48 23 Czerwiec 1995 Przerażeni, brudni, wściekli




Archiwum Gazety Wyborczej; PRZERAŻENI, BRUDNI, WŚCIEKLI












WYSZUKIWANIE:
PROSTE
ZŁOŻONE
ZSZYWKA
?







informacja o czasie
dostępu


MAGAZYN nr
25 dodatek do Gazety Wyborczej nr
144, wydanie waw (Warszawa) z
dnia 1995/06/23, str. 6
Zdjęcia: Krzysztof Miller; Jacek
Hugo-Bader
Jacek Hugo-Bader
CZECZENIA
PRZERAŻENI, BRUDNI, WŚCIEKLI
Czym zawiniłem? - pyta napadnięte przez lwa jagnię.
- Tym, że jestem głodny.
Czeczeńcy często powtarzają morał bajki Kryłowa. Lew to Rosja, która chce
ukraść ich ziemię i ropę. - Ich propaganda zrobiła z nas bandytów, mówią, że
wszyscy dudajewscy bojownicy to gangsterzy, ale kto to słyszał, żeby na mafię
posyłać czołgi, armaty, bombowce...
Wchodząc do czeczeńskiego domu, będziesz nakarmiony, napoją cię, przenocują i
dopiero rano zapytają, kim jesteś i dokąd zmierzasz.
Jeśli wyświadczysz Czeczeńcowi przysługę, zrewanżuje się dwa razy, jeśli
zrobisz mu coś złego - tysiąc razy.
Na garnuszku wroga
Zaplecze dworca autobusowego w Nalcziku. Obok tablicy obrony cywilnej, która
poucza, że w przypadku zauważenia grzyba atomowego trzeba się położyć na ziemi
nogami w kierunku wybuchu, ustawia się kolejka czeczeńskich kobiet. Dwa pokoiki
na dworcu zajmuje Służba Emigracyjna Kabardyno-Bałkarskiej Republiki.
Co jakiś czas ktoś wychodzi do kobiet i mówi, że nie mają na co czekać, bo
przewodniczący wyjechał w teren. Sowieckie doświadczenie uczy jednak, że jak
mówią, że wyjechał, to lepiej poczekać, bo pewnie wyjedzie za dwa dni.
Na biurku przewodniczącego panuje straszna pustka. Na blacie popielniczka z
kafla, telefon i wysoka futrzana czapa. Przewodniczący Kirim Kertbijew zajęty
jest odbieraniem telefonów. Mówi po kabardyńsku, czasami po rosyjsku, wtedy
rozumiem, że radzi zadzwonić później. - Ot i paradoks - dziwi się
przewodniczący. - Rosjanie walczą z Czeczeńcami, palą im domy, niszczą dobytek,
wyganiają z miast i wsi, a potem wydają miliony, żeby ich nakarmić, ubrać i dać
mieszkanie.
W czasie wojny opuściło domy pół miliona Czeczeńców - połowa narodu. Wielu
schroniło się w sąsiednich republikach: Kabardyno-Bałkarii, Północnej Osetii,
Inguszetii i Dagestanie. Służby emigracyjne tych republik są częściami
federalnej służby w Moskwie, uchodźcy więc przechodzą na garnuszek swoich
prześladowców.
Przecier jabłkowy
Sanatorium "Drużba", kilka kilometrów od Nalczika, 250 kilometrów od
Groznego. Mieszka tu 365 uchodźców, głównie z czeczeńskiej stolicy. 365 osób,
ale to zaledwie kilkanaście rodzin. W rodzinie Sołcajewów, na przykład, są 22
osoby, u Hasanów - 23, Dubajewów - 16...
- Gdybyś ty do mnie, do Groznego, przyjechał, ja bym na twoją cześć barana
upiekł - tłumaczą, gdy wchodzę do różnych pokoi. Zażenowani ubóstwem częstują
chlebem z masłem i miodem lub plackami z przecierem jabłkowym "Gerbera". Miód
podają z nabożeństwem - jeszcze z czeczeńskich zapasów, przecier to dar
wspólnoty religijnej z Duesseldorfu.
Fatima ma zaledwie 23 lata i dzieci już pięcioro. Troje starszych zostało z
teściową w Rosji, a ona z młodszymi pojechała do Kabardyno-Bałkarii, bo, jak
mówi, Rosjanie nie chcieli przyjąć do szpitala jej ciężko chorego, najmłodszego
synka. Nie chcieli leczyć wroga.
Wróg ma trzy miesiące. Urodził się w piwnicy w czasie bombardowania. Kiedy
przyszedł na świat, Fatima zawinęła go w papier i z całą rodziną uciekli z
Groznego.
- Najbardziej żal chłopców. Oni tacy dumni, a na stołówce darmowe obiady
jedzą.
Fatima mówi o mężu i szwagrze.
- Dlaczego nie wojują?
- Nie wszyscy mogą. Kilku mężczyzn w rodzinie musi zostać z kobietami, żeby
ich nikt nie poniżył. Muszą zdobywać pieniądze, bo my nie potrafimy.
- To po co kończyłyście instytuty? - Fatima jest po filologii angielskiej,
Hadida, jej siostra, ukończyła w Groznym Instytut Naftowy.
- Bo jesteśmy nowoczesne.
Są nowoczesne, ale żadna w życiu nie przymierzyła nawet spodni, a z odkrytą
głową chodzą tylko wtedy, kiedy mąż nie widzi.
- Nie lepiej wydać się za Rosjanina? - zastanawiam się.
- Nigdy w życiu. To ich dziewuchy gotowe na wszystko, byle tylko naszego
chłopaka złapać.
- Za muzułmanów chcą wychodzić?
- Jasne. Tylko za Czeczeńca. Za ruskiego w ostateczności. U nas ładne domy,
mieszkania, pieniądze są, chłopcy nie piją, honorowi tacy. Nikt nie odważy się
zwymyślać, obrazić dziewczyny, która ma męża Czeczeńca, a jak się odważy, to
padnie w tym miejscu, w którym stał.
Serwis "Madame"
Pokój Hadidy i jej męża Rusłana jest maleńki. Dwa łóżka, stolik, szafa i
obraz. Obraz kupił Rusłan za ostatnie pieniądze.
- W Groznym prowadziłem własny antykwariat. Sprzedawałem antyki, dzieła
sztuki, biżuterię, więc został mi taki nawyk, żeby wisiało coś ładnego.
