
Znowu się zbliżył, choć teraz nie miał już swobodnie opuszczonych rąk, tylko trochę uniesione, by w razie czego sparować cios. Wyraźnie spodziewał się kolejnego sierpowego. Jego arogancja i pewność siebie pozwoliły mi przemóc strach. Pavel zawsze mi powtarzał, że najtrudniej uniknąć prostego ciosu. Gdy tylko nieznajomy chwycił mnie za nadgarstek, uderzyłam go lewą ręką w splot słoneczny i natychmiast poprawiłam w ten sam sposób.
Zgiął się wpół. Miauczał jak kot, próbując złapać oddech, ale mimo to cały czas trzymał się na nogach.
Stałam ledwie trzy kroki od niego i choć do tej pory każde starcie rozstrzygałam na swoją korzyść, czułam, jakbym miała zaraz paść ze strachu. W miarę jak dochodził do siebie, jego spojrzenie było coraz bardziej zabójcze i nienawistne. Prawie chciałam, by sięgnął po tę broń. Zanim wydobyłby ją z kabury, zrobiłabym z niego sito. Ciągle jednak wierzył we własne siły i właśnie to mnie najbardziej wkurzało.
- Ty suko! Spiorę cię tak, że cały tydzień będziesz czuła krew w gębie! - syknął wściekle i doskoczył do mnie po raz trzeci.
Zdziwiło mnie to, bo ciągle wyglądał na zamroczonego, ale zareagowałam bez wahania. Odskoczyłam na bok, podstawiłam mu nogę i przy przewrocie pomogłam mu ręką. Pokazowy numer sasae tsurikomi ashi, który wyszedł mi na treningu jakieś dwa razy w życiu.
Zupełnie nie kontrolując lotu, dupek wylądował głową w kominku, zaledwie pół centymetra od ostrego pazura pogrzebacza.
- Ty dziwko! - zawył i nagle znów był przy mnie.
Uderzył głową w parkiet i spadł na plecy. Uklękłam mu na klacie, włożyłam ręce pod kołnierz koszuli i zaczęłam go dusić. Z pewnym opóźnieniem dotarło do mnie, że załatwiłam go czymś na pograniczu technik haraigoshi i ukigoshi. Oczy zaszły mu wściekłością i bólem, ciągle nie mógł złapać tchu. Na twarzy odcisnął mu się wzór kratki z kominka.
- Teraz dobrze się zastanów, co mi powiesz - warknęłam cicho.
Ze zdziwieniem stwierdziłam, że nic mnie nie boli, co więcej, nawet nie jestem zasapana. Twarz faceta wyrażała kolejno nienawiść, podziw i zdumienie moim zwycięstwem. Rozumiałam go. W jego ojczyźnie kobieta kosztowała pewnie tyle, co koń albo osioł. W zależności od rocznika.
- Przemyśl to sobie - powtórzyłam i przyciągnęłam go ku sobie.
- Tyś moja caryca, mój wódz - ledwo wysapał, a ja wiedziałam, że mówi poważnie. Śmiertelnie poważnie. Wojownik może się ukorzyć tylko przed kimś, kto stoi wyżej, dużo wyżej od niego.
Puściłam go i wstałam.
Barby opierał się o framugę drzwi prowadzących na korytarz i dalej do garażu, KřehŻlek w piżamie i z pistoletem w ręce stał na schodach, czekając na rozwój wypadków, a Filip siedział spokojnie na szafce z butami. Dłonie trzymał na kolanach.
- Co wy tu robicie? - wyrzuciłam z siebie wściekła i zaskoczona jednocześnie.
- Patrzymy, jak rozpracowujesz naszego kuriera - odpowiedział w imieniu całego zgromadzenia Barby.
- Dlaczego mi nie pomogliście?
Azjata zaczął charczeć, wciąż leżąc na podłodze.
- Nie potrzebowała pani naszej pomocy, a poza tym dobrze jest w porę uzmysłowić wszystkim, jaka tu panuje hierarchia. No ale teraz musimy go opatrzyć. Być może jest z nim gorzej, niż na to wygląda - odparł ze spokojem Barby. Wziął z półki apteczkę i pochylił się nad rannym.
- Idę na zewnątrz - zdołałam wymamrotać.
Musiałam się bardzo starać, żeby wyjść z willi w miarę spokojnym krokiem.

* * *

Dopiero przy długo niestrzyżonych cisach i bujnych świerkach w zaniedbanym od dawna ogrodzie zaczęłam się naprawdę bać. Z trudem powstrzymałam wymioty. Usiadłam na ławeczce pomiędzy dziką brzózką i rabatkami pełnymi róż. Starałam się głęboko oddychać i o niczym nie myśleć. Ciepło jednego z ostatnich dni lata i zapach świeżo skoszonej trawy działały kojąco na nerwy, a kilka minut wśród koncertujących koników polnych i wtórujących im ptaków wydawało się czymś nierzeczywistym. Nagle zauważyłam Filipa. Przystanął w cieniu cisów, spokojny i cierpliwy, jakby nie miał nic innego do roboty - tylko czekać, aż się pozbieram do kupy.
- Nie rozumiem, co się właściwie stało. Co ja właściwe zrobiłam - powiedziałam i potrząsnęłam głową. - On... nie miałby litości. Chciał mnie skrzywdzić, a ja go załatwiłam, i to... do końca nie wiem, w jaki sposób. Jeszcze nic podobnego w życiu mi się nie udało. Na treningach zawsze zbierałam wciry od kolegów, byłam ich workiem treningowym...
- To nie był trening - skwitował mój monolog Filip. - Pani to wiedziała i zareagowała dokładnie tak, jak powinna zareagować. Instynktownie, bez zastanowienia.
- Ale... - Nie chciałam komentować jego odpowiedzi, więc postanowiłam wrócić do tego, co najważniejsze: - Gdyby nie powiedział, że jestem jego carycą, zabiłabym go.
Słowa wypowiedziane głośno zabrzmiały o wiele groźniej, niż kiedy dopiero wisiały w powietrzu.
- Owszem - przytaknął niewzruszony Filip. - Ten mężczyzna pochodzi ze świata, w którym kobieta jest własnością mężczyzny, a jej wartość zależy od tego, do kogo należy. Po tym jak go pani poniżyła, miał tylko jedno wyjście - poniżyć panią, ewentualnie zabić albo...
- ...albo mnie ubóstwić i potraktować z takim szacunkiem, na jaki nie zasługuje żaden mężczyzna, żaden śmiertelnik - dokończyłam.
- Au juste - potwierdził po francusku Filip, uśmiechnął się i nisko ukłonił.
- Dlaczego w trakcie rozmowy używa pan kilku języków? - zagadnęłam.
Spojrzał na mnie, jakby go to pytanie zaskoczyło.
- Chyba dlatego, że pewne języki wydają mi się najlepsze do wyrażania pewnych kwestii. Lubię francuski, można bardzo wulgarnie, a zarazem bardzo elegancko kogoś obrazić. Ale to też najlepszy język do wyrażania uznania i komplementowania kobiet.
Powiedział coś po francusku i złożył mi taki pokłon, jaki widziałam na filmach historycznych, których akcja rozgrywała się w czasach Ludwika któregoś tam.
- Co pan powiedział?
- To zaszczyt być promykiem światła, który pomoże rozświetlić diamenty na pani koronie, aby choć w małej części stały się dopełnieniem pani urody - odpowiedział i wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Po czesku to brzmi strasznie egzaltowanie. Chodźmy zobaczyć, co nam przyniósł kurier - zmienił temat. - Nowak na pewno nie będzie się z nim zbytnio cackał, pewnie już go doprowadził do stanu używalności.
Podążyłam za Filipem, zastanawiając się, dlaczego powiedział to, co powiedział, i dlaczego ten chłop ze stepów przyczepił się do mnie, gdy tylko mnie zobaczył.
Dopiero gdy spojrzałam w lustro, znalazłam odpowiedź na to ostatnie pytanie. Rozwiane, naturalnie zakręcone blond włosy coś w sobie miały, zwłaszcza kontrastując z czernią ubrania. Spodnie i koszula leżały na mnie doskonale, a w swojej prostej funkcjonalności więcej eksponowały, niż zakrywały. Nawet w najlepszym butiku musiałabym stracić mnóstwo czasu, by znaleźć coś równie dobrze skrojonego i dopasowanego. Wyjątkowy zbieg okoliczności. Tylko moje oczy wyglądały nieco inaczej od tych, do których się przyzwyczaiłam, a kości policzkowe jakby bardziej wystawały. Ale to z pewnością tylko złudzenie, to ciągle jeszcze byłam ja.

* * *

- Wszystko z nim w porządku. Trochę rozbita twarz, właściwie przydałoby się kilka szwów, ale załatwiłem to kilkoma zgrabnymi kokardkami. Obtłuczone żebra, dwa zęby do wstawienia. Nic poważnego. Nie chce mówić, oznajmił, że będzie rozmawiał wyłącznie ze swoją władczynią - usłyszałam głos Barby’ego już na korytarzu. - Chodziło mu o panią - dodał, kiedy weszłam do pokoju.
Odwróciłam się do leżącego na kanapie Azjaty. Barby zapomniał powiedzieć, że zawiązał mu jeszcze kilka wstążeczek na rozwalonej szyi i ramieniu. Na stoliku leżały dwa zakrwawione ręczniki oraz sterta zużytej gazy. Facet wyglądał na zupełnie zdrętwiałego.
I ja mu to wszystko zrobiłam.
- Co przyniosłeś? - zapytałam po rosyjsku.
Zerwał się z kanapy, padł na kolana i złożył mi pokłon aż do samej ziemi. Poruszał się jak doskonały gimnastyk, który choć nigdy go tego nie uczono, przy pierwszej próbie poradziłby sobie ze skokiem przez konia z podwójną śrubą przechodzącą w salto.
- Przynoszę rzeczy mężczyzny, który zdradził, tak jak sobie życzył pan Rubin. A do tego jeszcze wieści od jego ojca.
- Wstań - rozkazałam.
Posłuchał, ale nawet na moment nie uniósł wzroku, przez cały czas błądził nim w okolicach podłogi. Oprócz mnie nikt w tym pomieszczeniu dla niego nie istniał. Czekałam, aż inni zaczną go przepytywać, ale Filip, Barby i Gruber milczeli. Ten ostatni nie miał zresztą wyboru, bo po rosyjsku znał tylko kilka sprośnych słów.
- Jak się nazywasz? - próbowałam wybrnąć z roli przesłuchującego, która nie bardzo mi pasowała.
- Kyrim Kas Gurbili - powiedział z dumą. Znów uklęknął i dotknął czołem ziemi.
Nie rozumiałam, dlaczego to robi, ale jego gest wymagał odpowiedzi. Pewne rzeczy są oczywiste, nawet jeśli człowiek nie wie, z jakiego powodu.
- Jesteś moim mężczyzną. Należysz do mnie aż do śmierci albo do chwili, w której cię zwolnię z posłuszeństwa - niemal wydeklamowałam bez zastanowienia. Kiedy moje słowa wybrzmiały, nie mogłam złapać oddechu.
Gadałam jakieś bzdury, jakbym dopiero co naczytała się powieści Karola Maya. Azjata sprawiał jednak wrażenie zadowolonego z tego przemówienia. Wyprężył się, a potem z namaszczeniem ukłonił. Promieniał dumą i spokojem. Nadal nie mogłam dojść, skąd pochodził, ale w gruncie rzeczy nie miało to znaczenia.
- Co masz nam przekazać od pana Rubina seniora? - zapytałam już normalnym głosem.
- Pan Rubin mówi, że macie się przygotować do wojny i chronić jego syna jak oka w głowie. Nie może wam pomóc w żaden sposób, w tym również finansowy. Śledzą go. Czeka na odpowiednią chwilę, by włączyć się do akcji.
- Kto? - Spojrzałam na Barby’ego i Filipa.
Obydwaj wzruszyli ramionami, a Kyrim pokręcił głową.
- Całkiem możliwe, że pan Rubin sam tego nie wie. Ale ta druga strona musi być wyjątkowo silna i bezwzględna, skoro odważyli się zagrozić, że zabiją mu syna - powiedział po chwili Filip.
Cała konwersacja przebiegała w języku rosyjskim. Nieco zagubiony Gruber spoglądał na kolejnych rozmówców.
- Jak na to wpadłeś? - dociekałam.
- Jedyny powód, dla którego pan Rubin ograniczył kontakt z synem, to strach, że może kogoś naprowadzić na jego trop - wytłumaczył Filip.
Chciało mi się śmiać z rozpaczy. Mafioso trzęsący połową azjatyckiej części Rosji boi się kogoś, dla kogo to właśnie my stanowimy cel. Oczywiście oprócz stworzeń, których nie da się zastrzelić i które wedle wszelkich prawideł przyrody nie pochodziły z naszego świata. Miałam wątpliwości, czy chodzi o tę samą grupę. O tym z pewnością Rubin by nas uprzedził.
- Nie mamy wyjścia - przeszłam na angielski. - Powiedzcie Kyrimowi tyle, ile to konieczne, zapoznajcie go z okolicą i tutejszymi realiami. Nie może rzucać się na każdą blondynę, którą zobaczy. A jeśli uznacie, że wszystko z nim w porządku, załatwcie mu jakieś uzbrojenie.
Gdy tylko skończyłam mówić, poczułam, jak ogarnia mnie zakłopotanie. Coś za dużo dzisiaj rozkazywałam. Pewnie dlatego, że czułam się odpowiedzialna za Kyrima po tej całej zadymie.
- Przecież nie będziemy współpracować z tym prymitywem! - parsknął Gruber.
Filip z Barbym przenieśli na niego wzrok. W spojrzeniu Kyrima dostrzegłam jawną pogróżkę, mimo że nie potrafił zrozumieć, co powiedział tłuścioszek. A może potrafił? Nie był pospolitym głupkiem, a udawanie nieznajomości języka mogło mu tylko pomóc.
- Tak właściwie dlaczego nie śledzicie Bernarda? - przyszło mi nagle do głowy.
- Nie spał od dwudziestu czterech godzin i ciągle gdzieś chodził, z jednego miejsca w drugie. Bez wątpienia coś dla kogoś załatwiał. Po takim wysiłku musi się porządnie wyspać - wyjaśnił Filip.
Wolałam dalej nie pytać. Nie wiedziałam zbyt wiele o praktykach szpiegowskich, a jeśli ktoś z nas się na tym znał, to KřehŻlek. O Barbym trudno by mi było cokolwiek w tej kwestii wyrokować. Barby pewnie zaczaiłby się na śledzonego i zrobił mu coś, o czym lepiej nie myśleć.
Zapadło milczenie, ale, o dziwo, nie to pełne napięcia i nerwowości, ale milczenie, które ktoś przerwie dopiero wtedy, kiedy będzie trzeba coś powiedzieć. Wszyscy spokojnie mnie obserwowali, nawet Gruber wyglądał na wyciszonego.
- Zaniosę to Aleksowi. - Wskazałam na torbę, którą przyniósł Kyrim. - Będziemy musieli się naradzić, co dalej.
Liczyłam, że sami coś postanowią, a ja zostanę tylko krótko poinformowana o wynikach dyskusji. W najmniejszym stopniu nie miałam ochoty zostać hersztem tego minigangu.

* * *

Znów bezpodstawnie zakładałam, że uda mi się w miarę normalnie porozmawiać z Aleksem. Nic z tych rzeczy - był tak pochłonięty pracą, że nie miałam odwagi mu przerwać. Sporo schudł, na jego twarzy pojawiło się to kłujące ściernisko, a taniec pomiędzy urządzeniami wykonywał z o wiele większym niż zazwyczaj zapamiętaniem.
- W torbie przy stole masz te rzeczy, o które prosiłeś. Należały do faceta, który zniszczył wasze komando, do Replika. I jesteś mi winien kolację - powiedziałam do mikroskopów, komputerów, kultur in vitro, analizatorów, huczących wywietrzników i jeszcze kilku innych mechanizmów o tajemniczym przeznaczeniu. Alex chyba kiwnął głową na znak, że rozumie, ale może tylko mi się tak wydawało?
Na wszelki wypadek wysłałam tę informację również przez komputer kanałem, którego Gruber używał do łączności z chłopakiem. Komunikacja przebiegała jednostronnie - tłuścioszek wypełniał polecenia i dostarczał do laboratorium potrzebne informacje, oprogramowanie i inne tego typu rzeczy. Obiecałam sobie, że wyciągnę Aleksa z transu jutro albo najpóźniej pojutrze - niech się dzieje, co chce. Czułam się samotna, coraz bardziej przerażona i nie wiedziałam, komu mogłabym to powiedzieć.

* * *

- Zaczyna się - w holu, który nagle awansował do rangi sztabu, przywitał mnie z przerażeniem na twarzy Gruber. Zaraz jednak skierował wzrok z powrotem na monitor komputera, przez którego modem w jakiś karkołomny sposób podłączaliśmy się do sieci. Barby stał przy oknie ze wzrokiem utkwionym gdzieś w ogrodzie i z telefonem przy uchu.
- Rozumiem, przelew z rachunku został zablokowany. Z jakiego powodu?
Nie starał się choćby w najmniejszym stopniu nadać rozmowie grzecznościowego tonu, jak to się zwykle robi podczas pertraktacji z urzędnikami.
- A nie wie pani, kto wydał takie polecenie? Procedury wewnętrzne? W porządku, rozumiem.
Rozłączył się bez pożegnania.
- To już trzecie konto! - wybuchnął Gruber. - Ktoś nam zablokował pieniądze! Nie rozumiem, jak mogło do tego dojść w takim tempie! I to w cywilizowanej Europie!
- Być może jakiś koleś podobny do mnie trzyma lufę pistoletu przy skroni dyrektora banku albo jego żony, córki... - Barby wzruszył ramionami.
Był jak zwykle spokojny, ten sam niezmienny wyraz twarzy, jakby nie stało się nic nieprzewidzianego. Jak sęp krążący wysoko w powietrzu i czekający na okazję do ataku, krążący bez obawy i świadomy, że jego szansa może w ogóle nie nadejść. Wtedy on sam stanie się szansą dla kogoś innego.
- Ale ja już zamówiłem sprzęt warty trzy miliony koron - powiedział absolutnie idealnym angielskim Yatson. Siedział skulony w fotelu w rogu holu i na pierwszy rzut oka wyglądał jak element wyposażenia willi.
- No to jesteśmy załatwieni! Teraz to jesteśmy w koziej dupie! Mein Gott! Jeśli Alex nie dostanie tego, czego potrzebuje, niczego nie ustali i będziemy ugotowani! Scheiźe! - Gruber wtrącał w swoje wypowiedzi coraz więcej niemieckich i prawdopodobnie coraz bardziej wulgarnych słów.
To z pewnością nie był jego dzień. Mnie, o dziwo, udało się zachować spokój. Może nie rozumiałam jeszcze wszystkich ewentualnych skutków naszej obecnej sytuacji.
- Mamy pięć milionów euro - uspokoiłam go, bo znajdował się chyba na skraju załamania nerwowego.
Spojrzeli na mnie w ten sam sposób jak wtedy, gdy decydowałam, co zrobimy z Kyrimem - jakbym już dawno wszystko zaplanowała. Naiwni! Jak dotąd nie miałam zbyt wiele do czynienia z przestępczością zorganizowaną, wendetami i istotami z innego świata. Moim największym problemem był permanentny debet na koncie pod koniec każdego miesiąca i wieczny brak faceta, z którym mogłabym przyjemnie spędzić trochę wolnego czasu.
- No i co dalej? - spytałam, żeby wybrnąć z tej niezręcznej sytuacji, i spojrzałam wymownie na Filipa i Barby’ego.
- Atakują nas, i to ze wszystkich stron jednocześnie. Nie wiemy kto, nie wiemy dlaczego. Chcą nas odciąć od źródeł finansowych i w ten sposób osłabić - odpowiedział po rosyjsku Filip.
Zerknęłam w stronę schodów prowadzących na piętro, do sypialni. Oparty o poręcz Kyrim słuchał nas w napięciu.
- Rozumiesz po angielsku? - zapytałam.
- Nie wszystko. A mówię jeszcze gorzej.
- No i co dalej? - ponownie zwróciłam się do Filipa po rosyjsku. Jeśli uznał, że naszą rozmowę powinien rozumieć Kyrim, a nie Gruber i Yatson, to z pewnością miał w tym jakiś cel.
- Wykorzystają wszystkie dostępne środki - oznajmił Filip z uśmiechem, jakby mówił o czymś powszechnie wiadomym.
- A to z której książki? - spróbowałam.
- Na przykład ze Sztuki wojennej pani mistrza duchowego Suna sprzed dwóch i pół tysiąca lat albo z dzieła O wojnie Carla von Clausewitza z pierwszej połowy dziewiętnastego wieku.
- Spoko, mieli sporo czasu, żeby sobie poczytać. Jak możemy pokrzyżować im plany?
- Musimy przejść do defensywy, ponieważ nie wiemy, przed kim się bronić.
Filip miał taką minę, jakby był zaszczycony moimi pytaniami.
- Ale możemy, a właściwie musimy się dozbroić. Teraz już pójdzie na noże - wmieszał się do rozmowy Barby.
Zamarłam. I to nie z powodu tego, co usłyszałam, ałe z powodu tonu, jakim zostało to powiedziane. Rzeczowo, zwięźle, bez cienia emocji. śJutro będzie padać”.
- Mam prawo wiedzieć, o czym mówicie. Mnie to również dotyczy - obruszył się Yatson.
- Święte prawo! Dlaczego, do cholery, nie gadacie jak ludzie! - natychmiast zawtórował mu Gruber.
Ani Barby, ani Filip nie spieszyli się z odpowiedzią. Ja też miałam już tłuścioszka powyżej uszu i gotowało się we mnie z wściekłości.
- Do pańskich zadań należy dostarczanie Aleksowi potrzebnych mu danych, umożliwienie nam wykonywania połączeń telefonicznych do osób, z którymi musimy się skontaktować, i takie podłączenie nas do sieci, żeby nikt nas nie namierzył. A pańskim zadaniem - zwróciłam się do Yatsona - jest opieka lekarska nad Aleksem. Jeśli nie macie nic ciekawego i chociaż odrobinę konstruktywnego do powiedzenia, to lepiej siedźcie cicho - warknęłam.
- Scheiźe! Nie jestem niewolnikiem! Mogę w każdej chwili odejść! - obruszył się Gruber i powiódł butnym wzrokiem po zgromadzonych. Zamarł, kiedy jego spojrzenie spoczęło na Barbym. Zrozumiał, że jeśli chodzi o rezygnację z pracy, to chyba do końca nie ma racji.
- Jak sobie wyobrażacie to dozbrojenie? - zmieniłam temat, by uspokoić towarzystwo. Artyleria faceta z podziemnej strzelnicy wydawała mi się w pełni wystarczająca do naszych celów, ale Barby emu najwyraźniej wprost przeciwnie.
- Pewne kroki podjąłem już wcześniej. Będę potrzebował pieniędzy i kogoś do pomocy.
Napisałam mu na kartce hasło i pin swojego konta.
- Przydałoby się jeszcze kilku ludzi, jeśli oni są faktycznie tak silni, jak mówicie - odezwał się po raz pierwszy Kyrim swoim gardłowym rosyjskim.
- To prawda - przytaknął Filip - ale w naszej sytuacji ciężko będzie znaleźć kogoś odpowiedniego. Musimy ich przekonać, że praca dla nas jest opłacalna.
- Pieniądze nie śmierdzą - rzucił pogardliwie Kyrim.
- Ale martwym do niczego się nie przydadzą - skontrował Barby Trochę makabryczne podsumowanie dyskusji.
Zapanowała cisza.
- Nie możemy zapomnieć o Franku Bernardzie, to nasz jedyny ślad - przypomniałam w końcu. - Mogę poobserwować hotel, w którym mieszka. KřehŻlek odpocznie, a wy trzej załatwicie jakąś broń. Pan niech czeka pod telefonem i obudzi KřehŻlka, kiedy się odezwę - poleciłam Gruberowi.
Jakikolwiek plan był lepszy od żadnego.

* * *

Godzinę później oglądałam ciuszki na wystawie sklepu przed małym hotelikiem schowanym w szeregu zwykłych domów. Za moimi plecami przejeżdżały tramwaje, przechodzili ludzie, z chaotycznego huku ulicy przebijały się od czasu do czasu strzępki ich rozmów. Do którego pójdą kina, kto jest świnią w pracy, o zakupach w niedawno otwartej galerii handlowej... Chłopak z dziewczyną trzymali się za ręce, jedli lody i trochę głupkowato chichotali. Kanciasty kawał żelastwa pod pachą wydał mi się nagle jeszcze cięższy i zapragnęłam wrócić do życia, jakie prowadziłam kilka dni temu. Kłopot w tym, że już nie było odwrotu.
Z początku czułam się nieco zestresowana. Nie miałam pojęcia, co zrobię, kiedy ktoś - na przykład właściciel sklepu, strażnik miejski czy ktokolwiek inny - zapyta mnie, co tu robię. Po godzinie udało mi się jednak oswoić strach i skupić wyłącznie na obserwowaniu drzwi hotelu. KřehŻlek zapewnił mnie, że nie ma w nim tylnego wyjścia i Bernard na pewno w końcu się tam pojawi. Właściwie miałam szczęście. Chyba lepiej stać pod hotelem, niż ganiać się z Bernardem samochodem albo środkami komunikacji miejskiej po zakorkowanej Pradze. Volvo zaparkowałam zaraz za zakrętem w bocznej uliczce.
- Czekasz na kogoś? Taka fajna laska nie powinna stać sama, chodź ze mną na kawę - zagadnął mnie facet z pięcioma złotymi łańcuchami na karku i w koszuli z mankietami. Już wyciągnął łapę, żeby chwycić mnie za rękę. Nie znoszę takich kolesi. Cofnęłam się o krok, niepostrzeżenie wyjęłam z kabury pistolet i wtedy pozwoliłam, by zaczął mnie macać.
Musiał wylać na siebie chyba z litr jakichś słodkawych perfum. W momencie kiedy poczuł na pachwinie lufę pistoletu, skamieniał.
- Policja - powiedziałam cicho. - Nie mam czasu się z tobą cackać. Nazwisko, dokumenty, i to szybko! - warknęłam wściekle. Kątem oka obserwowałam drzwi hotelu. Właśnie wychodził jakiś facet w towarzystwie kobiety, na szczęście nie Bernard.
- Ja tylko ten... ja nic nie chciałem... - Kark odkleił się ode mnie i uniósł dłonie.
- Dokumenty! Szybko!
Nie wytrzymał. Odwrócił się i zaczął uciekać.
Kretyn, idiota, bydlak, mamlas, powtarzałam w myślach, żeby się uspokoić, ale po chwili uświadomiłam sobie, że wcale tego nie potrzebuję.
Miesiąc wcześniej taki epizod wytrąciłby mnie z równowagi. Właściwie to w ogóle by do niego nie doszło, bo podświadomie uważałam na podobnych typków. Teraz mnie nie wzruszali, ale i tak miałam nieodpartą ochotę dać mu w zęby, złamać nos, żeby w przyszłości nie próbował podobnych zagrywek. I to nie ze względu na siebie, ale na jakąś inną dziewczynę, którą z pewnością zaraz zaczepi.
Czas dłużył mi się niemiłosiernie. Nie miałam pojęcia, że wystawanie w jednym miejscu potrafi tak zmęczyć. Właścicielka sklepiku wyszła na zewnątrz, spojrzała na mnie, ale szybko zmieniła obiekt zainteresowania. Chyba nie wydałam jej się godna uwagi.
Kolejna godzina.
Drzwi hotelu znowu się otworzyły - tym razem zobaczyłam Bernarda. Nie szedł w kierunku przystanku tramwajowego, a tylko stał i rozglądał się na boki. Prawdopodobnie czekał na taksówkę. Ruszyłam powoli w stronę auta. Ulica była jednokierunkowa, nie mógł mi się wymknąć. Włączyłam silnik i zwolniłam zaraz przed krzyżówką, żeby mieć go na oku. Właśnie wsiadał. Zatrąbił na mnie jakiś czerwony samochód. Zjechałam na chodnik, przepuściłam niecierpliwego kierowcę i ruszyłam za taksówką.
- Panie Gruber - zadzwoniłam do bazy - obudził się i wsiadł do taksówki. Będę go śledzić, ale nie wiem, czy mi nie ucieknie. Niech pan obudzi KřehŻlka, jedziemy w kierunku placu Karola.
Skrzyżowanie przecięłam na czerwonym, niewiele brakowało, a stuknąłby mnie pierwszy samochód, który ruszył z prawej strony. Jeszcze długo, długo słyszałam za sobą jego klakson. Zdenerwowałam się nie na żarty, po czole spłynęła mi kropla potu. A przecież we wszystkich książkach, które czytałam, śledzenie kogoś autem wyglądało tak prosto.
Taksówka skręciła w lewo, w kierunku stacji metra I. P. Pavlova. Ledwo powstrzymałam chęć ściągnięcia nogi z gazu i jazdy z prędkością bardziej odpowiednią dla moich umiejętności. A to oznaczało, że musiałabym zwolnić o jakieś trzydzieści kilometrów na godzinę i jechać zgodnie z przepisami. Ludzie, na litość boską, z drogi! - z zaciśniętymi zębami ganiłam w myślach przechodniów, którzy w ostatniej chwili zdecydowali się przebiec przez ulicę.
- Już jadę - oznajmił KřehŻlek. - Niech się pani trzyma.
Dopiero teraz zrozumiałam, że wystawanie pod hotelem wcale nie było aż tak męczące. Otarłam pot z czoła i skoncentrowałam się na prowadzeniu. Za żadne skarby nie chciałam stracić Bernarda z oczu - ten facet stanowił jedyny trop, który wiódł ku naszym prześladowcom.

Rozdział dwudziesty trzeci

Nocne rendez-vous

Gdzieś w oddali zaszczekał pies, latarnia kilka razy niezdecydowanie błysnęła i w końcu jakby z wahaniem zaświeciła na dobre. Cały szereg zaniedbanych zabudowań wiejskich rozmywał się w tylnym lusterku w żółtawą miazgę. Gdzieniegdzie pomiędzy nimi widniały czarne szczerby ruin i rozklekotanych płotów otaczających dzikie ogrody. Tuż przed maską zaniedbana asfaltówka przechodziła w wyboistą polną drogę, oddzieloną parkanem z pogiętej blachy od pola zaczynającego się zaraz za zabudowaniami. Parkan miał zresztą tylko kilka metrów długości. Mała wysepka niewyraźnych świateł w czarnym morzu nocy oznaczała, że gdzieś tam w oddali znajduje się kolejna wioska albo miasteczko. Drogą można było jechać w lewo między krętą aleją owocowych drzew.
- Zaledwie czterdzieści pięć minut jazdy, a już takie zadupie - mruknął Barbarossa i wyłączył światła. - Na szczęście ten off-road przejedzie nawet po bagnach. Dobrze zrobiłem, że wybrałem volvo xc 90.
W samochodzie na chwilę zapanowała cisza.
- Wychowałem się w podobnej dziurze. Bardzo lubię klimatyzowane pomieszczenia, równy chodnik pod nogami i kolorowe światła reklam. Nie chciałbym tutaj umrzeć - Barbarossa powrócił do swojego monologu.
Filip spojrzał uważnie na kompana.
- Myślicie, że już tutaj są? - odezwał się z tyłu Kyrim. Leżał na kanapie, by pozostać niewidocznym.
- Trudno powiedzieć. Nie jest do końca jasne, w co oni z nami pogrywają. Nie wierzę, że chcą robić uczciwe interesy, kiedy wiedzą, że jesteśmy w potrzasku - burknął Barbarossa. Otworzył drzwi i bez pośpiechu wyszedł na zewnątrz. Nie chciał, żeby przy wysiadaniu było widać, że ma na sobie kamizelkę kuloodporną. Filip wysiadł zaraz za nim.
Obaj stali przy samochodzie z rękami opuszczonymi wzdłuż ciała i w milczeniu chłonęli atmosferę otoczenia.
- Ostatni samochód, jaki tędy przed nami przejeżdżał, to ciężarówka - powiedział Barbarossa, wpatrzony w nawierzchnię drogi. - Raczej ich tu nie ma, o ile nie są jeszcze bardziej nieufni, niż mi się wydaje.
Otworzyły się tylne drzwi. Kyrim wypełzł z samochodu, przyklejony do karoserii.
- Ja bym ustawił strzelca za którymś z tych drzew - kontynuował Barbarossa. - Albo za tą blachą, gdybym miał wybrać stanowisko dla snajpera.
- Jeśli mają broń z noktowizorami, mogą stać gdziekolwiek, choćby i sto metrów od nas. Na przykład tam w polu - stwierdził szeptem Kyrim.
- Bardzo mało prawdopodobne. Nie jesteśmy w Afganistanie ani w Iraku, gdzie po Amerykanach została masa takich gadżetów. Poza tym to nie są żołnierze, tylko drugorzędni gangsterzy z Europy Środkowej. Nie mieli też za dużo czasu, żeby się przygotować na spotkanie. No i jest tutaj trochę za dużo światła - zaoponował Barbarossa.
Filip przytaknął, sięgnął pod płaszcz i wyciągnął pistolet, a ż kieszeni tłumik. Rozległo się ciche cyknięcie, kiedy mechanizm zaskoczył. Barbarossa wsiadł do samochodu i przydepnął porządnie gaz na jałowym biegu, a Filip oddał trzy strzały kompletnie zagłuszone odgłosem pracy silnika. Dwie najbliższe latarnie zgasły, ale huk implozji żarówek dał się wyraźnie słyszeć na pustej ulicy.
Dopiero wtedy Barbarossa wyłączył silnik.
- To jedyna wada tych samochodów - burknął. - Są bardzo ciche i niewiele można dzięki nim ukryć.
- Poszedł - Filip skomentował nieobecność Kyrima. - Ja bym to zrobił tak samo. Wykorzystać dźwięk i moment, w którym nikt nie jest przygotowany na ciemność. Ale i tak byłbym spokojniejszy, gdybym to ja się tym zajął.
- Niezły jest. A jeśli coś tu rzeczywiście nie gra... Musieli dostać sygnał, że pracujemy razem. Inaczej zaczęliby coś podejrzewać.
Na chwilę zapanowała idealna cisza. Barbarossa nie patrzył w żadne konkretne miejsce, ale jednocześnie koncentrował wzrok gdzieś na granicy pola widzenia. Chociaż latarnie nie świeciły już dobrą chwilę, odniósł wrażenie, jakby dopiero teraz ciemność całkowicie zawładnęła tym miejscem. Spojrzał w kierunku, z którego przyjechali. Nocne niebo przebarwione światłem milionów żarówek w jakąś trudną do określenia żółć zdradzało bliskość miasta.
Snop światła reflektorów na moment wyłonił z ciemności korony rosnących przed wioską drzew.
- Jadą - zauważył ze spokojem Filip.
- Miałem już kiedyś do czynienia z Friedrichem. To fartowny bydlak, który kilka razy pomógł mi, stojąc na czatach. Ja z nim porozmawiam, pan niech mnie osłania. Z kolesiami, których będę miał przed sobą, dam sobie radę.
Filip nic nie odpowiedział, zaszeleścił tylko płaszczem, poprawiając go, żeby lepiej leżał.
- I jest tchórzem. Jeśli przyjedzie jeden samochód, to znaczy, że gdzieś tu się czają jego ludzie. A jak dojdzie do spięcia, pójdzie na ostro. To tchórz, ale bezwzględny.
Światła reflektorów zbliżały się i po chwili oblały popękany asfalt.
- Dwa auta - oznajmił Barbarossa. - Zgodziłem się na zaproponowaną cenę. Jeśli są rozsądni i nic głupiego nie strzeli im do głowy, wszystko pójdzie gładko. Powinno pójść gładko.
Kiedy pierwsze auto zatrzymało się jakieś trzy metry przed czarnym volvo i kierowca wyłączył silnik, Barbarossa stanął tuż przed maską pomiędzy światłami. Rozgrzany metal stygł, wydając przy tym nieregularne trzaski.
Barbarossa patrzył w przednią szybę samochodu, za którą nic nie było widać. Czekał. Powinien mieć nerwy napięte do granic możliwości, powinien się oblać zimnym potem, ale tylko stał i czekał. Zaskoczyło go to. Być może, pomyślał, być może zbyt wiele razy znajdował się w podobnej sytuacji albo, co jeszcze bardziej prawdopodobne, za każdym razem stawka, o którą grał, wydawała mu się coraz mniejsza. W końcu otworzyli pierwsze drzwi, chwilę potem kolejne. Ośmiu, policzył Barbarossa, wysiedli również kierowcy. Kątem oka widział niewyraźnie po swojej lewej Filipa.
- No to jak, Nowak, masz kasę? Całą? - zapytał potężny mężczyzna w kapeluszu, który wygramolił się z przedniego siedzenia pasażera samochodu zaparkowanego bliżej. Reszta stała po jego bokach.
- Trzysta tysięcy dolarów, dokładnie tyle, ile zażądałeś. Chcę za to broń, amunicję i kamizelki kuloodporne. Prosty i dobry interes. Pieniądze są w walizce. Chcesz zobaczyć, zanim przekażesz nam towar?
Pierwszy krytyczny moment - do tej pory nie wiedzieli, czy naprawdę dostaną pieniądze, i w napięciu czekali na rozwój wypadków.
- A co, boisz się, że nic nie przywiozłem? - odpowiedział wielkolud.
Barbarossa nawet na moment nie spuszczał z oka ciemnej sylwetki Friedricha i jego świty. Zachowywali się nerwowo, bardzo nerwowo.
- Najpierw ty pokaż towar. Was jest ośmiu, nas tylko dwóch - zmienił ton i cofnął lewą rękę, by nie zagradzała drogi do pistoletu.
- Kyczman! - warknął szef gangsterów.
Jeden z jego przybocznych przytaszczył z bagażnika wielką skrzynię, położył ją na ziemi, otworzył i pokazał ciemny zarys czegoś, co mogło być ciężkim karabinem maszynowym albo małym działkiem ręcznym.
- Tych skrzyń jest pięć, chcesz je wszystkie sprawdzać? - zapytał zniesmaczony Friedrich.
- Później. Pieniądze. - Barbarossa podniósł neseser i rzucił go na maskę samochodu.
- Porysujesz - warknął z rozdrażnieniem jego partner handlowy, ale nachylił się powoli, by podnieść walizeczkę. Pozostali mężczyźni zamarli w bezruchu. Widać było, że ręce mają przygotowane do szybkiej reakcji.
- Przecież to tylko honda - palnął Barbarossa.
Kliknęły zamki, Friedrich wyciągnął plik banknotów.
- Faktycznie jest tu jakaś kasa. - Uśmiechnął się szyderczo i w ciemności błysnęły jego zęby. - Ale jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności mamy tu trochę mało światła.
Intuicja podpowiedziała Barbarossie, że Filip zareagował jeszcze szybciej niż on. Sięgnął po broń, w tej samej chwili mężczyzna stojący z lewej jęknął i zachwiał się na nogach. Pozornie powoli Barbarossa wycelował we Friedricha. Błysk wystrzału z broni Filipa na chwilę oświetlił twarz wielkoluda, która w tym krótkim momencie wydała się Barbarossie błyszczącym białym owalem bez wyrazu. Pociągnął za spust i wybrał kolejny cel. Facet już trzymał pistolet, Barbarossa strzelił dwa razy. Pierwszy strzał poszedł nisko, drugi trafił w klatkę piersiową. Kolejny przeciwnik, ten już był przygotowany. Długa seria z karabinu rozryła ziemię. Barbarossa wyraźnie słyszał świst kul. Myślał, że został trafiony, ale mimo to płynnym ruchem znalazł następny cel. Kolejna seria. Naboje przeleciały mu nad głową. Mężczyzna za bardzo się spieszył i nie przymierzył zbyt dokładnie. Za duży odrzut, powinieneś załatwić sobie coś nowocześniejszego od tych starych klamotów kaliber siedem sześćdziesiąt dwa, przemknęło Barbarossie przez głowę. Huk dwóch strzałów zlał się z trzecim, kula roztrzaskała przednią szybę hondy
- Strzelec w odwodzie! - krzyknął Barbarossa i rzucił się w prawo, by utrudnić snajperowi zadanie. Nie mierząc zbyt dokładnie, wystrzelił ostanie dwa naboje i zmusił przeciwników, by padli na ziemię. Nie był już w stanie rozróżnić zlewających się w jedną serię wystrzałów.
Przez chwilę leżał w bezruchu na twardej ziemi. Z lewej strony usłyszał charczenie, potem świst stali, kolejny okrzyk, strzał. Nie ładował, sięgnął po zapasową broń.
Zapanowała cisza, w świetle reflektorów wirował kurz i pył, smród prochu strzelniczego pomału łagodniał.
- Chyba go trafiłem - rzucił ktoś przy tylnym kole samochodu.
- Ja też. Mało co nie zesrałem się ze strachu, że mnie posieka tym nożem - odpowiedział z podobną ulgą głos z przeciwnej strony.
Glina zachrzęściła, mężczyzna wstał.
- Jezu, ale jatka. A ci kretyni na polu w ogóle nam nie pomogli.
- Na serio jest martwy? - zapytał ten przy tylnym kole.
Barbarossa czekał z głową przyciśniętą do ziemi i z dłonią na rewolwerze, by go przypadkiem nie zdradziło odbicie światła.
- A skąd mam wiedzieć? Nie mam pojęcia, gdzie leży.
Gangster z drugiej strony samochodu ostrożnie szedł do przodu.
- Ja pierdolę, ten skurwiel zaszlachtował Franca jak prosiaka.
- Uważaj, któryś mógł to przeżyć - ostrzegł mężczyzna zaczajony przy kole, ale sam też się podniósł. Barbarossa widział jego kanciastą, oszpeconą bliznami po trądziku twarz. Facet zbliżał się chwiejnym krokiem, lewą rękę trzymał luźno wzdłuż ciała.
- O mało co mnie nie załatwił, strasznie boli - narzekał.
Barbarossa obserwował go z ukosa, żeby się nie zdradzić błyskiem białka ocznego. Oczy potwornie go szczypały, ale mimo to nie odważył się mrugnąć. Mężczyzna spojrzał w końcu prosto na niego.
- Widzę skurwiela, już po nim, ale jeszcze sobie strzelę. Tak dla pewności - powiedział i uniósł broń.
W tym momencie Barbarossa pociągnął za spust.
- Co się sta...? - pytanie drugiego faceta przeszło w charkot.
Mimo to Barbarossa wciąż leżał, pamiętał o snajperze. Po dłuższej chwili od strony pola dobiegł odgłos czyichś kroków. W świetle reflektorów pojawił się Kyrim. Twarz i kurtkę miał we krwi i uśmiechał się jak człowiek po dobrze wykonanej robocie.
- Było ich dwóch. Mam nadzieję, że ten drugi nie trafił żadnego z was.
Dopiero teraz Barbarossa wstał. Zgarbiony jak małpa podchodził do każdego ciała, a Filip towarzyszył mu w tym makabrycznym przeglądzie.
- Moi są martwi.
- Ten jeszcze oddycha - rzucił nagle Filip. - To ich szef.
- Friedricha trafiłem jako pierwszego - mruknął niezadowolony Barbarossa. - Dokładnie w tę kretyńską chusteczkę do nosa, co mu wystawała z kieszeni.
- Mam taką specjalną kamizelkę kuloodporną, którą żeś sobie zamówił - wysapał wielkolud. - Chciałem ją wypróbować, ale niewiele to pomogło. Czym ty, kurwa, strzelasz?!
- Desert Eagle Action Express - wyjaśnił Barbarossa.
- Nic mu nie jest, kamizelka to wytrzymała. Trafił go pan w splot słoneczny i stracił na chwilę przytomność - oznajmił Filip. - Co to za materiał?
- Modyfikowane włókna dyneemy, mają w to zaopatrzyć specjalne jednostki onz. Nowość. Koszmarnie droga, ale jak widać, warta każdych pieniędzy. I jest do zdobycia.
- Ja nie umrę? Zostawcie mnie, zapłacę, zrobię cokolwiek! - skomlał Friedrich.
Barbarossa podniósł walający się nieopodal kapelusz.
- Wystarczy, że powiesz, dlaczego próbowałeś mnie załatwić.
- Miałem dostać za to kasę! Rzucili hasło, że za ciebie i twojego kumpla zapłacą po dwieście tysięcy za żywego i sto za martwego. Do tego kasa za broń. Wszystko wyglądało na spoko interes.
- A kto rzucił to hasło?
- Jakiś Angol. Dał mi wizytówkę z numerem telefonu.
- Wizytówkę? - Barbarossa otworzył usta ze zdumienia. - Sektor przestępczości zorganizowanej coraz bardziej się cywilizuje. Jest jeszcze coś, co chciałbyś nam powiedzieć, żeby uratować dupę?
- Nic, naprawdę nic więcej nie wiem. Tyle tylko, że wyglądali na serio groźnie.
- Było ich więcej?
- No, widziałem trzech.
- Jeszcze coś?
- To wszystko, co wiem! Naprawdę, słowo honoru!
- Szkoda. - Barbarossa położył na twarzy mężczyzny kapelusz i pociągnął za spust.
- Jesteśmy tu już zbyt długo - powiedział Filip, gdy tylko do końca wybrzmiało echo strzału. - Zaraz będzie tu policja. Dotykaliście czegoś?
- Nie jestem pewny... - zastanowił się Barbarossa.
- Zabierzmy im wszystko, co cenne, i podpalmy ten burdel - zaproponował Kyrim, wytrzeszczając gały.
Filip i Barbarossa spojrzeli po sobie i zgodnie wzruszyli ramionami.

