22 (142)



















Zbigniew Nienacki     
  Raz w roku w Skiroławkach
   
. 22 .    



O powieści zbójeckiej, niedolach artysty i kobiecie tak wspaniałej jak
port lotniczy



    Malarz Bogumił Porwasz - człowiek dość wrażliwy na muzykę - z
dużym uznaniem wyrażał się o umiejętności gry na skrzypcach, jaką posiadał
Joachim Niegłowicz. Wszelkie bowiem sztuki piękne, w tym także wirtuozeria,
kryły zdaniem Porwasza - magiczną siłę, zdolną zniewalać ludzkie umysły i serca.
Skrzypce zaś cenił Porwasz bardziej od fortepianu, fletu lub oboju, nie tylko
dla ich dźwięku i tonu, ale też i z powodu specyficznego kształtu. Skrzypce
bowiem (choć w mniejszym stopniu niż wiolonczela i kontrabas) poprzez swoje
wgłębienia i wypukłości przypominały mu wspaniale rozkwitłą kobietę.
Podobieństwo to stawało się tym bliższe, gdy pomyślało się, że zarówno kobieta
jak i skrzypce dla wydobycia słodkiego tonu wymagały posuwistych ruchów smyczka.

    Zupełnie inaczej do tej kwestii odnosił się pisarz Nepomucen
Maria Lubiński. W jego pojęciu minęła już epoka, w której sztuki piękne
wywierały na ludziach magiczną moc. Na głowy poetów nikt teraz nie nakładał
wieńców ż liści wawrzynu, największym nawet tenorom nie wyprzęgano koni z
powozów, teatrom organizowano widownię, a salę na spotkaniach r wielkimi
pisarzami wypełniano dziatwą szkolną. Pustką świeciły miękkie fotele
największych filharmonii, na wernisażach malarskich byli przeważnie jedynie
koledzy twórcy oraz jego najzagorzalsi wrogowie. Owszem, tu i ówdzie na
koncercie jakiegoś piosenkarza podobno łamano krzesła, ale zdarzało się to
jedynie za granicą. Nadszedł czas artystów-organizatorów, artystów-producentów,
analizujących nieustannie wahania rynku, rozbudzających zainteresowania
konsumentów, uwzględniających prawa popytu i podaży. Innymi słowy, twórczość
przekształciła się w produkcję artystyczną z wszystkimi tego faktu
konsekwencjami. Obowiązywało podążanie za modą, stosowanie nowej technologii,
rodziła się konieczność zakupu coraz nowych licencji zagranicznych i pomysłów,
które po odpowiednim przetworzeniu można było sprzedawać na własnym rynku czy
nawet eksportować do krajów trzeciego świata. W produkcji tej (podobnie jak w
każdej innej) panowała żelazna reguła nieustannego podnoszenia wydajności pracy
i obniżki kosztów własnych. Współczesnego pisarza nie stać było na to, aby, jak
kiedyś Flaubert, pisać przez cały dzień tylko jedno zdanie, przez dziesięć lat
tworzyć jedną książkę. Człowiek, który chciał żyć z literatury na jakim takim
poziomie, powinien był swój utwór dyktować aż czterem maszynistkom: najpierw
jako powieść, potem jako jej adaptację filmową i telewizyjną, następnie jako
przeróbkę teatralną. Kto zamierzał pozostawać artystą i po prostu bawić się w
uprawianie literatury, musiał mieć dobrze płatną posadę państwową lub pracować w
redakcji jakiegoś czasopisma. Obok pisarstwa zawodowego (tego na cztery ręce)
rozwijało się pisarstwo niedzielne, świąteczne, wakacyjne, dorywcze, lub, jak je
nazywano, "z doskoku". On, Nepomucen Maria Lubiński - nie mieścił się w żadnym z
tych rodzajów: Nie wyjeżdżały za granicę i nie przywoził stamtąd cudzych
pomysłów; które twórczo by przetwarzał, nie pracował "na cztery ręce", nie miał