Hadida i Rusłan mieli dwa mieszkania. Trzypokojowe, w budynku po miejskim
komitecie partii, kupili za 20 tys. dolarów, kiedy w 1991 roku z Groznego
wynosiła się rosyjska administracja. Lokale po likwidowanych urzędach
sprzedawano na wolnym rynku. Mieszkania na Róży Luksemburg 43, w byłym
komitecie, były bardzo luksusowe i drogie. Drugie mieszkanie, dwupokojowe,
kupili od rosyjskiej rodziny.
- Rosjanie krzyczą, że ich wyganialiśmy z miasta, ale ci nasi, jak zobaczyli
dziewięć tysięcy dolarów, jęzory do pasa zwiesili.
Hadida podaje herbatę. Stawia blaszane kubki.
- W Groznym miałam serwis do herbaty na dwanaście osób. "Madame" się nazywał.
Z Polski go przywiozłam. Za filiżankę płaciłam 70, za spodek 60 dolarów. On miał
80 lat.
Mnóstwo tak zwanych "Ruskich" handlujących w Polsce to byli Czeczeńcy. Nie
robili tego z wrodzonej skłonności do handlu, ale z konieczności.
Po ogłoszeniu przez Dżochara Dudajewa niepodległości, Rosjanie się wynieśli,
ale przestali przysyłać pieniądze. Własnej waluty nie było, więc ludzie całymi
miesiącami, a niektórzy nawet latami, nie dostawali poborów. Podróże i handel
dla wielu były jedyną szansą na przetrwanie.
Rosjanie niby ogłosili blokadę Czeczenii, ale z
zakładów przetwórstwa ropy naftowej w Groznym co noc odchodziły kolejowe
transporty z pełnymi cysternami. Państewko otoczone ze wszystkich stron krajami
Wspólnoty Niepodległych Państw tylko tam mogło wysyłać swoje paliwo i na pewno
nie robiło tego za darmo. Mój znajomy oficer rosyjski mówi, że tajemnicą
Dudajewa pozostanie także, co robił z tymi pieniędzmi i co stało się z bronią
pozostawioną w ogromnych magazynach przez wycofującą się armię rosyjską. Nie
dostali jej bojownicy walczący z Rosjanami. Mają tylko automaty - po jednym na
dwóch.
Rok, dwa lata po ogłoszeniu niepodległości wszystko zaczęło zamierać.
Przestały działać urzędy i szkoły, pociągi jeździły w kratkę, dzieci nie
dostawały szczepień ochronnych.
Późno w nocy Rusłan odprowadza mnie do autobusu. Opowiada, jak rodzina
zmarnowała mu życie.
- Zawsze chciałem być aktorem, artystą, ale poszedłem do Instytutu Naftowego,
bo starsi tak kazali. Potem skończyłem kurs aktorski, ale zostałem
antykwariuszem, bo dziadek tak kazał. Teraz układam brukowce, bo Ruskie tak
chcieli.
Zastanawia się chwilę.
- Słuchaj, a może ty byś mi zrobił trochę zdjęć, może ktoś mnie zauważy? Ja
się przygotuję, lepiej ubiorę, poprawię włosy i mogę pozować... No jak?
- Stary! Północny Kaukaz się pali, twój dom leży w gruzach, giną ludzie, a ty
będziesz się wyginał przed aparatem? Zresztą ja nie umiem robić takich zdjęć.
- Tak myślałem.
Znów się zastanawia.
- Wiesz, ja już nie wracam do Czeczenii. Mam
dość. Wreszcie sam o czymś zdecydowałem.
Kupił paszport czeczeńskiego Żyda. Wyjeżdża do Izraela lub Niemiec.
Dusza sowieckiego milicjanta
Poznałem go w Nazraniu - stolicy Inguszetii. Jest kapitanem. Dwa lata temu
przeprowadził się z Groznego. Opowiada, że Czeczeńcy chcieli kupić jego
mieszkanie, a on się nie godził. Nachodzili go, nękali, aż wreszcie zaczęli
strzelać po oknach. On odpowiadał ogniem. Wreszcie uległ.
Nowe mieszkanie kupił w Rosji, w Mineralnych Wodach, ale pracę dostał w
Nazraniu. Musiał rozstać się z rodziną, więc nienawidzi Czeczeńców całą duszą
sowieckiego milicjanta. Przeklina ich, każdemu, małemu i dużemu, życzy powolnej
śmierci w męczarniach. Kiedy opowiada o swoim losie, klnie tak potwornie, jak
jeszcze w życiu nie słyszałem.
Czeczeńcy naruszyli hołubioną przez Związek Radziecki milicyjną nietykalność.
Nie przychodzi mu do głowy, że był rosyjskim okupantem, do tego przedstawicielem
najbardziej znienawidzonej i skorumpowanej profesji w całym Imperium.
Dziewczynka z kamieniami
Nazrań - sto kilometrów od Groznego. W tym mieście we wszystkich internatach,
salach gimnastycznych i dworcach mieszkają uchodźcy. Od grudnia na stacji
kolejowej w kilkudziesięciu sypialnych wagonach mieszkają uciekinierzy z Czeczenii. Przy torze, obok każdego wagonu - latryna.
Wszędzie kłębią się gromady dzieci.
Pod wagonem numer 15, pomiędzy szynami siedzi dwu-, może trzyletnia
dziewczynka. Jest sama. Układa na szynie, jeden za drugim, dziewięć kamieni z
torowiska. Powolutku układa i zrzuca, i znowu układa... Siedzę w pobliżu
półtorej godziny i jak zahipnotyzowany patrzę na dziecko, które zdejmuje i
układa na szynie dziewięć tych samych kamieni. Zamknęła się w sobie, zapadła do
środka, nie widzi nawet, że robię jej zdjęcia. Po jakimś czasie uświadamiam
sobie, że tak wyglądają dzieci z chorobą sierocą, ona tylko kiwanie zastąpiła
układaniem. Za czym tak tęskni? Za pluszowym misiem? Łóżeczkiem? Domkiem?
Te dzieci uciekły bez zabawek. Bawią się więc kawałkiem blachy, kamieniem,
patykiem. Starsze robią sobie łuki, drewniane karabiny.
Dziewczynka na torze nazywa się Wadina. Przyjechała z matką z naurskiego
rejonu. Mieszkają w piętnastym wagonie. Przedział czwarty.