* * *

Odjeżdżali, zostawiając za sobą dwa potężne słupy ognia. Mimo pracującej na pełnych obrotach klimatyzacji samochód pachniał śmiercią.
- Jak ty to robisz, że nie jesteś cały we krwi? - zapytał Kyrim Filipa. - Trzech z nich załatwiłeś nożem.
- Mieczem - poprawił go Filip. - Na tym polega nasza sztuka walki. My, Japończycy, zabijamy tak, żeby się nie ubrudzić.
- Po raz pierwszy nazwał pan siebie Japończykiem - wyraził uznanie Barbarossa i skręcił w stronę wylotówki na Pragę.
- To by nie brzmiało tak efektownie, gdybym powiedział, że w naszym klanie Aszika-Wara i tak dalej - roześmiał się Filip.
- Jesteś z klanu Aszika-Wara? - dociekał Kyrim.
Barbarossa pozwolił się wyprzedzić minivanowi. Nie chciał ryzykować zatrzymania przez policję z powodu nadmiernej prędkości. Nie z facetem umazanym od stóp do głów krwią i autem pełnym broni.
- Nie, klan Aszika-Wara wytępiliśmy do ostatniego mężczyzny w roku tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym drugim.
Przez dziesięć kilometrów panowała cisza.
- A co się stało z kobietami?
- Wzięli je sobie nasi mężczyźni - odpowiedział Filip, oparł się o zagłówek i zamknął oczy. - Idę spać, jeden z nich odstrzelił mi kciuka, muszę się pozbierać do kupy.
- Jak to - wzięli je sobie wasi mężczyźni? Kradniecie kobiety tak jak my? - nie dawał za wygraną Kyrim.
Barbarossa milczał z taką miną, jakby nie słyszał całej debaty.
- Moja matka pochodziła z klanu Aszika-Wara - powiedział Filip.
- No to mamy ze sobą wiele wspólnego.
- Obawiam się, że obaj macie rację - przytaknął po chwili Barbarossa, ale nikt mu już nie odpowiedział. Jego wspólnicy zasnęli.
- Z chęcią dowiedziałbym się również, kim ty właściwie jesteś - mruknął, kiedy parkował przed willą. Sam do końca nie wiedział, do kogo adresował to pytanie.

Rozdział dwudziesty czwarty

Zabawa w kotka i myszkę

ArnoĄt KřehŻlek na moment oderwał wzrok od poobijanego volkswagena i spojrzał w tylne lusterko. Miał nadzieję, że volvo jego szefowej stoi za rogiem w cieniu wielkiej lipy. On sam zaparkowałby właśnie tam.
Na początku musiał cały czas tłumaczyć jej przez telefon, jak ma jechać. Po godzinie dziwnej gry, która przypominała nieco ciuciubabkę w zakorkowanej Pradze, polegającej na naprzemiennym śledzeniu taksówek, stanowili zgraną parę. Kiedy Bernard po raz pierwszy nie przesiadł się do innej taksówki, ale do auta zaparkowanego przed domem, KřehŻlek pomyślał, że oto nadszedł najważniejszy moment całej zabawy. A kiedy poobijany volkswagen wyjechał poza granice Pragi i sunął szosą wzdłuż Wełtawy, był już tego pewien.
Uświadomił sobie, że nerwowo miętoli w dłoniach papierosa. Nie miał jednak odwagi go zapalić. Bał się. Bał się od momentu, kiedy zobaczył faceta, który wstał, po tym jak oberwał kulą o gigantycznym kalibrze.
- Poszedłbym na piwo, na dwa, na trzy, a może na jeszcze więcej, zagrał kilka partyjek mariasza i posłuchał jakichś głupich spekulacji na temat tego, kto w tym roku ma szanse na wygranie ligi - powiedział tak cicho, że mógł to usłyszeć tylko on. - Jestem tu tylko ze względu na ciebie, czarna damo. - Rzucił okiem na tylne lusterko.
Ciemnego volvo nie było jednak widać w półmroku. A może zaparkowała gdzieś dalej? Nawet na chwilę nie dopuścił do siebie myśli, że mogłaby go gdzieś po drodze zgubić. Zaskoczyły go jej umiejętności jako kierowcy, ale teraz nie miał czasu, żeby to roztrząsać.
Frank Bernard wysiadł z volkswagena i trzasnął drzwiami. Nawet nie pomyślał o zamykaniu auta na klucz. W szarówce późnego popołudnia niemal niewidoczny skierował kroki w stronę furtki prowadzącej za zniszczony ceglany mur.
KřehŻlek włożył do ust papierosa i delikatnie otworzył drzwi samochodu.
- Czego tu, do cholery, szukasz, łajzo jedna? - powiedział po cichu.
Nie miał zielonego pojęcia, jakie sprawy może załatwiać jego były szef w Roztokach koło Pragi, w zapyziałym miasteczku położonym zaraz za obrzeżami stolicy. Jeśli oczywiście nie chodziło o jakiś interes narkotykowy. Tutejsza fabryka efedryny mimo zakrojonych na szeroką skalę działań policji cały czas odgrywała dla podziemia narkotykowego znaczącą rolę w produkcji półfabrykatów. Tylko że fabryka znajdowała się na dole, przy rzece. Furtka zgrzytnęła i Frank Bernard zniknął w ciemnościach.
ArnoĄt KřehŻlek niemal bezgłośnie wysiadł z auta. Dwoma susami przebiegł przez chodnik i przywarł plecami do muru. Na zewnątrz, poza intymnym pomieszczeniem kabiny samochodu, bał się jeszcze bardziej. Nie chciał ryzykować wejścia przez furtkę. Stanął na podmurówce i jedną ręką złapał za wierzchołek muru.
W szkolnych czasach przeskoczyłby przez ten mur w stylu nożycowym, przyszło mu nagle do głowy, kiedy już z niego schodził. Nie wiedzieć czemu wystraszył się, gdy leciał w dół. Przy zetknięciu z podłożem stracił równowagę i runął na ziemię. Dokładnie tak jak przy pierwszym w życiu skoku wzwyż rozbił sobie kolanem wargę.
- Ty głupcze, ty głupcze - powtarzał, ale choć krew wypełniła mu usta, odzyskał nagle pewność siebie.
Przeskoczył, przeskoczył ten cholerny mur tak jak wtedy, kiedy miał lepsze wyniki w staromodnej technice nożycowej niż pupile nauczycieli wf-u w stylu kalifornijskim albo we flopie. Nauczyciel wf-u nie lubił go, ponieważ nawet ze swoim sporym brzuchem KřehŻlek miał dużo lepsze wyniki niż większość jego atletycznie zbudowanych wychowanków.
Nisko pochylony ruszył truchtem w stronę ciemnej bryły budynku. Trawa była wysoka, drzewa zaniedbane, niektóre gałęzie sięgały aż do ziemi. Sądząc po ciężkim zapachu - jabłonie. W liściach walała się cała masa nadgnitych owoców.
Zatrzymał się przy drzewie tuż obok budynku. Bernard - zakładając, że dróżka biegła prosto - powinien się znajdować po jego prawej. Jakby na potwierdzenie tego przypuszczenia zazgrzytał zardzewiały zamek, nienaoliwione zawiasy przeciągle zaskrzypiały, a po chwili błysnęło słabe światło latarki. KřehŻlek skupił uwagę na domu zlokalizowanym naprzeciwko.
Właściwie bardziej niż na dom wyglądało to na magazyn. Żelazny, pordzewiały szkielet obłożony płytami wiórowymi. Delikatnie ukośny dach wystawał dobry metr poza ścianę budynku. Dzięki błyskowi światła KřehŻlek zorientował się, gdzie są umieszczone okna mansardowe. Podszedł nieco bliżej, ale nie dosięgnął krawędzi dachu.
- Pomogę panu.
W pierwszej chwili ze strachu zadławił się powietrzem, ale odruchowo sięgnął po broń. Od razu też uświadomił sobie, że przecież zna ten głos. Zjawiła się jak widmo.
- Co pani tu robi?
- Długo pan nie wychodził, chciałam sprawdzić, co się dzieje. To chyba niezbyt dobry pomysł, żeby wejść za Bernardem przez te drzwi.
KřehŻlek kiwnął głową, mimo że Marika nie mogła tego widzieć w ciemności. Stała zaraz obok niego i do woni zgniłych jabłek wmieszał się łagodny zapach róży z delikatną nutą cytrusów oraz subtelną domieszką miękkiego lipowego drewna. Od przedpołudnia była na nogach - musiała używać wyjątkowo dobrych perfum, przyszło mu do głowy, kiedy szukał po omacku jej splecionych dłoni, żeby oprzeć nogę. W bezpośredniej, intymnej niemal bliskości poczuł zapach świeżej skóry jej ubrań, a dopiero na samym końcu jej samej.
Delikatnie oparł lewą stopę o jej dłonie, prawą ostrożnie położył na ramieniu i już prawie był na dachu. Na szczęście blacha kryta papą nie skrzypiała, ani nawet nie wyginała się pod jego ciężarem. Powoli ruszył na klęczkach w stronę rozświetlonego od wewnątrz okna. Przy każdym ruchu rozkładał równomiernie ciężar ciała, by nie wygiąć blachy.
Z twarzą przyklejoną do popękanej szyby zajrzał wreszcie do środka. Minęła dobra chwila, zanim zrozumiał; co widzi. Cały budynek pełnił rolę magazynu, skorupy chroniącej towary przed opadami. Teraz jednak nie było tam żadnych kontenerów czy pudeł, ale ludzie przywiązani jeden obok drugiego do stalowych szyn, bez wątpienia tylko w tym celu zamontowanych w podłodze.
Naliczył w sumie dwudziestu siedmiu nieszczęśników. Niektórzy stali, inni siedzieli z rękami ułożonymi pod jakimiś dziwnymi, nienaturalnymi kątami. Musieli je mieć połamane albo przynajmniej zwichnięte. W tak bliskiej odległości od okna KřehŻlek poczuł smród ekskrementów i wszechogarniającego strachu. Więźniowie przeżywali tę katorgę co najmniej od kilku dni.
Blade boczne oświetlenie ustąpiło nagle przed blaskiem lamp sufitowych. Bernard zatrzymał się na środku hali. Z wysokości widać było na jego głowie zaawansowaną łysinę. Coś mówił, ale jego głos docierał na dach sporadycznie i bardzo przytłumiony. Przywiązane do szyn wraki ludzi w ogóle nie reagowały na jego słowa. Bernard wyciągnął z kieszeni puszkę piwa, poczęstował nim mężczyznę przywiązanego tylko za jedną rękę i kontynuował przemówienie. Stukot przejeżdżającego pociągu na moment zagłuszył wszystko dookoła.
- Katuje ich pragnieniem, a potem mówią mu wszystko, co tylko zechce - szepnęła KřehŻlkowi do ucha Marika.
Tym razem już się tak bardzo nie wystraszył. Powoli zaczynał akceptować fakt, że duch to przy niej rozkrzyczany awanturnik z miasta.
- Ale po co to robi? - wymamrotał.
Nie odpowiedziała.
Przyciśnięci do siebie ramionami obserwowali pantomimiczne przesłuchanie. Noc coraz bardziej czerniała. Nagle Marika naprężyła mięśnie. KřehŻlek zaraz potem zrozumiał dlaczego - jeden z więźniów, wysoki, umięśniony Murzyn, zdołał się wyswobodzić. Pozostał na miejscu i przeciągał się, sądząc po jego zachowaniu, wszystko miał obmyślone i wierzył w powodzenie planu. Na jego twarzy nie było ani śladu strachu czy rezygnacji. Nie było ich tam również wtedy, gdy miał skrępowane ręce, uświadomił sobie KřehŻlek. Mężczyzna musiał długo pracować nad oswobodzeniem się z kajdanek. I teraz, zamiast poczekać, aż jego dręczyciel odejdzie, a on sam będzie mógł uciec pod osłoną nocy, chciał wyrównać rachunki.
W czasie gdy Frank Bernard przemawiał, więzień zakończył przygotowania. Kajdanki trzymał za plecami, zamierzał wykorzystać łańcuch jako broń.
Bernard na chwilę przerwał i odwrócił się w stronę wyjścia. Teraz, pomyślał KřehŻlek. Dokładnie w tym momencie Murzyn zaatakował. Zarzucił prześladowcy łańcuch na szyję, zacisnął go i pociągnął. To musiał być śmiertelny uścisk. Bernard w pierwszej chwili stał niezdecydowany i w ogóle się nie bronił. Po chwili, kiedy już od dawna powinien leżeć bez życia na ziemi, chwycił lewą ręką łańcuch, a prawą złapał za włosy przyklejonego do jego pleców napastnika. KřehŻlek wstrzymał oddech. Więzień, mimo że miał ewidentną przewagę, przeleciał nagle nad Bernardem jak szmaciana kukła. Upadł na plecy i już nie próbował wstać. Jego lewą nogą targały nieregularne konwulsje.
- Przecież to niemożliwe - KřehŻlek usłyszał szept Mariki:
On jednak wiedział, że to możliwe - pod warunkiem, że jego były szef to jeden z tych nieśmiertelnych potworów. Na czoło wystąpiły mu krople potu, choć zaczynało nim telepać z zimna.
Frank Bernard beznamiętnie obejrzał napastnika, powiedział coś do reszty więźniów i ruszył do wyjścia. Mężczyzna na podłodze nie żył.
KřehŻlek bał się choćby drgnąć. Liczył chrzęszczące na żwirze kroki, żeby wiedzieć, kiedy Bernard dotrze do furtki i wyjdzie na ulicę. Odgłos pracy silnika samochodu zabrzmiał słodko jak dzwony zbawienia. Udało się, nie zostali odkryci. Wyczerpany ze strachu KřehŻlek położył czoło na szorstką powierzchnię papy. Czekał, aż strach ustąpi, aż spłynie z niego jak woda po obfitym deszczu.
- Nie możemy ich tak zostawić - stwierdziła nagle Marika.
Zrozumienie tych słów zajęło mu dobrą chwilę. Poczuł, jak strach powraca. Nie mógł odmówić, nie jej. Ton, jakim wypowiedziała ten rozkaz, nie brzmiał jednak odpowiednio, właściwie to nawet nie był rozkaz.
KřehŻlek uniósł lekko głowę i spojrzał pytająco na przełożoną. Otaczało ich dość światła, by mógł bez problemu dostrzec rysy jej twarzy. Do niczego go nie zmuszała, bała się tak samo jak on, a może nawet jeszcze bardziej. Jej twarz przypominała mu lustro, w którym przeglądał się jego własny strach. Właśnie to go najbardziej dziwiło - że ona ciągle tu jest, bo przecież jako jedyna miała bezpośrednio do czynienia z tymi monstrami.
- Nie możemy ich tu zostawić. Oni ich zabiją.
Kręciła przy tym głową na wszystkie strony, jakby chciała zaprzeczyć temu, co sama mówiła, a jednocześnie jąkała się jak mała, wystraszona dziewczynka.
Proszę cię, rozkaż mi, rozkaż mi, powtarzał w myślach KřehŻlek. Nie mogli ich tak zostawić. Gdyby to zrobili, ponieśliby winę za ich śmierć, co do tego nie miał żadnych wątpliwości. W dolinie znowu niósł się huk przejeżdżającego pociągu. Marika coś mówiła, ale nie rozumiał jej w tym hałasie. Światło reflektorów przejeżdżającego samochodu na moment wyeksponowało jeszcze kilka szczegółów jej mimiki. KřehŻlek nigdy wcześniej nie widział kogoś równie przerażonego. Sam zresztą też nigdy nie czuł się tak przerażony.
- Nie możemy. Muszę im pomóc? - powtórzyła, kiedy ucichł stukot kół pociągu.
Kończący zdanie znak zapytania był większy od wieży widokowej na Petrzinie.
- Mam w samochodzie nożyce do cięcia blachy. Przydadzą się - powiedział KřehŻlek. Przełknął ślinę, kiedy zrozumiał, jaki zamiar właśnie powziął.
- W porządku. Ja w tym czasie otworzę drzwi i trochę powęszę - odparła Marika i już jej nie było.
Postanowili działać. KřehŻlek nie wiedział tylko, czy to dobra, czy zła decyzja.
Marika znowu poruszała się bezszelestnie. Nie słyszał nawet, jak padała na ziemię. Sam wolał zejść ostrożnie, mimo że okupił to rozcięciem skóry na palcach o ostrą krawędź dachu.
Na ulicy znowu dopadły go wątpliwości, a kiedy przetrząsał bagażnik, z trudem powstrzymywał mdłości i chęć ucieczki. Dlaczego na litość boską, stanął na drodze tym nieśmiertelnym bestiom? Dlaczego właśnie on?
Znalazł nożyce, które kupił okazyjnie od pracownika pomocy drogowej, i niemal biegiem ruszył w stronę ogrodu. Wszystko było lepsze od sterczenia na otwartej przestrzeni, nawet jeśli Frank Bernard - albo to, co się za niego podawało - odjechał już w siną dal. Chyba.
KřehŻlek wszedł przez wyłamane drzwi. W środku uderzył go smród niemytych ciał, odchodów, beznadziei i rezygnacji. Ta ostatnia zdominowała pozostałe składniki odoru i sprawiła, że jego serce jeszcze bardziej przyspieszyło. Marika podawała ludziom wodę i starała się nawiązać z nimi jakiś kontakt. Te kilka osób, które były jeszcze w stanie mówić, nie rozumiały ani po czesku, ani po angielsku. Większość z nich wydawała z siebie jakieś nieartykułowane dźwięki. KřehŻlka przeszły dreszcze. Postanowił skupić się na swoim zadaniu. Kajdanki, którymi przykuto więźniów do szyn, nie należały do najsolidniejszych, dlatego nożyce radziły sobie z nimi bez problemu. Mimo to, kiedy uwalniał piątego faceta o czarnych, kręconych włosach, zaczęły go piec pęcherze na dłoniach. Zapomniał o rękawicach.
Pracował w skupieniu. Szlochy, jęki, dźwięk przejeżdżającego pociągu, wszystko to zlało się w jeden monotonny szum. Przeciął kolejne kajdanki, uwolnił już połowę. Pozostała druga część hali.
Stożek świateł przejeżdżającego auta oświetlił na moment otwarte drzwi, cienie przebiegły z jednej strony na drugą i zniknęły. KřehŻlek poczekał, aż oczy na powrót przywykną do półmroku. Podszedł do kolejnego nieszczęśnika, pokazał mu na migi, żeby odsunął ręce, i zabrał się do przecinania łańcucha. Nagle zamarł, narzędzie wypadło mu z rąk. Z pewnym opóźnieniem dotarło do niego, że samochód zatrzymał się gdzieś w pobliżu. Pot chłodził teraz czoło jak okład z lodu.
- Po drugiej stronie są jeszcze jedne drzwi, którymi można wydostać się na zewnątrz - powiedziała Marika, która już trzymała pistolet w ręku.
- Hello, everybody - rozbrzmiał w ciemności głos. - Zorientowałem się dopiero po pięciu kilometrach. Kiedy tu przyjechałem, nie było w pobliżu żadnego samochodu. Pomyślałem, że wpadnę i zerknę, co się dzieje.
KřehŻlek od razu poznał głos i charakterystyczny akcent byłego szefa.
- Odetnij mu drogę ucieczki - szepnęła Marika. W jednej ręce pistolet gotowy do strzału, druga pod pazuchą. KřehŻlek wiedział, że chowała tam zapasowy rewolwer.
Stała jak na strzelnicy, odwrócona bokiem. Widział ją z profilu, wyraźną, ciemną sylwetkę na nieco jaśniejszym tle.
Lufa wypluwała z siebie ogień, nieznacznie podskakując. Huk strzałów w zamkniętym pomieszczeniu wbijał się boleśnie w uszy. Ale KřehŻlek już uciekał, strzelił na oślep w stronę głównego wejścia i z całej siły rzucił się ramieniem na drzwi. Spróchniałe drewno trzasnęło. Wypadł na zewnątrz, ledwo utrzymując równowagę. Nocne powietrze poczęstowało go orzeźwiającym policzkiem.
Bum, bum, bum. Strzały padały zbyt szybko, żeby mógł je policzyć. Udało mu się jednak rozróżnić odgłosy dwóch rodzajów broni.
W momencie kiedy skręcał za róg budynku, by zajść Bernarda od tyłu, na zewnątrz wybiegła również Marika.
- Wystraszył się i przyjął na klatę cały magazynek! Ale i tak już się podnosi. Łap! Nie umiem za dobrze jeździć! - Rzuciła mu pęk kluczy.
Bez zbędnych słów ruszyli sprintem w stronę volvo. KřehŻlek otworzył je pilotem z kilkunastu metrów. Kiedy gdy odpalił silnik, na ulicę wybiegł Bernard. W świetle latarni jego krew wydawała się czarna, z koszuli i marynarki zostały tylko strzępy.
- Powinnam strzelić mu w łeb - warknęła Marika.
KřehŻlek ruszył. Stojący przed maską Bernard uśmiechnął się tylko szyderczo, nawet nie myślał, żeby uciekać albo odskoczyć. Uniósł jedynie pistolet. Tuż przed nim KřehŻlek na moment wdepnął hamulec. Uderzenie wzmocnione gwałtowną reakcją amortyzatora wyrzuciło Bernarda wysoko do góry. Ciało spadło z hukiem na dach samochodu, a z niego na ziemię gdzieś za tylnym zderzakiem.
KřehŻlek oswoił się z autem już na spowitych w ciemnościach serpentynach na dole przy rzece. To był najlepszy wóz, w jakim kiedykolwiek siedział. Kiedyś zarabiał jako kurier i lubił szybką jazdę.
Milczał, skupiony na prowadzeniu. Kątem oka widział, jak Marika ładuje naboje do rewolweru. Już chciał powiedzieć z ulgą, że im się udało, i wtedy zobaczył w tylnym lusterku samochód. Jechał bez świateł i był coraz bliżej.
- Gdzieś pod deską rozdzielczą znajdzie pani przełącznik sterowania podwoziem. Proszę przełączyć na jazdę sportową, powinno nam to pomóc - powiedział KřehŻlek.
Marika przytaknęła, schowała broń do kabury i zapięła najpierw swój pas, a potem partnera.
Dodał gazu, odblaski zamontowane na przydrożnych słupkach zlały się w jedną błyszczącą linię, obramowującą krętą szosę.

* * *

Z biegiem czasu KřehŻlek był coraz spokojniejszy, za to mnie zaczęły się trząść ręce. Silnik wył na wysokich obrotach. Przy każdym poślizgu, kiedy opony na ułamek sekundy traciły kontakt z nawierzchnią, żołądek podskakiwał mi do gardła. Zza zakrętu wyłoniła się ciężarówka, podmuch powietrza wytworzony pędem dwóch mas zarzucił samochodem. Pionowa ściana skał przesuwała się nagle raptem kilka centymetrów od bocznego okna. Wstrzymując oddech, zacisnęłam dłoń na rękojeści pistoletu. Broń mnie uspokajała, mimo że była tak nieskuteczna. Nieoświetlone auto za nami zostało nieco w tyle. Bernard mógł jeździć lepiej niż kierowca rajdowy Formuły i, ale to nie wystarczyło, by dogonić volvo z takim silnikiem. Błyszcząca po lewej stronie toń Wełtawy zniknęła za pierwszymi domami i już po chwili znaleźliśmy się w obszarze zabudowanym. Zastanawiałam się, czy istnieje jakiś przepis ruchu drogowego, którego nie złamaliśmy.
- Za minutę będziemy na placu Zwycięstwa, co dalej? - zapytał KřehŻlek, nie odrywając wzroku od jezdni.
Pierwszą krzyżówkę przejechaliśmy na czerwonym. Nieforemny samochód dostawczy ominął nas w ostatniej chwili i wylądował na latarni. Światła przejeżdżających obok aut tworzyły rozmazaną, wielobarwną mozaikę. Tylna szyba roztrzaskała się na kawałeczki, poczułam, jak kula trafia w zagłówek mojego fotela. Świst powietrza w kabinie natychmiast zyskał na sile i popękane szkło zaczęło się pomału kruszyć. Próbowałam się odwrócić, ale pasy uniemożliwiały mi wszelkie manewry. Bernard musiał być blisko, bardzo blisko, skoro tak precyzyjnie strzelał - przecież drugą ręką musiał jeszcze kierować.
- Niech pani tego nie próbuje, lepiej niech się pani porządnie trzyma!
Ulica była zapchana samochodami i tramwajami, a mimo to KřehŻlek nie ściągał nogi z gazu.
- Zabijesz nas! - krzyknęłam.
Ręczny histerycznie zawył, zarzuciło nami, przez chwilę lecieliśmy bezwładnie bokiem w stronę tramwaju, a potem koła odzyskały przyczepność i wypchnęły nas z impetem w boczną uliczkę prowadzącą w kierunku Bubenecza. Przed oczami mignęła mi grupka ludzi uciekających na chodnik albo wprost przeciwnie, sparaliżowanych ze strachu. Odwróciłam się, w momencie kiedy auto Bernarda uderzyło czołowo w nadjeżdżającą ciężarówkę. Została z niego blaszana harmonijka.
- Załatwiliśmy go! - Odetchnęłam z ulgą, ale zaraz potem całkiem zdębiałam.
Przez pogięty dach wraku wyskoczyła postać w porwanych ciuchach, wyrwała drzwi przejeżdżającego obok samochodu i jednocześnie chwyciła za słupek karoserii. Zaraz potem zniknęła we wnętrzu pędzącego auta. Przez drugie drzwi wyleciał były już właściciel wozu i zanim upadł na chodnik, zrobił po drodze jeszcze kilka fikołków.
- Musimy zgubić go gdzieś w centrum - powiedziałam ochrypłym głosem.
Ręce KřehŻlka zaciśnięte na kierownicy świeciły w półmroku niemal trupią bielą. Kiwnął głową i dodał gazu. Światła znowu przybrały postać rozmazanej wstęgi. Zaparłam się nogami o podłogę i ściskając kurczowo broń, próbowałam sobie przypomnieć jakąś modlitwę z dzieciństwa, ale jak na złość przychodziły mi do głowy tylko wierszyki z przedszkola. I tak lepsze to niż myślenie o potworze pędzącym za nami w nieoświetlonym samochodzie.
Przy ósmej krzyżówce, na której powtarzaliśmy manewr z ręcznym, przestałam je liczyć.
- Za mały ruch, nie dam rady go zgubić - wymamrotał KřehŻlek.
Nie rozumiałam, co mówił dalej, bo właśnie wyleciała reszta szkła z tylnej szyby, a złowrogi świst powietrza jeszcze bardziej przybrał na sile.
Plac Wacława przelecieliśmy z góry na dół i ruszyliśmy strefą dla pieszych w stronę alei Narodowej. Bernard był coraz dalej. Potem nie trafił pomiędzy dwa zaparkowane samochody i musiał szukać nowego auta. Pewnie ta wcześniejsza stłuczka odcisnęła na nim swoje piętno.
Oświetlone fasady domów handlowych zlewały się w jeden złocisty pas, opony już niemal bez przerwy piszczały. Wjechaliśmy na ręcznym w ulicę Spaloną i otarliśmy się o jadącą powoli dziewiątkę. Już mi to nie przeszkadzało, już się nie bałam. Bernard został daleko w tyle, a KřehŻlek prowadził ten samochód, jakby go fabrycznie wmontowali w fotel.
Odpięłam pas, ale w tym momencie wystająca z jezdni szyna podrzuciła samochód tak mocno, że amortyzatory tego nie wytrzymały i lecieliśmy bez żadnej kontroli prosto na hamującą osiemnastkę. Blacha skrzypiała, wszystko dookoła zasłoniły poduszki powietrzne, ktoś wyłączył świat.
Już po chwili znowu byłam na chodzie. Utrata przytomności musiała trwać bardzo krótko, bo nawet nie zdążyłam wypuścić pistoletu z ręki.
Tuż przed twarzą miałam pokrzywioną konstrukcję lusterka tramwajowego, na które się nadzialiśmy. Trzeba będzie je chyba pomalować. Właściwie to jeszcze trochę wyklepać albo wymienić na nowe. Najlepiej z całym tramwajem.
- Wszystko w porządku? - zapytałam, kiedy udało mi się jako tako uporządkować myśli.
Opięty pasami KřehŻlek siedział z brodą opartą na piersi. Z nosa kapała mu krew.
Powinnam się bać, czy przypadkiem nie straciłam nóg, czy nie odniosłam jakichś obrażeń wewnętrznych albo czy nie pękła mi czaszka, ale przed oczami widziałam jedynie wykrzywioną z nienawiści gębę Bernarda.
- Mamy szczęście, że to najbezpieczniejsze auto świata. Barbarossa wie, co robi - wycharczał KřehŻlek.
Nawet nie próbowałam otwierać drzwi. Wygramoliłam się na zewnątrz przez okno, przelazłam przez dach i pomogłam z drugiej strony wysiąść partnerowi.
- Musimy jak najszybciej dotrzeć do naszych. Ukryjmy się w jakimś budynku. - Kiwnęłam głową w stronę Łazarskiej. W pierwszej chwili miałam obawy, że KřehŻlek nie da rady, ale natychmiast wziął się w garść i już był gotowy do ucieczki.
- Musicie poczekać na policję! - krzyknął motorniczy w pomiętej czapce.
- Niech pan stąd ucieka! - ostrzegłam go i ruszyłam przed siebie biegiem.
Kiedy próbowałam sforsować trzecie drzwi do któregoś z okolicznych domów, za moimi plecami rozległ się potężny huk eksplozji. Bernard najechał na wrak volvo.
- Do środka - syknęłam, oparłam się o inkrustowane metalem drewniane drzwi i pociągnęłam za klamkę.
Mieliśmy szczęście - zamek kliknął. Nagle w cichej uliczce grzmotnął strzał, pocisk rozkruszył kawałek ściany obok mojej głowy. W oddali wyły syreny radiowozów.
- Do góry, uciekniemy po dachach! - poganiałam KřehŻlka. Może Bernard strzelił na wiwat, może nie widział, do której bramy wbiegliśmy. W żołądku znowu czułam kulę lodu.
KřehŻlek przestrzelił zamek w drzwiach prowadzących na strych i pierwszy ruszył na górę. Na dole trzasnęły drzwi. Nacisnęłam przycisk przywołujący windę i pobiegłam za KřehŻlkiem. Właśnie rozbijał okno, odłamki szkła poraniły mu twarz, ale nie zwrócił na to zbytniej uwagi. Wygramolił się na dach, ja zaraz za nim. Miałam wrażenie, jakbym na ten dach przyleciała na skrzydłach.
Powietrze było zimne, syreny głośne, a dachówki pod nogami śliskie. Zawahałam się, kiedy spojrzałam w dół. Nie wiedziałam, że dachy są aż tak strome. Jakbyśmy stali na szczycie nienaturalnie regularnych gór. Gdzieś na dole zaskrzypiało drewno. Znów obleciał mnie strach. Chciałam się odwrócić, ale na chwilę straciłam kontakt z podłożem. Na szczęście zdążyłam złapać równowagę i upadłam na kolana.
W ciemnym okienku pojawiła się głowa naszego prześladowcy. Strzeliłam raz, drugi. Teraz strzelał też KřehŻlek, a ja wyciągnęłam rezerwową broń. W krótkich błyskach ognia widać było zakrwawioną i posiniaczoną twarz Bernarda, małe kratery znaczyły miejsca trafień. Ciągle próbował wejść na górę, ale każdy celny strzał odrobinę go odrzucał. Zamek w pistolecie KřehŻlka kliknął jałowo, w moim zapasowym też.
Bernard sterczał w oknie jak na wpół rozdeptany owad. Trzęsąc się, zaciskał obie dłonie na ramie. Blask świecących z dołu latarni zmienił jego twarz w demoniczną maskę.
- Dorwę was - wycharczał i powoli, z największym wysiłkiem zaczął włazić do góry.
KřehŻlek tylko jęknął. Ja miałam ostatni, ostatni nabój. Wstałam, podeszłam do Bernarda, przyłożyłam mu lufę do lewego oka i pociągnęłam za spust. Strzał rozerwał oko na strzępy. Bernard jeszcze przez chwilę próbował utrzymać się w oknie, ale w końcu runął w dół. Schowałam broń do kabury. Czułam się koszmarnie, jakbym za chwilę miała umrzeć, cała drżałam ze strachu i z powodu szoku, a do tego wszystkiego zaczął mnie boleć brzuch.
- Nie żyje? - zapytał niepewnie KřehŻlek.
Czy może żyć ktoś, kto z najbliższej odległości oberwał kulą kaliber .40 w oko?
Podłoga zaskrzypiała, bo coś, co przypominało Franka Bernarda, drgnęło. A jednak może!
Ruszyliśmy biegiem w tym samym kierunku, równolegle do ulicy. Wokół świateł pod naszymi nogami krążyły niezliczone roje muszek, samochody obserwowane z tej wysokości poruszały się niczym ślimaki. Domy nie były tej samej wysokości, raz musieliśmy skakać trzy metry w dół, innym razem wdrapywać się po oknach i piorunochronach.
- Musimy zejść na dół, zaraz dobiegniemy do Wyspowej! Nie będzie gdzie uciekać! - krzyknęłam zasapana i przytrzymałam KřehŻlka, żeby się nie ześliznął. Zza pleców dobiegł nas odgłos szybkich kroków na dachówkach, Bernard zdążył się pozbierać. Zupełnie jakby za każdym razem potrzebował na to coraz mniej czasu.
- Uciekaj! Dasz radę! - krzyczałam.
Następny dach był na szczęście wyłożony wodoodporną folią. Nie ślizgaliśmy się i mogliśmy trochę przyspieszyć. Cały czas trzymałam za rękę KřehŻlka, który słaniał się na nogach i biegł na ostatnich rezerwach sił.
Mgła przed oczami coraz bardziej gęstniała, tak jak kiedyś, kiedy jeszcze brałam udział w zawodach. Zaryzykowałam krótkie spojrzenie do tyłu - Bernard był coraz bliżej, za chwilę powinien nas dogonić. Dach przeszedł nagle w strome zbocze, zakończone przepaścią.
- Biegniemy! - sapnęłam i jeszcze mocniej chwyciłam KřehŻlka.
Nie zostawię go tutaj. Dzieląca budynki przy ulicy Wyspowej przepaść o szerokości czterech metrów rozwierała się przed nami niczym bezdenne czeluście gardzieli Scylli i Charybdy. Dom po przeciwnej stronie był wyższy, to nie mogło się udać. Skręciliśmy w prawo i uciekaliśmy wzdłuż ulicy Kiedyś skoczyłam nawet dalej - tyle tylko, że nie po karkołomnym biegu, ze stromego dachu i z omdlewającym facetem pod pachą. Byle nie dać się złapać. Ostatnia szansa. Odbiliśmy się z KřehŻlkiem jednocześnie. Wylecieliśmy w górę, ale już po chwili spadaliśmy. Mignęła nam przed oczami zbawcza powierzchnia dachu. Wyciągnęłam się, huk, ciemność.
Z otępienia wyrwał mnie trzask dachówek. Spadały gdzieś z góry, słyszałam, jak się rozbijają, czułam ich odłamki w powietrzu. Gardło piekło od wszechobecnego pyłu. Przez otwór nad głową ujrzałam łunę światła, która spowijała miasto niczym brudna aureola. Nie chciało mi się wstawać, było mi niedobrze, bardzo niedobrze.
- Mariko? Wszystko z panią w porządku? KřehŻlek, wspaniały, szalony KřehŻlek, który przeskoczył ze mną z jednej strony ulicy na drugą.
- Musimy się stąd po cichu ulotnić.
Kiwnęłam głową, mimo że nie mógł tego zobaczyć w ciemności. Miał rację.
Pół godziny później, podparci jedno o drugie, kroczyliśmy w stronę placu Palackiego. Nie mieliśmy odwagi zatrzymać taksówki, ponieważ mógł w niej siedzieć Bernard. KřehŻlek przeglądał zaparkowane samochody i próbował się do któregoś włamać. Z pociętymi dłońmi nie szło mu to najlepiej.
Nagle ugięły się pode mną kolana, opadłam na ścianę domu. W kłębek, zwinąć się w kłębek, to jedyne, o czym teraz marzyłam.
- Co się stało? - W szarówce nocy, rozrzedzonej światłami okolicznych latarni, twarz KřehŻlka nabrała sinawego odcienia.
- Dostałam - udało mi się wykrztusić.
Po chwili leżałam na ziemi, a KřehŻlek krył mnie z pistoletem w ręce.
- Gdzie? Skąd strzelał?
Pokręciłam głową. Co za koszmarna noc.
- Okres, dostałam okresu. Niech pan załatwi jakieś auto, po drodze staniemy na stacji benzynowej, tam powinni mieć wszystko, czego mi potrzeba. Środki przeciwbólowe pewnie też.

