Bułyczow Kir Wpadka '67 cz 2 (txt)


+wpadka2+




POWIEŚĆ

KIR BUŁYCZOW

Wpadka '67 (2)

(Osieczka'67)

przełożyła Ewa Skórska, ilustrowała Ela Waga

9. Marynarze wkręcali ostatnie śruby - mocowali działa na pokładzie. Dźwig podawał paki z ulotkami i fajerwerkami. Za godzinę "Aurora" wychodziła na Newę.
Kapitan, z byłych kagiebeszników, suchy, nieufny człowiek w wielkich okularach, wezwał do siebie przewodniczącego komitetu okrętowego Gruszewa.
- Ta rozmowa nie jest dla mnie przyjemna - powiedział szczerze. - Przez całe życie dawałem łupnia innym, a za dwie godziny to mnie wezmą jako kontrrewolucjonistę.
- To nic - uspokoił go Gruszew. - W imię rewolucji można pocierpieć. Nic złego panu nie zrobimy. A jak filmowcy i te kanalie dziennikarze się oddalą, to pana puścimy.
Ostatnia paczka z ulotkami dekretu o ziemi osiadła na pokładzie krążownika.
- Amunicję przywieźli? - zapytał Gruszew kapitana.
- Wszystko zrobione.
- Gdzie jest sonda i inne manele?
- W szalupie, wszystko przygotowane. Jak tylko wyjdziemy do stoczni bałtyckiej, zrobimy zebranie komitetu okrętowego i ja... - kapitan westchnął - i ja wtedy odmówię dalszego prowadzenia krążownika. Pod pretekstem mielizny. I wtedy pan będzie musiał spuścić się w szalupie i sprawdzić głębokość sondą, a potem wrócić i oznajmić załodze, że ja... no, że jestem elementem antyradzieckim.
- Kontrrewolucjonistą - uprzejmie poprawił Gruszew.
- No właśnie. Jak będzie pan wsiadał do szalupy, niech pan nie zapomni płaszcza - deszcz pada.
- Nie mogę - będą filmować z helikoptera.
"Aurora" dała długi sygnał. Na maszt wpełzła czerwona flaga. Krążownik powstał.
Tramwaj rzeczny z zagranicznymi turystami przez jakiś czas płynął za legendarnym krążownikiem w górę Newy, potem został w tyle - turystów zawieziono, żeby obejrzeli Stadion Kirowa.
Gruszew zajrzał do magazynu gospodarczego i wziął od magazyniera paczkę papierosów. Denerwował się. Od razu rozerwał paczkę i zapalił. I właśnie wtedy do magazynu wpadł marynarz i zgodnie z planem krzyknął:
- Zdrada! Kapitan nie chce dalej płynąć!
Gruszew wypadł na mostek jak błyskawica. Kapitan stał, miał półprzymknięte oczy, a jego ręka twardo leżała na dźwigni prędkości. Strzałka wskazywała "całą wstecz".
- Co pan robi, kapitanie? - krzyknął Gruszew, wczuwając się w rolę. - Co robisz, bydlaku? Tam giną nasi towarzysze!
Nieoczekiwana wściekłość Gruszewa sprawiła, że na mostku zapadła grobowa cisza. I wszyscy usłyszeli dobiegające z miasta pojedyncze wystrzały.
- Nie mogę - odpowiedział kapitan. - Nie mogę być zdrajcą. Głębokość powinna być normalna. Obiecuję wam to jako weteran partii.
Gruszew udał, że nie usłyszał tych małodusznych słów.
- Sam wsiądę do szalupy - oświadczył. - Zmierzymy głębokość. Komitet okrętowy przejmuje władzę.
- Ale przecież ja się zgadzam - upierał się kapitan. - Należę do partii od dwudziestego dziewiątego roku!
- Idioto! - wyszeptał Gruszew do wyprowadzanego przez marynarzy kapitana. - Idioto, przecież cię nie wsadzą.
- Kto wie... - mruknął kapitan.
Oko kamery ukrytej w rogu kabiny nawigacyjnej niepewnie zamigotało. Transmisja z "Aurory" została przerwana.
Gruszew dziarsko wskoczył do szalupy. Wioślarze już siedzieli na ławkach i tylko czekali na sygnał, żeby ruszyć w górę rzeki.
- Naprzód! - krzyknął Gruszew. - Umrzemy, ale historyczny wystrzał padnie!
Telewizyjny helikopter opuścił się tuż nad szalupę i filmował Gruszewa wielkim planem.
- Dajcie sondę! - rozkazał Gruszew. - Gdzie ona jest?
- A diabli wiedzą... - Sternik zmieszał się. - Chyba gdzieś tu była.
- Coo?
- Nie wiem. Może w zamieszaniu zapomnieli ją włożyć.
- No i jak teraz zmierzymy?!
- Nie denerwujcie się, towarzyszu Gruszew - odezwał się jeden z wioślarzy. Gruszew znał go z widzenia, gdyż wioślarz pracował w rejonowym oddziale komitetu. - To przecież tylko tak, na niby...
- Właśnie - dodał sternik. - Udawajcie, że opuszczacie sondę. Tylko szybko, chyba machają do nas z helikoptera. I tak w tym deszczu nie zobaczą.
Gruszew przechylił się za burtę i udał, że spuszcza do wody sznurek. Nie wiedział wprawdzie, jak wygląda sonda, ale przypuszczał, że chyba jak sznurek. Szare fale niemal dotykały jego ręki. Nad Leningradem wstawał deszczowy poranek - siódmy listopada 1967 roku.
- Starczy, co?
- Starczy - zgodził się Gruszew. Nagle poczuł rozczarowanie. Dla niego święto już się skończyło. Najważniejsza część roli była już poza nim. W dalszych wydarzeniach grał poślednią rolę. Ale sekretarz komitetu rejonowego umiał wziąć się w garść.
- Zawracaj! - rzucił. - Płyniemy do Zimowego.
Pięć minut później szalupa przybiła do burty okrętu. Silniki krążownika zaszumiały, okręt ruszył w górę rzeki. Przepłynął kilka metrów i osiadł na mieliźnie.

