Papuzinska Wszystko jest mozliwe


Magda
Papuzińska
Wszystko jest możliwe
PRESS
Magda
Papuzińska

Wszystko jest możliwe
Opracowanie graficzne okładki
Róża Buczkowska
Na okładce została wykorzystana reprodukcja obrazu
Eugene Boudina "Beach scenę, Trouville"
Redakcja
Danuta Sadkowska
Korekta
Joanna Pietrasik
im. K. SIENKIEWICZA >t .
06-800 Pruszków, Al. Woj. Polskiego 34 I \ /
FILIA Nr 2, tel. 758-88-91 I V
WYPOŹYCZAUMA dłiJ>ZIECł
2.5 2M
Copyright by Magda Papuzińska
ISBN 83-88790-25-0
Wydanie I
Wydawnictwo Akapit Press, Łódź 2003
90-369 Łódź
ul. Piotrkowska 204/210/248
tel. (0 42) 636-12-14; dział zamówień: tel. (0 42) 680-93-70
Księgarnia internetowa: www.akapit-press.com.pl
e-mail: info@akapit-press.com.pl
Moja mama mówi, że wszystko jest możliwe. Wiem, że to nieprawda,
ale lubię, kiedy ona tak mówi. Uśmiecha się przy tym i ten uśmiech jest
naprawdę wesoły.
Bo mama tak mówi ku pokrzepieniu. Ma na myśli, że mogą się zdarzyć
różne dobre rzeczy. Ja właściwie wiem, że równie dobrze mogą się zdarzyć
rzeczy złe, ale ten jej uśmiech sprawia, że zapominam o tym.
Kiedy zostaję sam, wtedy mogę siedzieć, patrzeć i myśleć. Rzadko bywam
sam. Mama wszystko zorganizowała tak, żeby stale ktoś przy mnie był. Rano
jesteśmy we czwórkę. Mama, Paweł, mój starszy brat i Agnieszka, moja
siostra bliźniaczka. Oni jedzą śniadanie, a mama mnie karmi, więc można
powiedzieć, że też jem śniadanie. Chociaż to nie jest dobre określenie, bo
przecież nie jem sam, chociaż jem. Jestem karmiony. Większość czasowników
mogę stosować do siebie tylko w stronie biernej. To mnie martwi, bo niektóre
w stronie biernej znaczą zupełnie co innego, niż mam na myśli. Nie mogę
powiedzieć, że jestem jedzony, bo wszyscy zrozumieliby to tak, że moja
rodzina rzuca się na mnie i pożera mnie na śniadanie. Brakuje mi takiej
formy gramatycznej, której mógłbym tu użyć. Jem, a jednocześnie nie jem,
bo przecież jedzenie nie polega tylko na pochłanianiu pokarmu, ale również
na nakładaniu na talerz, krojeniu chleba, smarowaniu masłem, przenoszeniu
do ust przy pomocy rąk, gryzieniu.
To wszystko robi za mnie mama. Oprócz gryzienia oczywiście. Nie gryzę,
nie jestem gryziony i nikt tego za mnie nie robi. Mama wlewa we mnie
różne zmiksowane albo przetarte przez sitko papki, tak że gryzienie staje się
zbędne.
No więc śniadanie jest we mnie wlewane.
Potem oni we trójkę wychodzą z domu i przez jakiś czas - niedługi
- jestem sam, dopóki nie przyjdzie pani Krysia, która sprząta mieszkanie.
Nasze mieszkanie nie jest duże, ma dwa małe pokoje, trzeci większy, kuchnię
i łazienkę. Pani Krysia lubi towarzystwo, chyba dlatego, że ma bardzo dużo
do powiedzenia. I jest systematyczna. Dzięki temu codziennie zwiedzam całe
mieszkanie, bo pani Krysia zabiera mnie ze sobą po kolei do każdego
sprzątanego pomieszczenia. Najpierw zabiera odkurzacz, a potem wraca po
mnie. I opowiada bez przerwy. Najczęściej o tym, co wczoraj ugotowała na
obiad swojemu mężowi i jak on na to zareagował.
Na koniec pani Krysia ustawia mnie przy oknie w kuchni i wychodzi.
Kiedyś ustawiała mnie przed włączonym telewizorem, ale teraz jest lepiej, bo
wolę patrzeć przez okno. Mieszkamy na parterze, za oknem jest trawnik,
piaskownica i ławki. Siadają na nich różne mamy, a ich dzieci biegają w kółko
jak szalone po trawniku albo biją się w piaskownicy i wrzeszczą.
Dalej jest szkoła z boiskiem, a z boku biegnie ulica. Nieduża osiedlowa
uliczka, wijąca się między blokami. Bo mieszkamy w bloku. Z naszego okna
widać następny blok naprzeciwko i trzeci trochę z boku, a w dali całe szeregi
podobnych bloków. Mama mówi, że kiedyś będziemy mieszkać w domu
z ogrodem i kwitnącymi drzewami owocowymi. Wszystko jest możliwe.
Siedzę tak i patrzę przez okno, i wtedy uliczką przyjeżdża pan Jurek
białym maluchem, macha do mnie z dołu i wbiega po schodkach w swoim
granatowym dresie z napisem POLSKA.
Pan Jurek jest dziarski, pełen entuzjazmu i wigoru.
Podnosi mnie do góry, kładzie na specjalnym łóżku, przypina do różnych
pasków i próbuje rozruszać.
- No, chłopcze - mówi do mnie - podnieś prawą rękę do góry.
I podnosi moją prawą rękę do góry.
Pan Jurek przychodzi codziennie z wyjątkiem sobót i niedziel. Zawsze,
wychodząc, powtarza:
- Świetnie, świetnie, coraz lepiej - chociaż obaj dobrze wiemy, że nic
się nie zmienia, że to ciągle on podnosi moją rękę, nogę, palec, mnie całego.
Potem wracają Agnieszka i Paweł. Widzę przez okno, jak wyfruwają ze
szkoły z gromadą innych dzieciaków, biegną przez trawnik, wpadają do klatki.
Słyszę trzaskanie drzwiami i kłótnię, kto dzisiaj będzie się mną zajmował.
Zajmowanie się mną polega na nakarmieniu mnie i wywiezieniu na dwór. To
się nazywa, że idę na spacer, co jest absolutną nieprawdą. Tylko jak to
powiedzieć? Jestem idziony na spacer?
Z dwojga złego wolę, kiedy zajmuje się mną Agnieszka. Ona przynajmniej
jest estetką i przed wlaniem we mnie obiadu zawiązuje mi na szyi śliniak,
a po jedzeniu wyciera mi usta serwetką. Pawłowi nie chce się tego robić
i dlatego po obiedzie z nim cały jestem upaprany zupą jarzynową przecieraną
czuję tę zupę na brodzie, szyi i wszędzie, a Paweł jej nie czuje, więc
wystawia mnie na dwór całego w zupie. I leci grać w piłkę na boisko. Zupa
na mojej brodzie zmienia się w sztywną skorupkę i trochę szczypie.
Mama wraca najpóźniej. Najczęściej uśmiecha się i opowiada, co jej się
zdarzyło. Wtedy jest mi dobrze. Czasami jest bardzo zmęczona i zła, i nic
nie mówi. Wszystko jest możliwe.
Jeśli nie jest bardzo zmęczona, to wieczorem czyta mi książki na głos.
Bardzo lubię jej słuchać. Umiem sam czytać, nie potrafię tylko przewracać
kartek.
Czytać nauczył mnie tata, kiedy jeszcze był z nami. Nie wiedział, że
nauczył mnie czytać. Może dlatego odszedł. Nie rozumiał mnie. Tylko mama
rozumie. Mówiła mu, że nauczył mnie czytać, ale nie wierzył jej. Myślę, że
trochę nie chciał wierzyć. Nie chciał oczekiwać po mnie niczego, oprócz tego,
że umrę. A ja żyłem i żyłem. Nie spełniłem jego oczekiwań, więc odszedł.
Nie mam mu tego za złe. Nie dlatego, żebym był szczególnie wyrozumiały
albo święty. Nie. Uważam, że zrobił dobrze, bo zamieniał swoje życie w piekło,
a przy okazji życie mamy, Pawła i Agnieszki.
Osiem lat czekał na moją śmierć, która zgodnie z zapowiedziami lekarzy
miała nastąpić lada chwila. Lada chwila przez osiem lat. W dniu naszych
ósmych urodzin - moich i Agnieszki - zaraz po tym, jak zjadł kawałek
naszego urodzinowego tortu, powiedział, że wyjeżdża, i wyjechał.
Ja nie jadłem tortu ze zrozumiałych przyczyn. Tato chciał mi zrobić
przyjemność i nakarmił mnie lodami. Nie spodziewałem się czegoś takiego.
Dotąd byłem karmiony niemal wyłącznie zupkami w temperaturze pokojowej.
Lody wylały się ze mnie z dużym impetem. Można powiedzieć, że wytrysnęły
ze mnie razem z poprzednio zjedzoną urodzinową zupką. Prosto na tatę,
który chciał mi zrobić przyjemność. Umył się, przebrał, zjadł kawałek tortu
i opuścił nas na zawsze.
Odejście taty uczciliśmy milczeniem na ten temat. Milczenie trwa do dzisiaj,
czyli już czwarty rok. Mam wrażenie, że Agnieszka i Paweł widują się z nim,
ale nigdy o tym nie opowiadają przy mnie. Nie z nadmiaru delikatności. Chyba
mają mi za złe, że tata odszedł. Może myślą że to dlatego, że wyrzygałem
wtedy lody. To nieprawda. On był nieszczęśliwy. Nie mógł się pogodzić, że
ja jestem i ciągle żyję, co przejawia się niemal tylko w tym, że ruszam oczami.
Jestem mu wdzięczny, jeśli mogę tak powiedzieć. Chciałbym mu kiedyś
podziękować za to, że nauczył mnie czytać. Tato miał zwyczaj po przyjściu
z pracy siadać w fotelu, w dużym pokoju, niby nie cafkiem tyłem do mnie,
ale jednak tak, żeby jak najmniej widzieć mnie i moje oczy. Siadał więc
sobie wygodnie, rozkładał gazetę i przy jej pomocy prowadził konwersację
z mamą. Mama w tym czasie była zajęta przygotowywaniem kolacji albo
praniem, albo sprzątaniem, albo czymś innym, w każdym razie nie mogła
sobie usiąść z gazetą. Tato, nie wiem, czy dlatego, że czuł się trochę głupio,
że jej nie pomaga, udawał, że czyta gazetę tylko po to, żeby opowiedzieć
mamie o tym, co tam napisali.
- Wiesz - krzyczał w stronę kuchni lub łazienki, zależnie od tego, gdzie
mama akurat się znajdowała. - Celnicy wykryli największy od pięciu lat
przemyt haszyszu!
- Co ty powiesz? - odpowiadała mama, jeśli akurat byta w dobrym humorze.
A ja patrzyłem zza jego pleców na największy tytuł w gazecie i - ponieważ
to powtarzało się niemal każdego wieczoru - już wiedziałem, jak wygląda
wyraz "celnicy" i "haszysz", i tak dalej. Aż w końcu, jeśli ktoś zostawił
w zasięgu mojego wzroku gazetę albo otwartą książkę, potrafiłem bez trudu
odczytać wszystko, co było tam napisane.
Bardzo długo nikt o tym nie miał pojęcia, bo któż by podejrzewał, że
bezwładny tobołek jest zdolny do czegoś takiego. I zresztą po co miałby
umieć czytać, skoro wiadomo, że ma lada chwila umrzeć.
Nikt, oprócz mamy. Mama zawsze umiała czytać w moich oczach, więc
wcale jej nie zdziwiło, że ja umiem czytać książki.
Wieczorami, po kolacji, kiedy już sprzątnęła, pozmywała i przygotowała
się do następnego dnia, przenosiła mnie na tapczan, kładła się obok, przytulała
mnie i brała do ręki książkę. Tak sobie razem leżeliśmy i czytaliśmy.
Uwielbiałem to.
Tato oczywiście nie wierzył, że ja umiem czytać, chociaż sam do tego
doprowadził. Musiał widzieć, że przebiegam oczami wiersze i na końcu strony
zawsze czekam na mamę, bo czytałem znacznie szybciej niż ona, ale i tak
nie wierzył. Dla niego zawsze byłem bezmózgim, ciężkim - coraz cięższym
- tobołem, z którym są tylko same kłopoty i który dawno powinien umrzeć.
Tak mu było łatwiej.
Nauczyłem się czytać wcześniej niż Agnieszka i nawet niż Paweł, który
jest od nas o dwa lata starszy.
Nie umiem przewracać kartek. Mama mówi, że w starożytnym Egipcie
książki były zwijane w rolkę jak papier toaletowy. To byłoby coś dla mnie,
gdyby jeszcze ktoś skonstruował niewielką maszynkę do automatycznego
przewijania papieru.
Teraz mama nie ma czasu, żeby ze mną czytać książki. Wraca do domu
bardzo późno i jest zmęczona, a musi mnie jeszcze wykąpać. Ja jestem
coraz cięższym tobołkiem, może nawet nie jestem już tobołkiem, tylko wielkim
kufrem, coraz trudniej ze mną podróżować. Mam już prawie trzynaście lat
i nadal żyję. Wszystko jest możliwe.
Pan Jurek podnosi mnie jak piórko. Mama musi wołać na pomoc Pawła.
Wiem, że nie lubi wymagać od niego ani od Agnieszki, żeby jej przy mnie
pomagali. Mama uważa, że ja jestem wyłącznie jej tobołkiem i nikogo nie
może mną obciążać. Czasami nie ma wyjścia.
Czasem, kiedy siedzę tak jak teraz na moim wózku przed blokiem
w słoneczne upalne popołudnie i patrzę na przechodzących ludzi, zmęczonych
po pracy, to żal mi ich. Tak rzadko się uśmiechają, chociaż przecież mogą
się uśmiechać. Ja, gdybym mógł, to śmiałbym się bez przerwy na głos. Teraz
też się śmieję, ale nikt tego nie widzi, więc nikt nie odwzajemnia mojego
uśmiechu. Przechodzą obok mnie i spuszczają głowy albo patrzą w drugą
stronę, jakby nie chcieli mnie widzieć. A przecież mnie widzą. Codziennie,
od tylu lat. Trochę szkoda, bo lubię patrzeć na uśmiechniętych ludzi. Czasami,
kiedy im się wydaje, że nie patrzę, bo mam przymknięte oczy - ale ja patrzę
- przyglądają mi się ciekawie. Patrzą nie jak na człowieka, ale na zadziwiający
obiekt, który żyje, chociaż nie powinien.
Im się wydaje, że jestem nieszczęśliwy z tego powodu, że żyję. Co za bzdura.
Strasznie dzisiaj gorąco. Kwiatki, które zasadził dozorca, pan Władysław,
skuliły się i zwiotczały, jakby upał przygniótł je do ziemi. Agnieszka wisi na
trzepaku razem z Kamilą. Agnieszka jest już taka duża. Niedługo będzie za
duża na trzepak. Zwisa głową w dół i zamiata chodnik jasnymi włosami. Kamila
też zwisa. Ciekawe, o czym rozmawiają w tej odwrotnej pozycji.
Agnieszka postawiła mnie w cieniu, ale to było godzinę temu. Cień
przesunął się i słońce świeci mi prosto w oczy.
Zeskakują obie z trzepaka. Może spojrzą na mnie. Nie. Idą gdzieś za
blok, zagadane i roześmiane.
O! Ruszyłem się. Jestem w cieniu. Ciekawe, kto się domyślił. Stoi za
mną, czuję to wyraźnie, ale niech się pokaże. Nie, odchodzi. Lekkie kroki.
Dziewczyna. W klapkach. Poznaję, bo mama też ma takie klapki na gąbczastej
podeszwie i tak samo klapie.
Żałuję, czasami, że nie mogę powiedzieć, przekazać im wszystkim, jak
bardzo się cieszę, że żyję, że jestem.
Wiem, że umrę, wiem, że jestem ciężki i mamę męczy, kiedy musi mnie
nosić. Bardzo lubię, kiedy ona mnie nosi. Lubię, jak mnie kąpie, jak głaszcze
mydłem moje ciało. Może powinienem czuć się winny, że jestem wielkim,
ciężkim kufrem w jej podróży. Może. To przeze mnie ona nie ma męża,
a my ojca. Z drugiej strony, na co komu taki ojciec, który zostawia bagaż
na środku drogi. Lepiej, że sobie poszedł. Mamę na pewno jeszcze spotka
coś w życiu. Wszystko jest możliwe. On nie zostawił Pawła ani Agnieszki.
On zostawił mnie i mamę, bo wydawało mu się, że z naszymi kuframi
jesteśmy nieszczęśliwi, chociaż to nieprawda. Sam był nieszczęśliwy. Taki typ.
Znowu przyszła. Klap, klap. Stoi za mną. Może się uśmiecha. Pewnie
ma długie, gęste, ciemne włosy. Opadają na ramiona. Musi jej być dzisiaj
okropnie gorąco. Związała je gumką? A może zaplotła warkocz i przypięła
klamerką z tyłu, odsłaniając opaloną szyję. Pokaż się, dziewczyno. Klap, klap.
Odchodzi. Dlaczego? Nie przesunęła wózka.
Och, idzie Agnieszka z Pawłem. Paweł patrzy ponad moją głową. Ma
taki dziwny wyraz twarzy. Klapki przyspieszyły. Biegnie. Ucieka?
- Marianna, poczekaj! - to Paweł.
- Daj jej spokój - Agnieszka. - Pomóż mi.
- Zaraz wrócę - Paweł startuje, pędem mija wózek.
Paweł jest podobny do taty, Agnieszka też. O mnie się nie mówi, do
kogo jestem podobny, żeby nikogo nie urazić. Jestem do niczego niepodobny.
- Kretyn - mówi Agnieszka. - Nienawidzę go.
Ze złością szarpie wózek i wtacza po podjeździe do klatki. Podjazd zrobił
pan Władysław, na prośbę mojej mamy.
Agnieszka wpycha wózek do kuchni. Nie patrzy na mnie. Nigdy na mnie
nie patrzy. Podgrzewa butelkę, no tak, będzie mnie karmić przez smoczek.
Tak jest szybciej i łatwiej. Mama nie pozwala, myśli, że to mnie upokarza.
Tu się nie rozumiemy. Lubię pić przez smoczek. Czasami.
Agnieszka przynosi do kuchni telefon, siada na stole, wykręca numer.
Dzwoni do Kamili. Przed chwilą się rozstały. Co to jednak znaczy prawdziwa
przyjaźń. Jedną ręką przyciska słuchawkę do ucha, drugą wpycha mi smoczek
w usta.
- Kamila? Możesz go sobie wybić z głowy. Zwariował na punkcie tej nowej.
- Ona? Skąd mogę wiedzieć? Nie odzywa się. Ucieka przed nim.
Dosłownie. Robi w tył zwrot i ucieka.
- Wiem, ty byś nie uciekała. Co było z matmy?
- Nie mów! Nie zdążę! - smoczek wypada mi z ust, picie leje się na
szyję. - Cholera, poczekaj chwilę.
Marianna, jakie ładne imię. Późnowiosenne, czerwono-żółte. Agnieszka
ścierką wyciera mi szyję, potem usta. Wraca do telefonu.
Tego dnia był taki upał, że ludzie za oknem poruszali się dwa razy
wolniej niż zwykle, nawet pan Jurek wydawał się trochę nieswój, jakby mniej
dziarski, i chociaż sumiennie podnosił kolejno wszystkie moje niedokończone
kończyny, zginał je i prostował, czułem, że robi to bez zwykłej energii.
Przekręcił mnie na brzuch i masował moje plecy powoli, tak jakby jego
ręce traciły stopniowo siłę, coraz wolniej i słabiej, aż w końcu znieruchomiał
zupełnie. Nie widziałem go, bo leżałem twarzą do stołu, ale pomyślałem, że
pogrążył się w zadumie i zapomniał, co ma robić. A może po kilku miesiącach
żmudnej pracy doszedł do wniosku, że to nie ma sensu, bo przecież nic się
nie zmienia.
To prawda. Moje ciało, jak nie działało do tej pory, tak samo nie
zamierzało działać teraz.
Wreszcie ocknął się, ubrał mnie i przeniósł na wózek. Wytarł czoło
ręcznikiem, popatrzył mi w oczy i może coś w nich wyczytał, bo rozłożył
bezradnie ręce i powiedział:
- No cóż, mały. Do widzenia. To ostatni raz.
Wciągnął na swój muskularny tors żółtą koszulkę z napisem University of
Atlanta i już chciał wychodzić, ale jeszcze raz spojrzał na mnie i widać znowu
coś było w mojej twarzy, bo pokiwał głową i ustawił wózek tak, że mogłem
patrzeć przez okno. Tak. Właśnie o to mi chodziło.
Potem skrzypnął drzwiami i zatrzasnął je za sobą. Zobaczyłem jeszcze,
jak wychodzi z klatki, otwiera drzwiczki swojego malucha i odjeżdża.
Lubiłem pana Jurka. Mam wrażenie, że on też mnie lubił, jeśli można
w ogóle darzyć takim uczuciem bezwładny tobołek wyposażony jedynie w oczy.
Być może był tylko profesjonalistą i profesjonalnie okazywał sympatię. Przez
chwilę po jego wyjściu zastanawiałem się, dlaczego powiedział, że to ostatni
10
11
raz, ale przypomniałem sobie, że zbliżają się wakacje, więc to pewnie dlatego.
Nie przyszło mi wtedy do głowy, że ma to związek z rozmową, jaką wczoraj
odbyła mama z Pawłem. Rozmawiali w łazience, ale chociaż drzwi były
otwarte, to do wanny lała się woda na moją kąpiel, w dodatku wózek stał
w przedpokoju, tyłem, więc nie wszystko słyszałem.
- Dzisiaj nie, Pawełku - mówiła mama, łagodnie i spokojnie.
- Ale ja muszę to mieć na jutro. Przecież obiecywałaś. Nie chcę nic
więcej, tylko to, co obiecałaś.
- Spróbuj zrozumieć, Paweł, ja po prostu nie mam. Zapłaciłam za wasze
kolonie i nic nie zostało.
- Zadzwonię do... - dalej nie usłyszałem, bo ściszył głos i mama też
mówiła bardzo cicho. Potem Paweł wybiegł nagle z łazienki, pchnął gwałtownie
mój wózek, który stał mu na drodze, i wybiegł z mieszkania.
Mama krzyknęła za nim:
- Paweł, Paweł, musisz mi pomóc!
Albo nie usłyszał, albo nie chciał usłyszeć, bo nie zawrócił.
Mama przepchnęła wózek do łazienki i zaczęła mnie rozbierać, co samo
w sobie było już trudne dla jednej osoby. Starałem się być najlżejszy jak
potrafiłem, ale niewiele mogłem. Nie udało jej się przenieść mnie do wanny.
Obmyła mnie tylko gąbką na wózku.
Potem ubrała mnie w piżamę i przetoczyła na łóżko. Usiadła obok
i zaczęła czytać głośno jakąś książkę. Nie słyszałem, co czytała, słyszałem
tylko, że nie idzie jej najlepiej. Poddała się, kiedy wargi zaczęły jej drżeć.
- Śpij, Żółwiku - powiedziała, pocałowała mnie w czoło i zgasiła światło.
Wiem, że poszła do kuchni, usiadła przy stole, podparła głowę na łokciach
i próbowała powstrzymać łzy, które wbrew jej woli spływały po policzkach.
Nie mogłem zasnąć, zamknąłem oczy i myślałem o czerwono-złotej
Mariannie, wyobraziłem sobie, że podchodzi do mojego wózka, bierze mnie
za rękę, a ja, czując jej dotyk, unoszę się i lecę do góry, razem z nią
i tańczymy w powietrzu.
Przez okno, przy którym postawił mnie pan Jurek, zobaczyłem wracającego
ze szkoły Pawła. Szedł powoli, ciężko człapiąc i wpatrując się w chodnik.
Było koło jedenastej, musieli ich wcześniej wypuścić, sporo dzieciaków kłębiło
się na szkolnym podwórzu. Zobaczyłem też ją. Mariannę. Pierwszy raz ją
zobaczyłem, ale wiedziałem, że to ona, bo nigdy przedtem nie widziałem tej
dziewczyny, a w końcu dosyć dobrze znam twarze wszystkich uczniów,
przyglądam się im niemal codziennie. Wybiegła przez furtkę w ogrodzeniu
boiska, rozejrzała się i lekko jak motyl pofrunęła w kierunku Pawła. Miała na
sobie czerwoną krótką sukienkę bez rękawów i białe klapki na gumowej
podeszwie. Krótkie, czarne włosy otaczały pucołowatą buzię. Dogoniła Pawła
i szła tuż za nim, naśladując jego ponury chód. Zatrzymał się i odwrócił,
wtedy uśmiechnęła się bardzo ładnie i powiedziała coś, on wzruszył ramionami,
kręcąc głową.
Zrobiła taką minę, jakby mówiła, żeby się nie przejmował, nawet machnęła
ręką. Paweł ciągle kręcił głową i pokazywał na nasze okno, pokazywał na
mnie, bo ja siedziałem w tym oknie, gapiąc się na nich. Rozmawiali jeszcze
przez chwilę, a potem ramię w ramię ruszyli do naszej klatki.
To była środa. W środy Agnieszka ma po lekcjach angielski i siatkówkę,
i w środy zawsze jestem oblepiony zupą.
Paweł przekręcił klucz w drzwiach, weszli do przedpokoju.
- Co mu jest? - zapytała Marianna szeptem.
- Nie wiadomo właściwie - odparł Paweł, nie starając się ściszyć głosu.
- To znaczy ja nie wiem. Jest taki od urodzenia. Mówili, że umrze, ale wciąż żyje.
- Jak to, nie wiesz?
- Nie wiem. Nie pytałem i nikt mi nie powiedział. On był zawsze. Jak
roślina w doniczce. Trzeba podlewać, a ona rośnie. I tyle.
- Czy on słyszy, co mówimy?
Weszli do kuchni. Paweł wzruszył ramionami, a potem wyciągnął z lodówki
moją zupkę i postawił garnek na kuchni.
- Mama mówi, że słyszy. Ale ja nie wiem. Nawet jeśli słyszy, to co z tego?
- I rozumie?
- Nie wiem. Nic mnie to nie obchodzi.
- Jak to?
- No tak. Zwyczajnie. Nie mam czasu się zastanawiać, czy on coś
rozumie, czy nie, bo i tak nic nikomu z tego nie przyjdzie. Od tego można
tylko zwariować. Możesz przytrzymać tę butelkę?
Marianna wzięła butelkę, a Paweł przez lejek napełnił ją zupą założył
smoczek i wetknął mi w usta.
- Teraz go podlewam - powiedział. Marianna stała naprzeciwko mnie
i patrzyła oczami wielkimi jak spodki. Wydawało mi się, że robią się coraz większe.
12
13
- Ty żartujesz? - zapytała.
- Żartuję? Nie, chyba widzisz, że go podlewam. A potem wystawię go
na dwór, żeby nałapał trochę powietrza i lepiej rósł.
Pokręciła głową.
- Wiesz? - powiedziała powoli. - Ja mam dwa kaktusy. Gucia i Petronelę.
One nie mają uszu i pewnie nic nie rozumieją. Ale jak kiedyś wyjechałam
i przez pół roku były u mojej ciotki, to przestały rosnąć, chociaż ciotka je
podlewała i dbała o nie. A jak wróciłam, to znowu rosły i miałam wrażenie,
że są zadowolone, że wróciłam. One mnie lubią. Ja je też lubię. A ty?
Lubisz swojego brata?
- Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Chyba go nie lubię. Czasami mi
przeszkadza. Czasami bardzo przeszkadza. Czasami go nienawidzę. A on
i tak rośnie. Lepiej by było, żeby nie rósł.
- Przestań! - Marianna prawie krzyknęła.
- Coś ty? Marianna? Ja tylko tak sobie mówię. Zupa się skończyła.
Koniec podlewania, teraz spacer.
Paweł odstawił butelkę i szarpnął wózek, tak że mało z niego nie wyleciałem.
- Poczekaj - powiedziała Marianna. Wzięła ze stołu serwetkę i podała
Pawłowi. - Wytrzyj mu usta, zobacz, cały jest w zupie.
Paweł znowu wzruszył ramionami.
- Myślisz, że to komuś robi różnicę? - ale posłusznie przejechał serwetką
po mojej twarzy, rozmazując równomiernie resztki obiadu.
- Tak nie można - szepnęła Marianna. Wzięła ze stołu drugą serwetkę,
zmoczyła ją pod kranem.
Zamarłem, jeśli mogę tak o sobie powiedzieć. Umysł mi się zatrzymał
i chyba przestałem oddychać. Pochyliła się nade mną, tak blisko, że czułem
jej zapach, i delikatnie umyła mi twarz. Tak delikatnie, jak nikt nigdy przedtem.
Nawet mama.
Przypadkiem spojrzała przy tym w moje oczy. Z odległości piętnastu
centymetrów chyba lepiej widać, bo zaczerwieniła się i szepnęła cichutko:
"Przepraszam". Tak cicho, że Paweł tego nie usłyszał.
- Dosyć już, Marianna - powiedział. - Chodźmy.
Szarpnął znowu wózek i potoczył do drzwi. Marianna szła za nami,
słyszałem z tyłu: klap, klap. Na klatce wyprzedziła nas i otworzyła przed
wózkiem drzwi wyjściowe.