Matka ma na imię Taja. Ma 30 lat. Jest dziwnie pogodna i uśmiechnięta.
W ich wiosce nie było sympatyków Dudajewa, nie było żadnych walk, Rosjanie
zajęli ją bez wystrzału, ale wywieźli wszystkich mężczyzn. Potem co noc
przychodzili pijani rabować żywność. Kiedy po kilku dniach powrócili mężczyźni,
wszyscy poszli wojować.
Mąż i bracia Tai walczyli w Argunie.
Rozmawiamy 27 marca.
- Ty wiesz, że cztery dni temu wzięli Argun?
- Tak, wiem - odpowiada pogodnie Taja.
- W rosyjskim sztabie powiedzieli mi, że nikogo do niewoli nie wzięli.
- Wiem. Nasi chłopcy nie idą do niewoli.
- Nie rozumiesz, dziewczyno, co to dla ciebie znaczy?
- Rozumien - odpowiada z uśmiechem. - Broni nie można złożyć. Mężczyzna,
który odda broń, to jakby portki zdjął. Przestaje być mężczyzną.
Cztery worki kartofli
Maruderzy to straszna plaga wojennej Czeczenii.

Relacja pierwsza.
- Podjeżdżają w nocy samochodami pancernymi, otaczają dom, strzelają w okna i
wynoszą z mieszkań wszystko, co chcą: sprzęt muzyczny, telewizory, lodówki,
pralki, meble, ubrania. Wszystko ładują na ciężarówki i odjeżdżają. Są z
oficerami.
Opowiada czeczeński prokurator rejonowy ze Staroprzemysłowskiej, dzielnicy
Groznego. Jest przedstawicielem nowej, akceptowanej przez Rosjan administracji.
Dudajewskich prokuratorów osadzono w obozach filtracyjnych, wielu przebywa tam
do dzisiaj.
Nie pamiętam, jak ten prokurator się nazywa. Miałem to zapisane na kasecie
magnetofonowej, którą ukradli mi rosyjscy żołnierze. Pamiętam tylko, że on także
miał na imię Rusłan.
- Ja nic nie mogę zrobić - skarży się prokurator. - Jestem bezsilny. Nie mogę
bronić ludzi. Rosjanie odebrali nam broń, a kiedy idę do ich dowództwa na
skargę, obrażają mnie, poszturchują, wyśmiewają. To po co ja kończyłem
uniwersytet? Żeby bezradnie przyglądać się, jak pijany motłoch poniewiera prawo,
maltretuje ludzi? Kiedyś rabowali tylko opuszczone mieszkania Czeczeńców, teraz
kradną jak leci, także u swoich.
Relacja druga.
- Mój wujek nazywa się Ibregim Ełrujew, mieszka na ulicy Boje Czidze w
Groznym. Jest członkiem-korespondentem Rosyjskiej Akademii Nauk. Zajmuje się
historią literatury rosyjskiej. Miał ogromną bibliotekę. W dom wujka szczęśliwie
nie trafiła żadna bomba ani pocisk, ale bibliotekę kompletnie zniszczono.
Wszystkie półki z książkami zostały po prostu rozstrzelane, a przecież były to
rosyjskie książki o literaturze. Musieli stracić na to dużo amunicji. Że też im
nie było szkoda?
Relacja trzecia.
- Nazywam się Hajdie Amarchiedzijewa. Mam dwadzieścia lat, jestem fryzjerką.
Na naszej ulicy tylko w mojej rodzinie nikt nie zginął. Prawie wszyscy wyjechali
w styczniu. Ja wróciłam pierwsza. Byłam w domu sąsiadów, kiedy na nasze podwórko
podjechali samochodem rosyjscy żołnierze. Obserwowałam ich przez wyrwę w
ścianie, którą zrobił pocisk. Przed naszym domem stał opel taty. Nie był na
chodzie, więc wzięli go na hol i odjechali. Kilku innych weszło do domu, ale tam
już nic nie było, więc zeszli do piwnicy. Znaleźli kartofle. Łopatą załadowali
je w cztery worki i zanieśli do swojej kwatery na końcu ulicy.
- Skąd wiesz, że łopatą ładowali?
- Bo ją też ukradli.
150 tysięcy za przejazd
Posty to straszna plaga wojennej Czeczenii.
Posty to drogowe posterunki wojskowe. Żeby tylko wojskowe, często stoją na
nich omonowcy. OMON to oddziały wojskowe MSW.
W kraju objętym wojną nikt się bez potrzeby nie kręci, ale ja muszę, muszą
także uchodźcy.
Posty ustawione są na drogach co kilkadziesiąt kilometrów, przy wjazdach i
wyjazdach z miast i wsi, na skrzyżowaniach dróg, przy mostach i przed pozycjami
przeciwnika. Często są to bardzo ufortyfikowane pozycje z czołgami, bunkrami z
betonowych bloków i zasiekami. Polami nie da się ominąć takiego draństwa, bo tam
strzelają i można wejść na minę. Posty to strata czasu i niebezpieczeństwo, że
trafisz na jakiegoś drania, złodzieja albo bandytę.
Na posterunkach żołnierze rewidują samochody, bagaże i ludzi. Kilka razy
widziałem, jak rozbierali czeczeńskich młodzieńców. Sprawdzali, czy na ramionach
nie mieli odciśniętych śladów od noszenia broni albo zdartych łokci i kolan od
leżenia na pozycjach.
Rosyjscy żołnierze całymi miesiącami siedzą na pozycjach wielkości kilku
pokoi. Rozmawiałem z takimi, którzy od dziewięciu miesięcy są na suchym
prowiancie, w ciągłym napięciu, z conocną strzelaniną. Są więc wściekli,
agresywni, piją, rabują, biją, poniewierają. Nienawidzą Czeczeńców, bo przez
nich muszą tu siedzieć, nienawidzą dziennikarzy, bo oni sprzyjają Czeczeńcom,
nienawidzą ludzi z Czerwonego Krzyża, bo oni pomagają Czeczeńcom, nienawidzą
demokratów, obrońców praw człowieka. Wszystkich nienawidzą.
Na poście mogą cię okraść, stłuc bez powodu, aresztować lub po prostu nie
przepuścić. W kraju, w którym z powodu wojny lub zerwanych mostów większość dróg
jest nieprzejezdna, gdzie nie działa żadna komunikacja, gdzie średnie tempo
podróżowania wynosi sto kilometrów na dzień, zawrócenie z drogi jest okrutną
szykaną.