państwowej posady, zarazem jednak pisał nie "z doskoku", ale systematycznie,
codziennie, starając się realizować wyłącznie swoje pomysły. Koszta własne miał
więc wysokie, a wydajność pracy niską, dlatego raz po raz musiał ubiegać się o
różnego rodzaju stypendia twórcze. Jak umiał bronił swej niezależności, ale nie
dokonałby tego, gdyby nie jego żona, pani Basieńka, która umiała szyć na
maszynie i uchodziła w okolicy za bardzo dobrą krawcową. Czy jednak obronił w
pełni swą niezależność? Nie potrafił na to dać zdecydowanej odpowiedzi, ponieważ
swój mecenat nad jego twórczością warunkowała pani Basieńka nadzieją, że napisze
powieść zbójecką. Od wczesnej młodości lubiła bowiem pani Basieńka tylko takie
książki, które dawały jej wrażenie, że idzie przez las ogromny, gdzie na każdym
kroku, jak zbóje, czyhają na człowieka straszne myśli i obrazy. I, jak przez
zbója na gościńcu, zostaje on obdarty z szat utkanych ze złudzeń, głupich
przesądów i mylnych wyobrażeń o świecie. Czytelnik, zdaniem Basieńki, powinien
nieustannie dygotać z trwogi, wstrętu, oburzenia i podniecenia, a w pisarzu
dostrzegać nie brodatego i sędziwego proroka, ale groźnego zbója z maczugą
zawieszoną nad jego głową. Czemu zaś właśnie takie książki lubiła - Bóg raczy
wiedzieć, gdyż nie grzeszyła przecież nadmiarem rozumu ani wykształcenia, które
domagałyby się w niej aż takiego burzenia społecznych wyobrażeń i ideałów. Być
może pani Basieńka po prostu lubiła w książkach pikantne historyjki i
nieprzyzwoite scenki, lecz tego przecież tak wprost mężowi powiedzieć nie mogła.
Był więc Lubiński pisarzem wolnym, choć także w pewnym sensie zniewolonym przez
nadzieje żony, uważającym się za artystę archaicznego w świecie
twórców-menagerów i twórców niedzielnych.
    Bogumił Porwasz pozostawał artystą jeszcze bardziej archaicznym
niż Lubiński, twórcą niemal prehistorycznym. Malował wyłącznie trzciny nad
jeziorem i co gorsza, chciał żyć z tej działalności. Oprócz tajemniczego barona
Abendteuer w Paryżu zdawał się nie mieć żadnego mecenasa, przez co -powiedzmy to
szczerze - raz po raz popadał w nędzę tak straszną, że od śmierci głodowej
niekiedy ratowała go jedynie kolacja u Lubińskiego lub Niegłowicza, albo też
jakaś pani, którą od czasu do czasu udawało mu się skądś przywieźć.
    Wielka była wiara Porwasza w sztukę zdolną ujarzmiać i
zniewalać ludzkie serca i umysły, zawładnąć ich wyobraźnią. Tą wiarą powodowany,
pewnego pięknego dnia zapakował do swego wysłużonego ranchrovera cztery kłody
lipowe (co tu ukrywać - ukradzione z lasu). Zabrał do samochodu także kilka
obrazów przedstawiających trzciny nad jeziorem. Tak zaopatrzony wyruszył do
stolicy, do swojego kolegi ze studiów, niejakiego Antoniego Kurki, który z
kloców lipowych rzeźbił Chrystusy frasobliwe i sprzedawał je w sklepach ze
sztuką ludową. Miał Porwasz nadzieję, że za owe cztery kloce lipowe dopomoże mu
Antoni Kurka sprzedać obrazy z trzcinami nad jeziorem, a za uzyskaną sumę uda
się Porwaszowi kupić nie tylko płótno na nowe dalsze obrazy, i farby, lecz także
pozostanie mu jeszcze jakaś suma pieniędzy na dalszy twórczy żywot.
    Antoni Kurka przyjął go serdecznie, podziękował za kłody lipowe
i gościnnie wskazał żelazne łóżko w kącie pracowni na ostatnim piętrze wieżowca.
