Pielgrzymka do Jasnej Gory


锱糤艂adys艂aw Stanis艂aw Reymont

PIELGRZYMKA DO JASNEJ G脫RY

Czucie i wiara silniej m贸wi do mnie, Ni偶 m臋drca szkie艂ko i oko.
Mickiewicz

PRAGA-KO艢CI脫艁
5鈥"V鈥"1894
Id臋 wyekwipowany, jak mo偶na najskromniej: d艂ugie buty, jaka艣 s臋dziwa okrywka, p艂aski kapelusz i parasol nie odr贸偶niaj膮 mnie zbytnio od t艂um贸w, zgromadzonych na placach i drogach przed ko艣cio艂em. Nikt zreszt膮 na mnie uwagi nie zwraca, wszyscy s膮 zbyt zaj臋ci przygotowaniami do wyruszenia w drog臋 i spogl膮daniem na zachmurzony horyzont. Deszcz tnie drobny, ale mimo to wielkiego sk艂opotania nie zna膰 na twarzach. Gwarno wsz臋dzie jak w ulu. Przeciskam si臋 na cmentarz z trudno艣ci膮 i widz臋 z zadowoleniem, 偶e nie ma wcale welon贸w, surdut贸w ani kapeluszy. Sam szczery lud. Twarze s膮 proste, czarniawe od skwar贸w, rysy zgrubia艂e, ubiory szare 鈥" i widz臋 przez oczy tego t艂umu, 偶e ma dusz臋 napi臋t膮 jakim艣 niezrozumia艂ym dla mnie uczuciem. Mieszam si臋 z nimi, wch艂aniam setki rozm贸w, twarze niezliczone, i ta szarzyzna pospolito艣ci, ten gwar jarmarczny przejmuj膮 mnie nud膮 i zniech臋ceniem. Czuj臋 si臋 ogromnie obcy i osamotniony w tym t艂umie. Chcia艂bym si臋 nawet podda膰 tej fali ludzkiej, byle wyczu膰 ten pr膮d, jaki j膮 musi przenika膰 鈥" ale nie mog臋... I gdy tak stoj臋, przyst臋puje do mnie jaki艣 ch艂op w szarej sukmanie, z r贸偶a艅cem na szyi i twarz膮 kwadratow膮.
鈥" Pan tak偶e id膮? 鈥" pyta.
鈥" Id臋; idziemy razem.
鈥" To niby z nami?
Odpowiadam mu twierdz膮co i chc臋 go wci膮gn膮膰 w pogaw臋dk臋, ale ch艂op milknie i odchodzi. Znowu stoj臋 i nie wiem, co z sob膮 zrobi膰. Do ko艣cio艂a ani marzy膰 si臋 dosta膰: przej艣cie wprost zagwo偶d偶one lud藕mi; s艂ysz臋 tylko 艣piewy i g艂os organ贸w, a potem dochodz膮 mnie s艂owa pojedy艅cze

kazania; spazmatyczne a kr贸tkie fale p艂acz贸w przelatuj膮 jak wicher.
Ksi膮dz ma przemow臋 do odchodz膮cych.
Wszyscy kl臋cz膮 z odkrytymi g艂owami, w jakim艣 biernym poddaniu, i ze skupieniem s艂uchaj膮.
Szare niebo nie przestaje sia膰 deszczykiem, a grozi膰 ulew膮; to mnie przede wszystkim pogn臋bia, 偶e ju偶 i nie s艂ucham, i z niezbyt wielk膮 przyjemno艣ci膮 przypatruj臋 si臋 rozkwitaj膮cym bzom i czerwonawej, m艂odej zieleni kasztan贸w. Wreszcie zrobi艂o si臋 zupe艂nie cicho i ten tysi膮czny t艂um zaczyna zwolna odp艂ywa膰 cienkimi strumieniami.
I gdy艣my tak szli rozsypani, to na tle mostu, na tle zieleni parku, na tle miasta, roz艂o偶onego z drugiej strony Wis艂y, te szare, drobne i twarde sylwetki ludu, te profile ostre, twarze szorstkie i grube, postacie kwadratowe, pozginane nieco pod tobo艂ami, obwieszone sznurami r贸偶a艅c贸w, mia艂y w sobie jak膮艣 moc i namaszczenie ogromne.
Krzy偶 br膮zowy, obwiedziony wiankami r贸偶 papierowych, ko艂ysa艂 si臋 na czele orszaku w m臋tnej, zadeszczonej atmosferze. Gwar miasta dop艂ywa艂 zgie艂kliw膮 fal膮, dzwonki tramwaj贸w bi艂y raz po raz, turkot woz贸w brzmia艂 g艂ucho, kominy fabryk rozw艂贸czy艂y nad miastem strz臋py mgie艂, a tam w dole szarawo偶贸艂ta to艅 z pluskiem bi艂a o przycz贸艂ki mostu. Wsz臋dzie wrza艂o 偶ycie po艣pieszne, czynne, wysilone, 偶ycie miasta; walka o byt i o uciech臋.
I gdy tak w my艣li zestawiam, spostrzeg艂em wysuwaj膮cy si臋 spod wi膮za艅 mostu jednokonny karawan z niebiesk膮 trumienk膮 na szczycie, za nim jedn膮, jedyn膮 kobiet臋; trzyma si臋 r臋k膮 sukna i idzie jakim艣 automatycznym krokiem, z g艂ow膮 opuszczon膮 na piersi... Przemkn膮艂 mi wnet jej profil suchy, przegryziony b贸lem i znikn膮艂, a pomimo tego d艂ugo widzia艂em jeszcze ten surowy rysunek ust zaci艣ni臋tych, t臋 czerwono艣膰 opuch艂ych, zap艂akanych 藕renic i ten ca艂y wyraz bole艣ci jakby skamienia艂ej.
Uczu艂em jaki艣 niepok贸j ciemny i niewyt艂umaczony znu偶enia wewn臋trznego, ale patrz膮c na tych gapi贸w trotuarowych, co bandami staj膮 i przeprowadzaj膮 nas g艂upioironicznymi spojrzeniami, na t臋 wstr臋tn膮 t艂uszcz臋, drwi膮-

c膮 z id膮cych, poczu艂em szalon膮 ochot臋 spoliczkowania jej 鈥" ale musia艂em 艣cierpie膰. Liczy艂em okna, latarnie, by艂em nawet w stanie przygl膮da膰 si臋 architekturze nowych dom贸w warszawskich przez pi臋膰 minut, pr贸bowa艂em oblicza膰 ilo艣膰 obrot贸w ko艂a doro偶ki, byle nie widzie膰 tej st艂oczonej, miejskiej zgrai.
Kiedym przechodzi艂 rogatki, tom pos艂a艂 Warszawie tylko jedno, ale szczere s艂owo:
鈥" Nareszcie!... Chocia偶 na dziesi臋膰 dni...

OCHOTA
Jest to sobie kilkana艣cie domk贸w brudnych i odrapanych srodze, jakby wysilano si臋 umy艣lnie, aby stworzy膰 rzecz brzydk膮 a偶 do obrzydliwo艣ci.
Tu ju偶 gromadz膮 si臋 wszyscy p膮tnicy i 艂膮cz膮 w kompanie. Czekali艣my z godzin臋, nim si臋 po艣ci膮gali. Woz贸w id膮cych z rzeczami i lud藕mi jest 76. M贸j furman, kt贸ry si臋 podj膮艂 mnie nawet zawie藕膰 do miejsca za 10 rubli, zabiera mn贸stwo tobo艂k贸w. P艂ac膮 od zawini膮tka po 30, a najwy偶ej po 50 kop. za ca艂膮 drog臋. Zap艂aci艂em frycowe, bo si臋 teraz dowiaduj臋, 偶e mo偶na jecha膰 z rzeczami za 3 ruble. Wozy stoj膮 wyci膮gni臋tym sznurem z boku szosy, a ludzie porozk艂adali si臋 obok krzy偶a, gdzie kto m贸g艂. Karczma przepe艂niona, ale w艂a艣ciciel chodzi kwa艣ny.
鈥" Ruch ogromny, narodu jak 艣ledzi w beczce! 鈥" m贸wi臋 mu dla zabicia czasu.
鈥" I! panie kochany: praska kompania to same chamstwo. Herbat膮 si臋 szprycuje ho艂ota!
鈥" Wola艂by艣 pan warszawsk膮?
鈥" Czybym wola艂! Panie kochany, przez godzin臋 50 anta艂k贸w piwa, milion w贸dek! 鈥" wo艂a z uniesieniem i t艂uste policzki nap艂ywaj膮 mu krwi膮 mi艂ego przypomnienia.
Nie s艂ucham wi臋cej i wychodz臋, bo pod krzy偶em ma przemow臋 starszy brat, ten, co prowadzi pielgrzymk臋 i ma najwy偶sz膮, bo decyduj膮c膮 w艂adz臋 nad wszystkimi.
Stoj臋 tak daleko od niego, 偶e prawie nic nie s艂ysz臋. Widz臋 tylko p艂ow膮 czupryn臋, twarz szaraw膮 i gestykulacj臋 jak膮艣 tragiczn膮; musi m贸wi膰 g艂o艣no, dobitnie, i trafia do serc, bo chwilami przelatuje szmer westchnie艅, t艂um si臋

zako艂ysze, jaki艣 j臋k si臋 zerwie, to oderwane d藕wi臋ki p艂yn膮 鈥" i znowu stoj臋 w ciszy, zas艂uchany w falowanie tego morza ludzkiego...
I stoj膮 tak kup膮 wielk膮, w obramowaniu n臋dznych domostw i suchotniczej, zbrudzonej ro艣linno艣ci 鈥" sami n臋dzni, pokrzywieni ci臋偶k膮 prac膮, zmi臋toszeni niby 艂achman codzienn膮, tward膮 n臋dz膮, pookrywani zaledwie. S艂o艅ce blade 艣wiat艂o jakby przez sito rozlewa po odkrytych, konopiastych, zwichrzonych i rzadko czesanych grzywach, a zimny wiatr zawiewa z boku i szczypie ich ch艂odem po bosych nogach. Patrz臋 na nich i pytam siebie: co im ka偶e rzuci膰 dom, dzieci, gospodarstwo, zarobek, zawsze pewn膮 misk臋 kartofli, 艂贸偶ko i pierzyn臋 i i艣膰 mil kilkadziesi膮t o suchym chlebie, sypia膰 po drogach, znosi膰 trudy niewypowiedziane 偶ycia koczowniczego?... C贸偶 to jest za si艂a, kt贸ra ich porywa z gniazda i rzuca w r贸偶norodny, taki sam t艂um i wlecze, i odprowadza?...
Jeszczem sobie nie odpowiedzia艂, a t艂um si臋 ju偶 zako艂ysa艂, poruszy艂 do odej艣cia i za艣piewa艂 dono艣nie: 鈥艣Kto si臋 w opiek臋 odda Panu swemu!..."
No, i ju偶 idziemy, naprawd臋 idziemy bia艂awym szlakiem szosy, wskr贸艣 wielkich p贸l, poznaczonych kominami. Wiatr targa w艂osami i powiewa bia艂ym woalem jakiej艣 鈥艣siostry", niby sztandarem. D艂ugi, zlewaj膮cy si臋 a偶 pod Raszynem w czarniaw膮 mas臋, szereg topoli o czerwonawych m艂odych listkach szepcze ga艂膮zkami. Ptaki uciekaj膮 przed nami w pola, a wystraszone skowronki spadaj膮 niby kule w zbo偶a zielone i milkn膮. Ch艂odno jest, niebo szare, pe艂ne 鈥" niby g贸ry 艣niegowe spi臋trzonych ob艂ok贸w. Spok贸j jest coraz wi臋kszy, bo coraz dalej jeste艣my od miasta, tylko pie艣艅 go m膮ci szerokim rytmem i rozbrzmiewa echami po zieleni zb贸偶:
Na lwa srogiego bez obawy wsi膮dziesz, I na ogromnym smoku je藕dzi膰 b臋dziesz...
艢piewaj膮 wszystkie piersi i wszystkie serca zdaj膮 si臋 k艂a艣膰 ca艂膮 wiar臋 w te s艂owa, i wszystkie dusze zdaj膮 si臋 chwia膰 i zlewa膰 z sob膮 w tej szerokiej, pe艂nej niezmiernie mocnych d藕wi臋k贸w pie艣ni trzystoletniej.

鈥" To jest cementem, kt贸ry ich spaja i jednoczy 鈥" my艣l臋, przepatruj膮c twarze.
Chcia艂bym znale藕膰 twarz jak膮 znajom膮. Nie ma nikogo. Pie艣艅 ta og贸lna, razem 艣piewana, ko艅czy si臋. Starszy brat intonuje inn膮, ale r贸wnocze艣nie zaczyna brzmie膰 dziesi臋膰 co najmniej 艣piew贸w o odr臋bnej melodii. Teraz wida膰, 偶e to olbrzymie cia艂o nie ma g艂贸wnego i jedynego 艣rodka: ma ich kilkana艣cie; wida膰 setki gromad, id膮 swojacy przy swojakach, parafiami, wsiami, ba! nawet powiatami, i zawsze si臋 kto艣 wysuwa na czo艂o, rozk艂ada ksi膮偶k臋 i intonuje pie艣艅 now膮. Powstaje z tego taka kakofonia, taki galimatias srogi, 偶e s艂ucha膰 nie podobna; lament tych g艂os贸w tworzy okropnie brz臋cz膮cy wir, kt贸ry bije niemi艂osiernie o m贸j s艂uch, niby jaki艣 ostry i chrapliwy klekot. Wyprzedzam 鈥" i id臋 o jakie p贸艂 wiorsty naprz贸d, a spostrzeg艂szy tu 鈥艣siostr臋" woalow膮, jak w bia艂ych ci偶emkach spaceruje t臋gim k艂usem, dop臋dzam j膮 i z kapeluszem w r臋ku pytam
o co艣.
鈥艣Siostra" drago艅skim g艂osem i ze staromiejsk膮 s艂odycz膮 prawi mi impertynencj臋. K艂aniam si臋 i odchodz臋, ale zaraz przyst臋puje do mnie jaki艣 鈥艣brat praski", owini臋ty w drelichy, z sakwoja偶em przez rami臋, z manierk膮 _ na w贸dk臋 z jednego boku, a z garnuszkiem 鈥" z drugiego,
i pyta ochryp艂ym od po偶egna艅 prawdopodobnie g艂osem:
鈥" Brat do Cz臋stochowy?
鈥" Tak, panie. 鈥" P贸jdziemy razem.
鈥" Idziemy przecie偶 wszyscy razem 鈥" odpowiadam, z zaj臋ciem przegl膮daj膮c jego twarz, doskonale poznaczon膮 艣ladami przyjacielskich rozm贸w.
鈥" Brat pewnie z Warszawy?
鈥" Tak, panie, z Warszawy.
鈥" Niech brat sobie w nos schowa to 鈥艣panie!" Tu s膮 wszyscy bracia i siostry 鈥" m贸wi energicznie, a wreszcie zapytuje bez wst臋pu:
鈥" Brat jakiej profesji?
Zach艂ysn膮艂em si臋 troch臋, ale jako艣 uda艂o mi si臋 nie odpowiedzie膰, a on obejrza艂 starannie moj膮 okrywk臋, torb臋 przy boku pomaca艂, dotkn膮艂 si臋 but贸w i n贸g moich.