Na dworze otoczyła mnie gorąca masa nieruchomego powietrza. Marianna
szła z przodu, a jej białe klapki odciskały się wyraźnie w roztopionym asfalcie
alejki. Widziałem, jak drży powietrze nad samą ziemią. Chyba już nie mogło
wytrzymać tego upału. Paweł zatrzymał wózek pod rachitycznym krzakiem
akacji obsypanym białymi kwiatkami. Zacisnął hamulec, nie patrząc na mnie,
chwycił Mariannę za ramię i pociągnął w stronę szkoły. Poszła posłusznie.
Obejrzała się jeszcze dwa razy, nim zniknęli za budynkiem.
Tak poznałem Mariannę z pucołowatą buzią. Siedziałem pod akacją
i myślałem o niej. Białe płatki spadały na moją głowę, na kolana i na
trawnik wokół mnie. Cień akacji nie dawał żadnej ochłody, było okropnie
gorąco i całkiem pusto. Wszyscy ludzie pochowali się gdzieś przed upałem.
Chciało mi się pić. Zamknąłem oczy, chyba zasnąłem. Nie pamiętam, co mi
się śniło.
Obudziłem się w białej sali na szpitalnym łóżku, podłączony do kroplówki.
Teraz było z kolei okropnie zimno. Stała przy mnie mama i kładła mi na
czole wilgotny okład.
- Och, Żółwiku... - powiedziała, kiedy otworzyłem oczy, i pocałowała mnie
ostrożnie w policzek. - Nie mogę się do ciebie przytulić, bo całą twarz masz
poparzoną.
Spałem pod akacją kilka godzin, mama mówiła, że kiedy wróciła z pracy,
stałem tam nadal w pełnym słońcu, cały czerwony i nieprzytomny.
Stale była ze mną w szpitalu. Powiedziała, że nie chodzi teraz do pracy,
a Paweł i Agnieszka wyjechali już na kolonie, więc ma dużo czasu tylko dla mnie.
Rano przychodziła z gazetami i śniadaniem. Najpierw karmiła mnie
łyżeczką, a potem sama jadła. Kładła się przy mnie na szpitalnym łóżku
i przeglądaliśmy gazety, a potem czytaliśmy książki. Było mi dobrze, ale
chciałem już wracać do domu, na mój wózek przy oknie. Niektóre książki
były nawet ciekawe, mimo to wolałem leżeć z zamkniętymi oczami, bo wtedy
przychodziła Marianna i trzymała mnie za rękę albo pochylała się nade mną.
Kiedy wróciłem do domu, mama nadal miała urlop, więc spędzała ze
mną całe dnie. Woziła mnie na spacery, a raz wynajęła taksówkę i poje-
chaliśmy do zoo. Pokazała mi słonie, małpy, wielbłądy i żyrafy. Nic mnie to
nie obchodziło, ale ona o tym na szczęście nie wiedziała. Chciała mi sprawić
przyjemność, a mnie coś się stało i wszystko przestało mnie interesować.
14
15
Osiedle było wyludnione, mieszczuchy wyjechały na wakacje, w piaskownicy
pustki, szkoła jakby wymarła. Mimo to te rzadkie chwile, które spędzałem
przy oknie, były najprzyjemniejsze. Wpatrywałem się w bloki i puste przestrzenie
miedzy nimi z nadzieją, że zobaczę gdzieś choćby skrawek czerwonej sukienki.
Przez cały lipiec pogoda była piękna. Mama kupiła biały parasol od słońca
i przyczepiła go do mojego wózka, kupiła mi też słomkowy kapelusz.
Wystawiała mój wózek na trawnik koło akacji, siadała obok na leżaku i czytała
na głos gazety i książki albo opowiadała o wsi, w której się urodziła i której
już nie ma, bo przyjechał buldożer i w miejscu wsi powstało betonowe osiedle,
takie samo, jak nasze.
Któregoś dnia przywiązała leżak do mojego wózka i pojechaliśmy na
basen, który był, jak się okazało, całkiem niedaleko, za ostatnimi blokami
naszego osiedla. Nigdy przedtem tam nie byłem. Prawie nigdzie jeszcze nie byłem.
Mama chciała kupić bilety w budce przy wejściu, ale kasjerka spojrzała
na wózek i powiedziała, że inwalidzi z opiekunami mają darmowy wstęp. Za
ogrodzeniem z drucianej, zardzewiałej siatki były trzy baseny: mały brodzik
ze zjeżdżalnią dla dzieciaków, średni, dla tych, co nie bardzo umieją pływać,
i duży, wypełniony po brzegi golasami, tak że prawie nie było widać wody.
Tu przynajmniej było dużo ludzi, ruch, krzyk i było na co patrzeć. Mama
dopchała mnie do pustego skrawka trawnika niedaleko dużego basenu
i rozłożyła leżak obok wózka. Potem zdjęła sukienkę. Miała na sobie
dwuczęściowy kostum, czarny w małe kolorowe kwiatki. Nigdy nie widziałem
jej tak, prawie nagiej. Stanęła przede mną, obróciła się przodem i tyłem, i spytała:
- No, Żółwiku, jak ci się podobam?
Podobała mi się, owszem. Była zgrabna, szczupła, miała długie nogi
i w ogóle była prawdziwą kobietą. Przedtem nie przyszło mi do głowy, że
mama, poza tym, że jest mamą, jest jeszcze kobietą.
Nie tylko mnie się podobała. Kiedy tak stała przede mną w pozie modelki,
obok przechodzili akurat jacyś dwaj owłosieni faceci, spojrzeli na nią i jeden
aż gwizdnął. Mama zgarbiła się, skurczyła, uklękła na trawie przy wózku
i zaczęła czegoś szukać w torbie. Poszli dalej, ale to było zabawne, że jakiś
gość gwiżdże z podziwu na widok mojej mamy i jeszcze się za nią ogląda.
Poza wszystkim była to jedna z rzadkich chwil, kiedy czułem, że mój
wózek - a więc ja - może być dla niej tarczą i osłoną.
Usiadła na leżaku na wprost mnie i zaczęła mi robić przegląd prasy,
a ja nie miałem czasu jej słuchać, bo przede mną działa się masa rzeczy.
Patrzyłem, jak dziewczyny uciekają z piskiem przed jakimś dryblasem,
który chyba chciał je wrzucić do wody; jak za basenem na boisku chłopaki
grają w siatkówkę, jeden, wysoki, jak żyrafa, którą widziałem w zoo, kapitalnie
ścinał. Przechodzili ludzie w kąpielówkach, niektórzy zgrabni i muskularni, a inni
tłuści i nieforemni, mężczyźni z obwisłymi brzuchami i kobiety z biustem
przelewającym się ponad kostiumem. Wszyscy, nawet ci ostatni, wydawali mi
się piękni. Miałem wrażenie, że jestem jednym z nich, byłem wśród nich,
byłem w środku.
Mama zauważyła, że mój wzrok krąży ponad jej głową, że wcale nie
słucham tego, co czyta, więc z uśmiechem odłożyła gazetę i przestawiła
leżak tak, że patrzyła na to, co ja.
Musiałem wyglądać jak ostatni idiota, z białą parasolką rozpiętą nad głową,
w słomkowym kapeluszu i ciemnych okularach, siedząc nieruchomo tam, gdzie
wszyscy biegali, krzyczeli, skakali i chichotali.
- Ale gorąco - powiedziała mama. - Przyniosę trochę wody, ochłodzimy się.
Odeszła smukła i wysoka, zgrabna jak wszyscy diabli, sam bym zagwizdał
na jej widok. Poruszała się z tanecznym wdziękiem, nigdy przedtem tego nie
zauważyłem. Nagle zrobiła coś, czego w ogóle się po niej nie spodziewałem.
Weszła na słupek przy basenie, odbiła się lekko i pięknym łukiem skoczyła
głową w dół. Nawet nie plusnęło. Jak jej się u licha udało znaleźć lukę
w tym tłumie, nie mogłem pojąć.
Zniknęła mi z oczu, nie mogłem jej wypatrzyć w basenie, chociaż
wytężałem wzrok z całych sił, aż zaczęło mi się wszystko zlewać i miałem
w głowie tylko bajeczne, kolorowe kręgi. Przestraszyłem się, że znowu stracę
przytomność i mama więcej nie przywiezie mnie tutaj, a do tego nie chciałem
dopuścić, więc zamknąłem oczy i próbowałem się uspokoić. Trochę pomogło,
kręgi wirowały coraz wolniej, aż zatrzymały się, przybierając kształt pucołowatej
buzi. Tak mi się zrobiło od jakiegoś czasu, że wystarczy, bym zamknął oczy,
a ona zaraz do mnie przychodzi. To było przyjemne, ale bałem się, że może
dostaję bzika.
Poczułem mokre ręce mamy na twarzy i otworzyłem oczy. Otrząsnęła się,
opryskując mnie kropelkami.
- Przyniosłam wodę na sobie - zaśmiała się.
Poczułem się trochę tak, jakbym sam się wykąpał w basenie.
Owinęła się ręcznikiem, zrzuciła na ziemię mokry kostium, a potem założyła
sukienkę.
16
17
- Tak dawno nie pływałam, chyba ze sto lat. W liceum byłam najlepsza
na sto metrów. Teraz przepłynęłam dwa baseny i dostałam zadyszki. Jutro
też przyjdziemy, co, Żółwiku?
Od tego czasu chodziliśmy tam codziennie. Podobało mi się to i mama
chyba o tym wiedziała. Od razu po śniadaniu pakowała torbę i gnaliśmy na
basen. Kasjerka w budce przy wejściu już nas poznawała i uśmiechała się
na przywitanie. Po dwóch tygodniach mama była opalona na heban i jeszcze
smuklejsza, bo zaraz po porannym czytaniu gazety wskakiwała do wody
i pływała bez przerwy. Rano było zwykle trochę mniej ludzi, więc widziałem
ją w basenie, jak rytmicznie wyrzuca ramiona i posuwa się naprzód, swobodnie
i bez wysiłku. Pływała żabką i kraulem, a raz spróbowała motylkiem, ale to
jej chyba nie wychodziło, bo przerwała, podpłynęła do brzegu i śmiejąc się,
pomachała mi ręką. Potem położyła się na wodzie na plecach i leżała bez
ruchu dobrych kilka minut. To było dziwne, mama, która się nie rusza; zawsze
coś robiła, nigdy nie widziałem, żeby trwała w tej samej pozycji dłużej niż
kilka sekund. Aż pomyślałem, że coś jej się stało.
Nic się nie stało, oczywiście. Po chwili odwróciła się, podpłynęła do
schodków i przyszła do mnie, żeby, jak zwykle, ochlapać mnie wodą.
- Patrzyłam na niebo - powiedziała. - Jak byłam małą dziewczynką
lubiłam chodzić na łąkę za domem, tam, gdzie pasły się krowy, kładłam się
na plecach i patrzyłam na niebo. W taki dzień, jak dzisiaj, tamto niebo było
naprawdę błękitne, jak sukienka dobrej wróżki. Twoja babcia czasami wołała
mnie do domu, a ja udawałam, że nie słyszę, bo nie mogłam od niego
oderwać oczu. A teraz nasze niebo jest szaroniebieskie, jakby zły czarownik
posypał wróżkę popiołem.
Któregoś dnia, kiedy mama pływała i na basenie było jeszcze całkiem
luźno, przeszła przede mną rodzinna defilada. Najpierw maszerowały trzy małe
dziewczynki, szeregiem, według wzrostu, trochę za nimi jechał wózek z jeszcze
mniejszą dziewczynką za wózkiem wielki brzuch i przyczepiona do niego
ogromna, gruba pani. Była olbrzymia jak wieża. To wyglądało bardzo
śmiesznie, a średnia dziewczynka wlepiła we mnie oczy i nie mogła ich
oderwać. Przy tym ciągle szła do przodu, więc głowa jej się przekręcała, aż
przestraszyłem się, że się całkiem odkręci. W końcu nie wytrzymała, opuściła
szereg i podeszła do mnie. Stanęła, wyciągnęła palec, dotknęła mego kolana
i zapytała:
- Jak się nazywasz? - ton był rozkazujący i bezceremonialny.
18
Cała rodzina zatrzymała się i przez moment zastygła, może czekając na
moją reakcję, a potem ta pani, unosząc swój brzuch, podeszła do małej,
wzięła ją za rękę i powiedziała:
- Chodź, Marylko, ten chłopiec pewnie nie może mówić.
- Dlaczego? - spytała Marylka dociekliwie.
- Bo jest chory.
Marylka przyjrzała mi się uważnie i pokręciła głową.
- Jak ja byłam chora, to mogłam mówić.
- Tak - odpowiedziała pani z lekkim uśmiechem - ty to zawsze możesz
mówić. On jest inaczej chory.
- Ale ja chcę wiedzieć, jak on się nazywa! - Marylka chyba była
zdenerwowana.
I wtedy poczułem na policzkach mokre ręce, a głos mojej mamy zza
wózka powiedział:
- On ma na imię Jaś.
Pani z brzuchem spojrzała ponad moją głową i twarz jej się zmieniła.
Wybałuszyła oczy, otworzyła usta, zamknęła je i wreszcie szepnęła z niedo-
wierzaniem:
- Gośka?
Nad moją głową zapanowała cisza, a po chwili mama wyszła zza wózka
i zarzuciła ręce na szyję tej wielkiej pani.
Ściskały się i całowały, potem odstąpiły od siebie, spojrzały sobie w twarze
i znowu padły w objęcia. W końcu obie zaczęły płakać, a wszystkie
dziewczynki, nawet ta z wózka, patrzyły na nie z badawczym zainteresowaniem.
Wreszcie się uspokoiły i ta gruba pani wydała dziewczynkom rozkaz:
- Rozbierać się, maluchy, zostajemy tutaj.
Dziewczynki zaczęły jęczeć, że chcą przy zjeżdżalni, więc moja mama
powiedziała, że dobrze, my się też tam przeprowadzimy, i w końcu wszyscy
wylądowaliśmy przy brodziku pełnym rozwrzeszczanych bachorów.
Mama z tą panią siedziały na kocu i mama nic nie mówiła, a ta pani
tylko co chwila spoglądała na nią i powtarzała "Gośka", jakby się zacięła.
- Ile to lat? - zapytała wreszcie.
- Trzynaście - odpowiedziała mama bez namysłu.
I znowu siedziały bez słowa, zapatrzone w basen. Co chwila przybiegała
któraś z dziewczynek, po kanapkę, łopatkę, jabłko, wiaderko i coś do picia,
i tak minęła chyba godzina, aż mama powiedziała, że już musimy iść, i wstała.
19
Ta pani też wstała.
- Musimy się spotkać, Gośka... Pogadać.
- Tak - zgodziła się mama.
- Zapiszę ci mój telefon - gruba pani zaczęła szukać czegoś do pisania,
ale nie miała kartki, tylko flamaster, więc mama podała jej gazetę.
- Napisz tu.
Ta pani zapisała, a potem popatrzyła na mamę i powiedziała:
- Ty i tak do mnie nie zadzwonisz. Daj mi swój numer.
Mama jej podyktowała, ta pani oderwała skrawek gazety i oddała resztę
mamie, a potem mama wyciągnęła do niej rękę:
- No to cześć, Jola, trzymaj się.
- Do zobaczenia - odpowiedziała pani Jola.
Już się nie całowały, mama odwróciła się szybko i odjechaliśmy stamtąd.
Następnego dnia nie poszliśmy na basen, bo rano było trochę pochmurno,
chociaż nadal bardzo ciepło. Po śniadaniu mama postawiła mnie przy oknie
i powiedziała, że idzie po zakupy. Widziałem, jak szła alejką przed domem
i skręciła za blok w kierunku pawilonu.
Wczoraj przez całe popołudnie prawie się nie odzywała. Chodziła zamyślona
i przypaliła moją zupę, co bardzo rzadko jej się zdarza. Miała taką minę,
jakby była zupełnie gdzie indziej. Wieczorem, jak zawsze, odkąd wróciłem ze
szpitala, przyszła pani Krysia, żeby pomóc mamie mnie wykąpać. Pani Krysia
już nie przychodziła w dzień sprzątać, myślałem, że to dlatego, że mama
ma urlop i sprząta sama. Ale co wieczór pomagała mamie włożyć mnie do
wanny i potem z powrotem na wózek.
Pani Krysia powiedziała, że jej mąż chce sobie kupić motocykl, chyba
zwariował, teraz w ogóle nie mają pieniędzy, a on tylko łazi i opowiada bez
przerwy o tym motorze, że ma taki silnik, i takie coś tam. Ona nic z tego
nie rozumie, wie tylko, że to jakiś kolega go namawia, a powinien to barachło
na złom oddać, bo inaczej to tyle z tego będzie, że jej mąż sobie kark
skręci albo i przy tym kogoś zabije, pijak zatracony, i do więzienia go wsadzą.
Nawet do pracy poszedł dodatkowej, po południu, w jakimś warsztacie, żeby
na ten motor zarobić, i nic jej na dom nie daje, chociaż wie, że ona teraz
nie ma pieniędzy, bo wszyscy, u których sprzątała, na wakacje powyjeżdżali,
i nie ma co do garnka włożyć.
20
Mama nic nie mówiła, bo zresztą trudno było znaleźć wolne miejsce
w tym monologu, ale kiedy pani Krysia już wychodziła, usłyszałem z przedpokoju
cichy głos mamy.
- Przykro mi, że tak się stało. Ale to tylko chwilowo, od września na
pewno coś znajdę i wszystko będzie po staremu.
- Co pani mówi, dziecko. Ja to sobie tak narzekam, żeby coś gadać
tylko. A pani na pewno znajdzie pracę, gdzieby tam taka pani na bezrobociu
była. I jak trzeba, to zawsze pomogę, Jasia wykąpać czy coś, na mnie
może pani liczyć. Mój stary też, jakby coś trzeba było nareperować albo
dźwignąć.
I poszła, a mnie dopiero wtedy błysnęło w głowie, że mama od czterech
lat, odkąd zaczęła pracować, nigdy nie miała takiego długiego urlopu. Brała
najwyżej tydzień wolnego i wtedy też wieczorami siedziała nad jakimiś
papierami, coś kreśliła i poprawiała.
Uświadomiłem sobie, że mama ani razu nie mówiła, że ma urlop,
powiedziała tylko któregoś ranka coś takiego, że dzisiaj nie musi iść do
pracy, i nie poszła wtedy, ani następnego dnia, i nie chodzi do dzisiaj, więc
ja bez zastanowienia uznałem, że to jest właśnie urlop.
Mama była z wykształcenia prawnikiem, a tata inżynierem, poznali się
w czasie studiów. Przed naszym urodzeniem mama pracowała w jakimś
biurze, a potem przestała w ogóle pracować. Dopiero jak tata odszedł, znowu
zaczęła szukać pracy. Tak mało wiem o jej życiu poza domem, o tym, co
przytrafiało jej się, jak jeszcze nas nie było na świecie. Wiem tylko tyle, ile
usłyszałem przypadkiem z rozmów; z tych strzępków układałem całe historie,
czasami już nie wiem, co usłyszałem naprawdę, a co sam sobie dopowiedziałem,
tak jak z tym maminym urlopem. Znam życie z seriali w telewizji, ale tam
ludzie są jacyś inni, nieprawdziwi i nie lubię oglądać telewizji, wolę to, co
dzieje się za naszym oknem, nawet jeżeli brakuje mi dźwięku. Prawdziwi ludzie
robią wszystko naprawdę; nawet jeśli udają to naprawdę udają a postacie
z telewizyjnych filmów żyją tylko na niby.
Ostatnio w telewizji często mówili o bezrobociu, że rośnie, że zamyka
się kolejne zakłady pracy, że w ogóle ludzi jest za dużo, a pracy za mało.
Przy tym pokazywali zawsze jakieś tabelki, wykresy i szare obrazki smutnych
facetów stojących w kolejce albo pijaków bez zębów. Wiem, że tacy ludzie
istnieją naprawdę, bo mieszkają też na naszym osiedlu i zbierają się często
na ławce przy trzecim bloku. Siedzą tam całymi godzinami, bez ruchu, jak

21
ja, albo piją wódkę prosto z butelki, a potem wykrzykują brzydkie wyrazy
i zaczepiają przechodniów. Pan Władysław, dozorca, mówi o nich "element":
- Znowu element windę obsikał, kary na nich nie ma.
Więc wyobrażałem sobie, że bezrobocie dotyczy tylko takich dziwnych
ludzi, nigdy nie przyszło mi do głowy, że może to spotkać moją mamę, która
jest piękna i młoda.
Zamknęła drzwi za panią Krysią i przyszła powiedzieć mi dobranoc,
leżałem już pod kołdrą, czysty i pachnący, usiadła na łóżku i głaskała moją
rękę, a ja chciałem, żeby wyczytała z moich oczu te setki pytań, których nie
potrafię jej zadać.
Ale wcale nie patrzyła na mnie, tylko na ścianę, i głaskała mnie tak
jakoś mechanicznie i pusto, zamyślona, nieobecna, odległa.
Zamknąłem oczy i po raz pierwszy od dawna, zamiast Marianny, zobaczyłem
coś innego. Zobaczyłem mamę w szarej, postrzępionej sukience, z pomarszczoną
twarzą stojącą w kolejce do jakiegoś okienka, pośród bezzębnych, brudnych,
pijanych mężczyzn.
Myślałem o tym, patrząc przez okno, za którym niebo robiło się coraz
ciemniejsze, granatowe i groźne. Mama długo nie wracała ze sklepu, bałem
się, że zmoknie, bo wyraźnie zbierało się na burzę. Jak tylko pomyślałem
o burzy, niebo przecięła żółta błyskawica i po chwili rozległ się grzmot. Zaraz
lunie, przemknęło mi przez głowę, i rzeczywiście, od razu z nieba posypały
się wielkie krople, zrobiło się szaro jak wieczorem, i już nic nie widziałem
przez te strumienie wody.
Wtedy przyszło mi do głowy, że to ja, własną myślą, potrafię rządzić przyrodą.
Krople waliły w okno z wielką siłą, a szyba co chwilę rozświetlała się
żółtym blaskiem, poczułem się dziwnie, jak wtedy pierwszego dnia na basenie,
kiedy nie mogłem wypatrzyć mamy w wodzie. Zamknąłem oczy i wirujące
kręgi powoli się uspokajały.
- Niech przestanie padać! - rozkazałem przyrodzie i ona mnie znowu
posłuchała. Szum deszczu przycichał powoli, a kiedy już całkiem zamilkł,
otworzyłem oczy. Po wielkiej chmurze nie było śladu, nad blokami, na
błękitnym niebie znowu zawisło słońce. Byłem z siebie dumny.
Mama przyszła po chwili i odwróciła mnie tyłem do okna. Rozkładała do
szafek i lodówki przyniesione zakupy, i nawet się uśmiechała.
22
- Ale burza, co? Piękna. Prawdziwa letnia burza. Gwałtowna i krótka.
Zaraz znowu będzie upal.
Ucieszyłem się, że tak mi się udało z tą burzą, że podobała się mamie,
bo przecież zrobiłem to dla niej.
Na stole został już tylko wielki pęczek młodej marchewki, pomarańczowo-
-zielony, jak bukiet kwiatów.
Mama obcięła zielony wiecheć, umyła marchewki pod kranem i wyjęła
z dolnej szafki sokowirówkę.
- Ciekawa jestem, co jest w tej marchwi oprócz marchwi - powiedziała.
Nalała sok do dwóch kubków i spróbowała z jednego.
- Pyszne. Zupełnie jak u twojej babci, chociaż ona chodziła po marchewkę
do ogródka za domem, tarła ją na tarce i wyciskała sok przez gazę.
Nakarmiła mnie łyżeczką z drugiego kubka. Sok smakował jak lato.
- A to zielone babcia dawała królikom - dodała jeszcze mama, wyrzucając
marchewkową nać do kubła. - Tyle dobrego jedzenia się marnuje.
Babcia i dziadek, mamy rodzice, umarli, zanim ja się urodziłem. Mama
często wspominata swoje dzieciństwo, ale tylko raz opowiedziała mi, jak ono
się skończyło. Dziadkowie nie byli bardzo starzy, kiedy buldożer zrównał
z ziemią ich dom i ogródek za domem, i łąkę, z której mama oglądała niebo,
i brzozowy zagajnik, gdzie rosły czerwone koźlaki. Zamieszkali w tym samym
miejscu, tylko osiem pięter wyżej, i widocznie ta wysokość im zaszkodziła.
Pierwszej zimy dziadek dostał raka i wiosną zmarł w szpitalu. Babcia została
sama. Bała się mieszkać sama, bała się kuchenki gazowej, wanny, kranów
i nawet sedesu. Bała się jeździć windą. Po śmierci dziadka codziennie
schodziła po schodach te osiem pięter w dół, żeby odwiedzić go na cmentarzu.
Jeździła tam autobusem, którego też się bała, a na grobie dziadka posiała
rzodkiewki, fasolkę szparagową i nasturcje, bo dziadek je bardzo lubił. Umarła
tam, na cmentarzu, kiedy dojrzała fasolka. Pozbierała żółte strąki, usiadła na
ławeczce przy grobie i po prostu zasnęła.
Mama studiowała wtedy w innym mieście. Powiedziała mi, że była młoda,
głupia i bez serca, i do dziś nie może sobie wybaczyć, że nie dostrzegła,
co dzieje się z babcią. Tej zimy, kiedy dziadek dostał raka, mama zakochała
się w tacie. Byli szczęśliwi i tak zajęci sobą że nie mieli czasu myśleć
o niczym innym, a już na pewno nie chcieli myśleć o smutnych rzeczach.
23

Babcia nie napisała do mamy, kiedy dziadek zachorował, nie chciała jej
martwić. Dopiero kiedy umarł, wysłała telegram.
Mama pojechała z tatą i strasznie się wstydziła, bo mieszkanie na ósmym
piętrze było zarośnięte brudem. Babcia, jak jechały windą, ściskała mamę
kurczowo za rękę, a po mieszkaniu chodziła, przytrzymując się ściany Ale
kiedy mama ją pytała, czy dobrze się czuje, to uśmiechała się i mówiła że
tak, że świetnie daje sobie radę, więc mama w to wierzyła bo tak było
łatwiej. Nawet nie poszła z nią do lekarza, a babcia już wtedy była prawie
niewidoma. Tata wyjechał zaraz po pogrzebie dziadka, mama została jeszcze
tydzień, wszystko uporządkowała, kupiła babci na raty odkurzacz żeby było
jej lżej sprzątać, i telewizor, żeby się nie nudziła.
Wieczorem mama zapalała telewizor, a babcia, która nic nie widziała
mówiła, ze to bardzo ciekawe i dziękowała mamie, że sprawiła jej taki droai
prezent. y
Potem, kiedy babcia umarła, jedna sąsiadka powiedziała mamie że po
jej wyjeździe babcia nigdy nie włączyła telewizora, nie używała odkurzacza
jadła tylko chleb, bo bala się zapalić gaz, i załatwiała się do kubełka
- Gdybym wtedy z nią została - powiedziała mi mama - wszystko byłoby
inaczej.
Tego lata nie poszliśmy już więcej na basen, chociaż było jeszcze dużo
pogodnych dni. Agnieszka i Paweł wrócili z kolonii pod koniec lipca, opaleni,
tryskający energią i przez dwa pierwsze dni wyrzucali z siebie wakacyjne
opowieści, a potem zaczęli się nudzić.
Mama rano kupowała gazetę i po śniadaniu zamykała się w pokoju
z telefonem, a później zwykle gdzieś wychodziła. Osiedle wciąż było wyludnione,
tylko element tkwił wytrwale na swojej ławce. Jeśli była ładna pogoda,
przedpołudnie spędzałem na trawniku przy akacji, ale teraz już w kapeluszu
i pod parasolem, a jeśli padało, w kuchni przy oknie.
Któregoś deszczowego dnia, zaraz po wyjściu mamy, Paweł, jeszcze
w piżamie, włączył telewizor i usiadł na kanapie, a Agnieszka kręciła się po
kuchni, otwierała i zamykała szafki, wyraźnie nie wiedziała, co ze sobą zrobić.
Wreszcie poszła do pokoju.
Na parapet przyleciała zmoknięta, rdzawobrązowa turkawka z różowym
brzuszkiem i przyglądała mi się przez szybę. Mama zwykle rano sypała
24
okruszki na parapet, wtedy zlatywała się gromada gołębi, dziobały się
i przepychały, a turkawki były mniejsze i słabsze, nie miały szans.
- Paaaweeeł - usłyszałem z pokoju - zagraj ze mną w Monopol.
- Nie. Oglądam.
Turkawka przechyliła głowę, jakby nasłuchiwała.
- Ale to głupie - w głosie Agnieszki brzmiała pogarda.
- Sama jesteś głupia.
Zapadła cisza, więc turkawka spokojnie rozłożyła jedno skrzydełko i prze-
czesywała je dziobem, piórko po piórku.
- No zaaagraj - jęknęła znowu moja siostra.
- Zamknij się, bo nie słyszę.
- Możesz też nie widzieć - syknęła Agnieszka i podłoga w pokoju skrzypnęła.
- Zejdź z ekranu, bo ci przywalę.
- Przywalisz, ha, ha. Przywalić to powinieneś swojej narzeczonej.
- Odejdź stąd, mówię ci, kocmołuchu!
- A Kamila widziała, jak twoja Marianna całowała się z Arturem.