10. Posiedzenie Rządu Tymczasowego skończyło się nad ranem. Kiereński zdjął perukę i wyszedł na korytarz, wycierając nią czoło. Światło jupiterów w sali posiedzeń było nieprzyjemne nie tylko ze względu na swoją intensywność, ale także dlatego, że zamieniało salę w łaźnię.
Ministrowie zeszli na dół do bufetu, operatorzy wyłączyli światła, odciągnęli kamery do kątów sali i poszli do domów.
Kiereński zastał Zosię śpiącą na kanapce. Pomyślał, że we śnie wygląda jak dziewczynka, delikatnie i bezbronnie. A czarna kurtka z trupią czaszką i kośćmi na rękawie tylko podkreślała tę bezbronność. Kiereński założył perukę, nachylił się i delikatnie i czule pocałował Zosię w czoło.
Zosia poczuła dotyk spierzchniętych po długich przemówieniach warg i otworzyła oczy. W półmroku były czarne i przepastne.
- To ty, Sasza? - zapytała cicho i lekko ochryple.
Kiereński już miał zaprzeczyć, gdy przypomniał sobie, że nie nazywa się teraz ani Jamanidze, ani Nodar. Na imię ma Aleksander.
- Tak ładnie spałaś.
- Głupstwa mówisz. Wyglądam okropnie.
- Nie wstawaj - Kiereński usiadł obok niej na kanapce. - Jeszcze jest czas. Jeszcze nie ma świtu.
- Słyszałeś? - Zosia odsunęła się trochę od Nodara. - Okazało się, że Ermitażowi rzeczywiście grozi niebezpieczeństwo.
- Kołobek referował nam sytuację na radzie ministrów. Nic takiego. Dzwoniliśmy do Smolnego - we wszystkich szturmujących oddziałach zostanie przeprowadzony instruktaż. Najwidoczniej ktoś zbyt dosłownie zrozumiał swoje zadanie.
- To znaczy, sądzisz, że nic strasznego się nie dzieje?
- Najstraszniejsze jest to... - Kiereński nachylił się nad policzkiem Zosi. - Najstraszniejsze jest to, że za jakieś dwie godziny będziemy musieli być na stanowiskach, a co dalej... tego nikt nie wie.
Policzek Zosi był gorący i miękki. Nawet w półmroku Kiereński widział odciśnięty na nim wzór grubej tkaniny kanapki - czerwoną siateczkę. Przysunął się jeszcze bliżej do jej policzka i jego wargi tak miękko i naturalnie go dotknęły, że Zosia nawet nie pomyślała o tym, żeby się odsunąć. Kiereński odwrócił do siebie jej głowę, jego wargi znalazły się naprzeciwko jej warg, ale w ostatniej chwili Zosia zdążyła się uchylić i Kiereński pocałował ją w oko, przedzierając się wargami przez jej rozpuszczone włosy. Zosia, już zupełnie obudzona, zaszeptała szybko urywanym głosem:
- Zwariowałeś, odejdź, bo kogoś zawołam... odejdź...
Wargi Kiereńskiego jednak spotkały się z jej wargami. Przez kilka sekund Zosia jeszcze zaciskała zęby, ale potem nagle poddała się, poddała się jakoś tak od razu, nie uciekała już przed pocałunkami, pragnęła tylko, żeby on trzymał ją dalej w ramionach i żeby jej nie zostawił. Mocno przycisnęła go do siebie i przez angielskie sukno frencza premiera Rządu Tymczasowego poczuła ciepło jego pleców. Jej szeroko otwarte usta stały się miękkie i wilgotne. Zdążyła jeszcze szepnąć "nie trzeba", ale tak cicho, że można było zrozumieć coś zupełnie przeciwnego.
Nagle Kiereński podniósł głowę i nie odrywając rąk od jej piersi powiedział:
- Nie możemy tu siedzieć. Ktoś mógłby przyjść.
Zosia zerwała się i zapięła czarną skórzaną kurtkę.
- Oszaleliśmy oboje. - Rozejrzała się nerwowo dokoła. - Przecież dopiero się poznaliśmy i zupełnie nic o sobie nie wiemy.
- A czy musimy? - Kiereński schylił się i pocałował ją mocno i pewnie. Dokładnie tak, jak Zosia chciała.
Długo szli po słabo oświetlonych korytarzach, mijając śpiących na polówkach junkrów i kiwających się w półśnie na skrzyżowaniach korytarzy wartowników.
- Którędy teraz? - zapytał zniecierpliwiony nieco Kiereński. - Lepiej znasz budynek. Pracujesz tu przecież.
- W prawo, teraz w prawo - odpowiedziała Zosia i zrobiło się jej wstyd, że prowadzi po Ermitażu obcego mężczyznę.
Zawsze była wierna mężowi. Nagle zapragnęła powiedzieć mu o tym, może po to, żeby docenił jej ofiarę, ale pomyślała, że Kiereński zbędzie ją nic nie znaczącymi słowami, a przez to ona poczuje się jeszcze gorzej.
Przed gabinetem Antypienki Zosia zatrzymała się. Kiereński zrozumiał, że sama nie chce podejmować żadnych kroków i ostrożnie uchylił drzwi. Weszli do poczekalni, gdzie urzędowała Raisa Siemionowna, która teraz przebywała na dole z innymi kobietami z batalionu szturmowego. Obite ceratą drzwi do gabinetu Antypienki były zamknięte na klucz.
Kiereński podszedł do zabytkowej skórzanej kanapy dla petentów i usiadł. Zdjął perukę. Zosia podeszła do okna i popatrzyła w dół, na plac, gdzie w porannej mgle snuli się wartownicy Czerwonej Gwardii.
- Chodź do mnie! - zawołał ją Kiereński.
- Zaraz - odpowiedziała Zosia, ale nie ruszyła się z miejsca.
Kiereński wstał, podszedł do niej z tyłu i objął ją.
- Chcę być z tobą - wyszeptał.
- Zrozum, ja nigdy wcześniej... Nie! - nagle jej głos nabrał zdecydowania. - Jeśli nawet do tego dojdzie, to nie teraz i nie tutaj.
- Właśnie teraz i tutaj. W noc przed rewolucją. W Pałacu Zimowym. I pamiętaj, kim jestem!
- Nie mogę tego pamiętać. Nie wiem, kim jesteś. Może ostatnim premierem Rosji Kiereńskim, może Saszą, a może aktorem Nodarem Jamanidze. A może mi się tylko przyśniłeś? - Zosia uśmiechnęła się i odwróciła głowę. Padające przez okno światło jupitera obrysowało złotym konturem jej delikatny profil, długą szyję i jasne, krótko obcięte włosy.
- Jestem nikim - Kiereński nie dawał za wygraną. - I przyśniłem ci się. I niech to będzie najlepsza noc w moim życiu. I w twoim też.
Zosia poważnie popatrzyła mu w oczy, próbując zobaczyć w nich coś nieznanego nawet jej samej, ale bardzo ważnego. Nie wiedząc, czy znalazła, czy nie, zamknęła oczy. Natychmiast poczuła na powiekach jego wargi.
Kiereński zaprowadził ją na kanapę.
- Siadaj - rzucił krótko.
Posłusznie usiadła, nie otwierając oczu. Wiedziała, że nie należy już do siebie, lecz do tego człowieka, który tej nocy pierwszy i ostatni raz w życiu włada losami wielkiego kraju. I chociaż dłonie napotkały nie obcięte na jeża włosy, lecz sztywne kędziory...
W tym momencie Antypienko obudził się, poruszył się na zsuniętych w jego gabinecie fotelach i głośno zaklął.
Wstał, przewrócił krzesło, zrzucił na podłogę kałamarz i w kompletnych ciemnościach zaczął szukać wyjścia z tego więzienia, do którego wsadził go przebiegły alkoholik Izwicki.
Nie wiedział, że łoskot przewróconego krzesła sprawił, że kochankowie w poczekalni odskoczyli od siebie; nie wiedział, że przestraszył zaczajonego w kącie zwiadowcę czerwonych; nie wiedział, że łoskot obudził wartowników przy barykadzie; nie wiedział, że obudzone warty rzuciły się do cekaemu; nie wiedział, że dyżurny junkier kandydat historii sztuki Izwicki zdecydował, że się zaczęło i wystrzelił czerwoną rakietę; nie wiedział, że zobaczywszy rakietę ruszyli czerwonoarmiści, zbierając się przed mosiężną kratą bramy Sztabu Generalnego; nie wiedział, że w odpowiedzi na czerwoną rakietę Izwickiego wystrzelono w powietrze taką samą nad Twierdzą Pietropawłowską, a jej komendant, któremu stanął zegarek, zdecydował, że powstanie się zaczęło i rozkazał, żeby dano sygnalny wystrzał z armaty; nie wiedział, że minutę później drzemiący przy telefonie polowym reżyser Telewizji Leningradu rozkazał włączyć wszystkie kamery; nie wiedział, że po kolejnej minucie zadzwonił telefon w sennym budynku Smolnego, który nie był jeszcze gotowy do powstania; nie wiedział, że Swierdłow rozkazał Podwojskiemu natychmiast biec na plac i powstrzymać tych idiotów; nie wiedział, że przewracając krzesło rozpoczął Wielką Rewolucję Październikową. O trzy godziny za wcześnie.

11. - "Aurora"? "Aurora"! "Aurora"! - wrzeszczał telefonista. - Nie odpowiada, Jakowie Michajłowiczu - zwrócił się do Swierdłowa.
- Dziwne. - Swierdłow uniósł brwi. - Powinni już być na miejscu. Co się tam mogło stać?
- Podwojski na linii! - krzyknął drugi telefonista.
- Daj no słuchawkę. I poproś kogoś o czarną kawę. Tylko mocną. Podwojski? Co tam u ciebie? Ruszyli? Jak to - nie można zatrzymać? Czy ty rozumiesz, że nie było wystrzału z "Aurory"?! Rozumiesz, co to dla ciebie znaczy?! Najmarniej biuro komitetu obwodowego. Dobra, działaj. "Aurorę" biorę na siebie.
Swierdłow podszedł do drzwi innego pokoju w Smolnym. W korytarzu, gdzie cały czas wisiały współczesne żyrandole, zalani światłem jarzeniówek stali i siedzieli chłopi, marynarze i żołnierze, głównie delegaci na Zjazd, który powinien zostać otwarty wieczorem. Czekali na Lenina.
Z drzwi naprzeciwko wyskoczyli rewolucjoniści Dubienko, Krylenko i Kołłątaj z Teatru Młodego Widza.
- Co się wyprawia! - krzyczał Kołłątaj. - Co się wyprawia! "Aurora" nie strzela, Lenin zaginął, powstanie zaczęło się o trzy godziny za wcześnie. Przecież cały Leningrad jeszcze śpi.
- Wiem - uciął Swierdłow. - Kiedy przyjdzie dubler Lenina?
- Budzą go. Ostro wczoraj pił. Miał urodziny żony.
- Obudzić za wszelką cenę i ucharakteryzować.
- Jakowie Michajłowiczu! - telefonista wystawił głowę. - Jest łączność z "Aurorą"!
- Co tam się u was dzieje! - wysyczał nerwowo Swierdłow. - Gdzie byliście?
- Ale się narobiło, Jakowie Michajłowiczu - rozległ się w słuchawce głuchy głos. - Osiedliśmy na mieliźnie. Holownik trzeba było wzywać. Najwidoczniej przez te pięćdziesiąt lat zmienił się farwater.
- Przecież macie sondę...
- Nie pomyśleliśmy. Ale nie ma strachu. Wezwaliśmy holownik z Kronsztadu. Za jakieś dwie godziny tu będzie. Zdążymy.
- Gdzie zdążycie? Powstanie już się zaczęło!
- Przecież jeszcze za wcześnie.
- Sam wiem, że za wcześnie. Przemarzli, przemokli i ulegli prowokacji. Słuchaj, "Aurora", strzelajcie od razu. Potem się ustali, gdzie staliście.
- Nie da rady. Obróciło nas, a armata jest nowa, nie obraca się. Elektronicy wszystko tam wyliczyli, żeby przypadkiem nie trafić w jakiś inny budynek. Będziemy czekać na holownik. To wszystko. Bez odbioru.
- Strzelajcie, do ciężkiej cholery! - wściekł się Swierdłow.