Im bliżej działań zbrojnych, tym groźniejsze posty.
Cała Czeczenia zna sławę postu w Czarnorieczu,
przy południowym wjeździe do Groznego, gdzie na przejazd trzeba czekać w
kilometrowej kolejce samochodów po pięć, do sześciu godzin.
Głośno jest o poście na wjeździe do Samaszek od wschodniej strony. Omonowcy
grabią tam bez miłosierdzia. Nie zadowolą się litrem wódki jak ci z zachodniego
wjazdu. Pierwszy raz jechałem tamtędy z rodziną uchodźców. Jak wszyscy
uciekinierzy, oznakowali swojego zaporożca białą szmatą przywiązaną do lusterka.
Jechało troje dorosłych z czwórką dzieci i klamotami. Mnie wzięli na ósmego.
Zbliżał się wieczór, a omonowcy nie chcą puszczać. W okolicach Samaszek
przebywanie po zmierzchu na drodze jest ryzykowne, moi uchodźcy zapłacili więc
za przejazd 150 tys. rubli. To jest niezła pensja. Kiedy przejeżdżałem tamtędy
po raz trzeci, żołnierze już mnie pamiętali. To niedobrze. Ukradli mi dyktafon i
kasety.
Na zmęczonego Polaka
Z czasem każdy dopracowuje się własnych sposobów pokonywania postów.
Przede wszystkim trzeba pamiętać, że w Czeczenii przy żołnierzach nie wolno trzymać rąk w
kieszeniach. Oni i tak są wystraszeni, po co mają się jeszcze zastanawiać, co ty
masz w łapie?
Dobrym sposobem pokonywania postów jest sposób "na petenta".
Po wkroczeniu na pozycje, nim jeszcze zażądają od ciebie dokumentów, trzeba
powiedzieć, żeby złapali ci jakiś samochód na dalszą drogę - przejmujesz
inicjatywę.
Znakomite rezultaty daje sposób "na kumpla". Zwracasz się do omonowca na "ty"
albo "drug" - to bardzo rzadka forma w Rosji, a pokazuje, że traktujesz go po
partnersku i nieco zbija z pantałyku - masz lekką przewagę. Dobrze podeprzeć się
tutaj paczką papierosów.
Zawsze warto na poście zapytać "ty skąd?", to w Rosji dobrze wygląda.
Pokazuje, że interesujesz się drugim człowiekiem. Jeśli na przykład trafiłeś na
kogoś ze smoleńskiej obłasti, to już możesz się cieszyć, że to prawie sąsiad.
Sposób ten jest mutacją metody "na Polaka".
Zawsze warto wyjechać z tym, żeś Polak, bo to zagraniczniak, ale dużo lepszy
niż z Zachodu. To jest bardzo skuteczna metoda, ale można się nadziać. Raz
trafiłem na mało przyjaznego Ukraińca, który rewidował mnie potem półtorej
godziny, każdą brudną skarpetkę w plecaku wywracał na lewą stronę, podczas gdy
ja musiałem stać w rozkroku z rękoma na ścianie.
Doskonała jest metoda "na złachanego", ale ona wymaga dużego kunsztu. Trzeba
wyglądać albo udawać bardzo zdrożonego, wprost wykończonego, uginać się pod
plecakiem do ziemi i narzekać na swój psi los. Trzeba prędko gdzieś przysiąść i
poprosić o coś do picia, a może i do zjedzenia. To jest szczyt zuchwalstwa, bo
wszyscy starają się stamtąd uciec jak najprędzej, a ty musisz udawać, że wcale
nie masz na to ochoty. Na pewno unikniesz w ten sposób pytań: skąd, dokąd, po
co, ile masz pieniędzy, za kim jesteś i jakie masz przepustki. Nie ma mowy,
żebyś dobrze odpowiedział na te wszystkie pytania.
Kilka razy z niezłej opresji uratowało mnie zdjęcie. Kiedy taki zarośnięty,
czarny od brudu, skacowany i wściekły omonowiec przetrząsając twoje papiery
zobaczy nagle rodzinę, roześmiane dzieciaki na plaży - bo takie właśnie zdjęcie
woziłem w notesie - wymięka, łagodnieje raptem. Zapyta jeszcze kto to, jakie to
morze i mówi: idi.
Nagminnie zdarza się tutaj, że zwykli żołnierze schodzą ze swoich pozycji
albo zajeżdżają czołgiem i zakładają post do czasu, aż uzbierają na skrzynkę
wódki.
Takim wystarczy pokazać akredytację, Czeczeńcy muszą dać parę groszy.
Nieregulaminowy sznyt
Rosyjski żołnierz w Czeczenii stara się
wyglądać jak weteran kilku wojen - groźnie i bojowo.
Wojskowe buty zastępuje adidasami, na rękach skórzane rękawiczki z obciętymi
palcami, na głowie czarna lub zielona chusta, czasem tylko opaska. Koniecznie
ciemne okulary albo czarna kominiarka. Modne są krótkie kamizelki z ogromną
ilością kieszeni, w które upycha się jak najwięcej oporządzenia: granaty, noże,
manierkę, zapasowe magazynki, koniecznie zlepione plastrem po dwa, tuby rac.
Kolbę kałasznikowa fajnie jest obwiązać gumową przepaską do tamowania
krwotoków, żeby była na podorędziu. Plastrem przylepia się także do kolby jeden
nabój. To jest ten ostatni nabój, który wojak przeznacza dla siebie, żeby nie
pójść do niewoli - taki sznyt. Chłopaki wiedzą, że to strasznie głupie, bo się
czerwienią, kiedy ich pytam o ten nabój.
Każdy robi wszystko, żeby mieć możliwie najmniej przepisowy wygląd.
Najdziwniejsze jest to, że nawet w jednym oddziale żołnierze mają różne mundury:
zielone, piaskowe, czarne lub panterki. Rozmawiałem z chłopakami z plutonu,
który dopadł gdzieś magazyn z ubraniami, więc wszyscy paradowali w czarnych,
skórzanych uniformach.
Nikt nie nosi dystynkcji, a co gorsza, oficerowie niczym nie różnią się od
szeregowców. Są tak samo ubrani, noszą długą broń, wszyscy są jednakowo brudni i
zarośnięci, co na wojnie można zrozumieć,
Czeczeńscy bojownicy wyglądają prawie tak samo, tyle że prawie wszyscy noszą
wełniane, czarne czapeczki - tradycyjne nakrycie głowy czeczeńskiego chłopaka.