- Kamila jest jeszcze głupsza od ciebie.
- Ale widziała, widziała, widziała, jak się całują, obściskują.
- Spadaj, gówniaro! - wrzasnął Paweł i z pokoju dobiegł łomot.
Turkawka odwróciła się do mnie tyłem, rozwinęła skrzydła i odleciała.
Jak byli mniejsi, często się bili, kiedyś Paweł kopnął ją w brzuch, tak
że przez kilka minut leżała na podłodze, z trudem chwytając oddech. Od
tego czasu panowało zawieszenie broni, przerywane pobrzękiwaniem sza-
belką, czyli nieprzyjaznymi warknięciami, a teraz w pokoju znowu rozgorza-
ła zacięta walka.
- Gryziesz? - sapnął Paweł. - Wybiję ci zęby.
Agnieszka nie odpowiedziała, pewnie dlatego, że właśnie gryzła.
Kiedy wróciła mama, Agnieszka siedziała w kuchni, ze spuchniętą wargą
i podbitym okiem, i robiła sobie okłady z lodu, przynajmniej miała jakieś
zajęcie, a Paweł zamknął się na klucz w pokoju z telewizorem.
- Pobiliście się? - zapytała mama spokojnie na widok twarzy Agnieszki,
tylko ręce zaczęły jej latać.
- To on się na mnie rzucił, bydlę - powiedziała Agnieszka.
Mama nic nie powiedziała, wzięła telefon i wyszła do drugiego pokoju.
Wiem, że zadzwoniła do taty. Nie wiem, skąd wiem. Może z jej miny,
kiedy wróciła do kuchni.
25
W każdym razie Agnieszka i Paweł wyjechali na cały sierpień, spędzili
ten miesiąc z tatą, tego również byłem pewien, chociaż nikt przy mnie o tym
nie wspomniał.
Mama teraz wychodziła co dzień, po porannej telefonicznej konferencji
przy gazecie. Wracała o różnych porach, czasem bardzo późno. A ja stałem
przy oknie w kuchni. Nie przychodził już pan Jurek ani pani Krysia, ale nie
było mi smutno. To znaczy owszem, żałowałem, że oni już nie przychodzą,
jednak wcale się nie nudziłem.
Ciągle nie mogłem nigdzie wypatrzeć czerwonej sukienki, ale wiedziałem,
że muszę spokojnie czekać, bo ona na pewno wróci.
Turkawki powoli chyba zbierały się do odlotu, były coraz bardziej roztargnio-
ne. Obserwowałem je od dawna, przylatywały już wiosną na nasz parapet
szukać resztek nie zjedzonych przez głupie gołębie. Gołębie zajmowały się
głównie dziobaniem siebie nawzajem, więc zawsze zostawało po nich sporo
okruszków. Turkawki przylatywały we dwie i systematycznie wyjadały nawet
najmniejsze drobinki. Któregoś dnia przyleciały cztery. Dwie duże, które już
dobrze znałem, i dwie mniejsze, jaśniejsze i nieporadne. Rodzice pokazywali im
okruszki, a małe gapiły się w różne strony i wcale nie wiedziały, o co chodzi. Aż
jedna stara wzięła okruszek i wetknęła tej małej do dzioba. Mała, jak poczuła
jedzenie, zamiast samej szukać, rozdziawiła dziób i zaczęła wrzeszczeć wniebo-
głosy. Na miejscu matki chyba zlałbym jej tyłek. Tylko gdzie taka turkawka ma
tyłek i czym ją tam ta duża ma zlać? Ale następnego dnia te małe już dobrze
wiedziały, w czym rzecz, i same wszystko zjadały, tak że nie starczało dla
rodziców. A kiedyś przyleciała tylko jedna turkawka. Jedna z tych młodych. To
właśnie ona przyglądała mi się tego dnia, kiedy Paweł pobił się z Agnieszką.
Latała samotnie jakiś czas, aż wreszcie, może po tygodniu, pojawiła się
z narzeczonym. I zachowywali się tak samo, jak jej rodzice wiosną. Podawali
sobie do dziobków okruszki, ocierali się o siebie i gruchali miłośnie.
Taka historia wydarzyła się na moim parapecie.
Zupełnie inna rozgrywała się tymczasem na ławce przy trzecim bloku. Do
tej pory, na ile się dało, omijałem tę ławkę wzrokiem. To byli dziwni ludzie,
ci panowie z elementu, i czułem, że powinienem się ich bać, chociaż nigdy
mi nic złego nie zrobili.
Przeciwnie. Pamiętam, że któregoś dnia, zeszłej jesieni, Agnieszka
wystawiła mnie na dwór pod akację. Dzień był ładny, słoneczny, ale chłodnawy,
więc ubrała mnie w kurtkę i czapkę, a nogi przykryła mi kocem. I poszła.
26
Mama robi to zwykle tak, że składa koc na pół, owija mnie w pasie
jednym końcem tej połówki, a drugi podkłada mi pod nogi, bo i tak buty
mam zawsze czyste od spodu. Agnieszka spieszyła się, więc tylko położyła
koc na moich kolanach i nie sprawdziła, czy dobrze się trzyma. Koc zsuwał
się powolutku, aż całkiem spadł na ziemię.
Przechodziło dużo ludzi, dorośli wracali akurat z pracy, dzieci ze szkoły,
ale nikt na mnie nie patrzył, a jeśli nawet czyjeś spojrzenie przypadkiem
zabłąkało się w moją stronę, to szybko umykało. Tak było zawsze i byłem
do tego przyzwyczajony, chociaż nie powiem, żeby sprawiało mi to przyjemność.
Pamiętałem twarze prawie wszystkich mieszkańców naszego bloku i obu
sąsiednich. Potrafiłbym pokazać mężów i żony, znałem nawet imiona ich
dzieci. Wiedziałem, kto jakim jeździ samochodem, kto ma jakiego psa, kto
był dzisiaj u fryzjera, kto kupił sobie nowy płaszcz albo buty. Byli moimi
znajomymi, a udawali, że mnie nie znają.
Tego dnia okazało się, że ze wszystkich mieszkańców osiedla tylko
panowie z elementu są w stanie przyznać się do znajomości ze mną ale
tej znajomości akurat ja sobie nie życzyłem i kiedy podeszło do mnie dwóch
meneli, zamarłem ze strachu.
Marzły mi nogi, bo miałem na sobie cienkie spodnie, koc leżał na ziemi
i nasiąkał wilgocią. Oni szli alejką chwiejnym krokiem, podpierając się
nawzajem, jeden miał długą, potarganą siwą brodę i wyglądał jak jakiś
niedomyty prorok z obrazków w "Biblii dla dzieci", a drugi, z szarą
pobrużdżoną twarzą ściskał w ręku szyjkę wysokiej butelki. Tego z brodą
zarzuciło mocno w moją stronę, przytrzymał się wózka i tylko dlatego nie
upadł. Drugi stracił oparcie, wykonał dziwaczny piruet, dwa taneczne pas
w bok, po czym wylądował przede mną na kolanach, lewym łokciu i czole,
ale butelkę w prawej ręce zwycięsko unosił do góry. Brodaty stał, wciąż
używając mojego wózka jako podpory. Ten leżący podał mu flaszkę i próbował
się podnieść. Nawet udało mu się stanąć na czworakach, ale zaraz przechyliło
go do tyłu, wyrżnął plecami w pień akacji i usiadł.
Więc brodaty też usiadł i urządzili sobie piknik pod moim wózkiem.
Rozmawiali. Chyba rozumieli się nawzajem, bo jeden coś mówił, a drugi
mu odpowiadał. Ja na początku nie rozumiałem nic, może ze strachu, który
ściskał mi mózg. Potem zacząłem wyławiać z ich bełkotu jeden powtarzający
się zwrot: "kurwa jego mać". Na razie zachowywali się tak, jakbym był ławką
drzewem albo koszem na śmieci; nie widzieli mnie, chociaż siedzieli pół metra
27
od wózka, a mój koc niemal dotykał biodra tego z brodą. Nabierałem już
lekkiej otuchy, kiedy brodaty pociągnął sążnistego łyka z butelki, tocząc wokół
tępym wzrokiem. Natknął się na moje nogi i powędrował oczami w górę.
Odjął butelkę od ust, potrząsnął głową, spojrzał jakby przytomniej, a ja
zrozumiałem to, co powiedział:
- Gwoździu, kurwa jego mać, synek do nas przyjechał.
Gwoździu siedział obwisły i wymięty, ze spuszczoną głową; wydobył
z siebie wprawdzie jakiś dźwięk, ale wyglądało na to, że zasadniczo jest mu
wszystko jedno. Brodaty nie dawał za wygraną wyciągnął do przyjaciela rękę
z butelką.
- Masz, Gwoździu. Walnij se za zdrowie, kurwa, synka.
- Będę spać - powiedział słabo Gwoździu, ale butelkę skwapliwie przyjął.
Walnął se i trochę się ożywił.
Ciągle się bałem, sam nie wiem dlaczego, widziałem przecież, że są
nastawieni pokojowo.
- Nie śpij, kurwa, gościa mamy - powiedział brodaty i machnął ręką
w moją stronę. Zaczepił przy tym o koc. Podniósł go w dwóch palcach
i zbliżył do oczu.
- A może se pośpij - zmienił zdanie. - Pledzik mam, kurwa jego mać,
to cię otulę - dźwignął się na kolana i naprawdę zamierzał wykonać to, co
powiedział.
Trochę zrobiło mi się niedobrze, gdy zobaczyłem czarne obwódki wokół
koślawych paznokci i brudną, popękaną skórę na ręce ściskającej mój koc.
Gwoździu przyssał się znowu do butelki, wyraźnie mu pomogło, bo po
chwili zdołał ogarnąć sytuację i wyciągnąć wnioski.
- Ty chuju - rozjątrzył się. - Dziecku kocyk zabierasz? Dziecku? Synkowi
naszemu? Synek, nie zimno ci? Gdzie twoja mamusia, biedaku? Twoja
mamusia to jest porządna kobita.
Brodaty zapomniał o kocyku i rozgadali się o mojej mamusi. Dowiedziałem
się, że jej największą zaletą jest to, że segreguje śmieci, dzięki czemu nie
muszą grzebać w plastikowych workach w poszukiwaniu butelek i starych
gazet, bo te są zawsze równo ułożone koło zsypu. Niedużo tych butelek, co
prawda, za to gazet sporo.
Później zorientowali się, po akacji, że to nie ja do nich przyjechałem, tylko
oni do mnie wpadli z wizytą, a ponieważ wino się skończyło, podziękowali
za gościnę, przeprosili za niespodziewane najście i odpłynęli w kierunku
28
śmietnika. Brodaty ciągle ściskał mój pledzik, przypomniał sobie o nim po
kilku krokach i zawrócił.
Pochylił się nade mną zobaczyłem z bliska jego posklejaną brodę, tłuste
włosy i wyblakłe oczy pełne najlepszych chęci. Poczułem przeraźliwy smród.
Zamknąłem oczy, a on przykrył mnie kocem i zionął mi w twarz dobrym słowem:
- Śpij, synek, kurwa, sierotko nasza.
To wszystko wcale nie wydawało mi się wtedy zabawne. Bałem się ich,
brzydziłem, gardziłem nimi i nie chciałem mieć z nimi nic wspólnego. U mnie
w domu było czysto, pachniało, moja rodzina mówiła normalnie, wyraźnie
i nie używała takich wyrazów. Chciałem jak najszybciej zapomnieć o wydarzeniu
z kocykiem i chyba rzeczywiście element nie zaprzątał moich myśli, aż do
czasu, kiedy domyśliłem się, że mama straciła pracę.
Przyśniła mi się wtedy ławka przy trzecim bloku, siedział na niej Gwoździu
i brodaty prorok z paroma kolegami, i ja też na niej siedziałem. Mogłem się
ruszać i rozmawiałem z nimi, rzucając co chwila kurwami. Potem przyszła
mama, niechlujna, potargana i bardzo smutna, a my przyjęliśmy ją jak królową
i robiliśmy wszystko, żeby poprawić jej humor. Częstowaliśmy ją wódką
i papierosami, opowiadaliśmy różne historie, aż wreszcie parsknęła śmiechem
i wtedy się obudziłem.
No i zacząłem się przyglądać ławce przy trzecim bloku. Była dosyć daleko
od mojego okna i stała tyłem, więc nie widziałem dokładnie wszystkiego, co
tam się działo. Początkowo rozpoznawałem tylko Gwoździa i proroka, byli
nierozłączni i najbardziej ruchliwi. Często gdzieś znikali, zwykle wracali
tryumfalnie ze zdobyczą w postaci butelki. Później poznałem grubasa. Miał
cienkie, krótkie nóżki, ogromny brzuch, twarz czerwoną i obrzmiałą, i chyba
był wyznaczony do pilnowania tej ławki, bo nigdy jej nie opuszczał. Słowo
daję. Kiedy rano mama stawiała mnie przy oknie, on już tam siedział, kiedy
wieczorem zabierała mnie do łazienki, siedział tam nadal. Czasami wstawał,
robił kilka kroków i wracał.
Ławka stanowiła centralny punkt świata dla kilkunastu osób. W połowie
sierpnia znałem z widzenia wszystkie z nich. Niektórzy odwiedzali ławkę
codziennie, inni wpadali tylko od czasu do czasu. Zwykle okupowało ją od
trzech do sześciu jegomościów. Stałych bywalców potrafiłem rozpoznać nawet
z daleka, po kształcie sylwetki i sposobie chodzenia. Dlatego wiedziałem, kto
przebił opony w czarnym mercedesie zaparkowanym tak, że tarasował chodnik,
i kto podłożył zdechłego szczura pod drzwiami tej pani z bloku naprzeciwko,
29
która mieszkała na parterze, chodziła nago po mieszkaniu i prawie każdego
dnia wracała do domu z innym panem. Nie wiem czemu, ale element wyraźnie
jej nie lubił. Wybiegła wtedy z wrzaskiem z klatki schodowej i dopadła pana
Władysława, który akurat zamiatał chodnik. Pan Władysław wyniósł szczura
za ogon i zaniósł na śmietnik. Po drodze pogroził pięścią całej ławce, ale
ja widziałem, że w środku pęka ze śmiechu.
W tych dniach mama wracała do domu późno, zmęczona i markotna. Mało
się do mnie odzywała. Karmiła mnie, potem trochę oglądaliśmy telewizję
i zaraz przychodziła pani Krysia, kąpiel i spać.
Cały czas spędzałem przy oknie, bo nie było komu wystawiać mnie na
trawnik przy akacji. Tylko w niedziele mama była ze mną, ale nawet wtedy
niewiele się odzywała. Sprzątała, odkurzała, czasem wychodziliśmy na krótką
przechadzkę między blokami, a po południu leżeliśmy na tapczanie i czytaliśmy
książki. Mama wydawała mi się ciągle spięta, może przez to, że tak milczała.
Po lipcowej opaleniżnie został zaledwie nikły ślad, twarz jej wyszczuplała i oczy
zrobiły się bardzo duże. Duże i smutne. Czasami patrzyła na mnie i wydawało
mi się, że zaraz coś powie, nawet nabierała powietrza, a potem rezygnowała,
przygryzała wargę i odwracała się.
Wieczorami, kiedy już położyła mnie spać, długo siedziała w kuchni. Kiedyś
obudziłem się w środku nocy, tapczan mamy był pusty, a w kuchni wciąż
paliło się światło. Nie wiem, co tam robiła, może po prostu siedziała
i rozmyślała, ale na pewno nie były to wesołe rozmyślania.
Od poniedziałku do soboty, kiedy jej nie było, zajmowałem się różnymi
sprawami, które działy się za szybą: na parapecie, na ławce, w oknach bloku
naprzeciwko; trochę spałem. Najważniejsze było jednak to w środku. A w środku
usychałem z tęsknoty. Czekałem.
I doczekałem się.
To był wtorek, dwudziesty sierpnia. Pamiętam, bo mama powiedziała mi
o tym rano takim tonem, jakby obwieszczała bardzo ważną nowinę. Leżałem
jeszcze w łóżku, ona wróciła z łazienki z mokrymi włosami, w szlafroku,
rozsunęła firanki i oświadczyła bardzo oficjalnie:
- Dzisiaj jest wtorek, dwudziesty sierpnia. Dzień dobry, Żółwiku. To musi
być dobry dzień.
30
Potem mnie ubrała i zjedliśmy śniadanie. Nie spieszyła się tak bardzo
jak zwykle, ale wydawało mi się, że jest zdenerwowana. Otworzyła okno,
wysypała okruszki, głupie gołębie tylko na to czekały. Ustawiła mnie naprzeciwko
nich i znowu poszła do łazienki. Spędziła tam dobrą godzinę, w zupełnej
ciszy, tylko przez chwilę słyszałem szum suszarki do włosów.
Kiedy wreszcie wyszła, odwróciła mnie znowu twarzą do wnętrza i urządziła
mi krótki pokaz mody. Najpierw założyła białą sukienkę z dużymi kieszeniami,
popatrzyła w lustro i skrzywiła się. Poszła do pokoju, po chwili pokazała się
w szarym, płóciennym kostiumie. Potem zdjęła żakiet i została w samej
spódnicy i bluzce. Potem zmieniła bluzkę, potem spódnicę. Przypadkiem
spojrzała na zegar, który wisiał nad lodówką.
- Wreszcie się spóźnię i tyle z tego będzie.
Zdecydowała się na szary kostium i szare sandały. Powiesiła na ramieniu
torebkę, jeszcze raz spojrzała w lustro.
- Trudno - skrzywiła się - tak musi być.
Nie wiedziałem, dlaczego mówi trudno, bo wyglądała ślicznie. Odłożyła
torebkę, podeszła do mnie i podniosła moją rękę. Zagięła w niej kciuk,
otoczyła go resztą palców i zacisnęła w swoich dłoniach.
- Trzymaj za mnie kciuki, Żółwiku. Musi się udać.
Puściła, a moje palce od razu się rozsypały. Pocałowała mnie w czoło,
przestawiła twarzą do okna i wyszła.
Tego dnia turkawki nie przyleciały. To im się jeszcze nie zdarzyło, dotąd
codziennie odwiedzały mój parapet. Mama mówiła, że one odlatują na zimę
do Afryki, bo tam jest ciepło.
Na ławce siedział tylko grubas, widziałem łysy czubek jego głowy
i spadziste ramiona.
Przekwitały malwy na kwietniku, zdawało mi się, że za chwilę rozkwitną
astry i przypołudniki. Nie byłem pewien, bo nie widziałem dokładnie, ale chyba
miały takie nabrzmiałe pąki, które zaraz powinny rozwinąć się w kwiaty.
Myślałem o mamie i w tych myślach trzymałem za nią kciuki z całej siły.
Nie wiedziałem co, ale wiedziałem, że jej się uda.
Mieszczuchy powoli wracały z wakacji. W piaskownicy za kwietnikiem
pojawiło się kilkoro dzieci, a dwie mamy siedziały na murku i rozmawiały,
machając rękami i wybuchając śmiechem. Podeszła tam jeszcze jedna pani
z wózkiem, a tamte rzuciły się na nią, wyściskały i zaglądały do wózka,
robiąc takie dzióbki z ust.
31
Usiadły sobie potem na murku wszystkie trzy, przodem do słońca, a tyłem
do piaskownicy. Chciałem, żeby ktoś im powiedział, że powinny patrzeć na
swoje dzieci, bo wiele razy już widziałem, jak bachory sypią sobie garściami
piasek w oczy albo walą się po głowach łopatkami.
No i teraz oczywiście też szybko znudziły im się babki z piasku. Jednemu
znudziła się cała piaskownica. Wygramolił się z niej i przebierając tłustymi,
krzywymi nóżkami, pognał przed siebie, w kierunku ulicy. Był taki malutki,
chyba ledwo nauczył się chodzić, ale pędził jak błyskawica. Przymknąłem oczy
i powtarzałem w myślach: "Zatrzymaj się. Zatrzymaj się! Stój, rozkazuję ci".
Ze strachu aż zapomniałem o kciukach, a ten smarkacz nic nie rozumiał.
Zacząłem przemawiać do jego mamy. Błagałem ją, żeby się odwróciła.
Malec był już jakieś dziesięć metrów od jezdni. To była mała osiedlowa uliczka,
poprzecinana muldami, w dodatku teraz całkiem pusta, więc na pierwszy rzut
oka dzieciakowi nic nie groziło. Ale w każdej chwili mogło coś nadjechać,
zdarzali się szaleńcy. Wydawał mi się taki bezbronny, balem się o niego
okropnie i już prawie krzyczałem na tę matkę. Ona w końcu odwróciła głowę,
spojrzała do piaskownicy, zerwała się na równe nogi i rozglądała bezradnie
z przerażeniem w oczach.
Mogła go nie zauważyć, bo po drodze rósł mój krzak akacji. Malec
wciąż biegł, a zza bloku wyjechał powoli zielony samochód. Naturalnie od
razu wiedziałem, że zmierzają do tego samego punktu, ich drogi muszą się
skrzyżować. Kierowca nie mógł widzieć chłopca, widok zasłaniały mu auta
zaparkowane przy jezdni. Matka dostrzegła wreszcie to wszystko, krzyknęła
tak przeraźliwie, że usłyszałem ten krzyk za moją szybą i pobiegła jak
strzała. Myślę, że pobiła rekord świata na sto metrów, ale i tak nie miała
żadnych szans.
W ostatniej, dosłownie, chwili rozkazałem kierowcy, żeby się zatrzymał. I on
to zrobił. Naprawdę. Kiedy dzieciak wybiegł na jezdnię, tuż przed maskę,
auto już stało.
Udało mi się. Odetchnąłem, ale zaraz znowu mnie zatkało. Przednie drzwi
zielonego samochodu otworzyły się równocześnie z obu stron, zza kierownicy
wysiadł pan w niebieskich dżinsach, a z drugiej strony wysiadła Marianna.
Marianna.
Oboje rzucili się na malucha, który nawet nie zauważył, że przed chwilą
cudem ocalał, i wciąż biegł przed siebie. Pan chwycił go, podniósł do góry
i rozejrzał się, komu by tu urządzić awanturę.
32
Zobaczył nadbiegającą mamę, wcisnął jej dziecko i stał nad nią, machając
rękami. Maluch ryczał, czerwony na twarzy, a matka tuliła go i całowała,
chyba w ogóle nie słyszała reprymendy kierowcy.
Marianna patrzyła przez chwilę z boku, wreszcie podeszła do tego pana,
złapała go za rękaw, powiedziała coś i odciągnęła do samochodu. Wsiedli
i odjechali.
A ze mną coś się zrobiło. Tak jakby we mnie w środku zapłonęło ognisko
i ja się przy nim grzałem. Nic mnie już nie obchodziło, ani ławka, ani turkawki,
nie zamierzałem nawet ratować żadnych dzieci. Zamknąłem oczy i było mi
tak dobrze, tak rozkosznie, wyświetlałem sobie w kółko to, co przed chwilą
widziałem.
Przyszła mama, więc otworzyłem oczy. Spojrzała na mnie i aż krzyknęła:
- O Boże, co ci jest? Dlaczego tak patrzysz? Jakie masz dziwne oczy!
- mówiła jak Czerwony Kapturek do babci, która okazała się wilkiem.
Podbiegła i położyła mi rękę na czole. Była naprawdę przestraszona.
Zawiozła mnie do pokoju i przełożyła na tapczan, a potem mierzyła mi
temperaturę.
- Nie masz gorączki - powiedziała wreszcie zdziwiona, patrząc na termometr.
Zmierzyła jeszcze raz, wciąż nie miałem gorączki. Popatrzyła mi w oczy
i pokręciła głową.
- Miałam cię zabrać na spacer, ale tak wyglądasz... Lepiej zostań w łóżku.
Chciało mi się wyć, jakbym naprawdę był wilkiem z dziwnymi oczami.
Będę leżał w łóżku, zamiast wyjść na dwór. Nawet okno w pokoju mama
zasłoniła, żeby mnie nie raziło światło.
Wlepiłem w nią błagalne spojrzenie, co więcej mogłem zrobić.
Ale już na mnie nie patrzyła. Poszła do kuchni i szurała garnkami. Potem
wróciła z zupą w kubku, oparła mi głowę na poduszce i zaczęła mnie karmić.
Miałem wrażenie, że moje oczy zaraz wystąpią z brzegów, tak bardzo
chciałem, żeby mnie zrozumiała.
- Mamo! - krzyczałem. - Zabierz mnie na spacer! Proszę! Zabierz mnie
na spacer!
Patrzyła z uwagą na łyżeczkę, ostrożnie przenosiła ją do moich ust
i wlewała mi zupę do gardła. Krzyczałem bez wytchnienia, przez całą zupę.
Na próżno.
- Natychmiast masz mnie zabrać na spacer. Już! Rozkazuję ci!
- Wydajesz mi się taki niespokojny - powiedziała. - Co jest, Żółwiku?
33
To już było coś. Przyglądała mi się ze zmarszczonym czołem. Jeszcze
trochę.
- Jak to co? Na spacer! Chcę na spacer, kurwa jego mać!
Przygryzła wargę, skrzywiła nos. Co jeszcze mogę zrobić, myślałem
w rozpaczy, i czy przypadkiem nie przesadziłem?
- Wiesz co? - powiedziała powoli. - Może to dlatego, że tak ciągle
siedzisz w domu. Nie masz gorączki... Świeże powietrze nie powinno ci
zaszkodzić. Och, myślę, że możemy przejść się trochę.
Odetchnąłem.
To naprawdę kosztowało mnie mnóstwo wysiłku. Ale opłaciło się. Odbyłem
najpiękniejszy i najdziwniejszy spacer mojego życia.
A kiedy wtorek, dwudziesty sierpnia, zamieniał się w noc i już leżałem
w łóżku, wierzyłem, że jestem wielki, potężny i wszechmocny, że nie tylko
przyroda, ale nawet ludzie poddają się mojej władzy. Kiedy mama wysłuchała
moich zaklęć, myślałem, że to może tylko przypadek, tak jak z tym zielonym
samochodem i, wcześniej, z burzą. Myślałem tak jeszcze wtedy, gdy mama
wytoczyła mój wózek z klatki schodowej i zobaczyłem, że na trzepaku siedzi
Marianna.
Co mi szkodzi, pomyślałem i powiedziałem: "Marianno, podejdź do nas".
I wtedy uwierzyłem w swoją moc, bo Marianna zeskoczyła z trzepaka,
podeszła do nas, dygnęła, powiedziała do mojej mamy "dzień dobry" i nie
czekając na odpowiedź, jednym tchem zapytała, kiedy Paweł wraca z wakacji.
Och, wcale nie przejąłem się tym, że nie spojrzała na mnie i zapytała
0 Pawła. Przecież chciałem tylko, żeby podeszła. I podeszła.
Stała tuż przy wózku ze swoją pucołowatą buzią, w krótkich spodniach,
spranym, szarożółtym podkoszulku z ciemną plamą na samym środku
1 w białych niegdyś, a teraz mocno poszarzałych i postrzępionych klapkach.
- Dzień dobry - odpowiedziała mama z lekkim zdziwieniem w głosie.
- W niedzielę. Oboje wracają w niedzielę.
- Dziękuję - Marianna znowu dygnęła, odwróciła się i...
- "Nie! - wrzasnąłem. - Nie odchodź! Mamo, zrób coś!"
Marianna już biegła.
- Och - zawołała mama. - Zaczekaj, dziewczynko! Przepraszam cię,
czy mogłabyś mi pomóc?
Marianna zatrzymała się.
- Mam na imię Marianna - uśmiechnęła się, wracając. - Pewnie, że pomogę.
34

- Tylko chwileczkę. Gdybyś mogła na niego popatrzeć, bo zapomniałam
czegoś z domu. Momencik, zaraz wracam.
No, w tej chwili nabrałem już stuprocentowej pewności, że to ja tutaj
rządzę. Zawsze mnie zostawiają samego na całe godziny i nikomu nie
przychodzi do głowy pilnowanie, a nagle, proszę, na momencik i Marianna
musi na mnie patrzeć, bo mógłbym coś zmajstrować. Naprawdę, mama
powinna bardziej starannie wymyślać preteksty.
Poszła, a Marianna rozejrzała się, jakby ukradkiem. W polu mojego
widzenia nie było nikogo, oprócz kilku znajomych z ławki, ale oni siedzieli
tyłem i daleko, fwtedy Marianna uśmiechnęła się. Uśmiechnęła się do mnie.
I powiedziała: "Cześć, Jasiu". Zdębiałem.
Nic już więcej nie mówiła, obeszła wózek dookoła, stanęła z tyłu. Po
chwili usłyszałem trzaśniecie drzwi do klatki schodowej i głos mamy:
- Dziękuję ci bardzo, Marianno.
- Nie ma sprawy. I tak nie mam nic do roboty.
- Do widzenia - powiedziała mama i pchnęła wózek. Byłem tak wytrącony
z równowagi, że nie protestowałem. Nie miałem siły. Mój mózg już zamienił
się w kłębek różowej waty, a to był dopiero początek tego spaceru.
Kiedy wróciłem do siebie na tyle, że cokolwiek zaczęło do mnie docierać,
zrozumiałem, że z tyłu słyszę nie jedną, ale dwie pary klapek. Pierwszy
odgłos był wyraźny, bardzo blisko, a drugi trochę dalej. Mama chyba też to
usłyszała, bo zwolniła i jakby nigdy nic rzuciła w przestrzeń pytanie:
- Chodzisz z Pawłem do jednej klasy?