鈥" Nie dojdzie brat. Z takimi nogami to mo偶na si臋 kaza膰 na Pradze przetopi膰 i odwie藕膰 do Warszawy, ale i艣膰 do Cz臋stochowy!... Paliwa du偶o brat niesie?... A fajgli?
Poda艂em mu 艣piesznie cygaro. Obci膮艂 z臋bami, zapali艂, wci膮gn膮艂 mas臋 dymu w p艂uca, wypu艣ci艂 i jako艣 mi臋kko rzek艂:.
鈥" Co najmniej 鈥" dychowe! Ho! ho! brat musi by膰 nie byle profesjant!
Prze艂o偶y艂em zdenerwowanie nad mo偶ebne znikni臋cie paliwa i owych fajgli, wi臋c si臋 艂膮cz臋 z kompani膮. Ogromnie pr臋dko id膮. Kto 艣piewa, to 艣piewa, a reszta gaw臋dzi z cicha. S艂ysz臋 najrozmaitsze szczeg贸艂y o gospodarstwie, wsiach; ceny zbo偶a zdaj膮 si臋 ich najwi臋cej interesowa膰. Na wszystkie strony krzy偶uj膮 si臋 zapytania: Sk膮d brat? sk膮d siostra? Przeci膮g艂y, 艣piewaj膮cy akcent mi臋kki 鈥" dominuje. Widz臋 g艂owy twarde, czo艂a niskie, profile jakby dzikie, a spojrzenia niezmiernie jasne, o dzieci臋cym wyrazie. Spogl膮daj膮 na mnie nieufnie i gdy chc臋 si臋 wmiesza膰 do rozmowy 鈥" milkn膮 i 艣piewa膰 zaczynaj膮.
Odchodz臋 z艂y na ten g艂upi kostium, kt贸ry mnie wyodr臋bnia widocznie, i na t臋 kultur臋, kt贸ra tak mnie przypi艂owa艂a, 偶e nie umiem znale藕膰 s艂owa ani poj臋cia prostego i naturalnego, aby si臋 nimi w艂ama膰 do ich dusz. Pr贸偶no szukam twarzy i ubior贸w innych; nic, tylko samodzia艂y, od krwistych bordo a偶 do piaskowych. To morze g艂贸w m臋skich i kobiecych w chustkach szarych, czerwonych, 偶贸艂tych, p膮sowych, tworzy ruchom膮 fal臋 barw pierwiastkowych, zmieszanych razem. Dopiero pod Raszynem spostrzeg艂em z daleka trzy postacie, odrzynaj膮ce si臋 od t艂a jaskrawego, trzy g艂owy w s艂omianych ogromnych kapeluszach, okr臋cone bia艂ymi woalami. Sz艂y razem i co chwila mi zapada艂y w g膮szczu g艂贸w; tylko czasami przez przerwy, jakie si臋 robi艂y w t艂umie, spostrzega艂em postacie wysmuk艂e i proste, ale wnet zalewa艂a mi je fala ludzka.
Pragn膮艂em je odszuka膰 i nie mog艂em.

RASZYN
(Pierwszy odpoczynek)
Kilka murowanych i srodze nadwer臋偶onych dom贸w, ko艣ci贸艂, ogromna karczma, a z lewej strony masa drzew parku i stawy o modrych zwierciad艂ach stanowi膮 wszystko. Ko艣ci贸艂 tak ciasny przy naszej ilo艣ci, 偶e nawet si臋 nie staram dosta膰 do wn臋trza i obejrze膰. Trzy czwarte kompanii roz艂o偶y艂o si臋 przed karczm膮 i na szosie popasa膰. W karczmie t艂ok, a zaraz przy wej艣ciu rzuca mi si臋 w oczy taka scena:
O st贸艂 oparty siedzi jeden z braci i zaczerwienionymi oczyma patrzy w sufit, a przed nim stoi drugi brat, ch艂op stary, o k臋dzierzawej czuprynie i rysach twarzy jakby wyciosanych siekier膮. Rudaw膮 kapot臋 ma 艣ci艣ni臋t膮 zielonym, we艂nianym pasem, nogi w sk贸rzniach, r贸偶aniec z mosi臋偶nym krzy偶em na szyi i obrazek w r臋ku. Odmuchuje oczy siedz膮cego, dotyka si臋 ich palcami, robi jakie艣 pasy magnetyzerskie wzd艂u偶 twarzy i w poprzek oczu, 艣lini je i rozciera, muska obrazkiem; nast臋pnie k艂adzie dwie po艣linione s艂omki razem z obrazkiem na jak膮艣 skorup臋 i zapala. Okadzaj膮c tym dymem chore oczy, szepcze p贸艂g艂osem zakl臋cia i modlitwy o uzdrowienie, a gdy sko艅czy艂 ceremonia艂, odsun膮艂 si臋 nieco i z namaszczeniem a g艂臋bok膮 pewno艣ci膮 wiary rzek艂:
鈥" Ty, bracie, wierz, 偶e s艂owo Bo偶e, s艂owo moje i, chcenie moje 鈥" pomo偶e, to pomo偶e. Jak Pietrowi Pan Jezus powiedzia艂: 鈥艣Chodzi do mnie bez morze..." 鈥" to on si臋 wagowa艂 i my艣la艂, co sp艂ynie we wodzie 鈥" i zaraz ty偶 poszed艂 na dno. A Pan Jezus go wyci膮gn臋li za w艂osy i rzekli: 鈥艣Coby艣 by艂, Pietrze, mi dufa艂, co przejdziesz 鈥" to przeszed艂by艣". To, bracie, modlij si臋, wierz, 偶e zdr贸w b臋dziesz za 艂ask膮 Tej Naj艣wi臋tszej Cz臋stochowskiej, a zdrowy b臋dziesz. Bo co my mo偶ewa, to mo偶ewa, a reszt臋 B贸g mo偶e. Ament!
I ta reszta, przypatruj膮ca si臋 w skupieniu pobo偶nym, uderzy艂a si臋 w piersi i g艂o艣no powtarza艂a:
鈥" A reszt臋 B贸g mo偶e. Ament!
I by艂a w twarzach taka powaga wiary i ufno艣ci w te s艂owa, takie poddanie si臋 wielkie dusz pod t臋 moc, 偶e mnie przenikn膮艂 dreszcz jaki艣 nieokre艣lony 鈥" i w m贸zgu za-

cz臋艂y si臋 kojarzy膰 obrazy z odleg艂ych czas贸w i krain 鈥" gdzie smutn膮, przepalon膮 ziemi膮 szed艂 Chrystus, a na Niego czeka艂y rzesze n臋dz wszelakich, a On dotyka艂 艣lepych oczu i 艣lepi widzieli; m贸wi艂 umar艂ym: 鈥艣Powsta艅!" i zmartwychwstawali, a te zbola艂e, uci艣nione dusze jak k艂osy schyla艂y Mu si臋 do n贸g i 艣piewa艂y: 鈥艣Hosanna! Hosanna!" a On odchodzi艂 smutny, jak by艂 przyszed艂, i b艂ogos艂awi膮c szepta艂: 鈥艣P贸ki 艣wiat艂o艣膰 macie, wierzcie w 艣wiat艂o艣膰".
Na placyku gromadz膮 si臋 ju偶 do odej艣cia.
Zobaczy艂em pomi臋dzy wozami te trzy g艂owy, ale nim si臋 przecisn膮艂em, znowu znikn臋艂y w t艂umie.
Po chwili idziemy.
艢piewy brzmi膮 tak samo i d藕wi臋cz膮 jako艣 energiczniej, d艂uga karawana woz贸w zamyka poch贸d. Idziemy g艂adk膮 i dobrze utrzyman膮 szos膮. Drzewa czerni膮 si臋 w dal szeregami. Obszary zieleni coraz wi臋ksze. Figury i krzy偶e g臋sto stoj膮, a przed ka偶dym brat starszy zatrzymuje si臋 鈥" i jest jedna g艂ucha chwila ciszy, a偶 raptem wszystkie g艂owy si臋 chyl膮, wszystkie kolana zginaj膮 i ze wszystkich piersi zrywa si臋 pie艣艅 ho艂downicza i rozp艂ywa nad polami.
Ju偶 zaczyna艂em czu膰 rodzaj oci臋偶a艂o艣ci i zm臋czenia, gdy艣my doszli do noclegu, a zreszt膮 i s艂o艅ce czerwon膮, rozwichrzon膮 g艂ow臋 schyla艂o za lasy oci臋偶a艂e...

艁AZY
Masa ta zala艂a literalnie wiosk臋. Nie by艂o domu, stodo艂y, podw贸rza, gdzieby si臋 nie t艂oczy艂o kilkadziesi膮t os贸b. I ca艂y ten pobo偶ny nastr贸j znikn膮艂. Opatrywano sobie nogi, gotowano herbat臋, dzielono si臋 zapasami i rozmawiano swobodnie. Wszyscy t艂oczyli si臋 do izb i pod dach. Istny jarmark ma艂omiasteczkowy, z ca艂ym jego rozgwarem. Na wiosce zna膰 blisko艣膰 Warszawy. Bo cho膰 nie mog艂em ju偶 nigdzie dosta膰 noclegu, 艂azi艂em po cha艂upach. Zauwa偶y艂em czysto艣膰 izb niezwyk艂膮 i porz膮dek. Prawie ka偶dy dom ma porz膮dn膮 stancj臋, wybielon膮, s膮 wsz臋dzie sto艂y nakryte obrusami, serwantki do talerzy, niez艂e wizerunki 艣wi臋tych na 艣cianach, 艂贸偶ka wysoko zas艂ane, okryte kapami, ca艂e sufity i belki pu艂apowe ozdobione kokardkami i wst膮偶eczkami z r贸偶nokolorowych papierk贸w. Zimno jest porz膮dnie i zaczyna mi si臋 chcie膰 je艣膰.

Z trudem wszy艂em si臋 do jakiej艣 cha艂upy i wy偶ebra艂em gor膮cego, na wp贸艂 z wod膮 mleka.
Usiad艂em w piasku przydro偶nym, bo troch臋 cieplej, i delektuj臋 si臋 mlekiem, a mrok si臋 rozci膮ga nad zielonymi polami i przyg艂usza si臋 zwolna wszystko. Czarna 艣ciana lasu, stoj膮cego nad szos膮, m臋tnieje i zdaje si臋 rozp艂aszcza膰. Kontury drzew, wiosek, wzg贸rz odleg艂ych, zdaj膮 si臋 rozpierzcha膰 i zlewa膰 w cieniach granatowych. Cisza zapada coraz g艂臋bsza, czasami tylko konie r偶膮 i parskaj膮 przy wozach, jaki艣 g艂os pojedynczy zabrzmi albo ostatnia zwrotka pie艣ni nabo偶nej zad藕wi臋czy od stod贸艂, lub skrzeczenie ch贸ralne 偶ab nadp艂ynie z 艂膮k.
Mg艂y zwolna osnuwaj膮 szaro艣ci膮 zimn膮 i pos臋pn膮 przestrzenie.
Przyciszone, senne na po艂y szepty pacierzy snuj膮 si臋 pomi臋dzy domami, jak b艂yski coraz bledsze, jak te ognie w cha艂upach coraz rzadsze, a偶 si臋 wszystko rozprasza, przycisza, zatapia w nocy i odpocznieniu.
W izbie gospodarzy 艣wieci si臋 jeszcze. Id臋 tam ogrza膰 si臋 troch臋; na s艂omie kilkana艣cie si贸str jedna ko艂o drugiej s膮 tak upakowane, 偶e przewr贸ci膰 si臋 na drugi bok jest niemo偶ebno艣ci膮. 艢pi膮 ju偶 wszystkie.
Niezmiernie gadatliwy ten podwarszawski nar贸d, zasypuje mnie bez ko艅ca pytaniami:
鈥" Pan z famielij膮?
鈥" Nie, sam.
鈥" To i przez 偶uny?
鈥" Bez.
鈥" 呕e to kobita pu艣ci艂a w drog臋 pana samego?
鈥" Nie mam 偶ony.
鈥" Ale?! 鈥" rzuca kr贸tkie pow膮tpiewanie gospodyni.
鈥" Naprawd臋.
鈥" Ale pan z Warsiawy?
鈥" Tak.
鈥" Tam to szy膰kie panowie tak na pieskiego, jak najd艂u偶ej przez 偶uny.
Chwila milczenia, a potem na wy艣cigi opowiadaj膮 mi r贸偶ne k艂opoty i sprawy. Wreszcie gospodyni cz臋stuje mnie kaw膮. Odmawiam,

prosz膮c jeszcze o mleko i chleb razowy. Daje mi i m贸wi do starego z przek膮sem:
鈥" Widzis, stary... Bo to, panie, m贸j si臋 tak rozpu艣ci艂 w ty Warsiawie, 偶e razowego chleba ani w z膮b, ino mu musz臋 pytlowego kupowa膰 ci臋giem, a na mliko nie spojrzy.
鈥" Takie s艂odko艣ci, jak mliko i razowiec, to mi ju偶 pa藕dzierzem w gardle stoj膮.
I gadaj膮 dalej, ale mnie senno艣膰 taka rozbiera, 偶e id臋 do stodo艂y spa膰.
Znalaz艂em par臋 cali wolnego miejsca, okr臋ci艂em si臋 ca艂y w grochowiny i sam ju偶 nie wiem, kiedy usn膮艂em...
艢pi臋 w najlepsze, gdy mnie kto艣 trz臋sie i wo艂a:
鈥" Bracie, trza si臋 powsta膰.
To siostra obok 艣pi膮ca mnie budzi.
Przymykam oczy i opuszczam si臋 w sen oci臋偶ale. Bo偶e! jakbym spa艂 jeszcze, ale zimno mnie przenika siarczyste i dzwonki ostrymi tonami d藕wi臋cz膮, a przez szerokie szczeliny stodo艂y 艣wit rzuca pasy 艣wiat艂a. Rumor powstawa艅 i ta 艣wiadomo艣膰, 偶e i艣膰 trzeba, nie pozwalaj膮 mi zasn膮膰. Wstaj臋 i cho膰 si臋 trz臋s臋 z zimna, id臋 w 艂膮czk臋, na drug膮 stron臋 drogi, i pod wierzbami jasnozielonymi, w ciemnomodrej sadzawce czyni臋 ablucj臋. Woda zimna jak l贸d pali prawie, ale orze藕wia znakomicie.
Jeszcze ciemnawo na 艣wiecie.
Na wschodzie zorze ledwie si臋 pyl膮 r贸偶ami z艂otawymi, a drzewa, trawy, zbo偶a 鈥" stoj膮 w jakiej艣 ciszy sennej, przepojonej ros膮 i jakby nabrzmiewaj膮cej 偶yciem. Jest niezmiernie 艣wie偶o i j臋drnie. Las prawie jest czarny od zieleni wilgotnej i mrok贸w, tylko wysmuklejsze wierzcho艂ki rysuj膮 si臋 jak koronkowe na per艂owym tle poranku. Polami p艂ynie szeroki powiew opalu roztopionego, fala 艣witu pe艂na czaru i si艂y, jakby Wilgotny i wonny oddech ziemi budz膮cej si臋, 膮 od domostw dolatuj膮 mnie pienia kogut贸w.
Zwolna w t臋 cicho艣膰 porankow膮, w t臋 per艂owo艣膰 艣witu, wlewaj膮 si臋 coraz nowe tony 鈥" gwar贸w, r偶e艅, turkot贸w wyje偶d偶aj膮cych woz贸w, g艂o艣no odmawiane pacierze.
Gromadzimy si臋 pod krzy偶em. Twarze maj膮 senne i posinia艂e od zimna, ubiory wygniecione, ale oczy b艂yszcz膮 jasno. Wynios艂y ch艂op w kapuzie mniszej, nasuni臋tej na

g艂ow臋, o ostrych, ascetycznych rysach twarzy, podnosi krzy偶 ubrany ju偶 wiankiem 艣wie偶ej zieleni, dzwoni i niskim g艂osem intonuje:

Kiedy ranne wstaj膮 zorze,
Tobie ziemia, Tobie morze.