Poinformował również Porwasza, że przestał rzeźbić Chrystusy frasobliwe, a zajął
się postaciami ze Starego Testamentu, gdyż, jak to stwierdzały sondaże
prowadzone przez rozmaite panienki, sprzedające w sklepach z wyrobami ludowymi i
pamiątkarskimi, ludzie, nie wiadomo dlaczego, tracili zainteresowanie dla Nowego
Testamentu i woleli kupować Mojżesza z tablicami, Daniela, Hioba, Jonasza z
wielorybem. Kurka nieźle prosperował, oprócz pracowni w wieżowcu miał gdzie
indziej trzypokojowe mieszkanie, prześliczną żonę i dwoje dzieci. Mieszkanie
jego umeblowane było antykami ocenianymi na kilka milionów złotych. Rzecz jasna
Antoni Kurka ani myślał zapraszać Porwasza do swego mieszkania, by przedstawiać
mu żonę i dziatki, bo uważał Porwasza za coś w rodzaju gbura i artystycznego
dinozaura, skazanego na wymarcie. W podzięce za lipowe kłody zdobył się tylko na
to, aby kupić pół litra czystej wódki, dwie wędzone makrele i kilka bułek oraz
na czas pobytu Porwasza w stolicy pożyczył mu drugi klucz do swojej pracowni.
Pijąc wódkę z Porwaszem radził mu jak człowiek życzliwy:
    - Powinieneś zacząć jako artysta ludowy. Nikt w stolicy o tobie
już nie pamięta, a zresztą, można rozgłosić, że zmarłeś z głodu. W swojej wiosce
zaczniesz rzeźbić, najlepiej przeróżne diabły, gdyż jest na nie moda. Ostatnio
ludzie chcą pić mleko prosto od krowy, dzieła sztuki nabywać nie w sklepach, ale
bezpośrednio od ludowego twórcy.
    Mądrze i słusznie mówił Antoni Kurka, który był twórcą
nowoczesnym, badającym potrzeby rynku i rozmaite tajemne trendy, nurtujące
społeczeństwo. Niestety, Bogumił Porwasz nie chciał rzeźbić diabłów, ale malować
trzciny nad jeziorem. Tedy po kilku kieliszkach wódki nabrał na tyle odwagi, że
opakował w papier jeden ze swych obrazów i ruszył z nim do sklepu z dziełami
sztuki.
    Obraz Porwasza obejrzała dokładnie wysoka i dobrze zbudowana
kobieta lat około trzydziestu pięciu, tleniona na jasny blond, starannie
uczesana i elegancko ubrana. Porwaszowi wydała się niezwykle wytworna,
szczególnie uderzył go zapach jej perfum, dziwnie słodki i podniecający. Na
wypielęgnowanych palcach o paznokciach srebrzyście polakierowanych mieniły się
brylantowe oczka złotych pierścionków, na szyi także miała szczerozłoty wisiorek
starej roboty. Porwaszowi wydała się prawdziwą damą, a że nigdy z taką osobą nie
miał do czynienia, tedy poczuł się onieśmielony do tego stopnia, że ogarnęło go
drżenie nie tylko wewnętrzne, ale i zewnętrzne. Bo choć malarz Porwasz bywał
nawet w Londynie i Paryżu, to przecież nawet tam nigdy nie udało mu się rozebrać
kobiety wyższej profesji niż sprzątaczka hotelowa lub Mulatka śpiewająca w
pewnym podejrzanym lokaliku, a i ta miała owłosione pośladki, co wykluczało ją,
zdaniem Porwasza, z kręgu prawdziwych dam.