Rozdział dwudziesty piąty

Kapitan KrćmĄř łapie drugi oddech

Kapitan KrćmĄř obudził się z jasnym umysłem i jednoznacznie sformułowanym pytaniem: co zazwyczaj nosiła Marika ZahaňskĄ? Wygrzebał się z łóżka. Wodoodporny zegarek, którego nigdy nie ściągał, wskazywał wpół do drugiej po południu. W pierwszej chwili KrćmĄř chciał założyć szlafrok, ale dotarło do niego, że Ivany już tu nie ma. Nie lubiła, kiedy chodził po mieszkaniu nago. Zostawił szlafrok na wieszaku, a po drodze do łazienki włączył radio i nastawił ekspres do kawy Pod prysznicem próbował sobie przypomnieć ubrania, które widział w mieszkaniu Zahaňskiej, i porównywał je z tym, co zeznali świadkowie strzelaniny pod kancelarią Gubkina oraz późniejszej gonitwy po ulicach Pragi. Ścigana kobieta miała na sobie czarną skórę, a tymczasem w szafach Mariki Zahaňskiej nic podobnego nie znalazł. Czy zatem to ona wyskoczyła na ulicę? Zbyt dużo niewiadomych.
Szczotkując zęby, zastanawiał się, jak najlepiej wykorzystać ten trop, by nie zmarnować zbyt dużo czasu. Wypluł czerwoną od krwi wodę. Znowu starł dziąsła do krwi, jak zawsze, kiedy błądził gdzieś myślami. Wytarł twarz, spojrzał w lustro i zahaczył wzrokiem o butelkę płynu do kąpieli o zapachu jabłkowym. Przejechał językiem po obolałych dziąsłach, a potem zacisnął szczękę. Zbyt wiele rzeczy przypominało mu o Ivanie. Im szybciej weźmie się do roboty, tym lepiej.
Kawę wypił na stojąco, gapiąc się bezmyślnie przez okno. W południe padało, asfalt był mokry, a płytkie kałuże, wypełniające nierówności betonowej nawierzchni, odbijały szare niebo. KrćmĄř miał ochotę coś zjeść, ale z lodówki ziało pustką. Po drodze mógł się zatrzymać na jakiegoś hamburgera albo kiełbasę z grilla. Powrót do rutynowych nawyków samotnego mężczyzny przebiega nadzwyczaj gładko, pomyślał z przekąsem.
Wybrał numer do centrali i poczekał, aż przekażą słuchawkę któremuś ze współpracowników.
- Prześlij mi na e-mail namiary osób, z którymi spotykała się ZahaňskĄ. Chodzi mi głównie o numery telefonów - powiedział, puszczając mimo uszu mamrotanie kolegi. - Dzięki. - Rozłączył się i nalał sobie kolejny kubek kawy. Była zbyt mocna, żeby mu smakowała, ale miała za to doskonały aromat.
Tylko przy jednym nazwisku widniał numer telefonu. Bez wahania chwycił za komórkę.
- Czy mógłbym rozmawiać z Oliną Śutakovą? - poprosił.
W tle usłyszał płacz małego dziecka.
- Przy telefonie. Czy coś się stało?
- Nie, nic ważnego. Chodzi o pani przyjaciółkę, Marikę Zahaňską. Czy może mi pani powiedzieć, jak ona się zazwyczaj ubiera? Jaki ma gust? - przeszedł do rzeczy bez zbędnych wyjaśnień.
Po drugiej stronie wyczuł obawy i niepewność. To musiało być coś poważnego, skoro policja pytała, w czym lubiła chodzić Marika. Mimo to niczego nie tłumaczył rozmówczyni. Pogorszyłby tylko sprawę, bo i tak by mu nie uwierzyła.
- Chodzi panu o normalny ubiór czy o sportowy?
KrćmĄř uświadomił sobie, że większą część zawartości szafy Zahaňskiej stanowiła odzież sportowa, wyposażenie wspinaczkowe oraz akcesoria do treningów.
- Normalne, takie na co dzień - uściślił.
W milczeniu słuchał nerwowej wyliczanki i spisywał wszystko w notatniku.
- Rozumiem, a ubrania ze skóry? Czarna kurtka, spodnie, wysokie buty i ciemne okulary? To nie jej styl? - upewnił się na koniec. - Proszę się niczym nie martwić, wszystko jest w porządku - zapewnił i zakończył rozmowę.
Chyba trafił na właściwy trop. Jeśli ZahaňskĄ nie nosiła wcześniej skórzanych ubrań, musiała je kupić. Zakładał, że po rzeźni na Małej Stronie musiała to zrobić po raz drugi, o ile oczywiście to była ona.
Ubrał się, sprawdził broń i po chwili wahania schował do kieszeni dodatkowy magazynek, a drugi włożył za pas. Radio zostawił włączone. Nie chciał, by przywitała go cisza, kiedy wróci do domu - stare przyzwyczajenia. Z trudem powstrzymał się przed wybraniem dobrze znanego numeru i zamiast tego tylko pstryknął palcami.
Po drodze zahaczył o biuro, by przejrzeć informacje od kolegów pracujących nad sprawą Zahaňskiej. Ani ekspertyzy medyczne, ani żadne inne nie wniosły do śledztwa nic nowego, podobnie zresztą jak zeznania świadków. W skrzynce znalazł e-mail od szefa. Pułkownik Jastrebniak żądał, by w trybie natychmiastowym dostarczyć mu informacje o postępach działań. KrćmĄř doskonale wiedział, o co chodzi. W ciągu kilku ostatnich dni namnożyło się tyle spraw, że szef chciał go pozbawić kilku ludzi. Napisał zwięzłą notatkę zwrotną, a po chwili wahania dopisał jeszcze, że namierzył niezwykle groźnego przestępcę, poszukiwanego międzynarodowymi listami gończymi na całym świecie. Po dwóch godzinach siedzenia w biurze udało mu się w końcu wyrwać, by poszukać butików z modnymi ciuchami. W książce telefonicznej lista takich sklepów ciągnęła się wręcz w nieskończoność i kiedy pomyślał, że do każdego będzie musiał zadzwonić albo, jeszcze lepiej, wstąpić osobiście, dostał gęsiej skórki.
W jaki sposób celnie wytypować sklep, w którym kupuje Marika ZahaňskĄ?
Rozwalił się w fotelu, przeciągnął i zastukał palcami o blat stołu. Musiał zapytać kogoś o zdanie, najlepiej jakiejś kobiety. Po chwili wahania wybrał numer Jitki Chokarovej, koleżanki Ivany. Nikt inny nie przychodził mu do głowy.
- Cześć, masz chwilę? Muszę się ciebie poradzić w pewnej sprawie - powiedział.
- No, no. Ostro zacząłeś. Jak zwykle żadnych uprzejmości na powitanie.
KrćmĄř zrobił wielkie oczy. Może tylko mu się wydawało, ale dzisiaj kokietowała go jeszcze bardziej niż zwykle.
- Jestem w pracy i wiem, że zabieram ci twój cenny czas. Gdzie byś kupiła spodnie ze skóry, skórzaną marynarkę, buty? Chodzi mi o to, żeby to wszystko dało się kupić w jednym sklepie - wyjaśnił.
- Chodzi ci o konfekcję damską?
- Tak.
- Jest wiele możliwości, wszystko zależy od zawartości portfela.
- Pieniądze nie grają roli.
- Aha. A jaka marka cię interesuje? Armani, Gucci, Lagerfeld?
KrćmĄř z trudem przełknął ślinę i zacisnął dłoń na telefonie. Marka - do cholery, jakby od tego zależało czyjeś życie! Jitka miała wyjątkową zdolność w ciągu pięciominutowej rozmowy rozwinąć temat do monstrualnych rozmiarów.
- Nie wiem, naprawdę nie wiem - odpowiedział najspokojniej jak tylko potrafił.
- No to nie będę ci chyba w stanie pomóc. W Pradze jest cała masa butików i salonów z modnymi ciuchami.
- Wiem - przytaknął KrćmĄř i spojrzał posępnie na książkę telefoniczną. - Cześć i przepraszam, że ci przeszkodziłem w pracy.
Przez kilka minut kartkował książkę. Postanowił jednak szukać igły w stogu siana. Najlepiej zacząć od centrum i stopniowo przesuwać się ku obrzeżom miasta.
Z rozmyślań wyrwała go melodia Singin’ in the Rain, motyw z musicalu z pięćdziesiątego drugiego roku o takim samym tytule. Ivana. Kiedyś stracił mnóstwo czasu, by ustawić ten dzwonek specjalnie dla niej.
- Właśnie się dowiedziałam, że jesteś przy forsie i chcesz zadbać o nową kochankę.
W jej głosie usłyszał połączenie ciekawości i rozbawienia.
- Koleżanka już ci wszystko wypaplała? Tak na gorąco?
- No. Jej na pewno by się to spodobało. To właściwie jej marzenie, iść do sklepu z kartą kredytową bez żadnych limitów i kupować. Chciała wiedzieć, co to za szczęściara.
- Jesteś na nią wściekła - zorientował się KrćmĄř.
- Owszem, próbowała wyprowadzić mnie z równowagi tą kochanką. Powiedziałam jej, że chcesz mnie udobruchać i szykujesz jakąś niespodziankę...
KrćmĄř przegapił odpowiedni moment, myślami był akurat zupełnie gdzie indziej.
- Potrzebuję pomocy - powtórzył prośbę.
Ivana słuchała go w milczeniu.
- Dużo pieniędzy, mało czasu, niewielkie pojęcie o modzie. Jak wygląda? Wysportowana?
- Wysportowana laska, w domu mnóstwo sportowych ubrań i sprzętu, tylko kilka normalnych ciuchów na co dzień.
- Wygląda na to, że jest w twoim typie. Spróbuj najpierw w galeriach z podziemnymi parkingami. Chodzi mi o firmę Ibraxix. Odzież sportowa to ich specjalność, a na mieście jest mnóstwo ich billboardów. W drugiej kolejności...
KrćmĄř robił pospiesznie notatki.
- Dziękuję pięknie. Zrobię dokładnie tak, jak powiedziałaś. Muszę lecieć, bo inaczej złapie mnie tu szef i zabierze mi wszystkich ludzi, których mam do pomocy - zakończył rozmowę z uśmiechem, nawet nie zdając sobie z tego sprawy.
O tym, że zapomniał zapytać o jedną szalenie istotną rzecz, przypomniał sobie, kiedy już się rozłączył. Natychmiast wybrał numer Ivany, ale odpowiedział mu sygnał zajętości.
Postanowił napisać chociaż SMS-a: A to by coś zmieniło, gdybym chciał cię udobruchać? Trochę się nachmurzył przed wysłaniem, ale decyzja została podjęta.
Schował telefon i bez namysłu ruszył w stronę pierwszego ze wskazanych sklepów.

Rozdział dwudziesty szósty

Kiepski dzień

Okno było otwarte. Na przenośnym stoliku obok łóżka ktoś troskliwy postawił dzbanek herbaty, kilka puszek piwa i coli, herbatniki oraz zupę, na oko bulion wołowy Wyciągnęłam rękę spod kołdry - piwo ciepłe, zupa zimna. Dokoła panowała senna cisza, zakłócana jedynie ledwie słyszalnymi dźwiękami radia. Sądząc po niebie za oknem, popołudnie powoli przechodziło w wieczór. Lewą dłoń miałam zabandażowaną, a kiedy spróbowałam wstać, zorientowałam się, że ktoś założył mi opatrunek również na nogę. Wszystko przez Franka Bernarda. Ogarnęła mnie panika, przez chwilę nie mogłam złapać oddechu. Nerwowym ruchem sięgnęłam do stolika po broń. Leżała tam, wyczyszczona, nabita, z zapasowymi magazynkami obok. Jej ciężar uspokoił mnie w jakiś absurdalny sposób, ale zaraz przypomniałam sobie, jak jest bezużyteczna. Odłożyłam ją, po chwili znów po nią sięgnęłam. W tym samym momencie strasznie rozbolał mnie brzuch, musiałam iść do toalety.
W podkoszulku, który służył mi za koszulę nocną, z pistoletem w jednej ręce i z kosmetyczką w drugiej powlokłam się do łazienki. Po drodze nikogo nie spotkałam. Nie wiem, dlaczego chciałam się na kogoś natknąć i nawymyślać mu, że stoi mi na drodze, zawraca głowę, przeszkadza - miałam po prostu potrzebę porządnie się na kimś wyżyć.
Pod prysznicem dotarło do mnie, że nie jestem aż tak potłuczona, jak powinnam po upadku i przebiciu dachu. Nie miałam chyba powodów, żeby się zbytnio nad sobą rozczulać. To mnie rozdrażniło jeszcze bardziej. Człowiek ma przecież prawo liczyć na poważniejsze obrażenia, kiedy przeskoczy czterometrową przepaść i zapadnie się przez dach Bóg wie jak głęboko! Spojrzałam na laskę w lustrze - podkrążone oczy, otarty naskórek na lewym policzku, twarz przypominająca szmatę do podłogi. Było mi jej żal. Wolałam się odwrócić, bo do jej oczu zaczęły napływać łzy. A pomijając fakt, że wyglądała tak mizernie, prześladowały ją jeszcze jakieś potwory nie z tego świata! Wzięłam dwa ibuprofeny, popiłam wodą z kranu i na moment usiadłam na krawędzi wanny. Właściwie to wczoraj czułam się lepiej niż dzisiaj. Nawet na tym dachu. Jeszcze nigdy te dni tak mi nie dokuczały. I musiało do tego dojść właśnie wtedy, kiedy akurat przechodziłam najgorszy okres swojego życia - świat jest potwornie niesprawiedliwy. Użalałam się nad sobą jak mała dziewczynka. Żeby odpędzić od siebie te myśli, zaczęłam rozczesywać i suszyć włosy. Trochę mi to pomogło, ale nie za wiele.
Prosto z łazienki ruszyłam w stronę schodów prowadzących do piwnicy, gdzie siedział Alex wśród całej tej skomplikowanej aparatury. Musiałam z kimś porozmawiać, musiałam porozmawiać właśnie z nim. Wzdłuż ścian ciągnęła się plątanina kabli, od grubych jak ludzka ręka czarnych przewodów aż po cieniutkie, splecione ze sobą niteczki światłowodów. Pod sufitem biegły rury wentylacyjne połączone z pompami próżniowymi i klimatyzacją. Tymczasem ktoś już zdążył zagrodzić półpiętro prowizoryczną ścianką, niedbale uszczelnioną pianką izolacyjną i drzwiami z zamkiem szyfrowym. Na wysokości oczu widniały naklejki biohazard oraz zagrożenie radioaktywne. Od razu nacisnęłam enter, gotowa wyłamać te cholerne drzwi. Musiałam porozmawiać z Aleksem, nie chciałam być sama. Zamek posłusznie kliknął, na jego szczęście. Przywitał mnie szum urządzeń, huk agregatów, ciepło i pikanie regulatorów. Ubyło światła. Ciemności rozpraszała tylko jedna słaba żarówka, która pewnie wisiała tu, zanim się jeszcze wprowadziliśmy.
- Alex? - zawołałam półgłosem, powoli schodząc na dół.
Pierwsze piętro podziemi zajmowała sala biurowa w stylu amerykańskim, podzielona ściankami działowymi sięgającymi mniej więcej do klatki piersiowej. Pomieszczenie było wypełnione komputerami i tunelem do tomografii komputerowej albo rezonansu magnetycznego. Pomiędzy tymi urządzeniami stało kilka stołów. Na jednym z nich, a dokładnie, na klawiaturze komputera, spał Gruber. Nie ogolił się od naszego ostatniego spotkania, a teraz cicho pochrapywał z prawą ręką leżącą na nadgryzionej kanapce. Na ekranie wyskakiwały co chwilę informacje generowane przez programy do ściągania plików. Na ile się orientowałam, właśnie zasysały program z biblioteki Instytutu Fizyki Uniwersytetu w Sorbonie do symulacji topologii wiązań chemicznych. Ale też, o dziwo, gdzieś coś wysyłały. Dane o szybkości transferu zmieniały się tak szybko, że nie mogłam za nimi nadążyć. Przez te kilka dni Gruber zdołał rozwinąć iście pajęczą sieć, po której włóknach był w stanie ściągnąć, co tylko chciał, z dowolnego miejsca na świecie. Zaczęłam się zastanawiać, w jaki sposób jesteśmy teraz podłączeni do sieci. Może przez satelitę? Z Gruberem wszystko wydawało się możliwe.
Na dole zabrzęczał dzwonek, włączył się przekaźnik, wirówka pomału nabierała tempa i wydawała z siebie dźwięki w coraz wyższych tonacjach. Tutaj to się pracowało. Ostrożnie schodziłam dalej. Przy trzecim kroku musiałam na moment przystanąć i oprzeć się o ścianę. Okres dokuczał mi bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Powinnam leżeć w łóżku, zamiast spacerować po piwnicach.
- Ty ośle, nie możesz być gdzieś bliżej? - mruknęłam, ale brnęłam dalej.
Zobaczyłam Aleksa pod ścianą złożoną z ekranów. W lewej ręce trzymał manipulator, drugą wprowadzał do komputera komendę za komendą, tak że dźwięki wciskanych klawiszy zlewały się w jeden nieprzerwany stukot. Co chwilę zerkał do tyłu na wielkopowierzchniowe ekrany. Najpierw pomyślałam, że źle widzę, ale po dwóch krokach dotarło do mnie, że się nie mylę - Alex zgolił włosy do łysej głowy. Z błyszczącej skóry w nieregularnych odstępach wystawały groty bezprzewodowych elektrod, a dwie z nich były połączone kablem z jakimś wielkim pudłem wiszącym pod sufitem. Przeraziłam się.
- Alex! - prawie krzyknęłam.
Wyglądał na porządnie steranego, jakby jechał na amfie od dłuższego czasu; jak ktoś, kto za moment padnie z wyczerpania.
- Alex!
Poczułam rękę na ramieniu i porządne szarpnięcie.
- Nie może go pani teraz dekoncentrować! Jest w transie, to się może skończyć ciężkim szokiem!
Doktor Yatson patrzył na mnie z powagą i obawą jednocześnie. Po raz pierwszy w jego angielskim nie było słychać tego oksfordzkiego akcentu.
- Ale ja chcę z nim porozmawiać! I nie pozwolę, żeby pan przeprowadzał na nim jakieś podejrzane eksperymenty! - krzyczałam mu prosto w twarz.
- To może być groźne dla jego życia! - powtórzył. - I nie chodzi o żadne podejrzane eksperymenty. Receptory na jego czaszce monitorują pracę mózgu, pomagają w regulowaniu poziomu glukozy i innych składników, żeby organizm wytrzymał takie obciążenie bez poważniejszych uszkodzeń. Inaczej już dawno by padł pod wpływem szoku energetycznego. Mózg jest ekstremalnie wrażliwy na wahania poziomu glukozy we krwi, przecież powinna to pani wiedzieć.
Yatson przybrał nieco belferski ton, by mnie uspokoić. Odrobinę zadziałało.
Nie miałam pojęcia, co mu odpowiedzieć. Czułam się strasznie głupio, a do tego wszystkiego do oczu znowu zaczęły napływać mi łzy. Odepchnęłam go i pobiegłam na górę. Niezauważona wpadłam do sypialni i rzuciłam się na łóżko. To po prostu niesprawiedliwe! To jakiś zły sen, głupi, tandetny horror... Zrzuciłam buty, pistolet schowałam pod poduszkę, skuliłam się w kłębek pod kocem i udawałam, że śpię. Nie potrzebowałam współczucia ani przyjacielskiej rozmowy To by mnie rozłożyło na części pierwsze.

* * *

Niczego nie udawałam, obudziłam się dopiero w nocy. Okno było zamknięte, ale mój opiekun zostawił mnie w pokoju samą. O dziwo, czułam się dużo lepiej i tylko rzęsy lepiły mi się od łez. Jutro porozmawiam z Aleksem, niech Yatson gada, co chce. I załatwię sobie lepszą spluwę od tej, którą mam teraz. Żeby wystarczyła na Franka Bernarda. W półśnie moje myśli wydawały się genialne, zupełnie jakby miały rozwiązać wszystkie problemy. Większa spluwa i kilka słów z Aleksem. Byłam prawie szczęśliwa.

Rozdział dwudziesty siódmy

Kapitan KrćmĄř na tropie

Kapitan KrćmĄř wszedł do kolejnego sklepu. Poziom intelektualny personelu wydawał się przerażająco niski, poziom cenowy wręcz przeciwnie. Pewnie dlatego nigdzie nie wyeksponowano, co ile kosztuje. Przestrzenne witryny, odpowiednio dobrane oświetlenie, nieznacznie wyszczuplające odbicia przymierzających. Ekspedientki w najmodniejszych ciuchach przypominały manekiny z wystawy, pewnie z powodu mocnego makijażu. Po doświadczeniach z kilku poprzednich sklepów KrćmĄř od razu podszedł do kierowniczki, wysokiej, farbowanej blondynki z lekko kręconymi włosami i brązowym make-upem, przez który wyglądała, jakby właśnie wróciła z egzotycznych krajów. Potwierdzał to nawet kolor jej nóg oraz miniówka. Musiało tam być gorąco i pewnie jeszcze nie zdążyła się przyzwyczaić do praskich warunków, nie wiadomo dlaczego pomyślał KrćmĄř. Formalności ograniczył do minimum i zanim blondyna zdążyła cokolwiek powiedzieć, pokazał jej zdjęcie.
- Czy w ciągu ostatnich pięciu dni ta kobieta robiła u państwa zakupy?
Wystarczyło mu jedno spojrzenie i już wiedział, że otrzyma przeczącą odpowiedź.
- Nie, ale powinien pan zapytać wszystkich dziewczyn, ponieważ pracujemy w systemie zmianowym - poradziła kierowniczka. - Zrobiła coś? W ostatnim czasie nie mieliśmy żadnych problemów z płatnościami.
- Nie chodzi o płatności, ale bardzo pani dziękuję - odparł KrćmĄř, zaskoczony jej chęcią pomocy.
Ruszył w stronę kolejnej sprzedawczyni. Przez chwilę udawała, że się zastanawia, robiła jakieś dziwne miny i machała fotografią. I tutaj KrćmĄř trafnie wytypował negatywną odpowiedź. Trzecia, pucułowata brunetka, podeszła sama, zaciekawiona zamieszaniem.
- Pamiętam ją - powiedziała bez chwili zastanowienia. - Była tu ponad tydzień temu. Przyszła w takich okopconych ciuchach i kupiła mnóstwo ubrań. Tylko czarne i prawie wszystko ze skóry. Nawet przebrała się na miejscu. Bałam się, że będzie chciała płacić kartą, bo to była poważna suma, ale na szczęście miała gotówkę.
- Nic nie mówiła? Dlaczego kupuje te ubrania, gdzie mieszka, nie poleciła dostarczyć gdzieś zakupów? - próbował szczęścia KrćmĄř. Najbardziej liczył na płatność kartą - mógłby uzyskać od banku jej numer i śledzić ruchy Mariki Zahaňskiej oraz jej kompanów.
- Nie, przyjechała takim wielkim czarnym samochodem, do którego wszystko wrzuciła, a potem odjechała. Nie wyglądała na specjalnie zadowoloną z zakupów. Ja na jej miejscu byłabym w siódmym niebie. - Brunetka wzruszyła ramionami. - Tyle wspaniałych ubrań.
KrćmĄř rozejrzał się i lekko postukał fotografią o usta. Potrzebował jakiegoś punktu zaczepienia, jakiegoś śladu, najmniejszego choćby tropu. Przypomniał sobie strzelaninę na Małej Stronie. Po czymś takim ciuchy na pewno były do wymiany.
- A czy ta kobieta nie przyjechała tu drugi raz? Może z jakimś towarzystwem?
Brunetka pokręciła głową.
- Niech pan zaczeka - wmieszała się do rozmowy kierowniczka. - Mieliśmy zamówienie telefoniczne - szperała w pamięci. - śDokładnie to samo, co przedwczoraj kupiła wysoka, wysportowana blondynka płacąca gotówką” - tak powiedział ten mężczyzna. Nie mogłam się od niego dowiedzieć, co to dokładnie było, w końcu musiały mi pomóc koleżanki. I prosił o dostarczenie zakupów do domu. Ponieważ wartość zamówienia przekraczała kwotę pięćdziesięciu tysięcy, zażądałam płatności z góry. Przysłał pieniądze przez kuriera, ten sam kurier zabrał rzeczy. To był chłopak gdzieś tak koło dwudziestki, na motorze z wielkim plastikowym bagażnikiem, ale i tak ledwo te zakupy tam zmieścił.
- Zna pani tego chłopaka? - niemal krzyknął rozentuzjazmowany KrćmĄř.
- Na wszelki wypadek zapisałam jego adres, dane z dowodu osobistego i telefon firmy, w której jeździ.
- Z chęcią bym go odwiedził - KrćmĄř z największym trudem zachował spokój w głosie.
Musiał się bardzo starać, żeby powstrzymać niekontrolowany wybuch radości. Jego przypuszczenia okazały się słuszne i jak każdy rasowy pies gończy wiedział, że to dobry, a co najważniejsze, świeży trop. Kurier nazywał się Andrej Tesařík, miał dziewiętnaście lat i mieszkał w Podoli za oczyszczalnią ścieków. KrćmĄř pożegnał personel sklepu. Kiedy tylko wsiadł do samochodu, wykręcił zdobyty właśnie numer. Dyspozytor w firmie kurierskiej Błysk potwierdził wszystkie personalia Tesaříka, ale zwrócił uwagę, że chłopak ma przez najbliższe dwa dni wolne. Mimo to KrćmĄř ruszył przez centrum zapchanymi ulicami w stronę Wełtawy.
Ani trwająca ponad godzinę jazda, ani nawet fakt, że zastał mieszkanie puste i nikt z sąsiadów nie mógł mu nic konkretnego powiedzieć, nie popsuły mu nastroju. Zostawił w skrzynce pocztowej wizytówkę z numerem telefonu i prośbą o kontakt. Po drodze do domu zatrzymał się w swojej ulubionej księgarni śKrakatit”. Późnym piątkowym popołudniem sklep był stosunkowo mało zatłoczony. Przez chwilę KrćmĄř pałętał się między półkami, kiedy nagle przypomniał sobie, że nie przeczytał jeszcze ostatniego numeru pisma poświęconego łodzi podwodnej u-551 viic. Już miał wyjść, ale w tym momencie zatrzymała go gestem sprzedawczyni.
- To pan ostatnio pytał o książkę RulhĄnka, prawda?
KrćmĄřowi zaimponowała jej pamięć do twarzy. Codziennie przecież przewijały jej się przed oczami setki osób. Tacy świadkowie to skarb dla każdego policjanta.
- Tak, zgadza się, ale słyszałem, że nie wyjdzie nic nowego w najbliższym czasie.
Kobieta wzruszyła ramionami.
- Chyba nie. Podobno oskarżono go w związku z niepokojami społecznymi wywołanymi przez jakąś sektę, która powstała w środowisku wielbicieli jego powieści, i chwilowo zawiesił pisanie. Ale ta książka powinna pana zainteresować. Jeszcze jej nie czytałam, chłopaki przywieźli towar godzinę temu. - Wyciągnęła spod lady cieniutką książeczkę.
KrćmĄř chwycił ją po chwili wahania. Nie lubił kupować kota w worku i czytał tylko to, co nie mogło go negatywnie zaskoczyć - kilku ulubionych autorów oraz literaturę faktu. Uformowany z płomieni napis z dumą głosił całemu światu tytuł książeczki.
- Wylęgarnia - przeczytał KrćmĄř na głos. Na pierwszej stronie znalazł pełny tytuł: Wylęgarnia: ovum, księga pierwsza, rozdziały 1-8. Ilustracja na okładce średnio go zachwyciła - wielki pistolet, na którego chromowanej powierzchni odbijała się twarz atrakcyjnej blondynki w skórzanej kurtce.
- Niech pan spojrzy na nazwisko autora - podpuszczała go sprzedawczyni i porozumiewawczo puściła oko. - Jiří RulhĄnek.
- No ale mówiła pani, że już nie będzie pisał! - nie rozumiał KrćmĄř.
- Podobno ktoś się pod niego podszywa. Mamy tylko kilka egzemplarzy, od jutra wycofujemy ten tytuł. Ale jeszcze dzisiaj możemy sprzedawać. Początek jest niezły.
Przekartkował pierwszy rozdział. Tytuł Kobieta w ciemnościach przywołał skojarzenie z opowiadaniem jego ulubieńca, Dashiella Hammetta. Czemu nie? Nie chcieli za ten cieniutki tomik wielkich pieniędzy, a do tego entuzjazm sprzedawczyni działał zaraźliwie.
KrćmĄř uśmiechnął się, wręczył jej odliczoną kwotę, schował książkę do kieszeni i ruszył w stronę samochodu.
Z przyzwyczajenia przeleciał po wszystkich kanałach policyjnych. W Pradze 5 miała miejsce nielegalna demonstracja członków Kościoła Czarnego Proroka. Umęczony głos wzywał do rozejścia się i zachowania spokoju. KrćmĄř przekręcił kluczyk w stacyjce. Papierki odłożył na rano - dobry glina nie powinien pozwalać, by ostygł tak gorący trop.
Rozdział dwudziesty ósmy

Pożegnanie Nowaka Barbarossy

Oparty o latarnię Nowak Barbarossa obserwował dekarzy remontujących dach. W kilkugodzinnych odstępach rozmawiał z trzema z nich i wszyscy powiedzieli mu dokładnie to samo. To nie miało sensu. Albo wprost przeciwnie, pod warunkiem, że człowiek uwierzył w niemożliwe. Rozbite dachówki zapadały się w jędrnym miejscu w doskonałą, ale jednocześnie przerażającą mozaikę. Choć obserwował ulicę przez większą część dnia, ani razu nie widział policji kryminalnej. Przyjechali tylko funkcjonariusze straży miejskiej, którzy chcieli ustalić, czy uszkodzenie dachu nastąpiło w wyniku przestępstwa, czy też burzy albo jakiegoś innego zjawiska atmosferycznego. Oznaczało to, że nikt nie znalazł ciała Franka Bernarda albo, co bardziej prawdopodobne, że żadnego ciała tam nie było. Ta myśl wyjątkowo zaniepokoiła Barbarossę.
Po raz ostatni spojrzał w górę, włożył ręce jeszcze głębiej do kieszeni i ruszył szybkim krokiem w stronę alei Narodowej. Może przesadnie dbał o środki bezpieczeństwa, ale nie chciał używać komórki w miejscu publicznym. Działał tylko jeden automat i musiał stać do niego w długiej kolejce. Wybrał numer z pamięci, kątem oka obserwując ludzi przed nim.
- Potrzebuję prochu strzelniczego. Najwyższej jakości, różnych rodzajów. Natychmiast. I sprzętu do nabijania łusek. Wystarczy prasa ręczna. Nie będę produkował tego setek tysięcy. Proch chcę wypróbować. Następnie wszystko, co potrzebne do robienia odlewów - podyktował bez zająknięcia zamówienie.
- Idziesz na jakąś prywatną wojnę? - zapytał zachrypniętym głosem mężczyzna na drugim końcu linii.
Barbarossa na chwilę umilkł. Minął go właśnie wysoki mężczyzna w kapeluszu i płaszczu z postawionym kołnierzem. Jego ślimacze tempo musiało być przypadkowe.
- Nie idę, już na niej jestem. Na kiedy to będziesz miał?
- Płacisz gotówką?
- Jasne, w jakiej chcesz walucie?
- Tak jak zawsze, towar będzie dzisiaj wieczorem. Zadzwoń, zanim przyjdziesz.
Barbarossa rozłączył się. Wyciągnął z kieszeni pomięty kawałek papieru i uważnie przeczytał numer telefonu. Wykręcił go prawidłowo dopiero za drugim razem. Od długiego noszenia karteczki w spodniach niektóre cyfry wyblakły i z tego powodu popełnił błąd. Nie korzystał z tego numeru zbyt często, tylko w naprawdę wyjątkowych sytuacjach.
- Cześć, to ja. Musimy pogadać.
- Dzisiaj nie jest środa, nie jestem przygotowana na spotkanie. Naruszyłeś naszą umowę, po raz pierwszy.
Zachmurzył się i zacisnął zęby.
- Wiem, ale to konieczne. Przyjdę do ciebie.
- Nie chcę, żebyś do mnie przychodził. Nie podoba mi się to.
- Wiem, ale to konieczne. Będę za godzinę - powtórzył beznamiętnym tonem.
- Nie sądziłam, że wiesz, gdzie pracuję, i że w ogóle masz ten numer. Czekam na... klienta.
- Wyrzuć go.
- To dobry klient. Stały.
- Wyrzuć go albo ja go wyrzucę.
- W porządku. Mam nadzieję, że mi to jakoś sensownie wyjaśnisz.
- Spróbuję.
Tym razem słuchawka z sygnałem przerwanego połączenia została w jego ręku.

* * *

Barbarossa wyszedł przed stację metra i machnął ręką na taksówkę. Próbował go ubiec jakiś grubas w nieco za dużej marynarce i z nadmiernie wypchaną aktówką, doskonale współgrającą z wystającym brzuchem.
- Nie, proszę pana, to moja taksówka - zwrócił mu cicho uwagę i zdecydowanym ruchem zatrzasnął drzwi, które grubas właśnie otwierał.
- Bardzo się śpieszę, a poza tym pierwszy ją zobaczyłem - zaczął tłuścioch, ale Barbarossa całkowicie go ignorował. Patrzył jakby gdzieś poza niego, czuł jego drogą wodę kolońską i automatycznie rejestrował łudzi wokoło. - Pan jest szalony! - mężczyzna nieco zwątpił.
- Być może - przytaknął Barbarossa, odepchnął go i wsiadł do samochodu.
Na próbę żartu taksówkarza w ogóle nie zareagował i bez zastanowienia podał dwa adresy. Pod pierwszym znajdowało się jego mieszkanie. Kierowca patrzył na niego podejrzliwie w lusterku, ale milczał. To odpowiadało Barbarossie. Wnętrze samochodu przepełniał zapach lawendy i dymu papierosowego. Po zapchanych praskich ulicach nikt ich nie śledził.
Przed domem z secesyjną fasadą Barbarossa wysiadł z taksówki i nacisnął na domofonie przycisk ze znajomym nazwiskiem. Drzwi natychmiast się otworzyły.
Elisabeta Abdalamowa mieszkała na piątym piętrze. Jej mieszkanie zastał otwarte, bez słowa wszedł do środka. Nigdy tutaj nie był, ani nawet nie pytał o to miejsce. Zastanawiał się, czy tylko tu pracowała, czy również mieszkała.
Czekała w salonie z papierosem w pozłacanej lufce. Miała wyraźny makijaż, włosy tapirowane do góry, by odsłonić kark, a usta jeszcze bardziej czerwone i pełniejsze niż zazwyczaj.
W skórzanym fotelu przy stole siedział jakiś mężczyzna z odpiętym paskiem, bez butów i ze szklanką wypełnioną złocistym płynem w dłoni.
- Kto to jest? - wymamrotał. - Niech stąd spada, płacę ci. Nie chcę tu widzieć żadnych facetów! - Naprężył się, by zabrzmieć jeszcze dosadniej.
- Gdybym nie wiedziała, że przyjdziesz, już dawno zawołałabym po swojego człowieka. Poszarpał mi ciuchy, bydlak - warknęła Elisabeta.
Nawet głos miała inny niż zwykle. Nigdy wcześniej nie była przy nim wulgarna. Popatrzyła w kierunku mężczyzny i natychmiast odwróciła wzrok, jakby nawet tak krótkie spojrzenie napawało ją obrzydzeniem.
- Proszę stąd wyjść - zażądał Barbarossa.
Mężczyzna zareagował kolejną serią wyzwisk. Barbarossa pochylił się nad nim, przeciągnął mu marynarkę przez ramiona, uderzył go grzbietem dłoni w twarz i zanim facet zorientował się, o co chodzi, wyjął z jego kieszeni portfel i telefon.
- Doktor Jan Kunićar, zamieszkały w Pradze 2, ulica VinohradskĄ, kancelaria adwokacka Kunićar i spółka, plac Wacława - odczytywał beznamiętnie dane z dokumentów i wizytówek.
Pijak patrzył na niego przerażony, krew z rozbitych warg ciekła po krawacie, rozlana whisky zmieniła śnieżnobiałą koszulę w mozaikę różnej wielkości plam.
Barbarossa otworzył książkę adresową w telefonie.
- Weruszka, Milenka - ciekawe, która z nich to żona, a która kochanka? Honzik - to pewnie telefon do pańskiego syna. Ma pan dwie możliwości. Wyjść stąd albo poczekać, aż zadzwonię do kogoś z pańskich bliskich, żeby tu po pana przyjechał.
- Płacę tej dziwce ciężkie pieniądze, nie może mnie pan ot tak wyrzucić! - zirytował się mężczyzna. Ręce ciągle miał spętane obciągniętą marynarką.
Barbarossa uderzył go jeszcze raz, chwycił za kołnierz i bosego wypchnął na korytarz. Portfel rzucił mu pod nogi.
- Telefon sobie zostawię. Niech pan zgadnie, co się stanie, jeśli będzie pan robił problemy. Nie zapomnę też o kancelarii.
Facet patrzył na niego z niedowierzaniem, dopóki Barbarossa nie zamknął drzwi.
- Nie powinieneś tu przychodzić - powiedziała Elisabeta, kiedy wrócił do salonu.
Przez cały ten czas ani razu nie zaciągnęła się papierosem, ani razu nie strzepnęła też popiołu. Wąziutki, prosty język dymu unosił się w powietrzu, a szara, spopielona część papierosa pomału zyskiwała przewagę nad bielą bibułki.
Barbarossa nie wiedział, co zrobić z rękami, i na wszelki wypadek schował je do kieszeni. Wzrok wbił w okno, jakby nie chciał patrzeć ani na nią, ani na wystrój mieszkania.
- Nie powinienem. Musisz stąd wyjechać.
Poruszyła się, delikatnie szeleszcząc przy tym suknią.
- Nagle zacząłeś się interesować, jak zarabiam na życie? Chcesz mnie nawrócić na dobrą drogę? - jej głos zabrzmiał o wiele bardziej surowo niż jeszcze przed chwilą.
Barbarossa słyszał, jak nalewa sobie alkoholu i łapczywie pije. Jeszcze nigdy nie widział jej tak zdenerwowanej. Sam też nie przypominał sobie, żeby kiedykolwiek był tak zdenerwowany.
- Nie chcę cię nawracać na żadną drogę. Zarabiaj na życie tak, jak to uważasz za stosowne, ale nie tutaj. Nadchodzą złe czasy, właściwie to już nadeszły. Dużo ludzi wokół mnie umrze. Nie chcę, żeby ciebie to spotkało.
Zapadła ciężka cisza. Tylko z korytarza dolatywał przytłumiony głos wściekłego klienta, który przed chwilą wyleciał za drzwi.
- Mam dla ciebie sto tysięcy euro na początek. Możesz się osiedlić w dowolnym miejscu w Europie. Jeśli znajdę trochę czasu, sprzedam twoje rzeczy i wyślę pieniądze na adres, który mi wskażesz.
Stary zegar zagrał rzewnego menueta, zapałka zgrzytnęła o draskę. W pokoju rozniosła się woń aromatyzowanego papierosa. Barbarossa czekał na decyzję. Jeszcze nigdy nie podejmowała żadnej tak długo.
- Zobaczymy się jeszcze kiedyś? Przyjedziesz?
Znowu szelest sukni. Nawet nie używa tych samych perfum, przyszło mu do głowy.
- Nie. Ja też umrę. Czuję to.
- Mogę coś dla ciebie zrobić? - zapytała.
Nawet się nie spodziewał, że ludzki głos może tak szybko ulec zmianie - nagle zniknęła z niego cała wulgarność i napastliwość.
Odwrócił się do niej i prawie niezauważalnie pokręcił głową.
- Chyba nie. A właściwie to tak. W taksówce jest Michel, moja kotka. Zaopiekuj się nią. Poczekam na zewnątrz. Pospiesz się, proszę.