Rizwan swój mundur przywiózł z Dalekiego Wschodu, gdzie w roku 1988 służył w
piechocie morskiej.
- Gdy przyjechałem do jednostki, od razu mi kazali myć kible, a wiedzą
przecież, że żaden Czeczeniec tego nie zrobi. Sami o nas mówili, że my dobrze
pracujemy, tylko że narodowość nam nie pozwala. Służyłem dziewięć miesięcy, z
czego 95 dni przesiedziałem w pierdlu. Wszystkich Czeczeńców próbowali łamać w
ten sposób. Kiedyś słyszałem jak dowódca mówił, że ma w dywizji dziesięciu
Czeczeńców i dyscypliny utrzymać nie może.
- A kto mył kible w czeczeńskiej armii? - pytam Rizwana.
- Nie było czeczeńskiej armii.
- Teraz jest.
- Ale kibli nie ma.
Białe skarpety
Ciemne okulary i kominiarki rosyjskich żołnierzy biorą się z przekonania o
potędze czeczeńskiej mafii. Dla Rosjanina każdy Czeczeniec to gangster, a już na
pewno jest nim dudajewski bojownik.
Strach przed zemstą potęguje rosyjska prasa, która czasami na zdjęciach z
wojny zasłania żołnierzom oczy czarnym paskiem, tak aby nie mogli być rozpoznani
przez mścicieli.
Ta wojna pełna jest takich legend, bajek i plotek. Po jednej i drugiej
stronie linii frontu opowiada się niestworzone historie. Wiele z nich jest przez
walczących prokurowanych w celach propagandowych. Na przykład plotka o tym, że
Rosjanie minują trupy czeczeńskich bojowników, których nie można potem pochować.

Białe skarpetki. Tak nazywane są najlepsze w całym byłym imperium estońskie
biatlonistki. Nazwa pochodzi oczywiście od koloru skarpet, w jakich występowały.
Nie wiadomo, skąd wzięła się plotka, że są najemnymi snajperkami w wojsku
Dudajewa. Nie wiadomo także, skąd biorą się historie o setkach afgańskich
mudżahedinów w czeczeńskich szeregach, którzy aż tutaj przyjechali szukać pomsty
na Rosjanach.
Historie o kastrowaniu jeńców rosyjskich opowiadają mi żołnierze i
oficerowie. Wszyscy głęboko w to wierzą.
Dowództwo świadomie podsyca tę plotkę, żeby podnieść morale i determinację
podkomendnych, którzy nadspodziewanie łatwo wpadali w ręce wroga.
Jestem pewien, że gdyby zdarzył się choć jeden przypadek okaleczenia jeńca,
poszkodowanego pokazano by we wszystkich rosyjskich dziennikach telewizyjnych.
Nikt nie podał mi jednego nazwiska wykastrowanego żołnierza. Nikt nie widział
takiego na oczy. Aż wreszcie spotykam Irinę Dimitriewą, która szuka zaginionego
na wojnie męża, szeregowca 81. pułku samarskiego.
W Samarze, w sztabie Przywołżańskiego Okręgu Wojskowego, pułkownik Borienkow
powiedział Irinie, że dowódca jej męża, porucznik Siergiej Nikołajewicz
Sadzielnikow żyje. Ciężko ranny w Groznym wpadł w ręce Czeczeńców, którzy go
wykastrowali. Po upadku miasta porucznika przewieziono do wojskowego szpitala w
Swierdłowsku na Syberii.
Zdobyłem telefon do tego szpitala. Rozmawiałem z porucznikiem. Historia
Siergieja Sadzielnikowa nie jest tak dramatyczna. W czeczeńskiej niewoli
traktowany był bardzo dobrze.
Równie absurdalna wydaje się plotka powtarzana tym razem przez Czeczeńców, że
Rosjanie dla ukrycia własnych strat pozbywają się poległych, zrzucając ich ciała
z samolotów na tereny zajęte przez przeciwnika.
W Urus-Martanie spotkałem rodzinę uchodźców ze wsi Serżyn-Jurt. Ludzie ci
mają cztery córki w wieku od czterech do dwunastu lat. Opowiadała najstarsza,
rezolutna Maja, a siostry potakiwały. Udało mi się ustalić, że wszystko
wydarzyło się 9 lub 10 stycznia.
- To było na polach obok naszej wioski. Samoloty leciały wysoko i coś
zrzucały. Schowałyśmy się, bo myślałyśmy, że to bomby, ale nie wybuchało. Kilka
czarnych worków spadło koło nas. My i inne dzieci biegaliśmy, każdy łapał swój
worek, bo myśleliśmy, że to Amerykanie zrzucają jedzenie, ale w środku były
trupy.
- Jakie trupy?
- Zupełnie gołe.
- Kto to był?
- Rosjanie.
- Skąd wiesz?
- No wiem - dziewczynka robi się czerwona.
- Po czym poznałaś, skoro nie mieli ubrania? Skąd wiesz, że to nie wasi?
- Bo to nie byli muzułmanie.
- Skąd wiesz?
- Żaden nie był obrzezany.
Psi los
Do Groznego poleciałem wojskowym śmigłowcem oznakowanym czerwonym krzyżem.
Maszyna była uzbrojona.
Centrum miasta. Właśnie tak musiała wyglądać Warszawa po Powstaniu. Wielkie
gruzowisko, szczególnie wzdłuż głównych ulic Groznego, którymi szedł szturm
Rosjan.
W mieście poruszać się trzeba z największą ostrożnością. Leży mnóstwo
niewypałów. Obrońcy pozostawili dużo min i wybuchających pułapek z granatów.
Trzeba spoglądać także do góry, gdzie na wietrze, wygląda to nieprawdopodobnie,
kołysać się może kilkutonowy blok betonu. Wisi taki na jednym ścięgnie drutu
zbrojeniowego, i wiadomo, że kiedyś się urwie.
Warto czasami spojrzeć za siebie.
W opuszczonym mieście są tysiące psów. Ludzie, uciekający w panice, zostawili
swoje zwierzęta. Małe i duże psie kościotrupy słaniające się z głodu. Są bardzo
agresywne.