12. Zosia wybiegła z Pałacu. W wąskiej szczelinie pomiędzy Ermitażem i barykadą już byli zaskoczeni, ale gotowi na wszystko junkrzy.
- Gdzie twoje dziewczęta?
- Zaraz je obudzę.
Zosia rzuciła się z powrotem do Pałacu i wbiegła po szerokich schodach na górę. Szybciej! Zdążyła spojrzeć przez barykadę na tłum przed bramą. Zobaczyła pierwsze szeregi szykujące się do ataku na Admiralicję. Szeregi były czarne, straszne i bezimienne. Chciały wziąć Ermitaż, splądrować go, a przede wszystkim zabić Saszę. Zosia zapomniała, że zgodnie z planem przed tylnym wejściem stoi samochód z chorągiewką ambasady innego państwa. A nawet gdyby sobie o tym przypomniała, to wątpliwe, czy wpłynęłoby to na jej postanowienie bronienia Zimowego. Saszy tak czy inaczej groziło niebezpieczeństwo.
- Wstawajcie, dziewczęta! - Zosia potrząsała przyjaciółkami za ramiona. - Wstawajcie, zaczęło się!
- Zwariowałaś! - Raisa Siemionowna przecierała oczy. - Nawet nie świta. Nie zdobędą pałacu wcześniej niż przed wieczorem. Nawet "Aurora" jeszcze nie strzelała.
- Zaczęło się przed czasem. Dla nas to jeszcze gorzej.
Mamrocząc pod nosem, dziewczyny wstawały z polówek, zakładały kurtki i płaszcze, brały karabiny.
Wbiegł Kołobek.
- Amunicja w skrzynkach w westybulu! - krzyknął. - Tam jest instruktor. Nauczy was, jak się posługiwać bronią.
Ktoś zaśmiał się nerwowo.
- Zaczyna się wojna ojczyźniana?
- Szybciej, dziewczęta, kochane, szybciej! - błagała Zosia.
Była na ulicy przed dziewczętami. Oddziały szturmujących podeszły znacznie bliżej.
Barykada milczała.
Wybiegając na ulicę, dziewczęta zlewały się z mgłą, zanurzały się w odmętach pobladłych świateł reflektorów, krzyków i oddalonego warkotu bębnów.
Na placu odezwał się cekaem.
- Kryć się! - krzyknął Simeonow, chowając swoje potężne ciało za skrzynką po cukierkach o nazwie "Pomarańczowe".
- Dlaczego mamy się kryć? - Raisa Siemionowna się nie poddawała. - Wolę popatrzeć. Zaraz pewnie "Aurora" będzie strzelać. To przecież takie ciekawe.
Jakby w odpowiedzi na jej słowa, nad rzeką za miastem huknęło działo trzycalowe. Gdzieś daleko wybuchł słup ognia.
- Oj, dziewczęta, jak ładnie! - zawołała Raisa.
I upadła ścięta najprawdziwszą kulą z cekaemu.
W tym czasie obrońcy Zimowego, którzy otoczyli Raisę, nie wiedzieli, że jedyny pocisk, wystrzelony przez stojącą na mieliźnie "Aurorę" w wyniku nieszczęśliwego zbiegu okoliczności trafił w lewe skrzydło Pałacu Smolnego, gdzie była łącznica telefoniczna.
Od tej chwili Smolny był odcięty nie tylko od placu Pałacu Zimowego, ale również od komitetu obwodowego.
Zosia przerażona pochyliła się nad Raisą. W niebieskawym świetle poranka było widać, jak na jej ściśniętej płaszczem piersi występuje krwawa plama.
Ktoś zapłakał. Ktoś wyszeptał: "Chuligani".
Kołobek, który wyłonił się z mgły, powiedział z mocą:
- Dwóch junkrów do mnie! Odnieść ranną!
Raisa zajęczała.
- I nie rozchodzić się! - krzyknął na kobiecy batalion Kołobek. - Przecież was po jednej wystrzelają. Która jeszcze nie wzięła amunicji, niech bierze.
- Skandal! - usłyszała Zosia.
Kiereński ze złożonymi na piersi rękami stał za nią. Trzej czy czterej ministrowie, którzy byli z nim, niewyspani, wymięci, z pościeranym makijażem, w poprzekrzywianych brodach i bokobrodach, wyglądali na zastraszonych i niepewnych.
Kiereński znalazł oczami Zosię i mrugnął do niej. Mruganie było teraz raczej nie na miejscu, ale Zosia poczuła się pewniej.
- Obywatele wolnej Rosji! - wrzasnął Kiereński tak, że było go słychać nawet na najbardziej oddalonych końcach barykady. - Spiskowcy chcą pozbawić nas wielkich zdobyczy rewolucji. Ojczyzna w niebezpieczeństwie! Jesteście ostatnim szańcem wolności! I dlatego od was, towarzysze, zależy, czy uratujemy należące do ludu pracującego skarby Ermitażu!
- Huraaa! - ryknęli junkrzy, pochwyceni szlachetnym porywem.
- Huuuraaaa! - rozległo się na placu. Oddziały biegły szturmować Zimowy.
- We wroga, nad głowami, kto z czego może, razem, ognia! - rozkazał Simeonow, unosząc w górę pistolet z szesnastego wieku.
Barykada zjeżyła się wybuchami wystrzałów.
Pierwszy rząd zatrzymał się i padł.
- Bydlaki! - dało się słyszeć. - Gady!
- Nie osłabiajcie rewolucyjnej czujności! - zawołał do obrońców Kiereński, odwrócił się na pięcie i poszedł do Pałacu. Po drodze powiedział do Milukowa: - Bardzo liczę na konnicę generała Krasnowa.
I te słowa, przekazywane na barykadzie z ust do ust sprawiły, że garstka junkrów uwierzyła w swoje siły.
Te słowa były tym bardziej potrzebne, że od strony Sztabu Generalnego ktoś przez głośnik autorytatywnym tonem zaczął grozić zbyt odważnym junkrom administracyjnymi i innymi konsekwencjami.
*
Rankiem Kogan zdążył wpaść do domu. Udało mu się znaleźć chwilkę czasu. Sądził, że domownicy śpią. Noc w siedzibie KC partii Bund upłynęła stosunkowo spokojnie - o drugiej zakończyły się spory i dyskusje, czy uznać, czy nie uznać bolszewików i w końcu przyjęto neutralną rezolucję, która wzywała do podporządkowania się Konstytuancie. A ponieważ na Bund nie starczyło kamer, to członkowie KC spokojnie położyli się spać, a Kogan zdążył nawet zajść do domu - mieszkał po drugiej stronie ulicy.
Żona nie spała.
- Arkadiuszu - powiedziała - oszalałeś. Biegasz po ulicach jak chłopiec, a tam już strzelają.
- Nic się takiego nie dzieje. Zrób mi kakao. - Kogan położył na stół grubą teczkę z dokumentami Bundu. - Całe przedstawienie zacznie się dopiero za kilka godzin. A poza tym odgrywamy przecież drugoplanową rolę - cokolwiek zrobimy i tak nas wezmą.
- Mnie już sąsiadka mówiła, że mają z was zrobić kozłów ofiarnych - krzyknęła z kuchni żona.
- Co takiego?
- Jeśli ludziom dali broń i wypuścili na ulice - jednych z czerwonymi flagami, a innych z ikonami, to źle się to może skończyć tylko dla Żydów.
- Powiedziałbym, że jesteś oportunistką, Różo. - Kogan usiadł przy stole. - W naszej partii są towarzysze z komitetu rejonowego. A wśród czarnosecińców jest ich jeszcze więcej. Specjalnie tak to urządzono, żeby mieć kontrolę nad masami. A poza tym, jeśli tak się denerwujesz, to radzę ci jechać do siostry, do Riepino. Tam nie ma żadnej rewolucji.
- A tymczasem tu ktoś będzie chciał wyrównać rachunki, a mnie nie będzie, żeby opatrzyć ci rany.
- Różo, zwariowałaś! Zapomniałaś, że dzisiaj jest pięćdziesiąta rocznica władzy radzieckiej i że to nie rewolucja, tylko obchody.
- A czy ty wiesz, że Kola od sąsiadów mówił swojej mamie, że oni naprawdę mają zamiar splądrować Pałac Zimowy?
- Nikt im na to nie pozwoli. Od tego są żandarmi i ochotnicza służba...
Kogan nie dokończył. W oddali wystrzeliła armata z Twierdzy Pietropawłowskiej i przez lufcik mieszkania przy ulicy Hercena wdarło się donośne "Hurrraaa!". Tyraliera na placu Pałacowym ruszyła do szturmu.
- No proszę... - W oczach żony Kogana pojawiły się wielkie łzy. - Teraz to się dopiero zacznie.
- To jakaś pomyłka. - Kogan wstał, nie dopijając kakao. - To nie może być powstanie. To pewnie próba generalna.
- Czekaj, włączę telewizor. Powinni nas przecież poinformować.
Ale ekran telewizora tylko szumiał i nadawał szare pasy. Transmisji nie było.
- Muszę iść. - Kogan westchnął. - Powinienem być z partią.
- Zwariowałeś, Arkadiuszu. Zamknę cię na klucz. Dlaczego miałbyś ryzykować swoim życiem? Nie jesteś małym chłopcem!
- Różo, czy ty nie rozumiesz, że moje uczestnictwo w Bundzie jest moim partyjnym obowiązkiem? Jeśli porzucę Bund na pastwę losu, to kto zagwarantuje, że jutro nie opuszczę w ciężkiej chwili również Partii Komunistycznej?
Kogan trzasnął drzwiami i wyszedł. Nie doczekał się od żony zrozumienia. Powoli schodził po schodach. Nachodziły go ponure myśli. Każde przedsięwzięcie powinno iść zgodnie z planem. I jeśli nagle nie idzie zgodnie z planem, to znaczy, że wydarzyło się coś nieprzewidzianego, niepożądanego. Ale co?
Postał chwilę za rogiem, czekając aż przejedzie kozacki patrol. "Dziwne", pomyślał. "Jeśli zaczęła się rewolucja, to miasto powinno być już w rękach rewolucjonistów".
Upewniwszy się, że ulica jest pusta, szybko dobiegł do rejonowego biura zaopatrzenia, przekazanego Bundowi. Tam już na niego czekano.
- Kogan, czy ty wiesz, co się stało? - zapytał Paplian, skierowany do Bundu nie ze względu na narodowość, lecz w trybie partyjnego nadzoru.
- Zaczęło się?
- Próbowałem dodzwonić się do Smolnego, ale oni tam milczą.
- Jak to?
- Jest podejrzenie... - Paplian nachylił się do samego ucha Kogana. - Jest podejrzenie, że "Aurora" trafiła w Smolny! Ciiicho!
- Jak się dowiedziałeś?
- Mam swoje źródła.
- Są ofiary?
- Nie wiadomo.
- A co z Leninem?
- Nikt go nie widział.
- Taaak. - Kogan usiadł na wytartym krześle i opuścił siwiejącą głowę na dłonie.
Zadzwonił telefon.
- Odbiorę - powiedział Kogan. - Może to ze Smolnego.
- Mówi Duma Państwowa - odezwał się głos w słuchawce. - Bolszewikom jeszcze nie udało się zdobyć Zimowego. Dworce również są w naszych rękach. Proponujemy podporządkowanie się Rządowi Tymczasowemu.
Dało się słyszeć głuche stuknięcie. Na tamtym końcu linii upadła słuchawka.
- Kto? - spytał Grot.
- Duma - odpowiedział Kogan. - Nic nie rozumiem. Proponują podporządkowanie się Rządowi Tymczasowemu.
- Może tak trzeba?
- Nie wiem.
- Przecież Bund zawsze był partią opozycyjną. I nawet popierał Rząd Tymczasowy.
- Idę - postanowił nagle Paplian. - Spróbuję przeniknąć do Smolnego albo nawet do komitetu obwodowego. Niech dadzą jakieś dyrektywy.
- Dobra, idź. A my tu na razie...
- A wy tu na razie działajcie zgodnie z prawdą historyczną. Bund popierał Rząd Tymczasowy. No to go popierajcie. Tylko nie za bardzo aktywnie. Generalnie siedźcie tu i czekajcie.
Paplian narzucił płaszcz ortalionowy i już miał wychodzić, ale Grot go powstrzymał:
- Nie da rady. Płaszcz nie pasuje. Niech pan weźmie sukmanę. Mamy tu jedną. Żeby naród pana nie poznał.
Gdy Paplian wyszedł, Kogan odezwał się niepewnie:
- Może nas zaatakują?
- Kto?
- Czarna sotnia. Albo przeciwnie, czerwonoarmiści. Nigdy nie wiadomo, kto nas bardziej nie lubi.
Grot pokiwał jajowatą łysą głową.
- Masz rację. Zbudujemy barykadę.
Dosunęli pod drzwi wejściowe wszystkie możliwe stoły i szafy. Członkowie KC poczuli się pewniej. Przynajmniej nie wezmą ich gołymi rękami.
Znowu zadzwonił telefon.
- Partia Bund? - zapytała słuchawka.
- Tak - potwierdził Kogan. - To nasza partia.
- Mówi Wikżel.
- Jaki Wikżel?
- Komitet Kolejarzy. Zgodnie ze scenariuszem odmówiliśmy utrzymywania łączności z Moskwą. Teraz odpieramy ataki marynarzy i Armii Czerwonej. Potrzebujemy pomocy. Moglibyście nam przysłać ze stu ludzi?
- Poszaleliście! - oburzył się Kogan. - Jesteśmy partią pokojową. Mamy tylko Komitet Centralny, siedem osób. Ósmy poszedł po instrukcje do komitetu obwodowego.
- Jakiego komitetu obwodowego? - zainteresowała się słuchawka.
- KPZR!
- Drogi towarzyszu, komitet obwodowy KPZR nie istnieje. Na razie władza jest jeszcze w rękach Kiereńskiego.