- Tak - odpowiedziała Marianna. - Ale ja jestem nowa. Dopiero od
maja tutaj mieszkamy.
A potem już się potoczyło. Mama zadawała różne pytania, słyszałem
dźwięczny głos Marianny i wszystko, co o sobie mówiła, wyświetlało się
w mojej głowie, jak na ekranie, w kolorach i z muzyką.
Przedtem mieszkała w małym mieście, daleko, na Śląsku, ale jej tata
zmienił pracę, więc przeprowadzili się tutaj, na nasze osiedle. Nie, nie żałuje,
że zmieniła szkołę, szkoda tylko, że tak późno, tuż przed wakacjami, bo nie
zdążyła jeszcze z nikim się zaprzyjaźnić, no, może trochę właśnie z Pawłem.
I zaraz wszyscy się rozjechali. Tak, ona też wyjeżdżała, była najpierw przez
miesiąc u mamy, a potem, prosto z lotniska, tata zawiózł ją nad morze, do
cioci Jadzi. To jest siostra jej mamy, dawniej też mieszkała na Śląsku, ale
kiedy Franek, jej syn, dostał astmy, lekarz kazał zmienić klimat i ciocia
35

przeniosła się nad morze. Prowadzi tam pensjonat razem z wujkiem i w sezonie
mają bardzo dużo gości, są okropnie zajęci, więc Marianna, żeby im trochę
pomóc, zajmowała się małym Frankiem. On ma dopiero pięć lat.
Mama pchała wózek powoli asfaltową alejką, skręciła za nasz blok,
w kierunku pawilonu, pewnie chciała przy okazji zrobić zakupy.
Jechaliśmy wzdłuż osiedlowej uliczki, przy której stał pawilon. Był w nim
duży sklep spożywczy, warzywniak, drogeria, apteka - prawie wszystko, czego
mogą potrzebować mieszkańcy osiedla. Za pawilonem znowu stały szare
bloki, wszystkie takie same, dziesięciopiętrowe wieże ze skośnymi rzędami
balkonów.
- O, tutaj mieszkamy - powiedziała Marianna. - Na czwartym piętrze.
Tamten balkon, taki łysy, ale tata obiecał, że na wiosnę kupi skrzynki do
kwiatów. W tym roku już nie zdążyliśmy. Tata miał dużo pracy i mówił, że
nie ma głowy do skrzynek.
- A twoja mama? - zapytała mama.
Poczułem chłodny powiew na plecach. Marianna milczała chwilę, a potem
powiedziała niedbale, tym samym dźwięcznym głosem:
- Och, mama mieszka w Ameryce - chrząknęła, jakby się zakrztusiła,
i zaczęła kasłać.
- Przepraszam - wybąkała po chwili - coś mi wpadło do gardła.
No, czego jak czego, ale talentu aktorskiego to Mariannie brakowało.
Dojechaliśmy już do pawilonu.
- Mogę cię jeszcze raz wykorzystać? - zapytała szybko mama.
Poszła do sklepu, a kiedy wróciła, Marianna powiedziała, że już musi iść
do domu, pożegnała się i odeszła.
W środę mamę nosiło od samego rana. Mnie też nosiło, ale inaczej.
Wstała chyba o piątej, przez chwilę lała wodę w łazience, a potem
zaczęła łomotać w kuchni. To nie były zwykle śniadaniowe odgłosy, brzęk
naczyń, o nie. W kuchni najwyraźniej dokonywała się rewolucja. Chociaż
wydawało mi się, że mama stara się tam miotać jak najciszej, nie miało to
żadnego znaczenia, bo i tak leżałem rozbudzony i nic a nic nie chciało mi
się spać. Słowa "Cześć, Jasiu" wciąż brzmiały w mojej głowie radosnym
dźwiękiem dzwoneczków i zagłuszały wszystko inne, więc w ogóle nie
przeszkadzał mi maminy huragan.
36
Koło ósmej nastąpiła cisza, a po chwili mama przyszła do mnie z kaszą
manną na mleku.
- Odnawiam kuchnię - powiedziała. - Potem wezmę się za resztę.
Po śniadaniu ubrała mnie i przeniosła na wózek. Powiedziała, że musi
tylko na chwilę wyskoczyć do sklepu, po farbę. Postawiła wózek przy oknie
w pokoju, pewnie kuchnia już nie nadawała się do zamieszkania.
Z okna w pokoju widok był zupełnie inny, bo nasze mieszkanie zajmowało
narożną część budynku. Widziałem stąd śmietnik, za nim oczywiście kolejny
szereg .bloków, a bliżej, po prawej stronie, trzepak.
A na trzepaku siedziała Marianna. Nie robiła żadnych wygibasów, tylko
siedziała z boku, zgarbiona, przytulając pyzatą buzię do pionowej metalowej
rury. Na chwilę oderwała się i skinęła głową, jakby komuś się kłaniała,
a potem znowu objęła rurę rękami i przylgnęła do niej policzkiem.
Zaraz potem wróciła mama z wielkim kubłem farby i trzema pędzlami.
Pokazała mi je i powiedziała, który do czego służy, ale miałem wrażenie, że
nie jest całkiem pewna tego, co mówi. Przebrała się w stare spodnie i podartą
koszulę Pawła, zawiązała chustkę na głowie. Zauważyłem, że jakoś dziwnie
często spogląda na zegarek, a potem, chyba nieświadomie, przenosi wzrok
na telefon. Wiedziałem przecież, że nigdzie się dzisiaj nie wybiera, więc
trochę mnie to zaniepokoiło i dopiero wtedy przypomniałem sobie, że wczoraj
miało się wydarzyć coś ważnego.
Mama spojrzała na mnie w pewnej chwili i zasępiła się.
- Nie możesz stać w tym smrodzie - powiedziała. - Lepiej dzisiaj
wyglądasz. Wystawię cię na dwór... Będę patrzyła przez okno, dobrze?
"Znakomicie, fantastycznie, byle szybko" - pomyślałem.
Marianny nie było na trzepaku, kiedy mama ustawiła wózek pod akacją.
Słońce wisiało wysoko, ale jeszcze nie grzało zbyt mocno, chociaż czułem,
że nadchodzi upał. Na razie było rześko i lekko dmuchał ciepły wiaterek.
Dzień był piękny, jak prawie każdy dzień tego lata. Na kwietniku rzeczywiście,
tak jak wczoraj myślałem, zaniebieściło się od przypołudników. Astry jeszcze
czekały na swoją chwilę.
Zamknąłem oczy i wołałem ją. Wierzyłem, że mnie usłyszy, ale nie
myślałem, że to będzie aż tak. Nie doceniałem jeszcze swojej mocy.
- Cześć, Jasiu - zabrzęczały delikatne dzwoneczki, tuż przy moim uchu.
Słyszałem, że nadchodzi, chociaż skradała się cichutko. Otworzyłem oczy.
37
- Myślałam, że śpisz - uśmiechnęła się. - Nie chciałam cię budzić.
Trzymała w rękach koc, książkę i coś zawiniętego w kolorowy papier.
- Mogę tu posiedzieć, przy tobie? - zapytała i rozłożyła koc przed wózkiem.
Usiadła twarzą do mnie, po turecku, sięgnęła po kolorowy pakunek.
- Popatrz, przyniosłam ci prezent.
Nigdy nikt oprócz mamy nie dał mi prezentu. Może dlatego, że ja nic
nikomu nie dałem, a może przez to, że trudno dawać komuś, kto nie potrafi
wyciągnąć ręki i wziąć.
Mama obdarowywała mnie zwykle praktycznymi rzeczami. W ten sposób
wszystko było prezentem: nowe spodnie, sweter, szczotka do włosów.
Marianna odwinęła kolorowy papier. Trzymała na dłoni niewielką, płaską,
brązową doniczkę. Spośród białych kamyczków sterczał w górę maleńki jak
palec, kolczasty kaktusik.
- Widzisz? To jest dziecko Petroneli. Sama je wyhodowałam. Pierwszy
raz. Przeczytałam w książce, że trzeba obciąć kawałek dużego kaktusa
i włożyć do ziemi z piaskiem. Wierzyć mi się nie chciało, ale spróbowałam.
I udało się. Rośnie - mówiła z dumą.
- To dla ciebie - dotknęła lekko doniczką mojego kolana, a potem
postawiła ją na kocu, między nami, tak że oboje mogliśmy na nią patrzeć.
- Podoba ci się?
Och, jak mi się podobał. Jak nic na świecie, oprócz niej.
- Na pewno ci się podoba, przecież jest śliczny - uśmiechnęła się trochę
do kaktusa, a trochę do mnie.
- A Petronela zakwitła, wiesz? To podobno rzadko się zdarza, żeby
kaktusy kwitły w domu. Mam ją już pięć lat i dopiero wczoraj zakwitła,
pierwszy raz.
Zamilkła i wydawało mi się, że posmutniała. Ale tylko na chwilę. Wzięła
do ręki książkę.
- Pokażę ci, jak wygląda kwitnąca Petronela. Nie mogę jej przynieść,
bo kwiaty opadną. Ale tutaj jest zdjęcie.
Kucnęła przy wózku i pokazała mi otwartą książkę. Na zdjęciu był kaktus
obsypany czerwonymi kwiatami. Poczułem nawet ich zapach. A może to
zapach Marianny, bo była tak blisko.
"Lobivia rośnie na górskich zboczach i w dolinach Andów, gdzie zimy
są chłodne i suche, zaś lata bardzo deszczowe" - przeczytałem odruchowo
podpis pod zdjęciem, a potem jeszcze kilka linijek tekstu o lobivii, i przeniosłem
wzrok na Mariannę.
00
00
Wpatrywała się we mnie z otwartą buzią.
- Ty... ty czytasz?! - szepnęła z niedowierzaniem. - Potrafisz czytać?
Wydawała mi się przerażona, jakby zobaczyła potwora. Zasłoniła usta
dłonią, książka upadła na moje kolana.
- Przepraszam - podniosła ją szybko, ostrożnie, nie dotykając mnie,
a oczy zrobiły jej się wielkie i okrągłe.
Nie chciałem jej przestraszyć. Nie miałem pojęcia, że wywołam taki szok.
Byłem zły na siebie, bałem się, że ucieknie.
Nie uciekła. Odsunęła się na skraj koca i ukryła twarz w dłoniach. Siedziała
zgarbiona, skulona, a kiedy wreszcie odsłoniła buzię, wyglądała już prawie
normalnie, była tylko bardzo blada.
- Przepraszam - powtórzyła.
Nie chciałem, żeby mnie przepraszała. Przecież nic nie zrobiła. To ja
wszystko popsułem. Wciąż była speszona, nie wiedziała, co ze sobą zrobić.
Myślę, że nie odeszła tylko dlatego, żeby nie robić mi przykrości. Wygładzała
ręką zmarszczki na kocu, nie patrzyła na mnie. Nabrała powietrza, jakby
chciała coś powiedzieć, ale nie powiedziała.
Gdybym mógł się chociaż uśmiechnąć. Chociaż troszeczkę, samymi
kącikami ust. Jak mam jej pokazać, co czuję?
Dopiero wieczorem, leżąc w łóżku, zrozumiałem, co się stało. Przedtem
byłem dla niej czymś w rodzaju kaktusa. Dlatego, zanim powiedziała do mnie
wczoraj "Cześć, Jasiu", rozejrzała się ukradkiem dokoła, czy nikt tego nie
usłyszy. Bo to śmieszne, witać się z kaktusem. Nikogo nie było. Oprócz mnie.
Do swojej Petroneli pewnie też przemawiała, mówiła jej rano "dzień
dobry", a wieczorem "dobranoc", ale tak, że nikt tego nie oglądał. Może
Petronela słyszała, może czuła, że jest lubiana - pewnie dlatego tak pięknie
zakwitła - ale z całą pewnością nie nauczyłaby się czytać. A ja, dziwaczny
kaktus bez kolców, obleczony w ludzkie ciało, nagle pokazałem, że nie tylko
ciało mam z człowieka. To mogło ją przerazić.
I jeszcze to, że jeśli potrafię czytać, to z pewnością potrafię myśleć.
Analizować, wyciągać wnioski. Oceniać. Podziwiać albo gardzić. Kochać albo
szydzić. Mogę być dobry albo zły, albo nijaki. A ona nigdy nie będzie
wiedziała, czy słucham jej z uwagą, czy nudzę się jak mops. Czy cieszę
się, że przyszła, czy może z niej kpię? Jak mam jej pokazać, co czuję?
39
Mama zdążyła odmalować na biało całą kuchnię i jeden pokój, nim
Marianna znowu się do mnie odezwała. Wtedy, w środę, zniknęła - chyba
z ulgą, jakby poczuła się zwolniona - gdy tylko mama przyszła zabrać mnie
do domu. Podała mamie kaktusa, powiedziała: "To dla Jasia", chwyciła koc,
książkę i odbiegła.
Czwartek od rana był pusty i bezbarwny. Nie wołałem jej. Nie mogłem
jej do niczego zmuszać. Jeśli będzie chciała, przyjdzie sama. Nie chciała.
Po południu, gdy jedliśmy obiad w odnowionej już kuchni, lśniącej
czystością, to znaczy ja jadłem, a mama w stroju roboczym karmiła mnie
zupą z kubka, zadzwonił telefon. Mama drgnęła i upuściła łyżeczkę. Zamknęła
się z telefonem w drugim pokoju.
Wróciła zupełnie inna. Z blaskiem w oczach. Teraz ja się przestraszyłem,
że może ma gorączkę. Podniosła upuszczoną łyżeczkę, wyjęła drugą z szuflady
i zaczęła mnie znowu karmić, tą z podłogi.
Skończyła się zupa, a mama siedziała dalej z kubkiem w ręce i niewidzącymi
oczami.
Wreszcie się ocknęła. Popatrzyła na mnie i uśmiechnęła się, ale tak
naprawdę, wesoło, od ucha do ucha.
- Och, Żółwiku, Żółwiku, Żółwiku! - zawołała. - Koniec kłopotów. Teraz
będzie zupełnie inaczej!
Nie miałem pojęcia, co się wydarzyło, ale uwierzyłem jej natychmiast
i nawet przez chwilę przestałem marzyć o tym, by znowu stać się kaktusem.
Zmywając naczynia po obiedzie, co chwila wybuchała głośnym śmiechem,
nawet nie do mnie, sama do siebie.
- Udało się, udało się, udało - podśpiewywała sobie.
- Muszę się pospieszyć z tym odnawianiem, od pierwszego idę do pracy
- powiedziała, pchając znowu wózek pod akację.
Byliśmy już za drzwiami, kiedy znowu zadzwonił telefon. Zostawiła mnie
przy podjeździe, a jak wróciła, powiedziała:
- Będę miała gościa. Przyjdzie do nas wieczorem Jola. Pamiętasz ją?
Spotkaliśmy ją kiedyś na basenie.
Pamiętałem doskonale i zastanawiałem się, co one będą robić. Patrzeć
na siebie i wzdychać?
Odkąd pamiętam, nie przychodzili do nas żadni goście. Czasami tylko
wpadała Kamila do Agnieszki, zamykały się wtedy w pokoju i słychać było
stamtąd chichoty, chociaż mówiły, że odrabiają lekcje.
40
Mama nikogo nie zapraszała i nigdzie nie chodziła z wizytą. Nawet
dawniej, jak jeszcze tata mieszkał z nami, też nikt u nas nie bywał. Czasami,
bardzo, bardzo rzadko, mama z tatą ubierali się elegancko i gdzieś wychodzili
wieczorem, ale pamiętam zaledwie dwa, może trzy takie wydarzenia.
Wydawało mi się, że mama nie ma żadnych znajomych, koleżanek,
przyjaciół. Po raz kolejny byłem w błędzie, o czym dowiedziałem się tego wieczoru.
Miała znajomych. Mnóstwo znajomych. Kiedyś. Trzynaście lat temu. Była
wesoła, towarzyska, uwielbiała chodzić na przyjęcia, zapraszać gości. Robiła
najlepsze na świecie sałatki i zapiekanki, szczególnie jedna, z makaronem
i pieczarkami, utkwiła w pamięci pani Joli tak, że do dzisiaj pamiętała jej smak.
Podsłuchiwałem. Siedziały w kuchni i chichotały, jak, nie przymierzając,
Kamila z Agnieszką. Pani Jola przyniosła butelkę wina, chyba się upiły, bo
koło północy zaczęły śpiewać piosenki. Bardzo ładnie śpiewały, na dwa głosy,
wcale nie po pijacku, tylko że mama nigdy przedtem nie śpiewała.
Chodziły razem do liceum, potem pani Jola próbowała dostać się do
szkoły teatralnej. Wcale nie była gruba. Pracowała jako modelka, pozowała
do zdjęć i jej fotografie ukazywały się nawet na okładkach różnych pism.
Cztery razy podchodziła do egzaminów i za każdym razem, kiedy nie
zdała, mówiła sobie, że już nigdy więcej, ale znowu próbowała. Po czwartej
próbie poznała swojego pierwszego męża i zaszła w ciążę. Nie zrozumiałem
dokładnie, dlaczego z tej ciąży nic nie wyszło, w każdym razie mąż ją rzucił,
a ona wpadła w depresję i już jej się nie chciało zdawać, kiedy przyszedł
czas egzaminów. Pracowała jako sekretarka w prywatnej firmie i w końcu
wyszła za mąż za swojego szefa, właściciela tej firmy, który był potwornie
bogaty i bardzo ją kochał. Z nim ma te wszystkie dziewczynki, a teraz urodził
się, chwała Bogu, chłopiec i już nigdy więcej nie będzie musiała chodzić
w ciąży, więc może weźmie się za siebie i wróci do formy.
Pani Jola opowiadała to wszystko bardzo długo i ze szczegółami, dopiero
potem zaczęła zadawać mamie pytania, a mama nic, tylko siąkała nosem
i smarkała w chusteczkę, pewnie się przeziębiła. Zasnąłem przy tym chlipaniu,
a kiedy się obudziłem, mama mówiła cicho, ale wyraźnie, że chociaż minęły
już cztery lata, to nie potrafi tak żyć, bez niego, i gdyby nie Jaś, czyli ja,
to dawno by już zwariowała, ale wie, że nie może zwariować, bo co by się
ze mną stało?
Za oknem było już szaro, a na parapecie stało samotnie malutkie dziecko
Petroneli.
41
Pan Władysław chyba naprawdę lubił kwiaty, bo astry rozkwitły tak bujnie,
aż miałem wrażenie, że nie mieszczą się za swoim płotkiem, zaraz wysypią
się zza niego i zajmą cały trawnik, tyle ich było. Ludzie dreptali chodnikiem
tam i z powrotem, jak automaty, nikt nie zwracał uwagi na astry, chociaż
same wskakiwały do oczu. Nikt poza mną i jedną starszą panią z bloku
naprzeciwko, która codziennie dokarmiała koty. Chodziła zawsze w brązowym
płaszczu nie pierwszej świeżości, a jak tylko pokazywała się na dworze,
kociaki wyłaziły ze wszystkich dziur, biegły do niej pędem, z ogonami
sterczącymi pionowo w górę, i ocierały się o jej nogi.
Teraz wyszła z klatki zgarbiona, nalała czegoś do blaszanych puszek
ustawionych przy piwnicznych okienkach, rozłożyła jedzenie wyjęte z ortalionowej,
poplamionej torby na zakupy, a stado kotów, popiskując i skrzecząc, chodziło
za nią krok w krok. Podniosła oczy, spojrzała w stronę kwietnika; aż zamarła
na chwilę. Podeszła bliżej, wyjęła z kieszeni płaszcza okulary i wpatrywała się
w astry, kręcąc głową.
Koty oczywiście przybiegły za nią, całą czeredą. Białe, czarne, a najwięcej
szaro-burych. Duże, średnie i zupełnie malutkie. Kłębiły się wokół jej nóg
i przepychały, bo każdy chciał chociaż przez chwilę o nią się otrzeć.
Tylko jeden, nieduży, całkiem rudy z białymi skarpetkami, usiadł trochę
z boku i spokojnie lizał ogon, aż w pewnej chwili jednym susem prze-
skoczył płotek i wylądował w samym środku bukietu astrów. Tarzał się tam
wniebowzięty, puszysta ruda plama w zielono-fioletowo-żółto-pomarańczowym
gąszczu, a starsza pani przykucnęła, wyciągając do niego rękę. Wtedy
sprężył się, odbił i skoczył jej na kolana. Jestem pewien, że odstawił cały
ten teatr tylko po to, żeby zwróciła na niego uwagę. Przygniecione astry
wyprostowały się jak materac. Było ich tyle, że ciężar kota nie zrobił im
krzywdy.
Starsza pani podniosła się z rudzielcem na rękach, mówiła coś do niego
cichutko, pewnie o tym, że astry są zbyt ładne, by się po nich tarzać,
popatrzyła na nie jeszcze trochę, a potem schyliła się i odstawiła kota na
ziemię. Podnosząc głowę, zatrzymała wzrok na moim wózku i dostrzegła
chyba nie tylko wózek, ale też mnie. Miała drobną, miłą twarz, całą pokrytą
spękaną siateczką. Nagle zmarszczek zrobiło się dwa razy więcej, bo
uśmiechnęła się. Tak dziwnie, ni to wesoło, ni smutno, ale chyba do mnie.
No nie. Nie tylko do mnie.
- Jesień idzie - powiedziała.
42
- Oj, nie! Jeszcze nie - zadźwięczały dzwoneczki za moją głową.
Zaskoczyła mnie. Nie słyszałem jej kroków, nie miałem pojęcia, od kiedy tam
stoi za mną.
- Tak, tak. Już idzie - krakała starsza pani. - Nadchodzi cicho i podstępnie,
udaje, że jest piękna, a naprawdę jest zła. Dla kotów, kwiatów i starych ludzi.
- Nieprawda! - powiedziała Marianna ostro i stanowczo, zupełnie bez
dzwoneczków. - Jeszcze jest lato.
Wyszła zza wózka. Sama wyglądała jak pełnia lata, w kolorowej szerokiej
spódniczce. Zmieniła klapki na miękkie, błękitne tenisówki, dlatego jej nie
usłyszałem.
Kucnęła przy kotach i wyciągnęła rękę, a te rozpierzchły się przestraszone.
Tylko rudzielec w białych skarpetkach stał naprzeciwko niej, w bezpiecznej
odległości, przyglądając się okrągłymi oczami.
- Kici, kici - przemawiała Marianna łagodnie. - Chodź, koteczku, chodź
do mnie, dobra kicia.
Rudy ostrożnie, na sztywnych łapach zrobił mały kroczek w jej kierunku,
ale zaraz czmychnął, bo starsza pani poruszyła się gwałtownie, zafurkotała
płaszczem.
- Idzie jesień, czuć ją w powietrzu. Zła jesień. Zła jak śmierć - odeszła,
mamrocząc. Szpaler kotów ciągnął się za nią niby ogon.
Marianna wstała i zadziornie oparła ręce na biodrach.
- Czarownica - rzuciła ze złością w ślad za starszą panią która już nie
mogła tego usłyszeć. - Naprawdę - zwróciła się do mnie z wyjaśnieniem.
- W moim miasteczku na Śląsku też taka była. Taka samiusieńka, tylko
chyba trochę młodsza, nie taka pomarszczona. I nie karmiła obcych kotów.
Wszystkie były jej. Chyba z tysiąc. Mieszkały u niej, a ona chodziła po
śmietnikach i zbierała dla nich jedzenie. Moja ciocia ją lubiła. Raz była w jej
domu i tam był taki smród, że musiała zaraz wyjść. Ale lubiła ją mówiła,
że to nieszczęśliwa, samotna kobieta i że w głowie jej się pomieszało.
Marianna starannie omijała wzrokiem moje oczy. Patrzyła w ziemię, potem
gdzieś w bok, ale wciąż mówiła.
- Myśmy wiedzieli. Wszystkie dzieciaki wiedziały. Nic jej się nie pomie-
szało - ściszyła głos. - To była czarownica. Ja się jej bałam, bo robiła złe
rzeczy.
Przerwała, usiadła na trawie, bokiem do wózka, objęła nogi rękami
i patrzyła daleko przed siebie, chyba zaglądała do swojego miasteczka.
43
- Karol mieszkał tuż obok niej i z jego pokoju widać byfo to całe
podwórko z kotami. Podglądaliśmy ją. Staliśmy za firanką w oknie Karola
i śmialiśmy się z niej, kiedy wracała z obchodu śmietników. Czasami
przemawiała do kotów, jak do swoich dzieci, ale kiedy udało jej się znaleźć
dużo jedzenia, to zachowywała się jak królowa: "Fryderyku", mówiła, "co tu
się dzieje? Spiskowałeś dzisiaj z Klaudyną. Nie mogę ci ufać. Dostaniesz
jeść na samym końcu". Fryderyk podkulał ogon jak skarcony pies i chował
się za inne koty, a myśmy skręcali się ze śmiechu, aż brzuchy nas bolały.
A kiedyś...
Przerwała, przełknęła ślinę. Spojrzała na mnie i szybko spuściła oczy.
- Któregoś dnia te koty zaczęły chorować. Pierwszy zdechł Fryderyk,
potem inne, a ona już nic nie mówiła, tylko zbierała te zdechłe koty
i zakopywała je pod drzewem, aż tam zabrakło miejsca, więc wykopała wielki
dół na środku podwórza i wrzucała je tam. Myśmy dalej podglądali, ale już
się nie śmialiśmy. Ona wiedziała, że tam stoimy. To trwało kilka dni.
Przychodziliśmy co dzień do Karola, z Kaśką i Szymonem, niby żeby się
uczyć, ale cały czas staliśmy przy oknie. I jak ten dół był już pełen zdechłych
kotów, to wzięła łopatę i zasypała je ziemią. Potem oparła się na tej łopacie,
stała i patrzyła w okno Karola. Długo stała, baliśmy się ruszyć, jakby nas
zahipnotyzowała. Ja sobie obiecałam wtedy, że już nigdy tam nie pójdę.
A następnego dnia...
Głos jej się załamał. Mała kropelka spłynęła po policzku, zmazała ją ręką
i spojrzała na mnie. Nie odwróciła wzroku. Mówiła dalej, już do moich oczu.
- Następnego dnia ojciec Karola spadł z dachu. Zabił się. Karol nie
przychodził do szkoły przez kilka dni. Kaśka i Szymon przychodzili, ale oboje
byli tacy bladzi, że nie mogłam na nich patrzeć. Oni też na mnie nie patrzyli.
W ogóle się do siebie nie odzywaliśmy. Bałam się. Strasznie się wtedy
bałam. Jak tata wsiadał do samochodu, jak mama wychodziła z domu.
Zapytałam mamę, co to może być, taka choroba, że kot się skręca, wije,
a potem zdycha, tak nagle, bo te koty były przedtem całkiem zdrowe. Mama
powiedziała, że to może być trucizna, ale nie miała czasu ze mną rozmawiać,
bo właśnie wtedy dostała to stypendium i wyjeżdżała do Ameryki, załatwiała
tysiące spraw, miała jechać na pół roku.
Dopiero chyba po miesiącu Kaśka podeszła do mnie w szkole i spytała,
czy ja też się boję. Powiedziałam jej, że jest głupia, że to był przypadek,
ojciec Karola przecież był dekarzem i często pracował bez zabezpieczenia.
Ale sama w to nie wierzyłam, chociaż nic więcej się nie wydarzyło.
44
Nie wiem, kto truł te koty. Może ktoś wyrzucił zatrute jedzenie do śmieci,
nie specjalnie, tylko dlatego, że nie wiedział?
Lzy leciały z jej oczu już nie po kropelce, ale całym strumieniem.
- Przestałam się bać, kiedy mama napisała z Ameryki, że nie wraca
i chce się rozwieść z tatą. Pomyślałam, że to jest wystarczająco okrutna
zemsta i chyba nic gorszego nie może się wydarzyć.
Zamilkła. Siedziała i pociągała nosem, w końcu uśmiechnęła się gdzieś
pod tymi łzami.
- Przepraszam, nie wiem, co mi się stało. Musiałam to komuś powiedzieć
- szepnęła, zerwała się i uciekła.
Zaraz potem przyszła mama.
- Już późno, przepraszam, Żółwiku, ale chciałam skończyć ten ostatni
pokój. Widziałam, że Marianna z tobą siedzi, więc byłam spokojna. To miła
dziewczyna.
Dlaczego wszyscy mnie ciągle przepraszają?
Dziecko Petroneli nazywało się Petroniusz. Nie wiedziałem właściwie, czy
to chłopiec, czy dziewczynka, ale to nie miało znaczenia, bo jak się może
nazywać dziecko Petroneli?
Starsza pani miała trochę racji. Lato skończyło się szybko, przyszła jesień,
ale wcale nie udawała, że jest piękna. Była szara, pochmurna i deszczowa.
Przyszła w poniedziałek, zaraz po powrocie Pawła i Agnieszki.
A poprzedniego dnia, w niedzielne popołudnie stałem przy oknie w kuchni,
już po obiedzie, mama kończyła sprzątać łazienkę, całe mieszkanie było jak
nowe, aż oczy bolały.
Duży biały samochód podjechał pod samą klatkę, tam gdzie normalnie nie
wolno wjeżdżać, tylko w wyjątkowych okolicznościach, jak ktoś się przeprowadzał,
czy coś takiego. Tym samochodem przyjechali Agnieszka, Paweł i mój tata.
Wyładowali z bagażnika taką furę rzeczy, że uznałem to za wyjątkowo
wyjątkową okoliczność.