Rozdział dwudziesty dziewiąty

Podręczna artyleria i nowoczesne zabawki

W nocy ktoś był u mnie w pokoju. Pamiętani, że widziałam go siedzącego na krześle. Nieruchoma, wyprostowana postać. Miał rozczochrane włosy, przez które prześwitywał blask księżyca. Kiedyś, całkiem niedawno, jeszcze kilka dni temu, niemal nieznajomy mężczyzna przy moim łóżku przestraszyłby mnie nie na żarty, ale teraz wymamrotałam kilka słów w podzięce i odpowiedziałam na pytanie, którego rano już nie pamiętałam. Pilnował mnie, opiekował się mną i dbał, żeby niczego mi nie brakowało. Było jasne, że sama nie muszę się o nic troszczyć.
Rano wyskoczyłam z łóżka, zanim sobie uświadomiłam, jak bardzo wszystko mnie przez to zaboli. Stanęłam jak wryta w połowie drogi do szafy. Miałam pełną kontrolę nad ciałem. Siniaki, przynajmniej te, które wcześniej mogłam zobaczyć, zniknęły, a na dodatek - co ucieszyło mnie jeszcze bardziej - po bólu brzucha zostało tylko ledwo odczuwalne wspomnienie. Narzuciłam na siebie koszulkę przeznaczoną dla kogoś o głowę wyższego i dwukrotnie tęższego, a następnie ruszyłam w stronę łazienki.
Starałam się nie myśleć o przerażającej gonitwie z Frankiem Bernardem, o ludziach przywiązanych do stalowych szyn, po prostu o niczym, co pochodziło z tego koszmaru, w który zamieniło się moje dotychczasowe nudne życie. Przynajmniej nie przed prysznicem, przynajmniej nie przed założeniem ciuchów roboczych. Ciuchy robocze - to określenie mnie przeraziło. Czarny skórzany żakiet, golf i skórzane spodnie w tym samym kolorze, wysokie sznurowane buty - wszystkie te rzeczy, dotychczas stanowiące dla mnie przedmiot pożądania i przeznaczone dla ludzi o jakichś niepojętych zarobkach, wydawały mi się teraz mundurem, w który trzeba wskoczyć przed wyjściem do pracy.
Zaczęłam przeszukiwać artykuły higieniczne, które na wpół przytomna kupiłam na stacji benzynowej. Nie zamierzałam spędzić kolejnego dnia w łóżku i zamiast podpaski chciałam założyć tampon. W pierwszej chwili pomyślałam, że szwankuje mi wzrok. Albo że oszalałam. Otwierałam jeden za drugim nie tylko woreczki, ale same tampony. Wszystkie były czarne! A oprócz nich pozostałe środki higieniczne, które chaotycznie wrzucałam do reklamówki. W życiu nie widziałam czarnych tamponów! Głupi dowcip czy jakaś kampania marketingowa?
Machnęłam ręką, ubrałam się, błękitnego siniaka na prawym policzku delikatnie pokryłam fluidem. Zapragnęłam zrobić sobie intensywniejszy makijaż niż zwykle. Moje ulubione cienie pod oczy właśnie się skończyły, a szminka sama się otworzyła i złamała. Kiedy indziej porządnie by mnie to zirytowało, ale nie dzisiaj. Zamiast ulubionych brązowych i beżowych cieni zafundowałam sobie srebrnoszare, pomalowałam rzęsy na czarno, a do tego wszystkiego użyłam bardzo ciemnej szminki. Sięgnęłam po broń, zanim na dobrą sprawę w ogóle o tym pomyślałam. Kanciasty pistolet w dłoni dodawał pewności siebie, a przede wszystkim zapewniał poczucie bezpieczeństwa, choć dobrze wiedziałam, jak niewielka jest jego skuteczność. Pomyślałam, że najwyższy czas załatwić coś porządniejszego.
Na koniec spojrzałam w lustro i wtedy po prostu zdębiałam. Z błyszczącej tafli spoglądała na mnie kobieta, którą widziałam po raz pierwszy w życiu. Była atrakcyjna, o wiele bardziej atrakcyjna, niż sama kiedykolwiek o sobie myślałam. Spojrzenie miała ostre, przenikliwe, a w rysach jej twarzy skrywało się coś krwiożerczego, kociego, tak jakby drapieżnik przywdział cieniutką maskę człowieczeństwa. To chyba nie byłam ja. Proszę, jak kombinacja niewielkiej ilości makijażu i stresu może zmienić człowieka. Odłożyłam kosmetyczkę na półkę i ruszyłam w stronę salonu. Radio cicho grało, czasami dało się wychwycić ledwo słyszalne strzępy rozmów. Stanęłam w progu.
Filip sterczał przy oknie w luźnych spodniach od kimona i elastycznym podkoszulku, w ręku trzymał filiżankę kawy. Tylko on zarejestrował moją obecność, ale nic nie powiedział. Gruber i Kas siedzieli w wygodnych skórzanych fotelach, całkowicie pochłonięci tym, co mówił Barby Na kolanach Kasa leżał ogromny nóż z rękojeścią zdobioną jakimś orientalnym wzorem. Wspaniały staloryt kontrastował ze zniszczoną skórzaną pochwą, którą ktoś chyba potraktował ogniem, a potem przez dłuższy czas trzymał w szambie. Kas gładził opuszkami palców obnażoną część klingi.
Sprzęt Barby’ego zajmował cały stół. Rozpoznałam wagi laboratoryjne, coś, co przypominało małą prasę zaciskową, błyszczące łuski nabojów i całą masę pustych papierowych torebek. Barby wypełniał właśnie jedną z nich starannie odmierzoną ilością czarnego proszku. Włożył ją do łuski, którą następnie wsunął do zagłębienia w prasie. Zrozumiałam, że przygotowuje amunicję.
- Wyglądają jak naboje do karabinu - zauważył Gruber, nie odrywając wzroku od stołu.
Rozumiałam go. Mnie również fascynował kilkukilogramowy worek z prochem strzelniczym. Podobno nie wybucha, tylko bardzo szybko się spala, a powstałe gazy mogą spowodować eksplozję jedynie wtedy, kiedy ładunek jest szczelnie zamknięty. Precyzyjne i ostrożne ruchy Barby’ego wskazywały jednak, że jak zwykle praktyka nieco się różni od teorii. Włożył do prasy ostatnią łuskę, sprawdził, czy ołowiane kulki są prawidłowo ułożone, chwycił dźwignię i zaczął pomału przesuwać ją w dół. Wtedy zawarczał mały silnik, który odwalał większość roboty. W końcu Barby otworzył prasę i przyjrzał się efektom swojej pracy. Nabój wyglądał w jego dłoni na nienaturalnie duży, jego przednia część zakończona była metalowym szpicem.
- Półpłaszcz, masa naboju czterdzieści pięć gramów, otwór ekspansywny kryty w celu głębokiego przenikania, wybuch i maksymalny efekt wewnątrz obiektu. Energia wyjściowa około dwóch tysięcy dżuli - wyrecytował z namaszczeniem, jakby się co najmniej modlił.
Mówił po angielsku, Kas ledwo go rozumiał, ale mimo to w oczach tego małego Azjaty pojawił się szacunek i respekt. Być może wszyscy mężczyźni mają w genach fascynację do przyrządów i materiałów stworzonych do zabijania. Nawet Filip nie potrafił oderwać wzroku od naboju.
Gruber potrząsnął głową.
- A z czego ty chcesz strzelać? Jak będziesz latał po Pradze ze strzelbą na słonie, to po półgodzinie cię przymkną.
Barby odłożył nabój obok innych, wcześniej przygotowanych i chwycił wielką, obitą stalą walizę.
- Zamówiłem je kiedyś, właściwie nawet nie wiem po co. Wożę je wszędzie ze sobą od lat i za każdym razem przechowuję w skrytce w banku.
Otworzył walizkę i wyciągnął dwa potężne rewolwery z matowego metalu. Ośmiokątna lufa mierzyła tyle co moje ramię. Na pierwszy rzut oka sprawiały wrażenie masywnych i nieporęcznych, ale jednocześnie stuprocentowo skutecznych.
Gruber z niedowierzaniem pokręcił głową.
- Nowaku Barbarosso, ty oszalałeś. Nawet jeśli ten gnat po strzale się nie rozsypie, to i tak połamie ci łapy. Nikt nie może strzelać z takiego kalibru jedną ręką. Coś takiego miał Wehrmacht w czterdziestym trzecim pod Kurskiem i przerobił ruskie T-34 na kupę złomu bez pomocy dział! Poza tym taka długa lufa nie nadaje się do samoobrony.
Barbarossa chwycił jeden z rewolwerów, nacisnął przycisk zwalniacza, a grzbietem drugiej dłoni wychylił bębenek. Szczęk mechanizmu zabrzmiał jak uderzenie młota kowalskiego o kowadło ze srebra.
- Do obrony faktycznie raczej się nie nadaje, ale mnie nie chodzi o obronę. To jest Lindeman Special 0.500, komory przystosowane do ładunku wybuchowego mother load - recytował takim głosem, jakby czytał nam instrukcję obsługi ukrytą gdzieś w jego głowie.
Filip wziął łyk kawy i pokiwał głową, jakby wszystko działo się zgodnie z jego prognozami i oczekiwaniami, Gruber wykrzywił twarz, a zachwycony Kas z podziwem w oczach patrzył na swojego mistrza.
- Ja też będę potrzebowała czegoś porządniejszego od tych zabaweczek - włączyłam się do rozmowy. Odłożyłam swój pistolet na stół.
- Wy wszyscy zwariowaliście! - wybuchnął Gruber.
Barby odłożył rewolwer i podał mi broń, z której sam wcześniej korzystał - Desert Eagle Action Express. Teraz ten pistolet nie wydawał mi się już tak wielki.
- Słuchaj, Barbarossa, tak po prostu nie można! Zrobi sobie krzywdę przy pierwszym strzale, rozbije sobie głowę! W Stanach ta broń jest zabroniona, uznano ją za broń masowej zagłady! - lamentował zbulwersowany tłuścioszek.
Trzymałam potężne urządzenie służące do zabijania i oglądałam je sobie zupełnie obojętnie. Wiedziałam, że już go nie oddam. Miałam nadzieję, że w przypadku spotkania z Frankiem Bernardem czy podobnymi mu potworami będzie skuteczniejsze od tego, czego używałam do tej pory.
- Zabijesz ją. Nie rób tego!
Uświadomiłam sobie, że Gruber się boi. O mnie. Dziwne.
Najpierw spojrzał na mnie Kas, chwilę potem Filip i na końcu Gruber.
- Nie sądzę - zawyrokował Barby
Wszyscy jak na komendę pokręcili głowami, nie odrywając ode mnie wzroku. I na tym zakończyliśmy krótką wymianę poglądów. Ale i tak czułam się jak eksponat w muzeum figur woskowych.
- Co słychać? Jak tam KřehŻlek? - powiedziałam tylko po to, żeby przerwać kłopotliwą ciszę.
Odłożyłam pistolet na stół, nie wszedłby do mojej kabury. Bez broni czułam się naga. Barby oddał mi moją pukawkę, obserwując mnie badawczo. Podziękował kiwnięciem głowy. Zanim zdążyłam podejść do ekspresu, już stał przy mnie Filip z filiżanką w jednej ręce i dzbankiem w drugiej.
- Pan KřehŻlek czuje się coraz lepiej. Był w dużo gorszym stanie niż pani, ale dzisiaj powinien wyjść z łóżka - nakreślił sytuację, nalewając mi kawy.
Schody prowadzące na górę zaskrzypiały ktoś schodził ciężko i ostrożnie.
To był KřehŻlek. Całą twarz miał w siniakach, na jedno oko chyba w ogóle nie widział, a jego szlafrok kleił się od zaschniętej krwi. Dokuśtykał do kuchni, wziął puszkę piwa i usiadł ostrożnie na kanapie.
- Obudzilibyście i martwego - rzucił zniesmaczony w stronę Kasa. Potem ocenił wzrokiem rozłożony na stole arsenał. - Też bym chciał coś porządnego. Tego gnoja nie szło zatrzymać. - Napływające wspomnienia sprawiły, że w jego oczach pojawił się strach.
Barbarossa wskazał plik leżących na stole papierów.
- To od pana Aleksa. Analiza balistycznej odporności naszych nieprzyjaciół. W tradycyjnej skali należeliby do klasy sześć plus, ewentualnie siedem. Skuteczność jest tym większa, im pocisk głębiej przeniknie do ciała. To samo można powiedzieć o uszkodzeniu tkanek. Większa głębokość i większa powierzchnia uszkodzenia wydłużają czas regeneracji. Dlatego - zwrócił się do Filipa - nie mogą sobie tak łatwo poradzić w przypadku ran zadanych mieczem jak w przypadku ran postrzałowych.
- Co to znaczy balistyczna odporność klasy sześć plus, ewentualnie siedem? - chciałam wiedzieć.
- Klasa sześć zapewnia odporność na naboje z twardym jądrem, będącym standardem w nato, siódemka przed amunicją z karabinu - natychmiast wyjaśnił Barby.
Równie dobrze mógł nic nie mówić. Spojrzałam pytająco na Filipa.
- W praktyce wygląda to tak, jakby ich ciała były zbudowane wyłącznie z włókien kewlarowych, ceramiki i stali. Taka kanapka kuloodporna - odpowiedział z uśmiechem.
- Mein Gott! I pan uważa, że to na nich wystarczy? - Gruber przeszedł na angielski i skinął na rewolwery Barby’ego.
- Musimy próbować - odpowiedział z grymasem Kas po rosyjsku. Albo był telepatą, albo rozumiał angielski lepiej, niż się do tego przyznawał.
- Mamy jeszcze inną broń. O wiele bardziej skuteczny sztucer, używany do polowań w tropikach - wtedy w prosektorium spełnił swoje zadanie. Potem jeszcze karabin i kilka innych rodzajów broni. To, czego nie miał Friedrich, dostaniemy już wieczorem - powiedział na koniec Barby. - Po naszych ostatnich zakupach nikt nie odważy się z nami pogrywać.
Gruber wzruszył ramionami i machnął ręką. Kontynuowanie tego tematu było najwyraźniej ponad jego siły.
- Mam dla was prezent od pana Rubina. - Rozsiadł się wygodnie w fotelu i nagle wyglądał dumnie i pysznie, jakby tylko czekał na moment, w którym będzie mógł zrobić na nas wrażenie jakimś nowym technicznym bajerem.
- Cóż takiego? - podkręciłam nieco atmosferę, by go udobruchać.
- Lokalizator - wypalił entuzjastycznie.
Podał mi lustrzanki z grubymi oprawkami i płaskie pudełko przymocowane do nich elastycznym paskiem.
- Receptor znajduje się w pudełeczku. System funkcjonuje tylko wtedy, kiedy receptor i okulary są ze sobą zsynchronizowane. To znaczy, że pudełko należy zamocować na piersi w kierunku chodu, a okulary powinny być w tym czasie na oczach. Pozycja obiektu wyświetli się w polu widzenia. Musicie uważać na baterie, zarówno w receptorze, jak i w okularach. - Pokazał nam miniaturową baterię w oprawce okularów i mały element na spodzie pudełeczka.
Bez przekonania oglądałam te urządzenia. Wyglądały wyjątkowo pospolicie.
- Przy samej transmisji współrzędnych pozycyjnych pan Rubin zastosował dwa zupełnie nowe rozwiązania. Jak tylko utworzę dokumentację, natychmiast zgłoszę to do urzędu patentowego - promieniał Gruber. - I wcale nie chodzi o elementy elektroniczne. Te zostały uproszczone innym sposobem.
Założyłam okulary, a pudełko przymocowałam do swetra na wysokości piersi. Nie widziałam nic specjalnego.
- Lokalizator czego? Kiedy zacznie działać?
- Musi być jakiś cel - wyjaśnił Gruber. - Mam tutaj kawałek tkanki, którą przynieśli Filip i Barbarossa. - Podniósł z podłogi metalowy neseser i położył go na stole.
Kiedy przypomniałam sobie uciętą głowę, przeszły mnie ciarki. śKawałek tkanki” brzmiało znacznie lepiej.
- Póki co ta blaszana waliza go zakrywa. Nie wiem, co to za stop, całe to badanie przechodziło przez program komputerowy, a poza tym Yatson też nad tym pracował, kiedy ja spałem. Zmienialiśmy się - Gruber ciągnął wykład i jednocześnie odmykał zamek.
A Alex wciąż w piwnicy. Czas i intensywność jego pracy są nieosiągalne dla zwykłych śmiertelników. Jedyny sposób, w jaki można mu pomóc, to wszystko jak najszybciej zakończyć.
Nagle dostrzegłam czerwone kółeczko, które zatrzymało się na ścianie jakiś metr od Grubera. Jego krawędzie delikatnie falowały. Było oczywiste, że chodzi o iluzję wzrokową i że w rzeczywistości nie istnieje.
- Jest poza obiektem. - Pokazałam kierunek.
- No właśnie, wszystko zależy od wzajemnego położenia receptora i okularów. Na pudełku są dwa potencjometry. Proszę je nastawić tak, żeby identyfikator receptora był skierowany na walizę - wyjaśnił Gruber.
Zrobiłam, jak powiedział, i już po chwili urządzenie wskazywało dokładne położenie probówki schowanej w stalowej walizie.
- A zasada? - wmieszał się do rozmowy Filip.
- W podwójnej komorze w roztworze odżywczym pływają dwa kawałki tkanki. Jak już wcześniej tłumaczył to pan Rubin, tkanki te wykazują tendencję do łączenia się z większymi obiektami tego samego rodzaju. Stykają się przy tym ze ścianami komory pokrytej mikroskopowymi receptorami ciśnieniowymi. Już to można by opatentować. Interakcję tkanki z receptorami nieustannie rejestruje specjalnie zainstalowany mikroprocesor, a pozyskana informacja o położeniu obiektu jest przesyłana do okularów. Niestety, póki co nie znamy zasięgu lokalizatora, musielibyśmy skalibrować go przy użyciu obiektu, którego właściwości nie byłyby osłabione w wyniku długiego pobytu w roztworze odżywczym. Chodzi mi o żywy obiekt, o żywego potwora.
Gruber nagle zamilkł. Kiedy poruszał się na poziomie teorii, emanował z niego entuzjazm i zaangażowanie, ale praktyczna strona całego przedsięwzięcia wyraźnie go przerażała.
- To wspaniale - powiedziałam w końcu. - Przy pomocy tego urządzenia możemy ich namierzyć, a przy pomocy tamtych - wskazałam pistolety i prasę do nabojów - zniszczyć.
Po tych słowach zapadła cisza. Cztery poważne twarze bacznie mnie obserwowały. Dotarło do mnie, że nikomu z nich nie przyszło to do głowy, a jeśli nawet przyszło, to żaden nie potrafił powiedzieć tego głośno. Albo uznali to za bezsens. Zanim zdążyłam się poprawić i wytłumaczyć, że to głupota, że przy pomocy tego urządzenia uda nam się schować, uciec, po prostu ulotnić, jeden po drugim zaczęli kiwać potakująco głowami.
A potem, jak gdybym była jakimś generałem, każdy po kolei relacjonował mi wydarzenia dwóch poprzednich dni, które przeleżałam, przespałam i przepłakałam. Na szczęście o tym ostatnim nikt nie wiedział.

Rozdział trzydziesty

Barbarossa, Filip, Kas i ostatnia masakra wielkiego chana

To było drugie z trzech mieszkań, które w ciągu ostatnich kilku dni odwiedził Frank Bernard. Barbarossa czekał w tylnej części klatki schodowej już cztery godziny, dokładnie od piątej po południu. Przez cały ten czas nikt do mieszkania nie wszedł ani z niego nie wyszedł. Barbarossa nie usłyszał nawet najcichszego dźwięku, który by dochodził zza drzwi - właściciel mieszkania spał albo w środku nikogo nie było. Druga możliwość wydawała mu się bardziej prawdopodobna. Nagle cały budynek zadrżał, z zewnątrz doleciał hałas kół przejeżdżającego tramwaju. Ktoś wszedł na klatkę schodową i gwałtownie zatrzasnął drzwi. Barbarossa w skupieniu nasłuchiwał i liczył kroki. Doliczył do stu czternastu, a potem w zupełnej ciszy rozległ się dźwięk otwieranego zamka. To lokator z piętra niżej. Drzwi trzasnęły, Barbarossa znowu został na korytarzu sam. Wybrał numer i poczekał, aż zgłosi się osoba po drugiej stronie.
- Czysto, żadnych ruchów. Idę zajrzeć do środka.
- Zrozumiałem, nie rozłączam się.
W głosie Filipa, nieznacznie zdeformowanym przez mikrofon przyczepiony na wysokości więzadeł głosowych, było tyle samo spokoju, co w głosie Barbarossy. Trzecie mieszkanie obserwował Kas, hotel z powodu braku ludzi pozostał nieobstawiony. Mimo nalegań Mariki nie odważyli się włączyć jej do akcji. Przekonał ją dopiero argument Filipa, że Bernard zbyt dobrzeją zna. KřehŻlek potrzebował jeszcze trochę czasu, by dojść do siebie.
Barbarossa delikatnie wsunął wytrych do zamka i przez chwilę szukał poprawnego położenia. Usłyszał, jak przeskoczyła zapadka, i dokładnie w tym samym momencie prawą ręką ujął anatomicznie wyprofilowaną rękojeść rewolweru. Dopiero potem nacisnął klamkę i delikatnie pchnął drzwi. Głęboko w nozdrza wciągnął powietrze, a następnie bez obaw wszedł do środka. W mieszkaniu nikogo nie było, poznał to już po pierwszym wdechu. Brakowało zapachów zdradzających obecność ludzi, a co więcej, brakowało też zapachów zdradzających obecność życia - gotowania, prania ubrań, wszechobecnego aromatu dawno spożytego jedzenia, zapachu ciał lokatorów. To mieszkanie służyło jako skrytka, którą ktoś wykorzystywał do Bóg wie jakich celów.
Spokojniejszy, ale ciągle z bronią w ręku Barbarossa przeszedł przez dwa pokoje i kuchnię, w toalecie nie zapomniał zerknąć na liczniki wody i gazu oraz na całą instalację gazową i wodociągową.
- Ani śladu ludzkiej obecności - zameldował Filipowi. - Idę do hotelu.
Opuszczał mieszkanie równie ostrożnie, jak do niego wchodził. Przed budynkiem w dalszym ciągu nikogo nie było. Nie miał wrażenia, żeby ktoś go śledził. Powoli zapadał zmierzch, ale oświetlenie uliczne wypierało ciemność nocy nawet z najgłębszych zakamarków miasta. Barbarossa postawił kołnierz i przechylił kapelusz, by rondo jeszcze bardziej zakrywało mu twarz. W momencie kiedy skręcił w jedną z wąskich uliczek, zawibrował telefon i zgodnie z wytycznymi programu automatycznie przyjął połączenie.
- Nowak, mam coś ciekawego. Potrzebuję posiłków.
Kas musiał być wyjątkowo spięty, bo mówił z jeszcze wyraźniejszym akcentem niż zwykle. Kiedy artykułował głoski gardłowe, membrana słuchawki nieprzyjemnie rzęziła w uchu.
- Co się dzieje? - mruknął Barbarossa i wsiadł do samochodu. Ani przed sobą, ani w tylnym lusterku nikogo nie widział. - Właśnie wyjeżdżam, jesteś na stanowisku? - zapytał i jednocześnie odpalił silnik. Natychmiast wciął się pomiędzy ciężarówkę a jakąś skodę.
- No, w domu. Do mieszkania weszli dwaj faceci z wielką reklamówką. Są od nas. To znaczy zza Uralu. Z tego, co mówili, wynika, że na kogoś czekają, mają przekazać towar.
- Zostań na miejscu. Zgłoszę się, kiedy dojadę.
Wieczorem ruch nie był zbyt intensywny, dzięki czemu Barbarossa dotarł na miejsce jeszcze przed zakładanymi dwoma kwadransami. Wolno przejechał ulicą. Nie znalazł numeru 1145, ale zobaczył tabliczkę z numerem o jeden wyższym. Właściwy adres powinien się znajdować naprzeciwko. Teoretycznie, w Pradze wszystko jest możliwe. Barbarossa zaparkował sto metrów dalej i powoli ruszył w stronę obserwowanego przez Kasa domu. Kciukami rozchylił delikatnie poły płaszcza i małymi palcami dotknął rewolwerów. Minął właściwy adres, szedł dalej. Rondo kapelusza zakrywało mu niemal całą twarz. Przy najbliższej sposobności skręcił za róg. Natychmiast wywołał Kasa.
- Na zewnątrz czeka jeszcze trzech. Jeden z nich ma karabin. Jeśli dobrze widziałem, to takie same typki jak ty - jeźdźcy na koniach. Pozwolimy im dokończyć biznes i zobaczymy co dalej. Ściągnę tu jeszcze Filipa. Kiedy wyjdą z domu, pójdziemy za nimi - informował z twarzą odwróconą do ściany budynku.
- Wypróbuj te okulary - zaproponował Kas.
Barbarossa poczuł, jak wzbiera w nim irytacja. Nie podobało mu się, że jakiś mały dzikus z azjatyckich stepów myślał o rzeczach, które jemu nie przyszły do głowy. Spacerowym krokiem przeszedł przez ulicę i ukrył się w bramie kamienicy po przeciwnej stronie jakieś trzydzieści metrów dalej.
- Jeśli to ustrojstwo działa jak powinno, tym razem mamy do czynienia z ludźmi.

* * *

Po dziesięciu minutach telefon znowu ożył. Filip oznajmił, że dotarł na miejsce.
Wraz z gęstnieniem nocy ruch drogowy malał. Obok Barbarossy przeszły dwie osoby. Jedna w ogóle nie zwróciła na niego uwagi, a druga omiotła go wzrokiem i natychmiast odwróciła głowę. Barbarossa doskonale to rozumiał, na ich miejscu też by się wystraszył. Wpatrywał się w ciemność. Nagle, bez żadnego ostrzeżenia, w polu widzenia rozświetlił się okrąg identyfikacyjny i Barbarossa po chwili zauważył kroczącą szybko wzdłuż ściany postać. Po kilku metrach okrąg rozdzielił się na dwa i wtedy zauważył drugiego przechodnia.
- Kas, będziesz miał gości. Jest ich dwóch - zawahał się. - Urządzenie pana Rubina ich zidentyfikowało. Wiesz, co to znaczy?
- No, że muszę siedzieć cicho jak mysz pod miotłą. Postaram się nie oddychać.
Barbarossa nie wiedział, czy odpowiedź Kasa była ironiczna, czy raczej powinien ją potraktować poważnie. Azjata miał ze sobą pluskwę umożliwiającą podsłuch przez ścianę. Jednocześnie mógł przełączyć transmisję do wszystkich telefonów podłączonych do sieci. Barbarossa podejrzewał, że Kas skorzysta z tej możliwości. Chyba to miał na myśli, kiedy mówił o siedzeniu cicho jak mysz pod miotłą.
Para weszła do budynku. Nowak położył dłonie na rewolwerach. W najbliższej odległości pojawiło się czterech kolejnych uzbrojonych mężczyzn. Nie zamierzał dać im najmniejszej szansy. Słuchawka w lewym uchu ożyła i system odsłuchowy z pluskwy zaczął działać.
- Gudiwning, ewribady - odezwał się pierwszy rozmówca. Musiał studiować język pod okiem dobrych nauczycieli, a potem poprzeć teorię wieloletnią praktyką. Barbarossa mógłby się założyć, że facet był Czechem.
- U was jest djengi? - odpowiedział ktoś rosyjskim nasyconym gardłowymi dźwiękami. Podobnie mówił Kas.
- Oczywiście. Mamy przy sobie trzy miliony dolarów, dokładnie tyle, ile sobie państwo życzyliście. Pragniemy sfinalizować transakcję z panem Ahmadem Raszidem pomimo wcześniejszych nieprzyjemności. Jeśli zachodzi taka konieczność, gotówkę można przeliczyć - pierwszy facet przeszedł do doskonałej ruszczyzny, jakby prowadził wykład w sali pełnej biznesmenów.
Barbarossa syknął ze złości. Ahmad Raszid był jednym z najpotężniejszych naczelników klanowych i przeciwnikiem Rubina seniora. To właśnie przed atakiem na jego siedzibę zlikwidowano komando Rubina.
Na ulicy pojawili się przechodnie. Każdy szedł sam, każdy z innego kierunku i po różnych stronach ulicy, ale po chwili wszyscy weszli do tego samego budynku.
- Kas, uważaj, idą tam jeszcze cztery osoby - poinformował wspólnika Barbarossa. - Poczekam na dole i jakby co, będę cię osłaniał.
- A teraz bardzo proszę pokazać nam towar - usłyszał w słuchawce łagodny głos.
Potem coś kliknęło i nie był już w stanie rozpoznać poszczególnych dźwięków. Coś zaszeleściło, ktoś szybko oddychał.
- A zatem to jest czaszka samego Czyngis-chana. Wyobrażałem sobie, że będzie większa i ładniejsza. Co najmniej w koronie - powiedział ktoś po czesku. - Muszę jej dotknąć, inaczej nie zapłacimy.
Nie padła żadna odpowiedź.
- Ach! - zawołał zachwycony mężczyzna, a ton jego głosu znacząco się zmienił. - To ona! Czuję moc, to ona!
- Panowie, neseser z pieniędzmi jest wasz - dodał spokojnie jego wspólnik.
- Myślę, że zatrzymamy sobie czaszkę wielkiego chana oraz wasze pieniądze. Was jest tylko dwóch, a nas dużo, dużo więcej - zabrzmiał gardłowy rosyjski i jednocześnie dał się słyszeć dźwięk otwieranych drzwi.
- Panowie, właśnie popełniacie politowania godny błąd, który nikomu z nas nic dobrego nie przyniesie. Proszę się zastanowić nad swoją decyzją.
Barbarossa wstrzymał oddech. Ten mężczyzna mówił cały czas takim samym tonem, nawet w najmniejszym stopniu nie przejął się groźbami. Zagrzmiał wystrzał, po chwili następny i po nim już tylko jeden, a potem rozległ się dźwięk rozrywanego materiału, odgłos łamania kości, czyjś krzyk. Zapanowała cisza. Barbarossa nie bardzo wiedział, co się stało w mieszkaniu na trzecim piętrze, nie miał jednak wątpliwości co do tego, kto wyszedł z potyczki zwycięsko. Zaskoczyło go tylko, że Azjaci zdążyli wystrzelić zaledwie trzy razy.
- Bierz pieniądze, ja się zajmę czaszką. Ktoś powinien sprawdzić okolicę, czy nie zostawiliśmy śladów, które mogłyby zwrócić na nas czyjąś uwagę - rozkazał ten drugi. - Najlepiej jacyś nowi, żeby wiedzieli, że nie ma już drogi odwrotu.
Trzasnęły drzwi, słuchawka zamilkła i po upływie dwudziestu sekund automatycznie się wyłączyła. Z kamienicy wyszła ta sama para mężczyzn, każdy niósł walizkę.
- Kas, możesz wejść do mieszkania i zobaczyć, co się tam teraz dzieje. Zaraz przyjdę ci pomóc, Filip zostanie na zewnątrz - wyszeptał Barbarossa, w momencie kiedy obaj nieznajomi wsiedli do zaparkowanego nieopodal samochodu. - Nissan, ale macie wieśniacki gust - wycedził przez zęby, kiedy światła auta zniknęły w czerni nocy.
Ruszył w stronę mieszkania. Kiedy wszedł do środka, Kas przeszukiwał ostatniego trupa.
- Sądząc po tatuażach, należeli do najbardziej zaufanych członków komanda Raszida. Czterech ma rosyjskie paszporty, dwóch chińskie. Strzaskana czaszka, rozerwana klatka piersiowa, urwana ręka i trzy strzały w serce. Mały kaliber z tłumikiem - meldował Kas i już zabierał się do rozpracowywania zamków w szafach.
Barbarossa postanowił mu pomóc. Nie byli jeszcze w połowie, kiedy zgłosił się Filip.
- Uciekajcie, jeśli się da, to tylnym wyjściem. Przyjechały dwa auta, coś mi mówi, że ci chłopcy zaraz się u was zjawią.
Barbarossa opuścił na ziemię szufladę i spojrzał na Kasa.
- Ten dom ma tylko jedno wyjście.
- To nie są ludzie - syknął Filip. - Włączam silnik, wydostańcie się za wszelką cenę!
Wybiegli z mieszkania. Przeskakiwali co drugi stopień, ale przez korytarz w stronę bramy szli już ich goście jak spokojni, przykładni lokatorzy. Z naprzeciwka kroczyło czterech młodzieńców w dżinsach i kurtkach sportowych. Pełen agresji wzrok, nerwowe spojrzenia na boki. Chyba pierwszy raz robią coś takiego, pomyślał Barbarossa. Zbyt późno zorientował się, że ostatni z całej czwórki nieco zboczył i zamierzał zajść mu drogę. Napakowany koleś bardzo się bał i musiał sobie udowodnić, że da radę chudemu, zgarbionemu facetowi. Barbarossę zaskoczyła siła zderzenia. Zatrzymał się dopiero na ścianie, a przy upadku rozdarł sobie płaszcz.
- Jest uzbrojony - powiedział chłopak, który szedł na czele całej ekipy. - Chyba powinniśmy go zdjąć.
- Ma pistolet - oponował nieśmiało ostrzyżony na jeża młodzieniec w okularach.
- Nie może nam zaszkodzić - zaśmiał się szyderczo mięśniak, który sprowokował incydent.
Huknął strzał spotęgowany echem zamkniętego pomieszczenia. Barbarossa zamarł.
Ten, który twierdził, że naboje nie zrobią im krzywdy, zatoczył się i obrócił wokół własnej osi. Miał rozerwaną kurtkę na plecach, z rany sikała krew, ale mimo to nie upadł. Kolejny wystrzał. Głowa drugiego eksplodowała jak krwawy gejzer.
Barbarossie udało się wstać, ale po zderzeniu ze ścianą kolana miał jak z waty. Kas właśnie przełamał strzelbę, dwie puste łuski spadły na ziemię, w jego zębach błyszczały dwa kolejne naboje.
- To boli, to zajebiście boli! - jęczał chłopak trafiony w plecy, rzucając się jak opętany.
Kas nie zdążył nabić broni. Przywódca grupy już za nim stał. Machnął ręką, a drobniutki Azjata przeleciał kilka metrów w powietrzu i spadł jak szmaciana lalka na podłogę. Barbarossa strzelił z biodra bez celowania. Trafiony najpierw zastygł w bezruchu, a potem wolno osunął się na imitującą marmur podłogę. W porównaniu z odgłosem strzału z angielskiego pistoletu jego agonalny wrzask był zaledwie jęknięciem. Nieszczęśnik przebierał nogami, jakby chciał wstać, a ręce miał aż po łokcie zanurzone w ranie, która go niemal przepołowiła.
Powietrze zgęstniało od dymu, gorzki zapach prochu szczypał w nozdrza. Szef ekipy spojrzał niepewnie na Barbarossę, a potem na leżącego Kasa. Zanim Barbarossa zdążył cztery razy pociągnąć za spust, zobaczył, jak tamten nachyla się nad Azjatą. Pewnie najpierw chciał się pozbyć słabszego przeciwnika. Zupełnie niespodziewanie mignął nagle błysk stali, przywódca komanda wrzasnął i odskoczył, zakrywając rękami zakrwawioną twarz.
- Na nich! - rozkazał wahającym się towarzyszom.
Kas już stał na nogach, w dłoni miał wielki nóż, a w oczach żądzę mordu.
- Nie! Uciekamy! - wrzasnął Barbarossa.
Strzelił w pierś chłopaka, który oberwał już wcześniej w plecy i teraz zbliżał się powoli i niepewnie. Ból i przerażenie w jego oczach mieszały się z rosnącą pewnością siebie i poczuciem siły. Strzał powalił go na kolana.
Z domu wybiegli, w momencie kiedy na chodniku hamowało z piskiem opon czarne volvo.
Barbarossa wskoczył do tyłu, chwilę później wsiadł Kas. Filip natychmiast wcisnął gaz do dechy.
- Wszystko w porządku? - zapytał. - Ten facet, któremu pocięliście twarz, wygląda na porządnie wkurzonego - dodał, spoglądając w tylne lusterko.
Barbarossa zorientował się, że boli go klatka piersiowa przy każdym wdechu i wydechu; Kas, nawet sobie tego nie uświadamiając, cicho jęczał. Z ust ciekła mu krew.
- Ten, któremu Kas odstrzelił łeb, nie tyle będzie wkurzony, co posrany - wycedził Nowak pomiędzy jednym bolesnym oddechem a drugim. - Chyba mam połamane żebra. Następnym razem niech Marika załatwia to z nimi sama.
W samochodzie zapanowała cisza, zmącona tylko cichym odgłosem pracy silnika i szumem klimatyzacji. Barbarossa widział w lusterku zasępioną twarz Filipa.
- Dlaczego chcesz ją zostawić z tym samą? - zapytał Filip, kiedy spokojnie minęli wóz policyjny na sygnale.
- Poszedłem zobaczyć, którędy uciekała z KřehŻlkiem przed Bernardem.
- Chodzi ci o miejsce, w którym przeskoczyli Wyspową? To rzeczywiście niemożliwe do zrobienia.
Barbarossa pokręcił głową. Mówił po rosyjsku i Kas, w miarę jak odzyskiwał siły, słuchał z coraz większym zainteresowaniem.
- Wyspową też przeskoczyli, ale potem przebiegli jeszcze dwieście metrów i spadli na strych przez dach dopiero za Myslikovą.
- No i? - zainteresował się Azjata. - Nie znam Pragi.
- To znaczy - odpowiedział Filip po głębokim wdechu - że Marika i KřehŻlek przeskoczyli przez ulicę, która ma jakieś dwadzieścia, a może nawet trzydzieści metrów szerokości.
- Ale to przecież więcej, niż na olimpiadzie skoczył ten czarny Amerykanin, Lewis - Kas musiał się pochwalić swoją wiedzą.
- Co najmniej trzykrotnie - potwierdził zachmurzony Barbarossa, kończąc ładować bębenek w rewolwerze.
- No to nieźle skacze!
Barbarossa i Filip spojrzeli na Kasa zdziwieni.
- To dobrze, kiedy mężczyzna służy silnemu wodzowi. A królowa, która skacze trzy razy dalej od najlepszego mężczyzny na świecie, to dobra królowa. To moja królowa - dodał z dumą Kas.
Nikt mu nie zaprzeczał.
Nie kontynuowali konwersacji, ponieważ na ulicy rozległ się przeciągły jęk karetki pogotowia. Filip przy pierwszej sposobności zjechał z głównej ulicy, żeby zmniejszyć ryzyko wpadnięcia prosto na policjantów, których prawdopodobnie całkiem sporo jechało za karetką.
- Coś się dzieje, coś bardzo dziwnego - mruknął na koniec Barbarossa. - Wydaje mi się, że jeszcze tydzień temu taki cios by cię zabił. Mnie by wgniotło w ścianę. Ale zgadzam się z tobą. Jeśli człowiek ma już komuś służyć, to powinien dokonać dobrego wyboru. A madame Marika to dobra królowa.
Spodziewał się, że Filip wybuchnie śmiechem albo wyskoczy z jakąś sarkastyczną uwagą, ale on milczał. W świetle reflektorów pojawił się zupełnie bezsensownie ustawiony znak ograniczenia prędkości do trzydziestki. Filip posłusznie zwolnił.