13. Około godziny dziesiątej rano ataki czerwonoarmistów ustały. Trzy razy tyraliera rzucała się na barykady i trzy razy się cofała. Przyczyną były upór obrońców i rozproszone bezsensowne działania dowódców szturmu.
Podwojski i Antonow-Owsiejenko1, którzy mieli dowodzić szturmem na placu, nie mogli tego zrobić. Antonow-Owsiejenko, sądząc, że przed dziesiątą jego usługi nie będą potrzebne, siedział u swojego przyjaciela, aktora Lenfilmu. A Podwojski, który nie miał żadnego doświadczenia wojennego, dowiedziawszy się, że na placu strzelają naprawdę, pierwszą kolejką wyjechał do Wyborga, w poszukiwaniu przejścia na radziecko-fińskiej granicy.
Ze Smolnego, uszkodzonego nieudanym wystrzałem z "Aurory", nie było żadnych konkretnych wytycznych. Ogólny zamęt powiększyły niejasne pogłoski o tym, że Lenin nie żyje. Te pogłoski przeniknęły na plac już o świcie i z uporem krążyły wśród oddziałów putiłowców i marynarzy. Na nic się nie zdały zapewnienia instruktorów komitetu obwodowego, że nic takiego nie mogło się zdarzyć, ponieważ Lenin jest wiecznie żywy, a nawet jakby co, to leży w mauzoleum.
O dziewiątej zaczęła działać telewizja i Interwizja. Komentatorzy telewizyjni czytali tekst według wcześniej przygotowanego scenariusza, pokazywano wcześniej sfilmowane kadry i dlatego wpatrzeni w szklane ekrany telewidzowie do godziny jedenastej byli absolutnie pewni, że rewolucja rozwija się tak, jak powinna się rozwijać. Na ekranach ciemniała dumna sylwetka "Aurory", demonstranci bili się z policją, rewolucjoniści w Gatczynie odpierali kolejny atak oddziałów generała Krasnowa. Wszystko było tak, jak było naprawdę i przez to bardzo ciekawe. To, że Smolny był wyłączony z transmisji, nikogo nie dziwiło - Zjazd Delegatów zaczynał się dopiero wieczorem.
Kołobek wszedł do westybulu, żeby sprawdzić, jak czują się ranni. Rannych było już dziesięć osób. Mimo że kilkakrotnie dzwoniono na milicję, na placu przez cały czas strzelano z prawdziwych naboi.
Dwie dziewczyny z batalionu szturmowego przekwalifikowały się na sanitariuszki.
- Trzymajcie się - powiedział Kołobek. - Trzymajcie się... obywatele. Wasza krew nie została przelana na darmo.
"Co ja gadam za głupoty" - pomyślał. "Przecież ludzie naprawdę cierpią".
Korytarzem przeszedł Kiereński. Dźwigał polową radiostację, którą junkrzy zdobyli podczas krótkiego, odważnego wypadu.
Zosia, wymazana błotem - rzuciło nią o ziemię, gdy ktoś wrzucił za barykadę granat - szła za Kiereńskim.
Radiostację postawiono w sali posiedzeń rady ministrów. Ministrów było o połowę mniej. Pięciu uciekło z Zimowego samochodem z chorągiewką ambasady. Samochód był przeznaczony dla Kiereńskiego, ale temu nawet do głowy nie przyszło skorzystanie z niego. Może to nawet lepiej. Auto w okolicach lotniska Pułkowskiego zostało bowiem zatrzymane przez kordon KGB. Ministrów okrutnie pobito i wywieziono w niewiadomym kierunku.
Niedawno Kiereński rozmawiał z Kołobkiem, który oprowadził go po salach Ermitażu. W sali Rembrandta szyba była rozbita kamieniem lub kulą i krople deszczu dostały się do "Autoportretu z Saskią na kolanach". Inne okna też były uszkodzone.
Po tej rozmowie Kiereński nasunął perukę bardziej na czoło i wziął karabin. Pomysł z radiostacją był jego. Generał Krasnow2, który starannie obserwowany przez kamery rwał się do Piotrogrodu, dysponował kilkoma zdyscyplinowanymi batalionami - kursantami szkoły morskiej imienia Makarowa i fakultetem elektronicznym Akademii Inżynieryjnej.
Kołobek dogonił Kiereńskiego i Zosię dopiero w sali posiedzeń. Przy pomocy radioamatora Izwickiego zamontowali radiostację i próbowali połączyć się z generałem Krasnowem.
Do pokoju wbiegł zakrwawiony junkier.
- Wdarli się z flanki!
- Z której strony?
- Admiralicji! Tam są te duże okna.
- Naprzód! - rozkazał Kołobek.
Biegł po korytarzach hamując na zakrętach obcasami. Z tyłu słychać było kroki Kiereńskiego, Zosi, Izwickiego i junkra. Po drodze dołączyli do nich niektórzy lżej ranni.
Zdążyli. Do Zimowego wdarła się nieduża grupa marynarzy. Ale zamiast iść naprzód marynarze zajęli się ściąganiem ze ścian gobelinów. To ich zgubiło. Kołobek serią z automatu skosił pierwszego marynarza. Drugiego zdjął Izwicki.
- Gady! - krzyczeli marynarze, uciekając. - Jeszcze się z wami policzymy! Żaden z życiem nie ujdzie!
- Ma rację - zgodził się Izwicki, wkładając pistolet do kabury. - Musimy utrzymać Zimowy do nadejścia pomocy.
- A skąd tu pomoc? - Zosi chciało się płakać. Bała się.
- Bez paniki! - zdenerwował się Kiereński. - Zaraz połączymy się z Krasnowem.
Wracali ciemnym, pustym korytarzem, który powoli się przed nimi rozwijał. Ze ścian spoglądali ponuro dowódcy wojny ojczyźnianej. Gwiazdy orderów świeciły słabo na ciemnych mundurach.
Kiereński wziął Zosię za rękę. Kołobek spojrzał na nich i natychmiast taktownie się odwrócił. Chciało mu się spać. Od strony fasady dobiegało trajkotanie cekaemów.
Kołobek pomyślał: "Co za szczęście, że atakujący trzymają się scenariusza i szturmują pałac od frontu. Inaczej nie utrzymalibyśmy Zimowego - obrońców jest niewielu, amunicji i broni prawie już nie ma".
- A niech to! - rzucił ze wstrętem Kiereński, gdy wrócili do sali posiedzeń. Ministrowie, będący nie znoszącymi przelewu krwi cywilami, otoczyli wracających z ekspedycji pacyfikacyjnej i zasypali ich pustymi i nerwowymi pytaniami.
- Taaak - powiedział przeciągle Kołobek. - Radę ministrów poproszę o pójście ze mną. Możecie uznać się za zmobilizowanych. Broń weźmiemy od rannych. Będziecie bronić fasady.
- To jest naruszenie demokracji - zaprotestował Milukow.
- Bez dyskusji! - wybuchł Kiereński. - Ja, przewodniczący rady ministrów, nie odmawiam trzymania w rękach broni. Obywatele wolnej Rosji...
Zosia miała wrażenie, że w oczach Saszy pojawiły się dwie błyskawice i poraziły ministrów.
- Obywatele wolnej Rosji! Rewolucja w niebezpieczeństwie!
Wstrząśnięci płynącą od Kiereńskiego mocą, Milukow i Guczkow rzucili się do drzwi. Biegli po broń.
Wrócił Izwicki.
- Na placu nie jest za dobrze. Zdaje się, że skądś dostali katiuszę.
- Szybko, szukaj Carskiego Sioła.
Kołobek podszedł do okna. Rzeczywiście, od strony Newskiego powoli jechała otoczona żołnierzami i marynarzami stara katiusza. Najwidoczniej oblegający wzięli ją z Muzeum Artylerii.
- Niech wszyscy zejdą na dół - rozkazał Kołobek. - Ukryć się za skrzynkami i workami. Przygotować gaśnice.
Dyżurny junkier wybiegł spełniać rozkaz, a Kołobek dalej stał przy oknie, jednym uchem słuchając wezwań Izwickiego o pomoc.
Tymczasem wokół katiuszy zaczęła się jakaś przepychanka. Najpierw Kołobek pomyślał, że to posiłki przysłane na pomoc Zimowemu, ale zaraz potem zrozumiał, o co chodzi: to byli filmowcy. Katiusza wszystko im psuła. Żądali zabrania jej z placu i kontynuowania ataku środkami siedemnastego roku.
Kołobek nie mógł zobaczyć szczegółów zajścia, widział tylko ręce, i nawet marynarska lornetka, która przypadkiem znalazła się w sali posiedzeń, nic nie dawała. I Kołobek tylko się domyślił, że potyczka skończyła się tym, że katiusza, nieco uszkodzona, ale ciągle na chodzie, znowu ruszyła naprzód.
Obrońcy Pałacu nie wiedzieli, że w starciu poległy główne siły kina i telewizji. Reportaż z placu został przerwany.