Dopóki trwały walki, nie było tak źle. Na ulicach leżały ludzkie trupy,
rozerwane pociskami koty, wrony, gołębie, zawsze było co zjeść. Teraz zostało
tylko czekanie. Leżą pod swoją klatką schodową i czekają, kto przyjdzie pierwszy
- pan z ucieczki czy śmierć głodowa.
Lepsi państwo przed odejściem wynieśli swoim zwierzakom posłania przed drzwi.

Czasem dochodzi do prawdziwych wojen. Psy z czwartej klatki gryzą się z tymi
z siódmej. Potem zwycięzcy zjadają pokonanych. Bassety, jamniki, spaniele dawno
już w Groznym wyginęły. W mieście królują owczarki, dobermany i wielkie kundle.
Czasem jakiś rosyjski żołnierz pociągnie z litości serią z kałasznikowa, ale
psy już się nauczyły, że mundurowych trzeba unikać.
Placówkę pod pałacem prezydenta trzyma pluton Aleksandra i Borysa. Obaj są
oficerami. Aleksander porucznikiem, Borys chorążym. Są kumplami. Jeden chodzi w
panterce, drugi ubiera się na czarno.
Najpierw pałac zaminowali Czeczeńcy, potem tysiące pułapek zastawili
Rosjanie, żeby Czeczeńcy nie mogli wracać. Teraz, kiedy się uspokoiło, chłopcy
Aleksandra i Borysa, trochę dla sportu, trochę dla zabicia czasu, rozminowali z
grubsza parter i pierwsze piętro. Do piwnic nie wchodzili, bo leżą tam
dziesiątki trupów. Smród rozkładających się ciał ściąga wygłodniałe psy z całej
okolicy. Codziennie słychać, jak któryś wylatuje na minie.
Chodząc po pałacu trzeba dobrze patrzeć, gdzie się stawia nogę. Cały czas tak
kombinuję, żeby przede mną zawsze szedł Aleksander albo Borys, chociaż wiem, że
jeśli oni nastąpią na minę, to i ja wylecę.
Chłopaki skradają się jak koty, już wiem, dlaczego wolą adidasy niż wojskowe
buciory. W potrzaskanym budynku poniewiera się mnóstwo drutów, kabli
elektrycznych wyprutych ze ścian. Plączą się pod nogami, zwisają ze ścian,
sufitu - żadnego nie wolno potrącić. Można trafić na "stiożkę", czyli ścieżkę,
drucik zakończony granatem. Niezdarnie stawiasz stopę, drucik wyciąga zawleczkę
i za dziesięć, pięć albo trzy sekundy giniesz.
Dagestańska 26
W Groznym chcę nocować u przyjaciół z rosyjskiej wspólnoty Hare Krishna,
którzy w uniwiermagu na Prospekcie Lenina wydają mieszkańcom darmowe posiłki.
Zapada wieczór, a ja nie mogę ich znaleźć. Jestem zdecydowany szukać w gruzach
miejsca do spania. Robi się ciemno, więc trzeba się zaszyć.
W nocy w mieście rozpoczyna się strzelanina. Strzela każdy do każdego. Z
ukrycia wychodzą bojownicy, którzy powracają do stolicy z uchodźcami. Dla nich
każdy napotkany cień to rosyjski maruder, bo któż jeszcze chodziłby po nocy.
Wyłażą też maruderzy. Dla nich każdy napotkany człowiek to "dudajewski bajewik",
bo któż jeszcze chodziłby po nocy.
Ostatnią przekupkę, która zwija swój straganik, pytam o uniwiermag z
pewnością, że Czeczeńcy nie zostawią człowieka w potrzebie. Najbliżej stał
Rusłan, bez namysłu zaprosił obcego na noc.
To już mój trzeci Rusłan. Mieszka na Dagestańskiej 26. Ma 38 lat, jest
nauczycielem literatury rosyjskiej i języka niemieckiego. Rusłan, chociaż
Czeczeniec, ma bardzo pokojowe usposobienie.
Wieczory są tu zimne, ale on nie nosi czapki, woli marznąć, bo jakiś rosyjski
żołnierz powiedział mu, że ma taką czapkę jak dudajewcy. Rusłan woli, żeby jego
nakrycie głowy nikomu tak paskudnie się nie kojarzyło.
- A ty dlaczego nie wojujesz? - pytam go.
- Mam hemoroidy.
Później jeszcze raz go o to zapytałem. Przy kolacji. Siedzieliśmy w czapkach,
kurtkach, rękawiczkach, paliła się świeca, jedliśmy kaszę gryczaną z przecierem
pomidorowym, popijaliśmy winem owocowym.
- Nie wojuję, bo to nie był mój kraj i nie jest moja wojna. Dudajew otworzył
więzienia, otoczył się zgrają łobuzów i nic nie zrobili, żeby nas przed tą wojną
uchronić. On nie miał poparcia inteligencji. To był prezydent dla pospólstwa,
dla religijnej ciemnoty, fundamentalistów, aferzystów, krętaczy i gangsterów, z
którymi robił lewe interesy. Rosjanie nas napadli, racja, to są wrogowie, ale
obowiązkiem prezydenta było nas przed tym ustrzec, a on potrafił tylko ich
drażnić. Półmilionowe miasto leży w gruzach, bo prezydent i kilkuset chłopaków
postanowili wygrać wojnę z Rosją.
Po kolacji poszliśmy na klatkę schodową napić się herbaty. Między drugim a
trzecim piętrem jest palenisko, gdzie gotują wszyscy mieszkańcy. Na klatce
świetnie się pali - jest ciąg jak w kominie.
Każdego wieczora schodzą się sąsiedzi. Siedzą na schodach, palą ogień, piją
herbatę, gadają, słuchają strzelaniny. Są Czeczeńcy, Rosjanie, Ingusze, rodzina
żydowska, i nawet jeden Mołdawianin. To jeszcze nie wszyscy mieszkańcy.
Większość nie wierzy, że już jest po wszystkim. Jeszcze nie wracają.
Republika ciemności
Urus Martan, 40 km na południe od Groznego, to jakby maleńka, wolna republika
w Czeczenii. Powstała, kiedy do władzy doszedł
Dżochar Dudajew, tylko że wtedy obejmowała cały rejon, dzisiaj Rosjanie stoją
trzy kilometry od granic miasta. Urus-Martan jest w opozycji do Dudajewa,
dlatego Rosjanie ich tolerują, z trudem, ale tolerują. Wcale jednak im nie ufają
- z wzajemnością zresztą. W Czeczenii tych z
opozycji nazywa się sprzedawczykami.