Rozdział trzydziesty pierwszy

Kapitan KrćmĄř na dyskotece

Gdy tylko zadzwonił telefon, KrćmĄř otworzył oczy. Błysk reflektorów przejeżdżającego samochodu oświetlił firanki i na moment dodał im sennej elegancji pajęczej sieci. Ktoś rzucił czymś metalowym i po chwili rozległ się triumfalny okrzyk. Pijacy wracają z knajp, pewnie już wszystkie są zamknięte. Telefon nie przestawał dzwonić. Ten sygnał nie należał ani do Ivany, ani do nikogo z biura. KrćmĄř wyciągnął rękę po komórkę i znalazł ją dokładnie tam, gdzie ją wczoraj wieczorem odłożył.
- Słucham - rzucił sucho.
Czuł się zmęczony, ale głos miał żywy i melodyjny, jakby oczekiwał na tę rozmowę. Sam był tym zaskoczony.
- Potrzebuję pomocy, znalazłam pana numer telefonu, nie wiem, co robić! Błagam!
- Skąd pani dzwoni? Kim pani jest?
Zadał dwa pytania jednocześnie i wystraszył się, że jeszcze ją spłoszy. Rozmawiał z bardzo młodą kobietą, może nawet dziewczyną, ocenił po głosie. Przerażoną, na granicy histerii.
- Ja się boję.
To już był szloch. KrćmĄř przytrzymywał ramieniem telefon przy uchu i jednocześnie wyciągał z szafy czystą bieliznę. Jego wzrok przypadkowo zatrzymał się na pistolecie. Nie schował go jak zwykle do szuflady, sam nie wiedział dlaczego.
- Skąd pani dzwoni? Co pani grozi? Zaraz tam będę i postaram się pani pomóc - próbował śuspokoić rozmówczynię.
Zamiast koszuli wziął podkoszulek, zamiast normalnych spodni dżinsy i jeszcze golf. Nawet nie próbował ukryć broni pod ubraniem, sprawdził tylko, czy ma w portfelu legitymację.
- Jestem u Andreja. Ktoś zdemolował jego mieszkanie. Boję się, że ktoś mu coś zrobił. A potem znalazłam pana wizytówkę.
KrćmĄř zorientował się, że prawdopodobnie rozmawia z dziewczyną kuriera, z którym próbował się wczoraj skontaktować.
- Jak długo tam pani jest? - zapytał, zawiązując buty.
- Nie wiem, chwilę, godzinę, naprawdę nie wiem.
Nikogo z nią nie było, inaczej już dawno przestałby ją słyszeć. Nie miał złudzeń, jak by wtedy wyglądała. Ci dwaj, których miał okazję poznać, byli bezwzględni. Wprawdzie wydawało się mało prawdopodobne, żeby włamywacz wrócił do mieszkania, ale jeśli nie znalazł tego, czego szukał, mógł kręcić się wokół budynku i czekać na ofiarę.
- Niech pani wyjdzie z mieszkania i poczeka piętro wyżej. Zabiorę panią stamtąd. Umówmy się, że wcześniej zadzwonię, żeby wiedziała pani, że to ja. Niech pani przełączy telefon na cichy tryb i obserwuje wyświetlacz.
Mówiąc to, już ściągał windę. Przez moment wydawało mu się, że niepotrzebnie dodatkowo niepokoi dziewczynę, ale natychmiast przypomniał sobie faceta z wielkim łbem, który przeszedł z psem przez taflę szkła w drzwiach.
- Jak się pani nazywa?
- Sylwia, Sylwia HamovskĄ. - Zaczynała coraz głośniej płakać.
- W porządku, Sylwia. Zrób to, co ci powiedziałem. Po cichu. Zaraz tam będę - przeszedł z nią na ty. Autorytarnym tonem pomógł jej nieco opanować histerię.
Dociskał pedał gazu do samej podłogi. Ulice były niemal puste, miał nadzieję, że nie zatrzyma go żaden patrol. Znalazł się na miejscu trzy raz szybciej, niż gdyby próbował tam dotrzeć w dzień.
Zjechał z głównej ulicy, zatrzymał się na samym początku małej alejki i dalej szedł piechotą. W czteropiętrowym bloku, wybudowanym w połowie ubiegłego wieku, świeciło się raptem w dwóch oknach. Lubił zieleń w mieście, ale teraz przeklinał każde drzewo - za którymś mógł się ukrywać napastnik. Czuł się trochę dziwnie, idąc z pistoletem wzdłuż płotu do klatki numer 468. Zanim wszedł do budynku, wyciągnął z kieszeni telefon i wybrał pierwszy numer z listy odebranych połączeń. Z zapartym tchem wszedł do środka, po chwili znalazł włącznik oświetlenia. W ciemności wonie klatki schodowej były o wiele wyraźniejsze i bardziej nasycone niż w dzień. W budynku całkiem przyjemnie pachniało, żadnego moczu, dymu papierosowego, śmieci czy kurzu. Po chwili żarówki automatycznie się wyłączyły. Telefon KrćmĄřa zawibrował.
- To pan?
- Tak, jestem już na klatce i idę do ciebie na górę.
Kilkanaście sekund później stał twarzą w twarz z wychudłą, piegowatą dziewczyną. Miała na sobie wytartą kurtkę dżinsową, batikowe spodnie i skórzane buty za kostkę. W ręku trzymała kurczowo telefon, tak jakby od tego małego plastikowego pudełeczka zależało jej życie.
- To ze mną rozmawiałaś. Kapitan KrćmĄř, policja. - Natychmiast pokazał dokumenty, żeby chociaż trochę ją uspokoić.
Miała rozbiegane oczy, jak gdyby spodziewała się zagrożenia z każdej strony.
- Chodźmy do mieszkania sprawdzić, co tam się tak naprawdę stało - zaproponował.
Kiwnęła potakująco głową.
- Co cię tak przeraziło? - zapytał, gdy szli po schodach.
- Nie wiem. Ten nieporządek, to wszystko wygląda potwornie. A potem... pan. Mówił pan do mnie w taki sposób, jakby mi groziło jakieś niebezpieczeństwo.
KrćmĄř tylko przytaknął. Może niepotrzebnie się wystraszyła, może to wszystko było tylko nieporozumieniem.
Kiedy weszli do środka, zorientował się, że o nieporozumieniu nie mogło być mowy. Ktoś przeszukał mieszkanie bardzo dokładnie, dewastując i rozrzucając przy okazji wiele rzeczy. Część z nich zniszczono ot tak, dla samej uciechy. Albo z wściekłości, zweryfikował pierwszą myśl już po pobieżnym oglądzie mieszkania. Roztrzaskana szafa, wyłamane drzwi, rozbity telewizor. To go zastanowiło. Telewizor był stary, z masywnym, wypukłym kineskopem. Pamiętał, ile się namęczył jako dziecko, żeby coś takiego rozbić na śmietniku pod blokiem. Musiał sobie pomóc potężnym młotem na długim trzonku. Tylko że tutaj nic takiego nie widział. Wrócił do pomieszczenia, które służyło Tesařikovi prawdopodobnie jako pokój mieszkalny - sypialnia i pracownia w jednym. Na stole leżały wysypane z kartonu kartki papieru. Ktoś je wcześniej przeglądał.
- To są potwierdzenia odbioru paczek, które Andrej dostarczał. Nigdy nie był zbyt poukładany, brakuje mu wielu takich dokumentów - wyjaśniła dziewczyna. Ciągle jeszcze drżał jej głos.
- Zrobisz nam kawę? - zaproponował KrćmĄř, żeby ją czymś zająć, a zaraz potem uświadomił sobie, że filiżanka czegoś ciepłego dobrze im zrobi.
Na chwilę się zamyśliła. W końcu kiwnęła głową, kosmyk tłustych włosów opadł jej na czoło. Były kasztanowe, przechodzące właściwie w czysty brąz. Szesnaście, może siedemnaście lat. KrćmĄř miał ochotę poradzić jej, żeby częściej myła głowę, wtedy na pewno wyglądałaby dużo lepiej. Skoncentrował się jednak na dokumentach. Brakowało wszystkich pokwitowań z ostatnich dwóch tygodni. Powiedział to w stronę drzwi, zza których dochodził bulgot gotującej się wody.
- Mówiłam panu, że jest niepoukładany. Strasznie długo trzyma je w bagażniku przy motorze.
KrćmĄřowi ulżyło. Wszystko wskazywało, że intruz nie znalazł tego, czego szukał.
- Andrej to twój chłopak? - zapytał, kiedy weszła do pokoju z dwoma obtłuczonymi kubkami.
Starał się mówić rzeczowo, beż żadnych emocji w głosie. Powinna teraz siedzieć z rodzicami w domu, a nie w mieszkaniu jakiegoś chłopaka. Powstrzymał jednak chęć udzielania rad rodzicielskich. Napił się kawy. Nie posłodziła. Może była zwolenniczką zdrowego żywienia, a może po prostu Andrej nie miał w domu cukru.
- Coś tak jakby - odpowiedziała po chwili wahania. - Nie wiem, gdzie jest teraz. Chciał jechać z chłopakami na jakiś motocross, a potem do klubu. Nie lubię motorów, ale on ma na tym punkcie bzika. Powiedziałam mu, że nie pójdę, ale potem zmieniłam zdanie. Tylko że on miał wyłączoną komórkę, a kiedy przyszłam tutaj, już go nie było. Pewnie pojechał prosto z pracy.
KrćmĄř obserwował, jak dziewczyna pomału upija gorącą kawę. Wpatrywała się w kubek, trzymając go obiema dłońmi.
- Nie możesz tu zostać. To jest miejsce przestępstwa. Zgłoszę to do centrali i rano ktoś się tu pojawi. Zawieźć cię gdzieś?
- No, mieszkam z kilkoma koleżankami na Kobylisach.
Dopił kawę i skinął na drzwi wyjściowe.
- Podrzucę cię.
Nie miał sumienia wysyłać niepełnoletniej dziewczyny do domu w środku nocy komunikacją miejską. Ruszył w stronę wyjścia i ledwo powstrzymał cisnące się na usta siarczyste przekleństwo.
Na plakatach modelek, zdjęciach samochodów i motorów wisiał kawałek papieru:
Przyjedź do śChorosza”. Będą grały Włochate Żarówki, prześpimy się u Pabiego. Miałem dzisiaj dobry dzień, kocham cię, A.
Pod tekstem Andrej niedbale narysował auto z napisem taxi w ramce w kształcie serca. Spod rysunku wystawała jeszcze jedna szpilka.
- Nie zauważyłam tego - wyszeptała Sylwia.
KrćmĄř podszedł bliżej i dokładnie obejrzał kartkę.
- Włamywacz na początku też nie - ocenił. - Dopiero kiedy wychodził, tak jak my.
Do notatki był jeszcze przyczepiony banknot, sądząc po kolorach strzępków - pięćsetkoronowy.
- Co to jest śChorosz”? Gdzie to jest? - zapytał KrćmĄř.
- śChorosz” to klub w okolicach Chuchli. Trochę na uboczu, ale wiem, jak tam trafić. - W głosie Sylwii znowu pojawił się strach. - Myśli pan, że ktoś chce mu zrobić krzywdę?
- Nie, chce tylko uzyskać pewne informacje. Chodźmy. Musimy tam być przed nim.
A ja chcę zapytać chłopaka dokładnie o to samo, ale z pewnością będę używał o wiele łagodniejszych metod, dodał w duchu.
W samochodzie po krótkiej chwili wahania wybrał numer do dyspozytora. Nie miał wprawdzie nic konkretnego, ale nie chciał ryzykować potyczki na drugim końcu Pragi bez możliwości wezwania posiłków.
- Kapitan KrćmĄř. Jadę prywatnym samochodem w kierunku Chuchli, dokładny adres podam później. Poszukuję świadka w sprawie Mariki Zahańskiej. Ktoś jeszcze go szuka, niedawno włamał się do mieszkania. Poślijcie tam jakiś patrol. I przekażcie wszystkim patrolom markę i numer mojego samochodu, żeby nikt mnie nie zatrzymywał. - Podyktował wszystkie dane. - Próbuj dzwonić do Andreja, może już włączył komórkę - zwrócił się do Sylwii i dodał gazu.

* * *

Bramkarz w krótkich spodniach, skórzanych butach i ciasnej koszulce eksponującej muskulaturę, a wraz z nią jeszcze większy bebech, spojrzał na Sylwię, a potem z pogardą zmierzył wzrokiem KrćmĄřa.
- Dziewucha za friko, a ty za stówę.
KrćmĄř bez słowa sięgnął do portfela i podał chłopakowi banknot. Z przyzwyczajenia spojrzał na jego ramię, ale nie zauważył żadnych śladów po ukłuciach.
W środku panował półmrok, w jednostajnym rytmie ogłuszająco huczały basy.
- Gdzie on może być?
Choć byli ściśnięci ze sobą przez napierający z każdej strony tłum, bał się, że Sylwia go nie usłyszy.
- Albo gdzieś przy didżeju, albo przy barze zamawiają piwo - odpowiedziała.
Zrezygnowany KrćmĄř wzruszył ramionami i nieco bardziej energicznie zaczął się przepychać przez pulsujący w rytm muzyki tłum w stronę głośników. W powietrzu unosił się smród dymu tytoniowego, nieco złagodzony charakterystycznym zapachem marihuany.
Nie mógł pojąć, co ci gówniarze widzą w tak monotonnej muzyce. Gdyby tańczyli do czegoś bardziej normalnego, na przykład do Metalliki albo ac/dc... Tymczasem patrzył na coś, co dla niego było najwyżej katowaniem bębenków. Niezadowolenie, że nie rozumie współczesnego świata, pomogło mu poradzić sobie ze stresem i napięciem. Kilka razy przemierzyli z Sylwią salę taneczną. Dziewczyna wypytywała ludzi - nie słyszał ich, ale widział, że odpowiedzi są negatywne.
- A teraz to, na co wszyscy czekacie! Włochate Żarówki! - tymi słowami zakończył pracę przy stole mikserskim chłopak z włosami zafarbowanymi na czerwono. Zapalonym papierosem wyczarował na chwilę w powietrzu jakiś abstrakcyjny obraz.
- Teraz na pewno tu przyjdzie, przyjechał tu tylko dla nich! - krzyknęła Sylwia i ruszyła w kierunku wyjścia.
KrćmĄř przez cały czas rozglądał się dookoła; szukał kogoś, kto tak jak on nie pasował do tego świata. I znalazł go, wysokiego mężczyznę w ciemnych okularach. Właśnie one go zdradziły.
Szybko podążył za przewodniczką, obserwując mężczyznę kątem oka. Sylwia nagle się zatrzymała i zaczęła całować przysadzistego chłopaka ostrzyżonego na jeżyka. Andrej raczej się nie przejmował doborem stroju na dyskotekę - ciężkie buty, skórzane spodnie i koszula w kratę.
Wyglądało na to, że Sylwia zapomniała o całym świecie, pochłonięta pocałunkami.
- Kapitan KrćmĄř - przedstawił się. - Dokonano dzisiaj włamania do pańskiego mieszkania, muszę z panem porozmawiać. Na zewnątrz.
Parka przestała się całować, a chłopak spojrzał zdumiony na KrćmĄřa.
- I w związku z tym pan mnie szuka? Pierwszy raz widzę, żeby policja tak dbała o obywateli.
- Pomógł mi, strasznie się bałam. Ten facet, który był u ciebie w mieszkaniu, on cię szuka - próbowała wszystko wytłumaczyć Sylwia.
KrćmĄř dałby jej na wyjaśnienia całą wieczność, ale to nie on decydował o tym, ile mają czasu. Gdy jego spojrzenie spotkało się z ciemnymi okularami, nieznajomy zmienił ułożenie ciała i natychmiast ruszył w ich kierunku. Stojący mu na drodze ludzie padali jak kręgle po spotkaniu z kulą. KrćmĄř chciał sięgnąć po pistolet, ale rozmyślił się w ostatniej chwili. Tutaj i tak nie mógł go użyć.
- Nie mamy czasu, ten facet jest niebezpieczny i idzie po ciebie! Najłatwiej będzie mi go zatrzymać na zewnątrz, chodźmy!
Bardziej niż treść przekazu na chłopaku zrobiła wrażenie jego forma.
- Możemy wyjść tyłem, z drugiej strony są drzwi - powiedział Andrej i ruszył jako pierwszy, trzymając Sylwię za rękę.
- Uciekajcie! - wrzasnął KrćmĄř, kiedy zauważył, że facet nabiera szybkości.
W sali wybuchła panika, upadający przewracali następnych, ktoś zaczął krzyczeć z bólu. KrćmĄř przepchał się przez tłum ludzi skłębionych przy barze, minął otwarte drzwi toalety i już był na zewnątrz. W porównaniu z kakofonią dyskoteki wydawało się, że na zewnątrz panuje cisza absolutna.
- Na bok - rozkazał. - Zatrzymam go.
Wyjął z kabury pistolet. Nie odbezpieczył go, ale odciągnął kurek. Drzwi wyleciały w powietrze. KrćmĄř znalazł się twarzą w twarz z wąsatym, bladym mężczyzną ubranym w tweedową marynarkę. Nieznajomy nie miał żadnej broni.
- Policja, pańskie dokumenty - rozkazał KrćmĄř i lewą ręką machnął facetowi przed oczami legitymacją służbową.
Przez cały czas trzymał go na muszce, mimo że nie miał ku temu żadnych powodów i właśnie łamał przepisy. Denerwował go ten facet. Po chwili przyznał sam przed sobą - ten facet go przerażał.
- Chcę wiedzieć, gdzie się ukrywa Alexander Rubin - powiedział cicho nieznajomy. - Proszę mi to powiedzieć, a nikomu nic się nie stanie.
Pogróżka wypowiedziana w stronę wylotu lufy wydawała się nieco absurdalna, ale KrćmĄř właśnie w tym momencie przestał wierzyć w skuteczność swojej broni.
- Dokąd zawiozłeś zakupy dla Mariki Zahaňskiej? Duża ilość skórzanych ciuchów w bardzo wysokiej cenie - mężczyzna zwrócił się bezpośrednio do Andreja, jakby w ogóle nie widział uzbrojonego policjanta.
- Pańskie dokumenty - KrćmĄř próbował odzyskać kontrolę nad sytuacją.
Przybliżył rękę do ciała, gdy tylko mężczyzna zrobił krok. Chciał strzelić, ale nie zdążył - zanim się zorientował, już leżał na ziemi bez broni. Nieznajomy wyrwał mu ją z ręki i przechodząc obok, podciął go jakby od niechcenia, a potem stanął przed Andrejem i Sylwią.
- Chcę adres, pod który zawiozłeś zakupy w poniedziałek. I ty mi go dasz. Albo z własnej woli, albo pod przymusem.
Wycelował pistolet w Andreja, a po chwili skierował lufę w stronę Sylwii.
KrćmĄř przypomniał sobie nagle jednego z uczestników strzelaniny na Małej Stronie, portret pamięciowy był wyjątkowo dokładny.
Ulicą obok pędziło auto, gdzieś w oddali migotały już niebieskie koguty.
- Obiecaj mu, że powiesz, tylko że teraz nie wiesz! - bezgłośnie, wyraźnymi ruchami ust, KrćmĄř podpowiadał Andrejowi, próbując jednocześnie wstać.
- Nie wiem, naprawdę, musiałbym sprawdzić! - krzyknął Andrej.
KrćmĄř zacisnął zęby. Strasznie bolał go brzuch. Właściwie nie upadł, raczej został ciśnięty o ziemię. W bladym świetle lamp zobaczył, jak trupio biały palec odbezpiecza broń. Facet strzeli, tego był pewny.
Samochód znajdował się już niemal na wyciągnięcie ręki.
Teraz! - pomyślał KrćmĄř i doskoczył do napastnika. Mężczyzna niczego nie usłyszał, ogłuszony pracą silnika nadjeżdżającego auta. Upadł tuż przed maską, uderzenie odrzuciło go o dobre dziesięć metrów. Auto wpadło w poślizg i zatrzymało się na płocie po drugiej stronie ulicy. Światło koguta było już całkiem blisko. KrćmĄř odetchnął z ulgą. Co dalej? Automatycznie schylił się po swoją broń, która upadła nieopodal.
Z policyjnej skody z charakterystycznym zielonym pasem wyskoczył tłusty policjant w towarzystwie drugiego, jeszcze bardziej spasionego.
- Jestem z policji. - Zanim mężczyźni zdążyli o cokolwiek zapytać, KrćmĄř pokazał im legitymację. śMamy martwego”, chciał kontynuować, ale rozejrzał się w poszukiwaniu ciała - nigdzie go nie było. Sylwia i Andrej tulili się do siebie przerażeni. KrćmĄřa zamurowało.
- Przed chwilą doszło tu do wypadku, to wy jesteście z tego patrolu, o który prosiłem? - zapytał, zamiast cokolwiek wyjaśniać.
Policjanci wyglądali na zbitych z tropu. Ten bystrzejszy zaczął mętnie tłumaczyć, że ścigali samochód, który nie zatrzymał się do kontroli. Według wszelkich znaków na niebie i na ziemi chodziło o niebieskiego fiata zaklinowanego między resztkami płotu i dwoma drzewami.
- W porządku. - KrćmĄř chciał jak najszybciej zakończyć rozmowę. Świadomość, że nieznajomy może go obserwować gdzieś z ukrycia, powodowała, że po plecach ściekał mu lodowaty pot. - Zajmijcie się kierowcą, zadzwońcie na pogotowie. Jeśli będziecie czegoś ode mnie chcieli, wiecie, gdzie mnie szukać. To są moi świadkowie, muszę ich odwieźć. Na razie, panowie - pożegnał się.
Gestem nakazał Andrejowi i Sylwii, by obeszli budynek i wsiedli do jego samochodu. Dopiero kiedy wrzucił dwójkę, uleciało z niego napięcie.
- Potrzebuję tego adresu, pod który zawiozłeś w poniedziałek duże zamówienie - zwrócił się do Andreja. Chłopakiem zaczęło telepać. - Nie grożę ci. Po prostu szukam kobiety, która te rzeczy kupiła, to wszystko.
- Mam go w motorze.
KrćmĄř postanowił, że będzie traktować tę dwójkę tak, jak traktuje się dzieci. Na jego oczach oboje rozsypywali się na części.
- A gdzie masz motor?
- W ogrodzie u kumpla.
- W porządku.

Rozdział trzydziesty drugi

Wypowiedzenie

Kiedy Barby z Filipem i Kasem pojechali obserwować miejsca, w których ostatnio pojawiał się Frank Bernard, jeszcze raz zmieniłam KřehŻlkowi opatrunki. Zabroniłam mu wstawać z łóżka, chociaż wszystko goiło się w niewiarygodnym tempie. Nie wiedziałam, do jakiego stopnia zawdzięcza to swojemu systemowi immunologicznemu, a do jakiego automatom enzymowym Aleksa. Tak czy inaczej, jednak przy każdym kroku zaciskał zęby z bólu i odgrywanie roli twardego faceta kosztowało go wiele wysiłku. Godzinę później poszłam zapytać, czy jeszcze czegoś potrzebuje, ale on już spał jak suseł.
Byłam strasznie szczęśliwa, że nie muszę nigdzie wychodzić. Wprawdzie nic mnie nie bolało, ale nie czułam się jeszcze gotowa na zabawę w ganianego po dachach. Przez najbliższe dwa dni wolałam sobie odpuścić podobne atrakcje.
Barby ostrzegał, że nasi wrogowie posuną się do wszystkiego, byle dobrać nam się do tyłków. W pierwszej kolejności przestrzegał przed kontaktami z bliskimi. Mówił o tym jak zwykle beznamiętnie i pragmatycznie. Przerażało mnie to. Ja na szczęście wysłałam swoich rodziców na wakacje, a oprócz nich nikogo bliskiego nie miałam. Na wszelki wypadek chciałam jednak powiadomić znajomych, że przez najbliższy miesiąc będę na urlopie, i poprosić, żeby nie próbowali się ze mną kontaktować.
Połączyłam się z Internetem dokładnie według instrukcji zapisanych przez Grubera na kartce papieru z notatnika. Oprócz spamu znalazłam w skrzynce wiadomość od Oliny Podobno dzwonili do niej jacyś ludzie i wypytywali o mnie, sami mężczyźni. Wysłałam jej taką samą informację jak wszystkim innym, z krótkim, nieco bardziej osobistym dopiskiem. Od czasu kiedy podebrała mi Pavla, nie spotykałyśmy się za często. Nie dlatego, żebym ciągle miała do niej żal, ale raczej ze względu na odmienny styl życia. Dwójka dzieci potrafi wywrócić człowiekowi cały świat do góry nogami.
Czytając drugiego e-maila, dostałam gęsiej skórki. Pan Vladmír Vejval oznajmił mi wielce kurtuazyjnym stylem, że wprawdzie przyjęłam wynagrodzenie w wysokości pięciu milionów euro, ale nie wywiązałam się z przyjętych zobowiązań. W związku z powyższym zostaję umieszczona na liście nieprzyjaciół jego współpracowników. Oczywiście w przypadku natychmiastowego przekazania informacji o miejscu pobytu pana Rubina zostanę przeniesiona na listę sojuszników i otrzymam drugą część wynagrodzenia. Ten człowiek chyba naprawdę był bankierem albo politykiem. Napisał ten tekst jak niewinną informację, a przecież groził mi śmiercią. A może nawet czymś jeszcze gorszym.
Przez około godzinę bawiłam się składaniem i rozkładaniem nowej broni. Barby zwrócił mi uwagę, że ze względu na kaliber na mechanizmie spustowym osadzają się resztki spalonego prochu strzelniczego i trzeba go regularnie czyścić. O dziwo, szło mi to całkiem sprawnie i nie potrzebowałam żadnych dodatkowych narzędzi, by ułatwić sobie pracę. Jedną kaburę założyłam pod ramię, drugą na plecy. Nawet w luźnej skórzanej kurtce wyglądałam jak bratanek garbatego dzwonnika z kościoła Matki Bożej. I na dodatek nieco kulawego. Do tego jeszcze kuloodporny komplet, który dodawał mi jakieś dziesięć kilo, ale ostatecznie było mi już wszystko jedno.
W ten sposób wykonałam wszystkie czynności, które pozwalały mi zapomnieć o potworach biegających po Pradze, o istotach odmawiających śmierci po wielokrotnym trafieniu z broni palnej. I w końcu o Barbym, Filipie oraz Kasie. Żaden z nich nie należał do mojego starego świata. Wolałam już zejść na dół do Aleksa, co prawda on też nie należał do mojego starego świata, ale... Doszłam do wniosku, że jednak lepiej będzie nie kończyć.
Gruber pracował przy komputerze. Na monitorze co chwilę wyświetlały się okna z jakimiś poleceniami i uwagami.
- Informacje od Aleksa? - zapytałam.
- Tak. Siedzi na dole przy maszynach, ciągle czegoś potrzebuje. Właśnie się włamałem do biblioteki Instytutu Technologii w Massachusetts, szukam na jego prośbę czegoś o formalizmie matematycznym Kaichotona.
Nic mi to nie mówiło. Przez chwilę obserwowałam Grubera przy pracy. Może jakoś specjalnie za nim nie przepadałam - wydawał mi się niesympatycznym oblechem - ale trzeba przyznać, że na swoim fachu znał się naprawdę dobrze. Przewijał okna z danymi ściągniętymi z najbardziej znanych instytutów, bibliotek i uczelni świata.
- Yatson jeszcze śpi?
- Tak, chciał mnie zmienić. Wyglądał na strasznie wymiętolonego. Rzucił tylko okiem na ekrany z informacjami o stanie zdrowia pana Rubina i sprawdził pocztę. Powiedziałem mu, że nikogo nie ma, nic się nie dzieje, i wysłałem go z powrotem do łóżka - odpowiedział Gruber, nie odrywając oczu od monitora.
Nie byłam tego całkiem pewna, ale chyba przez ułamek sekundy na monitorze migotało logo Amerykańskiego Ministerstwa Obrony i napis ściśle tajne. Wolałam jednak nie pytać o szczegóły. Ekran komputera stojącego obok miał ustawiony jako wygaszacz fotomontaż złożony z jednego rosyjskiego rakietoplanu i wszystkich amerykańskich. Ktoś się musiał nieźle napracować, żeby coś takiego zrobić. Maszyny leciały jedna za drugą niczym jakaś kosmiczna eskadra.
Gruber uchwycił mój wzrok.
- Hobby - wyjaśnił. - Napisałem jedną pracę doktorską na temat niewymagającego źródła energii nadprzewodnictwa w przestrzeni kosmicznej. Zajmowałem się też naukowo zagadnieniami związanymi z tarczą chroniącą przed promieniowaniem w czasie lotów międzyplanetarnych.
Uświadomiłam sobie, że Gruber to człowiek z wysokimi kwalifikacjami w niejednej dziedzinie. Znał się właściwie na wszystkim, co miało związek z nauką i techniką. Sam zainstalował nasz system bezpieczeństwa, do sieci również podłączaliśmy się dzięki niemu. Wprawdzie to nie była moja sprawa, ale po prostu musiałam zadać to pytanie:
- Dlaczego nie pracuje pan gdzieś w laboratorium? Mógłby pan prowadzić własne badania, co pan tu z nami robi? - Gdy tylko skończyłam mówić, pomyślałam, że popełniłam nietakt.
Gruber spochmurniał, a jego niemiecki akcent stał się nagle wyraźniejszy.
- Ze względu na pieniądze, Rubin senior płaci jak król. A nawet... - na moment umilkł. - Wie pani, ja znam granice swoich możliwości. Mógłbym stać na czele jakiegoś zespołu badawczego, miałbym szansę na karierę naukową - gdyby tylko mi na tym zależało. Przy odrobinie szczęścia czasem coś bym odkrył, coś wynalazł, coś, co by się znalazło w podręcznikach na dziesięć, może piętnaście lat. A z Aleksem... - nie dokończył zdania i wzruszył ramionami. Po chwili jednak z miną nastolatka, który rozprawiał o jakimś idolu, ulubionym piłkarzu czy piosenkarzu, podjął monolog: - On jest jak wulkan, jak źródło inspiracji, lawina pomysłów, nieszablonowych rozwiązań, nowatorskich spojrzeń na rzeczywistość. Zjawiska, które ja, właściwie każdy normalny człowiek musi kilkakrotnie uprościć, spojrzeć na nie z różnych stron, żeby je w ogóle zrozumieć, on widzi od razu. Gdyby tylko chciał któreś ze swoich rozwiązań wykorzystać komercyjnie, stałby się jednym z najbogatszych ludzi na świecie.
Teraz wyglądał jak ksiądz opowiadający z przejęciem o świętym, a ja mimo to zaczęłam się zastanawiać, za ile genialnych pomysłów Aleksa skasował pod stołem jakieś pieniądze.
- Razem z nim docieram do granic poznania, widzę dalej, niż kiedykolwiek sam mógłbym zobaczyć. To jest, to jest... - nie znajdował już odpowiednich słów dla swojego uniesienia.
Niewykluczone, że jednak żadnego z tych wynalazków nie ukradł Aleksowi.
- Rozumiem - powiedziałam z uśmiechem. Zupełnie nie wiem dlaczego, ale po raz kolejny ten denerwujący tłuścioszek wydał mi się nieco sympatyczniejszy. - Chciałabym go zobaczyć. To znaczy Aleksa - wypowiedziałam głośno życzenie.
Gruber rzucił okiem na monitor, na którym w czasie naszej pogawędki pojawiło się kilka okien z prośbami i pytaniami.
- Alex rozpracowuje jednocześnie kilka problemów i zdaje sobie sprawę, że czasem po prostu nie nadążam. Zanim będę gotowy z tym, o co mnie prosi, muszę zrobić to. To najważniejsza część badań. - Wskazał kilka nałożonych na siebie okien. - Mam teraz chwilę czasu. Zaprowadzę panią do niego, ale nie może mu pani przeszkadzać. Doktor Yatson tłumaczył pani, w jaki sposób Alex wpada w trans, prawda? - upewniał się jeszcze.
- Można tak powiedzieć - przytaknęłam.
Gruber wstał i ruszył po schodach na niższy poziom piwnicy.
Przed wejściem do drugiego laboratorium stało dziwaczne blaszane monstrum. Kilka czerwonych, przezroczystych kostek chaotycznie wirujących w zamkniętym walcu co chwilę rozbłyskało światłem tuż za stalowym tubusem skierowanym w stronę szklanego klosza.
- Co to jest? - nie mogłam powstrzymać ciekawości.
Ten przedmiot wyglądał niczym fantazja dziewiętnastowiecznego ilustratora, który zapragnął namalować wynalazek jakiegoś maniakalnego naukowca.
Gruber wzruszył ramionami.
- Nie mam pojęcia. To jest podłączone do komputera i do sieci. Wiem tylko, że w środku znajduje się generator liczb losowych, a te kosteczki są wykonane ze sztucznych rubinów z jakąś irydową mozaiką. Czasami Alex stworzy jakąś rzecz, która pozornie niczemu nie służy. Może bawi się w ten sposób, a może jego myśli biegną po nieznanych i niedostępnych nam drogach. Cały on. Niech pani nie zapomina, co mówił Yatson, i nie przerywa jego transu.
Alex wciąż biegał pomiędzy urządzeniami w swym niekończącym się tańcu. Już na pierwszy rzut oka wyglądał na jeszcze bardziej wychudzonego, a na jego wygolonej głowie przybyło kilka elektrod. Wychodzące z nich przewody splatały się w jeden czarny kabel o grubości ludzkiej ręki, którego właściwe położenie zapewniał przymocowany do sufitu trzystopniowy manipulator. Alex niemal w dosłownym znaczeniu zmienił się w kukiełkę sterowaną rozkazami jego własnych wynalazków.
Nieco dalej stał monitor z ogromnym ekranem i podłączoną do niego klawiaturą.
- Wczoraj tu tego nie było. - Wskazałam na nowy nabytek.
- Nie było - zgodził się Gruber. - To pomysł Aleksa. Wpada w coraz głębszy trans, neurony w korze mózgowej pracują już ostatkiem sił i jego organizm ma albo niedługo będzie miał problemy z dostarczaniem do mózgu glukozy oraz innych śladowych substancji gwarantujących poprawne działanie układu nerwowego. Jakiekolwiek naruszenie równowagi fizjologicznej może spowodować śpiączkę, a nawet śmierć.
Kiwnęłam głową. Ludzki mózg to najbardziej wyczulony na poziom glukozy we krwi ludzki organ. To, jak działa na niego nawet minimalna ilość środka odurzającego, wie chyba każdy z własnego doświadczenia.
- Niektóre z tych elektrod są właśnie miniaturowymi zasobnikami glukozy, hormonów, prohormonów i neuroprzekaźników - Gruber kontynuował wykład. - Ja się w tych wszystkich detalach tak do końca nie orientuję, zajmuję się tylko stroną techniczną przedsięwzięcia. Biologia to działka Yatsona, ale on też, nawet jeśli będzie twierdził inaczej, przestał już to ogarniać. Wszystkie działania opierają się na poleceniach Aleksa.
W milczeniu patrzyłam na monitor. Sądząc po zakłóceniach ostrości i drganiach, powstających w reakcji na ruchy głowy Aleksa, obserwowałam teraz obraz jego mózgu, emitowany na ekran za pomocą nieznanej mi technologii.
- A te dwie sondy podłączone do interfejsu z tyłu? - Wskazałam palcem śulepszenie” czaszki Aleksa, które budziło moje największe obawy.
- Też mi się to nie podoba. - Gruber spojrzał na mnie z wahaniem. - One tam są ze względu na kolejne stadium. Jeśli dobrze rozumiem, Alex chce maksymalnie wykorzystać neurony w płatach i korze mózgowej, które są odpowiedzialne za myślenie analityczne. Reszta mózgu, odpowiadająca za funkcjonowanie organizmu, fizjologię i tak dalej, absorbuje zbyt dużo energii. Alex zamierza dezaktywować centra nerwowe niższego rzędu, wprowadzić je w stan letargu, a ich funkcje przejąłby komputer. Nikt z nas nie może ani nie potrafi tego pojąć - dodał niemal tonem usprawiedliwienia.
Znów kiwnęłam potakująco głową, choć robiło mi się niedobrze na samą myśl o przedstawionym mi właśnie rozwiązaniu. Obraz mężczyzny odprawiającego jakiś szamański taniec na technologicznym ołtarzu przyszłego wieku miał w sobie coś przerażającego. Podobnie jak przodkowie Aleksa sprzed tysięcy lat byliby gotowi zrobić wszystko, by przekonać właściwego demona albo ducha do spełnienia ich próśb.
- Niech mnie pan zostawi sam na sam z Aleksem - zażądałam.
W pierwszej chwili Gruber chciał protestować, ale ostatecznie dał za wygraną. Ukłonił się i wyszedł.
Odwróciłam monitor z obrazem mózgu, by cały czas widzieć, co się na nim dzieje, i podeszłam do Aleksa. Już od kilku dni się nie golił, twarz miał jakby trochę zarumienioną, a oczy przekrwione. Oddychał o wiele szybciej, niż to się wydawało konieczne przy jego wysiłku fizycznym. Dłuższą chwilę obserwowałam go przy pracy. W ogóle nie rozumiałam czynności, które wykonywał, równie dobrze mógłby podśpiewywać pod nosem albo skakać przez ognisko. Obraz mózgu zmieniał się w zależności od położenia systemu skanującego. Zaczynał zawsze od błyszczących półkul mózgowych i ich poszczególnych płatów, potem przesuwał się do młodszych ewolucyjnie części przez śródmózgowie, międzymózgowie z rdzeniem przedłużonym, ciałem migdałowatym, wzgórzem i podwzgórzem. Części mózgu, które odziedziczyliśmy po płazach, części odpowiedzialne za recepcję bodźców, emocje, zawierające ośrodki głodu, agresji, strachu i seksu były całkowicie ciemne i nieruchome. Dlaczego miałyby nie być? Żadna z tych rzeczy nie interesowała Aleksa, co więcej, w swym intelektualnym szaleństwie starał się dezaktywować większość autonomicznych funkcji mózgu, łącznie z układem limbicznym. Chciał się tymczasowo zamienić w maszynę. Ale tymczasowo mogło oznaczać też śaż do uśmiercenia organizmu własnymi eksperymentami”. Stałam tak blisko, że mogłabym go dotknąć, a mimo to był tak daleko. Z trudem powstrzymywałam napływające łzy. Wszystko się waliło.
Skaner wykonał kolejną rundę, a Alex w tym czasie zdążył otworzyć i zamknąć dziesiątki różnych okien. Stojące w półmroku urządzenia, oświetlane jedynie własnymi kontrolkami, huczały i szumiały dokładnie według poleceń swojego pana. Nagle w okolicach wzgórza i ciała migdałowatego przy końcu cyklu pojawiło się kilka pojedynczych jasnych punktów. Interesujące, jeszcze przed chwilą te okolice mózgu były zupełnie ciemne i nieruchome. Popatrzyłam na Aleksa. Ciągle pracował, ale głowę miał jakby lekko odwróconą w moją stronę. Żeby widzieć to, co jest na monitorach, musiał lekko zezować.
Iskier przybywało. Ciało migdałowate, w miarę jak zyskiwały na intensywności przebiegające w nim procesy, świeciło coraz jaśniej. Zorientowałam się, że Alex zaczął ciężko dyszeć, i natychmiast zrozumiałam dlaczego. W tym momencie jednak najstarsze ośrodki mózgu eksplodowały jaskrawym światłem i ułamek sekundy później rzucił się na mnie. Mój zapach - albo zapach moich perfum - zdołał się wedrzeć do najgłębszych sfer mózgu w postaci bodźca starego jak sam świat.
Alex pchnął mnie na stół, jednym ruchem ręki rozdarł golf. Pasek wrzynał mi się w plecy, kiedy próbował go rozpiąć. Albo rozerwać.
Bez ośrodków mózgowych wyższego rzędu, bez udziału systemu limbicznego, tylko z aktywnymi ośrodkami analitycznego myślenia niezwiązanymi z tym, co teraz robił, zmienił się w seksualnego szaleńca pragnącego tylko jednego - zaspokoić rozbudzoną żądzę.
Twarz miał wykrzywioną w grymasie zniecierpliwienia, a oczy rozszerzone i ślepe. Gdy pasek ustąpił, natychmiast zaczął zdzierać ze mnie spodnie, drugą ręką przyciskając mnie do stołu. Ręka była maksymalnie napięta, wystarczyło uderzyć w łokieć i złamać. Zamiast tego przejechałam mu paznokciami po twarzy, na co zareagował uderzeniem pięścią. Uniknęłam ciosu w ostatniej chwili. Musiałabym go zabić, żeby go odwieść od powziętego zamiaru. Byłam już tylko w majtkach, plastikowy blat biurka chłodził plecy i pośladki. Teraz Alex zajął się własnymi spodniami, a ja w tym czasie sięgnęłam po pistolet, ale natychmiast go odłożyłam. Nie chciałam go zabijać. Bałam się tylko, że zrobi mi krzywdę. Coraz mocniej napierał na mnie pachwinami, koronka puściła, w ostatniej chwili zdążyłam wyszarpnąć tampon. Na podbrzuszu poczułam sztywnego penisa. Gorącego. Wrzącego. Alex przyciągnął mnie bliżej, nagle jego członka czułam aż na brzuchu. Poddałam się naporowi i posłusznie rozłożyłam nogi. Przez moment mogłam zobaczyć monitor. Mózg jarzył się migotliwie i oślepiająco. Alex złapał mnie za krocze i wtedy jego oczy nieco się zmniejszyły, uścisk zelżał, a wyraz twarzy zmiękł.
Otworzył usta, jakby chciał mnie o coś zapytać. Nagle wyglądał na przerażonego. Przyciągnęłam go nogami, wszedł we mnie. Przepełniła mnie rozkosz. Wbiłam paznokcie głęboko w skórę jego pleców.
- Skończ, co zacząłeś - szepnęłam i zamknęłam oczy.
Na początku był jak nieokrzesany dzikus, prawie zwierzę, z czasem coraz łagodniejszy i łagodniejszy. Zaczęłam trzeźwo myśleć dopiero wtedy, kiedy gładził mnie po twarzy, a jego członek stopniowo się we mnie zmniejszał.
Uniosłam lekko powieki. Widziałam go jak przez mgłę, ale mimo to dostrzegłam, że uciekł wzrokiem.
- Hm? - zagadnęłam niezbyt błyskotliwie i przyciągnęłam go bliżej. Jeszcze chociaż na krótką chwilkę.
Poczułam, że jest rozpalony, jakby miał gorączkę - i to było przyjemne. Obraz mózgu widoczny nad jego ramieniem zaczął się zmieniać. Aktywność poszczególnych ośrodków naprzemiennie wzrastała i malała. O czymkolwiek by teraz myślał, na pewno nie miało to nic wspólnego z chłodną analizą. Ja byłam naga, a on wprost odarty ze skóry. To mi się podobało.
Chyba szukał odpowiednich słów. Niezbyt dobrze maskował poczucie zagubienia.
- Jeśli teraz usłyszę, że to był dziwny przypadek, zbieg okoliczności, że nie chciałeś się ze mną przespać, to wydrapię ci ślepia, urwę uszy i przeklnę cię aż do siódmego pokolenia wstecz - nie pozwoliłam mu nic powiedzieć.
Zamyślił się, przez chwilę wyglądał na nieobecnego, tak jakby rozpatrywał jakiś problem, hemisfery mózgowe zabłyszczały jaśniej. Monitor za jego plecami zdradził, kiedy Alex wrócił z dalekiej podróży - obraz przygasł.
- Przyznam, że chciałem się z tobą kochać od momentu, kiedy cię zobaczyłem, ale nie wiedziałem, jak się do tego zabrać - wzruszył ramionami i uśmiechnął się.
Niemal niewinnie.
Aktywność jego mózgu znów ulegała zmianom, a ja poczułam napływający wstyd. Pomyślałam, że go szpieguję, że widzę na wylot jego duszę. Z minimalnym opóźnieniem jego myśli zdradził również członek. Cała ta supertechnika miała przewagę w czasie tylko o kilka sekund. Właściwie to nie szpiegowałam go aż tak bardzo.
- Prysznic? Może coś do jedzenia? - zaproponowałam.
Ciągle nie wypuszczałam go z objęć.
- Powtórka? - odbił piłeczkę i natychmiast się zarumienił.
- Popieram, ale w łóżku, ten stół jest twardy i zimny.
Teraz już praktycznie płonął. Zorientowałam się, że z każdą chwilą coraz bardziej kocham tę kombinację szalonego naukowca, mężczyzny i odrobinę nieśmiałego chłopca.
- Jak sobie życzysz, moja księżno. - Wziął mnie na ręce. W tym momencie kliknął bezpiecznik i odczepił się kabel przypięty do interfejsu.
Ledwo zdążyłam sięgnąć po pistolet, który wyleciał mi z kabury.
Alex zaniósł mnie na rękach do pokoju. Czułam się upojona szczęściem, a wizja, że zaraz przydybie nas Gruber albo Yatson, wydawała mi się tak zabawna, że nie mogłam powstrzymać śmiechu. Alex położył mnie na nierozesłanym łóżku, a sam poszedł pod prysznic.
Jego pokój wyglądał na niezamieszkany. Pod ścianami stały bagaże, chyba nigdy nieotwierane. Jedyne rzeczy, z których korzystał, to laptop i hałda dysków z danymi. Z łazienki przez dłuższy czas dobiegał monotonny szum wody, ale Aleksa ani widu, ani słychu. Zrzuciłam z siebie resztki poszarpanego golfa i zajrzałam do niego w samym staniku. Siedział na podłodze pod strumieniem gorącej wody, oparty o wykafelkowaną ścianę. Spał. Jedna z elektrod odczepiła się od jego głowy. Dotarło do mnie, że przez ostatnie siedemdziesiąt dwie godziny nieustannie pracował. Po dłuższej chwili udało mi się go docucić i namówić, żeby poszedł do łóżka.
- Cóż, to była ostatnia rzecz, jaką dla ciebie zrobiłam jako twój pracownik - powiedziałam do siebie i napisałam na kartce z notatnika:
Składam wypowiedzenie.
Podpisałam się inicjałami i przylepiłam liścik do monitora. Nagle znów ogarnęło mnie potworne zmęczenie. Od czasu kiedy uciekliśmy Frankowi Bernardowi, fale osłabienia powracały, ale na szczęście każda kolejna coraz mniej dawała mi się we znaki.
Skuliłam się w kłębek obok Aleksa i przylgnęłam do niego plecami. Pistolet włożyłam pod poduszkę. Nie chciałam spać, miałam ochotę trochę poleniuchować. Po raz pierwszy od wielu dni czułam się naprawdę bezpieczna. Zupełnie tego nie rozumiałam, przecież nic się nie zmieniło, ale to nie była odpowiednia pora na roztrząsanie podobnych problemów. Wolałam smakować to uczucie.

