NF 2005 02 interesy nie idą dobrze


Krzysztof Kochański
Interesy nie idą dobrze

Kiedy Norbert się obudził, nie miał pojęcia, że sytuacja w fabryce stała się aż tak dramatyczna. Zegar pokazywał, że spał dwa tygodnie - trochę dłużej niż zwykle, ale nie tak znowu długo, żeby miało go to zaniepokoić. Umył zęby, wykąpał się, wysuszył pod wielką jak kościelny dzwon suszarką i udał się na stołówkę. Był głodny jak wilk. Zjadł smaczny posiłek, zastanawiając się, skąd taka cisza i dlaczego nie ma tu nikogo oprócz niego?
Ale nadal niczego nie podejrzewał.
Owszem, wiedział, że ostatnie pełnie Księżyca znacznie zmieniły świat, ale przecież wszyscy zgodnie twierdzili, że sytuacja jest do opanowania.
Dopiero gdy podziemnym korytarzem dotarł do biura zleceń, zorientował się, że najwidoczniej były to tylko pobożne życzenia. Czekał na wezwanie dyspozytora, błądząc osłupiałym wzrokiem po pustych stanowiskach. Trzy boksy, dziewięć gniazd w każdym -jeszcze niedawno gwarno tu było jak w ulu. Dziś ciszę wypełniał szum wentylatorów i sięgający granic słyszalności pisk zasilaczy. Echo tańczyło pomiędzy żebrami wysokiego stropu.
- Gdzie są wszyscy?
Nie było komu zadać pytania, ale Norbert miał pewną bardzo niepokojąca, niepozbawioną podstaw koncepcję.
Obawiał się, że pozostałych pracowników zlikwidowano.
Oczywiście nie miał na myśli ludzi. Oni umarli już wcześniej.
Nigdy dotąd nie zastanawiał się, co dzieje się z komiwojażerami, którzy nie uzyskują odpowiednich wyników sprzedaży. Nieudacznicy po prostu nie pojawiali się. Nie dostawali drugiej szansy. Być może przesuwano ich na inne stanowiska, gdzieś, gdzie mogli się przydać, albo pozostawiano własnemu losowi, by odtąd radzili sobie sami? Ale do jaki ej. innej pracy mógł nadać się komiwojażer?
Wreszcie odezwał się dyspozytor:
- Koniec załadunku! - oznajmił megafon. -1024, proszę zająć miejsce w ciężarówce.
Natomiast eksterminacja? Jeśli ktoś sobie nie radzi...? Tak. To wiele wyjaśniało.
- Co się stało, kiedy spałem? - odważył się zapytać Norbert.
Ku jego zdumieniu dyspozytor powiedział mu, co się wtedy wydarzyło. Norbert wciąż nie potrafił przyzwyczaić się, że maszyny zawsze mówią prawdę.
Informacje okazały się przygnębiające, lecz dyspozytor zalecał optymizm. Ostatecznie, fabryka wciąż była sprawna, z taśm produkcyjnych nadal schodziły produkty najwyższej jakości.
A potem dyspozytor powrócił do swych zadań:
- 1024 jest proszony...
- A ja proszę, żeby nazywać mnie Norbert! - wrzasnął Norbert, podenerwowany.
Do niedawna sądził, że nie potrafi wrzeszczeć. W ciągu ostatnich tygodni świat bardzo się zmienił, a on wraz z nim. Może dlatego wciąż jeszcze trwał.
- Norbert jest proszony o zajęcie miejsca w ciężarówce - podjął gładko dyspozytor.
Norbert wstał i powolnym krokiem opuścił stanowisko. Kiedy przekraczał próg, konsola wyłączyła się, zgasły diody. Z ostatniego z dwudziestu siedmiu gniazd uleciało elektroniczne życie.
Ciężarówka czekała na podjeździe. Czekoladowa karoseria lśniła w słońcu; dziś jakimś cudem przebiło się przez zamglone niebo. Ostatnio jakby przybyło takich wyjątkowych dni; wyglądało na to, że koniec z kwaśnymi deszczami.
Zajął miejsce w szoferce i podpiął port komunikacyjny do deski rozdzielczej. Sprawdził wskaźniki. Były w porządku - kontrola techniczna za nic w świecie nie wypuściłaby źle zabezpieczonego ładunku, ale na tym polega profesjonalizm, żeby wszystko sprawdzić.
Kiedy wyjeżdżał, we wstecznym lusterku dostrzegł chowające się urządzenia załadowczej rampy. Zamykały się wszystkie drzwi. Dawniej rampa pracowała na okrągło. To, że przed chwilą zrobiono porządek, mogło świadczyć tylko o jednym: dziś ciężarówka Norberta wyjeżdżała z fabryki ostatnia. Niewykluczone, że również pierwsza. Tego Norbert nie mógł stwierdzić, ponieważ na betonowym podjeździe nie pozostawały ślady kół.
Co tu ukrywać: sprawy nie miały się najlepiej.
"Interesy nie idą dobrze", rzekł kilka miesięcy temu dyrektor fabryki, wielki jak góra gruby mężczyzna, jeszcze wtedy nie wiedząc, że umrze przed nastaniem wiosny.
"Nie idą dobrze".
Ciekawe, co grubas powiedziałby dzisiaj?
Po jakichś dwóch kilometrach Norbert dostrzegł nadjeżdżającą z naprzeciwka ciężarówkę, kopię jego pojazdu. Jak gdyby zbliżał się do lustrzanej tafli, która nagle wyrosła na drodze. Poczuł się raźniej wobec oczywistego dowodu, że nie jest jedynym pozostałym w firmie pracownikiem. Czarnowidztwo okazało się zbyt czarne. Jednak kiedy samochody zrównały się szoferkami, okazało się, że wewnątrz pojazdu nie ma nikogo. Jeszcze niedawno Norbert mógłby zapytać dyspozytora, czy to możliwe, żeby wysłano ciężarówkę bez komiwojażera, ale teraz nie miał takiej szansy. Radio i telefon wciąż lśniły chromem na blacie kabiny, cóż z tego, skoro nie działały. Zmieniły się pasma przenoszenia, czy coś w tym rodzaju, i nikt nie potrafił problemu rozwiązać.
Włączył wyższy bieg. Ciężarówka zaprotestowała, zwracając uwagę na fatalny stan drogi, ale Norbert pozostał nieubłagany. Szum silnika sprawiał, że czuł się raźniej; wypłaszał smutek, pozwalał zapomnieć o pustej ciężarówce powracającej do domu niczym pies, który zgubił pana.
Jechał cały dzień i nawet nie otworzył kontenera. Nie było dla kogo. Z siedmiu PTO (potencjalnych punktów odbiorczych), wpisanych w program trasy, istniały tylko dwa. Po reszcie pozostał pył i osmalone ogniem pnie drzew. Pojedyncze, wystrzępione drewniane kikuty, mierzące w szare niebo. Gdzieniegdzie pojawiały się dziwne rośliny, których Norbert nigdy przedtem nie spotykał.
Ocalałe PTO okazały się stratą czasu. Pierwszy zawalił się jak domek z kart, kiedy tylko ciężarówka wjechała, na podjazd. W drugim mechaniczny sprzedawca otworzył magazyn i pokazał komiwojażerowi zapasy, którymi można by załadować dwie fabryczne ciężarówki i pewnie by coś zostało.
- Właściwie to mogę wziąć kilka skrzynek, co mi tam, może się zmieszczą - zaproponował mechaniczny sprzedawca. - Wiem, jak jest, liczą się wyniki sprzedaży, nieprawdaż?
Norbert nie przyjął oferty.
- Dzięki za dobre chęci. Od jakiegoś czasu jesteśmy rozliczani z przepływu środków, nie z wystawionych faktur. A na płatność, jak rozumiem, nie ma co liczyć? -W zasadzie nie zadał pytania, lecz stwierdził fakt.
Mechaniczne ręce, wymownie rozłożone, potwierdziły tę rację.
- Mogę chociaż przenocować? - zapytał Norbert. Sprzedawca zamarł, jakby wysiadło mu zasilanie.
- Nie boi się pan? - spytał po chwili.
- A powinienem?
- A bo to wiadomo? - padła szybka odpowiedź, jakby sprzedawca rozgrywał turniej półsłówek.
- Wiadomo - odrzekł Norbert. - Pełnia była w zeszłym tygodniu. Ostatnimi czasy dzieje się wiele niedobrego, ale przecież nie zmieniły się fazy Księżyca.
- No nie wiem... Noce są czarne.
Spojrzeli w górę. Za brudną mgłą ledwie dało się dostrzec zarys Słońca. Milczeli, skupieni na obserwacji nieba.
- Wygląda nieźle - odezwał się Norbert. - Może dziś w nocy wreszcie zobaczymy gwiazdy.
- I Księżyc. - Sprzedawca drążył temat z uporem godnym lepszej sprawy
- Powinien być w pierwszej kwadrze - wyjaśniał cierpliwie komiwojażer. - Chyba nie sądzisz, że dyspozytor wypuściłby mnie z fabryki, gdyby zbliżała się pełnia. To jak będzie z tym noclegiem? - ponowił prośbę.