Miasto ma swoje wojsko. Pilnuje, żeby nie wdarli się tu Rosjanie i
fundamentaliści, jak nazywają bojowników.
"Republika" skurczyła się do granic miasta, ale żyje w niej ok. 250-300 tys.
ludzi, podczas gdy przed wojną w całym rejonie było 45 tys. Wszędzie panuje
nieopisany ścisk.
Zostałem potraktowany jak dygnitarz, bo dostałem do wyłącznej dyspozycji
sekretariat nie działającego od lat żeńskiego internatu, w którym gnieździ się
teraz kilkuset uchodźców.
W mieście nie ma kanalizacji, prądu, gazu i wody. Studni jest zaledwie kilka,
więc ludzie, także ci z mojego internatu, czerpią wodę z rzeczki, do której
wlewa odchody ćwierć miliona mieszkańców Urus-Martanu.
Ciągle łapię się na tym, że wchodząc do mojego sekretariatu sięgam ręką do
kontaktu. Po kilku dniach życia w tym mieście poczułem, jak łatwo popaść w
paskudną depresję tylko dlatego, że przez kilka godzin na dobę funkcjonować
musisz w mroku.
Jest jedno takie miejsce, do którego ciągną ludzie. Rzęsiste oświetlenie,
europejska muzyka, gorące pierogi i piwo - po prostu rozkosz. Bar "Letnie
Miejsce" przyciąga. Ludzie przychodzą tutaj posiedzieć w świetle. O dziewiątej
właścicielka wyłącza agregat i zamyka.
Tutaj człowiek z latarką, który łazi po ulicach i świeci pod nogi, wzbudza
zazdrość jak ktoś pławiący się w luksusie. Ma własne, wygodne źródło światła -
magnat jeden. To niebezpieczne. Taka piękna, halogenowa latarka jak moja ściąga
różne ćmy, a jest tu sporo przyjezdnego, podejrzanego towarzystwa.
Dwa łby baranie
Szemsadin zaprosił mnie na kolację. Mieszka z rodziną w internacie, w pokoju
nad moim sekretariatem. Przyjechali ze wsi Stare Atagi, kilka kilometrów od
Szali. Na moją cześć, za cztery tysiące rubli kołchoźnik kupił dwa łby baranie.
Pieczemy je w ognisku nad rzeczką. Szemsadin mówi, że to narodowa potrawa, ale
domyślam się, że dla biedoty.
Łbów się nie przyprawia, wkłada się je wprost do ogniska i ciągle obraca
patykami, żeby się nie spaliły. Trwa to bardzo długo. Wokół siedzi siedmiu
synków Szemsadina i ciągle pytają, czy już.
Na pierwsze był rosół z suszonej baraniny i chleb swojskiej roboty,
"lepioszką" zwany. Potem podano narodowy przysmak - rewelacyjną czeremszę.
Młodziutki, dziki czosnek zbierany o tej porze roku w górach spod śniegu.
Podgotowuje się go na krótkiej wodzie, potem przysmaża na oleju i je do każdego
posiłku.
Na szczęście przy głowach chłopaki zrobili wielkie zamieszanie i Szemsadin
nie zauważył, że niewiele jadłem. Dzieciaki jak piranie w mgnieniu oka obgryzły
wszystkie miękkie części z baranich czerepów. Wyjadły oczy, jęzory, wszystkie
włókna i ścięgna.
Matka wkłada ojcu młotek do ręki. Trach!... i czaszki pękają. Chłopcy rzucają
się z głośnym okrzykiem radości, czerpią łyżkami szarą masę. Szemsadin z
miłością patrzy na swój skarb: na dziesięcioletniego Sarmina, dziewięcioletniego
Isego, siedmioletniego Mahmuda, sześcioletniego Sałasza, czteroletniego Iliasa,
trzyletniego Bałdina i dwu-letniego Arbiego z błękitną, plastikową łyżeczką
firmy Gerber w garstce.
Sposób łamania miotły
Na wschód i południe od Urus Martanu ciągną się tereny zajęte przez
wojowników Dudajewa.
- Najpierw Rosjanie założyli nam sowchozy - opowiada Adam Magamiedowicz
Dżambiatow - potem wiosce dali na imię Miczurin, a teraz ostrzeliwują wszystko z
ciężkich dział.
Kilometr od wsi trzymają pozycje bojownicy. Rosjanie próbowali wykurzyć ich
armatami, ale się nie udało, więc przenieśli ogień na najbliższą wieś. Wypadło
na Miczurina - radzieckiego hodowcę-sadownika. To najnowsza taktyka Rosjan,
stosowana w całej Czeczenii. Chodzi o to, by
wygnać mieszkańców i tym samym pozbawić przeciwnika zaopatrzenia. Często daje to
jeszcze lepszy skutek. Kołchoźnicy każą wynosić się bojownikom.
Mieszkańcy Miczurina sami uciekli: kobiety z dziećmi do Urus-Martanu,
mężczyźni do położonych za wsią sowchozowych przechowalni owoców. W obejściach
zostały tylko zdziesiątkowane przez artylerię zwierzęta: bydło, barany, psy na
łańcuchach, kury. Wieczorami, pod ostrzałem, gospodarze przekradają się do
swoich obejść. Naprawiają zniszczenia, karmią inwentarz i wycofują się do
przechowalni.
Zupełnie inaczej postąpili mieszkańcy Duba-Jurtu. Mężczyźni sformowali pochód
i poszli drogą na skraj wsi, bo zatrzymał się tam na odpoczynek oddziałek
bojowników - dziesięciu może 16-17-letnich chłopców. Wieśniacy wcale nie prosili
o zrozumienie. Z groźnymi minami kazali się chłopcom wynosić precz.
W Czeczenii nie ma linii frontu, sensownie
rozłożonych pozycji, zorganizowanej obrony, umocnień. Walczą małe grupki, które
zakładają swoje pozycje, gdzie im się chce. Rosjanie odnajdują ich i tygodniami,
miesiącami ostrzeliwują nie ryzykując bezpośredniego starcia. Niektóre wsie i
miasteczka bronione są przez mieszkańców, ale oni też nie robią umocnień,
okopów, wystawiają tylko czujki i pod ostrzałem czekają na szturm Rosjan.
Oczekiwanie skracają sobie nocnymi wypadami na wroga.