Rozdział trzydziesty trzeci

Kapitan KrćmĄř i trzykrotnie martwy mężczyzna

A więc twierdzi pan, że jestem mało istotnym świadkiem i nie będę musiał zeznawać przed sądem? - Andrej przekształcił wypowiedź KrćmĄřa w pytanie.
Kapitan włączył migacz, zjechał z magistrali w lewo rzucił okiem na zegarek w desce rozdzielczej. Wpół do pierwszej.
- Dokładnie tak.
- To dlaczego chce nas pan zawieźć do hotelu? Nie wiedziałem, że policja tak chętnie płaci za hotel mało ważnym świadkom.
Widoczna w tylnym lusterku twarz chłopaka wyrażała w połowie zdziwienie, a w połowie pogardę. Sylwia opierała się o jego ramię i najprawdopodobniej spała, sądząc po równomiernym oddechu.
Chłopak zarobił u KrćmĄřa kolejny punkt. Był rozgarnięty, wygadany, a co więcej - był dżentelmenem.
- Masz rację, policja w większości przypadków nie finansuje zakwaterowania dla drugorzędnych świadków. Tylko że ciebie, a teraz być może także twojej dziewczyny, ktoś szuka. Ktoś, kto chce znać adres, pod który zawiozłeś to duże zamówienie.
- Ma pan na myśli faceta, którego wepchnął pan pod nadjeżdżający samochód? - padło kolejne pytanie.
KrćmĄř przyhamował i wpuścił przed siebie kierowcę w niebieskiej skodzie pokrytej plamami rdzy, które obwieszczały całemu światu, że ten samochód służył wielu pokoleniom jakiejś rodziny.
- Tak. Dokładnie tego, który powinien leżeć martwy na ulicy, ale który, Bóg jeden wie w jaki sposób, nagle zniknął. A ponieważ miałem już okazję wcześniej go spotkać, wydaje mi się, że tobie, twojej dziewczynie i w końcu mnie grozi poważne niebezpieczeństwo. Nie potrafię wytłumaczyć, jak to możliwe, że tak ciężko ranna osoba ucieka z miejsca wypadku. Jestem jednak pewien, że nie cofnie się przed niczym, próbując wydobyć z ciebie ten adres. Zabije cię z zimną krwią. Albo Sylwię.
- A więc policja płaci za hotel ze względu na nasze bezpieczeństwo - dedukował dalej Andrej.
KrćmĄř skręcił na parking budynku zanurzonego w ciemnościach nocy, o którego istnieniu świadczyło tylko neonowe logo w kształcie ryby. Przez chwilę zastanawiał się, co i jak im powiedzieć, ale prawie godzinę po północy nie miał głowy do zmyślania albo dyplomatycznego gmatwania prawdy.
- Wszystko mi jedno, za co płaci policja. Boję się, że ktoś może wam zrobić krzywdę. I dlatego was tu przywiozłem. Zgłoszę do centrali adres, który od ciebie dostałem, i sprawdzimy, co się tam dzieje, a kiedy wreszcie zamkniemy tę sprawę, nikogo nie będzie obchodziło, że znałeś go jako pierwszy. Wtedy będziecie bezpieczni. Jasne? - dodał trochę ostrzej, niż zamierzał.
- To znaczy, że pan robi to, co uważa za słuszne, nawet jeśli w grę wchodzą pańskie pieniądze? - w głosie Andreja pojawiły się wątpliwości.
Przy hamowaniu żwir pod kołami zaskrzypiał.
- No - potwierdził KrćmĄř. I nie tylko pieniądze, dodał w myślach. - Jesteśmy na miejscu. Uzgodnię wszystko z recepcjonistą, robi to dla mnie nie pierwszy raz. Potem pójdę do pracy i zajmę się tą sprawą.
- Sylwia? Obudź się.
KrćmĄř odwrócił wzrok od tylnego lusterka. W sposobie, w jaki chłopak budził swoją dziewczynę, kryło się coś czystego, coś jeszcze nieskażonego. Nagle pomyślał, że sam jest jedynie marnym komediantem.
Rozmowa z recepcjonistą nie trwała długo, wystarczył mu numer legitymacji służbowej. KrćmĄř zapłacił za pokój z góry kartą kredytową.
- Dobranoc - pożegnał się z młodymi przed schodami prowadzącymi na piętro.
Sylwia jeszcze do końca nie oprzytomniała i tylko Andrej zareagował, machając ręką. KrćmĄř czuł na plecach jego badawcze spojrzenie. Miał nadzieję, że poczekają na niego do jutra. Nie miał ochoty szukać ich po całej Pradze, choć tak naprawdę nie bał się, że do tego dojdzie. Intuicja podpowiadała mu, że chłopak dotrzyma umowy. Nie wiedzieć czemu poprawiło mu to nastrój.
Właśnie wsiadał za kierownicę, kiedy zadzwonił telefon - sygnał z biura.
- Karel? Mam coś ciekawego. Dwa trupy, ale sposób zabicia... - KrćmĄř od razu poznał głos przyjaciela i kolegi z pracy, Vency Kapra. - Wybacz, że ci zawracam głowę w środku nocy, ale chciałbym, żebyś obejrzał miejsce zbrodni. Podobno miałeś niedawno coś takiego. Te sprawy mogą być ze sobą powiązane.
- Miałem, na lotnisku. Między innymi. Gdzie to jest?
Zapamiętał adres. Musiał jechać Plzeńską aż na same peryferia Pragi. W dzień zabrałoby to dwie godziny, w nocy wszystko zależało od ciężaru nogi.
- Zaraz tam będę. Nie ruszajcie niczego, chciałbym zobaczyć wszystko w takim stanie, w jakim to znaleźliście, skoro już wyciągnęliście mnie z łóżka - powiedział ostrym tonem i przerwał połączenie.
Nie zamierzał się nikomu chwalić, że w związku ze swoją sprawą rozbija się po Pradze po północy. Zbytnia gorliwość nie była dobrze widziana wśród policjantów.

* * *

Umundurowany strażnik, stojący przed drzwiami trzypiętrowej, ostatniej na tej ulicy kamieniczki, spojrzał przelotnie na legitymację i bez zbędnych pytań podał KrćmĄřowi maskę z gazy.
- Trochę ostro tam jest. Kapitan Kapr i technicy już na pana czekają. Ostatnie piętro.
KrćmĄř przytaknął, chwycił maseczkę i wszedł w ciemność korytarza. Zaraz na schodach zaatakował go wyraźny zapach gnijącego mięsa. Jak to możliwe, że lokatorzy zorientowali się dopiero teraz? Po ośmiu stopniach przyłożył gazę do nosa, żałując, że nie wziął ze sobą jakichś środków chemicznych do neutralizacji smrodu.
Drzwi do mieszkania, w którym wszystko się rozegrało, były wyłamane. Przed wejściem stał kolejny mundurowy. Też miał maskę, ale, sądząc po kolorze skóry, niewiele mu pomagała.
KrćmĄř machnął legitymacją i wszedł do środka.
- Dobrze, że jesteś. Totalna masakra. Czekamy tylko na ciebie - przywitał go Venca Kapr.
KrćmĄř zajrzał do obydwu pokojów mieszkania. Duże, oddzielone od siebie kuchnią, w jednym na drewnianych balach leżało poćwiartowane ciało w dość zaawansowanym stadium rozkładu, w drugim z wanny wypełnionej ciemną mazią wystawały kończyny kolejnej ofiary. Mięso na przedramieniu zaanektowały już czerwie. W blasku słabej, zakurzonej żarówki resztki ciała miały dziwny, niebieskawy odcień.
KrćmĄř najpierw stał w bezruchu i rozglądał się dookoła, chłonąc atmosferę miejsca zbrodni. Potem dokładnie zbadał pomieszczenia z całym ich wyposażeniem i na koniec skupił się na zwłokach.
- To zupełnie co innego niż na lotnisku. Równie brutalne, ale tam mieliśmy do czynienia ze spontanicznym aktem przemocy, szaleństwem, a tutaj wszystko było dokładnie zaplanowane - podzielił się swoimi przemyśleniami z przyjacielem, kiedy skończył wstępne oględziny.
- Ciekawa uwaga. Panowie, róbcie swoje - rzucił Kapr do techników. - Możecie go wyciągnąć z tej mazi.
- Jak to możliwe, że mieszkańcy nie poczuli wcześniej smrodu? - dociekał KrćmĄř.
- Zanim się tu zjawiliśmy, wszystkie otwory wentylacyjne i szpary były pozatykane pianką izolacyjną. Ktoś z tego mieszkania zrobił szczelny grobowiec.
- A okna?
- To samo z wyjątkiem jednego. Prawdopodobnie właśnie przez nie wyszedł po drabinie.
- Prawdopodobnie - przytaknął KrćmĄř i jeszcze raz rozejrzał się po mieszkaniu.
Nie było w nim żadnego wyposażenia. Wyblakłe obrysy na omszałych ścianach po stojących tu niegdyś meblach wskazywały, że od dawna nikt tu nie mieszkał. Wannę i bale mordercy prawdopodobnie przynieśli ze sobą, dodał w myślach. Mordercy? Nie miał pojęcia, dlaczego użył liczby mnogiej. Nienawidził takich miejsc, nienawidził morderstw. Nocna sceneria i zmęczenie wprowadziły go w umiarkowanie melancholijny nastrój.
- Wyciągnęliśmy go, panie kapitanie! Wygląda to jeszcze dziwniej - wyrwał go z zamyślenia krzyk jednego z techników. - Zanim utopili ofiarę w tym bagnie, udusili ją, a potem jeszcze poderżnęli gardło - oznajmił po chwili patolog.
- Ja pierdolę, ale bydło - ulżył sobie ktoś inny.
KrćmĄř obserwował ludzi przy pracy; w słabym blasku żarówki, pomiędzy wąskimi snopami światła generowanymi przez przenośne reflektory przypominali ożywione cienie. Tylko czasami wynurzała się z ciemności czyjaś twarz o zaciętym wyrazie, przypominająca pośmiertną maskę obleczoną w trupią biel. O wiele straszniejsza, a zarazem piękniejsza niż twarz prawdziwego zmarłego, przyszło mu do głowy.
- To mi wygląda na jakiś rytualny mord. Czytałem, że niektóre z prymitywnych plemion w podobny sposób składały ofiary bogom - odezwał się ten sam głos, który informował o wyciągnięciu ofiary z wanny
- Piękna religia - odpowiedział technik, wkładający do worka resztki poćwiartowanego ciała. - Może jeszcze zechcą się zarejestrować w sądzie jako wspólnota?
Rytualny mord? KrćmĄř zniesmaczony pokręcił głową. Dawno temu czytał o tym w podręcznikach kryminologii, widział też na ten temat kilka gorszych czy lepszych filmów. W praktyce nigdy się z tym nie spotkał i z tego, co wiedział, żaden z jego kolegów chyba też nie.
- Kiedyś w podobnej sprawie pomagała nam jako konsultantka jakaś profesorka. Nazywała się... - Kapr szukał w pamięci nazwiska - chyba Franćeska SaliceovĄ.
- Pół roku temu widziałem jej nazwisko w aktach, ktoś ją zabił strzałem w plecy przed drzwiami jej mieszkania - burknął KrćmĄř. Wciąż uważnie rozglądał się po mieszkaniu, żeby zachować w pamięci jak najwięcej szczegółów.
- No cóż, będziemy musieli znaleźć kogoś innego. Szkoda, była ekspertką w swojej dziedzinie i potrafiła mówić o tym wszystkim w bardzo przystępny sposób - westchnął Kapr i nachylił się nad jakąś plamą na podłodze.
Flesz aparatu przytłumił światła reflektorów i na ułamek sekundy przebarwił wszystko na srebrno.
- Zróbcie też analizę tego błota, w którym go utopili - poprosił KrćmĄř.
- Raczej do którego wrzucili zwłoki - poprawił go patolog.
- Oczywiście. Jadę na komendę. Gdybym mógł wam jeszcze jakoś pomóc, będę u siebie w biurze. Odsiedzę swoje za biurkiem.
Trzy białe twarze odwróciły się w jego stronę jednocześnie. Przez moment miał wrażenie, że po raz pierwszy widnieją na nich ślady współczucia.

* * *

Na komendę dojechał jeszcze przed trzecią i wyszedł stamtąd, zanim zaczęli się schodzić ludzie na pierwszą zmianę. Nie był w nastroju do wysłuchiwania uwag o zbyt gorliwych policjantach. Niedokończony raport zapisał w tym samym pliku co zwykle, a podwładnym zostawił polecenie, by przygotowali wszystko na dziesiątą. Chciał się udać pod adres, gdzie najprawdopodobniej przebywała Marika ZahaňskĄ wraz ze współsprawcami. Współsprawcami czego? Nie miał pojęcia. Wiedział tylko, że zbyt często pojawiali się w miejscach, w których dokonano jakichś poważnych przestępstw. W miejscach, z których w zagadkowy sposób znikały ofiary. Na dobrą sprawę stanowiło to gwarancję, że maczali w tym palce.
W drodze do samochodu przestał się nad tym zastanawiać. Rano czekała go nieprzyjemna rozmowa z Ivaną. Był zbyt zmęczony, żeby coś wymyślić. Właściwie to w ciągu kilku ostatnich dni zaakceptował fakt, że odeszła - nie mógł się tylko do tego przyzwyczaić.

Rozdział trzydziesty czwarty

Pierwsze straty

Musiałam zasnąć, bo kiedy spojrzałam na budzik, było już sporo po północy. Nie chciało mi się dłużej spać, ale wychodzić z łóżka też nie. Alex ciągle jeszcze przebywał w objęciach Morfeusza i leżał dokładnie w takiej samej pozycji, w jakiej go ułożyłam.
Rozejrzałam się po pokoju. Nie spędził tu zbyt wiele czasu. Przez uchylone drzwi od szafy zauważyłam cztery marynarki, smoking i trzy pary eleganckich butów, przez mały otwór w niewypakowanej walizce biel poskładanych w kostkę koszul. Miałam poważne wątpliwości, czy to on poświęca tyle uwagi garderobie. Prawdopodobnie nie zadzwoniłby nawet po obsługę hotelu. To na pewno była sprawka Filipa. Kawałek dalej leżała pod biurkiem pomięta torba, a obok niej rzucona niedbale książka.
Przez moment próbowałam jej dosięgnąć, nie opuszczając wygrzanej pościeli, ale nie dałam rady W końcu wstałam, a korzystając z okazji, zgasiłam górne światło i włączyłam lampkę. To nie była torba, tylko plecak, a dokładnie rzecz biorąc, bagaż Kyrima. W środku znajdowało się dużo więcej książek, wszystkie po stokroć kartkowane, z popękanymi grzbietami. Nieapetyczne ilustracje jakichś facetów na motorach i na wpół roznegliżowanych kobiet były niemal wyblakłe. Według Kyrima należały do człowieka, który brał udział w likwidacji komanda Rubina seniora. Ciekawe, co czytają faceci zawodowo zajmujący się zabijaniem? Otworzyłam książkę zatytułowaną Kriestnyje znamienija, co na nasze przetłumaczyłabym jako Znaki Krzyża. Autor - niejaki Jiří RulhĄnek. Zapisane alfabetem rosyjskim jego nazwisko wyglądało komicznie, ale z pewnością to był Czech. Napis na tandetnej opasce głosił, że chodzi o ostatnią część sagi Otczajannyje i nieumolimyje, czyli Szaleni i nieubłagani.
Już z pierwszych akapitów tryskała krew i maniakalne upojenie pseudobohaterstwem. Pomyślałam, że szkoda czasu na czytanie takiego gniotą, ale po chwili byłam już na trzydziestej stronie i chciałam wiedzieć, co się zdarzy na następnej. Pół godziny później przeszły mnie ciarki po plecach - autor wymyślił nieludzko szybkie i zwinne potwory, posiadające ogromną moc. Sięgnęłam po inną powieść, w której rola głównego bohatera przypadła samemu autorowi, również jakiemuś dziwacznemu upiorowi. Znowu srebro, jakieś religie i ekstremalne uszkodzenia tkanki. Słowo śsrebro” ktoś zaznaczył na pomarańczowo i dopisał pod tekstem kilka uwag po rosyjsku. To mógł być charakter pisma Aleksa. Poczułam się trochę niepewnie, a zaraz potem ogarnęła mnie furia. Ktoś szykował jakiś bardzo kiepski żart. Topiłam się, wszyscy się topiliśmy w gęstym bagnie ciągnącym nas na dno pełne trupów, a na dodatek ktoś z nas jeszcze szydził. Stawiałam na Grubera, mimo że bagaż przyniósł Kyrim.
Kontynuowałam lekturę. Na kolejnych stronach odnalazłam zaznaczone informacje na temat nadprzyrodzonych istot, które autor nazywał upiorami. Nie mogłam już tego wytrzymać i sięgnęłam po nasz wewnętrzny telefon. Gruber pociągnął linię przez wszystkie pokoje w willi. Nie chciałam budzić Aleksa, ale nie chciałam też się zbłaźnić. Musiałam sprawdzić, czy to naprawdę jakiś głupi dowcip, za który będę mogła komuś nawtykać. Ostatnimi czasy czułam się jak zaszczuty królik, którego ktoś próbuje wypłoszyć z nory, a do tego jeszcze ktoś usiłował mnie straszyć pacynką w kształcie lisa. Przebrała się miarka.
- Co mają, do cholery, znaczyć te stare książki!? - od razu zaatakowałam Grubera.
- Ich verstehe nicht - sapnął ospale. - I don’t understand.
Dotarło do mnie, że krzyczałam do niego po czesku. Powtórzyłam pytanie nieco grzeczniej i spokojniej po angielsku.
- Nie mam pojęcia, o jakich książkach pani mówi. Ostatnio nie miałem w ogóle czasu czytać literatury rozrywkowej - odburknął urażony.
W słuchawce coś zatrzeszczało.
- W porządku - złagodziłam ton głosu. - Nie czuję się ostatnio najlepiej. Nie przygotowywał pan dla Aleksa jakichś informacji o srebrze? Odlewnictwo i tak dalej? - Negatywna odpowiedź. - A nie mógłby pan sprawdzić, czy nie robił tego doktor Yatson? Zmieniacie się przecież.
- Yatson nie potrafi znaleźć w Internecie informacji, kiedy są imieniny Adrianny - burknął pogardliwie Gruber. - Moment.
W słuchawce coś zaszeleściło i zatrzeszczało. Pewnie przytrzymywał ją barkiem przy uchu. On też nie korzystał zbyt często z maszynki do golenia.
- Yatson ma wszystko zakodowane - odezwał się po chwili - ale podłączyłem do tego naszą stację roboczą, zaraz się tam dostaniemy. I już jestem w środku. Wszystko pięknie usystematyzowane. Tak to właśnie powinno wyglądać - upajał się własną sprawnością.
Z jego głosu przebijało samozadowolenie i satysfakcja z faktu, że nie istnieją takie kody, których nie potrafiłby złamać. W tej dziedzinie na pewno był ekspertem.
- Wszystko tu jest. Kompleksowe badania o metalurgii srebra, coś z balistyki i jakieś stare traktaty o upiorach. A dlaczego właściwie pani pyta? Tutaj widzę jakieś wskazówki od Aleksa. Urządzenie do odlewania nabojów ze srebra - ale nic takiego od niego nie dostałem! - Gruber zaczął się wściekać.
Ja już trzymałam w ręku pistolet i pędziłam w stronę drzwi. Nie miałam pojęcia, co to wszystko znaczy, i chciałam osobiście zapytać Yatsona, dlaczego blokuje dostęp do informacji przygotowanych dla nas przez Aleksa.
Yatson mieszkał na najwyższym piętrze. Podobno potrzebował ciszy podczas pracy. Po utrzymanych w stylu retro schodach wbiegłam na górę w kilka sekund, ale w pokoju nikogo nie zastałam. To trzeszczenie w telefonie - podsłuchiwał nas! Musiał uciec już dobrą chwilę temu, w innym wypadku spotkałabym go na schodach. Otworzyłam okiennicę i zobaczyłam go w połowie drogi do furtki w płocie; uciekał tak szybko, że na żwirowej drodze wzbijały się za nim tumany kurzu. Uniosłam broń, ale natychmiast ją opuściłam. Nie potrafiłabym strzelić mu w plecy.
Skoczyłam w dół i spadłam na trawę jak na materac. Yatson był już bardzo daleko, wyciągał rękę do klamki. Może będzie zamknięte. Jeden skok, drugi, naparłam na niego ramieniem, żebym sama mogła się zatrzymać. Wleciał na płot, uderzył głową o furtkę, głuchy huk rozdarł brutalnie nocną ciszę. Chwyciłam Yatsona za kołnierz i przyciągnęłam do siebie.
- Będzie mi pan musiał wyjaśnić parę rzeczy, doktorze!
Znowu mówiłam po czesku. Po zderzeniu z furtką nie mógł utrzymać się na nogach, a zaciśnięty wokół szyi kołnierz raczej mu nie pomagał. Puściłam go. Gdyby nie chwycił się słupka przy płocie, padłby na ziemię. Miał otarte czoło, a z lewego policzka ciekła mu krew.
- Jestem ranny! - bełkotał.
- I będzie pan jeszcze bardziej, jeśli natychmiast nie wróci pan ze mną do domu.
Yatson zbladł, a mnie zrobiło się niedobrze, kiedy usłyszałam własny lodowaty ton głosu. Mówiłam to bardzo poważnie.
Przed bramą zatrzymało się auto. Uskoczyłam za jeden z krzaków, ale po chwili rozpoznałam nasze volvo. Ulżyło mi. Przystawiłam Yatsonowi pistolet do boku i czekałam, aż wjadą do środka.
Filip wyglądał normalnie, Barby z Kasem mieli zakrwawione twarze i poruszali się nieco ociężale. Ulżyło mi po raz drugi. Wyszli z tego cało.
- Mamy problem - powiedziałam na powitanie, kiedy mnie otoczyli. - Pan Yatson będzie nam musiał wiele wyjaśnić. Na przykład dlaczego próbował uciec.
Filip spojrzał na otwarte okno willi, potem na mnie i ledwo zauważalnie pokiwał głową. Yatson zdołał już trochę ochłonąć, gapił się teraz na mnie z przerażeniem w oczach. Uświadomiłam sobie, że jestem całkiem naga i mam przy sobie tylko pistolet.
- Bądź grzeczny! - warknął na niego Kyrim i uderzył go kolbą.
Usłyszałam chrzęst łamanych zębów. Chciałam warknąć do Kyrima, żeby więcej tego nie robił, ale ugryzłam się w język.
- Idziemy do środka? - zaproponował Filip.
- Wjadę do garażu - powiedział Barby.
Zachowywali się tak, jakby naga kobieta paradująca po nocy z potężną giwerą zamiast bielizny była czymś całkowicie naturalnym. O dziwo, sama czułam się całkowicie naturalnie.
- Zbiórka w salonie - zarządziłam.
Filip szedł przede mną i otworzył mi drzwi. Po drodze dotarło do mnie, że okno, z którego wyskoczyłam, znajduje się na drugim piętrze willi pochodzącej z okresu międzywojennego - czyli jakieś osiem metrów nad ziemią. Zatkało mnie. Filip zauważył moje zdziwienie.
- Taka wysokość... Nie każdy jest tak zwinny jak pani, madame. - Uśmiechnął się, jakby sam czerpał z tego satysfakcję.
* * *

KřehŻlka wyrwał ze snu odgłos głuchego uderzenia. Po omacku sięgnął po pistolet leżący na nocnym stoliku. Zwlókł się z łóżka, stanął przy oknie i obserwował ogród. Upłynęła dobra chwila, zanim się zorientował, o co chodzi. Naga Marika trzymała Yatsona za kołnierz i coś mu tłumaczyła. Mówiła po cichu i KřehŻlek nic nie słyszał. Widział za to przerażony wyraz twarzy doktora i jego problemy z oddychaniem. Zaraz potem porośnięty bluszczem płot oświetliły reflektory nadjeżdżającego auta. KřehŻlek skulił się w tym samym momencie co Marika. Kiedy jednak brama zaczęła się otwierać, chwycił za buty, choć wiedział, że to tylko Barbarossa i pozostali wracają z akcji. Był ciekaw, co przeskrobał Yatson, a poza tym już nie miał ochoty spać i właściwie czuł się całkiem zdrowy
Zanim wszyscy weszli do willi, zdążył wstawić wodę na kawę i właśnie dopinał ostatnie guziki koszuli. Pistolet miał w kaburze, a zapasowy magazynek przy pasku.
- Pilnujcie go, musi nam wyjaśnić parę rzeczy - zażądała Marika, gdy tylko pojawiła się w drzwiach i popchnęła zsiniałego Yatsona.
Z bliska jej nagość sprawiła, że KřehŻlek na chwilę przestał trzeźwo myśleć. Nie kupował pisemek erotycznych ani pornograficznych, mimo że rozstał się z kobietą ponad siedem lat temu. Nie chodził też do burdelu. Dopiero teraz, kiedy zobaczył Marikę nagą, dotarło do niego, że przez ten cały czas z nikim nie sypiał. Może dlatego, że był przesadnie staroświecki. Oddalił od siebie te myśli - był, jaki był, i tyle. Bez zbędnych pytań wyciągnął z kieszeni kajdanki i przykuł Yatsona do kaloryfera.
- Kawa z mlekiem? - Odwrócił się w stronę Mariki, ale patrzył w wyimaginowany punkt ponad jej lewym ramieniem.
Wyglądała na trochę nieobecną, jakby przed chwilą dostała bardzo złą wiadomość.
- Okej - przytaknęła. - Pójdę się przebrać. A właściwie ubrać.
Odwróciła się i ruszyła po schodach do góry.
Teraz KřehŻlek patrzył na nią bezwstydnie, teraz nie mógł jej obrazić. Patrzył na doskonale wyprofilowane nogi oraz pośladki i ze zdziwieniem skonstatował, że postrzega ją jako idealną kobiecą rzeźbę. Bardzo lubił rzeźby Rodina, kobiece ciała z wypukłymi biodrami i okrągłymi pośladkami. Żałował, że nie posiada żadnego oryginału. Jest piękna, ale nie w moim typie, skwitował swoje przemyślenia, kiedy rozstawiał na stole puste kubki. Albo się jej boję, dodał po chwili.
- Możesz załatwić kilka bandaży i jakieś środki dezynfekujące? - wyrwał go z zadumy Kyrim. Miał zmasakrowaną połowę twarzy, jakby cała drużyna bokserska ćwiczyła na nim prawego sierpowego.
- Jasne.
W pokoju pojawił się Barbarossa. Jego twarz wyglądała znacznie gorzej.
- Przyniosę całą apteczkę - skrzywił się KřehŻlek. - Może znajdę coś na te rany w laboratorium. Kawa zaraz będzie gotowa, śmietanka, cukier i mleko są na stole.
Przerażony Yatson ze wzrokiem wbitym w podłogę stał przy ścianie. Robił wszystko, żeby nikt nie zwracał na niego uwagi.

* * *

Siedzieliśmy przy stole, czekając na projekcję Grubera. Wszyscy trzymaliśmy w dłoniach kubki z kawą, Barby i Kyrim przyciskali też do twarzy gazy ze środkami dezynfekującymi. Byli jak orzeł i reszka. Kyrim radził sobie z bólem jak dzikus, jak wojownik plemienny, dla którego przyznanie się do bólu to oznaka słabości. W przeciwieństwie do niego Barby przyjmował to ze spokojem, czasami przechodzącym wręcz w zadowolenie. Skupiłam się z powrotem na prezentacji.
Gruber pracował tak szybko, że bez jego komentarzy i przerw dawno bym się pogubiła. Zrozumiałam, że nie doceniłam nie tylko jego, ale również Yatsona. Doktorek znał się na informatyce równie dobrze co na medycynie - zdołał zataić wszystkie informacje o właściwościach srebra, które odkrył Alex. Co więcej, zainstalował filtry przekierowujące dane z dokumentacji Aleksa na jego skrzynkę, kiedy nie miał dyżuru w laboratorium. Ciągle jednak nie wiedziałam, dlaczego to zrobił.
- Właśnie dostałem się do jego poczty - oznajmił Gruber. Długi spis e-maili szybko zredukował do jednego. - To tutaj.
Wielki komar usiadł na oświetlonej ścianie, a jego cień stworzył fałszywą kreseczkę nad literą n.
Niniejszym proponuję Panu milion euro za informację o miejscu pobytu Alexandra Kubina.
Zamiast podpisu ujrzeliśmy pod tą lakoniczną wiadomością inicjały: w. Pan Vladmír Vejval widocznie zdecydował się zaoszczędzić na czasie.
- Sprzedał nas już? - wypowiedziałam głośno najważniejsze pytanie.
W tej chwili mogły tu nadciągać dziesiątki niezniszczalnych monstrów, potworów znikąd, zmaterializowanych nocnych zjaw. Dostałam gęsiej skórki i musiałam zacisnąć zęby, żeby nie zacząć histerycznie krzyczeć. Nie trzeba było zresztą dziesiątek potworów, może poradziłby sobie z nami tylko jeden.
Gruber przeglądał e-maile tak szybko, że ich obrazy na ścianie zlewały się w jedną wielokolorową mozaikę.
- Nie, nie sądzę. Jeszcze się chyba nie dogadali - stwierdził na koniec.
Ulżyło mi. Tymczasem reszta towarzystwa wyglądała tak, jakby ich to nie dotyczyło. Barby podszedł do dzbanka z kawą. Nalewał ją do kubka z wysoka, by ją jak najbardziej ostudzić. Nawet mu przy tym nie drgnęła ręka. Bandyta z zimną krwią. Pociągnęłam łyk i poparzyłam sobie wargi. Cholera.
Po pobieżnym przejrzeniu korespondencji zaczęliśmy sprawdzać każdy list z osobna.
W kilkudziesięciu e-mailach negocjowali warunki umowy. Yatsona w ogóle nie interesowało, komu nas sprzedaje. Liczyły się tylko dwie rzeczy: kwota oraz jego bezpieczeństwo. Byłam głupia, naiwna, po prostu całkowicie bezmyślna. Skoro skontaktowali się ze mną, ale nie zdołali mnie przekupić, wydawało się logiczne, że spróbują tej sztuki z innym członkiem ekipy. Zaskoczyło mnie, że w przypadku Yatsona przyjęli odmienną taktykę - zaproponowali niższą kwotę i nie zachowywali się w stosunku do niego tak kurtuazyjnie. I tak im to nie pomogło, bo Yatson zażądał dziesięć razy więcej. Długa seria operacji bankowych, których koszty miała ponieść druga strona - wyglądało to całkiem rozsądnie, doktorek chciał sobie zapewnić niewykrywalność.
- Już prawie to wszystko dograli. Niewiele brakowało - ocenił po dwugodzinnej analizie korespondencji Barby
- Powinniśmy się go pozbyć - zawyrokował Kyrim.
Yatson zaczął się trząść. Rozmawialiśmy o nim, ale przez cały ten czas nikt go o nic nie zapytał, ani nawet nie spojrzał w jego stronę.
Po uwadze Kyrima zapadła cisza oznaczająca zgodę wszystkich obecnych. Zgodę wynikającą z faktu, że nie mieliśmy innej możliwości.
Barby popatrzył na mnie jako pierwszy, a zaraz po nim wszyscy pozostali. O Matko Boska! Chciałam krzyknąć tak jak moja babcia, ale milczałam. W ich oczach widziałam pytanie, oczekiwanie. Dlaczego patrzą właśnie na mnie? Dlaczego to ja mam o czymś takim decydować? Yatson przy kaloryferze zaczął się miotać i hałasować kajdankami. Przypominał zbitego psa. Dziwne to przysłowie, nigdy nie widziałam zbitego psa. Wszystkie znane mi psy to pieszczochy.
Barby, Filip, Kyrim i Gruber nie spuszczali ze mnie wzroku. Zorientowałam się, że bez względu na to, jaką podejmę decyzję, oni to zrobią. Wskażę na Kyrima i powiem: śZastrzel go”, on bez wahania wstanie i wypełni mój rozkaz. Może wcześniej zaprowadzi Yatsona do jakiegoś innego pomieszczenia, żeby nie obryzgać dywanu w salonie krwią. Powiem Filipowi, żeby puścił Yatsona, i on to zrobi. Bez względu na konsekwencje. Jeśli jednak podejmę złą decyzję, odejdą ode mnie jeden po drugim. Nie inaczej. Głupota, nie wiedziałam, skąd mogło mi coś takiego przyjść do głowy. Przecież byli ode mnie całkowicie niezależni. A może jednak wcale nie? Nie mogłam się już w tym wszystkim połapać i czułam, jakby mnie wchłaniała zabójcza toń myśli, zresztą nie tak do końca moich.
Czułam na sobie spojrzenia ofiary i katów, kata i ofiar. Ten gnojek chciał nas sprzedać, mieliśmy zginąć za parszywe dziesięć milionów euro, za jego doczesne wygody. Ale czy to dawało mi prawo, by decydować o jego życiu? Tak naprawdę to właśnie prawo miałam w dupie. Cały czas mnie obserwowali, bez popędzania, cierpliwie. Cokolwiek bym powiedziała, i tak to zrobią. Jak do tego doszło?
- Zamurujemy go żywcem - prawie wyszeptałam. - W ścianie zostawimy mały otwór, przez który będziemy mu podawać codziennie dwa litry wody. I nic więcej. Jeśli zwyciężymy, wypuścimy go. Jeśli nie, nikt nie poda mu wody ani go nie odmuruje.
Kyrim rozpromienił się, jakby mój pomysł natchnął go i dał mu siłę do działania. Barby i Filip ciągle siedzieli zadumani, KřehŻlek patrzył na mnie z uznaniem.
- A jedzenie? Będę dostawał też jedzenie?! - krzyknął Yatson.
Nagle zorientowałam się, że nie czuję już dla niego nawet cienia współczucia. Przypomniałam sobie kościół, uderzenia, które połamały mi kości, i pogróżki pod adresem moich rodziców.
- Módl się lepiej, żebyśmy to w miarę szybko zakończyli. - Gdy tylko to powiedziałam, przeraziły mnie moje własne słowa.
- Gdzie go pogrzebiemy? To znaczy zamurujemy? - poprawił się Kyrim.
Gruber zaczął tak mocno dygotać, że wylał sobie kawę na spodnie. Głowę miał odwróconą w bok, by przypadkiem nie spotkały się nasze spojrzenia. Bał się, dla mnie to było oczywiste, chociaż nie potrafiłam powiedzieć, skąd ta pewność.
- Na trzecim poziomie pod ziemią. Tam był kiedyś magazyn, trzymano w nim lód czy warzywa. Została tam głęboka dziura. Zamówię na rano materiały murarskie i do południa wszystko powinno być gotowe - oznajmił Barby.
Yatson zaczął szlochać.
- Mam mu wyciąć język? - zaproponował Kyrim. Śmiertelnie poważnie.
- Nie, nie ma takiej potrzeby. Zaprowadź go w jakieś miejsce, w którym nie będzie nam przeszkadzał - zarządziłam.
Kiedy wychodził, wykonał w moją stronę przepraszający gest. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że prosił o przebaczenie, ponieważ odwrócił się do mnie plecami.
Filip podniósł się z fotela i zanim wrócił Kyrim, z ogromnej butelki nalał każdemu kieliszek czegoś mocniejszego. Łyknął na raz, a ja poszłam w jego ślady. Barby z KřehŻlkiem rozkoszowali się smakiem.
- Jest kilka spraw, o których chciałbym z panią porozmawiać - powiedział w końcu Barby. Spojrzał na mnie z zakłopotaniem i politowaniem jednocześnie, ale po chwili odwrócił wzrok.