    Nie mylił się malarz. W istocie pani Aldona, rzeczoznawczyni w
sklepie z dziełami sztuki, była prawdziwą damą. Pochodziła ze starej rodziny
szlacheckiej, przed dziesięcioma laty ukończyła historię sztuki. Dwukrotnie
wychodziła za mąż i dwukrotnie się rozwodziła, a ponieważ małżonkami jej byli
ludzie zamożni i wytworni, przeto oprócz piętnastoletniej córki z pierwszego
małżeństwa miała teraz bogato urządzone samodzielne mieszkanie, szerokie
znajomości w kręgach ludzi zamożnych, a także intelektualistów i artystów. Co
roku z którymś z nich bywała to w Turcji, to znów w Jugosławii, a nawet w
Hiszpanii. Znała także wielu cudzoziemców, którzy przybywali do Polski, aby tu
zlecać do wykonania swoje wzory obuwia lub płaszczyków dziecięcych. Niekiedy u
pani Aldony radzili się w swych interesach, znała bowiem aż trzy języki i
potrafiła być dyskretną. Prywatnie interesowały panią Aldonę jedynie stare
precjoza, wyceniała je, a te najciekawsze - kupowała na własną rękę. Obrazami
zajmowała się tylko od niechcenia i tak z początku potraktowała dzieło Porwasza.

    Zaskoczyło ją jednak, że Porwasz maluje w sposób dziwnie
staroświecki, jakby obca mu była wiedza o tajemnicach malarskich. Nawet z
perspektywą miał Porwasz jakby pewne kłopoty, jego obrazom brakowało głębi, a
trzciny pchały się jedne na drugie, bez jakiegoś ładu, planu, kompozycji.
Kolorystycznie nie wydawały się interesujące, a nawet raziły pewną monotonią,
zarazem jednak było w nich coś zastanawiającego, każda bowiem trzcina
przypominała jakby sylwetkę ludzką; te trzciny były więc czymś w rodzaju tłumu
ludzkiego, smaganego przez wicher i stłoczonego nad szarą płaszczyzną, która
miała być zamarzniętym i pokrytym przez lód jeziorem albo zgoła nicością.
    - Nie pamiętam, abym oglądała pana obrazy w którejś ze
współczesnych galerii - powiedziała pani Aldona.
    - Nie wystawiam w Polsce - rzekł drżącym głosem Porwasz. -
Obrazy moje sprzedaję przeważnie w Paryżu. Kupuje je baron Abendteuer.
    Uśmiechnęła się pani Aldona i Porwasz zobaczył, jak kształtne
są jej usta.
    - Znam dobrze pana Abendteuer - oświadczyła chłodno pani
Aldona. - Ma sklepik, w którym sprzedaje fałszywe Levi-Straussy. Handluje także
wszystkim, co mu się przywiezie z naszego kraju; mogą to być nawet kabanosy.

    - Sprzedał czternaście moich obrazów - szepnął Bogumił Porwasz.
- W tym roku przyjedzie specjalnie po moje obrazy. Zrobiłem ich sporo, ale
brakuje mi blejtramów. Muszę sprzedać kilka, aby mieć trochę forsy na płótno i
farby.
    Mówił szczerze, bo zrozumiał od razu, że ma do czynienia z
kobietą, która na żadne kłamstwa nie da się nabrać.
    - Kupujemy oraz bierzemy w komis jedynie obrazy starych
mistrzów albo tych współczesnych, którzy cieszą się wielkim uznaniem -
stwierdziła pani Aldona, zwracając Porwaszowi jego obraz.
    Jeszcze raz obrzuciła wzrokiem całą postać malarza, jego
wytarte aksamitne ubranko, czarną koszulę rozpiętą na piersiach, szczupłe
biodra, w lewej nogawce lekką wypukłość członka, zapadnięty brzuch, na którym
błyszczała tandetna klamra szerokiego pasa, wielką szopę włosów, głodne oczy. I
nagle przyszło jej coś do głowy.
    - Mogłabym kupić ten obraz prywatnie - powiedziała. - Jeśli
rzecz jasna, nie będzie się pan drożył. Czasem potrzebuję komuś ofiarować jakieś
niedrogie dzieło sztuki.
    Ależ tak, tak, tak - Porwasz dreptał na miejscu, jakby chciało
mu się gwałtownie do ubikacji. - Nie będę się drożył.