- Jak pan chce... Ale na pana odpowiedzialność. Mechaniczny sprzedawca wykonał piruet, z gracją,
na jaką stać tylko mechanicznych sprzedawców, po czym podążył w głąb podwórza.
- To mieszkanie szefowej - rzekł, gdy stanęli przed piętrowym budynkiem, którego elewacja wydawała się prawie w idealnym stanie, jeśli zignorować wypaloną, czarną od sadzy dziurę na wschodniej ścianie.
Mieszkanie znajdowało się na piętrze. Schody wyglądały solidnie, ale trzeszczały przy każdym kroku, jakby wykonano je z drewna, nie ze stali i betonu.
- To moja robota - oznajmił mechaniczny sprzedawca, otworzywszy drzwi.
Z pewnością nie miał na myśli panującego w środku bałaganu; nie chodziło o połamane krzesła ani o porozbijane naczynia. Mówił o zwłokach przewieszonych przez parapet okna w sypialni. Przyznając się, pragnął uniknąć niedomówień.
- Moja robota - powtórzył. Głos miał ciepły, miło brzmiący, taki jaki powinien mieć dobry sprzedawca.
Nocna koszula kobiety była rozdarta; odsłaniała wypięte pośladki barwy gnijącego trzęsawiska. Na udach zaschło coś, co mogło być kałem lub przyschniętą raną.
Pani Ania - tak się nazywała. Koniecznie "Pani" przed imieniem. Miała hopla na tym punkcie, chociaż niemal całe życie pozostawała w stanie wolnym. Do trzydziestego siódmego roku życia była panną, a zaraz potem wdową, nie licząc trzech dni i jedenastu godzin. To były jej własne, i zadaje się że ulubione słowa: "Trzy dni i jedenaście godzin". Norbert dowiedział się o wielu szczegółach z jej życia podczas rozmów, które toczyli za starych, dobrych czasów, kiedy brała od niego dużo towaru.
Pani Ania bardzo go lubiła. To ona nadała mu imię. Do tamtej pory był tylko komiwojażerem 1024.
- Nie jesteś przecież maszyną. A ja tak nie wołam nawet na sprzedawcę - oświadczyła.
- Próbowała uciec przez to okno - odezwał się mechaniczny sprzedawca, nie zwracając uwagi na nietęgą minę gościa. - Szkoda, że jej się nie udało.
Wydobył z siebie coś w rodzaju westchnienia.
- Może to i lepiej - pocieszył go Norbert. Powędrował spojrzeniem na osmaloną dziurę wschodniej ściany. Od środka wydawała się jeszcze większa. - Gdyby pani Ania zdążyła wyskoczyć, pewnie połamałaby sobie nogi, a wtedy dopadłby ją ktoś inny. Jeśli już miała umrzeć, dobrze, że stało się to z ręki domownika.
- Naprawdę tak pan myśli? - W głosie sprzedawcy dało się wyczuć nutkę wdzięczności. - Bo często zastanawiam się, czy gdyby nie ja... czy zdołałaby przetrwać do rana...
- A słyszałeś, żeby ktoś przetrwał? - Norbert starał się, żeby jego głos wyrażał pewność, że co jak co, ale przetrwać to pewnie nie udało się nikomu. W rzeczywistości wcale tak nie uważał, pragnął jedynie uspokoić mechanicznego sprzedawcę. Gdyby sądził, że wszyscy ludzie podzielili los pani Ani, mógłby od razu wrócić do fabryki i poprosić o...
(jeśli jego domysły okazałyby się trafne) ... eksterminację
- Co się stało, to się nie odstanie - dodał na głos.
Odwrócił wzrok, nie chcąc dłużej patrzeć na martwą kobietę.
- Mam nadzieję, że miała szybką śmierć?
- Dość szybką - skwapliwie przytaknął mechaniczny sprzedawca. - Jestem silny i znam pewne sztuczki. Wie pan, jak to jest w sklepie. Pojawiają się różne typy. To znaczy... pojawiały się. Dziś z radością powitałbym któregoś. Dałbym mu niezły rabat. I coś w promocji. Cóż, kiedy... kiedy...
- Interesy nie idą dobrze - pomógł mu Norbert.
- Właśnie.
Przez chwilę milczeli.
- Może powinienem usunąć zwłoki - zaproponował mechaniczny sprzedawca. - Nie wiedziałem, że ktoś będzie tu nocował.
- A są łóżka w innych pokojach? - spytał Norbert.
- Oczywiście. To duże mieszkanie.
- W takim razie nie trzeba. Niech zostanie, jak jest. Mechaniczny sprzedawca wydawał się zadowolony.
Uśmiech na syntetycznej twarzy pogłębił się.
- To dobrze - oznajmił. - Prawdę mówiąc, obawiałem się panią Anię niepokoić.
- Niepokoić?
- No wie pan, tak sobie myślę, że w jakiś sposób jest teraz do mnie podobna. Wie pan, materia nieożywiona...
Zaskoczony Norbert powrócił spojrzeniem do okna, potem znów popatrzył na sprzedawcę.
- Nie, nie - zaprotestował. - Jesteś w błędzie. Nie jesteście podobni.
-Nie?
- W żadnym razie. Na to nie ma, i nigdy nie będzie, żadnych szans.

Norbert obudził się. Oczy miał szeroko otwarte, lecz ciemność była tak głęboka, że nic nie widział. Nasłuchiwał, przekonany, że ze snu wyrwał go hałas, ale wokół panowała cisza. Pełnia była w zeszłym tygodniu. Czy na pewno?
Wstał z łóżka i po omacku ruszył w stronę, gdzie powinno znajdować się okno. Znalazł je bez trudu, wiedziony jakimś szóstym zmysłem, i otworzył. Zawiasy zaskrzypiały, jakby zaraz miały się rozpaść. Zadzierał głowę, opierając ręce o parapet. Szukał potwierdzenia, że w górze wciąż znajduje się niebo. Wiatr wył ponuro w zaułkach. Kiedyś szumiałby w liściach drzew, stukał gałązkami, teraz mógł co najwyżej skrzypieć kikutami pni. Z obserwacji nieba Norbert nie dowiedział się niczego. Wszędzie mrok. Nieprzenikniona ciemność. Jakby tkwił w zamkniętej beczce smoły. Ale dziś przynajmniej nie padał deszcz.
Nagle jakiś odgłos dobiegł zza ściany - z salonu, w którym zwłoki pani Ani wisiały przewieszone przez parapet niczym porzucony płaszcz. Norbert wyprostował się, czujnie strzelając oczami na boki. Czy to nadchodzi mechaniczny sprzedawca?
- Jest pan dla mnie bardzo wyrozumiały - rzekł, gdy prowadził Norberta do sypialni. Nie spodziewałem się.
- To nie twoja wina. Nie ty zaprogramowałeś wirusa, który zamienia sztuczną inteligencję w wampiry...
- Bardzo dziękuję. W zamian obiecuję, że jeśli okaże się, że dziś jednak jest pełnia, postaram się bardzo hałasować, kiedy będę po pana szedł.
- Do pełni jeszcze daleko. Możesz mi wierzyć na słowo. Norbert usiłował sobie przypomnieć, jaka odległość
dzieli okno od ziemi. Nie, żeby miał skakać, ani mu to było w głowie, próbował jedynie wyobrazić sobie, co czuła Pani Anna w ostatniej chwili swego życia. Próbował zrozumieć, ale odniósł porażkę. Nie umiał się bać tak jak ona. Właściwie to nie bał się prawie wcale. Może dlatego, że nie wierzył w dzisiejszą pełnię Księżyca. A może za bardzo był podobny do mechanicznego sprzedawcy; co prawda nie miał w sobie żadnych mechanicznych części, ale skąd można wiedzieć, co naprawdę decyduje? Komu bliżej do pani Ani: jemu, fabrycznemu komiwojażerowi, czy człekopodobnemu zbitkowi serwomechanizmów?
Z wyciągniętymi przed siebie rękami dotarł do drzwi. Sięgnął do kontaktu, ale rozległ się tylko głuchy, pozbawiony następstw stuk. Zważywszy na okoliczności, byłoby dziwne, gdyby w instalacji nagle pojawiło się napięcie.
Wyszedł na hol, na pamięć skręcił w prawo, potem jeszcze raz, i znalazł się w salonie. Pamiętał, że są tu dwa okna, jednak bez powodzenia usiłował dostrzec ich jasne prostokąty. Za dnia przez chmury dość śmiało przebijało się słońce, a to oznaczało, że - jeśli pogoda nie zmieniła się - księżyc także powinien sobie poradzić. Tymczasem nic. A może był w nowiu?
Wzdrygnął się, bo tuż przy nim coś zadrapało o podłogę. Umykało, spłoszone krokami, po chwili jednak zatrzymało się. Norbert chłonął ciszę, z ulgą uświadamiając sobie, że nie jest to mechaniczny sprzedawca.
- Wystraszyłem cię? - rozległ się szept, ostatecznie rozstrzygając problem. Norbert wątpił, czy mechaniczny sprzedawca w ogóle potrafi szeptać.