Nie ma sztabów, uzbrojeni mężczyźni snują się pojedynczo i grupkami, a gdy
pytam jednego, gdzie są jego towarzysze, jego oddział, mówi: - A wiesz, ja też
ich szukam.
Na każdym kroku widać, że przeciw armii federalnej wojują amatorzy i gdyby
tylko Rosjanom starczyło ducha, przy ich miażdżącej przewadze, dawno mogliby
zakończyć tę wojnę, przynajmniej na nizinach.
Rosjanie mają powiedzenie, że nie da się złamać całej miotły. Trzeba brać do
ręki po jednym patyczku. Rozerwali więc siły czeczeńskie na odizolowane punkty
oporu i zdobywają po jednym: Grozny, Argun, Gudermes, Szali, Samaszki, Bamut,
Wiedieno...
Z Cziri-Jurtu do Szatoj jechałem w dość ponurym towarzystwie. We trzech
siedzieliśmy na pace rozklekotanej ciężarówki. Najmłodszy z nas, 17-letni
Magmied, obrońca Szali, wydostał się z oblężonego miasta i jedzie z meldunkiem
do sztabu w Szatoj. Na miejscu okazało się, że zdezerterował.
Drugi towarzysz podróży to Adam Kasimow. Płacze całą drogę. Wiezie do domu
zakrwawiony węzełek. Buty, koszula, panterka, spodnie rodzonego brata Ramzana,
który poległ pod Nowymi Atagami. Koledzy pochowali go w całunie, zgodnie z
muzułmańskim obyczajem, a ubranie oddali rodzinie.
Magmied pociesza Adama, jak umie. Okazuje się jednak, że on nie rozpacza z
powodu śmierci brata. Adam będzie musiał go pomścić. Taki obyczaj.
- A ja wcale nie chcę wojować! - krzyczy Adam.
Posadzka z nagrobków
W Szatoj, małym górskim miasteczku, urodził się pradziad Salmana Husejn
Jangułbajew, dziad Hassan i jego ojciec Hamzad, ale Salman na świat przyszedł
już na wygnaniu, w Kazachstanie, dokąd Stalin w 1944 roku zesłał cały jego
naród.
Kiedy w 1957 roku naród powrócił, rodzice Salmana zamieszkali w Groznym, bo w
ich domu w Szatoj Rosjanie założyli wojskowe sanatorium. Po latach, w wolnej już
Czeczenii, generał Dudajew mianował Salmana
dyrektorem pałacu prezydenckiego.
Salman uciekł ze stolicy ze wszystkimi i powrócił w rodzinne strony. Wziął w
posiadanie dom ojców zbudowany przez dziadka Hassana, w którym ostatnio mieściło
się przedszkole. Rosjanie zrobili w domu dodatkowe schody, a w piwnicy położyli
porządną posadzkę.
Salman kipi z oburzenia. Schody, posadzki, podmurówki zrobione są ze starych
czeczeńskich płyt nagrobnych z arabskimi napisami. Jeden kamień poniewiera się
luzem. Salman unosi go, czyta.
- Ten napis sławi człowieka, który umarł w 1111 roku. Ty wiesz, ja za te
kamienie bym wojował. Tam na górze stoi ruski pomnik i nikt go nie ruszył, obok
cmentarz, i z niego jedna płyta nie zniknęła, jeden krzyż. Ja za ten wandalizm
będę do nich strzelał. Czeczeńskimi nagrobkami chodniki wyk-ładali, obory,
chlewy w sowchozach, chociaż kamienia w górach dosyć. Oni myśleli, że my tu nie
wrócimy, ale wróciliśmy i zawsze będziemy.
ą Czeczeniec, który odda broń, to tak, jakby portki zdjął. Przestaje być
mężczyzną.
Szturm Berlina trwał kilkanaście dni. Grozny bronił się półtora miesiąca.
ą Mieszkańcy Groznego zdobywają gdzieś szyby do okien, ale nikt ich nie
wstawia - nie wierzą, że to już koniec.
Nie pozwólcie burzyć waszych domów! Armia federalna nie wkroczy do osiedli,
w których nie ma bojowników.
Dudajew i jego otoczenie schowali się za waszymi plecami.
(z rosyjskiej odezwy do Czeczeńców)
Podpisy:
Obok: żołnierze wolą jeździć na oklep - pod pancerzem jest potwornie gorąco.
Powyżej: Borys i Aleksander dowodzą placówkami wokół pałacu Dudajewa. Dla
zabicia czasu rozminowali parter i pierwsze piętro. Aleksander znalazł właśnie
na dziedzińcu pułapkę z zaczepnego granatu.
W Groznym śródmieście zrównano z ziemią. W innych dzielnicach żyje się w
miarę normalnie. Nie ma tylko wody, gazu i prądu. Nie działa kanalizacja,
komunikacja, sklepy. Nikt nie wywozi śmieci.
Obok: wieczorem w Groznym cywile znikają z ulic. Z piwnic wychodzą bojownicy
Dudajewa. Strzelanina trwa do rana.
Poniżej: na ulicach giną ludzie - rodzą się w piwnicach.
[Hasła: Rosja - Czeczenia; wojska rosyjskie, pobyt; wojsko; uchodźcy;
warunki życia]

(szukano: Czeczenia)
© Archiwum GW, wersja 1998 (1) Uwagi
dotyczące Archiwum GW: magda.ostrowska@gazeta.pl


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
47 23 Czerwiec 1995 Czy złożą broń
49 26 Czerwiec 1995 Kogo boją się Rosjanie
44 19 Czerwiec 1995 Szczyt w powodzi słów
24 23 Styczeń 1995 Zachód musi zrozumieć
48 (23)
31 23 Luty 1995 Zamordowany naród
46 21 Czerwiec 1995 Pokój w Czeczeni
42 16 Czerwiec 1995 Ani na siłę, ani siłą
50 30 Czerwiec 1995 A Szamil się czai
23 Maile do młodej dyrektorki O radości grania w zespole (czerwiec 2013)(1)
23 00 48 u6g6qhx3xg5rnjm5ddohtvbdkbrrj2mqhft5kii
23 Testy 343 [01] 0X 102 Arkusz Egzaminacyjny Etap Pisemny Czerwiec 2010 Odpowiedzi Część
23 21 Styczeń 1995 Barbarzyńcy i demokraci

więcej podobnych podstron