Mama weszła do kuchni, przekręciła wózek w swoją stronę.
- Jak wyg...? - zaczęła, ale chyba dostrzegła ich za oknem, bo zamilkła.
Pomyliłem się, wcale nie sprzątała łazienki, pracowała nad sobą i wyszło
jej doskonale.
45
Za chwilę tamci weszli do przedpokoju. Tata też. Widziałem go wtedy
pierwszy raz od dnia moich ósmych urodzin. Pierwszy raz wszedł do naszego
mieszkania. Odstawił na podłogę wielkie pudła, które dźwigał w obu rękach.
Skinął głową do mamy, mówiąc dzień dobry, ale wcale tego nie było słychać,
bo właśnie Agnieszka z wrzaskiem rzuciła się jej na szyję, a potem Paweł
cmoknął ją sztywno w policzek. Paweł był wyższy od mamy. Zrobił się nagle
taki długi i chudy, patykowaty.
Tata patrzył na to powitanie, a ja patrzyłem na niego. Był inny, zupełnie
nie jak tata. Zapamiętałem go, jak człapał po mieszkaniu w spodniach od
dresu i podartych kapciach, z gołym torsem, nieogolony, tatusiowaty. Teraz
w przedpokoju stał obcy pan, elegancki, ze starannie przystrzyżoną, szpakowatą
brodą, w lśniących od pasty butach i ciemnoszarej marynarce.
Mama pogłaskała Pawła po głowie, musiała wysoko podnieść rękę, potem
wyciągnęła ją do taty.
- Napijesz się herbaty? - zapytała dziwnym głosem.
Tata pochylił się lekko, uniósł jej rękę i pocałował. Naprawdę pocałował,
to nie było zdawkowe cmoknięcie.
- Nie, nie, dziękuję, muszę lecieć - powiedział.
- Nie przywitasz się nawet z Jasiem?
Spojrzał na nią zdumiony, jakby zaproponowała mu powitanie ze stołem
albo lodówką.
- A, tak - przekręcił głowę w moją stronę. - Dzień dobry - rzucił
szybko, nie patrząc.
- No, to lecę. Cześć, dzieciaki - powiedział dziarsko. - Jesteśmy
umówieni na piątek, tak?
Już^ miał wychodzić, ale odwrócił się od drzwi i jeszcze raz spojrzał na mamę.
- Świetnie wyglądasz - powiedział.
- Grzesiu... - jęknęła.
- Przemyśl to jeszcze raz. Tak będzie lepiej dla wszystkich - rzekł sucho.
Po cichu zamknął za sobą drzwi.
Mama zrobiła się biała jak świeżo odmalowane ściany. Paweł, wysoki
i chudy, patrzył na nią bez słowa, a minę miał taką, jakby nagle zobaczył
ducha. Tylko Agnieszka nic nie zauważyła. Rzuciła się do kartonowych pudeł,
które tata i Paweł poustawiali w przedpokoju.
- Wiesz, mama? - zawołała z entuzjazmem. - Dostaliśmy komputer!
- Tak? To dobrze - powiedziała mama.
46
Staliśmy z Petroniuszem za zamazaną, mokrą szybą. Petroniusz rósł sobie
powolutku i nie wiem, o czym myślał. Może o tym samym, co ja. A ja
myślałem o jego mamie, Petroneli, która stoi na parapecie w takim samym
pokoju, jak ten, w takim samym bloku, jak ten, tylko na czwartym piętrze.
Tam, gdzie Marianna. Samotna Marianna, i smutna jak jesień.
Paweł zmienił się przez wakacje. Nie tylko urósł, ale zrobił się taki
poważny, wcale nie dziecinny. Przestał oglądać telewizję, całymi dniami
siedział w domu i czytał grube książki albo ćwiczył na ławeczce trenin-
gowej, którą dostał od taty. Wychodził tylko do szkoły i dwa razy w tygo-
dniu na siatkówkę. Wracał do domu po lekcjach i pompował we mnie zupę.
Robił to codziennie, bez żadnego kwękania, a na zakończenie mył mi twarz
i wycierał do sucha ręcznikiem. Potem siadał w kuchni przy stole i otwierał
którąś ze swoich grubych książek. Podzielił sobie czas na odcinki. Nastawiał
budzik, a kiedy ten zadzwonił, Paweł zamykał jedną książkę i otwierał
następną. Robił notatki w zeszycie, starannym równym pismem. Nie po-
znawałem go zupełnie. Kiedyś przeczytałem tytuł jednej z tych książek.
"Rehabilitacja". Mimo to zdziwiłem się trochę, gdy któregoś dnia, na
początku października, Paweł, uznawszy widocznie, że już się naczytał,
przeniósł mnie na stół do ćwiczeń, nie używany od czerwca, odkąd pan
Jurek przestał przychodzić. Nastawił budzik i zaczął zginać i podnosić do
góry moje bezwładne kończyny. Ruchy miał kanciaste i sztywne, co chwila
zerkał do książki, ale naprawdę się starał i teoretycznie robił wszystko tak,
jak pan Jurek. Gdybym mógł, to oniemiałbym ze zdumienia. Machał mną
równo godzinę, póki nie zadzwonił budzik. Następnego dnia zrobił to samo
i następnego również.
Po tygodniu, kiedy już się trochę oswoiłem z tą nową sytuacją, pomyś-
lałem, że Paweł robi to jednak zupełnie inaczej niż pan Jurek. Pan Jurek
uśmiechał się do mnie i cały czas mówił. Nie opowiadał o swoim życiu,
tylko o tym, co teraz robi, że wzmacna mięśnie prostujące albo obręcz
barkową czy coś takiego. Ruchy miał miękkie, lecz stanowcze i dokładne,
co nie wynikało jedynie z wprawy, ale też z tego, że czuł moje ciało,
którego nawet ja sam nie czułem. A Paweł traktował mnie jak kawałek
deski, odrabiał swoją dobrowolną pańszczyznę z kamienną twarzą i w gro-
bowym milczeniu. Oprócz nas dwóch nikt nie wiedział o tych ćwiczeniach.
Mama późno wracała z pracy, a Agnieszka, no z Agnieszką to zupełnie
osobny rozdział.
47
Po miesiącu Paweł do mnie przemówił. Leżałem na stole na plecach, już
od godziny mnie masował i z uporem podnosił moje kończyny, tak że
naprawdę pot mu ściekał z czoła. Otarł ręcznikiem twarz i odsunął się pół
kroku od stołu.
- Podnieś rękę - powiedział.
A ja nic.
- Pod-nieś-rę-kę - powtórzył powoli i wyraźnie.
Znowu nic. Chyba myślał, że nie rozumiem polecenia, bo chwycił moją
rękę i podniósł ją do góry, a potem odłożył.
- No, teraz ty sam. O tak, zrób tak.
Pomyślałem, że bardzo mu na tym zależy, i gdybym tylko mógł, to na
pewno podniósłbym dla niego obie ręce, nogi i zatańczył krakowiaka, ale nie
mogłem.
Gdybym mógł cokolwiek, to przede wszystkim zapytałbym go, co zrobił
Mariannie pierwszego dnia szkoły. Wyszedł wtedy na rozpoczęcie roku
szkolnego, widziałem go przez okno w kuchni, jak szedł w przykrótkich
spodniach i białym podkoszulku. Rano mama powiedziała, że dopiero za
miesiąc kupi mu nowe spodnie, bo chociaż widzi, że z wszystkiego wyrósł,
to nic na to nie może na razie poradzić. A on nawet za bardzo nie jęczał.
Włożył spodnie, które kończyły się dziesięć centymetrów przed kostką i udawał
głuchego, kiedy Agnieszka mówiła, że wygląda jak przygłup.
Marianna chyba wcale tak nie uważała. Nadbiegła, gdy tylko wyszedł
z klatki i zrobił parę kroków. Machała ręką, cała uśmiechnięta, i wołała do
niego. Pewnie czekała na trzepaku. A on zrobił w tył zwrot i wrócif do domu.
Stanął obok mnie, za firanką, i widział to co ja. Jak radosny uśmiech spływał
z jej twarzy, zmieniając się w zdziwienie i smutek. Poczułem wtedy, że
naprawdę nadeszła jesień. Marianna postała jeszcze chwilę, a potem zawróciła
w stronę szkoły, zgarbiona, skurczona, z głową wciśniętą w ramiona.
Codziennie wychodziła ze szkoły tak samo skulona, jak tego pierwszego
dnia. Szła powoli, jakby niepewnie, jakby nie miała dokąd ani po co iść.
Czasami stałem pod akacją ale nigdy do mnie nie podeszła. Zamilkły
srebrzyste dzwoneczki. Paweł też wychodził ze szkoły sam, ale jego krok był
szybki i zdecydowany. Zachowywał się jak człowiek, który ma do spełnienia
misję. Najpierw myślałem, że pragnął się poświecić nauce, w końcu to ósma
klasa i czekają go egzaminy, ale się myliłem. To ja byłem jego misją. Chyba
wyobraził sobie, że potrafi zamienić bezwładny tobołek w normalnego,
48
pełnowartościowego człowieka. Bardzo się z tym spieszył. Żeby nie tracić
czasu, używał budzika.
A kiedy okazało się, że po miesiącu ćwiczeń nie chcę podnieść ręki, nie
chcę nawet kiwnąć palcem, zasępił się trochę, ale nie zrezygnował. Pracował
nade mną dalej, wytrwale i sumiennie. Wydłużył czas codziennych ćwiczeń
do dwóch godzin. Kupił atlas anatomiczny, rozkładał go przed sobą na krześle
i porównywał moje ciało z obrazkiem przedstawiającym człowieka obdartego
ze skóry. Cmokał z niezadowoleniem, pewnie nic mu się nie zgadzało. Widać
tam było wszystkie mięśnie przyczepione do kości, wyglądały jak wiązki
przewodów we wnętrzu komputera, który stał u nas przez dwa tygodnie,
a potem wyprowadził się, razem z Agnieszką.
Bo Agnieszka opuściła nas. Zrobiła to znienacka, bez pożegnania. Którejś
niedzieli pojechała z Pawłem odwiedzić tatę i Paweł wrócił wieczorem sam.
Wszedł do domu, mruknął "cześć", nie patrząc mamie w oczy, podszedł
prosto do komputera i zaczął go pakować do pudeł, które ciągle jeszcze
stały w pokoju.
- Co ty robisz? - spytała mama. - Gdzie Agnieszka?
- Została tam - powiedział Paweł tak cicho, że ledwo go usłyszałem.
- Została na noc? Czemu mi nie powiedziała? A jutro? Wzięła rzeczy
do szkoły? Tata ją odwiezie?
- Nie.
- Jak to?
- Została tam całkiem. Tata jej załatwił nową szkołę, niedaleko siebie.
- Co ty opowiadasz? - Mama wyglądała tak, jakby nic nie rozumiała.
Zamknęła oczy i powoli zamieniała się w słup soli. Potem podeszła do
telefonu i zaczęła wykręcać numer, ale po chwili odłożyła słuchawkę.
- Pojadę tam - powiedziała zupełnie spokojnie. - Paweł, w lodówce jest
zupa dla Jasia, nakarm go.
Potem ściągnęła walizkę z pawlacza i zaczęła pakować rzeczy Agnieszki.
Widziałem, że ręce jej się trzęsły, ale każdy fatałaszek składała starannie
i wygładzała, jakby głaskała Agnieszkę.
Kiedy wyszła, Paweł podgrzał moją zupę i zaczął mnie karmić. Łyżeczką.
Robił to powoli i z namaszczeniem, nawet zawiązał mi śliniak na szyi, a kiedy
skończył, wytarł mi twarz i rozpłakał się jak małe dziecko. Szlochał, jęczał,
walił głową o kuchenny stół, a kiedy ucichł i myślałem, że już mu przeszło,
zaczynał od początku.
49

Uspokoił się wreszcie, wytarł nos w mój śliniak leżący na stole i spojrzał
na mnie opuchniętymi oczami z czerwonej twarzy. Chciałem umrzeć. Naprawdę
chciałem wtedy umrzeć, po raz pierwszy w życiu. Zresztą myślałem, że Paweł
mi w tym pomoże. Widziałem to w jego oczach. Kiedy podniósł się i stanął
nade mną zobaczyłem, że pod nosem rosną mu wąsy. Był wysoki i silny,
jak dorosły mężczyzna. Ale w oczach miał złość i rozterkę, i dziecięcą
bezradność. Wiedziałem, że to ja jestem wszystkiemu winien. To przeze mnie
musiał wybierać, chociaż wcale nie chciał, nie potrafił, nie był na to
przygotowany. Stał i patrzył na mnie, i nic nie mówił. Wreszcie zacisnął pięści
i wyszedł z kuchni. Usłyszałem szum wody w łazience. Wrócił, szarpnął mój
wózek, przetoczył do łazienki, rozebrał mnie i przeniósł do wanny. Nigdy
wcześniej nie robił tego sam. Poczułem wtedy, że jest prawie taki silny, jak
pan Jurek. Wciąż chciałem umrzeć, i tak żyłem już zbyt długo, nikomu
niepotrzebny zawalidroga. Woda była ciepła i przyjemna, to nic strasznego,
myślałem, ale przypomniałem sobie dźwięk srebrzystych dzwoneczków, prawie
usłyszałem nad głową cichy szept: "Cześć, Jasiu". Pomyślałem o mamie,
która mówi do mnie Żółwiku, i zrobiło mi się żal.
Paweł podtrzymywał mnie jedną ręką pod pachą, a drugą namydlał moje
ciało. Odłożył mydło, wziął gąbkę i tarł mocno, tak jak mama, aż skóra
zrobiła się czerwona. Mama zawsze mówiła, że dla mnie kąpiel i nacieranie
są bardzo ważne, bo mogą mi się zrobić odleżyny, jak tak ciągle siedzę.
W wannie były zamontowane specjalne pasy, do których mama mnie
przyczepiała, żebym się nie zsuwał w czasie kąpieli. Teraz Paweł zacisnął
te pasy na moim ciele i odkręcił prysznic. Płukał mnie długo i starannie,
poświęcił temu całą uwagę, jakby od tego zależało życie nas obu. Umył mi
nawet włosy, uważając, żeby szampon nie dostał się do oczu.
To dziwne, ale pod koniec tej kąpieli już wcale nie chciałem umierać.
A kiedy Paweł owinął mnie ręcznikiem i niósł na rękach do pokoju, przyszło
mi do głowy, że gdy naprawdę trzeba będzie odejść, to ten wieczór znajdzie
się w gronie pamiątek, których będzie mi żal. Razem z dzwoneczkami
i Żółwikiem. Paweł nie odezwał się do mnie ani razu, ale czułem, że coś
się w nim przełamało, a może tylko zaczęło przełamywać. Stało się coś
dobrego. Może naprawdę mam brata.
Ubrał mnie w piżamę, położył do łóżka, przykrył kołdrą. Zgasił górne światło
i siedział obok mnie na łóżku w świetle małej lampki, jakby bał się odejść. Nie
chciałem, ale mimo woli zostawiłem go samego. Zasnąłem, nim wróciła mama.
50
Tamta jesień była wyjątkowo okropna. Zaczęła się już we wrześniu
chłodem i deszczem, które trwały nieprzerwanie, aż zamieniły się w mróz
i śnieg. Mogę na palcach jednej ręki policzyć dni, kiedy nie padało. Paweł
ubierał mnie wtedy ciepło i stawiał wózek pod akacją, żebym mógł trochę
pooddychać zimnym, wilgotnym powietrzem. Nie wiedział, że każde takie
wyjście jest dla mnie świętem. Nasz dom zrobił się smutny i pusty. Mama
wychodziła bladym świtem i wracała późno, zmęczona i milcząca. Całe ranki
byłem sam, potem Paweł wracał ze szkoły i niby siedział przy mnie w kuchni,
ale z nosem w swoich książkach i w ogóle się nie odzywał. Ta cisza była
ciężka i dusząca, wisiała w naszym domu jak trujący gaz. Nawet pani Krysia,
która znowu przychodziła sprzątać, była zupełnie inną panią Krysią. Schudła
chyba o połowę, z rumianej, zażywnej kobieciny zmieniła się w zasuszoną
staruszkę. Miała białą, pomarszczoną twarz i zapadnięte oczy. Jej mąż kupił
sobie motor, tak jak chciał. I zaraz potem odjechał tym motorem na zawsze.
Powiedział jej, że ma już dosyć takiego życia, nie może słuchać gderania
i narzekań. Odkąd ma motor, zrozumiał, co to znaczy wolność. I zniknął.
Zostawił ją samą. Nie miała już dla kogo gotować obiadów, więc sama też
przestała jeść. Nie miała już o kim opowiadać, więc w milczeniu krążyła
z odkurzaczem po mieszkaniu, a mój wózek traktowała jak jeszcze jeden
mebel, który trzeba przesunąć, żeby pod nim sprzątnąć. Gdyby nie Paweł
ze swoją misją, myślałbym chyba, że przestałem istnieć. On wprawdzie też
traktował mnie trochę jak popsuty mechanizm, który trzeba naprawić, ale
dzięki niemu przynajmniej wiedziałem, że mam ciało.
Dlatego niecierpliwie wypatrywałem takich dni, kiedy niebo troszeczkę się
przecierało i przestawał padać deszcz. Wydawało mi się, że moje miejsce
pod akacją jest bliżej życia, nie oddzielone kuchenną szybą. Słyszałem szum
drzew, krzyki bawiących się dzieci, głosy przechodzących ludzi, gruchanie
gołębi i warkot samochodów. Na ławce przy trzecim bloku wciąż tkwił grubas,
teraz w czerwonej, wełnianej czapce z pomponem. Ciekaw byłem, co on robi
w czasie deszczu, bo z okna w kuchni widziałem, że kiedy naprawdę mocno
leje, ławka jednak jest pusta.
Ale najbardziej lubiłem stać pod akacją dlatego, że tutaj łatwiej mi było
wyobrazić sobie, że ona znowu przyjdzie, uśmiechnie się i opowie mi jakąś
historię. Miałem jednak wrażenie, że moja moc odeszła razem z latem.
Przedtem nie chciałem Marianny do niczego zmuszać, więc prawie nie
próbowałem na niej żadnych sztuczek. Teraz czasami tak bardzo jej po-
51
T
trzebowałem, że wołałem ją rozpaczliwie, krzyczałem tak, że mózg pękał mi
z bólu, wzywałem na pomoc Petronelę, Petroniusza i tę czarownicę od kotów,
ale wszystko na próżno.
Nigdy nie straciłem nadziei. Byłem pewien, że znowu nadejdzie chwila,
w której usłyszę srebrne dzwoneczki. Kiedy przychodził Paweł, by zabrać
mnie do domu, mówiłem sobie, że tym razem się nie udało, ale przecież
będzie następny.
Ostatniego dnia października mama przyniosła doniczkę z białymi chryzan-
temami i postawiła na oknie w kuchni, obok Petroniusza. A rano w Święto
Zmarłych, kiedy jedliśmy śniadanie, Paweł powiedział jej, że jeśli chce, może
pojechać na grób dziadków, on się mną zajmie.
Mama westchnęła i zamyśliła się.
- Nie byłam u nich od pięciu lat. To cała wyprawa, może w przyszłym roku.
- Jedź, mama, damy sobie radę.
Ta liczba mnoga chyba ją przekonała. Popatrzyła na Pawła zdziwiona,
potem uśmiechnęła się i skinęła głową:
- Pojadę.
Spakowała się szybko i jeszcze zamykając za sobą drzwi, udzielała
Pawłowi instrukcji, jakbyśmy dotąd nie zostawali sami.
Nie byłem nigdy na żadnym cmentarzu. Widziałem je tylko w telewizorze.
Pokazywali tam cmentarze z okazji pogrzebów sławnych osób albo w Zaduszki,
zawsze zapełnione tłumem ludzi ze spuszczonymi głowami. Nieśli wieńce albo
zapalali znicze i mieli tak samo zmartwione miny, jak mieszkańcy naszego
osiedla, kiedy rankiem wychodzą do pracy. Tak naprawdę, to w telewizji nigdy
nie było widać samego cmentarza, tylko tych ludzi. Ja myślę, że w takie
dni, kiedy wszyscy tam się schodzą, zmarłym jest strasznie głupio, że umarli
i narobili takiego ambarasu.
Ciekaw jestem, czy ludzie umierają wtedy, gdy dochodzą pewnego dnia
do wniosku, że mają już dosyć? Myślałem o dziadku i babci, i o sobie. Oni
chyba mieli dosyć i dlatego odeszli tak szybko i po cichutku. A ja chcę żyć.
Zawsze chciałem. Więc chociaż ci wszyscy lekarze mówili, że długo nie
pociągnę, żyłem i wciąż żyję.
Gmatwam przez to życie innych ludzi, ale wydaje mi się, że zawsze jest
ktoś, komu jestem do czegoś potrzebny. Na przykład teraz jestem potrzebny
Pawłowi, żeby mógł wykonywać swoją misję.
52
Leżałem na stole i rozmyślałem o takich rzeczach, a on wymachiwał
miarowo moją prawą nogą, kiedy ktoś zadzwonił do drzwi. Zamruczał coś
ze złością i poszedł otworzyć.
- Cześć - usłyszałem cichy głos.
- Czego chcesz? - warknął Paweł.
Przez chwilę było cicho, ale nie zatrzasnął jej drzwi przed nosem.
- Przyszłam do Jasia - szepnęła w końcu.
- Do Jasia. Ha, ha - powiedział Paweł z zimną ironią.
- Tak, do Jasia. Przyniosłam mu coś.
- On jest teraz zajęty. Przyjdź później. Do Jasia.
Drzwi skrzypnęły, trzasnął zamek. Usłyszałem kroki Pawła, ale nie wrócił
do mnie, poszedł do kuchni. Z tamtego okna widać wejście na klatkę
schodową. Po kilku minutach wszedł na palcach do pokoju, ubrał mnie w dres
i posadził na wózku. Wciąż starając się zachować ciszę, dopchnął wózek do
drzwi wejściowych i gwałtownie je otworzył. Marianna wciąż tam stała. Na
klatce panował półmrok, widziałem tylko zarys jej sylwetki, ale i tak czułem,
że cała jest jednym wielkim smutkiem. W ręku trzymała duży pakunek.
- No to pogadajcie sobie, proszę bardzo - powiedział Paweł. Marian-
na weszła do przedpokoju, a on wyszedł na zewnątrz i zamknął za sobą
drzwi.
Postała chwilę, patrząc na zamknięte drzwi. Wreszcie pociągnęła nosem
i wzruszyła ramionami.
- Cześć, Jasiu - dzwoneczki zabrzmiały dziwnie wilgotnie. Przepchnęła
wózek do kuchni. Paczkę ustawiła na stole.
Popatrzyła na mnie i skrzywiła się żałośnie:
- Dlaczego on taki jest? Co mu się stało?
Nawet gdybym wiedział i tak nie mogłem jej pomóc. A w dodatku ja też
nie wiedziałem, o co mu chodzi. Paweł zajmował się głównie milczeniem
i tylko raz okazał przy mnie, że ma jakieś uczucia. Tamtego wieczoru, gdy
Agnieszka została u taty.
Marianna wysmarkała nos w chusteczkę i podeszła do stołu. Paczka była
owinięta szarym materiałem. Zdjęła teraz ten materiał. Pod spodem była
klatka, w której siedział żółty ptak z czerwonymi policzkami.
- To jest papuga - powiedziała ponuro. - Nimfa.
Otworzyła drzwiczki klatki i włożyła rękę do środka. Papuga od razu
wskoczyła jej na palec.
53
- Widziałam, jak przyglądałeś się turkawkom - powiedziała Marianna - ale
one odleciały. Pomyślałam, że lubisz ptaki.
Zbliżyła swoją rękę do moich dłoni, leżących bezwładnie na kolanach.
Papuga przekrzywiła głowę, a potem rozłożyła skrzydła i pofrunęła. Zrobiła
trzy okrążenia wokół kuchni i zmęczona wylądowała na głowie Marianny.
- Ma kiepską kondycję. U tamtych ludzi cały czas siedziała w klatce,
w ogóle jej nie wypuszczali. Tata ją przyniósł dwa tygodnie temu i zaraz
następnego dnia dostał wysypki, bo jest uczulony na pierze, tylko zapomniał.
A ona go bardzo polubiła i ciągle mu siadała na głowie.
Żółty ptak przeszedł na ramię Marianny, a potem zsunął się na dłoń.
Zapiszczał cichutko. Na głowie miał taki śmieszny czubek i Marianna podrapała
go w ten czubek palcem. Chyba to lubił, bo przechylił głowę z rozkoszą,
a kiedy cofnęła palec, dziobnął ją delikatnie, najwyraźniej domagając się
dalszych pieszczot. To było niesamowite. Nigdy nie widziałem, żeby ptak tak
się zachowywał, łasił się jak pies.
- Szkoda, że nie ma twojej mamy - powiedziała Marianna. - Chciałam
zapytać, czy się zgodzi na papugę, bo jeśli nie, to będę musiała ją oddać
do sklepu, a tutaj, u ciebie mogłabym ją odwiedzać.
Włożyła rękę z papugą do klatki i ptak przeskoczył na patyczek zawieszony
między prętami. Zamknęła drzwiczki. Papuga popatrzyła smętnie i zapiszczała
całkiem donośnie.
- U nas miała cały czas otwartą klatkę, tylko trzeba uważać, żeby nie
otwierać wtedy okien, bo może wyfrunąć. Wiesz, zostawię ci ją na razie.
Przyjdę wieczorem, jeśli będzie twoja mama, to zapytam, czy może tu zostać.
Czerwonolica papużka została u nas. Wieczorem Marianna przyniosła
tekturowe pudełko z jedzeniem dla papug i popatrzyła tak błagalnie, że mama
chyba nie miała serca odmówić. Paweł na dźwięk dzwonka przy drzwiach
zamknął się w swoim pokoju. Kiedy rozmawiały, ptaszek popiskiwał żałośnie
w swojej klatce, więc Marianna otworzyła drzwiczki. Przefrunął na poręcz
mojego wózka, napuszył się tak jakoś dziwnie i spod ogona wypłynęła mu
białozielona strużka. Marianna zaczerwieniła się.
- No właśnie - bąknęła. - To jest pewien problem. Ona tego nie
kontroluje. Nie można jej nauczyć czystości.
Mama zaśmiała się i urwała kawałek papierowego ręcznika. Wytarła ptasią
kupkę jedną ręką, a drugą pogłaskała mnie po głowie.
54
- Jakoś to przeżyjemy. Wydaje mi się, że Jaś bardzo by chciał mieć papugę.
To prawda. Bardzo chciałem, żeby u nas została. Od razu wiedziałem, że
mama się zgodzi.
Od tego czasu dużo się zmieniło. Nie od razu. Powoli się zmieniało, bo
na początku papuga była trochę wystraszona. Po wyjściu Marianny siedziała
w klatce na swoim patyku, nastroszona, a jak mama włożyła tam rękę, te
dziobnęła ją w palec aż do krwi.
- Musi się do nas przyzwyczaić - powiedziała mama. Zostawiła ja
w otwartej klatce na całą noc, a o świcie obudził nas uporczywy, głośny
skrzek. Mama zerwała się i pobiegła do kuchni. Wróciła z papugą na głowie
i położyła się z powrotem do łóżka. Papuga już nie wrzeszczała, tylko chodziła
po śpiącej mamie i co chwila robiła kupkę na jej włosy albo na kołdrę.
Nie byłem już sam. Przedpołudnia spędzałem w towarzystwie papugi, która
wędrowała po mnie, szczypała mnie w ucho albo delikatnie dziobała w palec
żebym ją podrapał w czubek. Nie mogłem jej podrapać, ale wcale się tyrr
nie zrażała. Czasami siadała mi na ramieniu i przytulała do szyi, albo mościła
sobie dołek w moich włosach.
Tylko pani Krysia się jej bała. Z wzajemnością. Na widok pani Kryś
z odkurzaczem, papuga uciekała do klatki i odwracała się tyłem, żeby tego nie
widzieć. Wtedy pani Krysia zamykała klatkę i otwierała okna na czas sprzątania
Całe mieszkanie było upstrzone białymi plamkami, które pani Krysić
wycierała, złorzecząc papudze.
No i prawie codziennie przychodziła Marianna. Przynosiła różne smakołyki
takie pałeczki z miodem i kolorowymi nasionkami, i zabawki. Po jakimś czasie
klatka papugi wyglądała jak bożonarodzeniowa choinka.
Kiedy Marianna dzwoniła do drzwi, ptak puszył się i darł wniebogłosy
a Paweł, przeciwnie, kurczył się w sobie. Wpuszczał Mariannę i znikał u siebie
w pokoju. Z kuchennego stołu zabrał książki i atlas anatomiczny, nawet budził
gdzieś schował. Nie chciał, żeby wiedziała.
Marianna sprzątała klatkę i drapała papugę w czubek. Któregoś dnia
kiedy myła nad zlewem poidełko, papuga usiadła jej na ręce i zaczęła pi<
wodę prosto z kranu. Marianna zatkała odpływ, napuściła trochę wody d(
zlewu, a papuga wskoczyła tam i urządziła sobie kąpiel. Rozkładała skrzydła
trzepiąc nimi w wodę, zanurzała brzuszek i była bardzo zadowolona. Kied>
skończyła się kąpać, wyglądała naprawdę żałośnie. Pióra jej obwisły i zrobił;
się taka ciężka, że nie mogła pofrunąć. Marianna śmiała się z niej, a on;
5!
siedziała na brzegu zlewu, zawstydzona i bezradna. W końcu jakoś się
otrzepała, przefrunęła mi na głowę i czułem, jak tarza się po moich włosach.