- Kto tu? - spytał. Na wszelki wypadek odsunął się na bok, lecz zahaczył o jakiś mebel (krzesło?), który przewrócił się z łoskotem.
- Ciii... - zganił go szept.
Zorientował się, że głos brzmi znajomo, nie potrafił jednak przypomnieć sobie, kiedy się z nim zetknął.
- Dlaczego ciszej? - również zniżył głos.
- Mogą nas usłyszeć.
Norbert zastanawiał się, czy nie wyciągnąć ręki i nie spróbować schwytać intruza. Głos dobiegał gdzieś z dołu, spod samej podłogi, co sugerowało, iż jego właściciel jest wątłej postury, niezdolny do wyrządzenia krzywdy.
- Auu! .
Krzycząc, przeklinał swoją pomyłkę. Nieznajomy zaatakował. Przez moment łydka Norberta tkwiła w żelaznym uścisku ostrych jak druciana szczotka ząbków, ale kiedy komiwojażer schylił się, by schwytać napastnika, jego ręce napotkały pustkę. Stworzenie zdążyło odskoczyć; umykało, żwawo przebierając pazurami po podłodze.
- Przepraszam - rozległo się nieśmiało w ciemnościach. -Ale musiałam sprawdzić, czy nie jesteś mechaniczny.
Norbert masował zranioną łydkę. Na szczęście ugryzienie okazało się powierzchowne, więc zaciekawienie wzięło górę na gniewem.
- Nie mogłaś po prostu zapytać?
- Akurat powiedziałbyś prawdę!
- Cha-cha - odparł Norbert sztucznym, sylabizowanym śmiechem. - Gdybym był mechaniczny, powiedziałbym ci prawdę, a gdybym skłamał, nie byłbym mechaniczny.
- Możesz mówić mniej pokrętnie? - ta rzeczowa propozycja prawdopodobnie oznaczała zawieszenie broni.
- Czyja cię znam? - zapytał więc Norbert.
- Nazywam się Pixi. Teraz sobie przypominał.
- Wiem! Ty jesteś myszką, którą pani Ania trzymała w domku dla lalek. Jeśli mnie pamięć nie myli, mieszkałyście we dwie?
- Dixi nie żyje - pisnęła smutno mysz. - Pożarł go odkurzacz.
- Maszyny nie jadają mięsa - oznajmił Norbert, natychmiast żałując swego dydaktycznego cynizmu. Na szczęście Pixi nie dostrzegła nietaktu.
- Wiem, co mówię! - zawołała. - Podczas pełni zjadł go odkurzacz. Nie wciągnął, jeśli o to ci chodzi, ale właśnie zjadł. Widziałam na własne oczy! Zabił Dixiego, a potem go pochłaniał, kawałek po kawałku. Mlaskał jak prosiak w chlewiku. Byłby pożarł i mnie, gdyby w porę nie zaczęło świtać.
- No tak - rzekł Norbert. Nie zamierzał się sprzeczać. - Być może masz rację.
- Żadne być może! - warknęła zaczepnie mysz.
Na ścianie pojawiły się dwa szare prostokąty, widma okien. Świtało.

Siedzieli naprzeciw siebie, oddaleni o jakieś półtora metra. Ilekroć komiwojażer próbował się zbliżyć, mysz odskakiwała, zachowując bezpieczną odległość. Norberta wciąż bolała łydka.
- Musiałaś gryźć tak mocno?
Pixi miała sierść białą jak mleko, z wyjątkiem cienkiego ogonka, który był różowy. Co jakiś czas przecierała łapką zaropiałe, czerwonawe oczka. Norbert nie miał pojęcia, że istnieją białe myszy. Gruby Dyrektor, gdy jeszcze żył, opowiadał, że widział kiedyś ich całe stado, ale Norbert zrozumiał wtedy, że Dyrektor mówi o halucynacji spowodowanej nadmiarem wypitego alkoholu.
- Nie byłam pewna, czy to ty - odpowiedziała mysz. - Przekonać mógł mnie tylko smak prawdziwej krwi. Może trochę przesadziłam, ale to nie moja wina, że masz takie owłosione łapy.
- Nogi - poprawił Norbert, masując siniak. -Co?
- Mam nogi, nie łapy.
- Przepraszam - powiedziała grzecznie mysz. - Ale to są łapy.
Norbert poczuł zakłopotanie. Uniósł w górę przednie kończyny i przyglądał się im z miną kogoś usiłującego rozwiązać trudny rebus. -
- Jestem komiwojażerem - rzekł. - I nie widzę powodu, żeby zniżać się do poziomu zwierzęcia.
Pixi poruszyła wąsikami.
- Tak, tak! - pisnęła z nieoczekiwaną pretensją. - Zaraz mi powiesz, że nie jesteś świstakiem, co? "Proszę pana, proszę pana, jaki jest pan miły!" Myślisz, że nie słyszałam, jak sprzedawca zabiegał o twoje względy?
- Czuł się winny. W końcu to on...
- Nie chodzi ani o sprzedawcę, ani o panią Anię. Chodzi o ciebie!
Zmieszanie Norberta powoli zmieniało się w zdumienie.
- Do czego zmierzasz? - spytał.
- Udajesz człowieka, zadowolony, że ten głupek sprzedawca kłania ci się w pas.
Norbert rozejrzał się po pokoju, jakby oczekiwał, że skądś nadejdzie pomoc, ale pomoc nie tylko nie nadeszła, lecz w dodatku z rozbitego lustra spojrzały na niego świdrujące brązowe oczy, tkwiące między wydłużonym pyszczkiem z czarnym, jakby gumowym nosem.
Oczy świstaka.
- Owszem, mój wygląd może to sugerować - rzekł. - Nie sądzę jednak, żebym był świstakiem.
- Ho, ho! - Mysz przebiegła truchtem wzdłuż ściany, najwyraźniej ze złości, by zaraz wrócić. - Więc nie jesteś świstakiem? - podjęła z zapałem. - No to mnie zadziwiłeś? Kim więc jesteś?
- Zaraz, zaraz - Norbert starał się przywrócić spokój. - To nie tak. Nie upraszczaj. Powiedz: czy mieszkam w norze, biegam po wysokogórskiej łące i śmierdzę odchodami?
- Nie - odparła mysz bez namysłu. - To łatwe pytanie. Masz jakieś trudniejsze?
- Czy świstaki mówią i myślą jak ludzie? - brnął da- lej.
- Ach! - zawołała mysz. Norbert nie był pewien, czy szczególny ton jej głosu wyraża zdziwienie, czy też raczej drwinę. - A więc jesteś człowiekiem? Teraz wszystko jasne...
Więc jednak drwina! Dłużej nie zamierzał tego znosić. Był komiwojażerem i musiał brać się do roboty. Wstał niezgrabnie, tracąc z oczu swą lustrzaną podobiznę, i bez słowa wyczłapał z pokoju. Przez chwilę mruczał do siebie, szukając mądrej riposty, lecz w głowie miał pustkę.
Właśnie schodził po skrzypiących schodach, kiedy na podwórku pojawił się mechaniczny sprzedawca. Jakby czatował za rogiem, aż gość raczy wstać.
- Miał pan rację - rzekł sprzedawca. - Nie było pełni. Bardzo się z tego powodu...
- Nie mam czasu - burknął zachmurzony Norbert.
- Oczywiście, oczywiście. Zrobiłem w magazynie trochę miejsca, na wszelki wypadek, gdyby jednak zdecydował się pan zostawić trochę towaru.
- Już o tym rozmawialiśmy - przypominał Norbert. - Nie mam czasu na pogawędki, w dodatku jestem głodny.
- Niestety - przeprosił sprzedawca. - Obawiam się, że nie mamy żywności, która by panu odpowiadała.
Zachmurzony Norbert spiorunował go spojrzeniem.
- Mam zapasy w samochodzie - rzekł cierpko. - Odjeżdżam, jak tylko coś zjem. Do widzenia.
- Były jakieś puszki, ale ktoś wszystkie zjadł - kontynuował sprzedawca, jakby nie słyszał, co się do niego mówi.
- Może mysz... y - rzucił Norbert przez ramię.
- Nie sądzę - odparł sprzedawca po chwili namysłu. - Skąd umiałyby obsługiwać otwieracz do konserw?
- Niektóre są przemądrzałe - oświadczył Norbert, ale był już zbyt daleko, by mechaniczny sprzedawca mógł go usłyszeć.

Powietrze z sykiem wdarło się do paczki zawierającej dzienną porcję pożywienia. Zioła, trawy, korzenie roślin. I marchewki. Nienawidził marchewek. Smakowały, jakby ktoś wystrugał je z drewna, pomalował i nasączył wodą. Kiedyś zgłaszał problem dyspozytorowi, i to kilkakrotnie, ale nie doczekał się reakcji.
"Nic dziwnego, że ci nie smakuje, marchewki nie są pożywieniem świstaków", niemal słyszał drwiący głos białej myszy.
- Ale komiwojażerowie je jedzą! - powiedział na głos i od razu poczuł się lepiej. Odgryzł potężny kęs, aż chrupnęło. Nie była taka zła.