* * *

Barby relacjonował zwięźle, nie wdając się w zbędne szczegóły. Nie mieliśmy wątpliwości, że wie, o czym mówi, i że wszystko dokładnie sprawdził. Kiedy skończył, zapanowała cisza, której nikt nie odważył się przerwać.
Noc już bladła, a ja trzęsłam się ze strachu, bo nie wiedziałam, co mam o sobie myśleć. Gdybym dwie godziny temu nie zeskoczyła z wysokości ośmiu metrów, pewnie bym w to wszystko nie uwierzyła. Wizja, że przeskoczyłam trzydziestometrową przepaść, wydawała się bezsensem, bzdurą, halucynacją alkoholika, fantazją umysłu uszkodzonego przez pervitin. W głębi duszy wiedziałam jednak, że wszystko, co mówi Barby, to prawda. Jakaś część mnie, ukryta głęboko w podświadomości, prawdopodobnie już od dawna o tym wiedziała.
- Nie potrafię wyjaśnić swoich zdolności i sama jestem nimi przerażona - wypowiedziałam w końcu głośno dręczące mnie obawy. - Jeśli chcecie, możecie odejść, zaakceptuję to. Z pewnością te monstra... - na moment się zawahałam, bo nie wiedziałam, w jakim stopniu to, co zaraz powiem, jest prawdą - z jakiegoś powodu przyciągam właśnie ja.
- W żadnym wypadku - przerwał mi Filip. - Tu chodzi o pana Rubina, przynajmniej na początku chodziło o niego. Teraz być może sprawa jest już bardziej skomplikowana. A jeśli chodzi o mnie - zobowiązałem się chronić pana Rubina. Zostaję.
Barby spojrzał na mnie i w chwili kiedy kąciki jego ust uniosły się maksymalnie o jakiś milimetr, ujrzałam w jego oczach o wiele więcej ciepła niż zwykle. Grób, w którym mieszkała jego dusza, na chwilę stał się nieco płytszy.
Kyrim wstał z fotela, wyciągnął swój wielki nóż, a może raczej krótki miecz, i złożył mi rytualny pokłon.
Odwróciłam się do Grubera.
- Ech... - westchnął zrezygnowany - Odnoszę wrażenie, że nie możemy nikomu pozwolić na odejście, bo mógłby nas zdradzić. I dlatego chyba lepiej zostanę.
Zapanowała cisza. Dolałam sobie kawy i zamieszałam w niej łyżeczką, aż jej wspaniały aromat dotarł do mojego nosa. Wciągnęłam z lubością ten zapach i dopiero potem się napiłam. Kruche ogniwo łączące nas ze światem normalnych ludzi na zewnątrz. Wiedziałam, że padną kolejne pytania.
- A zauważyła pani u siebie jeszcze jakieś inne szczególne właściwości? - zgodnie z moimi oczekiwaniami zagadnął Filip.
Nie wiem dlaczego, ale strasznie mnie to wkurzyło.
- Cholera, do dzisiaj nie miałam pojęcia, że potrafię latać jak Superman i skakać jak Tarzan! - wybuchłam. - Jedyne, co mi się ostatnio przytrafiło specyficznego i czego jestem pewna, to najkrótsza i jednocześnie najintensywniejsza menstruacja w moim zasranym życiu! Wystarczająco ciekawe?!
- Dziękuję za szczerość, madame, myślę, że to bardzo ważne. - Filip złożył przede mną głęboki pokłon, tak jakbym przed chwilą pasowała go na rycerza, a nie wrzeszczała jak klasyczna histeryczka.
- Może powinniśmy to wszystko skonsultować z panem Rubinem - zaproponował Gruber.
Miał rację. Jeśli ktokolwiek mógł na to wszystko rzucić chociaż odrobinę światła, to tylko Alex.
- Przed chwilą położyłam go do łóżka - oznajmiłam, starając się zachować beznamiętny wyraz twarzy, jakbym tylko wywiązywała się ze swoich zobowiązań zawartych w umowie. - Nie spał od trzech dni. Dajmy mu jeszcze dwie godziny. Potem go obudzimy i będziemy mogli skonsultować się z nim w dowolnej sprawie - zadecydowałam.
O dziwo, nikt nie protestował.
Barby spojrzał do notatek Aleksa.
- W międzyczasie możemy rozwiązać kilka problemów organizacyjnych. Potrzebujemy więcej amunicji wyprodukowanej według ściśle określonych reguł. Najlepiej będzie, jeśli ja się tym zajmę. Rano zacznę załatwiać wszystkie potrzebne urządzenia.
- Powinniśmy też nadal obserwować punkty kontaktowe Franka Bernarda - włączył się do rozmowy Filip. - Wiemy o nim i jego wspólnikach zbyt mało i jeśli nie poznamy ich słabych punktów, prędzej czy później dobiorą nam się do tyłków. Zrobiłem w nocy kilka zdjęć ludziom i tym dziwnym starociom. Musimy je wykorzystać jako smycze. Na pewno do czegoś nas doprowadzą. - Położył na stole aparat.
- Potrzebujemy więcej wojowników, to znaczy ludzi z bronią -.dodał Kyrim. - U siebie od razu załatwiłbym kilka tuzinów wyborowych strzelców, ale tutaj nie mam żadnych kontaktów.
- Oprócz amunicji potrzebujemy też lepszej broni. Skuteczniejszej od tej dziewiątki. - KřehŻlek poklepał kaburę.
Zawiodłam się na nim, bo do tej pory sprawiał wrażenie najnormalniejszego z całej ekipy. Łudziłam się, że wszystkich nas bez wyjątku wyzwie, zbeszta z błotem i zacznie szydzić, że opanowała nas jakaś mania. Że nie istnieją kobiety skaczące trzydzieści metrów w dal, że nie ma ludzi, którzy wstają chwilę po tym, jak oberwali kulką kaliber pół cala z najbliższej odległości, że po prostu wszyscy mamy ostrą jazdę po jakimś nowym, wyjątkowo silnym narkotyku. Po prostu mnie zawiódł.
Przez kolejną godzinę akceptowałam ich propozycje. Kas od czasu do czasu upewniał się, czy dobrze rozumie prowadzoną po angielsku konwersację. Szybko się uczył. Nie bardzo wiedziałam, do czego jestem im potrzebna. Pomyśleli o wszystkim, ale nie chcieli podejmować żadnej decyzji, dopóki nie powiedziałam ostatniego słowa.
- Jeszcze jedna sprawa - wspomniałam na koniec.
By oszczędzić im długiego wywodu, poszłam po prostu na górę i przyniosłam książki RulhĄnka. Alex ciągle spał. Od momentu, w którym go położyłam, nawet się nie poruszył. Każdemu wręczyłam przypadkowy egzemplarz i sama też zaczęłam jeden kartkować. Może brzmiało to śmiesznie, ale ja wiedziałam, że po Pradze krążą istoty o identycznych cechach jak te nieśmiertelne upiory z książki, drżące ze strachu przed srebrem. I przed przestrzeleniem na wylot głowy, jak wyczytałam na którejś stronie. Machinalnie położyłam dłoń na rękojeści pistoletu.
- To dobry trop - powiedział po chwili KřehŻlek.
Popatrzyłam na niego zdumiona. Właśnie te książki i fakt, że Alex brał ich treść na poważnie, przerażały mnie najbardziej.
- Wiemy, kogo pytać - dodał KřehŻlek, odpowiadając na niewypowiedziane jeszcze pytanie.
Czułam się coraz bardziej skołowana. To wszystko ciągle do mnie nie docierało.
- Pana pisarza RulhĄnka. Musiał się jakoś dowiedzieć o istnieniu tych monstrów.
Idiotka! Przecież było dokładnie tak, jak mówił. Nagle wszystko wydało mi się o wiele prostsze. RulhĄnek w jakiś sposób poznał te potwory i zaczął o nich pisać książki.
- Ja potrafię całkiem dobrze pytać - mruknął z uśmiechem Kas. - A to mi wygląda na naprawdę dobry trop.
Popatrzyłam na niego i nagle nie widziałam już mężczyzny o azjatyckich rysach, ubranego w dżinsy i sportową koszulę, ale koczownika żyjącego w jakiejś prymitywnej osadzie, zdolnego do okrucieństwa na pograniczu barbarzyństwa, wręcz drapieżne zwierzę. Nic nie powiedziałam. Filip i Barby również milczeli, wyrażając w ten sposób aprobatę. Właściwie byli chyba równie drapieżni, może tylko trochę bardziej uładzeni. I przez to niebezpieczniejsi.
- Według listy śForbesa” RulhĄnek należy do pięciu najbogatszych ludzi na świecie - burknął znad komputera Gruber. Jego palce zatańczyły na klawiaturze.
- Dorobił się tylko na pisaniu? - KřehŻlek zrobił zdziwioną minę.
- Pierwszy miliard euro owszem, ale potem inwestował, w co tylko się dało - wymamrotał Gruber i przełączał się z jednego serwera na drugi. - Jestem w archiwum jakiegoś brukowca, mają tam całkiem sporo materiałów na ten temat. Ciągle mieszka w Czechach, ale nie przyjmuje żadnych gości i nie pokazuje się w miejscach publicznych.
- Nawet mi przez myśl nie przeszło, że zaprosi nas w gości. - Filip wzruszył ramionami. - Ale mimo to i tak z nim porozmawiamy.

* * *

Krótko po świcie Barby zaczął przygotowywać śniadanie, a Gruber kończył kompletować listę oficjalnych i nieoficjalnych dystrybutorów potrzebnego sprzętu. Dominowali na niej handlarze drogimi kamieniami, metalami szlachetnymi i w końcu handlarze bronią. Nie śledziłam dalszego ciągu debaty - czekałam na ósmą, żeby obudzić Aleksa. Najchętniej pozwoliłabym mu spać dalej, ale... skoro wcześniej postanowiłam inaczej...

Rozdział trzydziesty piąty

Kapitan KrćmĄř się godzi

KrćmĄř szukał po omacku budzika. Piętnaście po ósmej. Nie rozumiał, dlaczego nastawił go na tak wczesną porę, przecież był w pracy aż do wpół do piątej i w łóżku spędził niecałe trzy godziny. Ivana! Jestem z nią umówiony w sprawie mieszkania, dotarło do niego w pewnym opóźnieniem. W rzeczywistości chciał wstać jeszcze wcześniej, ale nawet natrętny terkot budzika nie wystarczył, by go dobudzić. Teraz zostało mu już tylko kilka minut na prysznic i poranną toaletę.
Zimna i gorąca woda puszczana na przemian z prysznica pomogła mu zmyć z siebie ślady minionej nocy. Wyszedł z kabiny i obojętnie minął ogromną kałużę na podłodze. Nie było sensu jej wycierać - przecież sama wyschnie, zanim tu wróci późnym wieczorem. Sięgnął po maszynkę i piankę do golenia, kiedy rozległ się dźwięk dzwonka do drzwi, a potem zgrzytnął klucz w zamku. Przyszła, zanim zdążył się przygotować na jej wizytę. Odłożył maszynkę, rzucił okiem na skołowanego faceta w lusterku, nałożył szlafrok i wyszedł jej na przywitanie.
To była zupełnie inna Ivana. Jak zawsze elegancka, z doskonałym makijażem, ale ubrana nie tak oficjalnie jak zwykle. Perfumy poznał natychmiast. Nie pamiętał, jak się nazywają, ale wiedział, że to jeden z tych białych flakoników.
- Nie wpuścisz mnie dalej? Może tak chociaż dzień dobry? Znamy się już przecież jakiś czas, prawda? - Miała minę małej, psotliwej dziewczynki. Jak zawsze, kiedy była w dobrym humorze.
Taką ją lubił najbardziej. Wzruszała go w ten sposób, aż w końcu rzucał ją na łóżko, bo inaczej znowu zmieniłaby się w małą dziewczynkę, którą trzeba chronić. Zacisnął zęby, żeby przemóc palący w środku ból. Myślał, że to już za nim, ale teraz, kiedy stanął z nią twarzą w twarz, musiał potrząsnąć głową jak bokser, który właśnie otrzymał potężny cios i nie może dojść do siebie. O mało co nie przeoczył, że Ivana nadstawia twarz do pocałunku. Jak zawsze miała miękkie i ciepłe usta.
- Nieogolony i jeszcze mokry - stwierdziła. - Przyszłam za szybko” wiem.
- Napijesz się kawy? - zaproponował i poszedł za nią do kuchni.
- Z przyjemnością. Z mlekiem.
Usiadła za ratanowym stołem i założyła nogę na nogę. Nie jak tubylec, ale jak gość. Odwiedziny. Spodnie z elastycznego manczesteru obciskały uda, beżowe czółenka widział pierwszy raz. Starał się skupić całą uwagę na ekspresie do kawy, żeby nie patrzeć na nią zbyt pożądliwie.
- Wyglądasz na zmęczonego.
Kiwnął tylko głową.
- Nie ma mleka - oznajmił wściekły sam na siebie, kiedy otworzył lodówkę.
Mocna kawa z mlekiem albo najlepiej ze śmietaną - rozpusta, na którą pozwalała sobie każdego ranka. Mógł się przygotować do spotkania i sprawić, żeby było chociaż odrobinę przyjemniej.
- Nie szkodzi, wystarczy cukier - o dziwo, powiedziała to z rozbawieniem.
Zorientował się, że zaczęła działać mu na nerwy, że mieszanka dawnej poufałości i nowej obcości sprawia mu ból. Powinniśmy się spotkać na jakimś neutralnym gruncie, a nie w mieszkaniu, w którym tak długo razem mieszkaliśmy, pomyślał. Kiedyś to był nasz dom.
- Cukru też nie ma. Mogę ci zaproponować czarną kawę, gorącą wodę i jogurt. To wszystko, co mam.
Nalał do dwóch kubków i usiadł.
- Nie spędzasz tu zbyt wiele czasu - stwierdziła, kiedy już się napiła.
- Nie mam po co. Bardzo mi to odpowiada, że akurat teraz jestem zawalony pracą.
Kiwnęła głową w zamyśleniu.
- Wiesz, z tym zarostem w ogóle nie wyglądasz jak policjant. Wręcz przeciwnie, przypominasz czarny charakter z jakiegoś filmu - powiedziała po chwili milczenia.
Stanął przy radiu. Na pierwszej stacji spiker czytał skróty wiadomości, na drugiej puścili jakąś piosenkę rock’n’rollową sprzed pięćdziesięciu lat, żeby dobudzić słuchaczy. Zadowolił go dopiero spokojny jazz.
- Masz te dokumenty? - przeszedł od razu do rzeczy. Denerwowała go. Ciągle musiał myśleć, że z nimi już koniec. Że jest obca. Że jest bardzo daleko od niego, dużo dalej niż jakakolwiek kobieta, którą w ciągu ostatnich kilku dni, a może nawet w ciągu ostatnich trzech lat spotkał. I z każdą chwilą, kiedy tak siedział i popijał z nią kawę tak mocną, że aż sztywniał język, uczucie to zyskiwało na intensywności.
- Mam. Przygotowałam umowę sprzedaży i podziału kwoty. Wystarczy, że podpiszesz, a ja załatwię przeprowadzkę i już za dwa dni będziesz w swoim nowym mieszkaniu. Ja też.
Wyciągnęła dokumenty z torebki. Pamiętał, ile czasu i starań musiała poświęcić, by ją zdobyć. Elegancka, a zarazem na tyle duża, że bez problemu mieściła teczkę z dokumentami.
- Nie rozmyśliłeś się? - rzuciła jeszcze.
Nie bardzo wiedział, o co tak naprawdę pytała. Ma obawy, że się wycofam?
W radiu bez żadnej zapowiedzi zagrali kolejny utwór. Rozpoznał Are you ready to rock Roya Wooda. Jazz lubili oboje.
- Gdzie mam to podpisać? - zapytał, zamiast odpowiadać.
- Nawet nie przeczytasz? Nie chcesz sprawdzić, ile dostaniesz? - powiedziała niemal z pretensją w głosie, jakby zirytowało ją jego zachowanie.
- Nie, dlaczego? Wszystko mi jedno. Ufam ci.
Gdybyś chciała mnie oszukać, może trochę by mi to pomogło, dodał w myślach. Znalazł właściwą rubrykę i na stojąco, pochylony nad stołem, podpisał się na wszystkich egzemplarzach.
- Proszę bardzo. - Odłożył długopis.
Podniosła się z krzesła. Wyglądała na jeszcze bardziej wkurzoną niż przed chwilą. Ponieważ była w czółenkach, a on boso, wydawała mu się wyższa niż kiedykolwiek wcześniej. Mógłby ją pocałować, nie schylając się.
Podeszła do niego i lekko uderzyła go pięścią w klatę.
- Jesteś okropnym, zmizerniałym facetem. Zapominasz, dużo pracujesz... - Każdemu słowu towarzyszyło uderzenie, miał wrażenie, że Ivana połyka łzy. - Ale jesteś tak obrzydliwie w porządku i tak szaleńczo mnie kochasz, i tak strasznie się starasz... - Rozpłakała się naprawdę.
Po chwili wahania objął ją i przytulił.
- Nigdy nie spotkałam kogoś - szukała odpowiedniego słowa - kogoś takiego jak ty. Ciągle, ciągle starasz się być chociaż trochę lepszy od faceta, którym byłeś wczoraj. Ja cię prostu...
Nie pozwolił jej dokończyć i pocałował ją.
- Kocham cię, mimo że może nie widać tego aż tak bardzo na zewnątrz. Zapominam, może patrzę trochę przez palce na ludzi, z którymi pracujesz, ale kocham cię, jest mi z tobą dobrze. Było mi bez ciebie bardzo ciężko - powiedział cicho i wypuścił ją z objęć, bo wiedział, że stąpa po bardzo cienkim lodzie, który w każdej chwili mógł pęknąć. Otrzymał wielki dar, szansę, na którą nie miał już nadziei.
Sięgnęła po papiery i podarła je zdecydowanym ruchem.
- To była prawdziwa umowa? - zapytał z ciekawości.
- Tak. Chciałam wiedzieć, jak zareagujesz, czy będziesz się wykłócał i targował, po prostu szukałam jakiegoś pretekstu, żebyś stał się w moich oczach łajdakiem. Żeby mi było bez ciebie łatwiej.
Znowu usiadła i sięgnęła po kubek z kawą.
- Nie znalazłaby się jednak ta śmietana? - poprosiła jeszcze raz.
KrćmĄř bezradnie rozłożył ręce, ale po chwili zauważył, jak kąciki jej ust unoszą się ledwo zauważalnie, a wokół oczu powstają drobne zmarszczki, jak zawsze, kiedy się śmiała.
Otworzył lodówkę i wyciągnął jogurt, który w rzeczywistości był śmietaną.
- Wiedziałaś.
- Owszem - przyznała. - Rozbawiłeś mnie. O czym myślisz? - zapytała, kiedy kładł na stole otwarty pojemnik i czystą łyżeczkę. Jej uśmiech był coraz cieplejszy, w oczach znowu pojawiła się szelmowska zaczepność.
Wyciągnął jej kubek z ręki, odłożył go na stół, wziął ją na ręce i ruszył w stronę sypialni.
- Pognieciesz mi ubranie! Rozmażesz makijaż! Przestań! Przecież jeszcze się nie pogodziliśmy tak na dobre! - krzyczała mu nad uchem.
- Od samego początku wiedziałaś, o czym myślę. A jeśli chodzi o godzenie się, to właśnie nad tym pracuję.

* * *

Leżał z ręką na biodrze Ivany i głową zanurzoną w kaskadach jej włosów.
- Te spodnie były straszne, myślałem, że je rozerwę - mruknął jej do ucha i przesunął dłoń na pępek, potem na piersi, tam zatrzymał się na chwilę i po chwili powtórzył cały ruch.
- Założyłam je, żeby ci zrobić na złość. Wiem, jak cię to denerwuje. Tak samo jak te majtki, które dostałam od ciebie na imieniny.
Jego ręka na chwilę się zatrzymała.
- Podpisaną umowę sprzedaży mieszkania i majtki przyniosłaś specjalnie dla mnie? - zapytał i odwrócił ją na plecy.
- No. Dziwi cię to?
Objęła go nogami, przyciągnęła do siebie i złapała za członek.
- Coś jest w tej seksualnej abstynencji - zachichotała.
KrćmĄř czuł, że sztywnieje. Polizał ją po twarzy i kiedy zamknęła oczy, kontynuował podróż językiem po szyi w stronę piersi.
- Kłujesz.
- Dokładnie tak samo jak przed chwilą, ale teraz już nic na to nie poradzisz.
Podniósł się z łóżka razem z nią. Ciągle trzymała go nogami, objęła go też rękami za szyję. Czuł, jak się wyciągnęła, kiedy w nią wszedł, jej paznokcie podrapały mu plecy. Uniósł ją bardzo powoli i opuścił. Patrzył, jak szybko oddycha. I znowu, najwolniej jak potrafił. Wiedział, że nie wytrzyma tego już zbyt długo i że przestanie się kontrolować. Westchnęła, przylgnęła do niego i sama się uniosła, a potem opuściła. KrćmĄř zastygł w bezruchu, teraz wszystko zależało od niej. Nie śpieszyła się, drażniła go, chciała go zawieść na szczyt jak najwolniej. Dłonie trzymał na jej pośladkach, ślizgały się, oboje byli spoceni. Czuł jej zapach, czuł jej wilgoć. W górę i w dół, chciał tego, pragnął, ale nic nie robił. Ona nadal nie wykonywała gwałtownych ruchów, całowała go i gryzła po twarzy. Już wiedział, że nie wytrzyma, że po prostu potrzebuje tego, i wtedy ona niespodziewanie przyspieszyła.
- Ostrożnie, pochlapiesz mnie - szepnęła, kiedy doszedł. Możliwe, że mówiła to już któryś raz. Nie był pewny.
Nie mógł złapać tchu. Nie wiedział, jak długo przed orgazmem powstrzymywał oddech.
- Kocham cię.
- Zauważyłam - zaśmiała się. - Może powinieneś mnie puścić, trzęsą ci się nogi ze zmęczenia.
- Bzdura - burknął z oburzeniem, ale pomału i ostrożnie położył ją na łóżku.
Otworzył oczy i zobaczył, że leży sam. Musiał zasnąć. Z łazienki dobiegał szum wody. Zapukał i wszedł do środka.
- Kiedy przywieziesz rzeczy? - zapytał, kiedy wyszła spod prysznica.
Był jeszcze trochę spięty. Odpowiedź na to pytanie znaczyła więcej niż poranek w łóżku.
- Dzisiaj, pomożesz mi?
- Choćby natychmiast - przytaknął i sam wszedł pod prysznic.
Skończył się myć, zanim zdążyła wysuszyć włosy. Ubrał się, założył kaburę i wypił kolejny kubek kawy. Wyszła z łazienki naga, prowokacyjnie przeszła tuż obok niego. Nie mógł oderwać od niej oczu.
- Czasami żałuję, że nie jestem poetą. Wiesz, jaka jesteś piękna?
- Często o tym zapominam. Musisz mi przypominać. - Przybrała minę porcelanowej lalki.
KrćmĄř uśmiechnął się. Jeszcze przez chwilę patrzył na drzwi, za którymi znikła, i jednocześnie szukał jakiejś innej stacji radiowej. Teraz stary, dobry rock’n’roll pasował w sam raz. Usłyszał dochodzący z klatki odgłos hamowania windy. Postanowił, że nie będzie już dłużej zwlekać z wyciszeniem drzwi. Zamek nagle zgrzytnął, KrćmĄř natychmiast odłożył kawę i sięgnął po broń. Nie czuł się specjalnie zaskoczony, kiedy stanął przed nim wysoki facet z łysiną, z którym miał przyjemność rozmawiać jakiś czas temu na klatce schodowej. Przynajmniej teraz przyszedł bez tego strasznego psa.
- Właśnie dopuścił się pan włamania - oznajmił beznamiętnym głosem. - Jest pan aresztowany.
- Kto przyszedł? - odezwała się z sypialni Ivana.
- Jakiś złodziej - odpowiedział KrćmĄř, nie spuszczając z mężczyzny wzroku. Jednocześnie odbezpieczył broń. W ciągu ostatnich kilku dni nieustannie naruszał przepisy - nabój był w komorze, zamek odciągnięty.
- Posiada pan informację, która jest mi bardzo potrzebna. Mówiłem to już panu zresztą - mężczyzna przeciągał samogłoski. Ton jego głosu przypominał pewnego siebie smarkacza w okresie dojrzewania.
Ivana wyszła z sypialni. KrćmĄř czuł, że stoi tuż za nim, ale nie odważył się obejrzeć.
- Proszę założyć ręce za głowę i stanąć do mnie tyłem - rozkazał.
Przez cały czas trzymał nieznajomego na muszce. Pod opuszkiem palca wskazującego czuł chłód spustu.
- No, raczej tego nie zrobię - zachichotał mężczyzna. Nagle w jego ręku pojawił się pistolet. KrćmĄř nie mógł tego zrozumieć. Wydawało mu się, że naprzeciwko niego stoi jakiś kuglarz. Już chciał pociągnąć za cyngiel, ale w tym momencie zorientował się, że mężczyzna nie mierzy w niego, tylko w Ivanę. Gdyby nie widział wczoraj faceta, którego sam wepchnął pod samochód, po czym ten wstał i odszedł, gdyby nie czytał protokołu przesłuchania, w którym dwóch świadków zgodnie zeznawało, że kilkakrotnie trafiony z pistoletu człowiek wstał i uciekł z miejsca zdarzenia, gdyby... strzeliłby.
- Adres - zażądał mężczyzna i skrzywił się.
KrćmĄřowi przypominało to raczej wrzód, który nagle wyrósł facetowi na twarzy.
- Praga 6, ulica FalankovĄ 413 - odparł bez wahania. - Ma pan, czego pan chciał, teraz niech pan stąd wyjdzie. - Opuścił pistolet.
- To prawda - przyznał mężczyzna - ale trochę zabawy nikomu nie zaszkodzi. - Wrzód na twarzy jakby się powiększył i KrćmĄř od razu zrozumiał, co to oznacza.
Usłyszał pierwszy strzał, kiedy przesuwał lufę w stronę napastnika. Drugi zagrzmiał równocześnie z jego własnym. KrćmĄř szarpał za spust, dopóki nie wystrzelał całego magazynka, ale na nieznajomym nie zrobiło to żadnego wrażenia, może na jego twarzy pojawił się jakiś mały grymas. A przecież ani razu nie chybił, w wytartej kurtce skórzanej było sześć dziur, dwa razy trafił w udo. Dżinsy zabarwiły się krwią.
- Niech pan sobie jeszcze użyje z tą lalą, póki jest ciepła. Potem będzie trochę gorzej - powiedział mężczyzna, niedbałym ruchem wydłubał kulę z rany na nodze i rzucił ją na podłogę. W tym momencie KrćmĄř doskoczył do niego.
I nagle leciał w powietrzu. Zatrzymał się dopiero na ścianie w kuchni. Ivana leżała przed nim, pierwszy pocisk trafił ją w brzuch, drugi w klatkę piersiową. Nie było sensu sprawdzać, czy żyje. Rana postrzałowa widniała tuż obok mostka na jednej trzeciej jego wysokości. Prosto w serce. Mimo to chwycił Ivanę za przegub dłoni. Przez gwałtowny ruch wszystko zaczęło wirować i pomału ginąć w ciemnościach. Zdołał jeszcze na kolanach odsunąć się na bok i zwymiotował.

Rozdział trzydziesty szósty

Poranek pełen liczb

Wszyscy siedzieliśmy przy stole zastawionym jedzeniem, papierami, zdjęciami i bronią. Filip wziął na siebie rolę kucharza. W powietrzu unosił się zapach boczku, jajek, świeżych grzanek i aromatycznej kawy. Kasa w ogóle nie interesowało jedzenie. Oparł o swoje krzesło dwulufową strzelbę i ładował do przegródek w pasie naboje. Przy każdej sztuce sprawdzał, czy łatwo ją wyciągnąć, i z powrotem wkładał do przegródki. Barby między jednym a drugim kęsem kartkował katalogi firm zajmujących się sprzedażą broni i opasłe tomiszcza pełne jakichś tablic balistycznych. Gruber ciągle coś sprawdzał i robił notatki w komputerze. Nie przestawał nawet wtedy, kiedy w drugiej ręce trzymał jedzenie. Wszyscy bez wyjątku upajaliśmy się kawą. Ja najbardziej. Ciągle nie mogłam się nią nasycić i kiedy kończyłam jedną filiżankę, już miałam ochotę na kolejną. Tak właśnie reagowałam na stres - potrzebowałam kofeiny. Teraz miałam wrażenie, że próbuję się otruć, a mimo to nie potrafiłam przestać. To też było nienormalne, ale w porównaniu z lataniem ponad praskimi dachami - drobnostka.
Alex zszedł na dół dziesięć minut po tym, jak go obudziłam. Miał podkrążone oczy i wyglądał na jeszcze bardziej zmęczonego niż w nocy. Z drugiej strony z jego twarzy znikł już ten wyraz obłędu, który przywodził na myśl narkomana pod koniec haju.
Usiadł na krześle obok Grubera po drugiej stronie stołu i spojrzał na mnie badawczo. Tam na górze, w jego pokoju, zachowywałam się chyba zbyt protekcjonalnie. Teraz było mi głupio. Musiałam, bo inaczej rozsypałabym się jak domek z kart, z którego wyciągnięto tę z samego spodu. Chciałam, żeby wiedział, co się dzieje, zanim mnie przytuli. Co się ze mną dzieje. Kiedy wychodziłam z jego pokoju i stałam już w drzwiach, powiedział mi, że jestem innym człowiekiem niż wtedy, w nocy. Może to przez te dwa pistolety, może przez skórzany uniform i buty, a może po prostu przez to, co się w ciągu kilku ostatnich godzin wydarzyło.
Alex zabrał się do jedzenia jak gdyby nigdy nic, a potem zmienił Filipa w kuchni. Przyniósł sobie omleta tak słabo wysmażonego, że bardziej przypominało to kogel-mogel. Wepchnął to wszystko w siebie, jakby chciał się zatruć salmonellą.
Dopiero potem Filip zaczął referować. Mówił po angielsku, a Gruber robił notatki. Alex na początku potakiwał, a potem nagle się spiął. Widziałam, jak znika chłopiec i mężczyzna, a na wierzch wychodzi jego drugie, analityczne ja. Zadał kilka pytań i przysunął do siebie laptop Grubera.
- Nie potrafię wyjaśnić wszystkiego, co się stało. Mam kilka pomysłów i podstawową analizę M-pola - zaczął tym beznamiętnym, pozbawionym wszelkich emocji głosem.
- Co to jest M-pole? - zapytałam.
- Trudno znaleźć w naszej rzeczywistości fizykalnej analogię. Póki co ustaliłem, że działa głównie na materię, tkanki, ciała monstrów... To znaczy naszych prześladowców. To tłumaczy ich odporność - zarówno ogólną, jak też poszczególnych komórek na bodźce zewnętrzne. Wydaje się, że ich ciała są źródłami M-pola albo przynajmniej jego kondensatorami.
- W jaki sposób to M-pole ich wzmacnia? Na tej samej zasadzie, co armatura żelazna beton? - dopytywał Barby.
- Niezbyt właściwe porównanie, ale efekt jest podobny. - Alex potrząsnął głową i kontynuował: - Interakcja M-pola ze standardowym światem rzeczywistym jest bardzo słaba, na granicy błędu przyrządów mierniczych, które mam do dyspozycji. Najciekawsze jest jednak to, że chodzi... - Alex na chwilę zawiesił głos, jakby oddalił się w rejony dostępne tylko dla jego umysłu - o pole definiowane trzema wektorami, przy czym kąty nachylenia wektorów są zmienne w czasie. Ich wielkości oczywiście też.
Nic z tego nie rozumiałam, ale widziałam, jak Gruber zrobił wielkie oczy, a Filip spojrzał zadumany na Aleksa. Pamiętałam ze szkoły, że pole grawitacyjne określa się jednym wektorem, który na Ziemi jest skierowany do jej środka ciężkości. Pole elektromagnetyczne charakteryzujemy za pomocą dwóch wektorów, skierowanych prostopadle do kierunku jego działania. O polu trójwektorowym, i to jeszcze tak dziwnie rozchwianym, nigdy wcześniej nie słyszałam, ale w końcu nie byłam Feynmanem i moje wiadomości z fizyki ograniczały się do minimum zawartego w programie nauczania szkoły średniej.
Kiedy się nad tym zastanawiałam, umknęła mi dalsza część wywodu Aleksa. Odpowiadał właśnie na jakieś fachowe pytania Grubera.
- A dlaczego działa na nich akurat srebro? - odezwał się po dłuższej chwili Barby.
To mnie bardziej interesowało. Kas spojrzał na Aleksa i słuchał z przejęciem. Musiał rozumieć angielski już całkiem nieźle. Postępy robił z dnia na dzień, właściwie z godziny na godzinę.
- Nie wiem. Na razie potrafię to wyjaśnić mniej więcej tak: atomy srebra powodują w bezpośredniej bliskości wyzerowanie wszystkich M-natężeń, a zatem również faktyczny zanik M-pola. Póki co nie znalazłem wytłumaczenia dla tego zjawiska. Strefa oddziaływania przy interakcji atomu srebra z M-polem stopniowo się zwiększa, tak jakby własny proces zaniku generował energię do dalszego etapu reakcji. Póki co mam tylko teoretyczny zarys tego procesu, w tej chwili opisuję odkryte dotychczas właściwości M-pola. - Alex popatrzył na Grubera, a ten przysunął do stołu krzesło z urządzeniem przypominającym rzutnik.
Niemiec wychwycił moje spojrzenie i skrzywił się.
- Wspaniała rzecz, skonstruowałem ją wczoraj wieczorem na podstawie jego wskazówek - powiedział stłumionym głosem i podłączył to cudo do komputera.
W powietrzu pojawił się trójwymiarowy obraz zapełnionej cyframi przestrzennej matrycy. Kiedy przyjrzałam się dokładniej, zauważyłam, że nie tworzą jej cyfry, ale równania nieznanych mi symboli. Alex za pomocą myszki, której kursor przypominał mały stożek, wyostrzył i powiększył jedną z komórek. Nie było w niej liczb, ale kolejne trójwymiarowe, miniaturowe matryce podwieszone pod symbole przypominające nieco znaki alfabetu greckiego. Takiego wyrażenia matematycznego z pewnością nikt na świecie oprócz nas nie widział.
- Teraz nie mogę się całkowicie skupić, niemniej jednak... - Alex już nie rejestrował naszej obecności, jego świadomość zaanektowały wektory, funkcje, funkcjonały i inne skomplikowane pojęcia nauk teoretycznych. - Z tego ogólnego zarysu wynika, że istnienie M-pola warunkują dokładnie zlokalizowane źródła wirusowe.
Na moment zamilkł. Przez chwilę było słychać tylko odgłos pracy projektora.
- Źródła wirusowe, a także jakiś zasadniczy poziom rozszczepienia szumu. Mówię szumu, ponieważ w fizyce nie istnieje odpowiedni termin na określenie tego zjawiska. Może lepiej powiedzieć zasadniczej gęstości piany. Co więcej, można domniemywać, że pewne konfiguracje źródeł wirusowych są niestabilne. Niektóre dosyć poważnie i mogą powodować natychmiastowy zanik M-pola.
- Natychmiastowy? Szerzą się z prędkością światła? - zapytał Filip.
- Nie wiem. Na razie nie miałem czasu zająć się dynamiką, ale to będzie stosunkowo mało skomplikowany eksperyment - odpowiedział po chwili Alex. Nie spuszczał wzroku z hologramu matrycy. Fascynowała go, przyciągała jak góra lodowa statek pełen skazanych na śmierć marynarzy.
- A istnieją tak wielkie źródła w naszym świecie? Może takie znaleźć? - odezwał się po rosyjsku Kas.
Gruber popatrzył na niego z wyrzutem, a Filip natychmiast przetłumaczył pytanie na angielski. Zawierało w sobie dokładnie to, co było dla nas w tej chwili najistotniejsze.
- Nie wiem, naprawdę nie wiem. - Alex wzruszył ramionami.
- A co ze mną? - wyszeptałam. Chciałam zadać to pytanie możliwie najbardziej neutralnym tonem, ale przeszkodził mi w tym strach.
W pierwszym momencie odniosłam wrażenie, że w ogóle dla Aleksa nie istnieję, po chwili jednak powoli odwrócił się w moją stronę z zasępionym wyrazem twarzy. Wyglądał na przygnębionego i zupełnie pozbawionego pewności siebie.
- Tego też nie wiem. Można domniemywać, że twoje ciało wchodzi w interakcję z M-polem. Nie znam przyczyny takiego stanu rzeczy, ale zrobię wszystko, by się tego dowiedzieć.
Tego się najbardziej obawiałam. Nie chciałam, żeby znów podłączył do głowy ten potworny kabel i pozostawił kontrolę najważniejszych procesów życiowych w rękach komputera. Jemu właśnie o to chodziło.
- Może lepiej poszukać tych źródeł, pogadać z RulhĄnkiem, dowiedzielibyśmy się, po co im te starocie i dla kogo właściwie pracuje Frank Bernard. Na początku był zupełnie normalny, dopiero potem przeistoczył się w potwora. Musi istnieć coś, co powstrzymuje ten proces - wyrzucałam z siebie słowa jak z karabinu. Nagle wszystko wydawało mi się jasne.
- No tak, oczywiście, im więcej zdobędziemy informacji, tym szybciej posuniemy się do przodu.
Alex wydawał się tylko na wpół obecny. Te potworne, złożone równania matrycowe albo matryce równaniowe przyciągały go, wabiły - po prostu go opętały.
- Nie możesz znowu wpaść w ten swój trans, nie ma już Yatsona, poza tym to cię pochłania coraz bardziej i przestajesz być człowiekiem! Niech coś się tylko zepsuje, a na pewno umrzesz. Całkiem możliwe, że będziemy musieli bardzo szybko się stąd ulotnić, słyszysz? Proszę - nie mówiłam już spokojnie, gestykulowałam, nalegałam i groziłam.
- Może się tak stać - przytaknął Alex i na moment spojrzał na matematyczne monstrum zmaterializowane w powietrzu. - Mimo to za wszelką cenę muszę się dowiedzieć, o co w tym wszystkich chodzi. Muszę się dowiedzieć, co ci grozi.
Uśmiechał się jak półgłówek, który mówi dziewczynie, że skoczy po kwiatek rosnący na niedostępnej górze, który powstrzyma niedźwiedzia gołymi rękami, a ona niech w tym czasie ucieka. Nie miałam żadnych szans, wpadłam po same uszy. To przeze mnie się uparł i był zdecydowany poświęcić wszystko, żeby rozwiązać ten problem. Uśmiechał się jak głupek, którego kochałam. Ach tak, może jeszcze powinnam się z tego cieszyć? Tylko że ja się bałam, tak strasznie się bałam.
- Dobrze - skapitulowałam. - Chcę móc z tobą rozmawiać również wtedy, kiedy będziesz pracował. Inaczej nie wrócisz do laboratorium.
- Można to załatwić? - zwrócił się z wahaniem w głosie do Grubera.
- Ulepszymy trochę kanał podstawowy oprogramowania. Okno, które będzie cię wybijało z transu. Coś takiego już kiedyś wykorzystaliśmy, kiedy o mało co nie zszedłeś przy łamaniu tego amerykańskiego kodu bezpieczeństwa - odpowiedział z podobnym wahaniem Gruber.
- Kanał podstawowy? - zapytałam, ponieważ ton jego głosu trochę mnie zaniepokoił.
- Wyjście światłowodu w siatkówce oka, żeby go nie stłamsić mentalnie, do czego mogłoby dojść, gdybyśmy za bardzo przeszkadzali mu w pracy - wyjaśnił.
Chciałam jeszcze przekonywać Aleksa, ale nagle zadzwonił telefon. W powietrzu drgał przedpotopowy, hałaśliwy dźwięk starego rupiecia, który musiał pochodzić z czasów poprzedzających pojawienie się subtelnych i cichych komórek. Jak na komendę wszyscy odwrócili się w stronę niskiego stolika z wazonem, obok którego stał czarny aparat telefoniczny. Sądząc po matowym bakelicie i siermiężnym kształcie, wyprodukowano go co najmniej pięćdziesiąt lat temu.
- Telefon stacjonarny. Dopiero wczoraj zorientowałem się, że tu jest. Ani razu z niego nie korzystałem - powiedział zdenerwowany Gruber.
Telefon zadzwonił drugi raz.
Kas zaklął w swoim ojczystym języku i zaraz potem po rosyjsku.
- Może nas faktycznie wystarczy tylko pacnąć jak muchę gazetą. - Ruszyłam w stronę aparatu. - W takim wypadku to wszystko jedno, czy odbiorę, czy nie.
Przy trzecim dzwonku podniosłam słuchawkę.
- Halo?
- Tutaj kapitan KrćmĄř - usłyszałam półszept kogoś, kto właśnie umarł. - Czy rozmawiam z Mariką Zahaňską?
Facet brzmiał przerażająco, jakby jego głos wydobywał się z pustki pomiędzy kośćmi czaszki. Albo z już dawno wyschniętej klatki piersiowej.
- Czego pan od niej chce? - zapytałam, zamiast odpowiedzieć.
- Kilka minut temu, nie wiem dokładnie ile, podałem wysokiemu, łysemu mężczyźnie adres, pod którym obecnie pani przebywa. FalankovĄ 413, Praga 6. On chyba chce panią zabić.
Przerwał połączenie. Odłożyłam słuchawkę na widełki i słowo w słowo powtórzyłam tę informację wszystkim obecnym.

Rozdział trzydziesty siódmy

Kapitan KrćmĄř przechodzi na drugą stronę

KrćmĄř odłożył komórkę na stół. Nie mógł się powstrzymać i cały czas spoglądał na ciało Ivany leżące pod ścianą, gdzie upadła po strzałach. To już nie była ona, była martwa, jej egzystencja dobiegła kresu. Potrząsnął głową, jakby chciał zaprzeczyć faktom. Śmierć, widział ją tyle razy, ale nigdy nie zmierzył się z nią osobiście. Wiele razy wyciągała po niego ręce, wiele razy myślał, że ściśnie go za gardło już za chwilę. Choć zdarzyło się to tak dawno temu, wciąż pamiętał ten smutek i żal, kiedy dziadek, z którym chodził do lasu strugać fujarki, spokojnie zasnął pewnego lutowego poranka i nie doczekał już wiosny, którą tak bardzo lubił.
Tragiczna, niesprawiedliwa, przedwczesna śmierć wydawała się czymś dużo gorszym, potworniejszym, straszliwszym. Opanowywała całe mieszkanie, w powietrzu wisiał jej smród, czaiła się w każdym kącie, a jednocześnie pokrywała jego brudne od krwi ręce. Uklęknął i oparł się o stół, próbując stłamsić wszystkie myśli. Chciał po prostu wegetować, jak roślina. Refleksja nad tym, co się właśnie stało, obudziła w nim nieskończone pokłady wściekłości zmieszanej z poczuciem winy, żalu i całkowitej rezygnacji.
Ktoś walił w drzwi. KrćmĄř uświadomił sobie, że słyszy natrętny dźwięk dzwonka, coraz słabszy, w miarę jak wyczerpywała się bateria. Kiedy wstał, by otworzyć, rozległ się potworny huk. Zaraz po nim kolejny i drzwi wyleciały z futryny. Wiedział, co się stało - użyli ciężkiego stalowego tarana na drewnianym palu. Dwaj zamaskowani mężczyźni w kaskach, z napisem policja na uniformach wbiegli do mieszkania, zabezpieczani przez pozostałą część ekipy. Nie zaskoczyli go. Patrzył w otępieniu, jak przetrząsają pokoje. Dwaj z nich celowali mu w głowę, z czego jeden ze strzelby.
Głupiec, przyszło KrćmĄřowi do głowy, mógł narazić partnerów na niebezpieczeństwo. Nie pytał, co ma znaczyć ta interwencja, tylko stał i czekał.
Jako ostatni do mieszkania wszedł pułkownik Jastrebniak. Zaciśnięte usta, ponury wyraz twarzy. Rzucił okiem na krwawą scenę dramatu, martwej poświęcił przelotne spojrzenie i przez chwilę szukał wzrokiem broni. Kolejny śledczy, którego KrćmĄř nie znał nawet z widzenia, uniósł ją w lateksowych rękawiczkach i włożył do plastikowego worka.
- Kapitanie KrćmĄř, jest pan zatrzymany pod zarzutem zabójstwa swojej żony - powiedział Jastrebniak zachrypniętym głosem. - Nie powinieneś był dopuścić, by sprawy zaszły aż tak daleko. Policjanci nie powinni zabijać żon, nawet z zazdrości - dodał trochę ciszej, jakby ze współczuciem.
Zaskoczyło to KrćmĄřa, bo nigdy wcześniej nie słyszał w głosie Jastrebniaka emocjonalnego zaangażowania. Potem jednak znowu wzięła nad nim górę obojętność. Było mu wszystko jedno, czy uważają go za mordercę, czy nie.
- Mogę się ubrać? - Nie czekając na odpowiedź, sięgnął po marynarkę przewieszoną przez oparcie krzesła. Nie zauważył, że jest poplamiona krwią. A potem bez żadnych oporów dał się skuć i wyprowadzić.