Niedługo potem spadł pierwszy śnieg. Odkąd pamiętam, zawsze było tak,
że pierwszy śnieg spadał w nocy, po kryjomu, i dopiero rano wszystkich
zatykało, kiedy spoglądali przez okno. Tym razem było inaczej. Ranek był
smutny i szary, jak każdy ranek tej jesieni. Nic nie zapowiadało zmiany.
Zaczęło się koło południa, kiedy mieszkanie już było posprzątane, a papuga
przysypiała na moim ramieniu. Wyglądało to tak, jakby z nieba urwała się
nagle wielka chmura śniegu i w jednej chwili przykryła całą ziemię. W mgnieniu
oka świat z szarego zmienił się w biały i puszysty, a na niebie pokazało
się słońce.
Otworzyły się drzwi szkoły i dzieciarnię opanował kompletny amok. Rzucali
się na ziemię i tarzali w tym śniegu, zgarniali całe naręcza i obsypywali się
nawzajem, a potem poleciał grad śniegowych kul - prawdziwe bombardowanie.
Nauczyciele przemykali bokiem, zasłaniając się teczkami i torebkami, ale
niektórym też się oberwało. Tylko Paweł udawał, że nie widzi, co się dzieje.
Przeszedł przez szkolne podwórko swoim zaaferowanym krokiem, wyprostowany,
i nikt go nie trafił. Dopiero tuż przed klatką dosięgnęła go zabłąkana śnieżka,
gdzieś od strony trzepaka. Spojrzał tam, wzruszył ramionami i wtedy dostał
drugi raz i trzeci, i znowu. Już myślałem, że odpowie na atak, bo schylił
się, by podnieść garść śniegu, ale zaraz zmienił zdanie, otrzepał ręce i wszedł
do klatki schodowej.
Tego dnia Marianna nie odwiedziła papugi. Czekaliśmy z Pawłem długo,
zwykle przychodziła zaraz po szkole. Wiedziałem, że on też czeka, bo nic
nie robił, tylko siedział przy kuchennym stole, czasami wyglądał przez okno
albo zerkał na zegar. Kiedy uznał, że już nie przyjdzie, przewiózł mnie do
pokoju i ułożył na stole. Nadal ćwiczył ze mną codziennie, między wyjściem
Marianny a powrotem mamy, ale miałem wrażenie, że coraz mniej wierzy
w to, co robi. Już nie próbował mnie nakłonić do podnoszenia ręki ani
czegokolwiek. A ja polubiłem tę gimnastykę, chociaż wciąż był w niej gorszy
od pana Jurka. Pan Jurek stawał się jednak coraz odleglejszym wspomnieniem,
a Paweł był naprawdę i każdego dnia poświęcał mi dwie godziny swojego
czasu. Wstydził się tego, krył się przed mamą i wszystkimi, ale wciąż ze
mną ćwiczył.
Mama chyba jednak wiedziała. Nic nie mówiła, ale musiała wiedzieć.
Domyślałem się tego, bo jeszcze w czasie wakacji często powtarzała, że
56
trzeba znaleźć nowego fizykoterapeutę, jak tylko będą jakieś pieniądze. Potem
poszła do pracy i były jakieś pieniądze, bo w domu pojawiały się różne
rzeczy, Paweł dostał kilka par nowych spodni i znowu przychodziła pani Krysia.
Odkąd Paweł zaczął ze mną ćwiczyć, mama przestała mówić o nowym
panu Jurku. Za to kiedyś wzięła do ręki jedną z grubych książek, które leżały
w kuchni, potem zauważyła atlas anatomiczny i aż jęknęła ze zdziwienia.
A kiedy Paweł wrócił z treningu, uściskała go i pogłaskała po policzku, ze
łzami w oczach.
- Co jest? - zapytał zdziwiony.
- Nic, synku, bardzo cię kocham. Kocham was obu.
- Oj, mama, daj spokój - mruknął, zaczerwienił się i zamknął w swoim
pokoju.
Urodziliśmy się szóstego grudnia, w mikołajki. Co roku w nasze urodziny
mama powtarzała, że jesteśmy jej mikołajkowym prezentem. Zawsze wtedy
myślałem, że jestem raczej wątpliwym prezentem, a teraz drugi prezent wyniósł
się z domu, więc starałem się w ogóle nie myśleć. Ale mama codziennnie
zrywała kartkę z kalendarza, który wisiał w kuchni, i widziałem, że dzień
naszych trzynastych urodzin zbliża się nieubłaganie.
Dawno powinienem nie żyć. Ale żyłem, chciałem żyć i cieszyłem się, że
żyję. Działo się tyle dziwnych, przyjemnych rzeczy. Żółty ptak siedział na
mojej głowie, w doniczce rósł Petroniusz, wkrótce przyjdzie Marianna i pochyli
się nade mną, dotknie moich włosów, żeby usunąć z nich ślady papugi
i wtedy poczuję zapach i ciepło jej ciała. Potem mój brat, poważny i zasępiony
położy mnie na stole i w skupieniu będzie masował moje mięśnie. A wieczorem
wróci mama. Opowie wesoło, co jej się dzisiaj przydarzyło w pracy, zjemy
we trójkę kolację przy kuchennym stole, papuga będzie chodziła między
talerzami i podskubywała różne smakołyki, a mama powie, że to niehigienicznie,
ale sama jej podsunie kawałek pomidora do spróbowania.
Po kolacji posiedzimy trochę przed telewizorem, jeśli będzie coś ciekawego
do oglądania, a jeśli nie, to od razu mama napuści wody do wanny, a po
kąpieli położy się obok mnie na łóżku i będziemy czytać książkę. Pocałuje
mnie na dobranoc, pomyślę wtedy, że życie jest wspaniałe, i przyśni mi się
zielona łąka pełna kolorowych kwiatów, nad którymi krążą stada żółtych
papużek, w dali widać dom, cały obrośnięty dzikim winem, na progu stoi
mama i uśmiecha się do mnie, a ja biegnę do niej, ile sił w nogach, i krzyczę
z radości.
Nie chcę umierać i dlatego skupiam się mocno, kiedy pojawiają się
wirujące kręgi, zamykam oczy i staram się je zatrzymać. Pojawiają się coraz
częściej, i coraz trudniej jest się ich pozbyć, ale wciąż jeszcze potrafię
wyrzucić je z mojej głowy, tylko teraz zostaje po nich przenikliwy ból, ale
on też mija po jakimś czasie i już jest dobrze.
Dzisiaj skończyłem trzynaście lat. Gdybym mógł chodzić, to chodziłbym już
do szóstej klasy, tak jak Agnieszka. Urodziliśmy się o świcie, najpierw ona,
potem długo, długo nic i wreszcie ja, taki mały i pokręcony. Jeszcze wtedy
trochę się ruszałem, ale tak powolutku i słabo, zupełnie inaczej niż moja
siostra. Dlatego mama zaczęła mnie nazywać Żółwikiem. Wkrótce przestałem
się ruszać. Za to rosłem. Bardzo duży urosłem przez te trzynaście lat. Duży
i ciężki. Ciekawe, jaki będzie Petroniusz za trzynaście lat.
Rano wszyscy czworo znaleźliśmy przy swoich nakryciach mikołajkowe
prezenty w niebieskich, papierowych torebkach ze złotymi gwiazdkami. Paweł
rozpakował swój z taką miną, jakby to robił wyłącznie przez grzeczność.
W środku znalazł walkmana ze słuchawkami. Chyba trochę się jednak ucieszył,
bo uśmiechnął się na chwilę i wymamrotał:
- Dzięki, mamuś.
Mama wzruszyła ramionami:
- Podziękuj Mikołajowi.
W mojej paczce była skórzana czapka, pilotka. Mama wyjęła ją z gwiaździstej
torebki i założyła mi na głowę, a potem przyniosła lustro. Wyglądałem jak
taki amerykański aktor w filmie "Złoto dla zuchwałych". Nieźle.
- Fajna - powiedział nawet Paweł.
Papuga dostała nową, już ósmą huśtawkę z dzwoneczkiem, a w mamy
paczce była buteleczka perfum. Przez całe śniadanie siedziałem w pilotce,
mama karmiła mnie kaszą manną i mówiła, że dzisiaj wróci wcześniej, bo
urządza urodzinowe przyjęcie.
Po południu na stole w kuchni stały dwa torty, po trzynaście świeczek
na każdym, na ścianie wisiał pęk różowych baloników, za stołem siedzieli
mama, Paweł, Agnieszka i Marianna, a w mojej głowie pływały w kółko
kolorowe krążki. Pracowałem nad sobą ze wszystkich sił i zdołałem je
zatrzymać, ale czułem, że coś jest inaczej niż zwykle. Marianna rozpakowała
paczkę, którą przyniosła dla mnie, i położyła mi na kolanach książkę. Nie
58
mogłem skupić oczu, żeby przeczytać jej tytuł, wszystko widziałem jak przez
mgłę. Usłyszałem za to zdziwione pytanie mamy:
- Skąd wiesz?
- Że Jaś umie czytać? - powiedziała Marianna. - Tak mi się wydaje.
- Nikt w to nie wierzy - szepnęła mama. - Spójrz, Żółwiku - podniosła
książkę i otworzyła przed moją twarzą. - Marianna napisała ci dedykację.
Nic nie mogłem przeczytać, widziałem tylko szare paski, ale udawałem, że
przesuwam oczami po tekście.
Wreszcie wszyscy zajęli się tortami, więc ja mogłem znowu zająć się
sobą. Chyba wyłączyłem się na jakiś czas, bo kiedy się ocknąłem, Marianny
już nie było. Pawła też nie. Znowu widziałem normalnie, tylko coś mi
rozsadzało głowę od środka.
Mama zmywała naczynia, a Agnieszka siedziała przy stole, przyglądając
się papudze, która chodziła sobie po obrusie i zbierała okruszki tortu.
- Mamo - powiedziała cichutko Agnieszka.
- No, kochanie?
- Wiesz, bo... E, tam. Już nic.
Mama zakręciła kran, wytarła ręce i usiadła obok Agnieszki.
- No powiedz, córeczko.
Agnieszka popatrzyła w okno.
- Nie, to nic ważnego. Tylko... Tata nie chciał tu przyjść ze mną.
- Wiem.
- Powiedział, że nie ma czasu, ale tak naprawdę, to nie chciał.
- Tak.
- Dlaczego? - pociągnęła nosem, a mama objęła ją i przytuliła.
Aga rozbeczała się na dobre.
- Dlaczego nie możecie być razem? - chlipała przez łzy, z twarzą ukrytą
w mamy ramieniu. - Przecież to nie przez ciebie. On też nie ma żadnej...
żadnej... - zacięła się.
- Przyjaciółki - powiedziała mama.
- No. I... i siedzimy sami w tym strasznym mieszkaniu i ja już nie mam
domuuu!
Dalej nie mogła mówić, bo zabrakło jej powietrza. Łkała spazmatycznie,
a mama gładziła ją po głowie w milczeniu.
- No - chrząknęła mama niepewnie - masz teraz dwa domy.
Agnieszka odzyskała zdolność mówienia:
59
- Nieprawda, nieprawda, nieprawda! - wrzasnęła energicznie. - Nie mam
żadnego. I to wszystko przez niego - pokazała na mnie palcem.
- Agnieszko! - nigdy nie słyszałem u mamy takiego tonu, ale Agnieszka
popłynęła już, jak woda przez przerwane wały.
- Tak, taka jest prawda. Nie kłam! - krzyczała. - Gdyby nie on, tata
nigdy by się nie wyprowadził!
Przecież wiedziałem. Więc nie wiem, dlaczego tak mnie kopnęło. Pierwszy
raz ktoś powiedział to na głos.
Znowu nie umarłem. W szpitalu było cicho, spokojnie i strasznie, a na
święta mama przyniosła malutką choinkę i postawiła ją na mojej szafce, na
której nigdy nic nie stało, bo niczego nie potrzebowałem.
Robili mi różne badania, a potem kręcili głowami. Nie wiem dlaczego,
bo nie mówili o tym przy mnie. Raz zawieźli mnie do pokoju ze stalowymi
drzwiami, za którymi była ogromna rura. Naciskali jakieś guziki, drzwi się
otworzyły i z rury wyjechało łóżko. Przełożyli mnie na to łóżko, wjechałem
do rury, a oni zamknęli za mną drzwi. Pomyślałem, że chcą mnie wysłać
w kosmos. W środku było duszno i nieprzyjemnie. Nie wysłali mnie jednak
w kosmos, chociaż, kto wie, może przez chwilę byłem zupełnie gdzie indziej.
Potem mama powiedziała mi, że to tylko jakieś promienie wjechały do
mojej głowy i cały jej środek wyświetlił się na ekranie. Ciekawe, czy na tym
ekranie było widać, jak bardzo się boję, bo w głowie miałem wtedy tylko strach.
Zacząłem się bać, kiedy zrozumiałem, że kolorowe krążki są silniejsze ode
mnie i już nie potrafię ich powstrzymać. Pojawiały się i znikały, kiedy chciały,
wiedziałem, że nic na to nie mogę poradzić, i nawet kiedy ich nie było,
bałem się, że zaraz znowu zaczną krążyć.
Trochę lepiej się czułem, kiedy przychodziła mama. Przychodziła prawie
codziennie, ale tylko na krótko. Pewnie była bardzo zajęta. Siadała na łóżku,
brała mnie za rękę i wydawało mi się, że teraz ona ma w sobie moc, bo
pod wpływem jej dotyku rozlewało się we mnie ciepło i spokój, zupełnie
jakbym zanurzał się w wannie.
W moim pokoju było jeszcze jedno łóżko i na nim leżał chłopiec, który
tak samo jak ja w ogóle się nie ruszał. Miał obandażowaną głowę, podłączony
był do kroplówek i nawet karmili go przez te kroplówki, bo był w śpiączce.
Mama powiedziała, że miał wypadek, ktoś go pobił i nie może się obudzić.
60
Codziennie przychodzili do niego rodzice i jego mama płakała, a ojciec stał,
patrzył przez okno i nic nie mówił. Trwali tak godzinę albo dłużej, potem
ojciec obejmował tę panią ramieniem i wyprowadzał ją.
Którejś nocy ten chłopiec zaczął jęczeć. Obudziłem się i słyszałem, jak
jęczał coraz głośniej. Najpierw się ucieszyłem, że może ta śpiączka już go
opuściła. Pomyślałem, że jego rodzice nie będą teraz tacy, jakby poruszali
się w szarej chmurze smutku. Ale potem zaczął krzyczeć i szamotać się.
Nikt nie przychodził. Było zupełnie ciemno, tylko tuż obok mego łóżka świecił
się bezużyteczny, czerwony przycisk z napisem "Pielęgniarka". Chłopiec
krzyczał coraz głośniej i tak dziwnie, zacząłem się bać o niego i okazało
się, że mam jeszcze mnóstwo miejsca na strach, chociaż dotąd wydawało
mi się, że nie można się bać bardziej, niż ja się bałem.
Pewnie, że z całej siły starałem się wezwać tę pielęgniarkę, ale nic mi
z tego nie wychodziło. Zamiast niej pojawiły się kolorowe krążki.
Następnego ranka łóżko obok mnie było puste. Może go przenieśli na
jakąś inną salę, gdzie są ludzie, którzy mogą się poruszać. Była też inna
możliwość, ale o tym starałem się nie myśleć. Mimo to strach rósł we mnie i rósł.
Przyszła pielęgniarka, wlała we mnie śniadanie, potem był obchód, lekarze
obejrzeli wykres temperatury i poszli sobie, nikt się do mnie nie odzywał,
nawet nie mówili dzień dobry. Tak było zawsze, ale tego dnia akurat bardzo
chciałem, żeby coś mi wyjaśnili. Potem zawieźli mnie na salę ćwiczeń, gdzie
jakaś pani masowała mnie, jak co dzień, bez słowa, jak moja mama, kiedy
ugniatała ciasto na kluski. Po południu mama trzymała mnie za rękę, ale
też nic nie powiedziała o tamtym chłopcu, a ja wciąż bałem się co najmniej
podwójnie.
W szpitalu cały czas myślałem o domu. Patrzyłem przez okno, najpierw na
śnieg, potem na deszczowe przedwiośnie i wiosenne słońce, widziałem, jak
zaczynają się rozwijać liście, najpierw na brzozach, później ha dębach,
i chociaż temperatura w szpitalnej sali była wciąż taka sama, czułem, jak
świat na zewnątrz nagrzewa się i rozjaśnia. Tak samo czułem, a może tylko
wyobrażałem sobie, co się dzieje w naszym bloku i. na naszym podwórzu.
Tęskniłem za panem Władysławem, za czarownicą od kotów, za menelami
z ławki. Myślałem, że dzieci z piaskownicy pewnie trochę podrosły, może
niektóre już wyrosły z piaskownicy, ale z pewnością urodziły się nowe.
61
Zamykałem oczy i widziałem Pawła, który już pewnie nie czyta grubych
książek o rehabilitacji, i byłem ciekawy, czy znalazł sobie nową pasję. Miałem
nadzieję, że otwiera drzwi Mariannie, która na pewno przychodzi odwiedzić
papugę. Wieczory spędzałem w towarzystwie mamy i Pawła, siedziałem razem
z nimi przed telewizorem, słyszałem, jak się śmieją i rozmawiają czasami
słyszałem, jak milczą.
Tylko mama odwiedzała mnie w szpitalu. Paweł nie pojawił się ani razu,
ale przecież miałem tutaj zapewnioną gimnastykę, więc po co miałby
przychodzić.
Któregoś dnia mama się spóźniała, pamiętam, że to był piątek, bo w piątki
zwykle przychodziła trochę wcześniej. Czekałem i czekałem, zamykałem oczy
i widziałem, jak siedzi w pracy, przy jakimś biurku i rozmawia z takim facetem
z brzuchem, za to bez twarzy, pomyślałem, że to pewnie jej szef, potem
zadzwonił telefon, mama podniosła słuchawkę i uśmiechnęła się. Nie wiedziałem,
kto dzwoni, ale byłem zły, bo przecież powinna już wyjść z biura i wsiąść
do tramwaju, żeby przyjechać do mnie. Wreszcie odłożyła słuchawkę, zabrała
swoją torebkę ze skóry pomalowanej na zielono, trochę już ta zieleń wyblakła,
pożegnała się i nagle gdzieś mi zniknęła. Otwierałem i zamykałem oczy,
i w ogóle jej nie mogłem zobaczyć, chociaż bardzo się starałem.
Codziennie sobie wyobrażałem, w co mama jest dzisiaj ubrana i jak
będzie wyglądała, kiedy usiądzie przy mnie na łóżku. Przeważnie trafiałem,
bo rano, zaraz po śniadaniu i mierzeniu temperatury, wędrowałem do domu
i przyglądałem się, jak mama otwiera szafę i wyjmuje z niej sukienkę albo
spodnie. Nie miała dużo różnych strojów, więc było mi łatwiej. A o czwartej,
już po obiedzie i popołudniowych ćwiczeniach, kiedy w szpitalu panowała
cisza i bezruch, prowadziłem mamę za rękę do mojego łóżka. Czasami po
drodze wstępowała jeszcze do jakiegoś sklepu, ale tylko na chwilkę, bo
kazałem jej się spieszyć.
Przed tamtym piątkiem nie zdarzyło się, żeby mi się wymknęła, więc
bardzo się przestraszyłem. Nigdzie nie mogłem jej znaleźć, zajrzałem do
domu, ale tam też nie było nikogo, nawet Pawła.
Przyszła bardzo późno, już po kolacji. Nie była sama. W pierwszej chwili
nie wiedziałem, kim jest ta elegancka, ładna pani, z którą mama weszła do
sali. Poznałem ją dopiero po wzroście. To była pani Jola, ale zupełnie
62
odmieniona. Smukła i wytworna, schudła chyba o połowę, wcale nie wyglądała
na matkę pięciorga dzieci. Twarz miała taką gładką i pogodną. Zupełnie
niechcący pomyślałem, że moja mama wygląda przy niej jak kopciuszek,
wydała mi się taka drobna, niepozorna i poszarzała na twarzy. Tylko w oczach
mama miała coś takiego, czego pani Jola mogła jej zazdrościć. Nie wiedziałem,
co to jest, ale na jej bladej twarzy oczy błyszczały i przemawiały do mnie,
a oczy pani Joli były jak dwie nieme plamki wyblakłego błękitu.
Usiadły na krzesełkach po obu stronach łóżka i tego dnia mama nie
wzięła mnie za rękę. Pani Jola opowiadała o swoich dzieciach, a mama
słuchała jej uważnie i tylko czasami na mnie patrzyła, ale tak, że robiło mi
się ciepło. Potem mama na chwilę wyszła, powiedziała, że musi porozmawiać
z lekarzem, a pani Jola doszła dopiero do Marylki i została jej jeszcze
najstarsza córka do omówienia, ale zamilkła, chociaż bardzo byłem ciekawy,
od kogo Marylka nauczyła się brzydkich wyrazów. Pani Jola nie chciała mi
tego opowiedzieć. I nic innego też nie miała mi do powiedzenia. Wstała
z krzesełka, podeszła do okna i patrzyła na kwitnący za szybą kasztan.
Mama wróciła po chwili, uśmiechnięta i trochę mniej blada.
- Niedługo cię wypiszą - powiedziała do mnie wesoło, zamykając za
sobą drzwi.
Pani Jola spojrzała na nią i też się uśmiechnęła, ale tak dziwnie, jakby
z wahaniem.
- A to sanatorium? - zapytała.
Mama drgnęła, albo tylko tak mi się zdawało. Bąknęła coś pod nosem,
że nie teraz, podeszła do łóżka i położyła mi rękę na czole. Pani Jola nie
dała za wygraną.
- A kiedy? - zapytała.
- Nie wiem, nie chcę o tym myśleć.
Byłem zupełnie spokojny, wiedziałem, że mama nie wyśle mnie do
sanatorium. Ale pani Joli strasznie na tym zależało.
- Małgosiu, powinnaś o tym pomyśleć, wszystko jest załatwione.
- Jak to?
- No, wiem, wiem, ty nie chciałaś o tym mówić, ale rozmawiałam
z Grzegorzem i on się zgodził, więc...
- Słucham? - powiedziała mama. Na jej twarzy zobaczyłem zdumienie.
Wiem, co to jest sanatorium. Byłem tam przez miesiąc, parę lat temu,
wkrótce po tym, jak tata wyszedł z domu, żeby więcej nie wrócić.
63
Mieszkałem w pokoju z kilkoma chłopcami, a na łóżku obok mnie sypiał
Jędrek. Jędrek miał wąziutkie, skośne oczy, płaski nos i śmiał się całymi
dniami. Budził nas codziennie rano przeraźliwym krzykiem "Mama!", i to było
niesprawiedliwe, bo on, krzycząc, ciągle jeszcze spał, a ja już potem nie
mogłem zasnąć. Więc leżałem z otwartymi oczami, wpatrzony w szary sufit
nad moją głową i też krzyczałem, to samo co Jędrek, ale nikt tego nie
słyszał. Jędrek w tym czasie płakał, wył, miotał się na łóżku. Czasami z niego
spadał i to nam obu przynosiło ulgę. Od razu, gdy tylko wydobył się z sennego
koszmaru, zaczynał się śmiać. Śmiał się ze wszystkiego: z tego, że obudził
się na podłodze, z tego, że ja leżę nieruchomo, że za oknem świeci słońce,
że na kołdrze jest plama.
- Jestem głodny - mówił i zanosił się śmiechem.
Czasami, ale bardzo rzadko, przycichał, smutniał, pochylał tuż nade mną
swoją szeroką twarz:
- Kocham cię - wyznawał szeptem i odskakiwał, zapluwając się głośnym
rechotem.
Przestawał się śmiać dopiero wieczorem, po zgaszeniu światła. Leżał
wtedy cicho na swoim łóżku, a jego strach wypełniał szczelnie cały pokój
i mnie też. Chyba nie wiedział, że zaraża mnie swoim strachem, że ja się
boję co najmniej tak samo jak on, bo czasem szukał u mnie pomocy.
Przeczołgiwał się do mojego łóżka, cały drżący przywierał do mojego
nieruchomego ciała, łapał mnie kurczowo za rękę i szeptał: mamusiu, mamusiu.
Uspokajał się i zasypiał, a ja nie mogłem zasnąć, zostawałem z całym jego
i swoim strachem, którego nie potrafiłem się pozbyć, bo nie wiedziałem,
czego się boję.
W nocy zaglądał do nas wychowawca, odklejał Jędrka ode mnie i przenosił
na łóżko, po to, żeby rano mógł znowu obudzić się samotny i przerażony.
Jego mama przyjeżdżała w każdą niedzielę i przywoziła mu paczkę
z jedzeniem. Wkładała to jedzenie do szafki, a Jędrek nawet na nie nie
patrzył. Nie odrywał wzroku od jej twarzy, szarej i zmęczonej, tulił się do
niej, odbiegał na chwilę, żeby z rozbiegu z impetem wskoczyć jej na kolana,
i śmiał się głośno, jak zwykle. Po paru dniach paczka zaczynała śmierdzieć
i w piątek sprzątaczka wyrzucała ją do śmieci.
Oprócz Jędrka niewiele pamiętam z tamtego sanatorium. Mama przyjechała
pierwszy raz dopiero po paru tygodniach, kiedy byłem już prawie nieprzytomny
ze strachu. Rozgniewała się wtedy i krzyczała na naszego wychowawcę, bo
64
nie mogła znaleźć moich ubrań. Co kilka dni sprzątaczka zabierała brudne
rzeczy i potem przynosiła czyste w workach. Ubrania w większości były
podpisane, ale nikt na to nie zwracał uwagi i każdy wybierał sobie z worka,
co chciał. Potem przychodził wychowawca i zakładał na mnie to, co zostało.
Mama machnęła ręką na moje ubrania. Zabrała mnie do domu w tym,
w czym akurat byłem.
- Nigdy więcej - powiedziała, pchając mój wózek do bramy, więc ja
nigdy więcej nie myślałem o tym pobycie w sanatorium. Dopiero teraz, kiedy
pani Jola powiedziała to słowo, przypomniałem sobie kwadratową twarz
wychowawcy i Jędrka, który śmiejąc się i plując, wyznawał mu miłość.
I zobaczyłem, jak ręka wychowawcy z głośnym klaśnięciem dotyka twarzy Jędrka.
Kiedy wróciłem do domu, była wiosna w całej okazałości. Mama powiedziała,
że lekarze znaleźli dobre lekarstwa i nie będę już tracił przytomności.
Rzeczywiście, od jakiegoś czasu krążki w mojej głowie się uspokoiły i widziałem
znowu prawie tak wyraźnie jak dawniej, tylko czasami bardzo bolała mnie głowa.
Mama tego dnia zwolniła się z pracy i przywiozła mnie do domu specjalną
taksówką, w której mieścił się wózek razem ze mną. Po drodze widziałem
zielone drzewa, na klombie przed naszym blokiem kwitły niebieskie i żółte
irysy, a na ławce przy trzecim bloku dostrzegłem łysą głowę grubasa. Kiedy
mama otwierała kluczem drzwi do mieszkania, papuga zaskrzeczała przeraźliwie.
Na nasz widok wykonała tryumfalny lot wokół kuchni i wylądowała w mamy
włosach. Na parapecie stał Petroniusz, taki sam jak przedtem, tylko dwa razy
większy.
I ja też znalazłem się wreszcie na swoim miejscu, przy kuchennym oknie.
Wszystko było jak dawniej, ale pachniało inaczej. Dziwnie. Niepokoił mnie ten
zapach, chociaż myślałem, że to dlatego, że przyzwyczaiłem się do szpitalnych
woni, w końcu nie było mnie prawie pół roku.
Dopiero po chwili przypomniałem sobie. To był zapach taty. Tata zawsze
palił fajkę i jak mieszkał z nami, jego fajki leżały na wszystkich półkach.
Leżały tam jeszcze długo po jego odejściu. Zniknęły dopiero po paru miesiącach.
Teraz taty nie było. Był tylko zapach jego fajki. Nie było też Agnieszki ani
Pawła.
Mama krzątała się po kuchni, a ja po raz pierwszy od dawna próbowa-
łem zmusić ją żeby coś mi powiedziała. Tak bardzo chciałem usłyszeć,
65
dlaczego w mieszkaniu unosi się tatowy zapach. Patrzyłem na nią w skupieniu,
ale ona unikała moich oczu. Mówiłem, że nic mi się nie stanie, jeśli będę
wiedział, jeśli powie to głośno. Przecież dostaję teraz dobre lekarstwa. Jestem
silny.
Pokroiła włoszczyznę na zupę, wrzuciła ją do garnka, zalała wodą
i postawiła garnek na gazie. Potem umyła nóż i deskę, wytarła szmatką stół
i wyciągnęła z kąta szczotkę, chociaż na lśniącej podłodze nie było nawet pyłka.
Zebrała na szufelkę trochę powietrza i starannie wyrzuciła je do kosza
na śmieci.
Mamo, przecież wiesz, o co cię proszę, zawsze wiedziałaś.
Stała tyłem do mnie, przy oknie. Właśnie skończyły się lekcje i znowu
ze szkoły wybiegła chmara dzieciaków, jakby nic się nie zmieniło.