Najadł się i wetknął resztę do schowka, w którym znajdowało się jeszcze dziewiętnaście racji, w próżniowych opakowaniach, zapewniających świeżość żywności. Zapas na następne dni. Do tego czasu powinien stawić się w bazie. Bez towaru na pace, jeśli poważnie myśli o swojej przyszłości. Nieoczekiwanie przypomniał sobie ciężarówkę, która wracała do fabryki bez komiwojażera, i przeszył go zimny dreszcz.
Jak wcześniej mógł o tym nie pomyśleć?
Tamten komiwojażer nie zdążył sprzedać towaru, ponieważ dwadzieścia dni to stanowczo za mało, jeśli gwałtownie skurczył się rynek zbytu. Pewnie starał się, jak mógł, każdy się stara, ale...
Norbert dłubał w szczelinie między zębami, w której utkwiło źdźbło trawy, i patrzył przez szybę na sklep pani Ani - mały, do niedawna nieźle prosperujący punkt przy przelotowej trasie. Z tego miejsca wyglądał, jakby wszystko było w porządku. Ale nie dało się zapomnieć, że to jedyny ocalały PTO z siedmiu, które wczoraj odwiedził.
A jeśli dziś będzie tak samo? I jutro i pojutrze? Czy można niczego nie sprzedać przez dwadzieścia dni? Ryzykować, że może się uda; zajechać tak daleko, że nie starczy jedzenia na powrót? A przecież są miasta, jeśli coś pójdzie nie tak, można szukać pomocy...
- Nie gniewaj się - pisnęło coś z boku. Zaskoczony Norbert podskoczył na siedzeniu.
Na pulpicie siedziała Pixi.
- Skąd się wzięłaś?
- Nie wiesz, że mysz potrafi wślizgnąć się wszędzie? Norbert spojrzał na niedomknięte okno. Czekał, co
wścibska biała mysz ma do powiedzenia.
- Przepraszam za tamto - odezwała się wścibska biała mysz. - Nie powinnam mówić do ciebie w taki sposób. Przecież wiem, że wykonujesz ważną pracę. To nerwy. Tak długo siedzę tu sama... Nie masz pojęcia, jakie straszne są noce. Ja... Ja bardzo się cieszę, że przyjechałeś.
Norbert zamrugał nerwowo i nagle poczuł ciepło w okolicach żołądka. Ciepło, które powoli przemieszczało się ku górze, by w końcu utkwić pod gardłem. Zrobiło mu się szczerze żal Pixi. On miał swoją pracę. Gdy nie pracował, zapadał w sen, temperatura ciała spadała do pięciu stopni Celsjusza, częstotliwość oddechów do jednego na minutę. Nic go wtedy nie obchodziło. Nie miał rodziny, nie' był związany z żadnym człowiekiem, jak Pixi.
- Doszłam do wniosku, że nie miałam racji - kontynuowała mysz. - Zastanowiłam się nad twoimi słowami i teraz wiem, co miałeś na myśli. Nie żyjesz jak świstak, więc nim nie jesteś. Proste jak drut. Przyszłam, żeby ci to powiedzieć.
- W porządku - wykrztusił Norbert.
Siedzieli w milczeniu, zakłopotanymi spojrzeniami poszukując czegoś za oknem.
- Mogę jeszcze o coś spytać - odezwała się Pixi.
- Śmiało!
- Ciekawi mnie, jak udało ci się przeżyć?
- Jestem komiwojażerem. Śpię, kiedy nie pracuję.
- Pierwsze słyszę, żeby komuś się udało, bo spał. O ile wiem, to raczej ułatwiało maszynom wykonanie zadania postawionego przez wirus.
- Być może - zgodził się Norbert. - Ale nie w moim przypadku. Kiedy śpię, funkcje życiowe mojego organizmu znacznie zwalniają. Prawie nie oddycham. No wiesz... - spojrzał na Pixi badawczo -... taki sen zimowy świstaka.
- Myśleli, że nie żyjesz - zrozumiała mysz. - A to ci heca! - zapiszczała z uciechy. - Wyjątkowy z ciebie szczęściarz. Wystarczy, że zaśniesz przed pełnią i jesteś bezpieczny. Nic cię nie obchodzi. Rano wstajesz i maszyny mówią ci "Proszę pana!".
- "Proszę pana!" - Norbert zaśmiał się głośno. Umiał to robić doskonale. Gdyby na niego nie patrzeć, można by pomyśleć, że to śmieje się człowiek.
Kołysał się radośnie. Było mu dobrze, dawno już tak się nie czuł.

Wiesz co? - wykrztusiła Pixi, w nagłym skupieniu wpatrując się w przybrudzoną szybę. Muszę ci się do czegoś przyznać. Wcale nie przyszłam, żeby cię przeprosić... to znaczy, po to też... ale przede wszystkim liczyłam, że mnie ze sobą zabierzesz.
- Fantastycznie! - krzyknął Norbert. - W takim razie ruszamy!
- Nie - rzekła mysz cichym głosem. Jej zakrzywiony ogonek sterczał jak kawałek drutu w różowej izolacji.
Norbert nic nie rozumiał. Czochrał się po głowie, jakby miało mu to przywrócić jasność myśli.
- Jak to?! Przecież powiedziałaś...
- Wtedy jeszcze niezupełnie dotarło do mnie,
jak skomplikowana jest twoja sytuacja.
- O co ci chodzi?
Norbertowi coraz mniej podobał się ten wywód. Czy nie wracają czasem do punktu wyjścia, czyli do rozmowy w salonie pani Ani.
- Zabolało cię, że nazwałam cię świstakiem, choć powiedziałam tylko to, co widziały moje oczy - kontynuowała Pixi. - Zaprotestowałeś, ale co odpowiedziałeś na pytanie, kim jesteś?
- Nie przypominam sobie takiego pytania... -Było. Może nie zadane wprost, ale było. Kim jesteś?
- Komiwojażerem?
- Kto tu kogo pyta?
Norbert milczał. W głowie miał chaos.
- Komiwojażer to zawód - mówiła mysz. - Jak można być pracą, którą się wykonuje? Przecież to absurd. Do upadłego będziesz ganiał po świecie w tej swojej ciężarówce. Bez względu na to, jak ci pójdzie, czy sprzedasz towar, czy nie, w końcu wrócisz do fabryki jako zwycięzca albo zginiesz na jakimś pustkowiu, do końca przekonany o słuszności powierzonej misji.
Powrócił obraz pustej szoferki podskakującej na wybojach.
- Nie mam zamiaru ginąć - oświadczył Norbert.
- Pora na mnie - powiedziała mysz. - Otworzysz mi drzwi? Ale uchyl tylko odrobinę. Byłoby niedobrze, gdyby zobaczył mnie sprzedawca. Nie wie o moim istnieniu.
Do serca Norberta wdarła się odrobina niepokoju. Omal nie wygadał się przed mechanicznym sprzedawcą, kiedy ten wspominał o pootwieranych konserwach.
Pixi zeskoczyła na podłogę i potruchtała ku wyjściu. Nim wyskoczyła, odwróciła się, napotykając spojrzenie smutnych, brązowych oczu.
- Naprawdę nie chcesz jechać ze mną?
- Och! - westchnęła. - Ty nic nie zrozumiałeś. Nic a nic.
- Zrozumiałem, że nie chcesz ze mną jechać.
- Bo to nie miałoby ani odrobiny sensu. Jeśli nawet uda ci się sprzedać te twoje czekoladki, w co nie wierzę, to co dalej? Wrócisz do fabryki po kolejną partię, a co ze mną?
- Będzie kolejny kurs.
- O nie! - oświadczyła Pixi. - To nie dla mnie. Zastanowiła się przez chwilę, po czym dodała:
- Gdybyś jednak pewnego dnia stwierdził, że jesteś świstakiem, będziesz tu mile widziany - powiedziała.
Skrobnęły pazurki i mysz z.niknęła. Pozostał po niej tylko charakterystyczny zapach, ale i on wkrótce wyparował.

Dni mijały, a on nic nie sprzedał. Każdy kolejny dzień zaczynał się lepszą pogodą, (któregoś razu dostrzegł nawet cień ciężarówki), ale w miejscach gdzie na mapie figurowały .PTO, kikuty drzew były coraz niższe, wypalone do czarnego węgla, aż w końcu nawet ich zabrakło. Wśród wszechobecnego połyskującego mchu i bezlistnych lian, wspinających się po rdzewiejących szczątkach napotykanych budowli, wiatr przewiewał tumany pyłu.
Do Norberta zaczęła docierać smutna prawda, że podróżuje po pustyni. Zrozumiał to, kiedy ósmego dnia podróży dotarł do morza. Nigdy dotąd nie zapuścił się tak daleko, nie było takiej potrzeby, zwykle wystarczały trzy, cztery dni, żeby pozbyć się towaru i wracać na zasłużony odpoczynek.