* * *

Od razu zaprowadzili go na przesłuchanie. Rozumiał ich, chcieli z niego wydobyć jak najwięcej, zanim zdąży otrząsnąć się z szoku. Bardzo często sprawca morderstwa w afekcie był przerażony swoim czynem i odczuwał potrzebę, by komuś o nim opowiedzieć. Choćby i śledczemu na posterunku policji.
KrćmĄř słuchał monotonnego głosu policjanta, który dyktował do mikrofonu wszystkie dane, czas i miejsce przesłuchania. Sam robił to wiele razy, ale nigdy nie przyszło mu do głowy, że kiedyś usiądzie po drugiej stronie biurka. Nigdy nie przyszło mu do głowy, że Ivana zginie.
- Zabił pan Ivanę KrćmĄř, pańską małżonkę? - policjant zaczął od podstawowego pytania.
- Nie - odpowiedział KrćmĄř.
Widział, jak zniesmaczony mężczyzna uniósł głowę znad dokumentów. Znak dla funkcjonariuszy obserwujących przesłuchanie zza weneckiego lustra. Właściwie przy przesłuchaniu policjanta podejrzanego o popełnienie tak poważnego przestępstwa powinni być obecni funkcjonariusze z wydziału wewnętrznego, pomyślał, ale nic nie powiedział.
- Została zastrzelona z pańskiego pistoletu cz-75, na którym stwierdzono obecność pańskich odcisków palców. Broń znalazła grupa uderzeniowa w pańskim mieszkaniu zaraz po interwencji. Czy mógłby nam pan to wyjaśnić?
- Przecież to bez sensu. Strzelałem ze swojej broni do napastnika, nie mogłem w tym czasie strzelać również do Ivany - zaprotestował automatycznie KrćmĄř.
- Mamy wstępną analizę daktyloskopijną, balistyczna będzie gotowa za chwilę - powiedział beznamiętnie śledczy.
KrćmĄř niczego nie rozumiał, ale musiało przecież istnieć jakieś wytłumaczenie.
- Na miejscu zdarzenia została zabezpieczona jeszcze jedna sztuka broni - zdradził policjant, mimo że wcale nie musiał.
- Musieli mi ją podmienić wczoraj w czasie akcji - domyślał się KrćmĄř. - Pojechałem po świadków, na miejscu miał miejsce wypadek drogowy i zrobiło się straszne zamieszanie. W ogóle nie zauważyłem, że zginęła mi broń.
W pierwszym momencie chciał dokładnie opisać człowieka, który wedle wszelkiego prawdopodobieństwa zabrał mu pistolet, ale po chwili się zawahał. Nikt z tamtego nocnego patrolu nie widział nieznajomego, a jeśli nawet Andrej Tesařík i Sylwia złożyliby zeznania świadczące na korzyść KrćmĄřa, pewnie i tak nikt by im nie uwierzył. Rzeczywistość wydawała się zbyt fantastyczna. Poza tym ta parka nie byłaby chyba zbyt wiarygodna dla policji. Ale co najważniejsze - Ivany i tak nie przywróci to do życia.
- Ja jej nie zabiłem - odparł krótko KrćmĄř, choć zdawał sobie sprawę, że śledczy i tak będzie próbował go złamać w trakcie przesłuchania.
A może... Może jednak ją zabił? Zginęła przez niego, przez sprawę, którą prowadził, sprawę, w której znikali z miejsca przestępstwa żywi i martwi, sprawę, z którą w jakiś sposób związana była Marika ZahaňskĄ, Nowak Barbarossa i jeszcze kilka innych osób.
Na widok zniecierpliwienia na twarzy policjanta zorientował się, że chyba nie usłyszał kilku pytań.
- Może pan opisać przebieg wydarzeń, w wyniku których pańska żona została zastrzelona z pana służbowej broni? - drążył śledczy z nadzieją, że przyłapie przesłuchiwanego na jakichś sprzecznościach w zeznaniach.
KrćmĄř próbował się skupić. Nie żyła, on sam ją zabił, ale ukarany powinien zostać ten, kto pociągnął za spust.
Wziął głęboki oddech i nie dając sobie przerwać, krótko i zwięźle zrelacjonował, co się stało rano w jego mieszkaniu, a następnie z najdrobniejszymi szczegółami opisał mordercę. Kiedy skończył, spojrzał na policjanta, ciekawy jego reakcji. W końcu sobie przypomniał - porucznik Marek MĄdcha. Funkcjonariusz nerwowo obracał w palcach długopis, spod pach wyzierały mu ciemne plamy potu. Od czasu do czasu zerkał nerwowo w stronę okna. Pewnie się łudził, że dzięki tej sprawie zyska uznanie przełożonych i zacznie się piąć po szczeblach policyjnej kariery. KrćmĄř dziwił się, że nie przesłuchuje go osobiście pułkownik Jastrebniak.
Zapanowała cisza. Smród tysięcy wypalonych w tym pomieszczeniu papierosów stał się nagle wyraźniejszy. W całym budynku obowiązywał zakaz palenia, ale tu robiono wyjątek. Żeby złamać podejrzanego.
- Zeznał pan, że z bliskiej odległości strzelał pan do napastnika. Jak to możliwe, że pan nie trafił? - porucznik MĄdcha rozpoczął drugą rundę.
Jak to możliwe? KrćmĄř przemilczał to pytanie. Zginęła. Zginęła, bo ten skurwysyn był szybszy niż błyskawica i nie chciał umrzeć. W innym wypadku załatwiłby go bez problemu. Pierwszą kulkę by przeżyła, na pewno.
- Nie wiem - odparł ze spokojem.
Uczucie wściekłości dogasało w nim z każdym kolejnym wypowiadanym słowem. Nic by nie zyskał, dając się ponieść emocjom. Nie żyła.
- W ścianie nie było śladów po kulach. To kolejna sprzeczność w pańskich zeznaniach. Powinny tam być, skoro pan go nie trafił.
KrćmĄř zrobił znudzoną minę.
- Może miał kamizelkę kuloodporną. Na pewno znaleźliście na miejscu łuski.
Jego słowa wyraźnie zakłopotały policjanta, facet szukał czegoś usilnie w pamięci. Nie był w stu procentach pewny ustaleń poczynionych na miejscu zdarzenia. Błąd zawodowy.
- Niech pan spojrzy do protokołu - poradził KrćmĄř.
Przesłuchanie trwało, ale wątpił, by któreś z tych pytań miało przybliżyć policję do ujęcia sprawcy. W końcu przestał odpowiadać i wbił wzrok w blat biurka. Ktoś wyrył na nim koślawy napis, korzystając z chwili nieuwagi śledczych: I tak wszyscy jesteście gnojami. Nóż w sali przesłuchań? Może nie zrobił tego nożem, ale jakimś innym narzędziem.
Otworzyły się drzwi i do środka wszedł Jastrebniak. MĄdcha natychmiast przeniósł na niego uwagę. Szef gestem nakazał mu opuścić pokój.
- Bez względu na to, jak się to skończy, powinieneś nam pomóc i współpracować przy przekazaniu sprawy - powiedział Jastrebniak, a zaraz potem zaproponował filiżankę kawy.
KrćmĄř chętnie skorzystał z propozycji. Czuł się zmęczony, piekielnie zmęczony, nawet oddychanie sprawiało mu ogromny kłopot. Teraz najchętniej by zniknął, zakończył żywot i rozpłynął się w niebycie.
- Wszyscy popełniamy błędy, jedni większe, drudzy mniejsze. Twojego nie da się już naprawić, ale...
KrćmĄř odstawił filiżankę na biurko.
- Przekażę wszystkie swoje sprawy. A uwagi i rady zachowaj dla siebie - powiedział tak cicho, że sam ledwo dosłyszał własne słowa.
- Obejdzie się bez kajdanek?
Kiwnął tylko głową. Jastrebniak zapukał do drzwi, żeby ich wypuszczono. KrćmĄř szedł przed nim posłusznie drogą, którą tak dobrze znał. Obojętnie patrzył na ludzi, nie reagując na ich niezdecydowane pozdrowienia i grymasy. Nie były ważne, nie byli ważni. Ivana...
Przy swoim komputerze pokazał Jastrebniakowi listę kontaktów i kilka odręcznych notatek. Potem przekazał mu dwa gotowe meldunki z poprzednich spraw.
- Będziemy kontynuowali przesłuchanie, kiedy przyjadą ci z wewnętrznego - rzucił na odchodnym szef i rozkazał dwóm mundurowym odprowadzić więźnia do celi.
Maszerując korytarzem, KrćmĄř usłyszał przejęty głos jednego z policjantów, który niemalże krzyczał do słuchawki:
- Eksplozja willi na Falankovej? Kilka ofiar śmiertelnych? Atak terrorystyczny? Ja pierdolę!
Ostrzeżenie nic nie dało.

Rozdział trzydziesty ósmy

Solówka na śrubokręcie

Pewnie już tu jadą. Coś mi mówi, że będzie ich zbyt dużo - powiedział spokojnie Barbarossa. Filip w tym czasie tłumaczył Kasowi, co się dzieje.
- Powystrzelają nas jak kaczki - ten drugi ocenił sytuację beznamiętnie.
Barby spojrzał na niego zniesmaczony
- Uciekniemy na łódkach.
Patologiczny brak wiary i zaufania moich kompanów do otaczającego nas świata nagle się opłacił. Tylko bez paniki, przykazałam sobie w duchu, kiedy przyłapałam się na tym, że już przyjmowałam pozycję startową do drzwi salonu. Zamiast uciekać, wzięłam przykład z chłodnej postawy Kasa.
- Łódki są przygotowane, wczoraj sprawdzałem - powiedział Filip - ale spróbuję czegoś innego. Zacytowała pani dokładnie to, co pani usłyszała?
Kiwnęłam głową.
- Gruber, potrzebuję śrubokrętu. Kas, ArnoĄt, chodźcie ze mną!
Gruber natychmiast wyciągnął skądś cały zestaw śrubokrętów. Musiał go nosić w kieszeni koszuli zamiast chusteczki - inaczej nie potrafiłam tego wytłumaczyć. Filip wybrał dwa i wybiegł do pokoju, który służył nam jako arsenał. Po kilku sekundach wyleciał z Kasem i ArnoĄtem na zewnątrz. Przebiegli sprintem przez zapuszczony trawnik do sąsiedniej posesji. Przeskoczyli przez ogrodzenie - mniej więcej dwumetrowy omszały mur zakończony drutem kolczastym. Nie mogłam pojąć, jak im się to udało, i to w dodatku z taką łatwością. Zauważyłam jeszcze, że Kas z KřehŻlkiem zniknęli w budynku, Filip natomiast ruszył w stronę furtki.
Weszłam na piętro, by lepiej widzieć, co się dzieje w budynku obok i na ulicy. Alex poszedł za mną. Ulicą przejechał minivan. Zamarłam, ale auto minęło willę i odjechało w siną dal. Filip ciągle coś majstrował przy ogrodzeniu, potem podbiegł do naszej bramy i z powrotem do tej drugiej. Na koniec przeskoczył przez furtkę na sąsiednią posesję. Nikt nie zwracał uwagi na jego niecodzienne zachowanie.
- Łodzie są przygotowane - odezwał się cicho Barby za naszymi plecami. - Wystarczy wsiąść i uciekać.
Znowu zauważyłam Filipa, Kasa i KřehŻlka, a na odległym krańcu ulicy czarny samochód, za którym jechał sznur kolejnych. Limuzyny zbliżały się powoli, silniki pomrukiwały na niskich obrotach. Usłyszałam kliknięcie stali. To Barby odciągnął kurki swoich potężnych rewolwerów. Auta minęły bramę i znikły za najbliższą krzyżówką. Filip, Kas i KřehŻlek znowu z niewiarygodną łatwością przeskoczyli przez mur. Na moment odchyliłam zasłonę i pomachałam do nich ręką, żeby wiedzieli, gdzie nas szukać.
- Wy tutaj zostańcie, ja pójdę pilnować wejścia. W razie czego uciekajcie tylnymi schodami - rozkazał Barby i wyszedł bez najmniejszego pośpiechu, jakby miał zamiar co najwyżej zrobić sobie ulubionego drinka.
Z korytarza doleciał odgłos kroków - to Filip biegł na najwyższe piętro. Jednocześnie usłyszałam ciche kliknięcie w słuchawce. Telefon automatycznie przyjął połączenie.
- Tutaj Gruber, madame. Filip powiedział, że pod żadnym pozorem nikogo z nas nie mogą zobaczyć.
Zza zakrętu znowu wyjechał pierwszy z pięciu czarnych samochodów. Już wiedzieli, gdzie się ukrywamy. Na litość boską, dlaczego jeszcze tu jesteśmy? Spojrzałam na Aleksa, ale on tylko się uśmiechnął. Wtedy zrozumiałam - graliśmy va banque. Wyciągnęłam pistolet z kabury, ale nie odbezpieczałam go. Pierwsze auto zahamowało, co dziwne, jednak nie przy bramie naszej posesji, lecz przy sąsiedniej. Filip podmienił tabliczki z numerami domów. Z samochodu wysiadło kilku ludzi. Spodziewałam się mężczyzn w garniturach i krawatach, jak w jakimś filmie z lat trzydziestych, a przypominali bardziej grupę turystów w zoo i do wypacykowanych limuzyn pasowali jak pięść do nosa. Pierwszy z nich podszedł do furtki, chwilę przy niej stał i w końcu otworzył. Wrażenie dezorganizacji prysło jak bańka mydlana. Nagle poruszali się jak żołnierze wyspecjalizowanej jednostki. Co by się stało, gdyby zauważyli mnie teraz w oknie? Na samą myśl zrobiłam automatycznie krok do tyłu. Jak przyjmą porażkę? Poprzestaną na stwierdzeniu, że dom jest wyludniony?
Ulica opustoszała, zostały na niej tylko samochody. Nie widziałam przez czarne szyby i nie słyszałam już dźwięku pracy silników, ale i tak byłam przekonana, że w środku czekają kierowcy. Na posesję weszło dwanaścioro ludzi, sześcioro prosto do domu, sześcioro zostało w ogrodzie. Czy aby na pewno ludzi?
- Teraz - usłyszałam w słuchawce głos Filipa.
Co teraz? Nie rozumiałam. I nagle z okien sąsiedniej willi bez żadnego ostrzeżenia trysnęły potężne kaskady ognia, dach uniósł się w powietrzu, a fala uderzeniowa wybuchu wybiła szybę w oknie przede mną. Powietrze nabrało smaku szkła i dymu. Mężczyźni ukrywający się w ogrodzie uciekali w stronę samochodów z bronią w ręku. Drugi wybuch i wszystkich ogarnęła powódź płomieni.
Nie mogłam złapać oddechu. Nie bardzo docierało do mnie, co się właściwie dzieje.
- Potrzebuję materiału do badań - powiedział w zamyśleniu Alex. - Zaraz będę na zewnątrz, skoczę tylko po sprzęt.
- Barby? Alex chce pobrać próbki tego, co z nich zostało. Uważajcie na niego i nie pozwólcie mu siedzieć tam zbyt długo - warknęłam do mikrofonu i sama pobiegłam na dół, żeby się do czegoś przydać.
Kątem oka zauważyłam, jak trzy z czterech samochodów odjeżdżają. Pierwszy miał pecha, zmienił się w płonącą pochodnię z pogiętej blachy.
Na półpiętrze wszystko zrozumiałam. Filip nie tylko podmienił tabliczki z numerami - zdążył jeszcze zastawić pułapkę, bombę aktywowaną drogą radiową. Zupełnie jak na wojnie, ale nie było sensu rozczulać się nad sobą - odparliśmy śmiertelne natarcie.

* * *

Chwilę później stałam na jednym końcu ulicy, KřehŻlek na drugim, a Alex w tym czasie pobierał swoje makabryczne próbki. Pierwszy wóz strażacki pojawił się siedem minut po eksplozji. Zadzwoniłam do Barby’ego, żeby opuścili teren, i powoli ruszyłam w stronę domu. Domu? To chyba rzeczywiście był mój dom. Ta cholerna willa wydawała mi się jedynym miejscem, które - może i bezpodstawnie - dawało mi poczucie bezpieczeństwa.
Wszyscy oprócz Aleksa spotkaliśmy się w salonie. Ze zdziwieniem stwierdziłam, że od dziwnego telefonu z ostrzeżeniem minęło raptem piętnaście minut.
Kas jak gdyby nigdy nic jadł śniadanie, po chwili przyłączył się do niego Filip.
- Strażacy nie będą mieli dużo pracy, nic się nie pali, zgasło samo, dokładnie tak jak chciałem - powiedział spokojnie, zanim posmarował pełnoziarnistą bagietkę pastą rybną i pokropił ją sokiem z cytryny.
Barby wrócił do analizowania tablic balistycznych.
- To było C4? - zapytał Gruber.
Filip pokręcił głową.
- Nie, w tym kraju mają ogólnodostępny i legalny jeszcze lepszy materiał. Semtex. Prosta robota i optymalny efekt. Użyłem dwunastu ładunków, żeby eksplozja objęła cały teren.
Gruber przytaknął ze zrozumieniem. Rozmawiali o materiałach wybuchowych jak normalni ludzie o piłce nożnej.
- No, pięknie ich zmiotło - wmieszał się do rozmowy Kas, mówiąc z pełnymi ustami. - Znalazłem tylko jedną całą głowę z kawałkiem klatki piersiowej i jedną ręką. Tak poza tym to same flaki - mamrotał, przeżuwając śniadanie.
Natychmiast odeszła mi ochota na jedzenie. Nalałam sobie kawy i podniosłam się, żeby włączyć radio.
- Ta ręka mnie chwyciła i nie chciała puścić. Musiałem obciąć głowę, żeby mnie nie pogryzła. Ale nawet po tym patrzyła na mnie jak spod byka. A kiedy ją kopnąłem, poleciała jak piłka. Przysięgam! Poważnie, pierwszy raz w życiu coś takiego widzę! - gderał dalej Kas.
Może się z nas naigrywał, chociaż coś mi podpowiadało, że mówi całkiem poważnie. KřehŻlek spochmurniał.
- Ja już widziałem coś podobnego, ale ci - ci wyglądali na jeszcze bardziej odpornych od tego typka, który wyskoczył z okna kancelarii Gubkina, albo od tych, o których mi opowiadaliście - powiedział cicho. - Albo od Franka Bernarda.
- Właśnie - przytaknął Barby. - Poruszali się sprawniej niż tamto stado paralityków. Z pewnością nawet między nimi są jakieś różnice.
- Klasy sprawności? - zastanawiał się Filip.
- Może to zależy od specjalizacji - włączyłam się do rozmowy, przypominając sobie chłopaka, który o mało co nie wykończył mnie podczas zabawy w ganianego po zatłoczonych ulicach Pragi. Pamiętam, że poruszał się przy tym jak paralityk.
Naszą rozmowę przerwał dzwonek przy furtce.
- To na pewno policja. Szukają świadków - zgadywał Filip. - Pójdę z nimi pogadać. Mój czeski jest całkiem przyzwoity, a poza tym to ja wynajmuję ten dom. Panie Gruber? Gdyby pytali, kto jest w środku, przyjechał pan w interesach. Nasza stała historyjka.
Gruber uniósł wzrok znad komputera.
- Jasne. Nic nie widziałem i nic nie słyszałem. Ustalamy szczegóły transakcji.
- Może jednak lepiej im powiedzieć, że słyszeliśmy jakieś wybuchy - wtrącił Barby.
Gruber uśmiechnął się, jakby usłyszał bardzo dobry dowcip.
Wszyscy wyglądali na całkowicie spokojnych i opanowanych. Pewnie podobne sytuacje z policją to był ich chleb powszedni. Wzięłam głęboki wdech i po chwili westchnęłam z rezygnacją. Właściwie czemu nie? Czy moje zdenerwowanie cokolwiek by zmieniło? Pewnie nie. Upiłam trochę kawy, ale cały czas czułam się wyjątkowo spięta. Cholera.
KřehŻlek spojrzał na zegarek.
- Jest po dziesiątej. Najwyższy czas na poranne piwko.
Taktownie przemilczałam fakt, że jedno strzelił sobie około drugiej w nocy. Po chwili wrócił z kuchni z cieniutką, zroszoną szklanką złocistego napoju, uwieńczonego białą czapą gęstej piany.
- Kruszowice leżakowe - powiedział z namaszczeniem, wpatrując się w złocistą toń, oświetlaną promieniami porannego słońca. Zroszona powierzchnia szkła jeszcze bardziej łagodziła odcień piwa. - Ponad pięćsetletnia tradycja, napój naszych ojców, dziadów i pradziadów - wydeklamował i wziął łyka.
Z jego twarzy znikły ślady zmęczenia i stresu. Przez chwilę wyglądał na absolutnie szczęśliwego. Zazdrościłam mu. Może powinnam zacząć pić piwo!

* * *

Po południu na ulicy trochę się uspokoiło. Wozy policyjne jeden po drugim odjeżdżały z miejsca zdarzenia. KřehŻlek, Filip i Barby poszli załatwić potrzebne nam do produkcji amunicji materiały, Gruber pracował nad moim śkanałem podstawowym”, a Alex zaprosił mnie na dół, żeby mnie zbadać, a może nawet przeprowadzić na mnie jakieś doświadczenia. Najbardziej normalnym badaniem była chyba tomografia komputerowa. Alex wcisnął mnie do tunelu, w którym ledwo co się zmieściłam.
Znowu zachowywał się jak na wpół szalony naukowiec i na wpół normalny facet. Wprawdzie mówił tym swoim beznamiętnym głosem, ale czasami przepraszał za niedogodności, a kiedy między jednym a drugim badaniem udało mi się go pocałować, uśmiechnął się i znowu był sobą. Czy może raczej swoją mniej analityczną częścią. Nie można kochać tylko połowy człowieka, trzeba sobie poradzić z obydwiema częściami.
- Postaraj się nie utopić, nie zgubić, nie zniszczyć samego siebie, ok? - poprosiłam, kiedy rozkładał na moim ciele okrągłe dyski połączone cienkimi kabelkami z jakimś potężnym metalowym pudłem, wyposażonym - nie licząc cyfrowego wyświetlacza - w sześć potencjometrów.
Dobrą chwilę zajęło mu zrozumienie moich słów.
- Zgoda - obiecał. - A ty zrób wszystko, żeby nie dać się zabić - dodał z powagą. - Najchętniej byłbym tam z tobą albo jeszcze lepiej zamiast ciebie. Tylko że nikt inny nie jest w stanie wytłumaczyć, co się z tobą dzieje. Rozumiesz? Nie chcę się chować za waszymi plecami, denerwuje mnie to... - nie dokończył zdania. Urządzenie, którym zamierzał dokonywać pomiarów, zaczęło piszczeć. Popatrzył na wyświetlacz, a potem na mnie. - Ciekawe. Powinnaś mnie informować o wszystkim, co się z tobą dzieje, ok?
Obiecałam, że będę na bieżąco zdawać mu relacje. Chciałam go uchronić przed popadnięciem w kolejny trans na tyle, na ile tylko było to możliwe, choćbym miała w ten sposób opóźnić badania o kilka dni. Poczucie bezpieczeństwa wróciło. Znowu czułam się tak jak wczoraj wieczorem, kiedy leżałam wtulona w jego plecy. Może jednak poradzimy sobie z tym wszystkim. Na pewno.

* * *

O trzeciej znowu ktoś zadzwonił. Gruber ciągle pracował i ani myślał odrywać się od swoich zajęć, Alex siedział oczywiście w laboratorium. Popatrzyłam na ekran wyświetlający obraz z kamery przy furtce. Jakiś facet zaparkował tuż przy krawężniku. Wyglądał jak konwojent i właśnie wyciągał z samochodu dostawczego dwie duże butle gazowe. Nie miałam pojęcia, kto to jest i czego od nas chce, więc kiedy szłam mu otworzyć, trzymałam rękę na sprzączce paska w bezpośredniej bliskości ukrytego pod kurtką Desert Eagle’a - nagle zaczęłam żałować, że nie był jeszcze większy i jeszcze bardziej zabójczy.
- Dzień dobry! - krzyknął facet na mój widok i pokazał ręką logo na brudnej czapce z daszkiem. - Mam tutaj zamówienie na jedną butlę z acetylenem i jedną z tlenem, plus palnik cgs 02. Zgadza się?
Byłam na tyle przytomna, że przytaknęłam, choć nie miałam pojęcia, kto i po co to zamówił.
- Zapłacone? - zapytałam.
- Nie, szanowna pani. - Popatrzył na mnie trochę zmieszany. - Proszę zapłacić, a ja dam pani potwierdzenie. Tak to robimy w naszej firmie.
Może się bał, że będę go próbowała załatwić na szaro. Kiedy odbierałam od niego dokumenty, zrobiłam krok do przodu i zajrzałam do wnętrza samochodu. Był pusty, w okolicy nie kręcił się nikt podejrzany. Ulżyło mi, to nie wyglądało na podstęp. A nawet jeśli, chyba nikt nie wpadłby na pomysł ze sprzętem spawalniczym.
Zapłaciłam i podpisałam papiery. Facet wziął pieniądze i dokumenty, ale jakoś nie kwapił się do odjazdu. Patrzył na mnie wyczekująco.
- Coś jeszcze?
- Czy nie powinienem pomóc pani tego zanieść? Sporo waży.
- Nie, zostawię to tutaj, a małż... - ugryzłam się w język, bo uzmysłowiłam sobie, że wizja właściciela takiej willi, który sam nosi ciężary, jest dosyć podejrzana. - A administrator budynku zaniesie to tam, gdzie powinno stać. Akurat wyszedł na chwilę coś załatwić.
- Jasne - odparł facet i wniósł butle na posesję.
Z drugą i trzecią przesyłką poradziłam sobie bez problemu. Prawie w ogóle go nie dziwiło, że kobieta chodzi po domu w czarnym skórzanym komplecie i skórzanych butach za kostkę. A może byli przyzwyczajeni do jeszcze większych ekstrawagancji wśród krezusów.

Rozdział trzydziesty dziewiąty

Kapitan KrćmĄř czyta

Fotokomórka piknęła i sterylne światło jarzeniówek z najdrobniejszymi szczegółami ukazało ordynarną twórczość osób zajmujących się ryciem w ścianach. Tynk przed kratą wyglądał o wiele lepiej niż w celi, ale i tam przydałoby się go zeskrobać i odnowić. Kapitan KrćmĄř siedział na pryczy i obserwował, co się dzieje na zewnątrz. Cela, w której trzymano aresztowanych, znajdowała się na samym końcu korytarza - dzięki temu miał doskonały widok na całą jego długość i wiedział, kto wychodzi z którego biura. W rzeczywistości jednak mało go to interesowało. Popołudniowe przesłuchanie trwało kilka godzin i jedyne, co z niego wyniósł, to rozczarowanie z pewną dozą wściekłości. Jastrebniak nie zadawał pytań lepiej od o wiele mniej doświadczonego porucznika MĄdchy. KrćmĄřowi nie przeszkadzało, że podejrzewają go o zabójstwo Ivany. On sam na ich miejscu myślałby podobnie. Jego zdaniem jednak popełnili podstawowy błąd - nie sprawdzili żadnych innych śladów i tropów, których za kilka godzin już nie będzie. Nigdy wcześniej nie przyszło mu do głowy, że z powodu lat spędzonych za biurkiem Jastrebniak zapomni, jak należy przesłuchiwać. Właściwie jego pytaniom trudno było cokolwiek zarzucić, ale KrćmĄř czuł, że coś jest nie tak. Przestał o tym myśleć; po co się denerwować? Ivana zginęła i nikt ani nic tego nie zmieni.
Wziął głęboki oddech, jakby miało mu to pomóc pokonać zmęczenie i apatię, które nie ustępowały, a co więcej - z każdą chwilą się pogłębiały. Tylko co będzie, jeśli znowu ktoś przez niego umrze? Potrząsnął głową. Nie miał siły ani ochoty roztrząsać teraz takich problemów. Każda myśl, która pojawiała się w jego głowie, zawierała w sobie obraz bezwładnie leżącego ciała i wydarzeń, które doprowadziły do tej tragedii. On ją spowodował.
Żeby odepchnąć zgryzoty, skupił wzrok na elektronicznym zegarku zawieszonym na korytarzu. Czas płynął, sekunda za sekundą, minuta za minutą, godzina za godziną. Pod wieczór, o dziwo, trochę się ociepliło. KrćmĄř ściągnął marynarkę. Po dniu spędzonym w sali przesłuchań czuł się brudny i spocony. Może powinien się rozebrać do pasa i tylko przykryć ubraniem? Marynarka zsunęła się z pryczy, a z jej kieszeni wypadła cieniutka książeczka, właściwie bardziej zeszyt niż książka. Trochę twardszy papier obwoluty odcisnął w warstwie pyłu na podłodze delikatne wgłębienie.
Wylęgarnia, przeczytał KrćmĄř odwrócony do góry nogami tytuł. Schylił się i położył książkę na pryczy. Nie miał ochoty na czytanie, nie miał ochoty w ogóle na nic.
Przez kolejne kilkadziesiąt minut siedział w bezruchu, udało mu się wyczyścić głowę ze wszystkich myśli. Potrzaskał je w drzazgi i pogrzebał w zakrzepłej żywicy.
- Kolacja, panie kapitanie - wyrwał go z letargu ochrypnięty głos.
Zgarbiony mężczyzna około sześćdziesiątki z twarzą pokrytą zmarszczkami, które zdradzały wieloletnie nadużywanie alkoholu. Przyniósł na tacy aluminiową miskę i plastikowy kubek z kawą.
- Przysłali mnie do pana, służba więzienna tu nie chodzi. Niech pan wyciągnie ręce przez kraty, żebym mógł pana przykuć. Dostałem polecenie, co i jak zrobić, i muszę się tego trzymać. Tych obrączek nie dam rady założyć z drugiej strony.
KrćmĄř bez słowa wykonał polecenie. Chwilę później był już rozkuty i mógł się zabrać do jedzenia. Odsunął książeczkę, żeby postawić obok siebie więzienną zastawę.
- Pierwszy odcinek Wylęgarni? - zapytał nagle mężczyzna i podszedł do samych krat, by lepiej widzieć.
KrćmĄř w pierwszej chwili nie zrozumiał, o co chodzi. Potem zorientował się, że facet patrzy pożądliwie na książkę z krzykliwym tytułem na okładce.
- Jaki pierwszy odcinek? - zapytał, zdziwiony jego reakcją.
- Pierwszy odcinek Wylęgarni! - powtórzył zapaleniec. - Teraz jest bardzo poczytna, każda kolejna część sprzedaje się coraz lepiej. Zapowiedzieli już, że będą robili dodruki. Sądząc po numerze na okładce, ma pan jeden z pierwszych zeszytów pierwszego wydania. Widzi pan ten numer? 0009! Dziewiąty egzemplarz, który został wydrukowany! Z pięćdziesięciu. Nie odstąpiłby mi go pan? Jest bardzo cenny, a ja zbieram takie rzeczy - przyznał mężczyzna dość niechętnie.
KrćmĄř zauważył, że facet nie oferuje mu niczego w zamian. Ale dlaczego nie, właściwie dlaczego nie miałby oddać komuś tego gniotą? Kiedy już po niego sięgał, zeszyt wypadł mu z ręki i otworzył się na losowej stronie.
KrćmĄř przeczytał automatycznie zdanie, o które przypadkowo zahaczył wzrokiem:
KrćmĄřowi nawet nie przyszło do głowy, by łapać za broń. Zamiast tego wyciągnął z kieszeni latarkę i oświetlił twarz mężczyzny. Dwadzieścia, może dwadzieścia dwa lata, zaniedbany, rzadki zarost, złoty łańcuszek na szyi, oczy osadzone blisko siebie, mały nos i cofnięty podbródek.
Przed oczami natychmiast pojawiła mu się trójka złodziei opon, których obezwładnił na osiedlu, kiedy wracał do domu. Wtedy jeszcze Ivana żyła. W pierwszym momencie zamurowało go, ale już po chwili kartkował gorączkowo książkę. Niektórych bohaterów znał z realnego świata: w treści pojawiła się Marika ZahaňskĄ, Nowak Barbarossa i mnóstwo innych ludzi, o których istnieniu nie miał dotąd pojęcia.
Coraz bardziej nerwowo przewracał kolejne strony.
KrćmĄř słuchał w milczeniu najświeższych ustaleń, z uwagą przyglądając się leżącym na podłodze zwłokom. Rozpięty szlafrok i białe slipy ze znaczkiem Lacoste nie do końca zakrywały to, co powinny. Mężczyzna był dobrze zbudowany, ale w ostatnim czasie trochę się zaniedbał i zaczynał mu rosnąć bebech. Silne ramiona i muskulatura świadczyły o aktywnym trybie życia w przeszłości.
Amerykanin, myślał KrćmĄř, na pewno grał w futbol amerykański. Starał się przypisać taką budowę ciała do odpowiedniej dyscypliny sportowej.
Dotyczące go informacje były jak najbardziej autentyczne. Nie mógł zrozumieć, w jaki sposób zawierały również jego myśli czy uczucia, o których nigdy nikomu nie wspominał. Nie miał żadnego powodu uważać, że informacje o pozostałych bohaterach książki również stanowią odbicie rzeczywistości - to było niemożliwe, bezsensowne, po prostu chore. A może naprawdę oszalał.
- Kto to wydaje? - warknął.
- Jakaś spółka, Demad&Print - wyjąkał mężczyzna. - Nie ma tam żadnych innych informacji - bronił się niepewnie, mimo że stał po drugiej stronie kraty.
KrćmĄř zorientował się, że po zmęczeniu nie został nawet najmniejszy ślad. Teraz z całych sił próbował pozbyć się przekonania, że zwariował. Wyszukiwał w pamięci urywki zdarzeń, które dotyczyły jego samego i konfrontował je z treścią książki. Wszystko się zgadzało! Nikt nie mógł wiedzieć, że tam na parkingu to właśnie on obezwładnił tych złodziei, nikt nie mógł wiedzieć, jak się czuł, kiedy patrzył na martwe ciała i kiedy próbował dodzwonić się do Ivany. To nie mogła być prawda. Prawdopodobnie oszalał.
- Wymienię ten zeszyt za wszystkie pozostałe części, które do tej pory wyszły - mruknął w końcu do obserwującego go w napięciu faceta.
- Wszystko jedno, które to będą numery serii? Na przykład egzemplarz numer sto tysięcy?
KrćmĄř nie wiedział, o czym ten człowiek mówi.
- Wydają to również po angielsku, wszystkie wydania są numerowane razem, zawsze po pięćdziesiąt egzemplarzy - wyjaśniał maniak, nie spuszczając oczu z książki KrćmĄřa.
- Wszystko jedno. Zanim przyniesie mi pan resztę odcinków, zdążę to przeczytać. - Machnął zeszytem, aż litery na obwolucie błysnęły odbitym światłem jarzeniówek. - Wtedy dostanie to pan na własność.
- W porządku, kapitanie, za godzinę będę z powrotem. Zresztą i tak za chwilę zgaszą światła.
KrćmĄř nic już nie odpowiedział i pogrążył się w lekturze.
- E! Teraz dopiero się skapnąłem! Ten gościu nazywa się tak samo jak pan. Przypadek? - huknął nagle z końca korytarza zapaleniec. - Dlatego tak pana wzięło?

* * *

Późno w nocy przy świetle wyżebranej latarki KrćmĄř kończył czytać przedostatni z sześciu zeszytów - razem niecałe trzysta stron. Tekst urywał się na opisie upojnego poranka z Ivaną. Poczucie, że zwariował, powoli przechodziło w niezachwianą pewność. Zorientował się, że od dłuższej chwili coraz mocniej wali głową w ścianę. Czy aby na pewno może wierzyć własnym oczom? Czy aby na pewno może mieć zaufanie do własnego mózgu? Chyba naprawdę oszalał. Rzucił zeszyty na podłogę i złapał się za głowę. Czoło zdarte od walenia w nierówną ścianę zaczęło go potwornie boleć.
- W porządku, może zwariowałem - powiedział sam do siebie.
Tak czy inaczej, lepiej postępować zgodnie z własnym oglądem rzeczywistości i z tym, co w jego mniemaniu było prawdą. Przynajmniej nie będzie musiał walić łbem o ścianę. Ta paranoidalna myśl trochę go uspokoiła.
Wstał i spojrzał w głąb ciemnego korytarza. Za drzwiami w dwóch biurach wciąż się świeciło. Wąskie wiązki światła wypełzające ze szpary pomiędzy drzwiami i podłogą zdradzały rzeczywistą długość korytarza. Musiał się stamtąd wydostać i sprawdzić, kto to wszystko napisał, w jaki sposób się o tym dowiedział. Przecież to było tak samo niewiarygodne jak facet, który wpadł pod rozpędzony samochód, po czym wstał i jak gdyby nigdy nic odszedł z miejsca wypadku. Albo inny, który oberwał pięć razy z pistoletu o potężnym kalibrze i nawet tego nie poczuł.
KrćmĄř wziął głęboki oddech. Musiał się skupić na rzeczywistości, biorąc, rzecz jasna, poprawkę na błąd, który wkradł się w jej prawidła - wtedy o wiele mniej cierpiał. Może złapie tego bydlaka, który zastrzelił Ivanę, i chociaż w minimalnym stopniu odkupi swoją winę. Na wspomnienie mordercy zacisnął mocniej dłoń na jednym z prętów. Ciągle jeszcze pamiętał wykład, na którym technik policyjny omawiał wytrzymałość stali, z której produkowano kraty więzienne, i demonstrował narzędzia, jakimi musieliby dysponować więźniowie, żeby wydostać się na zewnątrz. Próba wyłamania ich gołymi rękami miała taki sam sens jak napełnianie zbiornika paliwa w samolocie kieliszkiem do wódki. Tyle tylko, że teraz KrćmĄř nieco inaczej postrzegał rzeczywistość. Szarpnął za pręt, wściekły, sfrustrowany, rzucony przez los na samo dno. Ciągnął ze wszystkich sił i miał wrażenie, że żelazo zaczyna ustępować, że zaczyna się wyginać w jego dłoniach. Czuł, jak na pierwotnie gładkiej powierzchni powstają wgłębienia od jego palców. Bez sensu, ale błąd to błąd. Nie sprawdzając nawet efektów swojego wysiłku, spróbował wyłamać kolejny pręt. Jakoś szło, z czasem nawet coraz lepiej. Zaparł się jeszcze mocniej, materiał puścił. W ciągu kilku minut KrćmĄř wygiął kraty wystarczająco, by wyjść na zewnątrz. Zeszyty Wylęgarni zabrał ze sobą, żeby jeszcze raz je przestudiować. Żeby się upewnić, czy szaleństwo zawładnęło nim już całkowicie.
Przeszedł przez pogrążony w półmroku korytarz jak duch, bez większych problemów włamał się do biura Jastrebniaka, a potem do sejfu, z którego wyciągnął dokumenty, odznakę i broń. Kiedy szedł do drzwi wyjściowych, nikt go nie zatrzymywał. Wszyscy wiedzieli, że kiedy policjant wraca do domu późno w nocy, czy może raczej tuż nad ranem, nie jest zbyt rozmowny ani skory do żartów.
Już na ulicy zatrzymał się. Dotarło do niego, że nie ma dokąd iść, a do tego jest niemal całkowicie wyczerpany. Ledwo trzymał się na nogach. Ostatkiem sił przeszedł jeszcze dwie przecznice i dopiero wtedy kiwnął na taksówkę. Podał taksówkarzowi adres domowy. W końcu najciemniej jest zawsze pod latarnią. O czwartej nad ranem, ze spuszczoną głową i postawionym kołnierzem, w ogóle się nie bał, że taksówkarz będzie go w stanie później zidentyfikować.
Otworzył drzwi i dobrze znany zapach, wzbogacony kilkoma obcymi aromatami, podziałał na niego tak intensywnie, że musiał się oprzeć o futrynę. Jeszcze nie zdążył za sobą zamknąć, a wszystkie zeszyty wypadły mu z rąk. Osunął się na podłogę i zaczął płakać. Kiedy po dłuższej chwili znowu był w stanie postrzegać świat w jego rzeczywistym wymiarze, jego wzrok padł na kartkę otwartej książki. Pierwszy rozdział pierwszej części nosił tytuł Kobieta w ciemnościach.
Znowu się nie zjawił. Stałam w holu kina jak jakaś głupia gęś. Miałam nadzieję, że lada chwila nadejdzie, uspokoi mnie chociaż odrobinę oryginalnym i wiarygodnym usprawiedliwieniem. Ale, jak powszechnie wiadomo, nadzieja matkę głupich. Nie zadzwonił, nie wysłał nawet SMS-a. Wytrzymanie naporu spojrzeń przechodzących obok mężczyzn po jakimś czasie stało się ponad moje siły. Ruszyłam w stronę wyjścia.
Przeczytał na głos pierwszy akapit, zacisnął szczęki tak mocno, że zatrzeszczały stawy. Przy pomocy tej książki wszystko wyjaśni i postara się, by te obślizgłe bydlaki nie mordowały kobiet.


Koniec tomu pierwszego



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Zamboch Miroslav Wylegarnia 02 Krolowa smierciNSB
Zamboch Miroslav & Prochazka Jiri W Agent JFK 01 Przemytnik
Zamboch Miroslav RSBEHP
Zamboch Miroslav Mroczny Zbawiciel Tom 1
Zamboch Miroslav Lowcy
Zamboch Miroslav Bez litosci
Prof Miroslaw Dakowski Teoria świństwa Afera FOZZ

więcej podobnych podstron