I ten t艂um prosty podchwytuje pie艣艅 sercami i 艣piewa j膮 z uniesieniem, przepot臋偶nie mocnym g艂osem:

Tobie 艣piewa 偶ywio艂 wszelki...

P艂yn膮 g艂osy szerok膮 fal膮 ku tym zorzom z艂oc膮cym ju偶 p贸艂 horyzontu, rozsypuj膮 si臋 kaskad膮 nad t膮 ziemi膮 szerok膮, brzmi膮 nad chatami, przenikaj膮 w 艂any zb贸偶, i jakby rozpylone ko艂ysz膮 si臋 i rozsnuwaj膮 w opa艂owej przestrzeni, d藕wi臋cz膮 w echach le艣nych, w kwiatach sad贸w, i jakby zasilone g艂osami przyrody wznosz膮 si臋 hymnem, pe艂nym mocy, i m贸wi膮 o dobroci i pot臋dze Pana, i rozp臋tane ze wszystkiego, co brudne, co n臋dzne, co przemijaj膮ce 鈥" unosz膮 serca rzeszy nad 艣wiaty. O, pot臋偶na to pie艣艅, pot臋偶na pi臋knem, jakiego jeszcze nie odczuwa艂em nigdy, i dopiero na tle tych cud贸w wiosny, jakie s膮 doko艂a, i przez takich 艣piewana, wywiera czar nies艂ychany.
S艂o艅ce wzesz艂o i rozrumienia wszystko i wyz艂aca.
Idziemy pr臋dko, ale chcia艂oby si臋 gdzie po艂o偶y膰 w bru藕dzie, w tych 偶ytach k艂osz膮cych si臋, i chcia艂oby si臋 tylko patrze膰 w b艂臋kit, s艂ucha膰 pie艣ni skowronkowych, szumu drzew i zatapia膰 si臋 w tej mocnej pie艣ni, co teraz dzwoni niby hejna艂 rado艣ci. Piersi wdychaj膮 wiosn臋, a oczy b艂膮dz膮 rozmarzone... Mijamy lasy a偶 kipi膮ce od 艣wiegotu ptactwa, pola jak okiem si臋gn膮膰 przepysznie uprawne i zielone, wioski, gdzie jab艂onie w r贸偶owych p膮kach ca艂e, a grusze jak 艣niegiem obsypane kwiatami. Masy bz贸w dysz膮 woni膮 i stoj膮 niby ob艂oki fioletowe. Jedena艣cie wiorst przechodzimy bez 艣ladu zm臋czenia i bez odpoczynku.

TARCZYN, OSADA
Czworobok wype艂niony przewa偶nie murowanymi domami. Czu膰 tu jeszcze Warszaw臋. Tablica na rynku powiada, 偶e miasteczko ma 74 domy, a jaki艣 cicerone miejscowy

obja艣nia mnie, 偶e pr贸cz wielu instytucyj publicznych Tarczyn posiada 24 szynki, czyli co trzeci dom 鈥" szynk. Dostateczna liczba. Ko艣ci贸艂 w jakim艣 bezstylowym stylu wznosi na szos臋 ci臋偶k膮 fasad臋. Nad boczn膮 przystawk膮, tworz膮c膮 rodzaj kruchty, stoi kamienny Chrystus. Ko艣ci贸艂 wewn膮trz bardzo skromny. Nad wielkim o艂tarzem kolorowe okr膮g艂e okno rzuca chmur臋 barwnego 艣wiat艂a. A zreszt膮 nic do ogl膮dania. Odpoczynek ma by膰 kilkugodzinny, wi臋c wychodz臋 poszuka膰 co do zjedzenia.
鈥" Bracie 鈥" szepcze mi jaka艣 siostra, tak zawoalowana, 偶e nawet kawa艂eczka twarzy nie widz臋. 鈥" Nie wiesz, bracie, czy ju偶 wszystkie wozy przysz艂y? bo ja swojego znale藕膰 nie mog臋.
Pytam si臋 o wo藕nic臋, o konie.
鈥" Brunet wysoki, w贸z w par臋 koni.
Idziemy szuka膰 i znajdujemy, ale pokazuje si臋, 偶e 贸w ch艂op ani brunet, ani wysoki,. ani ma par臋 koni.
Na rynku na d艂ugich sto艂ach, obstawionych 艂awkami,, pe艂no samowar贸w blaszanych i paruj膮cych garnk贸w, poprzek艂adanych stertami bu艂ek i chleb贸w.
鈥" Bracia pobo偶ne i siostry! Chod藕cie na herbat臋: dwa grosze bez cukru, cztery z cukrem. Chod藕cie, ludzie pobo偶ne, na barszcz 艣wie偶y i kapu艣niak gor膮cy! 鈥" wo艂aj膮 przekupki.
Siadam obok studni do gor膮cego barszczu na kie艂basie z kartoflami. Pomimo 偶e go czu膰 troch臋 starym kaloszem, smakuje mi ogromnie. Zap艂aci艂em 16 groszy za to 艣niadanie. Siostra jaka艣 obok pi艂a herbat臋 i wysup艂awszy ze szmatki sz贸stk臋, bije ni膮 w st贸艂 i targuje si臋 do upad艂ego.
鈥" Cztery grosze szklanka herbaty! Loboga, i za co tyla pieni臋dzy! Troszk臋 wody, 藕dziebko cukru i cztery grosze. To we Warsiawie p艂acili艣wa ino po pi膮taku, ale dobro by艂a, bo i s艂odziutko, i ja偶e czarno.
鈥" Na odpust siostra idzie, a targuje si臋 niby na jarmarku 鈥" m贸wi sprzedaj膮ca.
鈥" Odpust odpustem, a co zdzierstwo, to zdzierstwo. Ha艅dryczyta kiej 呕ydy! 鈥" wo艂a dobitnie, ale p艂aci i odchodzi.
Nadchodzi ca艂a gromada si贸str wiejskich, przewa偶nie m艂odych i brzydkich, obsiada studni臋, rozk艂ada tobo艂ki, wy-

ci膮ga chleby i posilaj膮 si臋 jedne, a inne myj膮 si臋, czesz膮, robi膮 rodzaj tualety. Ta siostra woalowa, kt贸ra siedzi naprzeciw mnie, czerwieni si臋 ze z艂o艣ci i syczy:
鈥" Co za chamstwo obrzydliwe, na 艣rodku rynku si臋 rozbieraj膮! 鈥" i pluje z obrzydzenia.
鈥" Kiedy siostra taka pani, to czemu idzie z chamstwem? Trza by艂o poczeka膰 na szlacheck膮 kompani臋 鈥" m贸wi spokojnie jaka艣 starsza.
鈥" 呕e my ch艂opy, to ka偶dy wi, ale co jest siostra, to ino niekt贸re wiedz膮 鈥" dorzuca znowu kt贸ra艣, ale ju偶 z g贸ry i ostro.
Wynosz臋 si臋, bo mi wstyd po prostu za ten woal.
Spotykam te trzy welony tajemnicze; idzie z nimi jaka艣 starsza kobieta o bardzo szlachetnych i smutnych liniach twarzy i ch艂opczyk mo偶e dziesi臋cioletni.
Otoczy艂y ich kobiety i wo艂aj膮 z podziwem:
鈥" To i to dzieci膮tko ochfiarowa艂o si臋 do Cz臋stochowy, i piechty idzie!
I b艂ogos艂awi膮 mu g艂o艣no:
鈥" A偶eby艣, dziecko kochane, ur贸s艂, aby ci Naj艣wi臋tsza Panienka wszystko najlepsze da艂a, kiedy do Ni idziesz, robaku kochany!
Chc臋 si臋 przyjrze膰 z bliska 鈥" cho膰 przez zas艂ony 鈥" tym siostrom, ale mnie kto艣 zatrzymuje:
鈥" Bracie serdeczny!
Odwracam si臋 i spostrzegam twarz m艂od膮, ale tak czarn膮 i zmizerowan膮, tak przegryzion膮 jakim艣 cierpieniem, 偶e zosta艂y tylko rysy i wyraz opuszczenia beznadziejnego w du偶ych, jasnych oczach.
鈥" Ty, bracie, z nami?... do Cz臋stochowy? 鈥" pyta si臋,' a ja z rozkosz膮 s艂ucham jej 艣piewnego g艂osu i widz臋, 偶e z trudem gryzie czarny i zesch艂y chleb.
鈥" Tak. Siostra chora? 鈥" pytam si臋, widz膮c, 偶e si臋 ledwie porusza.
鈥" To偶 nic. Matka Boska wyzdrowi, ja si臋 Jej ochfiarowa艂a i id臋 a偶 spod 艁om偶y. Ja ci臋, bracie serdeczny, zatrzyma艂a, coby艣 mnie poratowa艂. Mnie na Pradze z艂e ludzie wzieni l5 rubli. To z艂y mnie tak podchodzi. Nic, nie zakl臋艂a nawet, pomodli艂a si臋 i id臋 鈥" dobre ludzie pomog膮, cobym dosz艂a, brata prosz臋, bo chamstwu wstyd powiedzie膰, cz艂o-

wiek do Panienki Naj艣wi臋tszej mo偶e si臋 poniewiera膰 i gi膮膰, ale przed chamem nie honor.
Da艂em jej, co mog艂em, bo by艂em przekonany o jej istotnej potrzebie.
Nie藕le ju偶 odr贸偶niam szlacht臋 zagonow膮 od ch艂op贸w i od tej garstki z Pragi. Ch艂opi id膮 zawsze kup膮, rozk艂adaj膮c si臋 na najwi臋kszym s艂o艅cu i bez艂adnie, maj膮 rysy grubsze, ale mniej zm臋czone. Szlachta skupia si臋 ko艂o woz贸w, zajmuje 艂awki przy stolikach, szuka cieni贸w, wybiera drogi lepsze, ciszej m贸wi; s膮 dyskretniejsi w r贸偶nych funkcjach i maj膮 w twarzach, przewa偶nie regularnych, jak膮艣 cicho艣膰 i godno艣膰, zamkni臋t膮 w sobie.
Nosz膮 g艂owy wy偶ej i maj膮 wyg贸rowan膮 艣wiadomo艣膰 kastow膮.
Prascy 鈥" poszukuj膮 najpierw szynczk贸w.
Poznaj臋 te twarze zmi臋te, rysy niespokojne, spojrzenia bu艅czuczne. Krzycz膮 g艂o艣no i staraj膮 si臋 wsz臋dzie trzyma膰 prym. Dopiero dzisiaj spostrzeg艂em te ogromne r贸偶nice pomi臋dzy nimi i te antagonizmy ciche na ka偶dym kroku. Ch艂opi, a szczeg贸lnie 艂yczkowie miasteczkowi, pokpiwaj膮 sobie z braci szlachty.
Ach, ci 艂yczkowie! wsz臋dzie s膮, wszystko wiedz膮, wszystkim daj膮 rady i wsz臋dzie w臋sz膮 zarobek. Wszystkie wozy do nich nale偶膮. Pochodz膮 ze Stanis艂awowa, Radzymina i Nowo-Mi艅ska. Przewa偶nie jad膮 dla zarobku. S膮 tacy, kt贸rzy po cztery razy przez lato jad膮 do Cz臋stochowy i zarabiaj膮 na czysto po 30鈥"50 rubli.
Kiedy te s艂owa notuj臋, siedz膮c na jakim艣 wozie, przychodzi dw贸ch 呕ydk贸w i najspokojniej ogl膮da mi buty. Ciekawym, co z tego b臋dzie, a偶 jeden m贸wi:
鈥" Wielmo偶ny pan nie dojdzie do Cz臋stochowy. Zel贸wki koniecznie trza nowe, za godzink臋 si臋 zrobi i tylko rubla
kosztuje 鈥" i zaczyna mi 艣ci膮ga膰 but.
鈥" Id藕偶e do licha! 鈥" m贸wi臋 mu s艂odko za jego troskliwo艣膰.
鈥" A jaj! takie paskudne s艂owo. Jak pragn臋 sumiennie, coby wielmo偶ny pan doszed艂 do Matki Boskiej, tak pan nie dojdzie; zel贸wki ma pan jakie! co to jest? to jest papir, co to papir? 鈥" bybu艂a rozmoczona! Czy wielmo偶ny pan my艣li, co to taki spacer po Saski Ogr贸d?