Nigdy nie widział morza, ale słyszał, że jest ogromne, puste-aż po horyzont. Takie jak obserwował teraz przez szybę ciężarówki, którą zatrzymał na szosie. Droga wiodła wprost do wody, jakby zalał ją niespodziewany przypływ. Dziwił jedynie szary kolor nieprzezroczystej toni i brak spienionych fal, przelewających się z szumem przy linii brzegowej.
Wysiadł z samochodu i rozprostował kości, przeciągając się jak po długim śnie. Nie czuł się dobrze. Nigdy nie spędził tak wielu dni i nocy w szoferce przystosowanej, co prawda, do noclegów, wciąż jednak była to tylko szoferka, nie wygodne łóżko z czystą pościelą. Nie wspominając już o wygodnym leżu w podziemiach fabryki, przeznaczonym na sen.
Wiatr wiał od morza, sypiąc w oczy drobinami piasku i sadzy. Niósł ze sobą smród spalenizny i gnijących resztek. Swoją pomyłkę Norbert zrozumiał, gdy zanurzył stopy w czymś, co miało być morską wodą. Stał w miękkim pyle barwy ołowiu, mieszaninie betonu, plastiku i opiłków metalu. Co jeszcze mogło składać się na ten smutny niby-ocean, Norbert mógł się tylko domyślać, bo kiedy wrócił do ciężarówki i sprawdził na mapie położenie, okazało się, że do wybrzeża zostało jeszcze dobrych sto kilometrów, natomiast miejsce, w którym się zatrzymał, na papierze oznaczono kółkiem.
Miasto.
A raczej to, co jeszcze niedawno nim było.
Podniósł głowę znad mapy, obserwując rozciągającą się za samochodową szybą równinę. Stalowy horyzont wydawał się straszliwie odległy. Ten ogrom przerażał, lecz jednocześnie hipnotyzował. Norbert wyobraził sobie, że z oceanicznej głębi wynurza się nagle stalowy potwór, opanowany wirusem zniszczenia. Demoniczna maszyna AI, odpowiedzialna za przygnębiający obraz świata. Wynurza się, po czym nurkuje z powrotem, z lubością zanurzając się w pyle niczym monstrualny kaszalot w morskiej głębinie. Wizja była tak sugestywna, że Norbert nie wytrzymał - zawrócił ciężarówkę, a kiedy odjeżdżał, z niepokojem oglądał się za siebie. Zatrzymał się dopiero po kilku kilometrach, kiedy przygnębiający obraz miasta zniknął na dobre.
Był głodny. Rozparł się wygodnie na siedzeniu i otworzył paczkę z żywnością. Jedząc, zastanawiał się, co począć. Mógł spróbować okrążyć zmienione w pył miasto i kontynuować podróż wybraną autostradą, ale miał wątpliwości, czy byłaby to trafna decyzja. Zorientował się, że im dalej na północ, tym sytuacja wygląda gorzej. A w kontenerach wiózł setki kilogramów ładunku, który już dawno powinien być sprzedany. Teraz żałował, że był takim służbistą i nie przyjął propozycji transakcji kredytowej, jaką przedstawił mechaniczny sprzedawca pierwszego dnia podróży.
Jeśli koncepcja pozbycia się...
(eksterminacji!)
... nieefektywnych komiwojażerów była prawdziwa, te parę skrzynek mogło okazać się sprawą życia lub śmierci... Nawet bez przelewu gotówki.
Trudno. Co było, to było. Teraz stało się jasne, że dłużej nie może podążać na północ. Powinien zorientować się wcześniej, że jedzie w złym kierunku. Południe - oto właściwa trasa!
Nie zamierzał jednak postępować pochopnie. Przeliczył paczki żywnościowe i nieco skorygował plan. Nie zamierzał dopuścić, żeby ciężarówka wracała do fabryki bez kierowcy lub z jego zwłokami, turlającymi się po podłodze szoferki na zakrętach. Mógł oszczędzać jedzenie, jedną porcję dzielić na dwie, ale - cokolwiek się będzie działo - musi zachować szansę na powrót. Dlatego zamiast na południe ostatecznie ruszył na południowy zachód, zbaczając w ten sposób z głównej drogi.

Osiemnastego dnia od opuszczenia fabryki miał miejsce napad. Norbert nadal nie sprzedał ani jednej skrzynki, ale był dobrej myśli; nadzieję budził zmieniający się krajobraz-. Pojawiało się coraz więcej żywych drzew, wciąż bezlistnych, jak po zimie, lecz jednak żywych, co sprawdził, odgryzając korę. Już wcześniej znikły liany, przypominające grube sznurki do pakowania przesyłek, a dziś w miejsce mchu, porastającego pobocza niczym spleśniały grzyb, wróciła trawa. Ostatnio oglądał trawę całe wieki temu, nim świat przewrócił się do góry nogami. Optymizmu Norberta nie zgasił fakt, iż okazała się twarda i gorzka jak piołun, w żadnym razie nie nadawała się do jedzenia, a szkoda, bo racje żywnościowe malały w zatrważającym tempie.
Kłopoty zaczęły się dość niewinnie. Ciężarówka zasygnalizowała przerwę i okazało się, że drogę przegradza pień drzewa.
Norbert bez niepokoju wpatrywał się w przeszkodę. Fabryczna ciężarówka miała wiele funkcji ułatwiających wielodniową podróż; bez trudu radziła sobie ze śnieżnymi zaspami czy zwałami błota, nie było więc powodu przypuszczać, że nie poradzi sobie z pniem, który w dodatku wyglądał na spróchniały?
I rzeczywiście: pojazd podjechał bliżej, zawył silni-czek dźwigu do wyładunku kontenerów, zaskrzypiało ażurowe ramię i z wirującego bloczku spadły stalowe liny. Pozostawało jedynie umiejscowić zaczepy, którą to czynność Norbert musiał wykonać osobiście.
Wysiadł z samochodu.
- To tylko świstak! - rozległo się za jego plecami. Nim zdążył się odwrócić, coś ciężkiego trafiło go
w głowę. Świat ogarnęły ciemności.
Kiedy się ocknął, mrok ustąpił tylko odrobinę. Okazało się, że nastała noc, a on jest związany. Leżał na boku, zwinięty jak embrion, a w ramię wbijał się mu ostry patyk. Czubek głowy pulsował tępym bólem.
Usiłował zmienić pozycję, ale sznur boleśniej wbił się w ciało.
- Rusza się - powiedział ktoś chłopięcym głosem. Norbert czuł zapach dymu. Zdołał odwrócić głowę,
i kątem oka dostrzegł dwie sylwetki siedzące przy ognisku. Pewnie ludzie. Maszyny nie grzałyby się przy ogniu.
- To dobrze - odparł schrypnięty alt, niewątpliwie należący do kobiety. - Będzie dłużej świeży.
Poza jasnym kręgiem, na skraju którego leżał Norbert, panowały kompletne ciemności.
- Moglibyśmy... - zaczął pierwszy głos.
- Nie - ucięła krótko kobieta. - Trzeba myśleć o przyszłości. Na razie masz czekoladkę.
Minęła dobra chwila, nim do Norberta dotarło znaczenie ostatnich słów. Dorwali się do towaru! Aż zawył z rozpaczy.
- Co za diabeł! - wrzasnęła kobieta. - Cisza!
Stała nad Norbertem: groźny olbrzym z sękatym kijem w ręku. Echo skargi wsiąkło w ciemność.
- Jesteście złodziejami! - rzekł odważnie Norbert, patrząc w górę okrągłymi oczami.
- On mówi! - Drugi z ludzi stanął obok kobiety, z zaciekawieniem przekrzywiając głowę. Miał w ręku pochodnię, którą podsunął bliżej; tym samym oświetlił również swoją twarz. Był chłopcem może dziesięcioletnim.
- Odejdź! - rozkazała kobieta.
- Ależ mamo...
- Odejdź mówię!
Chłopiec niespiesznie wrócił do ogniska. Podniósł z ziemi gałązkę, złamał i wrzucił w gasnący płomień. Kobieta pochyliła się nad Norbertem.
- Jeszcze raz się odezwiesz, zabiję - syknęła. Czuł nieprzyjemną woń jej oddechu. - Ani mru-mru...
Ochrypłym głosem wyrażała tyle zła, że nawet gdyby Norbert nie zamierzał być posłusznym, z przerażenia i tak nie zdołałby wykrztusić słowa. Skinął głową, na znak, że rozumie, ale kobieta zdzieliła go kijem. Pewnie chciała, żeby groźba dobrze zapadła mu w pamięć. Potem wróciła do ogniska i tłumaczyła coś synowi. Co jakiś czas sięgali do porozstawianych wokół puszek. Norbert dobrze wiedział, co z nich wyciągają - trudno było nie skojarzyć charakterystycznego szelestu rozwijanych sreberek. Złodzieje!
- Nie możemy go zjeść - usłyszał słowa chłopca.
- To tylko świstak - tłumaczyła kobieta. - Zwierzak. Przecież wiesz, że ludzie od zawsze...
Wiatr zmienił kierunek i Norbert nie dosłyszał dalszych słów.