    Pani Aldona wiedziała z życiowego doświadczenia, że z dziełami
sztuk i bywało tak jak z mężczyznami. Wspaniali gladiatorzy zachowywali się
niekiedy w łóżku jak kłody drewna, a w chuderlawych lędźwiach gorzał niczym
nieugaszony ogień namiętności. Trudno było sprzedać obraz uznanego mistrza,
który żądał ogromnych pieniędzy, łatwiej niekiedy zbywało się obraz tańszy, choć
bez wielkiego nazwiska. W gruncie rzeczy to co. było na obrazie, mniej okazywało
się istotne niż jego cena. Nie zamierzała zresztą handlować dziełami Porwasza,
ale pomyślała, że gdyby miała ten obraz w domu, może któryś z jej znamienitych
gości zwróciłby na niego uwagę, a wówczas mogłaby mu go podarować, zachowując
dozgonną wdzięczność.
    - Pracę kończę o piętnastej - poinformowała Porwasza,
spoglądając na złotą bransoletkę z malutkim zegarkiem. - Proszę czekać na mnie w
kawiarni "Arabeska" o piętnastej minut siedemnaście.
    - ...Minut siedemnaście? - zdumiał się Porwasz, bo nikt nigdy
nie wyznaczył mu spotkania z taką dokładnością. - Nie mam zegarka, proszę pani .

    - To nic. Ludzie na ulicy powiedzą panu, która godzina -
doradziła mu pani Aldona.
    I w tym momencie nawet odrobinę pożałowała swej decyzji
spotkania się z Porwaszem, który raptem wydał się jej osobą podejrzaną. Nie
przyszło jej do głowy, że w rzeczy samej malarz Porwasz nigdy nie posiadał
zegarka. Kupno podobnego przedmiotu, podobnie jak telewizora, wydawało mu się
zbędne. Upływ czasu nie miał bowiem dla Porwasza żadnego znaczenia; jeśli
malowania obrazu nie dokończył dzisiaj, można to było zrobić jutro, pojutrze, za
tydzień, za miesiąc. Ilość światła w pracowni informowała go, jaka jest pora
dnia, o porach roku wnioskował z barwy trzcin nad jeziorem. Kobieta, która
wyznaczyła mu spotkanie z tak niezwykłą dokładnością, wydała mu się równie
wspaniała jak port lotniczy, z którego z niezwykłą punktualnością startowały
srebrzyste ptaki i nieść umiały tam, gdzie malarstwo Porwasza mogło obrócić się
w zachwyt ludzki. Raz tylko był Porwasz w porcie lotniczym, skąd odleciał
samolotem do Paryża. bo potem już dostawał się tam tańszym, choć bardziej
uciążliwym środkiem lokomocji. Wtedy to poznał barona Abendteuer i odtąd port
lotniczy uznał za najpiękniejsze miejsce na świecie. Na jakie wyżyny mogła
wznieść go ta kobieta, dokładna jak zegar w porcie lotniczym?
    Tedy na długo przed wyznaczonym terminem zasiadł Porwasz przy
stoliku w kawiarni .,Arabeska". Serce biło mu bardzo mocno, duszę przepełniała
nadzieja. Aż wreszcie przyszła owa niezwykła istota, nie wiedział tylko, czy z
ową wspaniałą punktualnością portu lotniczego, ponieważ nie miał zegarka.
Usiadła naprzeciw niego, otworzyła torebkę, wyjęła z niej pudełko dunhili i
zapaliła.
    - Ile ma pan obraoów podobnych do tego, który oglądałam? -
zapytała rzeczowo.
    Przywiozłem ze sobą trzy, ale jeszcze kilka mam w swym domu w
Skiroławkach.
    - Wezmę wszystkie trzy, płacąc panu po trzy tysiące złotych za
każdy oświadczyła.
    To było prawie nic. Dwa miesiące pracował Porwasz nad tymi
trzema obrazami. Za sumę dziewięciu tysięcy złotych mógł utrzymać się z trudem
przez cztery miesiące, a chciał przecież kupić także trochę farb i płótna. Lecz
czy kontakt z osobą tak wspaniałą jak port lotniczy można przeliczać na
pieniądze?
    Wspomniał pan o jakichś Skiroławkach. Co to takiego? -
zainteresowała się.