14. O 13.30 Zimowy połączył się z batalionami generała Krasnowa. Wydarzyło się to kilka minut po tym, jak batalion szturmowy Zosi w niepełnym składzie rozpaczliwym zrywem przedarł się do katiuszy i unieruchomił ją. Batalion stracił trzydzieści cztery osoby - zabite, ranne, wzięte przez putiłowców do niewoli. Zosia, ranna w rękę i głowę, leżała na polówce w przepełnionym lazarecie. Obok, z zamkniętymi oczami jęczał cichutko minister Milukow. Wykazał się męstwem podczas gaszenia pożaru na drugim piętrze, wywołanego pociskiem katiuszy.
Zimowy trzymał się...
- Zimowy? - zdziwił się generał Krasnow. - Jeszcze się trzymacie? Doszło do mnie, że szturm zaczął się o świcie. Już miałem się wycofywać. Ale moich chłopaków ciężko jest utrzymać. Jeszcze trochę i w zapale rzeczywiście przedrą się do Leningradu.
- Zmiana planów - powiedział Kiereński. - Na mocy władzy premiera Rządu Tymczasowego rozkazuję natychmiast posunąć naprzód wszystkie wasze oddziały. Rewolucja w niebezpieczeństwie!
- Tak, ale ja nie mam wytycznych z komitetu obwodowego.
- Teraz chodzi już nie tylko o wytyczne. Połowa naszych ludzi to ranni i zabici. Amunicja na wykończeniu. To nie żarty! Jeśli jest pan generałem Krasnowem, to musi pan spełnić swój obowiązek. Musi pan zrobić wszystko, żeby się do nas przedrzeć.
- Ale ja nie jestem Krasnowem - obruszył się generał. - Moje prawdziwe nazwisko Perepełkin. Jestem wykładowcą chemii i socjologii.
- Tym bardziej. Powtarzam: towarzyszu Perepełkin, niech pan zapomni, że nazywa się pan Perepełkin. Teraz jest pan Krasnowem i od pana zależą losy rewolucji.
- Nic nie rozumiem.
- Nie ma tu nic do rozumienia. Proszę wykonać rozkaz.
- Tak jest!
- Sprawdzę za godzinę. W razie czego będzie pan sądzony zgodnie z prawem wojennym.
Kiereński rzucił słuchawkę i już odruchowo otarł czoło peruką. Znowu zadzwonił telefon.
- Mówi Komitet Kolejarzy. W dalszym ciągu utrzymujemy Dworzec Moskiewski.
- A my Pałac Zimowy - pochwalił się Kiereński.
- Przydałyby się posiłki.
- Nie możemy wam nikogo przysłać. Musicie bronić się sami.
Kiereński naciągnął perukę i zapytał Kołobka:
- Ciekawe, co tam w Dumie?
- Żadnych wiadomości.
- Może by tak wysłać zwiad? Nie wiemy przecież, co się dzieje w Piotrogrodzie. Może jeszcze nie wszystko stracone. Może jeszcze gdzieś panuje porządek?
- A kogo wysłać?
- Simeonow pójdzie. To pewny człowiek. - Kiereński zmarszczył brwi. - Gdzieś tu powinien się też kręcić Rozental.
- Co za Rozental?
- Odpowiada za nas, za Rząd Tymczasowy. Operatywny człowiek.
- A gdzie teraz jest?
- Ja wiem - wtrącił się Guczkow. - Jest teraz sanitariuszem w naszym szpitalu.
- Zawołaj go.