Ja si臋 ju偶 nic nie odzywa艂em, a on ko艅czy rozgniewany:
鈥" No! nie chce? to b臋dzie szed艂 przy butach, nie w butach 鈥" i odszed艂.
S艂o艅ce zacz臋艂o tak przygrzewa膰, 偶e trudno by艂o wytrzyma膰. Wyszuka艂em sobie schronisko w jakim艣 szynku i poszed艂em spa膰.
O drugiej po po艂udniu wyszli艣my do Gr贸jca, 12 i p贸艂 wiorst. S艂o艅ce pra偶y okropnie i taki kurz, 偶e po kilku minutach mam go pe艂ne usta. Zostaj臋 troch臋 w ko艅cu, aby przejrze膰 wozy. Okolica, przez kt贸r膮 przechodzimy, pofalowana wzg贸rzami, grunta niez艂e i wsz臋dzie zielono艣膰 wspania艂a. Wsie zaledwie si臋 biel膮 艣cianami przez sady i zbo偶a rozros艂e.
Na wozach kilkana艣cie starych kobiet, kt贸rym si艂 zbrak艂o, i chorzy, jad膮cy na odpust prosi膰 o zdrowie. Siostry witaj膮 mnie s艂owem bo偶ym i rade gaw臋dz膮. Jedna z nich szczeg贸lnie poci膮ga moj膮 uwag臋. Jest bardzo stara, zwr贸ci艂a na mnie niezmiernie pomarszczon膮 i przejrzyst膮, jak wosk blichowany , twarz i pyta:
鈥" Brat z nami? 鈥" i 艣widruje mnie cudownie fio艂kowymi oczyma.
鈥" Tak. C贸偶 to, siostra i艣膰 nie mo偶e? 鈥" pytam.
鈥" Dwadzie艣cia ju偶 rok贸w nie chodz臋. Pan Jezus chcia艂, tak c贸偶 robi膰! A przede 艣mierci膮 zechcia艂a zobaczy膰 Panienk臋 Naj艣wi臋tsz膮, poprosi膰 o letkie skonanie i pr臋dkie.
艁zy zaszkli艂y jej 藕renice.
鈥" Dlaczeg贸偶 o pr臋dkie?
鈥" Bracie, mnie ju偶 czas. Sto i dwa roki prze偶y艂a. Na Gromniczn膮 mi si臋 sko艅czy艂o. Zachcia艂e艣, bracie, cobym d艂u偶ej 偶y艂a, kiedy mnie t臋schno do swoich.
鈥" Siostra sama, bez dzieci?
鈥" Mia艂am, bracie, mia艂am. O艣mioro tego by艂o. Ch艂opcy jak wojewodzice, dziewczyny to i staro艣cia艅skie 艂adniejsze nie by艂y. Ot, przesz艂o wszystko, zosta艂a sama, jak kokosz. Piskl臋ta moje wzi膮艂 i cz艂owiek, i m贸r, i Pan B贸g. Dwadzie艣cia lat sierote艅ka ja. Ani mnie wnuk贸w, ani familii 偶adnej, jak ten palec... C贸偶 mnie robi膰 na 艣wiecie?
1 patrza艂a po zbo偶ach, co si臋 roztacza艂y obszarem wiel-

kim, co si臋 k艂ama艂y m艂odymi k艂osami, po wi艣niach przydro偶nych, z kt贸rych wiatr ostatki kwiecia strz膮sa艂 na jej srebrne w艂osy, po b艂臋kicie niebios. Ws艂uchiwa艂a si臋 w 艣piewy braci, id膮cych przed nami, w te jakby przyblak艂e tony, co si臋 la艂y w 艣wiat strumieniem coraz przejrzystszym. Nie 艣mia艂em przerwa膰 tej zadumy, bo mi si臋 wyda艂o, 偶e ona widzi przed sob膮 tych wszystkich swoich, 偶e rozmawia z marami i jakby b艂ogos艂awi wszystkiemu zamieraj膮cym jestestwem.
鈥" Pi臋knie tu u was, bracie, i nar贸d zbo偶ny, i ziemia z艂ota... W Cz臋stochowie nie by艂a jeszcze... Przez pi臋膰 rok贸w, cho膰 kaleka, prz臋d艂a i sk艂ada艂a grosz do grosza, cobym tylko mog艂a jecha膰 do Naj艣wi臋tszej. Ot 鈥" i da艂a mi Panienka 艣wi臋ta doczeka膰 i tak si臋 zapom贸c, co Jej mog艂a jeszcze kupi膰 korali. Sto z艂otych za sznur da艂a...
I m贸wi艂a tak d艂ugo, a jam milcza艂, bo mnie ogarn臋艂o rozmarzenie, bo mnie przejmowa艂a melancholia tragiczna tego 偶ycia tak d艂ugiego i tak samotnego, i ta jej wiara, i ta jej moc niepo偶yta, ur膮gaj膮ca czasom i ludziom.
鈥" Mnie bardzo t臋schno. Ludzie poszanuj膮, pohonoruj膮, ale ja dla nich niema, bo ja ostatnia z tego 艣wiata, co ju偶 dawno umar艂 鈥" ostatnia. Umrze膰 mnie ju偶 pora, bracie.
I znowu zapad艂a w zadum臋 s臋dziw膮, a ta jej czcigodna g艂owa, okryta bujnymi w艂osami, zwis艂a na piersiach i fio艂kowe oczy zwar艂a w drzemce.
Odszed艂em, aby jej nie zbudzi膰, i uton膮艂em w gromadzie.
Upa艂 si臋 jeszcze pot臋gowa艂, po twarzach i karkach braci pot sp艂ywa艂 strumieniami, a oczy zacz臋艂y p艂on膮膰 gor膮czk膮 zm臋czenia. Szosa podnosi艂a si臋 precz w g贸r臋 a偶 do G艂uchowa, jakiego艣 bardzo 艂adnego folwarku. Stamt膮d sz艂a ju偶 troch臋 wykopem i zaczyna艂 si臋 spadek. Szed艂em 艣cie偶k膮 biegn膮c膮 szczytem wykopu, pod os艂on膮 olbrzymich krzak贸w ligustu. Wtem krzyk ogromny, kr贸tki, przelecia艂 jak piorun, i ca艂a ta r贸偶nobarwna rzesza, id膮ca ni偶ej, rozpad艂a si臋 literalnie na dwie po艂owy, a 艣rodkiem, z g贸ry, czarny ko艅, zaprz臋偶ony do d艂ugiego wozu, lecia艂 na o艣lep, ma艂y tylko ch艂opak wstrzymywa艂 go, jak m贸g艂, ale zwierz臋 rozszala艂e, ze w艣ciek艂膮 si艂膮 zestrachania roztr膮ca艂o t艂um i tratowa艂o. Piorun ani burza nie rozwal膮 tak drzew, jak strach rozsypa艂 tych ludzi. Zrobi艂 si臋 odm臋t pe艂en r膮k

wzniesionych, g艂贸w pochylonych, twarzy posinia艂ych strachem nag艂ym i cia艂 padaj膮cych pod konia, staczaj膮cych si臋 do rowu, biegn膮cych w pola, i s艂ycha膰 by艂o tylko jeden j臋k podobny do ryku, a nad t膮 mas膮, drgaj膮c膮 w skurczach, spl膮tan膮 鈥" to czarne zwierz臋 w pop艂ochu biegn膮ce po rozp艂aszczonych cia艂ach. Przejmuj膮cy pot臋g膮 obraz.
Zatrzymano konia, gdy ju偶 wymin膮艂 kompani臋 i roztratowa艂 cztery kobiety. Szcz臋艣liwie si臋 sko艅czy艂o, bo mog艂o tak samo by膰 czterysta. Zabrano pokaleczone na w贸z i odwieziono naprz贸d do Gr贸jca, do doktora. P艂acz si臋 powszechny rozlega艂, cie艅 smutku omroczy艂 wszystkie dusze i 艣cina艂 je 偶a艂o艣ci膮. Tote偶 gdy艣my ruszyli dalej, pie艣ni nie brzmia艂y tak rado艣nie, czu膰 by艂o w g艂osach 艂zy i cierpienie.
Wyprzedzi艂em wszystkich, bom ujrza艂 z daleka gr贸jecki ko艣ci贸艂. Jest on bardzo ma艂y. Kiedym wchodzi艂 po wzg贸rzu, na kt贸rego szczycie stoi, zobaczy艂em te trzy woale, rysuj膮ce si臋 na tle starej, drewnianej dzwonnicy; widocznie jeszcze pr臋dzej przysz艂y. Na cmentarzu i przyleg艂ym skwerze pe艂no by艂o ludno艣ci miejscowej, oczekuj膮cej na nas.
W ko艣ciele ch艂贸d mnie owion膮艂 dobroczynny i mrok, ale nim mia艂em czas przyjrze膰 si臋 czemu, ju偶 nasi nadchodzili. Starszy brat z krzy偶em szed艂 na czele, a za nim zbitym rz臋dem, krokiem i z si艂膮 ogromn膮 szli ci, kt贸rzy si臋 mogli wcisn膮膰. Szli tak przez ko艣ci贸艂 w milczeniu i z tak膮 moc膮, z takim twardym, bezwiednym wyrazem si艂y 偶ywio艂owej, 偶e si臋 usun膮艂em trwo偶nie.
Starszy brat krzy偶 opar艂 o o艂tarz i ca艂y ten las, ludzi run膮艂 z g艂uchym 艂omotem na ziemi臋. Py艂 si臋 podni贸s艂 z pod艂ogi i jak z艂ota mg艂a skrzy艂 si臋 w pasach s艂o艅ca i nakry艂 wszystkich niby ob艂okiem 鈥" a drugi py艂, szeptanych pacierzy, wzbija艂 si臋 pod stropy ko艣cio艂a.

GR脫JEC
Bardzo przyzwoite miasto powiatowe. Ma tylko bruki tak spiczaste, 偶e ledwie i艣膰 mog艂em. Cukierni臋 znalaz艂em, ale nie by艂o w niej herbaty.
鈥" Mo偶e by膰 piwo za to... 鈥" proponuje mi gospodarz.
By艂bym si臋 zgodzi艂 na kwas siarczany, tak mi si臋 pi膰 szalenie chcia艂o.
Zobaczy艂em pierwszy raz gazet臋 od chwili wyj艣cia

z Warszawy, ale da艂em jej spok贸j, bo kosy w drugim pokoju tak si臋 przera藕liwie dar艂y, 偶e musia艂em wynie艣膰 si臋 pr臋dko.
Po godzinie odpoczynku wyruszamy. Mamy siedem wiorst do noclegu, a na 艣wiecie ju偶 czerwonawo i odleglejsze krajobrazy oblekaj膮 si臋 w sino艣膰. Zm臋czenie czuj臋 dzisiaj znacznie wi臋ksze; zaczynaj膮 mi si臋 pl膮ta膰 nogi i wra偶liwo艣膰 na niekt贸re rzeczy mam jako艣 zaostrzon膮. G艂owa mnie boli, bo ca艂膮 drog臋 trzeba i艣膰 z odkryt膮 g艂ow膮, a parasol niezupe艂nie chroni od s艂o艅ca i nie wsz臋dzie daje si臋 u偶ywa膰.

BELSK
Z przyjemno艣ci膮 s艂ucham, 偶e tutaj zostajemy na noc, bo mi ju偶 si艂 zaczyna brakowa膰. Jaka艣 siostra, mi艂osierdziem zdj臋ta, m贸wi, 偶e ona ju偶 ma nocleg dla mnie i dla 鈥艣delikatniejszych os贸b", zam贸wiony u ko艣cielnego. Zgadzam si臋 z rado艣ci膮, id臋 do ko艣cio艂a. Ogromne kasztany, obsypane kwieciem, otaczaj膮 go wiankiem i trzymaj膮 jakby w ramie zielonej jego korpus wysmuk艂y i 艂adny 呕e nie mam si艂 t艂oczy膰 si臋 do wn臋trza 鈥" na wprost drzwi ko艣cielnych, w piasku drogi siadam, aby s艂ucha膰 nabo偶e艅stwa majowego.
Widz臋 w o艂tarzu obraz Wniebowzi臋cia Marii Panny, a wprost zielonych listk贸w geranii czerwone kwiaty os艂aniaj膮 ramy obrazu, bukiety bz贸w i narcyz贸w mieni膮 si臋 pomi臋dzy lichtarzami 鈥" a spoza tej wonnej os艂ony wynurza si臋 jasna, pogr膮偶ona w zachwycie twarz Bo偶ej Matki: ma tak膮 s艂odycz w podniesionych oczach i tak膮 dobroci膮 tchn膮 jej usta rozchylone, i偶 patrzenie na t臋 jasn膮 i czyst膮 posta膰 sprawia mi wielk膮 przyjemno艣膰. Organy odzywaj膮 si臋 jak膮艣 przyciszon膮 melodi膮 litanii, a 艣wiece z艂otymi punktami p艂on膮 coraz ja艣niej, bo mrok opada zwolna i wlewa si臋 w 艣wiat rozr贸偶owiony zorzami zachodu. Lud zalega ca艂膮 woln膮 przestrze艅, kl臋czy na drodze, pod p艂otami, w ogrodzie, na wprost ko艣cio艂a, pod rozkwit艂ymi jab艂oniami.
S艂owiki w sadach ukryte zaczynaj膮 swoje pie艣ni nocy i mi艂o艣ci 鈥" wylewaj膮 ca艂e kaskady skrz膮cych i niewy-

s艂owienie mi臋kkich ton贸w, a organy brzmi膮 cich膮, uroczyst膮 psalmodi膮 i lud 艣piewa ca艂膮 piersi膮 w ciszy nocy nadchodz膮cej, opromieniony aureol膮 fioletowych refleks贸w, kt贸re miedziane zorze k艂ad膮.
Nic, tylko mie膰 czucia tyle, aby obj膮膰 i wch艂on膮膰 to pi臋kno wszystkiego, co si臋 widzi i s艂yszy! Dusza jakby si臋 podnosi艂a ze znu偶enia i jakby na tych rytmach 艣piew贸w, grania, pie艣ni s艂owiczych, woni i barw rozwija艂a skrzyd艂a, pot臋偶nia艂a, rozszerza艂a si臋 w niesko艅czono艣膰 i pi艂a rozkosz i zapomnienie w tym 藕r贸dle pi臋kna. Wszystkie twarze ja艣niej膮, a wszystkie oczy, utkwione w 艣wi臋tym obliczu, w tej mrocznej g艂臋bi, pe艂nej z艂otego py艂u 艣wiat艂a, rozsiewaj膮 blaski, a wszystkie serca zgodnie 艣piewaj膮. Czuj臋, jakbym si臋 zlewa艂 i 艂膮czy艂 z tym t艂umem obok kl臋cz膮cym i p艂yn膮艂 strumieniem jednym z nimi, w tej pie艣ni, kt贸ra si臋 teraz na zako艅czenie rozlega:

Dobranoc Ci, Panno 艣wi臋ta, Bez zmazy grzechu pocz臋ta 鈥"
Dobranoc!
Dobranoc, wonna lilijo, Niepokalana Maryjo 鈥"
Dobranoc!