Wciąż bolała go głowa, niestety nie mógł sprawdzić, jak poważna jest rana, choć nie zaprzestawał prób rozerwania sznura. Wreszcie, znużony i nieszczęśliwy, zasnął.
Nie potrafił spać tak, jak letnią porą czynią to wolne świstaki hasające po górskich halach - półsnem, pół-czuwaniem, od zachodu słońca do wschodu, z na wpół otwartymi oczami, zawsze gotowymi dostrzec wroga. Jeśli zasypiał - obojętnie: tylko na jedną noc czy na miesiąc - za każdym razem był to sen zimowy. Zwalniało serce, stygło ciało.

Przebudził się gwałtownie. Nie wiedział, jak długo spał. Wciąż była noc, ale równie dobrze mógł przespać kilka dób.
Ciężarówka płonęła.
Przednimi kołami tkwiła w ognisku, tylne buksowały w rowie, ukrytym pod wysoką trawą. Silnik ryczał niczym leśny potwór. Kawałki błota pryskały w górę, kiedy koła kręciły się, usiłując wydobyć pojazd z pułapki.
W szoferce tańczyły płomienie, które niespodziewanie wybuchły ponad maską. Przestraszony Norbert usiłował przeturlać się, oddalić od ognia, co - zważywszy na więzy - nie było łatwe. Wpadł w jakieś chaszcze. Powietrzem wstrząsnęła potężna detonacja, gorący podmuch przeczesał sierść świstaka, który leżał na brzuchu, z pyskiem w błocie.
Kiedy wreszcie zdołał się odwrócić, a nawet, jakimś cudem, usiąść, pogorzelisko dogasało. Umilkł silnik ciężarówki, jedno z przednich kół dymiło białym pióropuszem, drugiego w ogóle nie było. Leżało w krzakach, odrzucone wybuchem, a poszarpana oś sterczała niczym kikut. Z karoserii poodpadała farba, okna straszyły wybitymi szybami.
Świtało.
Nad polaną unosiły się mgły. Panowała taka cisza, że Norbert mógłby pomyśleć, że ogłuchł, gdyby nie świst własnego oddechu. Nieoczekiwanie zatęsknił za prawdziwym porankiem. Takim ze śpiewającymi ptakami i szumem liści w zielonych koronach drzew. Był głodny, obolały, upokorzony, a w dodatku związany, ale w tej chwili marzył tylko o jednym. O poranku, którego nigdy nie doświadczył.
Ktoś jęknął.
Spod wraku ciężarówki wypełzła postać w poszarpanym, popalonym ubraniu. Kobieta. W jej głowie ziała straszliwa rana brocząca krwią. Z trudem zdołała wstać, zatoczyła się i podparła ręką o samochód. Jej spojrzenie ślizgało się po trawie, spoczęło nawet na Norbercie, by znów szukać dalej. Wreszcie znalazło. Z krwawiących ust wyrwał się krzyk protestu. Chłopiec leżał pod przednim kołem ciężarówki, tym, które wciąż tkwiło w osi. Bieżnik opony zmasakrował ciało, poszarpał skuteczniej, niż zdołałby uczynić to drapieżnik.
Kobieta szlochała. Uklękła i usiłowała pochwycić w dłonie bezwładną głowę syna, która jednak wciąż wyślizgiwała się jej z rąk.
Norbert nie wiedział, co robić. Odezwać się, zdradzić swą obecność, czy też lepiej schować w zaroślach?
"Nie możemy go zjeść", powiedział chłopiec, kiedy jeszcze żył.
Ale jeśli się schowa, zostanie sam. Czy zdoła wówczas rozsupłać sznury?
Kobieta umilkła. Siedziała nieruchomo, nie patrząc już na martwego chłopca, lecz na Norberta, który nagle pożałował, że nie zdążył się ukryć. Czekał, co teraz będzie, ale nie działo się nic. Tylko co jakiś czas ciałem kobiety wstrząsały bezgłośne spazmy.
Norbert zaczynał drętwieć. W miejscach gdzie sznur ściskał mocniej, powstały bolesne otarcia.
- Proszę pani! - zdecydował się odezwać.
Kobieta nie zareagowała, więc zawołał jeszcze raz, tym razem głośniej. Znów nic. Może straciła słuch, ogłuszył ją wybuch?
Było coraz jaśniej. Wilgotna mgła podniosła się i rozwiała. Nieba na wschodzie było różowe. Może dziś wśród chmur pojawi się słońce? Kiedyś przecież musi przyjść taki dzień.
- Co tu się stało? - spróbował ponownie. Gardło miał tak wyschnięte, że każde słowo sprawiało ból.
Wtedy zorientował się, że kobieta wcale na niego nie patrzy. Owszem, kieruje wzrok w miejsce, w którym utknął, ale wcale go nie widzi. Jest dla niej powietrzem. Zastanawiał się, czy nie spróbować podczołgać się bliżej, może go rozwiąże? Teraz, kiedy jej syn...
- Dziś w nocy była pełnia Księżyca - odezwała się nagle.
Podniosła rękę ku głowie i przygładziła włosy. Dotknęła rany i ręka natychmiast zrobiła się czerwona od krwi. Włosy wyglądały jak pofarbowane.
- Byliśmy bezpieczni, dopóki... - przerwała na chwilę, z trudem zbierając myśli. - Dopóki nie przyprowadziłeś tej swojej ciężarówki! - krzyknęła i upadła.
Czas mijał, a ona nie ruszała się.
- Halo! Proszę pani! - zawołał Norbert.
Chciał wytłumaczyć, że wcale nie zamierzał zatrzymywać ciężarówki. Że przecież to oni go schwytali, związali, nie pozwolili odjechać. A poza tym, kto mógł przypuszczać, że ciężarówka... zwyczajna ciężarówka...
Chciał to wszystko wyjaśnić, ale zrozumiał, że nie ma komu. Kobieta nie żyła.
Zdołał wreszcie wydostać się z chaszczy, ale dotarcie do zwłok leżących kilkanaście metrów dalej zabrało mu dobry kwadrans. To pełzł, to turlał się, a ciało paliło go żywym ogniem. Nie wiedział dlaczego to robi, dlaczego chce do nich dotrzeć, skoro nie żyją. Ale nie mógł przecież leżeć i czekać na śmierć.
Wreszcie był przy nich i zobaczył, dlaczego kobieta nie mogła utrzymać w dłoniach głowy swego syna. Zmiażdżone palce sterczały na boki jak powykręcane patyki.
Coś zaskwierczało pod łapą Norberta, rozszedł się swąd przypalanej sierści. Odturlał się, bardziej wystraszony niż porażony bólem oparzenia. Kiedy odskakiwał, jeden z krępujących go sznurów pękł z trzaskiem. W miejscu, w którym leżał poprzednio, tliło się polano z ogniska, co natchnęło myślą, podsunęło Norbertowi rozwiązanie. Przysunął się bliżej polana i - nie zważając na gorąco ani na swąd przypalanego włosa - podstawiał sznur, który musiał być chyba nasączony olejem, bo chwytał ogień równie łatwo, jak papier.
W ciągu kilku minut był wolny. Do wszystkich plag, które go dotknęły, doszły poparzenia, ale teraz to się nie liczyło. Był wolny.
Trochę odpoczął i poczuł się znacznie lepiej. Wstał i przeciągnął się, stwierdzając, że otarcia skóry są powierzchowne (gruby włos stanowił dobrą ochronę), a kilka stłuczeń bez znaczenia.. Gdyby nie głowa - w którą oberwał, kiedy wysiadał z ciężarówki, żeby usunąć przegradzający drogę pień - byłoby całkiem dobrze. Ale co tam, najważniejsze, że kości są całe!
Ruszył na badanie okolicy. Rowem, w którym utknął tył ciężarówki, płynie strumyk. Woda była zimna, jakby wypuszczono ją z saturatora, ale Norbertowi to odpowiadało. Zaspokoił pragnienie i obmył rany.
Nieopodal stał prowizoryczny szałas, zapewne postawiony przez kobietę i jej dziecko. Norbert podszedł bliżej, ale nie zajrzał do środka. Powstrzymał go zapach; dziwny i groźny. Z pewnością nigdy się z nim nie zetknął, dlaczego więc budził strach?
Wrócił nad strumień i od razu poczuł się raźniej. Spróbował rosnącej w rowie trawy, mając nadzieję, że może zaspokoi głód, niestety była twarda jak stal. Poranił przełyk i zwymiotował to, co przełknął na siłę. Po dłuższych poszukiwaniach znalazł kilka miękkich ziół, ale było tego stanowczo za mało. W pewnej chwili trafił na uszkodzony pojemnik z czekoladkami. Wprawnie rozwinął sreberko i wyjął czekoladkę, zgrabnie trzymając ją między pazurkami. Był w tym dobry. Prawdziwy mistrz.
Nigdy nie próbował czekolady. Może...
Powąchał.
Nie pachniała ładnie. Można wytrzymać (przyzwyczaił się przez te wszystkie lata), ale z pewnością nie była to woń, którą skłonny byłby uznać za miłą. Oczywiście nigdy w życiu nie dałby tego po sobie poznać! Był profesjonalistą. Odgryzł kawałek i natychmiast wypluł z obrzydzeniem. Cóż za obrzydlistwo! Zwykłe gówno! Nawet wygląda podobnie! Dziwne, że dotąd tego nie zauważył.