15. Kiereński odprowadził grupę zwiadowczą aż do bocznych drzwi, wychodzących na Letnią Kanawkę. Rozental i Simeonow, w mundurach żołnierzy, w wysokich papachach, niepewnie zatrzymali się przed drzwiami, podczas gdy starszawy junkier z administracji przebierał klucze, szukając właściwego.
- No, w imię wolności! - rzucił Kiereński. - Spróbujcie przedrzeć się do Smolnego, może do komitetu obwodowego. Przede wszystkim, i to tyczy się pana, Simeonow, musicie się dostać do Dumy.
- Jasne - potwierdził Simeonow, który nie wiedzieć czemu zasłonił jedno oko czarną wątpliwej czystości opaską. - Będziemy się starać.
- Mam kontakty w Dumie i komitecie - powiedział Rozental. - Wszystko będzie w porządku.
Rozental pierwszy wyśliznął się na ulicę. Simeonow rozsunął skrzydła drzwi szerokimi ramionami i ruszył za nim.
- Uciekną - mruknął junkier z kluczami. - Na pewno uciekną. Zwłaszcza ten spryciarz.
- Musimy zaryzykować. Mamy za mało ludzi.
Kiereński poszedł na górę do szpitala.
Zosia nie spała. Poznała go po krokach. Sama była zdziwiona, jak wiele zdążyła dowiedzieć się o tym człowieku w ciągu jednej doby.
- Jak się czujesz? - zapytał Kiereński, siadając na końcu polówki.
- Nie przewróć mnie. - Zosia spróbowała się uśmiechnąć. - A jeśli zostanę kaleką?
- Nie mów głupstw. W nowej Rosji będzie wielu dobrych lekarzy. I wszyscy będą szczęśliwi, że mogą postawić cię na nogi.
- Ze względu na ciebie?
- Ze względu na ciebie. Twoje imię zapiszą złotymi literami...
- Sasza, bez wielkich słów. To wszystko skończy się surową naganą. W najlepszym razie.

16. O drugiej Kogan miał zamiar pójść na obiad, ale Grot mu odradził.
- Po ulicy przez cały czas jeżdżą kozacy i różni inni anarchiści. Próbowałem skoczyć na róg po papierosy, ale nie udało mi się. Szli z czarnym sztandarem.
- Kozacy?
- Nie, anarchiści. I krzyczeli: "Niech żyje Konstytuanta!"
- Taaak... Zimowy jeszcze się trzyma?
- Strzelają.
- Strzelają, strzelają... A gdzie nie strzelają? A Paplian nie wrócił.
Jakby w odpowiedzi na słowa Kogana ktoś zastukał do drzwi.
- Kto tam?
- Swoi - odpowiedział głuchy głos.
Kogan popatrzył na Grota. Grot na Kogana. Z sąsiedniego pokoju wyszli pozostali bundowcy.
- Co robimy? - zapytał Kogan.
- To przecież ja, Paplian. Jest ze mną jeszcze jeden towarzysz.
- Paplian? To jak ja się nazywam?
- No przecież Kogan, Arkadiusz Arkadiewicz. Co wy tam wyprawiacie?
- Odsuwamy - mruknął Kogan do Grota. - Jeśli Papliana nie wzięto do niewoli, to rzeczywiście on.
Bundowcy odsunęli szafy i do pokoju wszedł Paplian. Za nim nieśmiało wsunął się i stanął w kącie niewysoki mężczyzna, owinięty w baszłyk założony na żołnierską papachę. Spod baszłyka wystawały okulary o zapoconych grubych szkłach. Mężczyzna zdjął okulary i przetarł je połą płaszcza.
- Poznajcie się: to towarzysz Rozental. Z Zimowego - powiedział Paplian.
- Z Zimowego? To w Zimowym jeszcze nie ma bolszewików?
- Jeśli pomoc nie nadejdzie na czas, to będą.
- Byłem w komitecie obwodowym - wtrącił Paplian. - Tam towarzysze utrzymują łączność z Moskwą. Zdecydowano nie kończyć szturmu, dopóki nie zacznie się Zjazd Delegatów. To znaczy do wieczora. A poza tym... - Paplian obejrzał się - chyba sami swoi? ...a poza tym mówią, że zaginął Lenin.
- Co?
- Nikt nie wie, gdzie jest Lenin. Junkrzy go nie zatrzymywali. Mało tego, "Aurora" jest na mieliźnie.
- Przecież strzelała.
- Ale nie tam, gdzie trzeba. Trafili w Smolny.
- A to dopiero... - Kołobek pokręcił głową.
- A na razie - wtrącił się człowiek z Zimowego, Rozental - na razie naszym obowiązkiem jest utrzymanie Zimowego.
- Tak - poparł go Paplian. - W komitecie obwodowym też tak myślą. Przynajmniej dopóki nie ucharakteryzują nowego Lenina. Albo nie znajdą starego.
- A jeśli nie znajdą?
- Wtedy... - głos Papliana przeszedł w głośny szept - postanowiono wezwać Dywizję Kantemirowską i skończyć z tym wszystkim.
- A co my możemy zrobić? - zdziwił się Kogan. - Jesteśmy przecież małą partią i zupełnie nie mamy wpływu na masy.
- Ilu macie ludzi?
- Mniej niż dziesięciu. W dodatku przeważnie zwolnionych z obowiązku służby wojskowej.
- Obrona ojczyzny jest obowiązkiem każdego obywatela Związku Radzieckiego - powiedział surowo Rozental. - Zostawcie tu jednego człowieka przy telefonie a pozostali pójdą ze mną do Dumy.
W głosie Rozentala dźwięczała stal. Komitet Centralny partii Bund założył palta i kalosze, wziął parasole i ruszył do Dumy.
Na ulicy było chłodno i wilgotno. Rozental myślał o Simeonowie, który poszedł do Smolnego i zniknął. Rozental czekał na niego piętnaście minut, chowając się za rogiem Instytutu Smolnego, ale się nie doczekał. Albo Simeonowa wzięli, albo zdradził.
Na opustoszałym Newskim, niedaleko Dumy, bundowców zatrzymał kozacki patrol.
- Idziemy do Dumy - zameldował Rozental. - Ja jestem z Zimowego, a ci towarzysze, to jest, chciałem powiedzieć obywatele, są z partii Bundu.
- Nie wolno - warknął kozak. - Idźcie stąd. Już tutaj jedni byli. Próbowali przeniknąć.
- Co tam? - zapytał młody żandarm.
- Chcą do Dumy. A może mają bomby.
- Mam mandat - oburzył się Rozental. - Od Kiereńskiego.
- Pokaż no go.
Rozental długo rozplątywał baszłyk, żeby sięgnąć za pazuchę. Członkowie Bundu przestępowali z nogi na nogę pod świdrującym spojrzeniem kozaków.
- Proszę. - Rozental w końcu znalazł papier. - Podpisane przez towarzysza Kołobka. Komendanta Pałacu Zimowego.
- Tam u was powinien być jeden admirał, Iwan Sidorowicz - powiedział żandarm, oglądając mandat. - On i moja mama pochodzą z jednej wsi.
- Nie ma go. - Rozental poczuł się pewniej. - Znam go. Rzeczywiście jest z komitetu rejonowego. Napisał donos na obywatela Kiereńskiego i sam zawiózł go do Moskwy.
- No, no... - Żandarm pokręcił głową. - Już wtedy był łajdakiem. Na ojca doniósł, rozkułaczyli go. A wy po co do Dumy?
- Z Zimowym jest źle. A oddać go nie można.
- To prawda! - przytaknął żandarm i przepuścił delegatów.
Przed Dumą odbywała się niewielka demonstracja sił prawicy, popierająca istniejący reżim. Kozacy i policjanci patrzyli obojętnie. Posłusznie ochraniali wrogów rewolucji, ale nie czuli do nich jakiejś szczególnej sympatii. Sami demonstranci również nie darzyli kontrrewolucji sympatią - dziewięćdziesiąt dziewięć procent z nich było członkami związków zawodowych, DOSAAF i Towarzystwa Ochrony Zabytków.
Rozental polecił bundowcom zająć się szukaniem broni, a sam poszedł do sali posiedzeń Dumy. Właśnie w tym momencie deputowany mienszewickiej frakcji wzywał do zaprzestania przelewu krwi. Rozental wysłuchał płomiennej przemowy mienszewika i pomyślał, że ten ma rację. Z lewej strony zaczęto psykać, a środek i ławki z prawej strony biły brawo.
Rozental wyminął następnego mówcę i wbiegł na trybunę.
- Jestem delegatem z Pałacu Zimowego - oświadczył.
Jego słowa podziałały na Dumę hipnotyzująco. To wystąpienie nie zostało przewidziane w rozdanych deputowanym programach.
- Obywatele wolnej Rosji! - nieoczekiwanie dla samego siebie Rozental rozpoczął przemówienie słowami Kiereńskiego. - Zimowy w niebezpieczeństwie! Nie macie prawa powtórzyć błędu siedemnastego roku!
"Co ja w ogóle mówię!" - myślał jednocześnie. "Jeszcze chwila i mnie zgarną, i to prosto z tej sali." Rozental zapragnął przerwać i wybiec ze Smolnego. Ale nie był w stanie zrobić ani jednego, ani drugiego. Gdyby poproszono go o wyjaśnienie, dlaczego tego nie zrobił, rozłożyłby ręce, zdjął okulary, przetarł grube szkła i powiedział: "Wiecie, bywają w życiu takie sytuacje..."
- Tam, o dwa kroki stąd, broniąc skarbów Ermitażu, giną wasi towarzysze. Ranne i zabite kobiety i dziewczęta, młodzi doktoranci, doktorzy habilitowani, sędziwi profesorowie - wszyscy stanęli w obronie Zimowego. Sam towarzysz Kiereński ze strzelbą w rękach odpiera pod ogniem przeciwnika nieprzerwane ataki. Nie dalej jak godzinę temu jedna ze wspaniałych kobiet Zimowego, dowódca kobiecego batalionu szturmowego, znany społecznik, żona i matka, została ciężko ranna. Próbowała odbić katiuszę, z której przeciwnik oddał kilka fatalnych strzałów, powodujących bezpowrotne zniszczenie obrazu Tintoretto "Zdjęcie z krzyża".
Przez salę przetoczył się szum oburzenia. Pół godziny później Rozental prowadził do Zimowego wszystkich prawicowych i centrystowskich deputowanych.