Piana tej pie艣ni i serdeczno艣膰 d藕wi臋k贸w, i te odurzaj膮ce wonie kwiat贸w, i tyle uczu膰 t臋tni膮cych w t艂umie 鈥" bije w moje serce i przenika je ekstaz膮. Nowy dreszcz, nowy i pot臋偶ny. Kl臋cza艂bym na tym piasku, pod granatem niebios, przetykanym srebrem gwiazd, wpo艣r贸d tego t艂umu roz艣piewanego. Niech mi tylko nuc膮 coraz ciszej: 鈥艣Dobranoc, wonna lilijo 鈥" Dobranoc!" Niech mi tylko ko艂ysz膮 dusz臋 te brzmienia 艂agodne, te rytmy jakie艣 liliowe, te 艣wiat艂a, co s膮 d藕wi臋kami, ta harmonia serc zjednoczonych u st贸p Niepokalanej, co zda si臋 odrywa膰 od t艂a i z u艣miechem nieziemskim odp艂ywa膰 w przestrzenie wisz膮ce nad nami w ciszy.
I kl臋cza艂bym tak, bo zdaje mi si臋, 偶e ju偶 zapomnia艂em. o n臋dzach bytu i 鈥" rozpylony kr膮偶臋 w niesko艅czono艣ciach b艂臋kitnych, jak szata Tej, kt贸ra odp艂yn臋艂a przed chwil膮 偶e ju偶 nic nie wiem 鈥" tylko czuj臋.
Musia艂em si臋 d艂ugo trze藕wi膰 na rosie w ogrodzie jakim艣, nim przyszed艂em do r贸wnowagi.

Poszed艂em na plebani臋 zobaczy膰 si臋 z gazetami. Bardzo poczciwie przyj膮艂 mnie proboszcz miejscowy, ksi膮dz Grabowski, i na mi艂ej pogaw臋dce przy herbacie zesz艂o nam co艣 do dwunastej.
Kiedym wraca艂, ksi臋偶yc 艣wieci艂, ale ko艂o ko艣cio艂a, pod kasztanami, panowa艂 mrok, przesycony plamami 艣wiat艂a, i szczyty wie偶yc po艂yskiwa艂y srebrem.
Potkn膮艂em si臋 naprzeciw wielkich drzwi o jakie艣 cia艂o, rozci膮gni臋te na ziemi, i s艂ysz臋 cichy p艂acz.
Zapali艂em zapa艂k臋 i ujrza艂em jak膮艣 kobiet臋 rozkrzy偶owan膮 przed drzwiami. My艣la艂em, 偶e chora, wi臋c si臋 przysiad艂em na kamieniach i pytam cicho:
鈥" Co, siostra chora? To j膮 odprowadz臋 gdzie na spanie. A ta precz chlipie tak, 偶e a偶 jej 艂kanie rozsadza piersi.
鈥" Nie, bracie, B贸g zap艂a膰, jeno dusz臋 mam chor膮 i obumar艂膮 z b贸lu.
Jaka艣 nitka litosnego wsp贸艂czucia drga we mnie, 偶e jej nie mog臋 zostawi膰 i i艣膰.
I d艂ugo skar偶y si臋, b艂aga, 偶ebrze mi艂osierdzia, bije g艂ow膮 o kamienie, o pr贸g ko艣cielny, p艂acze cicho 鈥" a偶 przesta艂a i czuj臋, 偶e zwleka si臋 i siada ko艂o mnie. Jest tak ciemno tutaj, 偶e nie widz臋 nic, tylko jak膮艣 bia艂aw膮 plam臋 w miejsce twarzy, i wpo艣r贸d 艂ez i j臋k贸w zaczyna mi szeptem m贸wi膰:
鈥" Ty, bracie, m艂ody by膰 musisz, po g艂osiem pozna艂a, bo drugi cz艂owiek poszed艂by, to za to, co艣 zosta艂, B贸g tobie nagrodzi.
Wi臋c j膮 namawiam, aby powsta艂a i posz艂a spa膰, bo do dnia wyjdziemy.
鈥" 艢lubowa艂am, bracie, co warzy do ust nie wezm臋,
o zebranym suchym chlebie i艣膰 b臋d臋 i nocy pod dachem nie prze艣pi臋, to i wype艂ni臋 wszystko. Wype艂ni臋, cho膰bym
i pad艂a. Ci臋偶kom grzeszna, bracie, tak ci臋偶ko, 偶e B贸g, coby nie by艂 dobrym, jak jest, to by mnie piorunem spali艂 albo chorob膮 ci臋偶k膮 dotkn膮艂. Ot, winnam, winnam! 鈥" i p艂aka膰 znowu zacz臋艂a.
Podnios艂em si臋 i chcia艂em i艣膰, ale mnie za r臋k臋 chwyci艂a i poci膮gn臋艂a na kamienie.
鈥" Zosta艅 jeszcze, bracie, mnie bolenie przejad艂szy na wylot, to cho膰 cz艂owieku powiem, to si臋 lekciej zrobiwszy

na duszy. Ani ty mnie widzia艂, bracie, ani ja ciebie, to my nieznajome. Ty ze mnie 艣mieszk贸w nie b臋dziesz prowadzi艂 ani wstyda膰 ja nie b臋d臋 przed tob膮. Cho膰by ja m贸wi艂a drzewom, p艂akiwa艂a nocom, skar偶y艂a si臋 ptakom, to c贸偶 z tego 鈥" nie czuj膮, a mnie folgi nijakiej st膮d.
鈥" Siostra z daleka? 鈥" pytam, aby co艣 powiedzie膰.
鈥" Pie膰 tygodni sz艂a do Warszawy, ledwo uspia艂a . Ale wyrwa艂a si臋 z domu, bo mi ju偶 nie 偶y膰, nie 艣cierpie膰 sm臋tno艣ci. I m膮偶 bi艂, i c贸rka poniewiera艂a, i s膮siedzi warli jak na sobak臋, i sam po艣ledni we wsi plu艂 na mnie, a jam i s艂owem broni膰 si臋 nie mog艂a, bo winnam. Winnam. Ju偶 taka by艂am ostatnia, co mnie do ko艣cio艂a nie puszczali. Nikt si臋 nie ulitowa艂, bom winna by艂a, mog艂am umrze膰, a nie zrobi膰 tego, com zrobi艂a. I oni, moi, mogli si臋 wyprze膰 Boga swojego, a nie wyparli si臋, tylkom ja nieszcz臋sna to zrobi艂a. Do Cz臋stochowski si臋 wlek臋, cho膰 uprosi膰 o 艣mier膰 rych艂膮 i 艂ask臋.
I szepta艂a jeszcze d艂ugo urywanym, przepojonym bezbrze偶n膮 rozpacz膮 g艂osem, i ten jej ci臋偶ki, kamienny b贸l zalewa艂 mi serce 艂zami, przejmowa艂a mi kurczem spazmatycznym niedola jej.
Noc sz艂a naprz贸d, ksi臋偶yc za艣wieci艂 wprost na g艂ow臋 i przecieka艂 srebrnymi plamami przez ga艂臋zie kasztan贸w, k艂ad艂 blade pi臋tna na jej g艂ow臋 i cia艂o wstrz膮sane 艂kaniem i rozsypywa艂 w przestrzeniach nad u艣pionymi, nad zbo偶ami, nad lasami srebrny py艂 鈥" i melancholia pe艂na westchnie艅, woni, 艣piew贸w s艂owiczych, snu i odpocznienia ogarnia艂a koj膮cym ramieniem ziemi臋.
Ksi臋偶yc podni贸s艂 si臋 wy偶ej i k艂ad艂 przez ga艂臋zie srebrne b艂yski na jej g艂ow臋 pochylon膮.
Cisza by艂a g艂臋boka doko艂a. Sen roztacza艂 nad ziemi膮 koj膮ce ramiona 鈥" tylko p艂acz tej nieszcz臋艣liwej brzmia艂 ostro, przenika艂 zimnem i jakby nabrzmia艂y g艂osem skarg, kt贸re si臋 podnosi艂y z ziemi w t臋 noc miesi臋czn膮 i cudn膮, roztapia艂 si臋 gdzie艣 nad 艣wiatem.
Nie spa艂em tej nocy. Le偶a艂em na s艂omie w izbie ko艣cielnego, przymyka艂em oczy, ale na pr贸偶no. Orgie 艣wiate艂, barw, d藕wi臋k贸w, akcenta p艂acz贸w, przelewa艂y mi si臋 przez m贸zg w konturach jak mg艂y ruchomych i swoj膮 zgie艂kli-

wo艣ci膮 pokrywa艂y jak膮艣 ciemn膮 robot臋, kt贸ra si臋 prz臋d艂a gdzie艣 pod lini膮 艣wiadomo艣ci. Kiedy brzask ubieli艂 szyby i zacz膮艂 si臋 wlewa膰 m臋tnym 艣wiat艂em do izby, wyszed艂em, aby orze藕wie膰. Czu艂em si臋 niezmiernie zdenerwowany i chory. Wszystkie stawy mia艂em jakby zros艂e, 偶e nie mog艂em wprost porusza膰 nogami ani r臋koma.
A kiedy myj臋 si臋 w jakiej艣 ka艂u偶y, s艂ysz臋 w izbie jakie艣 podniesione g艂osy si贸str. K艂贸c膮 si臋 z ferworem.
鈥" Siostra bez pacierza si臋 k艂adziesz i bez pacierza wstajesz, jak zwierz臋!
鈥" Co mi tu b臋dzie siostra od zwierz膮t wymy艣la膰! Niech. mi lepiej grzebienia siostra nie rusza i koszyka nie obmacuje.
鈥" Ja zaraz kl臋kam i modl臋 si臋, 偶eby B贸g nie ukara艂 siostry za to, co teraz powiedzia艂a.
鈥" Siostra modlitwami nie zamydlisz oczu.
鈥" 鈥艣Nad grzesznikami zatwardzia艂ymi miej lito艣膰, Panie." 鈥" szepcze, kl臋kaj膮c u progu, a ta druga siostra, woalowa, rzuca si臋 jak w艣ciek艂a i krzyczy:
鈥" Widzisz j膮, faryzejka! Stara antyfona! Krat贸wka! Zostawiam niewiasty i zap艂aciwszy za dach co艣 20 groszy, wychodz臋.
Zimno jest szczypi膮ce. Mr贸z pobieli艂 mostki i p艂oty, a na zbo偶ach pochylonych i jakby we 艣nie cichych siwieje gruba rosa.
Idziemy dosy膰 d艂ugo samymi ogrodami owocowymi. Szaro艣膰 b艂臋kitnawa jest wsz臋dzie. P贸藕niej znad staw贸w le偶膮cych po obu stronach drogi zw艂贸cz膮 si臋 zwolna mg艂y bia艂awe i niby postawy mokrego zgrzebnego p艂贸tna, w poszarpanych kawa艂ach ko艂ysz膮 si臋 ci臋偶ko. Id臋 takim k艂usem, 偶e po dziesi臋ciu minutach jest mi ju偶 zupe艂nie ciep艂o. Kompania tak si臋 rozwlek艂a, 偶e przynajmniej na przestrzeni trzech wiorst wida膰 precz ludzi i wozy. Id膮 skuleni i dr偶膮cy z zimna, a zreszt膮 ten trzeci dzie艅 pielgrzymki daje si臋 ju偶 uczuwa膰.
Godzina czwarta, a mnie si臋 tak zaczyna je艣膰 chcie膰,, 偶e nie mog臋 da膰 sobie rady; zapas贸w 偶adnych nie mam, a karczmy od samego Gr贸jca nie pami臋tam, czy spotka艂em. Pr贸buj臋 pa艣膰 si臋 widokami, ale ju偶 nie patrz臋, bo spostrzegam przechodz膮ce obok te trzy zawoalowane po-

stacie. Staram si臋 co zobaczy膰 鈥" ale na pr贸偶no. U najwy偶szej widz臋 tylko linie postawy pi臋kne i ch贸d powagi. Idziemy w ci偶bie obok siebie, ale bez s艂owa.
鈥" Bracie, dok膮d my teraz idziemy? 鈥" zapytuje mnie jaki艣 niski i rudawy brat.
鈥" Nie wiem, ale mo偶e siostry-panie wiedz膮? 鈥" zapytuj臋 nie艣mia艂o.
Trzy g艂owy robi膮 trzy przecz膮ce ruchy 鈥" i ani s艂owa. Brat za艣 powiada mi, 偶e zapisuje od samej Warszawy wszystkie miejscowo艣ci 鈥" i podsuwa mi pod oczy szar膮 ksi膮偶czyn臋, zapisan膮 bardzo starannym charakterem pisma.
鈥" 艁adnie brat pisze...
Ch艂op poczerwienia艂 i z pewn膮 dum膮 m贸wi: .
鈥" Nikt mnie nie uczy艂, a opr贸cz pisania i czytania jestem znaj膮cy si臋 na stolarce, w贸z ty偶 zrobi膰 zrobi臋 i dom postawi膰 postawi臋 鈥" a i byd艂o lekuj臋. Gazet臋 鈥艣Zorz臋" p艂ac臋 i czytam, a jenszy kurier ty偶 rozbier臋. Nasz ksi膮dz namawia艂 nieraz, cobym pisa艂 list o tym, co si臋 dzieje we wsi 鈥" napisa艂em i ksi膮dz wys艂a艂 do gazety.
鈥" I wydrukowali? 鈥" pytam zaciekawiony;
鈥" Wydrukowali szy膰ko, bracie.
I podnosi dumnie rozpromienione oczy, i patrzy si臋 na mnie s艂odko. Namawiam go, aby wszystko, co widzi i do艣wiadcza, zapisywa艂, a jak wr贸ci do domu 鈥" niech spisze i po艣le do 鈥艣Zorzy".
鈥" A czy ja bym, bracie, potrafi艂? 鈥" wo艂a rozpromieniony i ma w twarzy ol艣nienie nag艂e.
Staram si臋 mu obja艣ni膰, w jaki spos贸b on to potrafi.
鈥" To pan pewnie jest jakim pisarzem z gazety? 鈥" m贸wi g艂o艣no.
Tu trzy os艂onione profile zwracaj膮 si臋 troch臋, 偶e czuj臋 ich wzrok na sobie.
Przecz臋 i wyprowadzam go z b艂臋du, jak mog臋. M贸wimy o czym innym, ale czuj臋, i偶 m贸j brat jest pomimo to onie艣mielony, bo wci膮偶 mi m贸wi 鈥艣panie". Opuszczam go i pozostaj臋 w ko艅cu kompanii. S艂o艅ce podnios艂o si臋 ju偶 troch臋 i sieje z艂oto na jasn膮 ziele艅 j臋czmieni, wypija ros臋 ze zb贸偶,
鈥艣Zorza" 鈥" tygodnik ludowy ideowo zbli偶ony do ruchu nacjonalistycznego