Nowe lekarstwa są znakomite, nawet mi się nie zakręciło w głowie, kiedy
zobaczyłem Pawła i Mariannę, zagadanych i roześmianych.
- Uczą się razem do egzaminów. Marianna bardzo się zmieniła - powiedziała
mama.
- Paweł też - dodała po chwili.
Od razu widziałem, że Marianna się zmieniła. Urosła, buzia jej zeszczuplała,
nie była już tą pyzatą dziewczynką w poplamionym podkoszulku. Nawet szła
inaczej, wyprostowana, z godnością jakby jej ciało nagle nabrało wartości.
Była piękna i Paweł dobrze o tym wiedział. Patrzył w nią jak w obrazek,
a ona przyglądała mu się tak dziwnie, miała w oczach ciepło i czułość.
Chwycił ją za rękę i pobiegli w kierunku naszej klatki.
- Dzień dobry - powiedziała Marianna do mojej mamy, a potem uśmiechnęła
się do mnie:
- Cześć, Jasiu - to nie były już ciche, srebrzyste dzwoneczki, ale cała
orkiestra przedziwnych dźwięków. - Cieszę się, że wróciłeś. Papuga też się cieszy.
Papuga właśnie załatwiła się na poręczy mojego wózka i znacznie lżejsza
pofrunęła do Marianny.
- Cześć - powiedział Paweł ogólnie do wszystkich. - Co na obiad?
- Umyjcie ręce - mama zajrzała do bulgoczącego garnka - zaraz
będzie zupa.
Paweł wyszedł do łazienki.
- Pomogę pani - Marianna umyła ręce przy zlewie, otworzyła szafkę
i wyjęła z niej talerze. - Mogę nakarmić Jasia? - To było zarazem pytanie i oferta.
66
- Butelka jest w lodówce - powiedziała mama bez cienia zdziwienia.
Trochę oszołomiony patrzyłem, jak kręcą się obie po naszej kuchni,
uśmiechnięte i swobodne, jakby robiły to razem od zawsze.
Marianna podgrzewała moją butelkę i opowiadała, że Paweł dostał szóstkę
z klasówki z fizyki, a ona tylko troję, ale jej fizyka nic nie obchodzi, więc
wcale mu nie zazdrości. Wciąż mówiąc, przelała moją papkę z butelki do
kubka, wyjęła łyżeczkę z szuflady i zaczęła mnie karmić.
Siedziała, tuż przy mnie, wlewała jedzenie do moich ust, dotykała mnie.
Ale to była zupełnie inna Marianna. Zupełnie inna od tej, która śniła mi się
co noc, zagubionej, nieśmiałej, delikatnej. Ta Marianna nawet pachniała
inaczej. Ładnie, ale zupełnie inaczej.
Wrócił Paweł i oświadczył, że trójka wynika wyłącznie z jej głupoty, bo
przecież posłał jej ściągawkę.
- Ja nie ściągam - odparła Marianna z godnością i oboje się roześmieli.
Mama w tym czasie napełniła talerze, Marianna wytarła mi twarz i wszyscy
usiedli przy stole.
Było mi trochę smutno, że zniknęła moja Marianna, że zamieniła się w tę
obcą dziewczynę, ale z drugiej strony może jej teraz jest lepiej. Może nie
jest już taka nieszczęśliwa. Tak sobie myślałem, gdy nagle usłyszałem
beztroski głos Pawła:
- O której tata wraca?
Mama podniosła głowę znad talerza i popatrzyła na mnie, ale nie w oczy,
tylko gdzieś niżej, może na nos.
- Mamo? - powiedział Paweł, powędrował oczami za jej wzrokiem i zamilkł.
Spuścił głowę i jadł w milczeniu, coraz wolniej, w końcu nie wytrzymał,
odłożył łyżkę i wyszedł z kuchni.
Marianna grzecznie powiedziała "dziękuję" i wybiegła za nim.
Mama nic nie mówiła. Posprzątała ze stołu, zamyślona i blada, potem
wyciągnęła z dna szafy zakurzoną, białą parasolkę, oczyściła ją i przykręciła do
mojego wózka.
Na dworze pan Władysław podlewał szlauchem trawnik, kwietnik i chodniki,
na nasz widok uśmiechnął się do mamy, porozmawiali chwilę o pogodzie,
że ciepło ale sucho, i poszliśmy dalej. Minęliśmy ostatnie bloki, pomyślałem,
że może jedziemy na basen, ale w budce kasjerki nie było nikogo, a na
zardzewiałej bramie wisiał łańcuch z kłódką. Mama nie zatrzymała się, chociaż
zaraz za basenem skończył się asfalt i ciężko jej było pchać mój wózek po
67
piaszczystej drodze pełnej wybojów i kamieni. Nigdy tu nie byłem, po bokach
gęsto rosły wybujałe chwasty i krzaki akacji, całe w białych kwiatkach. Po
chwili z obu stron drogi zobaczyłem szeregi małych, pokracznych domków,
skleconych z desek albo z dykty. Między domkami wiły się płotki i przegrody,
które wyglądały, jakby były zrobione z różnych rzeczy wygrzebanych ze śmietnika.
- To są ogródki działkowe - odezwała się wreszcie moja mama, a ja
dopiero wtedy zobaczyłem, że na ziemi, obok domków wytyczone są równe
grządki skopanej ziemi, niektóre były już zazielenione, a inne zupełnie czarne.
Gdzieniegdzie rosły małe drzewka o pobielonych pniach.
- Przychodzą tu ludzie z bloków, żeby na chwilę zapomnieć o mieście.
Za ogródkami był brzozowy lasek, a piaszczysta droga zamieniła się
w wąziutką trawiastą ścieżkę. Mama trochę zwolniła, ale i tak zaraz lasek
się skończył. Dalej nie mogliśmy iść, bo drogę przegradzał niebieski płot, za
którym widać było hałdy ziemi, wielkie dźwigi i zaczęte bloki.
- O Boże - powiedziała mama i zawróciła.
Zepchnęła wózek ze ścieżki między brzozy i po paru chwilach znalazła
to, czego szukała: zatrzymaliśmy się na małej polance zalanej słońcem.
Wprawdzie z jednej strony prześwitywał niebieski płot, a z drugiej działkowe
szopy, ale mama ustawiła wózek tak, żebym widział tylko zielone gałęzie.
Rozpostarła koc i położyła się na plecach, z zamkniętymi oczami, myślałem,
że zasnęła, ale nie. Otworzyła oczy i patrzyła w górę, na niebo, jak kiedyś
na basenie. Potem wyciągnęła z torby książkę i zaczęła głośno czytać
0 chłopcu, który żył dawno temu we Francji, był sierotą, a przybrany ojciec
z biedy sprzedał go wędrownemu kuglarzowi. Okropnie smutna była ta historia
1 mama co chwila przerywała czytanie, żeby wytrzeć sobie nos.
A mnie to naprawdę wciągnęło. Zamieniłem się w tego chłopca, wędrowałem
po francuskich wioskach ze starym aktorem i trzema psami, urządzaliśmy
przedstawienia na jarmarkach i zaprzyjaźniliśmy się, a on uczył mnie czytać,
pisać i liczyć.
Dopiero jak mama zamknęła książkę, poczułem, że zrobiło się chłodno
i szaro, że jestem głodny i że spędziliśmy na tej łączce całe popołudnie, aż
słońce zamieniło się w czerwoną kulę zawieszoną nisko nad horyzontem.
- Musimy wracać, Żółwiku - powiedziała mama z westchnieniem, ale
wciąż siedziała na kocu, wygładzając okładkę książki.
Popatrzyła mi w oczy po raz pierwszy dzisiaj i przez moment miałem
wrażenie, że w jej wzroku jest coś takiego, co już kiedyś widziałem, dawno
68
temu, w skośnych oczach Jędrka. Strach? To była króciutka chwilka, chyba
tylko mi się zdawało.
Tata siedział w fotelu przed telewizorem, w szarej marynarce w drobniutką
kratkę, krawacie i błyszczących pantoflach. Na nasz widok odłożył gazetę.
- Co się z tobą działo? - powiedział do mamy z wyrzutem. Nie przywitał
się ze mną, może mnie nie zauważył, a mama nie zdążyła mu powiedzieć,
że jestem, bo w pośpiechu biegła do kuchni.
- Już, już - zapewniła uspokajająco - zaraz będzie kolacja.
Zabrała mnie ze sobą, więc widziałem, jak naprawdę w błyskawicznym
tempie rozstawia talerze i robi herbatę. Po chwili tata, Agnieszka i Paweł
siedzieli przy stole, a mama stała przy kuchence i chyba gotowała dla mnie
jedzenie.
Nikt się nie odzywał. Słychać było tylko brzęk sztućców i ciche kwilenie
papugi, która przyglądała się nam zza krat swojej klatki.
- Może wreszcie usiądziesz - powiedział tata.
Agnieszka podniosła głowę znad talerza, a Paweł, przeciwnie, pochylił
swoją jeszcze niżej.
- Tak, już kończę - mama zgasiła gaz i posłusznie zajęła krzesło. Ssało
mnie w brzuchu, ale to był drobiazg w porównaniu z tym, co działo się
w mojej głowie. Wiedziałem, że każde z nich milczy na mój temat, i ciężar
tego milczenia ugniatał moją czaszkę, napompowaną lekarstwami. Przez chwilę
nawet zatęskniłem za wirującymi krążkami.
Wreszcie Paweł spojrzał na zegarek, szurnął krzesłem i wstał. Wszyscy
patrzyliśmy na niego, a on nalał kaszy do kubka i podszedł do mnie z łyżeczką.
- Zostaw, Pawełku - powiedziała mama - zaraz to zrobię.
- On jest głodny - mruknął Paweł. - O tej porze zwykle leży w łóżku.
Zaczął mnie karmić, w kompletnej ciszy. Nawet sztućce już nie brzękały
i papuga przestała narzekać na swoją niewolę.
- Święty Paweł - syknęła w końcu Agnieszka i rzuciwszy ze złością
widelec, wybiegła z kuchni.
Po chwili tata dopił herbatę, wytarł usta serwetką, odchrząknął, powiedział
"dziękuję" i opuścił kuchnię spokojnym krokiem, a mama tkwiła na swoim
krześle, jakby się bała, że jeśli tylko się poruszy, ściany i sufit zwalą się na
nasze głowy.
69

T
Paweł odstawił pusty kubek.
- Chodź, mama, trzeba go wykąpać.
Tę noc spędziłem w pokoju Pawła, na jego tapczanie. Paweł spał na
podłodze. Ustalili to z mamą w łazience, szeptem, żeby nikomu nie przeszkadzać.
Właściwie to Paweł ustalał, a mama tylko kiwała głową.
Nigdy nie spałem w tym pokoju. Jak byłem mały, moje łóżko stało
w pokoju Agnieszki. Potem, kiedy tata się wyprowadził, mama kupiła mi
tapczan i ustawiła w dużym pokoju, obok swojej wersalki i telewizora. Ale
znałem pokój Pawła, bo przez jakiś czas, dzięki pani Krysi, odwiedzałem go
niemal każdego dnia. Pani Krysia zawsze mówiła, że takiego bałaganiarza
jak Paweł, to jeszcze nie widziała. Codziennie musiała zbierać z podłogi jego
porozrzucane ubrania, książki, komiksy i papierki po cukierkach.
Ale Paweł chyba z tego wyrósł, bo teraz w jego pokoju był porządek.
Książki stały na półkach, płyty w przegródkach, na biurku leżały zeszyty
poukładane w równych kupkach i nawet szafa była zamknięta, a nie rozwalona
na oścież, jak dawniej.
Mama pocałowała mnie na dobranoc i wyszła, a Paweł zapalił małą
lampkę przy biurku, założył sobie słuchawki na uszy i chyba się uczył.
Próbowałem zasnąć, bo co innego mógłbym robić. Chciałem, żeby mama
poczytała mi jeszcze trochę o tym francuskim chłopcu, bo byłem ciekawy,
czy on odnajdzie swoją prawdziwą rodzinę. Ale mama nie miała czasu, więc
sam zamieniłem się w tego chłopca i nawet jak umarł mój opiekun, stary
aktor, robiłem wszystko, żeby moja rodzina mnie nie znalazła.
Po kilku dniach ustalił się nowy rytuał. Paweł przemeblował swój pokój.
Wepchnął tam mój tapczan i metalowe łóżko do ćwiczeń, więc zrobiło się
tak ciasno, że wózek już z ledwością się mieścił. Mama wstawała wcześnie
rano, ubierała mnie, przenosiła na wózek i stałem w tym zatłoczonym pokoju,
aż oni zjedli śniadanie. Kiedy za tatą i Agnieszką zamknęły się drzwi, mama
albo Paweł przestawiali mnie do kuchni i karmili śniadaniem, szybko, z butelki,
bo było już późno. Potem mama wybiegała pędem do pracy, a zaraz potem
Paweł szedł do szkoły. Przedtem, jeśli nie zapomniał - ale przeważnie
pamiętał - otwierał klatkę papudze, żeby mogła sobie polatać.
70
W południe przychodziła pani Krysia, wyglądała trochę lepiej, niż jak ją
ostatnio widziałem, i znowu dużo mówiła, chociaż wcale nie była wesoła.
- No i proszę - kiwała głową - wrócił pan inżynier. Tyle lat, a ja zawsze
powtarzałam pani mecenas, że wróci. Cały i zdrowy. Dobrze zrobił, bo ręka
boska karze takich, co rodzinę zostawiają.
Wiedziała, co mówi. Jej męża kara boska nie ominęła. Wjechał w drzewo
na swoim motorze i połamał sobie nogi. Teraz obie miał zagipsowane, siedział
na wózku, tak jak ja, więc pani Krysia miała nad nim nieograniczoną władzę.
Ale umiarkowanie ją to cieszyło.
- Cichy taki się zrobił, markotny. Tylko w telewizor by się gapił całymi
dniami. I pocieszałam, i dogadzałam mu, jak lubił. Pani doktor z piątego
premię mi dała, to schabowe usmażyłam. W bułeczce, a jakże, zawsze
dawniej chwalił i dokładkę prosił. A teraz co? Nawet dziękuję nie powiedział.
Wczoraj pomyślałam, że może jak się rozeźli, to przełamie go w środku
i wreszcie się odezwie, ale gdzie tam. Kotlety jajeczne zrobiłam, dawniej go
po tym mdliło i nie pozwalał, chociaż ja to nawet lubię takie. Patrzył
w telewizor i zjadł, ani się spojrzałam. I co z takim robić? A ty, ptaszku,
już wcale się mnie nie boisz. Miła jesteś kruszyna, żebyś tylko tak nie brudziła
wszędzie.
Na papudze, rzeczywiście, nawet odkurzacz nie robił już wrażenia. Czasem
udało jej się wylądować na ramieniu albo na głowie pani Krysi, chociaż ta
oganiała się ścierką. A na koniec sprzątania pani Krysia siadała na chwilę
przy stole w kuchni, dawała jej z ręki okruszki i drapała w czubek.
Od dawna myślałem, że nasza papuga powinna mieć jakieś imię, ale
czekałem, aż ktoś je wymyśli, bo nie chciałem, żeby było tak jak z Petroniuszem.
- Trzeba podlać kaktusa - mówiła czasem mama i w pierwszej chwili
nie rozumiałem, o co jej chodzi. A ona mówiła o moim Petroniuszu. Tylko
ja wiedziałem, że on się nazywa Petroniusz.
Jakoś nikt nie wpadł na to, żeby dać papudze imię. Nawet Marianna.
Mówili o niej zawsze z małej litery: ptaszek, ptaszysko, albo zwyczajnie,
papuga. Pani Krysia, jak była w dobrym humorze, nazywała ją "kruszyna",
a jak w złym, to mamrotała pod nosem "obsraluch". Kruszyna mi się nawet
podobała, ale może to brzmi trochę za sucho.
Pani Krysia musiała zmienić cały system sprzątania. Papuga tak ją
polubiła, że nie chciała już siedzieć w klatce i nie można było otworzyć
okien. Więc pani Krysia najpierw odkurzała jeden pokój w towarzystwie papugi,
71
potem przenosiła swój sprzęt do drugiego, a papuga leciała za nią. Wtedy
pani Krysia szybko biegła z powrotem, zamykała za sobą drzwi i otwierała
okno w pierwszym pokoju, żeby się wywietrzył. Śmiać mi się chciało z tego,
jak grubiutka pani Krysia bawi się w berka z papugą.
Paweł prawie zawsze przychodził po szkole z Marianną. Odgrzewali sobie
obiad, który mama przygotowywała poprzedniego dnia wieczorem, karmili mnie,
a potem rozkładali książki i zasiadali przy kuchennym stole, pewnie dlatego,
że w Pawła pokoju nie było miejsca. Czasami, jak było ciepło, zabierali
książki, zeszyty i mnie na dwór. Ja sobie stałem pod akacją a oni leżeli
obok na trawie i wkuwali.
Oboje chcieli zdawać do tego samego liceum. Marianna była lepsza
z polskiego, za to Paweł pomagał jej w matematyce. Chociaż "pomagał" to
chyba niedobre słowo. On na nią wrzeszczał. Dostawał furii, kiedy nie potrafiła
powiedzieć, o której jakiś pociąg przyjedzie do miejscowości B, tak jakby to
w ogóle miało jakiekolwiek znaczenie. Na początku nic z tego nie rozumiałem,
ale potem chyba chwyciłem, o co chodzi w tych pociągach, i gdybym mógł,
tobym jej podpowiedział, że po dwóch godzinach i piętnastu minutach.
Nauczyłem się też przy nich trochę trygonometrii i gramatyki.
Czasami Marianna obrażała się na Pawła, jeśli nazwał ją głąbem albo
kretynką.
- Nie odzywam się do ciebie - mówiła i zwracała się do mnie:
- Słyszałeś, Jasiu, jak on mnie nazwał? Zachowuje się jak prymitywny cham.
- No, nie wygłupiaj się - bąkał Paweł. - Poniosło mnie. Bo jak można
tego nie rozumieć?
Ale Marianna nie dawała się tak łatwo przeprosić. Otwierała zeszyt od
polskiego i opowiadała mi o związkach frazeologicznych albo o budowie zdania.
- Proste, prawda, Jasiu? A niektórzy nie są w stanie tego pojąć.
To było ciekawe, czego oni się uczyli, i zacząłem trochę żałować, że nie
chodzę - raczej nie jestem chodzony - do szkoły. Siedziałbym sobie cicho
w kąciku i nikomu nie przeszkadzał, tylko słuchał. Nawet ławki bym nie
potrzebował. Ale zaraz pomyślałem, że to nie miałoby żadnego sensu, i to
z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że i tak mam przecież umrzeć,
a po drugie, co z tego, że czegoś bym się nauczył, jeśli miałbym to tylko
w sobie i nic nie mógłbym z tym zrobić. To tak jak z moim czytaniem. Nic
nie wynika z tego, że umiem czytać, tyle że kiedyś wystraszyłem tym
Mariannę.
72
W każdym razie bardzo lubiłem słuchać, jak oni się uczą Marianna
z Pawłem, i dowiadywać się różnych rzeczy, o których nigdy nie myślałem.
Wiele wydawało mi się do niczego niepotrzebnych, ale pewnie się myliłem,
bo przecież jest tyle spraw, o których nie mam w ogóle pojęcia.
Takie sprawy były zawsze i wszędzie. Nie tylko w tej nauce, ale w życiu.
W przeszłości i przyszłości, a nawet w teraźniejszości. I nie było sposobu,
żebym się o nich dowiedział, chociaż dotyczyły właśnie mnie. Chciałem, żeby
mama z tatą usiedli kiedyś przy stole w kuchni i zrobili powtórkę do egzaminu
ze swojego życia. Mogliby nawet wrzeszczeć na siebie, jak Paweł, i obrażać
się, jak Marianna. Ale chciałem usłyszeć od nich, o co w tym wszystkim
chodzi. Ciekaw jestem, czy wiedzą?
A oni milczeli. Może i rozmawiali ze sobą, ale tak, żebym przypadkiem
niczego nie usłyszał. Bardzo dbali o moje uszy.
Więc zamiast o życiu słuchałem o twierdzeniu Pitagorasa i o "Panu
Tadeuszu", to taka gruba książka, cała do rymu.
Marianna na koniec nauki sprzątała klatkę papudze i wychodziła, a wtedy
Paweł robił mi gimnastykę. Już wcale się z tym nie krył. Przestał traktować
mnie jak misję, byłem teraz jego dobrowolnym obowiązkiem. Może nawet
dzięki mnie udawało mu się czasami uniknąć różnych nieprzyjemnych rzeczy,
na przykład wyrzucania śmieci albo zmywania naczyń.
- Pawełku, skocz po cukier, bo zapomniałam kupić - wołała mama.
- Niech Agnieszka skoczy - odpowiadał. - Ja teraz z nim ćwiczę.
I już nikt nie miał do niego pretensji. Agnieszka wprawdzie mówiła, że
ona nie może, bo musi się uczyć, ale to była kiepska wymówka w porównaniu
z tym, że Paweł "z nim ćwiczy".
Przy okazji zauważyłem, że najczęściej jestem zaimkiem. Tylko dla mamy
byłem Żółwikiem. No i Marianna mówiła "Jasiu", ale teraz nie byłem już
pewien, czy mówi do mnie. Raczej stanowiłem jakieś pośrednie ogniwo w jej
komunikacji z Pawłem.
W trakcie naszej gimnastyki wracała mama i przyjeżdżał tata z Agnieszką.
Aga chodziła ciągle do tej innej szkoły, do której tata ją przeniósł, jak
postanowiła z nim zamieszkać, więc tata codziennie ją zawoził i przywoził.
Zaraz po powrocie zamykała się w swoim pokoju. Rzadko ją widywałem, ale
miałem wrażenie, że cała jest wypełniona złością. Przy kolacji siedziała
naburmuszona i w ogóle się nie odzywała.
73
Kolacja to była jedyna pora dnia, którą spędzaliśmy razem. Cała rodzina,
nawet ja. Mama karmiła mnie trochę wcześniej, a potem siadała z nimi przy stole.
Wydawało mi się, że mama próbowała powoli oswajać tatę z moją
obecnością. Pewnie uważała, że tata, tak jak papuga, musi się przyzwyczaić.
Więc nie usuwała mnie całkiem z jego pola widzenia. Podczas kolacji mój
wózek stał trochę z boku, tak że tata nie musiał na mnie patrzeć, ja za to
widziałem jego policzek i ucho. Już nikt nie rzucał widelcami, wszyscy
zachowywali się kulturalnie, a nawet dystyngowanie.
- Poproszę sól - mówili.
- Proszę.
- Dziękuję bardzo.
Agnieszka trzymała łokcie przy sobie i ani jej w głowie było wylizać talerz
po sosie z gołąbków, co dawniej czasami się zdarzało. Nawet papuga,
zamknięta w klatce, zachowywała stosowne milczenie.
Tata przyzwyczajał się bardzo powoli. Po dwóch tygodniach uśmiechnął się
do mamy i powiedział jej, że gotuje jeszcze lepiej niż dawniej. Mama aż się
cała rozjaśniła, ale tata już nic więcej nie powiedział.
W dniu egzaminów Marianna przyszła do nas rano w białej bluzce
i czarnej, długiej spódnicy. Wyglądałaby jak dorosła osoba, gdyby nie to, że
na nogach miała tenisówki, na twarzy czerwone plamy i cały czas kręciła
guzik przy bluzce, jakby chciała go urwać.
- Nie denerwuj się - mówił Paweł.
- Wcale się nie denerwuję.
Za to ja się denerwowałem, ale niepotrzebnie, bo oboje zdali do swojego
wymarzonego liceum. Cieszyłem się bardzo, ale też trochę żałowałem, że
skończyły się moje korepetycje. Marianna zaraz pojechała do swojej mamy
do Ameryki, a po paru dniach Paweł i Agnieszka też wyjechali na obóz.
Tego wieczoru przy kolacji byliśmy tylko we trójkę i chociaż wokół stołu
było dużo miejsca, mój wózek nadal stał za plecami taty. A tata skończył
jeść i zrobił coś, czego się zupełnie nie spodziewałem. Wyciągnął rękę
i dotknął mamy policzka. Mama się zarumieniła, przytrzymała jego rękę i tak
siedzieli, patrząc sobie w oczy, aż mama szepnęła:
- Poczekaj, tylko go wykąpię.
Tata mruknął "mhm", zabrał rękę i sięgnął po gazetę.
74
- Pomożesz mi? - zapytała mama, wstając od stołu. - Taki ciężki się zrobił.
Tata milczał przez chwilę, a potem powiedział, całkiem spokojnie:
- Kiedy wreszcie skończysz się zastanawiać?
Mama spuściła głowę, szepnęła:
- Przepraszam, pójdę po panią Krysię.
Ale tata nie pozwolił jej wyjść.
- Słuchaj, musisz się wreszcie zdecydować. Nie rozumiem, czemu się
upierasz. To bardzo dobry dom. Sprawdzony. Jola specjalnie tam pojechała.
Mówi, że jest czysto, miły personel, lekarz na miejscu.
- Co ty wygadujesz? - nigdy jeszcze nie widziałem kogoś tak bladego,
jak mama w tej chwili. Ale w ogóle niedużo widziałem.
- Nie udawaj idiotki. Dobrze wiesz, o czym mówię. Ile to może jeszcze
potrwać? Miesiąc? Dwa? Wszystko jedno. On umiera i ja nie chcę, żeby
moje dzieci musiały to oglądać. Im prędzej go odwieziemy, tym lepiej.
- Przestań - powiedziała mama, wskazując na mnie brodą. - Wyjdźmy stąd.
- Co to ma za znaczenie? Co ty sobie ubzdurałaś? Przecież on nic nie
rozumie - powiedział jeszcze tata, ale mama wypchnęła go z kuchni
i zamknęła drzwi, więc potem słyszałem już tylko ich podniesione głosy, słów
nie mogłem rozróżnić.
Do tego, że umieram, zdążyłem przywyknąć przez ostatnich trzynaście lat
i nie robiło to na mnie specjalnego wrażenia, tym bardziej że wcale nie
czułem się jakoś szczególnie umierający. W tym, co tata powiedział, bardziej
mnie zastanowiło, że, jego zdaniem, ja nic nie rozumiem. Wydawało mi się,
że rozumiem. Zrozumiałem nawet trygonometrię, i to chyba lepiej niż Marianna.
Tak naprawdę, to tylko mama wie, że rozumiem wszystko, co się dzieje
dookoła mnie.
Przez jakiś czas wydawało mi się, że Marianna też wie. Przecież
opowiadała mi różne rzeczy i nawet odkryła, że umiem czytać. Tylko że
Marianna się zmieniła. Może wtedy wiedziała, ale teraz już nie wie. Wyleciało
jej to z głowy? Może to miało jakiś związek z moją mocą, którą przez chwilę
władałem? Ale moja moc zniknęła i Marianna przestała na mnie zwracać
uwagę.
Pani Krysia też do mnie mówi, ale ona mówi nawet do papugi, więc
chyba nie zastanawia się nad tym, czy ja rozumiem, czy nie.
No i menele. Oni ze mną rozmawiali uprzejmie i dziękowali za gościnę,
ale byli tak pijani, że chyba było im wszystko jedno, do kogo mówią.
75
^
No więc zostaje tylko mama. Ale ona woli, żebym pewnych rzeczy nie
wiedział. Chyba chce mnie chronić w ten sposób, a ja chcę wiedzieć jak
najwięcej. Dlatego wcale nie byłem zadowolony, że wyszli do pokoju. Znowu
będę się musiał domyślać, o czym mówią, i znowu mogę się pomylić.
Za drzwiami ucichło i mama weszła do kuchni, żeby mnie zabrać do
łazienki. Miała czerwone oczy, ale była zupełnie spokojna. Myła mnie gąbką,
na wózku, pewnie nie chciała z takimi oczami iść po panią Krysię.
W pewnej chwili usłyszeliśmy z przedpokoju głos taty:
- Wychodzę!
I trzasnęły drzwi.
Na dobranoc mama dokończyła mi czytać tę książkę o francuskim chłopcu.
On miał jednak kupę szczęścia, bo jak wreszcie trafił na ślad swojej rodziny,
to się okazało, że wszyscy zmarli, została tylko jego mama.
Już więcej nie słyszałem, żeby się kłócili, bo w ogóle ze sobą nie
rozmawiali. Tata wracat późno, jadł kolację, jak zwykle tyłem do mnie, potem
mówił "dziękuję" i zadawał mamie tylko jedno pytanie: "Zdecydowałaś się?".
Mama milczała, więc on wychodził z kuchni i czytał gazetę przed
włączonym telewizorem. Przychodziła pani Krysia, razem z mamą kąpały mnie
w wannie i mama czytała mi na dobranoc, a potem kładła się spać obok
mnie, na tapczanie Pawła.
W ogóle nie rozumiałem, po co tata wrócił do domu. Może tam, gdzie
mieszkał, nie było telewizora.