17. Zapadł zmrok. Kiereński odszedł na minutę od barykady, wbiegł do budynku, żeby się napić. Wodociągi działały. Kołobek też przyszedł.
- Ile ci zostało? - zapytał.
- Sześciu ludzi i osiemnaście nabojów. To wiem dokładnie.
- U mnie nie lepiej. Ale coś mi się wydaje, że się zmęczyli i poszli na obiad.
- Ale nie wszyscy. O, tam, moi junkrzy widzieli, jak przyjeżdżała kuchnia polowa.
- Co z Krasnowem?
- Powinien już być w okolicach Dworca Moskiewskiego. Nie jest źle. Połączy się z kolejarzami.
- Mówiłem mu o tym.
- Zwiadowców ani widu, ani słychu.
- Z Dumy też nie odpowiadają. Telefon przez cały czas zajęty. Może odłożyli słuchawkę?
- Taaak, jeszcze jakąś godzinę, dwie się utrzymamy, ale potem koniec.
- Tak, tym bardziej że już zdecydowali się na decydujący szturm. Wkrótce zacznie się zjazd.
- Skąd wiesz?
- Przypomnij sobie z historii. Wieczorem był ostatni szturm i Pałac Zimowy padł.
Kołobek, który przez ostatni dzień schudł i sczerniał, poczekał, aż Kiereński napije się z ostatniej szklanki, jaka została w bufecie i nalał sobie wody.
- Jak się czuje Zosia? - zapytał.
- Żeby się już to wszystko skończyło. Trzeba ją zawieźć do szpitala. Dobra - Kiereński podniósł karabin i poszedł do wyjścia. - Nie ma teraz czasu na takie rozmowy.
- Huraaaa! - dobiegło z placu.
Kołobek dogonił Kiereńskiego w drzwiach. Zatrzymali się na schodach, patrząc na plac. Wydawał się jednym wielkim ciemnym kłębowiskiem. W ciągu ostatnich godzin atakujący dostali znaczne posiłki, składające się przede wszystkim z czarnosecińców i anarchistów, którym znudziło się bycie czarnosecińcami i zapragnęli przejść do historii od lepszej strony, oraz wielu ciekawskich, którzy porzucili domy, po tym jak telewizja przestała nadawać reportaż z miejsc wydarzeń i przełączyła się nie wiadomo dlaczego na kreskówki.
Ciemne kłębowisko ryczało groźnie "Huraaa!" i waliło na żałosną grupkę rannych junkrów i kobiet. Wydawało się, że dążenie narodu do zwycięstwa jest tak silne i nieodwracalne, że nawet dywizja strzelców górskich nie mogłaby go powstrzymać. I wszyscy obrońcy Zimowego, od Kiereńskiego poczynając, a na sprzątaczce cioci Poli kończąc, rozumieli, co się stanie, gdy powstańcy wedrą się do pałacu.
Co prawda, nie wiedzieli, że w tym ataku zostali zaduszeni albo okrutnie pobici nieliczni instruktorzy i organizatorzy, którzy próbowali przemówić rewolucyjnym masom do rozumu i przywołać je do porządku i opamiętania.
Cekaem wypluł ostatnią taśmę w ścianę atakujących, zatrajkotały pojedyncze wystrzały. Kołobek wyjął z kieszeni ostatni granat.
I wtedy inne "huraaa!" - może nie takie głośne i wściekłe, ale również donośne dobiegło z drugiego końca placu. Jakby w pogoni za atakującymi spod arki wyskoczył tłum niejednolicie ubranych ludzi, uzbrojonych w co się dało, jednak zjednoczonych w swoim bojowym porywie.
Na czele tłumu biegł Rozental. Końce baszłyka powiewały za nim jak lejce rozjuszonego konia.
Niespodziewane uderzenie od tyłu na krótką chwilę oszołomiło atakujących. Na tyłach wywiązało się szybkie, niezrozumiałe starcie, w którym lali się nawzajem i swoi i obcy, a nad tłumem od czasu do czasu wzlatywał parasol Kogana, sztandary, okulary i kalosze.
Pierwsze rzędy biegły jednak naprzód, w bojowym szale nie słysząc i nie rozumiejąc, co się dzieje z tyłu.
I zostało już tylko jakieś dwadzieścia metrów do barykady, już Kołobek rzucił ostatni granat, już zamilkł cekaem, już Kiereński i dwudziestu wiernych junkrów było gotowych do walki wręcz, gdy po kłębowisku rewolucjonistów przetoczył się straszny krzyk:
- Zdrada!
Na plac z ulicy Stiepana Chałturina wjeżdżały oddziały generała Krasnowa.
Mimo długiego marszu, uciążliwej drogi i ciągłych starć z milicją, wierni żołnierze Krasnowa jechali pewnie i spokojnie. Wykonali rozkaz.
Generał Krasnow, który stracił w walkach połowę brody jechał na przedzie na białym koniu.
Oto pierwsze szeregi żołnierzy już starły się z narodem i czarna masa składając się w harmonijkę cofała się ku Admiralicji. Ludzie rzucili się po szynach tramwajowych do Soboru Isakijewskiego. Może tę ucieczkę i zupełną klęskę szturmu Zimowego dałoby się jeszcze odwrócić, ale jak na nieszczęście właśnie tymi samymi szynami tramwajowymi szli zwartymi szeregami marynarze z "Aurory" z Gruszewem na czele, którzy z braku innego zajęcia postanowili wziąć Zimowy.
Uciekający czerwonoarmiści myśleli, że to też oddziały Kiereńskiego. Zrozumieli, że są otoczeni.
Przez kilka hałaśliwych minut parę tysięcy ludzi miotało się bez sensu po placu przewracając się nawzajem, aż w końcu spanikowany tłum przebił się przez oddział marynarzy i zniknął, rozpłynął się, kryjąc po bramach i podwórkach.
Ostatni obrońcy barykady wybiegli na plac zawalony śmieciami, które zostają po każdej rewolucji i zaczęli się bratać z sojusznikami.
Generał Krasnow niezgrabnie zsiadł z konia, podszedł do Kiereńskiego i w milczeniu uścisnął mu rękę.
Kiereński chciał powiedzieć, że przede wszystkim jest to zasługa prostego narodu, inteligencji, pracowników Ermitażu, ale dusiły go łzy i odwrócił się od generała.
Przewodniczący Dumy Państwowej wszedł na przewrócony kontener z napisem Morfłot ZSSR i gestem zaprosił do siebie Kiereńskiego, Guczkowa, Kołobka, Rozentala i Krasnowa.
- Nasz naród - krzyknął, starając się, by jego głos sięgnął krańców placu - zawsze był cierpliwy! Dzisiaj udowodniliśmy to całej cywilizowanej ludzkości. Obroniliśmy cytadelę rosyjskiej demokracji przed zmową bolszewików. Zwycięstwo drogo nas kosztowało. Nie ma wśród nas wielu odważnych...