    - To mała wioska, zagubiona wśród jezior i lasów. Dość daleko
stąd. Mam tam własny domek, dachowiec kryty eternitem. Tam mieszkam i maluję. I
otworzył Porwasz przed nią swoją duszę. Nie miał bogatego słownika, ale przecież
potrafił skąpymi słowami odmalować wielkie jezioro, które rozlewało się za
oknami pracowni, opisać las przepastny i swoją ogromną samotność. Z początku
pani Aldona słuchała go z żywym zainteresowaniem, potem jednak, utkwiwszy wzrok
w rozpiętej na jego piersiach koszuli odsłaniającej pukle czarnych włosów, stała
się jak gdyby nieobecna. W pewnej chwili przerwała serdeczną opowieść i rzekła
sucho:
    Proszę mi napisać na kartce pański dokładny adres i określić
trasę dojazdu. Być może za dwa lub trzy dni przyjadę do pana, aby obejrzeć
resztę pańskich obrazów.
    I tak oto portfel malarza Porwasza wypełnił się banknotami o
wartości dziewięciu tysięcy złotych, a duszę jego owładnęła znowu wiara w
magiczną potęgę sztuki. W takiej sytuacji kupił trochę farb i płótna, odwiedził
też sklep, gdzie sprzedażą bielizny męskiej zajmowała się panna Józia.
    Dziewczyna ucieszyła się na jego widok, gdyż często wspominała
Skiroławki i upokorzenia, jakich doznała od doktora.
    - Pisałam do ciebie dwa razy - z pretensją przypomniała
Porwaszowi.
    - Nie mam zwyczaju odpisywać na listy burknął malarz.
    Rozejrzał się Porwasz po sklepie, zastanawiając się, czy nie
powinien nabyć nowej bielizny.
    - Są piękne szare kalesony. Podobne trochę do tych, które nosi
doktor Niegłowicz - zachwalała mu towar panna Józia.
    - A skąd ty wiesz, jakie kalesony nosi doktor? - zapytał
podejrzliwie Porwasz.
    - I wtedy panna Józia zrozumiała, że on nic nie wie o jej
pobycie u doktora, który też zresztą na jej listy nie odpowiadał.
    - Mówił mi doktor, jakie nosi kalesony i pytał, czy nie mamy
podobnych w sklepie. Do ciebie, Boguś, przyjadę na jesieni, jak będę miała
urlop.
    - Potrzebne mi są zwykłe majteczki gimnastyczne - oświadczył
Porwasz, pomijając kwestię jej urlopu.
    Kupił ich trzy pary i tak wyposażony wyruszył w drogę powrotną
do Skiroławek. A w miarę oddalania się od stolicy widział już w wyobraźni, jak
dzięki punktualności pani Aldony jego trzciny nad jeziorem pokryją ściany
wszystkich galerii świata. Zaiste, nisko upadł pisarz Lubiński - doszedł do
wniosku - skoro stracił wiarę w magiczną potęgę dzieła sztuki.
    W istocie, w Wielką Środę, gdy doktor i jego syn, Joachim
powracali do domu z cmentarza, oprócz samochodu pięknej Brygidy minął ich także
na drodze czerwony ford escort, który zatrzymał się przed dachowcem Porwasza.
Wysiadła z niego elegancka kobieta o jasnych włosach. Natychmiast więc zadzwonił
doktor do Porwasza i przypomniał mu o zaproszeniu, jakie już uprzednio mu
przesłał, aby wieczorem przybył do domu na półwyspie, gdzie Joachim będzie grał
na skrzypcach dla przyjaciół doktora.
    Ucieszył się Porwasz z tej propozycji, albowiem, jak to było
już wspomniane, był dość muzykalny, oraz skrzypce z powodu swego kształtu
przypominały mu rozkwitłą kobietę.
    Pani Aldona obejrzawszy dom Porwasza oceniła go jako człowieka
prawdomównego. Nic bowiem nie mogła ująć z tego, co opowiadał jej o swojej
samotności oraz nędzy i zaniedbaniu, które były widoczne na każdym kroku.