delikatne pi贸rka prostuj膮 si臋 zwolna, skowronki po polach 艣piewaj膮 rado艣nie 鈥" a hen, po ziemi czarno-z艂otawej od blask贸w ci膮gn膮 si臋 p艂ugi i b艂yszcz膮 ostrzami, migoc膮 jak srebrne b艂yskawice. Gromada byd艂a pasie si臋 na 艂膮ce, przeci臋tej strug膮 sinawej wody, i coraz to porykiwanie jakie艣 dojdzie, to g艂os fujarek doleci spod wierzb, co m艂odymi p臋dami strzelaj膮 w g贸r臋. Spok贸j jest tam ogromny i jakby sm臋tek rozw艂贸czy艂 si臋 po polach od las贸w, zamykaj膮cych horyzont. My tylko budzimy przestrzenie t膮 ci偶b膮 swoj膮 i pieniami ustawicznie brzmi膮cymi nad g艂owami. Kurz si臋 znowu podnosi艂 taki, 偶e oddycha膰 nie mog艂em, i tak okry艂 i przes艂oni艂 wszystko, 偶e co chwila czu艂em, i偶 uderzam lub depcz臋 bose nogi si贸str. Prawie wszystkie id膮 boso, reszta w po艅czochach, obszytych p艂贸tnem na podeszwie, lub w 艂apciach. M臋偶czy藕ni przewa偶nie w butach i 艂apciach. Tylko prascy bracia paraduj膮 w kamaszach. Id臋 swobodnie, jako艣 nie czuj膮c zm臋czenia. Obok na wozie jaka艣 t臋ga, rozros艂a kobieta siedzi i 艣piewa z ksi膮偶ki, tu偶 przed ni膮 艣piewaj膮 co innego: nie zwa偶a, tylko jakim艣 dziwnym dyszkantem pieje, a spod budy wozu odpowiada j,ej g艂os m臋ski o bardzo s艂abym i 艂agodnym brzmieniu; kobieta coraz to si臋 odwraca i rzuca pytanie:
鈥" Anto艣, dobrze ci?
鈥" Dobrze, mamo! 鈥" szepcze kto艣 z g艂臋bi, i 艣piewaj膮 dalej.
Zajrza艂em pod bud臋. M艂ody, mo偶e dwudziestoletni ch艂opak le偶a艂 w pierzynach. 呕贸艂ta twarz odznacza艂a si臋 s艂abo od kolorowych pow艂oczek, 艣piewa艂 i suchymi palcami przesuwa艂 ziarna r贸偶a艅ca, i patrza艂 przed siebie po polach.
鈥" Anto艣, dobrze ci?
鈥" Dobrze, mamo.
Sko艅czyli godzinki, matka z troskliwo艣ci膮 niezmiernie delikatn膮 obciska go pierzyn膮 i patrzy mu pie艣ciwie w oczy.
鈥" Chory, bracie serdeczny, chory 鈥" m贸wi, spostrzegaj膮c mnie. 鈥" Jedziemy prosi膰 Matki Naj艣wi臋tszej o zmi艂owanie; mo偶e si臋 zlituje nad sierotami...
鈥" Mamo, co to jest to niebieskie? 鈥" pyta chory, wskazuj膮c k臋p臋 wczesnych . chabr贸w w 偶ycie przydro偶nym, i czarne oczy po艂yskuj膮 mu po偶膮daniem.

Zerwa艂em, ile ich by艂o, i przynios艂em. Spojrza艂 na mnie nie艣mia艂o i z pieszczotliwo艣ci膮 dotyka艂 ich ustami. Zdziwi艂 mnie ten ruch, by艂 za mi臋kki na ch艂opsk膮 dusz臋. Spostrzeg艂 to, bo si臋 spojrza艂, i szepcze cicho, jakby zawstydzony:
鈥" Tak lubi臋, 偶e jak si臋 dotkn臋 kwiatka, to mi si臋 a偶 s艂abo robi.
鈥" Nie m贸w, Anto艣. Jemu, bracie, dochtory zabroni艂y m贸wi膰.
鈥" Dawno syn chory?
A matka na odpowied藕 m贸wi ca艂膮 histori臋 choroby.
鈥" Dwa lata, bracie, jak ino wr贸ci艂 z Brazylei, tak si臋 po艂o偶y艂 i cherla, i cherla, i nawet mi schnie. Coby to zwierz abo i cz艂owiek stawa艂 moi sierocie na drodze, nie da艂abym, jeno jak te r臋ce s艂abe mam 鈥" zdusi艂abym. A tu cz艂owiek musi patrze膰, jak mi zamiera, i nic poradzi膰 na to, nic! Tysi膮c z艂otych kosztuj膮 dochtory i leki. Je艣li nas Naj艣wi臋tsza Panienka nie poratuje, to pomrzemy razem 鈥" bo nie zostan臋 sama, cho膰by nie wiem co, nie zostan臋...
鈥" Mamu艣, ty na mojem weselu b臋dziesz ta艅cowa膰 jeszcze 鈥" szepcze chory i g艂adzi du偶膮 spracowan膮 r臋k臋 matczyn膮, z jakim艣 smutnym pocieszeniem.
鈥" Ja nie dawa艂am i艣膰 do tej Brazylei, u proga si臋 k艂ad艂am, jak suka skomla艂am, a nie 鈥" zachcia艂 i poszed艂. Po co jemu, bracie? On偶e profesj臋 pi臋kn膮 ma, stolarzem jest, grunt jako i domek po ojcu ty偶, i mnie tylko jedyn膮, i poszed艂 za morze, jak 呕yd albo niecnota jaka, co tutaj ju偶. ludziom w oczy spojrze膰 nie spojrzy.
鈥" Bracie, jakie 艂adne 鈥" m贸wi chory pokazuj膮c rozrzucone po polach grusze, osypane kwiatem.
鈥" Nap艂aka艂a ja si臋, nap艂aka艂a. Rok tam by艂 i wr贸ci艂. To ja, bracie, z tej uciechy dur mia艂a w g艂owie, sprosi艂a s膮siad贸w, zabi艂a prosi臋, co mi troch臋 ssa膰 nie chcia艂o, ale warta艂o jeszcze ze trzy ruble, i wyprawi艂a bal, 偶e to ha! Pami臋tasz, Anto艣?
鈥" Pami臋tam, mamo.
I znowu ten blady u艣miech mi艂o艣ci i anemii wykwit艂 na jego ustach, ale matka zmienia nagle tok rozmowy i kr贸tko rzecze:
鈥" Nie m贸wili jeszcze, Anto艣, do twojego patrona.

Rozk艂ada ksi膮偶k臋 i g艂o艣no czyta, a chory s艂owo w s艂owo powtarza, z t膮 szczeg贸ln膮 uwag膮 i skupieniem suchotnik贸w.
Ju偶 mia艂em odej艣膰, kiedy spoza mnie wyci膮ga si臋 d艂uga, rasowa r臋ka i rzuca choremu na piersi ga艂膮藕 okwiecon膮 gruszy i bratk贸w b艂臋kitnych p臋k. To jedna z tych trzech zakwefionych; by艂a tak blisko, 偶e przez mu艣lin woalu spostrzeg艂em profil cudowny i b艂臋kitny b艂ysk 藕renic.
Snad藕 s艂ysza艂a rozmow臋 nasz膮.

艁臉CZESZYCE
Odpoczynek kr贸tki. Poklasztorny, o w艂oskiej fasadzie ko艣ci贸艂 stoi niedaleko szosy, prawie w zbo偶ach. Skromny we wn臋trzu, ot, ko艣ci贸艂 oraczy, kt贸rzy z tych p贸l szumi膮cych schodzili, kl臋kali w zbo偶ach, na drodze, i modlili si臋 maj膮c krzy偶 przed sob膮 i te blade postacie 艣wi臋tych malowane na 艣cianach, ale tak blade i uduchowione w wyrazach i w tonie, 偶e zdaj膮 si臋 by膰 tylko widmami, kt贸re w po艂udnie unosz膮 si臋 nad polami. S膮 to tylko poj臋cia kszta艂t贸w i cia艂.
Gmach poklasztorny w ruinie. Otwory okienne, niby orbity oczu puste i porozrywane, wiej膮 smutkiem i cisz膮. Po korytarzach kury krzekocz膮 i banda piskl膮t tarza si臋 z piskiem w piasku. Pod ko艣cio艂em kilka wielkich drzew obumiera, dysz膮c resztkami 偶ycia. Po mszy, kiedy ksi膮dz od o艂tarza zacz膮艂 przemow臋 do nas, syk przeci膮g艂y zatrz膮s艂 ko艣cio艂em.
鈥" Op臋tane! 鈥" przebieg艂o po t艂umie i zrobi艂 si臋 woko艂o nieszcz臋艣liwych istny wir, k艂膮b cia艂, targaj膮cych si臋 na wszystkie strony.
Przeprowadzono je obok mnie.
Ksi膮dz m贸wi艂 dalej, ale ja wyszed艂em. Przy szosie w piasku wi艂y si臋 dwa cia艂a w kurczach. Podrzuca艂y si臋 jak w epilepsji, kr臋ci艂y w k贸艂ko jak zwierz, gdy go paroksyzm w艣cieklizny napada, rwa艂y na sobie ubranie, gryz艂y ziemi臋 i kamienie 鈥" to przystawa艂y na chwil臋 i z rykiem przeci膮g艂ym, okropnym, przewraca艂y si臋 na wznak, ca艂e w drgawkach i w pianie. Chwil臋 dysza艂y b艂yskaj膮c przekrwionymi oczyma, wtem jedna rzuci艂a si臋 do stoj膮cego

najbli偶ej brata, zdar艂a mu r贸偶aniec, wyrwa艂a ksi膮偶k臋 i zacz臋艂a szarpa膰 i depta膰 nogami, i wy膰.
鈥" Ot tobie 艣wi臋to艣膰! ot tobie B贸g! ot tobie Maria... Ha! Ha! Ha! 鈥" 艣mia艂a si臋 jakim艣 wstrz膮saj膮cym charkotem. 鈥" G艂upie! Diabe艂 jest B贸g! Ja jestem B贸g! Ja jestem diabe艂! 鈥" i zacz臋艂a si臋 znowu tarza膰 i skomle膰 kr贸tko, czo艂ga膰 na brzuchu i wyrzuca膰 piasek nogami.
Jaka艣 zgroza, przej臋艂a wszystkich.
Sta艂 ten t艂um w milczeniu bezradnym, niby przygnieciony ci臋偶arem niezmiernym. W twarzach by艂 smutek, strach i zgn臋bienie. Przyginali karki, jakby spodziewaj膮c si臋 bezwiednie, 偶e mo偶e run膮膰 na nich to jasne sklepienie niebios.
A op臋tane stan臋艂y bez ruchu.
Zacz臋艂y krwawymi oczyma spogl膮da膰 w twarze, oddycha艂y ci臋偶ko i jakby si臋 budzi艂y, bo po twarzach przelatywa艂y im jakie艣 b艂yski budz膮cej si臋 艣wiadomo艣ci, i sta艂y tak chwil臋 w s艂o艅cu, ca艂e we krwi i kurzu, z twarzami poszarpanymi, w strz臋pach szmat i z tym spojrzeniem, kt贸re wyra偶a艂o b贸l bezbrze偶ny i rozpacz, i krzyk o ratunek 鈥" a偶 si臋 t艂um zwolna cofa艂 przed si艂膮 tego wzroku strasznego i sk艂臋bia艂 trwo偶nie.
Ch艂op jaki艣 wysoki, o bardzo szlachetnym i mocnym spojrzeniu, wyszed艂 z ko艂a i przyst膮pi艂 do op臋tanych, wzi膮艂 je siln膮 r臋k膮 za ramiona i przygi膮艂 do ziemi.
鈥" M贸dlta si臋, bracia i siostry, za te nawidzone, m贸dlta si臋!...
Nar贸d pokl臋ka艂.
Zaszemra艂y pacierze i g艂os modlitw, westchnienia, j臋ki, p艂acz 鈥" zacz臋艂y si臋 zrywa膰 i otacza艂y te dwie dusze jakby ko艂em harmonii i wsp贸艂czucia, mistyczn膮 sfer膮 hymnu i b艂aga艅. A on je trzyma艂 zgi臋te i z powag膮 m贸wi艂:
鈥" M贸wta, siostry, za mn膮!
Zacz臋艂y si臋 rzuca膰, przycisn膮艂 je silniej.
鈥" Jeste艣my dzie膰mi Marii, wierzymy w Boga i prosimy
o zmi艂owanie. Wyrzekamy si臋 diab艂a i my艣li nieczystych".
鈥" 鈥艣Jeste艣my dzie膰mi Marii" itd. 鈥" powtarza艂y cicho
i wolno, z akcentem 偶alu targaj膮cego serca, a偶 te p艂acze ludu nabrzmiewa艂y 艂kaniami i szlochem.
鈥" I Ty si臋, Panie, co艣 jest i na niebie, i na ziemi,

i w gwie藕dzie ku偶dej, i w kamuszczku, i w trawce najmniejszej, i wsz臋dzie, zlituj si臋 nad nami grzesznemi!" 鈥" powtarza艂y coraz ciszej i coraz m臋tniej, bo 艂zy zacz臋艂y im sp艂ywa膰 po twarzach, i cia艂a zacz臋艂y si臋 trz膮艣膰, i r臋ce zacz臋艂y wyci膮ga膰 ku s艂o艅cu, i ju偶 艣wiadomo艣ci膮 chwilow膮, g艂臋bi膮 serc, krwi膮 鈥" 偶ebra膰 o zmi艂owanie, o ratunek. I jakby si臋 zwar艂y te wszystkie serca w pro艣bie i w b艂aganiu, bo ze wszystkich oczu p艂yn臋艂y strumienie 艂ez i j臋k si臋 rozlega艂 jeden, i modlitwy wybucha艂y coraz gor臋tsze, i coraz silniejszym akcentem brzmia艂y w tej ciszy s艂onecznej. Nie by艂o nic s艂ycha膰, tylko ten ch贸r g艂os贸w rozp艂akanych i 偶ebrz膮cych zmi艂owania.
Raptem zacz臋艂a krzycze膰 jedna op臋tana i zerwa艂a si臋 z ziemi, z ogromn膮 si艂膮 odepchn臋艂a ch艂opa, a偶 upad艂 na p艂ot. Rycza艂y znowu i miota艂y blu藕nierstwa. Paroksyzm powr贸ci艂, ale trwa艂 kr贸cej. Wyczerpa艂y si臋 z si艂 pr臋dko i upad艂y nieprzytomne. Zanie艣li je bracia na wozy, kt贸rych kilka sz艂o w ko艅cu, naj臋tych kosztem ca艂ej kompanii.
Powiedziano mi, 偶e te kobiety pochodz膮 z Lubelskiego, ale nie umiano bli偶ej obja艣ni膰, ni偶 偶e dopiero na widok nabo偶e艅stwa albo ksi臋dza 鈥艣diabe艂 w nie wst臋puje". Zaczynaj膮 mi opowiada膰 dziesi膮tki wypadk贸w podobnych. Nie s艂ucham ju偶, bo mnie w gardle dusi jeszcze p艂acz ludzi i te ich proste i szczere pro艣by.
Pozwalam si臋 wymija膰 ludziom i wozom, na kt贸rych wci膮偶 widz臋 to 艣lepych, to chromych, to sparali偶owanych, to dotkni臋tych niemoc膮, na kt贸r膮 ju偶 u ludzi nie ma lekarstwa. Przesuwa si臋 ta karawana cia艂 i dusz okalecza艂ych, tak okropny teatr 偶ycia 鈥" jak sen pe艂en widziade艂 dr臋cz膮cych.
Widz臋 i czuj臋 przez te grube pow艂oki, przez wychudzone maski twarzy, mam prawie zupe艂n膮 艣wiadomo艣膰 stanu ich dusz i ich cierpie艅. Widz臋, 偶e nie na spacer id膮, wiem, po co id膮. I moje 鈥艣ja" sceptyczne, ironizuj膮ce, bo wyhodowane w ciasnej kom贸rce 偶ycia miejskiego, cofa si臋 z trwog膮 i podziwem, stoi zdumione i niepewne wobec tylu cierpie艅, tylu trosk, tylu bole艣ci... Widz臋 i czuj臋, 偶e tu, w tym t艂umie, nie ma prawie serca, duszy, g艂owy, kt贸ra by nie nios艂a brzemienia niedoli, co by nie sz艂a z ufno艣ci膮