Mówca zająknął się. Chciał powiedzieć "towarzyszy", ale to słowo należało do przeszłości i przewodniczący Dumy nie powinien go używać. Ale innego słowa jeszcze nie znał.
- ...obywateli wolnej Rosji - podpowiedział generał Krasnow.
Potem przemawiał Kiereński. Wzywał do czujności. Ostrzegał, że grzbiet bolszewizmu pękł, ale jeszcze się nie złamał. W każdej chwili może się zacząć nowy szturm.
Słysząc to publiczność na placu gniewnie zaszumiała.
- Nie sądzę - powiedział po cichu do Kiereńskiego generał Krasnow.
- Dlaczego?
- Dlatego, że padł Smolny.
Te słowa były słyszalne na placu. Ludzie zaczęli krzyczeć z radości.
- Wysłałem tam eskadrę - ciągnął Krasnow, teraz już do mikrofonu. - Ale nie zastaliśmy tam nikogo oprócz obsługi technicznej i kilku pijanych czerwonoarmistów, z niejakim marynarzem Żelezniakiem na czele. Kierownictwo komitetu obwodowego i miejskiego uciekło.
Przez plac przetoczyła się fala oklasków.
- A gdzie jest Lenin? Gdzie Lenin? - krzyczeli z dołu.
- Przepadł. - Generał Krasnow rozłożył ręce.
Gdy mityng się skończył, Krasnow powiedział do Kiereńskiego:
- Przespałby się pan z sześćset minut. Leci pan z nóg.
- To niemożliwe - zaprotestował Rozental. - Aleksander Fiodorowicz jest teraz realną władzą Leningradu. - I ugryzł się w język - przecież takiego miasta już nie było.
W nocy, w przerwie pomiędzy posiedzeniami, zachrypły od sporów z przewodniczącymi kołchozów, którzy kategorycznie odmówili zwrócenia ziemi chłopom, Kiereński pojechał gazikiem do szpitala, do Zosi. Dyżurna pielęgniarka nie chciała go wpuścić.
- Może pan sobie być Kiereńskim albo pułkownikiem KGB, dla mnie to bez różnicy - powiedziała. - Chora potrzebuje odpoczynku.
- Dobrze. - Kiereński dał pielęgniarce dziesięć rubli. - Proszę mi tylko pokazać, gdzie ona leży.
- Nie musiał mnie pan przekupywać - mruknęła pielęgniarka, jakby godząc się z losem.
Kiereński poszedł za nią po słabo oświetlonym korytarzu.
Przed drzwiami do sali, w której leżała Zosia, odchylony na oparcie krzesła, drzemał z otwartymi ustami czarnowłosy, zarośnięty mężczyzna w czapce kolejarza. Kiereński pomyślał, że może ktoś posadził tu ochroniarza, ale siostra rozwiała tę nadzieję.
- To jej mąż - powiedziała. - Bardzo się o nią martwi.
Kiereński nie podszedł do drzwi. Zawrócił.
Zdążył akurat na posiedzenie rządu. Gruzja żądała niepodległości, Kurlandia domagała się zmian terytorialnych kosztem Liflandii. Dwa razy wyciągano go do telefonu. Najpierw zadzwonił papież i przekazywał pozdrowienia od całego katolickiego świata, a potem dzwonił Breżniew.
- Aleksander Fiodorowicz? - zapytał.
- Kiereński, słucham.
- Nie pytam o pana prawdziwe nazwisko. To już nieważne.
- Dlaczego? - zdziwił się Kiereński.
- Dlatego, że dałem lotnictwu rozkaz zbombardowania miasta Lenina. Naszego kochanego Leningradu... - Breżniew głośno zaszlochał.
Rozległ się stuk odkładanej słuchawki. I sygnał zajętości...
Kiereński, z trudem zmuszając się do uwierzenia w słowa Breżniewa, biegł coraz szybciej, wpadł do sali posiedzeń Smolnego. Rada ministrów zasiadała w apartamentach komitetu obwodowego.
- Co się stało? - Generał Krasnow, nowy minister obrony, od razu zrozumiał, że nie jest dobrze.
- Rakiety... bomby... - odpowiedział z trudem Kiereński trzymając się futryny drzwi. - Lotnictwo.
Ministrowie i inni przypadkowi ludzie zerwali się z miejsc.
- Jezus, Maria! - zawołał ktoś wysokim głosem. - Przecież trzeba coś zrobić!
Upadło krzesło... Ktoś odepchnął Krasnowa, ten zaklął basem.
- Nie odważą się! - krzyknął od drzwi Rozental.
- Odważą - stwierdził Krasnow.
- Ale przecież tu są zabytki, przecież to kolebka rewolucji!
- Po kolebce... cel... pal! - krzyknął w odpowiedzi minister spraw wewnętrznych Kołobek.
Wrzasnął tak głośno, że wszyscy podnieśli głowy - wydawało się, że to prawdziwa rakieta.
Ale było cicho.
Wszyscy stali i słuchali, ale było cicho.
Na Kremlu przy telefonie stał Breżniew. Cicho płakał i też czekał. Na meldunek pilotów.
W końcu telefon zadzwonił.
- No i co? - rzucił Breżniew do słuchawki.
W otwartych drzwiach pojawiły się kredowobiałe twarze członków Biura Politycznego.
- Nie - odezwał się głos w słuchawce. - Nie chcą bombardować Leningradu! To przecież miasto Lenina... Nie można.
- Tak myślałem. - Breżniew wypuścił słuchawkę z ręki. Słuchawka bujała się na kablu nad samym dywanem. - A więc tak, towarzysze...
Ostatnie słowa były skierowane do członków Biura.
- Może postawimy na nogi Dywizję Kantemirowską? - zaproponował Susłow.
Nikt mu nie odpowiedział.
Breżniew zbierał ze stołu ołówki, zegarki i inne drobiazgi, chował je do kieszeni.
Nagle wybuchł:
- Jaki Lenin, do diabła? - Twarz mu spurpurowiała. - Co tu ma do rzeczy ten wasz... Lenin?
- Schodzimy do podziemia? - zapytał Susłow.
Breżniew nie odpowiedział.

Lata 1968 - 1995
KONIEC

1 Antonow-Owsiejenko (1883-1939) - rosyjski działacz ruchu robotniczego, kierował akcją zdobywania Pałacu Zimowego, od 1924 r. w służbie dyplomatycznej.
2 Krasnow (1869-1947) - generał rosyjski, jeden z organizatorów kontrrewolucji w Rosji, od 1919 r. na emigracji.



1




Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Bułyczow Kir Wpadka 67 cz 1 (txt)
Bulyczow Kir Wpadka 67
Bułyczow Kirył Wpadka 67
bulyczow kir swiatynia czarownic
Bulyczow Kir Zhanbione miasto
Bulyczow Kir Listy z laboratorium
Bulyczow Kir Sublokatorzy
Dziewczyna dla blondyna CZ Cz txt
Bulyczow Kir Napój zapomnienia
Bulyczow Kir Antybohater
Bulyczow Kir Są wolne miejsca
cz 4 txt
cz 1 txt
Bulyczow Kir Wybor
Bulyczow Kir Niegodny bohater
Bulyczow Kir Skarbonka
Bulyczow Kir Wybor pdf

więcej podobnych podstron