Okazało się również, iż trafne były jej przewidywania co do pustki spiżarni
Porwasza, i że słusznie zrobiła przywożąc wiktuały.
    - To zbyteczne - oświadczył jednak Porwasz. - Na dziś wieczór
jesteśmy zaproszeni w gości. Podjemy tam sobie, a jutro rano w naszym sklepie
zrobię zakupy.
    I chciał Porwasz pokazać pani Aldonie wszystkie swoje
zamalowane płótna, ale ona poprosiła najpierw, aby rozpalił w kolumnie piecyka
łazienkowego, gdyż po podróży pragnie się odświeżyć. Co do wizyty u wieśniaków,
to ona się jeszcze zastanowi.
    Nie prostował Porwasz określenia "wieśniacy" wobec osoby
doktora Niegłowicza, pisarza Lubińskiego, a także leśniczego Turłeja. Czy można
i należy prostować myśli kobiet tak niezwykłych jak port lotniczy? Pani Aldona
ubrana w obcisłe dżinsy i biały gruby sweter, który uwypuklał małe piersi,
wydała mu się kobietą bardzo pociągającą, ale przede wszystkim jednak myślał o
wielkiej sztuce malarskiej. Uwijał się paląc w piecyku łazienkowym, a także w
piecu kaflowym, który miał nagrzać mały pokoik, sąsiadujący z pracownią. Tam
bowiem zdecydował się Porwasz umieścić swego dostojnego gościa. Na moment
wyskoczył do pisarza Lubińskiego i od pani Basieńki wybłagał czystą poszwę,
prześcieradło i poszewkę, a że nie miał drugiej kołdry i poduszki, a także
łóżka, tedy herkulesowym trudem zawlókł tapczan ze swej pracowni do owego
pokoiku, oddał damie własną kołdrę i poduszkę, postanawiając samemu spać choćby
na stole, pod płaszczem lub kocem.
    Pani Aldona przywiozła z sobą pokaźną walizkę. Był w niej
szlafrok czerwony, frotte. Po kąpieli, na stole w pracowni postawiła lusterko i
ubrana w szlafrok długo i starannie nacierała twarz kremami. Z Porwaszem w ogóle
nie rozmawiała, jak gdyby nie chcąc mu przeszkadzać w jego krzątaninie. Była
trochę głodna, ale dbała o swoją linię, i miała świadomość; że dla urody kobieta
powinna ponosić pewne ofiary. Potem długo szczotkowała swoje tlenione włosy, a
gdy wreszcie uperfumowała się, od ich słodkiego zapachu, a także z głodu,
Porwaszowi zakręciło się w głowie i strasznie pobladł.
    - Czy pan źle się czuje? - zaniepokoiła się.
    A że, jak przystało na wielką damę, była osobą domyślną, tedy
ze swej pokaźnej walizy wyjęła kilka kręgów dobrze obsuszonej kiełbasy, bochenek
chleba i wielką struclę. Sama ledwie skosztowała jedzenia, natomiast z ogromnym
zadowoleniem i w milczeniu patrzyła, jak poruszają się szczęki malarza.
Nasyciwszy głód, zaczął Porwasz mówić o wspaniałej sztuce malowania trzcin nad
jeziorem, o trudnościach z przedstawieniem barwy śniegu albo owych brązów,
którymi oddawał na płótnie kształty zeschniętych trzcin.
    Zaiste, wielka jest potęga sztuki. W miarę jak Porwasz
opowiadał o swym malarstwie i pokazywał pani Aldonie coraz to inny obraz, ona
stawała się jak gdyby coraz bardziej nieobecna, aż wreszcie zaczęła spoglądać na
zegarek, przez co znowu odniósł wrażenie, że znajdują się w porcie lotniczym i
srebrzysty ptak nadziei poniesie go ku niebosiężnym wyżynom.
    - Nie pójdziemy do żadnych wieśniaków. Szkoda czasu, mój
chłopcze. weźmy się za robotę.
    To mówiąc zrzuciła z siebie szlafrok i naga przeszła do pokoju,
gdzie Porwasz przesunął tapczan i rozścielił czystą pościel.