i nie wierzy艂a, 偶e sk贸ro po艂o偶y 艂zy swoje przed Panienk膮 Naj艣wi臋tsz膮, skoro Jej wypowie b贸l sw贸j, skoro otworzy serce zbola艂e i poprosi o ratunek i zmi艂owanie 鈥" to wszystko to otrzyma. I co by robi艂y te wszystkie dusze, b贸le, skargi, cierpienia, n臋dze wszelakie, gdyby je teraz, natychmiast, ogarn膮艂 mrok zw膮tpienia, i nie wiedzia艂y, dok膮d i艣膰, i nie wiedzia艂y, w co wierzy膰 i komu si臋 odda膰 w opiek臋 z t膮 bezgraniczn膮 ufno艣ci膮?
Ciemno mi si臋 robi艂o i straszno w duszy na to przypuszczenie i poczu艂em, 偶e my jeste艣my jak te trzciny staw贸w, zesch艂e w艣r贸d lata i trzepocz膮ce ki艣ciami 偶贸艂tymi nocom, s艂o艅cu, wio艣nie: 鈥艣Umar艂o wszystko, umar艂o!" 鈥" a to tylko one pomar艂y, bo wszystko obok drga 偶yciem, kwitnie, 艣piewa 鈥" cierpi, lecz 偶yje. Zaci膮偶y艂y mi te 艂zy!
Dop臋dzi艂em braci i szed艂em razem w tym upale niemi艂osiernym. Szosa przechodzi艂a obok lasu sosnowego; 偶ywica rozpra偶ona ciep艂em pachnia艂a, a偶 piersi rozsadza艂o, i m艂ode listki brz贸z wydziela艂y takie wonie, 偶e ca艂a kompania sz艂a wolniej i oci臋偶alej. Upa艂, cisza lasu, 艣piewy, kt贸re si臋 rozlega艂y po lesie echami, noc niespana i tyle wra偶e艅 r贸偶norodnych 鈥" obci膮偶a艂y mi臋 senno艣ci膮 i jakim艣 rozmarzeniem halucynacyjnym. Kurz zakrywa艂 wszystko i k艂臋bami bi艂 nad las, 偶e chwilami wydawa艂o si臋, 偶e te g艂osy powstaj膮 z ziemi, 偶e to nie ludzkie s膮 te 艣piewy, kt贸re pop艂yn臋艂y rozdro偶ami le艣nymi, porusza艂y korony drzew, m艂ode paprocie i ws膮cza艂y si臋 w ziej膮ce mrocznym ch艂odem g艂臋bie.
Zaledwie doszed艂em na miejsce odpoczynku.

MOGIELNICA
Mogielnica 鈥" to takie sobie miasteczko, jak tysi膮ce innych.
Przez senno艣膰 nieprzepart膮 przypominam sobie du偶o dom贸w, stoj膮cych szczytami do ulic, podsienia, wsparte na klocach rzezanych w kolumny. Ko艣ci贸艂 stoi za miastem na cmentarzu, tam poszli wszyscy, a ja, 偶e ju偶 nie mia艂em si艂, uk艂ad艂em si臋 w cieniu lipy, obok stosu cegie艂 przygotowanych do budowy nowego ko艣cio艂a, i usn膮艂em snem kamiennym. Spa艂em co艣 trzy godziny. Obudzi艂y mnie 艣piewy odcho-

dz膮cych braci. Zjad艂em co艣 napr臋dce w jakim艣 szynku i znowu w drog臋.
Mamy przed sob膮 13 wiorst drogi do Nowego Miasta nad Pilic膮.
Okolica coraz falistsza i grunta mizerniejsze. Wsie biedne, domy niskie i brudne ra偶膮 brzydot膮 i opuszczeniem, ro艣linno艣膰 znacznie ubo偶sz膮. Zamiast topoli przy szosie n臋dzne i rzadko posadzone wierzby. Lud jaki艣 chmurny, szczup艂y i szaro odziany, robi niezbyt przyjemne wra偶enie. Zna膰 na twarzach bied臋. Nawet ziele艅 jest jaka艣 p艂owa, bo przez rzadkie 偶yta i owsy prze艣wituj膮 piaski.
Pszenicy ani 藕d藕b艂a w polach.
O par臋 wiorst za Mogielnic膮 przechodzimy obok pastwiska przepe艂nionego byd艂em i stadami g臋si, bo jest nawet strumie艅 pokrytej rdz膮 wody, o trz臋sawiskach obja艣niaj膮 k臋py sitowi i kacze艅ce 偶贸艂te. Banda dzieci pas膮cych rzuca si臋 do nas i kl臋ka nad drog膮 ze z艂o偶onymi r臋koma. Wyci膮gaj膮 si臋 r臋ce si贸str z pieszczot膮, ze skibk膮 chleba, z kawa艂kiem cukru, a te wci膮偶 kl臋cz膮; kiedy przechodz臋 obok ostatniej, kt贸rej si臋 najmniej dosta艂o, ta 艂apie mnie za r臋kaw i 偶ebrze cieniutkim g艂osikiem:
鈥" Dajta mi, pobo偶ny bracie, co!
Daj臋 jej par臋 groszy i my艣l臋, 偶e wcze艣nie te dzieci s膮 trenowane, bo to ma co najwy偶ej lat pi臋膰 鈥" i przy oczkach niebieskich i twarzy 艂adnej i czystej wyraz niezmiernie sprytny.
Upa艂 coraz wi臋kszy, ale 偶e droga dobra i sen mi dobrze zrobi艂, wi臋c id臋 jako tako. Mniej rozm贸w s艂ysz臋 i biada艅, milcz膮 lub 艣piewaj膮, upa艂 nie usposabia do pogaw臋dki.
Widz臋 te trzy woale, 偶e id膮 z trudno艣ci膮 i prawie na samym ko艅cu.
Wszyscy dzisiaj wygl膮daj膮 popielato, bo twarze nie opalaj膮 si臋 ju偶 od s艂o艅ca 鈥" tylko siniej膮 i przybieraj膮 barw臋 szosy.
Kilka parasoli chwieje si臋 nad g艂owami, ja sw贸j ofiarowywani tym trzem woalom 鈥" i znowu ten 艂agodny ruch g艂贸w i milczenie.
鈥" Nie warszawianki! 鈥" my艣l臋 sobie.

Bez parasolek umy艣lnie id膮. Odchodz臋, ale mnie zaciekawia ta ich tajemniczo艣膰 i pogn臋bia ten profil najwy偶szej, spostrze偶ony wtedy przez mg艂臋 zas艂ony. Wydaje mi si臋 teraz niby Izyda w tych zwojach mu艣linu.
Droga precz jest kr臋ta i na r贸偶nym poziomie. Pod Nowym Miastem jest tak spadzista, 偶e polecono wozom zatrzyma膰 si臋 i jecha膰 p贸藕niej, aby si臋 ochroni膰 od mo偶liwego wypadku.
Nawet jad膮cy na wozach, o ile s膮 w stanie to zrobi膰, musz膮 schodzi膰.
Wci膮gn臋li艣my si臋 na drugi szczyt p艂askowzg贸rza i wida膰 ju偶 Nowe Miasto i szeroko b艂yszcz膮c膮 wst臋g臋 Pilicy na lewo, a dalej jak okiem si臋gn膮膰 lasy i lasy. A偶 mi si臋 ch艂odniej zrobi艂o na my艣l, 偶e p贸jdziemy lasami, bo piekli艣my si臋 po prostu w s艂o艅cu. Co kto m贸g艂 tylko, to zw艂贸czy艂 z siebie i sk艂ada艂 na wozach, aby i艣膰 by艂o l偶ej. Nawet kilku z praskich braci 艣ci膮ga艂o dyskretnie w rowie kamasze z n贸g.

NOWE MIASTO
Ko艣ci贸艂 i klasztor ojc贸w kapucyn贸w taki sam zupe艂nie w stylu i wewn臋trznym urz膮dzeniu, jak na Miodowej w Warszawie.
Na du偶ym rynku przed ko艣cio艂em ju偶 mas臋 stolik贸w zastali艣my i kipi膮ce samowary. Kilka drobnych kompanij tak偶e odpoczywa艂o.
Po obejrzeniu ko艣cio艂a, niezmiernie czysto utrzymywanego i pe艂nego kwiat贸w na o艂tarzach 鈥" id臋 na herbat臋. Przy s膮siednim stoliku lokuj膮 si臋 woale; dwa si臋 rozs艂oni艂y nieco, ale akurat nie z mojej strony. Ofiaruj臋 im swoje us艂ugi, bo po przeci膮g艂ym akcencie poznaj臋, 偶e to nie warszawianki. Podzi臋kowanie 鈥" ale nie korzystaj膮 z mojej ofiary, tylko za grzeczno艣膰 p艂ac膮 mi cytryn膮 do herbaty. Ju偶ci, 偶e przyjmuj臋 z wdzi臋czno艣ci膮, staram si臋 nawi膮za膰 rozmow臋 鈥" nie idzie.
Trzydniowy pieszy spacer zrobi艂 swoje, 偶e nie wiem, o czym m贸wi膰.

Poszed艂em zwiedzi膰 klasztor. W korytarzu poci膮gani za drewnian膮, w formie krzy偶a, r膮czk臋 od dzwonka. Otwiera mi jaki艣 kulawy ch艂opak. Pytam si臋 o ojca Prokopa . Prowadzi mnie na pierwsze pi臋tro. Czysto艣膰 wsz臋dzie panuje zdumiewaj膮ca.
Troch臋 niepewny staj臋 przed niskimi drzwiami, nad kt贸rymi wypisano: 鈥艣J. S. V. Procopus". Ka偶臋 si臋 pyta膰, czy wej艣膰 mo偶na i 鈥" otrzymawszy twierdz膮c膮 odpowied藕 鈥" wchodz臋.
Cela jest kwadratowa o bielonych wapnem 艣cianach . i prostej, sosnowej pod艂odze.
Widz臋 przede wszystkim ub贸stwo i brak najpotrzebniejszych sprz臋t贸w. Prosty tapczan, nakryty grub膮 szer艣cian膮 der膮, s艂u偶y za 艂贸偶ko i stoi pod 艣cian膮, nad nim krzy偶 czarny wisi i ju偶 nic wi臋cej nie widz臋, bo mi wzrok wi臋zi starzec, siedz膮cy w niskim, drewnianym fotelu, pomi臋dzy dwoma oknami. Przenika膰 mnie si臋 zdaj膮 du偶e, szarawe 藕renice, o niezmiernie g艂臋bokim spojrzeniu, a ta d艂uga, ascetyczna g艂owa, pobielona nieco siwizn膮, pomarszczone czo艂o i twarz surowa, jakby zastyg艂a w zmarszczkach d艂ugich i ostrych, onie艣miela mnie nieco. Pierwsi cenobici chrze艣cija艅stwa musieli mie膰 ten sam wyraz ascetyzmu spokojnego i m膮dro艣ci.
Przedstawiam si臋 w kilku s艂owach. Nast臋puje kilka chwil milczenia, w kt贸rych czuj臋 na sobie ten powa偶ny i badawczy wzrok starca, a pr贸cz tego spostrzegam dwie wielkie ksi臋gi, oprawne w pergamin, le偶膮ce na sto艂ku trzcinowym, i kilka kartek jakiego艣 r臋kopisu, o bardzo ostrym i bujnym charakterze pisma, a potem s艂ysz臋 przyciszony, ale melodyjny g艂os, zapraszaj膮cy mnie, bym usiad艂.
Przysun膮艂em krzese艂ko i usiad艂em na wprost.
Rozmowa, kt贸r膮 ni偶ej przytaczam, nie jest literalnym powt贸rzeniem, lecz streszczeniem; nie. jest dos艂own膮 co do formy, ale dos艂own膮 w tre艣ci.
鈥" C贸偶 tam w 艣wiecie s艂ycha膰, c贸偶 w literaturze? Bo my

tutaj echami si臋 tylko karmimy... 鈥" pyta, a ja widz臋, 偶e ma bardzo mi艂y i dobry u艣miech.
Odpowiadam mu i m贸wimy o r贸偶nych kierunkach, panuj膮cych w literaturze i nauce, i o tej reakcji na korzy艣膰 katolicyzmu i wiary, jak膮 czu膰 wsz臋dzie.
鈥" Musia艂o koniecznie przyj艣膰 do tego. Tym lepiej dla tych, kt贸rzy pr臋dzej przejrz膮. Co to s膮 za legendy o Matce Boskiej, kt贸re napisa艂 pan Gawalewicz ?
Opowiadam tre艣膰 niekt贸rych, s艂ucha uwa偶nie i rzecze:
鈥" Tak, to jest najczystsza, jak膮 znam, poezja uczucia. W tym si臋 najlepiej wypowiada dusza ludu naszego. Bardzo rze藕wi膮cy znu偶onych strumie艅...
I patrzy si臋 przed siebie g艂臋boko, a potem powraca do celu mojej pielgrzymki, 贸 kt贸rej mu zaraz z pocz膮tku nadmieni艂em.
鈥" My艣l bardzo dobra, tylko nie powinno si臋 zra偶a膰 i s膮dzi膰 tej masy z jej niekt贸rych wybryk贸w, nieuniknionych w takiej licznej podr贸偶y, z jej szorstko艣ci, z grubych s艂贸w i z prostoty obyczaj贸w ani z jednostek z艂ych, jakie si臋 wsz臋dzie znale藕膰 musz膮. Trzeba zajrze膰 g艂臋biej, w serca. Jakie偶 dotychczas wra偶enie pan wyni贸s艂?
鈥" Bardzo g艂臋bokie. Uwierzy艂em przede wszystkim w ich g艂臋bok膮 wiar臋.
鈥" Jest tam wiara g艂臋boka i serce nie zepsute jeszcze zaraz膮. S膮 to najm臋drsi z m膮drych 鈥" wierz膮. Nie pytaj膮, nie w膮tpi膮, nie dociekaj膮 鈥" tylko wierz膮. W tym jest ich si艂a i szcz臋艣liwo艣膰.
鈥" Zazdro艣ci艂em im dzisiaj tej zdolno艣ci wierzenia i tej mocy, jak膮 czerpi膮 z wiary.
鈥" Nie tylko zazdro艣ci膰, ale p艂aka膰 by nale偶a艂o po takiej stracie 鈥" rzek艂 twardo.
Nie odpowiedzia艂em nic, bo mnie przes膮cza膰 zacz臋艂a gorycz jaka艣.
鈥" Naprawd臋 to wy w nic nie wierzycie, ani w Boga, ani w ludzi, ani w ducha, ani w materi臋. O艣lepili si臋 sami