Uwagę Norberta przykuło duże nasiono, które znajdowało się w środku czekoladki. Orzech laskowy - tak to się chyba nazywało. Jeśli dokładnie zdrapało się czekoladę, pachniało całkiem obiecująco...
Orzech okazał się pyszny, wprost fantastyczny! Norbert rzucił się do rozpakowywania kolejnych słodyczy. Nie wszystkie zawierały orzechy, ale było ich takie mnóstwo, że nie miało to żadnego znaczenia. Gdy zaspokoił pierwszy głód, wziął większy pojemnik i wrzucał do niego wydłubane orzechy. Potem biegł do strumienia i spłukiwał resztki czekolady. Robił zapasy.
Przypadkowo natknął się na mapę. Była przypalona, ale ocalał fragment, który Norbert przed kilkoma dniami oznaczył flamastrem. Czerwona trasa zaplanowanej podróży kończyła się przy zwęglonym brzegu papieru, w miejscu, w którym zamierzał wrócić na autostradę. W punkcie oznaczonym jako PTO.
Był już w tym PTO; jeśli udałoby się do niego dotrzeć, zatoczyłby pętlę, wracając niemal do początku podróży. Zaczął rachować, zliczając kilometry wypisane na mapie drobniutkimi cyferkami. Nie było tak daleko, nawet piechotą...
Rozważał wszystkie za i przeciw i doszedł do wniosku, że niewiele ma do stracenia. Jeśli tu zostanie, zapasy orzechów skończą się, prędzej czy później. Poza tym nie przywykł do siedzenia w jednym miejscu. Był przecież komiwojażerem.
Szukając czegoś, w co mógłby zapakować żywność i wodę (butelkę już miał, leżała przy ognisku, ogień nie dał jej rady), ponownie znalazł się przed szałasem. Niepokojąca woń wciąż tam była, broniąc dostępu niczym strażnik. I to skutecznie, bo Norbert znów zawrócił, choć stał już z wyciągnięta łapą, gotów zerwać zasłaniający wejście koc. Za to nieopodal znalazł plecak, pewnie własność chłopca, wystarczająco mały, by Norbert mógł zarzucić go na ramiona i udźwignąć, pod warunkiem że zostanie zapakowany do połowy.
W południe był gotów. Może zbyt wiele orzechów wpakował do plecaka, ale miał świadomość, że żywności będzie ubywać w miarę podróży. Zarzucił ładunek na plecy, poprawił sprzączki i opuścił polanę. Zatrzymał się przy powalonym pniu pułapce; teraz, gdy nie miał już ciężarówki, nie musiał się nim przejmować. Obejrzał się na wypalony wrak pojazdu. Z tego miejsca nie widział leżących obok zwłok, ale wiedział, że tam są. Podobnie jak ukryty za chaszczami szałas.
Był gotów do drogi, coś jednak go powstrzymywało. Pewien problem. Tajemnica, którą obawiał się poznać. Ale nie mógł tak po prostu odejść i udawać, że jej nie ma.
Tym razem niewidzialny strażnik, broniący wstępu do szałasu, nie sprostał zadaniu. Norbert pokonał go, choć nie było to łatwe, a kiedy odgarnął zakrywający wejście wilgotny koc, powieki miał szczelnie zaciśnięte. Przez chwilę stał nieruchomo, nie potrafiąc ich otworzyć. Małe serce biło mocno, usiłując wyskoczyć na zewnątrz.
Wstrzymał oddech i z desperacją otworzył oczy. Spoglądał dokładnie tam, gdzie należało, jakby był tu już wcześniej i dokładnie wiedział, gdzie powiesili skórę.
Nie patrzył długo. Nie chodziło o to, by pielęgnować w sobie rozpacz. Lub nienawiść. Wątpliwości wkradły się dopiero wtedy, gdy znów znalazł się na szosie.
Mogła to być skóra zająca. Albo kuny. Komiwojażer tamtej pustej ciężarówki wcale nie musiał tędy wracać. Prawdę mówiąc, byłby to wyjątkowy zbieg okoliczności, gdyby tak było.
Spojrzał na szosę. Nad asfaltem unosiły się pasma mgły, znacznie rzadszej niż ta z rana. Srebrną poświatą przenikały przez nią słabe promienie słońca, którego żółta kula zdołała pokonać marmurowe niebo. Był to dziwaczny, równocześnie jednak wspaniały widok. Ruszył ku tej malowniczej tkaninie, gdy jednak się zbliżał, mgiełka ulatniała się, a srebro znikało niczym kolory tęczy, której nikt jeszcze nie doścignął.
A on szedł dalej, ku kolejnemu pięknemu mirażowi.

Wędrówka nie trwała tydzień, jak to początkowo sobie założył, ani nawet dwa, i to wcale nie dlatego, że pomylił się w ocenie odległości. Po prostu przecenił swoje siły. Dziennie nie robił nawet trzeciej części przyjętej normy kilometrów, choć nie oszczędzał się, mając świadomość topniejących zapasów żywności. Na szczęście o wodę nie musiał się martwić; przelotne deszcze padały dość często, a on nauczył się pić z kałuż. Deszczówka nie miała metaliczno-kwaśnego smaku, jak jeszcze kilka tygodni temu, po pierwszej fatalnej pełni.
Przez cały czas podróży nie spotkał nikogo. Nawet ptak nie przeleciał nad głową. Jakby sam został na świecie. Wcześniej, jadąc ciężarówką, nie przywiązywał do tego wagi - buczał silnik, drżały szyby - teraz cisza przytłaczała, wzmagała poczucie osamotnienia. Któregoś razu rozkopał przydrożne mrowisko, lecz wewnątrz znalazł tylko martwe owady.
Przydrożne trawy wciąż nie nadawały się do jedzenia, było ich też coraz mniej. Gdzieniegdzie znowu pojawiał się połyskujący rtęciowym blaskiem mech. Gdy któregoś razu ujrzał kikuty drzew, sterczące niczym kamienne obeliski, zrozumiał, że znów podąża w stronę, gdzie czeka tylko pustynia.
Ale było już za późno, żeby zwrócić. Jego plecak był lekki jak piórko, bo zaczął pokazywać dno. Orzechy kończyły się, pomimo że już na trzeci dzień marszu Norbert ograniczył liczbę posiłków do dwóch, potem do jednego, a gdy w końcu stracił rachubę czasu zmniejszył o połowę nawet tę jedną dzienną rację.
Ciekawe, że pomimo pustki w żołądku czuł się bardzo dobrze. Rana na głowie zupełnie się zagoiła. Mięśnie stały się twarde, ścięgna sprężyste, a nawet miał wrażenie, że poprawił mu się słuch. A już na pewno coś stało się ze zmysłem węchu - dotąd Norbert nie miał pojęcia, że przy sprzyjającym wietrze można na przykład wiedzieć, iż za zakrętem stoi radar kontroli prędkości.
Radar był czynny, jego akumulator wciąż działał. Zaciekawiony Norbert zatrzymał się, zwabiony widokiem pulsujących kontrolek. Wyświetlacz pokazywał prędkość ostatnio uchwyconego obiektu. 1,5 km/h. Jeśli była to prędkość Norberta, nic dziwnego, że dotąd nie dotarł do celu.
Usiadł przy drodze i zdjął plecak. Rozpiął go i pogrzebał łapką w środku. Nie było wesoło. Kilka orzechów, które zdołał jeszcze wysupłać, tylko wzmogło ssanie w żołądku. Odwrócił plecak do góry dnem i potrząsnął. Na asfalt wyleciały trzy nasiona, a potem jeszcze jedno, ostatnie. Zjadł je natychmiast, starając się żuć jak najdłużej. Chowanie tej odrobiny na później nie miało sensu.
Zastanawiał się, czy radar jest urządzeniem AL Wydawało się to niemożliwe, ale przekonał się już, że jego wiedza na ten temat jest żadna, skoro nie potrafił sklasyfikować nawet własnej ciężarówki...
Jest czy nie jest, Norbert nie zamierzał odpuszczać.
Znalazł ostro zakończony kamień, wziął ostry za-' mach i uderzył. Wyświetlacz pękł od razu, ale dalej nie poszło łatwo; minęło dobrych kilka minut, nim dorwał się do elektronicznego wnętrza, które zmasakrował pazurami, ostrymi jak nigdy dotąd. Zakończone fajerwerkowym rozbłyskiem zwarcie oznajmiło śmierć urządzenia. W agonalnym akcie radar wypluł zdjęcie mordercy. Szare, włochate oblicze wyglądało wciąż sympatycznie, pomimo zimnego błysku w rozszerzonych źrenicach.

Mechaniczny sprzedawca stał przed sklepem. Można by pomyśleć, że jest jego właścicielem. Kto wie zresztą, czy teraz to stwierdzenie tak bardzo mijało się z prawdą.