Tymczasem zrobiło się lato i pani Krysia wywoziła mnie na dwór, kiedy
skończyła robić porządek. Stałem pod akacją, a ona sprzątała u pani doktor
z piątego piętra. Słońce świeciło, tak jak rok temu, w piaskownicy pustki, bo
wakacje, a na klombie kwitły dziwne żółto-czerwone kwiaty, których przedtem
nigdy nie widziałem. Drażniły mnie te kwiaty i nie chciałem na nie patrzeć,
ale musiałem, bo nie było nic innego do oglądania. Nawet czarownica od
kotów nie pokazała się ani razu. Może już umarła? Kotów też nie było
i zastanawiałem się, co się z nimi stało, aż zauważyłem, że na piwnicznych
okienkach pojawiła się gęsta, metalowa siatka. To nie była jedyna zmiana
na naszym podwórku. Zniknęła też ławka przy trzecim bloku. Pan Władysław
wziął się na sposób i załatwił problem elementu sikającego w windzie i kotów
sikających w piwnicach.
76
Za to pojawiły się białe tablice z wielkimi napisami, że zabrania się grać
w piłkę, zabrania się chodzić po trawnikach i zabrania się spożywać alkohol
na terenie posesji.
Te tablice też mnie drażniły i też musiałem na nie patrzeć. Po paru
dniach wiedziałem już, ile liter jest w każdym zakazie, zrobiłem rozbiór logiczny
i gramatyczny każdego zdania i zaczynała mnie boleć głowa, jak tylko pani
Krysia kończyła sprzątać i zbliżała się pora mojego spaceru. Siedziałem pod
parasolką z zaciśniętymi powiekami, ale nawet wtedy widziałem białe tablice
i krzyczące, żółto-czerwone kwiaty.
Czułem, że dzieje się ze mną coś dziwnego. Wszystko dookoła zrobiło
się takie ostre, kanciaste i nieprzyjazne. Myślałem, że to przez te lekarstwa,
które teraz biorę i dzięki którym zniknęły wirujące krążki. A z dwojga złego
wolałem już wirujące krążki i nicość, w którą po nich zapadałem, niż ten
zimny, obcy świat dookoła mnie.
Moje lekarstwa stały na półce w kuchni i mama po każdym karmieniu
odliczała na łyżeczce kilka kropli, żeby wlać mi je do gardła. Bez przerwy
rozmyślałem, co zrobić, żeby o tym zapomniała albo żeby te lekarstwa w jakiś
cudowny sposób zniknęły. Codziennie wpatrywałem się w buteleczki na półce
i kazałem im przesuwać się powolutku do krawędzi, a potem spadać na
podłogę z brzękiem i rozbijać się w drobny mak. Ani drgnęły, więc po paru
nieudanych próbach skupiłem się na mamie, żeby wypuściła z rąk buteleczkę
albo żeby zachwiała się, zmierzając ku mnie z lekarstwem na łyżeczce.
Prosiłem ją błagałem, ale nawet jeśli spojrzała przypadkiem w moje oczy,
nic w nich nie widziała. Byłem pewien, że to przez te lekarstwa straciłem
do reszty moją moc, a ponieważ nie miałem mocy, nie potrafiłem sprawić,
żeby mama przestała mnie nimi karmić. To błędne koło powodowało, że
chwilami niemal wpadałem w rozpacz.
Pewnego dnia wydało mi się, że przynajmniej papuga odebrała moje
sygnały. Pani Krysia już kończyła sprzątać i usiadła sobie na chwilę przy
stole. Papuga zwykle przylatywała do niej i kazała się drapać w czubek, ale
tym razem poleciała prosto na półkę z lekarstwami, żeby zrobić tam wielką
zieloną kupę. Pani Krysia zerwała się z krzykiem i machnęła ścierką. Chciała
tylko przestraszyć papugę, ale przy okazji spełniła moje marzenie. Jedna
buteleczka spadła na podłogę i z fantastycznym hukiem rozbiła się na
drobniutkie kawałki.
77
Aż coś we mnie zagrało z radości. Koniec z lekarstwami. Teraz wszystko
będzie jak dawniej. Odzyskam moją moc i mama znowu będzie rozumiała,
co do niej mówię.
Ale pani Krysia złapała się za głowę i zaczęła lamentować, że ojej, co
ona narobiła, a potem zwyczajnie zadzwoniła do mamy. Mama przyniosła do
domu nową buteleczkę, pełną po brzegi, i starannie ustawiła ją na półce.
Któregoś popołudnia przyszła pani Jola z częścią swojej gromadki.
Przyprowadziła dwie najstarsze dziewczynki i najmłodszego chłopca, który miał
już ponad rok, dreptał nieporadnie na grubych nóżkach i ciągle się przewracał,
a mama z panią Jolą śmiały się z niego.
Dziewczynki najpierw siedziały grzecznie na krzesłach, każda z nich
trzymała w garści lalkę z długimi nogami i biustem. Jadły ciasteczka
i bezskutecznie próbowały zainteresować sobą papugę, ale w końcu im się
znudziło. Spełzły z krzeseł na podłogę przed moim wózkiem i udawały, że
lalki ze sobą rozmawiają. Lalka Marylki zatrzymała się przed moją nogą
i powiedziała:
- O! Co to jest? To chyba zaczarowana góra, na której stoi zamek,
a w zamku mieszka zły potwór.
I zaczęła się wspinać po mojej nodze, mówiąc dalej:
- Muszę zabić potwora i uwolnić zaklętego rycerza, który mieszka w złotej
komnacie. On ma na imię Jaś i nie może mówić, bo potwór mu zabronił.
- Ja ci pomogę - powiedziała druga lalka i wdrapała się na moją drugą nogę.
- Co wy robicie?! - krzyknęła nagle pani Jola. - Marylko, tak nie wolno,
dajcie mu spokój.
Dziewczynki odwróciły się ode mnie ze spuszczonymi głowami. A już
myślałem, że się uda.
Potem przyszedł tata i nawet uśmiechnął się na widok pani Joli.
Porozmawiali chwilę o pogodzie i co w ogóle słychać. Mama nalewała właśnie
herbatę do filiżanki, kiedy pani Jola klepnęła się ręką w czoło:
- Och, byłabym zapomniała. Ktoś mi mówił o takim świetnym domu
opieki, zupełnie niedaleko.
Dobrze wiedziałem, że wcale by nie zapomniała, bo tylko po to tu
przyszła. Mamie nawet ręka nie drgnęła. Skończyła nalewać i podsunęła tacie
filiżankę.
78
Pani Jola zachwalała dom opieki, jakby prowadziła akwizycję, i w ogóle
jej nie wzruszało, że mama milczy jak zaklęty rycerz, a tata przykleił sobie
do twarzy ironiczny grymas.
Opowiedziała już, że pokoje są słoneczne i przestronne, a pielęgniarki
chodzą w seledynowych fartuchach, i chyba wreszcie zauważyła, że coś jest
nie tak, bo przerwała.
- No, o co chodzi? Grzegorz? Przecież szukacie dla niego miejsca?
- Przepraszam was na chwilę - powiedziała mama i wytoczyła z kuchni
mój wózek razem ze mną oczywiście.
Zostawiła mnie w pokoju Pawła i poszła sobie. Byłem zły. Dlaczego nie
mogę posłuchać o domu opieki? Mama chyba nie rozumie, że wcale się nie
boję słuchać takich rozmów i nie sprawia mi to przykrości. Wiem, czego
mogę się spodziewać po tacie i po pani Joli. I wiem, że mama w ogóle
nie bierze pod uwagę takiej możliwości, żeby mnie wysłać do jakiegokolwiek,
nawet najlepszego pod słońcem domu opieki. Wiem, bo mi obiecała. Powiedziała:
"nigdy więcej", i oboje o tym pamiętamy.
Ale po chwili usłyszałem, że pani Jola żegna się w przedpokoju, pakuje
wszystkie swoje dzieci i wychodzi. I jak tylko zamknęły się za nią drzwi, tata
krzyknął:
- To jakiś absurd! Jak ty się zachowujesz? Ona chce nam pomóc, a ty
ją wyrzucasz z domu?! Ciebie też trzeba zamknąć w zakładzie.
- Nie krzycz - powiedziała mama.
- Wróciłem - krzyczał dalej tata - bo uznaliśmy, że tak będzie lepiej
dla dzieci. Ale jego miało tu nie być. Tylko dlatego wróciłem. Lekarze
zapewniali, że to już koniec!
- Jak możesz... - mama próbowała coś wtrącić, ale tata ją zagłuszył.
- Nie wytrzymam tego dłużej! - piszczał histerycznie. - Butelki ze
smoczkami w lodówce, przecierane zupki, śmierdzące pampersy w łazience.
Niemowlak, który waży sześćdziesiąt kilo...
- To jest twój syn - powiedziała mama, ale tata chyba nie usłyszał.
- ... i na dodatek ciągle umiera!
Tym razem jednak to mama nie wytrzymała. Skrzypnęły drzwi.
- Wyjdź stąd - powiedziała dosyć głośno - i wróć, jak się uspokoisz.
Wrócił w środku nocy, rzeczywiście spokojny, tylko całkiem pijany. Wiem,
bo obudził nas jakiś stuk w przedpokoju i mama wstała z łóżka zobaczyć,
co się dzieje.
79
- O Boże, Grzesiu, jesteś zupełnie pijany - powiedziała.
- Niezupełnie - odparł tata.
Zmartwiłem się, bo jak dotąd, to pijanych widziałem tylko tych panów
z ławki przy trzecim bloku i wydawało mi się, że inni ludzie nie bywają
pijani. A już na pewno nie mój tata. Więc od razu wyobraziłem sobie tatę,
jak siedzi na ławce obok grubasa i razem opróżniają butelkę. Dopiero potem
przypomniałem sobie, że ławki już nie ma, i zmartwiłem się jeszcze bardziej,
bo nie wiedziałem, co tata teraz ze sobą zrobi.
- Połóż się - usłyszałem mamę. - Pościelę ci łóżko.
- Nie - tata chyba nie był śpiący. - Musimy porozmawiać.
- Jest trzecia w nocy.
- Przemyślałem wszystko i chciałem cię przeprosić.
- W porządku. A teraz idź już spać.
- Małgosiu! Słyszysz? Przepraszam cię! Jestem nędznym, złym człowiekiem.
Czy w ogóle jestem człowiekiem? Nie. Jestem gorszy od zwierzęcia. No,
może nie gorszy, taki sam.
Tata mówił i mówił, a mama już mu nie przerywała. Chyba naprawdę
chciał coś powiedzieć, ale był za bardzo pijany i wątek mu się rozjeżdżał.
Powiedział między innymi, że ona go oszukała, bo nie uprzedziła go przed
ślubem, że jest aniołem, a on wcale nie chciał się żenić z aniołem, tylko
z normalną kobietą. I że bardzo kocha swoje dzieci, i chciałby im oszczędzić
wszystkich zmartwień, i mieć szczęśliwą rodzinę, i tak by mogło być, gdyby
nie on, czyli ja. Bo tata nie potrafi się ze mną pogodzić, to znaczy z tym,
że ja jestem, a już najgorsze, że jestem, ale jakby mnie nie było, a wciąż
jestem, i tu się całkiem zaplątał. Mówił coraz bardziej bełkotliwie, że to
wszystko jest dla niego za trudne, a w końcu chyba zaczął szlochać i mamie
wreszcie udało się zapakować go do łóżka.
Wróciła potem do mnie i zobaczyła, że leżę z otwartymi oczami, bo nawet
nie chciało mi się udawać, że śpię. Pogłaskała mnie po policzku, ale nic nie
powiedziała. Położyła się na łóżku Pawła. Wiedziałem, że leży, tak jak ja,
z otwartymi oczami i patrzy w okno, za którym robi się coraz jaśniej i smutniej.
Była ładna pogoda i prawie codziennie, zaraz po powrocie z pracy, mama
zabierała mnie na spacer do brzozowego zagajnika. Nie były to już takie
długie spacery, jak tamten pierwszy, i nie czytała mi już książek, tylko
80
powolutku przetaczała mój wózek między ogródkami działkowymi, które wcale
nie wyglądały tak okropnie, jak za pierwszym razem. Wszystkie domki były
obrośnięte pnączami i maleńkie działki zamieniły się w jeden wielki, pachnący,
różnobarwny ogród. Mama pokazywała mi, gdzie rosną buraczki, a gdzie
marchewka. I mówiła, że po tyczkach wspina się fasola, a po niskim płotku
groszek. Czasami zatrzymywaliśmy się i mama długo patrzyła na jakieś drzewo
albo wyjątkowo urodziwą grządkę.
- Jakie^ piękne nagietki! - westchnęła któregoś dnia na widok wielkiej
pomarańczowej kępy. Obok nagietków klęczał, tyłem do nas, jakiś człowiek
i dłubał coś przy pomidorach. Odwrócił się, usłyszawszy mamy westchnienie,
spojrzał na nas, a po chwili uśmiechnął się i skinął głową. Poznałem go,
chociaż z trudem. To był prorok z "Biblii dla dzieci", ale wcale nie wyglądał
teraz jak prorok, tylko jak zwyczajny starszy pan. Nie miał długiej siwej brody
ani zlepionych strąków na głowie, zamiast tego krótko obcięte włosy i ogolone
policzki. Spojrzałem na jego ręce i trochę mi ulżyło, bo paznokcie miał tak
samo, jak wtedy, obwiedzione czarnym rąbkiem.
- Dzień dobry - powiedziała mama. - Podziwiamy pana nagietki.
- E, nagietki tylko tak posiałem, bo zostało miejsce - machnął lekceważąco
ręką. - A deszcze były, to wszystko dobrze rośnie.
- Są śliczne. Przypominają mi dzieciństwo - westchnęła. - Do widzenia
- pożegnała go i mój wózek potoczył się dalej. A kiedy wracaliśmy z lasku,
ogolony prorok wyskoczył na drogę z ogromnym, pomarańczowym naręczem.
- Proszę - powiedział, wciskając mamie bukiet. - To dla pani i dla synka.
- Ojej - usłyszałem zza wózka speszony głos mamy. - Po co pan...
Naprawdę... Dziękuję. Bardzo dziękuję.
Od wtedy mama trochę się jakby zaprzyjaźniła z ogolonym prorokiem.
Czasami pielił grządki, a czasem tylko siedział na niskim stołeczku i przyglądał
się ziemi. Mama mówiła mu dzień dobry i szliśmy dalej, a kiedy wracaliśmy,
czekał już na nas z jakimś prezentem. Wręczał mamie trochę śliwek albo
dorodną sałatę, albo przynajmniej bukiecik pachnącego groszku. Mama się
śmiała, dziękowała mu i była coraz mniej speszona. Chyba go polubiła, bo
zwykle zamieniali kilka słów. O pogodzie, że upał i susza, i że wieczorem trzeba
będzie podlać grządki, albo skarżył się, że jakieś robaki zjadają mu kapustę,
wtedy mama mówiła, żeby nazbierał pokrzyw i zalał je wodą, a potem, jak już
zgniją, trzeba tą wodą spryskać kapustę, i to może pomóc. On się dziwił, skąd
mama to wie, a mama opowiadała o babci i jej ogródku za domem.
81
Kiedyś dał nam pęczek pomarańczowej marchewki, a mama zapytała go,
czy nie hoduje królików.
- Och, nie! - żachnął się. - O króliki to trzeba dbać. A ja...
Nie powiedział już nic więcej i mama nie zapytała. Domyśliłem się, że
ona też go poznała. Wiedziała, że był jednym z tych brudnych, obszarpanych
pijaków z ławki, chociaż teraz wyglądał jak nobliwy emeryt.
Dzięki niemu przestałem się trochę martwić o tatę. Wprawdzie tata już
więcej nie wracał pijany, ale i tak się martwiłem, bo wydawało mi się, że
jak ktoś pije, to już zawsze musi pić. Teraz wiem, że to głupie, ale tak to
wtedy widziałem.
Sądziłem, że to jest choroba, taka sama jak moja. Ja już zawsze będę
siedział na wózku, a grubas, prorok i wszyscy menele zawsze będą tkwili
pijani na tej ławce, nawet jeśli ławki już nie ma. I tata będzie musiał się
do nich przyłączyć.
Więc cieszyłem się, że prorok potrafił się wyleczyć. Że zajmuje się swoim
ogródkiem, jest dumny, że warzywa mu ładnie rosną, i dzieli się radością
z moją mamą.
Chyba właśnie wtedy dotarło do mnie, że człowiek nie jest stale kimś,
kim się wydaje w tej chwili, ale bywa różny. Ten sam człowiek raz może
być chory, a kiedy indziej zdrowy, raz pijany, a raz trzeźwy, raz dobry, a raz
zły. Ta myśl mnie olśniła, chociaż kiedy już ją odkryłem, wydało mi się, że
wszyscy to wiedzą. Wszyscy, oprócz mojej mamy. Tak bardzo chciałem jej
o tym powiedzieć, ale nie potrafiłem.
A o mamę martwiłem się jeszcze bardziej niż o tatę, bo ona płakała
teraz prawie każdej nocy, a w dzień wyglądała jak swój własny cień. Chciałem
jej powiedzieć, żeby przestała płakać, bo przecież wszystko jest możliwe.
Nawet to, że lekarze się mylą. Mówili, że umrę, a ja nie umarłem. Może
mylą się jeszcze bardziej? Może moja choroba nie będzie trwała zawsze?
Chociaż chyba bałbym się jej to powiedzieć. Bałem się nawet myśleć
0 sobie w ten sposób, więc raczej myślałem o niej. Że teraz jest smutna,
ale przecież to się może zmienić. Wszyscy się mogą zmienić. Wciąż o tym
myślałem i miałem głowę pełną przykładów na to, jak ludzie się zmieniają.
W końcu wydawało mi się, że już w ogóle na świecie nie ma nic stałego,
1 to się oczywiście zgadzało z tym, co było dookoła.
Któregoś dnia widziałem przez okno, jak pani Krysia prowadzi swojego
męża na spacer. Szedł z trudem, podpierając się z jednej strony na kulach,
82
a z drugiej na pani Krysi. No, proszę - myślałem - był zdrowy, a teraz
jest połamany. A zaraz znowu będzie zdrowy.
Tylko mama wciąż była smutna. I nic nie mogłem na to poradzić, bo
ciągle wlewała we mnie te okropne lekarstwa, od których ja też robiłem się
smutny i bezsilny.
Ale wierzyłem, że to się zmieni, przecież wszystko jest możliwe.
Kiedyś mama często tak mówiła. Uśmiechała się przy tym tak, że od razu
robiło mi się weselej. Chciałem, żeby znowu to powiedziała, może wtedy głowa
przestałaby mnie tak bardzo boleć. Ale wieczorem, kiedy leżałem w łóżku, chociaż
jak zawsze głaskała mnie po policzku i szeptała: "Śpij, Żółwiku", nie miała już
w oczach tego radosnego blasku, który zawsze przynosił mi dobre sny. Bałem się,
bo była taka blada i szczupła, coraz szczuplejsza.
Pani Krysia też zauważyła, że mama schudła.
- Pani mecenas to marnieje w oczach - powiedziała. - A bo to warto
tak się odchudzać? Jak nie będzie pani jadła, dziecko, to całkiem pani zniknie.
Rozmyślałem o słowach pani Krysi i tak samo jak ona nie wiedziałem, po
co mama się odchudza, kiedy jest już chuda.
Wtedy zaczęły mi przychodzić do głowy myśli, których wcale nie chciałem.
Były jak nieproszone sny, tylko że ja nie spałem, a one tłoczyły się w moim
mózgu, jedna na drugiej, i nie potrafiłem się ich pozbyć, tak samo jak bólu
głowy. Pokazywały mamę, która robi się coraz bardziej wiotka i przezroczysta,
powoli zmienia się w różowy obłoczek albo w smugę szarego dymu.
Dużo czasu spędzałem sam, w kuchni przy oknie, a te myśli tylko na
to czekały. Bałem się ich, ale nic na to nie mogłem poradzić. Jedynie ból,
który czasem przychodził, potrafił je wypędzić i przynieść ukojenie.
Tego wieczoru tata pojechał na dworzec po Agnieszkę i Pawła, którzy
wracali ze swojego obozu, a mama upiekła ciasto i nakrywała stół tak
uroczyście, jakby to było jakieś święto. Na środku ustawiła bukiecik stokrotek,
które dostała dzisiaj od proroka na działce.
Agnieszka i Paweł byli opaleni i znowu trochę więksi niż przed wyjazdem.
Paweł prawie się nie odzywał, ale Aga była w wyjątkowym nastroju,
roześmiana i rozgadana tak, że nawet tata trochę się ożywił. Od tamtego
wieczoru, kiedy mama mu kazała wyjść i się uspokoić, naprawdę był bardzo
spokojny. W ogóle przestał się odzywać. Nawet nie pytał mamy, czy się już
83
zastanowiła. Nie włączał telewizora, nie czytał gazety. Snuł się po mieszkaniu,
coraz bardziej tatusiowaty, albo siadał na krześle w kuchni i gapił przed
siebie, bez ruchu, zupełnie tak jak ja.
Ale teraz śmiał się razem z mamą z wakacyjnych opowieści Agnieszki
i nawet zapytał ją, czy zostawiła za sobą dużo złamanych serc. Potem
zaplanowali, że jutro pójdą do kina, a za kilka dni pojadą we trójkę nad
morze, bo tata będzie miał dwa tygodnie urlopu.
- Mamuś, a ty? - zawołała Agnieszka z rozpędu. - Pojedziesz z nami?
Pojedź, zobaczysz, będzie super!
Mama uśmiechnęła się, ale nic nie powiedziała, tylko zaczęła zbierać
talerze ze stołu.
Agnieszka coraz bardziej zachwycała się swoim pomysłem.
- Musisz z nami pojechać. Będziemy się kąpać w morzu i pokażę ci
ten wąwóz, który odkryliśmy w zeszłym roku, pamiętasz, mówiłam ci.
Pojedziesz? No powiedz, że pojedziesz!
Chciałem, żeby przestała, bo wiedziałem, co teraz będzie. Ale zrobiło się
jeszcze gorzej, niż myślałem.
Aga dalej jęczała, a mama, ciągle milcząc, podeszła do półki, na której
stały moje buteleczki, i nalała parę kropli na łyżeczkę.
- No, mogłabym pojechać - powiedziała wreszcie. - Pod warunkiem że
zabierzemy ze sobą Jasia.
Z Agnieszki nagle zeszło powietrze. Dopiero teraz naprawdę wróciła do domu.
- C.co? - wyjąkała.
Tata gwałtownie odsunął krzesło i wyszedł z kuchni, a mama chyba zdała
sobie sprawę z tego, co powiedziała, bo nagle spełniło się moje marzenie.
Upuściła łyżeczkę na podłogę. Zbladła i zaczęła się wycofywać.
- Żartowałam, Agnieszko, ja tylko żartowałam. Nie mogę pojechać, nie
dostanę urlopu.
Ale już było za późno. Agnieszka zacisnęła usta i na jej twarz wróciła
zacięta mina sprzed wyjazdu. Zerwała się i wybiegła, trzaskając drzwiami.
Zostaliśmy w kuchni we trójkę razem z bukiecikiem stokrotek i nietkniętym
ciastem z wiśniami.
- No i nie mamy tyle pieniędzy, żebyśmy mogli wszyscy pojechać
- dokończyła mama do zamkniętych drzwi. Usiadła przy stole i westchnęła ciężko.
- Pojedziemy - usłyszałem cichy głos Pawła. - Z nim. Jeśli chcesz.
Mama spojrzała na Pawła i uśmiechnęła się smutno.
84
- Nie wiem, co mi przyszło do głowy. Nie powinnam była tego mówić.
Kiedyś myślałam, że wszystko jest możliwe, ale to nieprawda.
To było chyba najgorsze ze wszystkiego, co mogłem usłyszeć. Chciałem
przestać słyszeć. Przestać widzieć. Przestać czuć. Chciałem przestać myśleć,
ale nie mogłem. W mojej głowie zapalał się i gasł czerwono-żółty neon
z napisem: "Wszystko możliwe? To nieprawda, nieprawda, nieprawda!!!".
Szczerzył się i chichotał złośliwie. Zobaczyłem, jak za nim znikają wszystkie
moje nadzieje i marzenia, te duże i te całkiem malutkie. Chciałem go zgasić,
uciec od niego, cofnąć czas o tę jedną minutę, albo przynajmniej stracić
przytomność.
Wiedziałem, że to te potwornie skuteczne lekarstwa przeszkadzają mi
zapaść się w otchłań, to one wywołują kłujące kolory w moim mózgu i nagle
straszliwie zapragnąłem znaleźć się nad morzem. Zdawało mi się, że
potrzebuję bardzo dużo wody, żeby zgasić to, co płonęło w mojej głowie.
A morze - widziałem w telewizji - to woda, wielka, niezmierzona ilość wody,
chłodnej i kojącej.
Wciąż jednak siedziałem w kuchni na swoim wózku. Tym razem nie udało
mi się uciec w nicość. Dobrze się stało, bo straciłbym dalszy ciąg.
Mama pogłaskała Pawła po głowie, a on pierwszy raz nie odsunął się
z niechęcią tylko wziął ją za rękę.
- Jeszcze nie wiem, co jest możliwe, a co nie - powiedział. - Ale nie
ma nic prostszego niż dwa tygodnie wakacji.
Jechaliśmy przez całą noc w specjalnym przedziale z piętrowymi łóżkami.
Wprawdzie większość tej podróży przespałem, ale kiedy czasem się budziłem,
widziałem przez okno światła na różnych stacjach i ludzi na peronie. Nigdy
dotąd nie myślałem, że można tak długo jechać pociągiem z punktu A do
punktu B. Rano konduktor przyniósł nam śniadanie do przedziału, a mama,
która się okropnie bała całej tej wyprawy, nie odważyła się go poprosić, żeby
podgrzał butelkę z moją zupą. Na szczęście Paweł w ogóle się nie bał, więc
konduktor podgrzał zupę, a potem, gdy już dojechaliśmy, pomógł wyładować
mnie z pociągu razem z wszystkimi naszymi tobołami i klatką, w której
siedziała nastroszona papuga. Na stacji zobaczyliśmy Mariannę z jakimś
panem i małym chłopcem. To był jej wujek i jego syn Franek, o których
kiedyś Marianna opowiadała mojej mamie. Mama od trzech dni, to znaczy
85
odkąd Paweł podjął decyzję, że jedziemy na wakacje, bez przerwy po-
wtarzała, że to niemożliwe i ona nie chce, bo nie wolno obcym ludziom
zawracać głowy. Dopiero jak zadzwoniła do niej ciocia Marianny, mama dała
się przekonać, chociaż cały czas powtarzała, że nie chce nikomu robić
kłopotu, a najlepiej by było, gdyby Paweł sam tam pojechał, i dopiero po
piętnastu minutach rozmowy nieśmiało powiedziała, że dobrze, to przyjedzie-
my na kilka dni.
Pensjonat, który prowadzili ciocia i wujek Marianny, składał się zaledwie
z sześciu pokoi. Marianna obwiozła mnie po całym domu i opowiedziała, kto
gdzie mieszka. Właściwie to opowiadała o tym Pawłowi, ale ponieważ zabrali
mnie ze sobą, więc ja też się dowiedziałem. Wszystkie pokoje były zajęte.
Dlatego zamieszkaliśmy z mamą w pokoju Franka, a on razem z Pawłem
i Marianną sypiał w namiocie rozstawionym w ogródku. Też bym chętnie
przespał się kiedyś w namiocie, ale wiedziałem, że nie powinienem przesadzać
z zachciankami. I tak tyle się działo, że trochę mi się to wszystko nie mieściło
w głowie.
Wujek Marianny, który ma na imię Zyga, to najbardziej pomysłowy
człowiek, jakiego widziałem w życiu. Ale wciąż muszę pamiętać, że niewiele
jeszcze widziałem. Chociaż jest tego coraz więcej. Jak tylko zobaczył mój
wózek, od razu powiedział, że nie da się go toczyć po plaży.
- A ta parasoleczka - dodał - to do niczego na nadmorskie słońce.
- Chodź, chłopie - klepnął Pawła w ramię - musimy coś wymyślić.
I zaciągnęli mój wózek do garażu, w którym wujek Zyga, zamiast
samochodu, trzyma różne stare graty. Wymyślili lektykę z baldachimem
rozwieszonym na starych, bambusowych kijkach do namiotu. Lektyka jest
składana i tak zrobiona, że bez trudu można w niej umieścić mój wózek.
Po śniadaniu całą gromadą wyruszamy na plażę. Mama, Paweł, Marianna,
mały Franek i ja na moim wózku. Idą z nami jeszcze znajomi Marianny,
kilkoro jej rówieśników z sąsiedztwa. Po drodze cały czas się śmieją
i wygłupiają, tak że nawet mama zapomina, że powinna się bać i że ja
jestem dla wszystkich kłopotem. Tym bardziej że jak docieramy na wydmy,
gdzie kończy się betonowy chodnik i zaczyna grząska, piaszczysta droga, po
której nie można już toczyć mojego wózka, to chłopcy się kłócą, bo każdy
z nich chce nieść lektykę z baldachimem.

86


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Emilian Tardif Z POMOCĄ BOGA WSZYSTKO JEST MOŻLIWE
Chances Are [Wszystko jest możliwe] [1989] [napisy pl]
Linkin Park Wszystko jest hybrydą Whitaker Brad
czy jest możliwość podglądu czcionki w Photoshopie
Boys Wszystko jest w nas
De Mono Wszystko jest na sprzedaz
wszystko jest na sprzedarz
redukacja emisji gazów cieplarnianych jest mozliwa 31
redukacja emisji gazów cieplarnianych jest mozliwa 31
Czy Itaka zawsze jest możliwa do osišgnięcia
WSZYSTKO JEST W NAS (BOYS CLASSIC) txt

więcej podobnych podstron