    Stało się tedy tak, że nie danym było Porwaszowi wysłuchać
koncertu Joachima Niegłowicza. I nawet z początku tego nie żałował, bo ciało
kobiety podobne jest do skrzypiec, ma takie same wypukłości oraz smyczka trzeba,
aby ton słodki wydobyć. Ale kiedy wreszcie chciał wtulić w poduszkę swoją
zmęczoną twarz, usłyszał:
    - Jeśli już nie masz sił, to w mojej walizce znajdziesz coś
takiego, co ci pomoże.
    Nagi i bosy pobiegł Porwasz do swej pracowni, gdzie znajdowała
się walizka Aldony. Drżąc z zimna grzebał w niej gorączkowo, aż wreszcie
znalazłszy to o czym mówiła, pomyślał, że jest ona naprawdę kobietą nowoczesną,
która bywa za granicą nie tylko dla podziwiania pięknych widoków, ale interesują
ją także nowe technologie i pomysły. Z uznaniem też wspomniał Porwasz poglądy
pisarza Lubinskiego, że minęła epoka natchnionych artystów, a przyszedł czas na
artystów-technokratów, artystów-menagerów, artystów-producentów, którzy winni
brać pod uwagę najróżniejsze potrzeby rynku.
    Tego wieczoru pani Aldona, znów patrząc na zegarek, powiedziała
mu: - Jeśli będziesz, Boguś, dalej taki miły jak do tej pory, to przyślę ci
swoją koleżankę, której bardzo podobał się obraz "trzciny nad jeziorem". Zapewne
także wybierze coś dla siebie z twego malarstwa. Bo widzisz, Boguś, nigdy nie
miałam szczęścia do prawdziwych mężczyzn. Po jakimś czasie odchodzili ode mnie i
teraz nie mam nikogo.
    Iluż to artystów stroiło przed kamerami telewizyjnymi pocieszne
miny, bawiło się w przeróżne zagadywanki i obmawianki, byleby ktoś zechciał
zwrócić uwagę na ich dzieła. Tak więc to, co czynił tego wieczoru malarz Porwasz
nie było ani gorszym, ani lepszym, może co najwyżej o wiele bardziej
pracochłonnym od tego, co robili inni artyści, skoro epoka natchnionych twórców
jak twierdził Lubiński - dawno minęła.
    A jednak pod koniec owego wieczoru pożałował Porwasz, że nie
siedzi wygodnie na kanapce w białym pokoju doktora i nie słucha jak gra na
skrzypcach Joachim. Gdyż choć w rzeczy samej kobieta i skrzypce z powodu swoich
kształtów wykazują tak wielkie podobieństwo, a także dla wydobycia słodkich
tonów potrzebują posuwistych ruchów smyczka, to nawet najdłuższy koncert ma swój
koniec, a wirtuoz może odłożyć skrzypce i smyczek. Lecz od kobiety oderwać się
trudniej i gra z nią niekiedy zdaje się nie mieć końca.
    Jest też jeszcze zasadnicza sprawa, która odróżnia grę z
kobietą od gry na skrzypcach. Oto nawet najmarniejszy skrzypek może liczyć
choćby na skąpe oklaski widowni. W grze z kobietą bywa się skazanym na jednego
widza, który jakże często skąpi wirtuozowi wyrazów uznania. Wśród licznych
rodzajów samotności zbyt rzadko mówimy o tej, którą odczuwa mężczyzna w
ramionach lubieżnej kobiety.

następny    









Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Biznes i zdrowie z 22 lipca 08 (nr 142)
Niezbednik z 22 lipca 08 (nr 142)
USTAWA O OCHRONIE OSÓB I MIENIA Z 22 SIERPNIA 1997 R
138 142 linuks dla poczatkujacych
E 22 Of Domine in auxilium
BAZA PYTAŃ 22
ustawa 22 poz 251 z 2001r
22 Ostrzeganie i alarmowanie
22 Planowanie podstawowego żywienia dietetycznego

więcej podobnych podstron