- Niestety, proszę pana - oznajmił. - Magazyn mam pełen. W dodatku wiele artykułów jest przeterminowanych. Nikt już nic nie kupuje.
Zdawał się nie dostrzegać braku ciężarówki ani oczywistego faktu, że Norbert jest w stanie wycieńczenia. Świstacza skóra, z przerzedzoną, miejscami wyłysiała sierścią wisiała na nim niczym przyduże ubranie. Poruszał się na czworaka. Ale dla mechanicznego sprzedawcy najwidoczniej wciąż pozostawał komiwojażerem 1024, który niestety przybył w paskudnych czasach, kiedy to interesy nie szły dobrze.
Przybysz zbliżył się i z najwyższym trudem przybrał pionową pozycję. Mimo to musiał zadzierać głowę, jeśli chciał patrzeć w oczy gospodarza. Sprzedawca mierzył około półtora metra, a więc trzykrotnie więcej od Norberta.
- Jestem... głodny - wykrztusił świstak.
- Ach! - zawołał mechaniczny sprzedawca. - Więc chce pan coś kupić! Hmm... - Nagłe ożywienie nieco przygasło. - Obawiam się jednak, że nie mam na stanie nic, co mogłoby pana zadowolić... Nie prowadzimy asortymentu, który...
- Czekoladki - powiedział krótko świstak. - Macie czekoladki. Z orzechami.
- Jak najbardziej - rzekł zadowolony sprzedawca. - Czekoladki z orzechami, oczywiście. Proszę za mną!
Wykonał pół kroku i zamarł. Głowa okręciła się na szyi, jakby należała do sowy, nie do mechanicznej imitacji człowieka. Sprzedawca taksował Norberta szklanym spojrzeniem.
- Uprzejmie pana przepraszam, ale...
Na moment zapadła cisza, jak gdyby coś zacięło się w rozrządzie mowy. -... Ale czy ma pan pieniądze? Norbert pokręcił głową.
- Może kartę płatniczą?
- Kredytową?
- Nie posiadam karty kredytowej - odrzekł Norbert. - Ale przecież znasz mnie od lat. Daj coś na kredyt stałemu klientowi i po sprawie.
- Tak mi przykro - ton głosu sprzedawcy zdawał się potwierdzać szczerość słów. - Ale przecież nie jest pan naszym stałym klientem.
- Nie?
Norbert nie potrafił dłużej ustać w pionowej pozycji. Opadł na cztery łapy, które jednak ugięły się pod nim, i upadł na chodnik.
- Jest pan stałym DOSTAWCĄ, nie klientem - wyjaśniał cierpliwie mechaniczny sprzedawca, zmuszony, jeśli chciał mieć dobry widok na niedoszłego klienta, do zmiany pozycji. - A to dwie, zupełnie odrębne kategorie. Dlatego muszę odmówić, choć czynię to z przykrością.
Zdruzgotany Norbert pojął, że jest na straconej pozycji. Nagle uciekła resztka sił, jaką wykrzesał z siebie, gdy po wielodniowej, wycieńczającej wędrówce ujrzał zabudowania upragnionego PTO. Przysiadł, przewrócił się na bok i z rezygnacją oparł głowę na zimnym betonie. Zamknął oczy.
Słyszał kroki odchodzącego mechanicznego sprzedawcy. Trzasnęły zamykane drzwi i zapadła cisza.
Norbert nie otwierał oczu; nie poruszył się. W jego ciało powoli wsączał się chłód. Leżał tak do wieczora, niczym potrącone przez samochód zwierzę, którym nikt nie chce się zająć, i wtedy coś sobie przypomniał.
"Gdybyś jednak pewnego dnia stwierdził, że jesteś świstakiem, będziesz tu mile widziany", powiedziała pewna mysz.
Pamiętał o tym wcześniej, przez cały czas pieszej podróży, lecz dziś słowa te uleciały na chwilę z przyćmionego głodem umysłu. A przecież tyle razy zastanawiał się, w jakim stopniu wpłynęły na jego los. Nie chodziło już o to, czy jest świstakiem, czy też nie. Ten dylemat niejako rozwiązał się sam. Ale jak mógłby nie zdążać do miejsca, w którym będzie mile widziany?
Wieczór był bliski, gdy Norbert dźwignął się i powlókł wzdłuż ogrodzenia. Przemierzył podwórze, wspiął się na trzeszczące schody i wszedł do mieszkania pani Ani. Kiedy był tu poprzednio, przez parapet zwisały jej zwłoki. Teraz ich nie było. Podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz. Leżały na dole, rozciągnięte na podjeździe. Mogły spaść same. Nie wyobrażał sobie, żeby maszyny AI miały jeszcze atakować martwych. Ale ostatnimi czasy widywał mnóstwo rzeczy, których nie wyobrażał sobie wcześniej.
Podążył do pokoju, w którym spodziewał się zastać Pixi. Było już szaro, zmrok zapadał bardzo szybko. Zawołał półgłosem, ale nikt mu nie odpowiedział. Zasmucony usiadł na podłodze.
- Czy mnie oczy nie mylą? - odezwał się nagle piskliwy głosik.
Ucieszył się jak nigdy w życiu.
- Pixi. Jak dobrze, już myślałem, że...
- Nie dorwali mnie - powiedziała Pixi, kręcąc różowym ogonkiem. - Była pełnia, ale znów mnie nie dorwali. Jestem dla nich za szybka, a gdy trzeba, potrafię siedzieć naprawdę cicho, no wiesz, jak mysz pod miotłą.
- No to się dobraliśmy - rzekł wesoło Norbert, choć nagle zaczęło mu się kręcić w głowie. - Ja z kolei mam... swój... złoty... sen.
Próbował wstać, lecz poślizgnął się i upadł. Poruszał łapami niczym owad, niepotrafiący wrócić do marszowej pozycji.
Mysz zbliżyła się, węsząc.
- Jest prawie ciemno - powiedziała. - Słabo widzę, ale... mam wrażenie, że nie wyglądasz najlepiej.
- Nie jest tak źle - zaprotestował. - Po prostu od dawna nic nie jadłem. Jutro... jutro włamię się do sklepu i...
-A sprzedawca?
Opowiedział jej, co zrobił z radarem.
Opowiedział, co można zrobić z mechanicznym sprzedawcą.
A potem szeptali długo, snując plany.
Nie wiedzieli, jak trudno będzie doczekać rana.
Niespodziewanie do pokoju wpadła poświata księżyca. Po raz pierwszy od tygodni nocne chmury rozstąpiły się. Norbert nie miał sił ruszyć się, ale Pixi żwawo pomknęła po podłodze. Wspięła się na parapet i...
Zadrżała.
Patrzyła w górę jak skamieniała, by nagle otrząsnąć się jak z sennego koszmaru. Drapiąc pazurkami o podłogę, wróciła do Norberta. Nieoczekiwanie wtuliła się w podbrzusze świstaka, gdzie sierść była miękka i ciepła. Poczuła na sobie delikatne dotknięcie.
- Powinniśmy spać - szepnęła.
- Boję się, że jeśli zasnę, więcej już się nie obudzę - odpowiedział zmęczony świstak.
- To nic - szept Pixi był ledwie słyszalny. - To nic. Na podwórzu rozległ się głośny dźwięk. Przewróciły
się jakieś kontenery. Z przeciwnej strony dobiegł warkot silnika.
A potem zatrzeszczały schody.
"Nadchodząc, postaram się bardzo hałasować".
Kto to powiedział? Norbert nie potrafił sobie przypomnieć. To było złe. A teraz było przecież dobrze.
- Zaśpiewaj mi kołysankę - poprosiła Pixi.
Norbert zaśpiewał. Pieśń nie miała słów, przynajmniej w rozumieniu człowieka. Była to kołysanką, jaką mógłby może usłyszeć w świstaczej norze od swojej matki, gdyby ją miał - gdyby nie był genetycznie zmanipulowanym mutantem, komiwojażerem numer 1024.
Oboje zamknęli oczy: biała laboratoryjna mysz i żółto-szary świstak ze skołtunioną i poprzypalaną sierścią, tulący swą towarzyszkę jak bezcenny skarb. Leżeli w jasnej poświacie księżyca, mając nadzieję śnić najpiękniejszy sen; taki, żeby nie warto było obudzić się z niego już nigdy.
Kroki mechanicznego sprzedawcy stawały się coraz głośniejsze, ale oni już ich nie słyszeli.

Krzysztof Kochański


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
NF 2005 02 siła wizji
NF 2005 02 tatuaż
NF 2005 02 podróżnicy
NF 2005 02 paszcza
NF 2005 02 test
NF 2005 02 trzy wiosny
NF 2005 09 operacja transylwania
NF 2005 06 wielki powrót von keisera
NF 2005 10 prawo serii
NF 2005 05 balet słoni
NF 2005 08 pocałunek śmierci
NF 2005 10 misja animal planet
2005 02 33
NF 2005 12
NF 2005 06 dęby
2005 02 26
NF 2005 10 śniąc w lesie wyniosłych kotów
2005 02 All on Board Kontact with Imap Based Calendar and Address Management
NF 2005 08 twórca

więcej podobnych podstron