i krzycz膮, 偶e nic nie ma, bo oni nie widz膮. O g艂upstwo smutne! Ob艂臋d zuchwa艂y kret贸w!
鈥" Ojcze 鈥" powiadam 鈥" czy ojciec my艣li, 偶e to bez 艣ladu przychodzi? 偶e jest rozkosz膮 nie widzie膰 i nie mie膰 nawet my艣l膮 si臋 gdzie zaczepi膰.
鈥" Wiem, i tym wi臋cej mi 偶al cierpie艅, poniesionych na pr贸偶no.
Przechyli艂 nieco g艂ow臋 i g艂adzi艂 nerwowo d艂ug膮, srebrz膮c膮 si臋 brod臋, potem za偶y艂 tabaki z czarnej tabakierki z prze艣liczn膮 emali膮 Wniebowzi臋cia Matki Boskiej na wierzchu i m贸wi艂 d艂ugo, a ko艅czy艂 nast臋puj膮cym:
鈥" 殴r贸d艂o nieszcz臋艣膰 jest w nas, w rozumie naszym, a 藕r贸d艂o spokoju i szcz臋艣cia 鈥" tam! 鈥" i wskaza艂 chud膮 r臋k膮 Chrystusa, rozpi臋tego nad 艂贸偶kiem.
鈥" Id藕cie pi膰 do 藕r贸d艂a prawdy i dobra, a odzyskacie samych siebie, znajdziecie to, czego nigdzie nie znajdziecie. 鈥艣P贸jd藕cie do mnie wszyscy, kt贸rzy pracujecie i obci膮偶eni jeste艣cie, a ja was och艂odz臋" 鈥" m贸wi Pismo 艣wi臋te. Po c贸偶 wi臋c szarpanie si臋, walki, gubienie dusz swoich i cudzych, kiedy szcz臋艣cie przed nami, cel widoczny, a 偶ycie tak kr贸tkie?
Milczeli艣my d艂ugo, ja prze偶uwa艂em te s艂owa tchn膮ce powag膮 wiary g艂臋bokiej, a ojciec Prokop patrza艂 znowu w掳ten wizerunek Chrystusa na 艣cianie i porusza艂 nieznacznie ustami, jakby w modlitwie, a w ko艅cu zapyta艂:
鈥" Gdzie pan b臋dzie drukowa艂 te wra偶enia?
鈥" W 鈥艣Tygodniku Ilustrowanym" .
鈥" Niech wam B贸g b艂ogos艂awi i dopomaga w dobrym 鈥" 偶ycz臋 wam z ca艂ego serca, a panu 偶ycz臋 si艂 i wytrwania. Pijcie z tego 藕r贸d艂a, tam jest pokrzepienie i tam szcz臋艣liwo艣膰!
Podnios艂em si臋 do odej艣cia.
鈥" Nie zatrzymuj臋, bo czas na moje pacierze; do ch贸ru nie chodz臋, bo moje nogi ju偶 na nic.
Poca艂owa艂em go w r臋k臋 na po偶egnanie, bo mnie uj膮艂 t膮 swoj膮 jasn膮, czcigodn膮 staro艣ci膮, a on poca艂owa艂 mnie w g艂ow臋 i zrobiwszy znak krzy偶a 艣wi臋tego nade mn膮, szepta艂 co艣 niedos艂yszalnie.

Wyszed艂em i stan膮艂em zaraz w korytarzu, aby zreasumowa膰 wra偶enie, ale ta twarz pogodna przez poznanie tkwi艂a mi w m贸zgu i ci膮gle s艂ysza艂em ten g艂os g艂臋boki, m贸wi膮cy mi:
鈥" Pijcie z tego 藕r贸d艂a, tam pokrzepienie i tam szcz臋艣liwo艣膰!...
Szed艂em wolno korytarzami, a ze 艣cian patrza艂y na mnie wype艂z艂e twarze ojc贸w; widzia艂em brody siwe, oczy przygas艂e, rysy surowe, cia艂a ascetyczne, dusze pe艂ne zaparcia si臋 i poddania; widzia艂em w br膮zowych ramach sceny malowane naiwnie, a pe艂ne porywaj膮cego uczucia, gdzie zrazu wychylaj膮 si臋 dusze proste i zm臋czone, tragiczno艣膰 walk z samym sob膮, ofiary z 偶ycia, zgie艂kliwe sceny mord贸w, gdzie zabijani mieli u艣miech niewys艂owionej szcz臋艣liwo艣ci, gdzie byli asceci-filozofowie, dusze szczytne w abnegacji, serca p艂on膮ce tylko jednym uczuciem., uniesienia ekstatyczne, u艣miechy boskie surowo艣ci膮 i dobroci膮, wyrazy cierpie艅 bez nazwy. Papie偶e, kardyna艂owie, biskupi, pro艣ci mnisi, dobrodzieje zakonu w stalowych zbrojach, istnienia z艂amane i w ciszy cel szukaj膮ce zapomnienia. Hekatomba ofiar i po艣wi臋ce艅. Ca艂y korow贸d dusz, cienie cia艂, dawno rozpylonych we wszech艣wiecie 鈥" wszystko to zdawa艂o si臋 porusza膰, zst臋powa膰 z tych p艂贸cien, snu膰 si臋 w 艣wietle korytarzy i cicho 艣piewa膰 hymny, przesuwa膰 si臋 obok mnie i szepta膰, wskazuj膮c krzy偶 rozpi臋ty wprost okna:
鈥艣...Tam pokrzepienie i tam szcz臋艣liwo艣膰!..." Kiedym schodzi艂, us艂ysza艂em z ch贸ru zakonnego 艂agodnie brzmi膮ce tony hymnu, 艣piewanego przez ojc贸w. Poszed艂em do ogrodu i wch艂ania艂em nie tylko pi臋kno przyrody wiosennej, ale i ten spok贸j, jaki tam panowa艂, t臋 cisz臋, a偶 jak膮艣 s艂odk膮 偶ycia odosobnionego i po艣wi臋conego jednej idei, cisz臋 serc, kt贸re wierzy艂y i w odosobnieniu od 艣wiata znalaz艂y kr贸lestwo zapomnienia.
Siedzia艂em d艂ugo pod jab艂oniami, co r贸偶owe p艂atki k艂ad艂y u st贸p, i ws艂uchiwa艂em si臋 w te delikatne, konaj膮ce szmery 艣piew贸w, i odnajdywa艂em w sobie jakie艣 pragnienie bardzo dawne i bardzo silne 鈥" samotno艣ci i odpocz-

nienia. Pomy艣la艂em wtedy, 偶e taki klasztor by艂by ukojeniem i szcz臋艣liwo艣ci膮 dla wielu dusz chorych i znu偶onych, by艂by przystani膮 cich膮 dla wykolejonych i po艂amanych ko艂em losu.
W zakrystii spostrzeg艂em dwie op臋tane; przysz艂y do spowiedzi, by艂y przytomne i kl臋cza艂y zatopione w modlitwie. Ujrza艂em tylko sine, opuch艂e twarze i wyraz okropnego zgn臋bienia w zalanych 艂zami oczach.
Nie widzia艂em ju偶 ich potem wi臋cej.
Nowe Miasto jest przede wszystkim niechlujnym i obszarpanym miasteczkiem. Zak艂ad leczniczy wcale mnie nie ol艣ni艂. M艂ody park rzadki, a drzewa sadzone na zboczu wzg贸rza mizerne, o wygl膮dzie, jak gdyby im w艂a艣nie by艂o potrzeba hydropatii. Budowle ci臋偶kie i bez 艣ladu jakiego b膮d藕 pi臋kna w liniach. D艂uga werenda, przeznaczona na koncerty albo widowiska, a s艂u偶膮ca zwykle do spacer贸w w dni s艂otne, razi brzydot膮 i 艂atanin膮, a ni偶ej, za domem dyrektora zak艂adu, b艂otniste 艂膮ki nie dysz膮 wcale aromatami. Czuj臋, 偶e nie wytrzyma艂bym tutaj tygodnia, bo zjad艂aby mnie nuda i brzydota otoczenia. Mo偶e i dlatego tak mi si臋 nie podoba艂o to dzie艂o r膮k ludzkich, 偶e mia艂em oczy i m贸zg ol艣nione przepychem kr贸lewskim p贸l i las贸w.
Zasta艂em ju偶 braci szykuj膮cych si臋 do odej艣cia. Odszuka艂em woale i poszli艣my razem niezmiernie spadzist膮 i kr臋t膮 drog膮, biegn膮c膮 wykopem do Pilicy.
Park z prawej strony wznosi si臋 po wzg贸rzu i biegnie nad Pilic膮. By艂a si贸dma po po艂udniu. Upa艂 si臋 sko艅czy艂 i ch艂贸d szed艂 od tej masy drzew i od w贸d. Przeszli艣my Pilic臋, p艂yn膮c膮 szeroko i pe艂n膮 mielizn i tratew na pr膮dzie.
Z most贸w bardzo 艂adne widoki na park, ko艣ci贸艂 parafialny, stoj膮cy na szczycie, i zak艂ad leczniczy; drugi brzeg p艂aski, zaros艂y lasami, nu偶y jednostajno艣ci膮.
Zaraz za rzek膮 skr臋cili艣my na prawo, na boczn膮 drog臋, ci膮gn膮c膮 si臋 przez chude, zaniesione miejscami piaskiem pastwiska, a potem ju偶 tylko szli okropnie piaszczyst膮 drog膮, przecinaj膮c膮 sosnowe zagajniki i resztki wysokopiennych las贸w. Cz臋艣膰 ci臋偶szych woz贸w posz艂a szos膮; mamy je spotka膰 dopiero pojutrze w Wielko-Woli.

Zna膰 na wszystkich porz膮dne zm臋czenie; sze艣膰 mil zrobionych dzisiaj daje si臋 i mnie uczuwa膰. Woale m贸wi膮 monosylabami i id膮 jak膮艣 twardsz膮 艣cie偶yn膮 le艣n膮, a ja drog膮, bo mniej czuj臋 twardo艣膰 korzeni, i 偶eby zabi膰 czas, staram si臋 odgadn膮膰 twarze z profil贸w s艂abo rysuj膮cych si臋 przez zas艂ony, chc膮c je dla siebie stre艣ci膰 i zamkn膮膰 w jakiej艣 definicji.
Pierwsza, najwy偶sza wzrostem, ma ch贸d powolny i nieco pochylony, zm臋czenie pewne w liniach postaci i wyraz ust pe艂en cichego sm臋tku, i te oczy ogromne, kt贸rych spojrzenie pami臋ta艂em, zatopione w rozmarzeniu, u艣miech niezmiernie dobry a zagadkowy smutkiem, g艂os przeczysty o jakich艣 艂zawych akcentach i powag臋 wynios艂o艣ci naturalnej duszy, kt贸ra si臋 tutaj 藕le czuje.
Tak, ta to uosobienie Melancholii.
Druga, to 鈥艣Sprzeczno艣膰"; widz臋 to w ka偶dym ruchu, s艂owie i linii postawy. 鈥艣Sprzeczno艣膰" bardzo mi艂a i czynna, ale wiecznie stoj膮ca w miejscu jednym, przez ci膮g艂e zwroty i kasowniki wewn臋trzne.
Ta trzecia to stanowczo 鈥艣Zaduma". Idzie prawie automatycznie i ma lini臋 cia艂a tak prawid艂owo faluj膮c膮 w ruchu spokojnym, jak grecka kanefora. G艂ow臋 trzyma prosto; przysi膮g艂bym, 偶e jej szeroko otwarte oczy nie widz膮 nic na zewn膮trz; jest zapatrzona w siebie.
Milczeli艣my i cisza by艂a coraz wi臋ksza naoko艂o.
Szmery, jakby nocy rozsypuj膮cej zwolna cienie i szaro艣膰, dr偶a艂y w powietrzu razem z echami 艣piew贸w kompanii, id膮cej ju偶 daleko przed nami. Dziwno, 偶e tak p贸藕no, ale kuku艂ka zacz臋艂a kuka膰 w g膮szczach i gdzie艣 znad Pilicy dolatywa艂o gwizdanie kos贸w.
Te trzy jasne postacie zacz膮艂 przys艂ania膰 mrok i jakby rozwiewa膰 ich kontury; zacz臋艂y przybiera膰 jakie艣 widmowe kszta艂ty i m臋tnie膰, i jakby si臋 zlewa膰 z g艂臋bi膮 le艣n膮, majacz膮c膮 tylko mg艂ami zarys贸w i pe艂n膮 takich stopionych w mroku linij.
Nie m贸wili艣my nic, bo tak dobrze snu膰 marzenia niezu-

pe艂ne w ciszy nocnej, p艂yn膮膰 szlakami z贸rz, kt贸re si臋 z艂oci艂y jeszcze nad lasami, obwija膰 si臋 my艣l膮 o drzewa, k艂a艣膰 na ga艂臋ziach, szemrz膮cych cich膮 pie艣艅 nocy, ko艂ysa膰 si臋 w mg艂ach przejrzystych i mie膰 dusz臋 nabrzmia艂膮 melancholi膮 tej ciszy i pe艂n膮 ol艣nie艅 i widze艅 snu czarodziejskiego.

R脫呕ANNA
Ju偶 bracia nasi roz艂o偶yli si臋 na dobre, gdy艣my doszli.
Woale mia艂y ju偶 nocleg naszykowany przez matk臋, a ja powlok艂em si臋 go szuka膰.
Wie艣 niewielka, nie pomie艣ci艂a wszystkich w stodo艂ach i cha艂upach, wi臋c, wielu ludzi uk艂ad艂o si臋 do snu po ogrodach i podw贸rzach.
Po m臋cz膮cych poszukiwaniach dosta艂em k膮t w izbie pe艂nej si贸str. Humor panowa艂, bo g臋sto rozlega艂y si臋 艣miechy i 偶arty rubaszne. Czasami tylko zad藕wi臋cza艂y od stodo艂y kt贸rej 艣piewy pobo偶ne, a zreszt膮 gwar i zgie艂kliwo艣膰 pierwotnego obozowiska.
Siedz臋 sobie na progu i rozmy艣lam, z艂y troch臋, bo mi si臋 je艣膰 chcia艂o mocno, a mleka ani chleba kupi膰 ju偶 nie by艂o mo偶na, ba! wody ju偶 zabrak艂o w studniach, a tu jedna z si贸str podaje mi kromk臋 chleba i m贸wi:
鈥" We藕mij, bracie, i jedz! 鈥" a jaka艣 druga przynosi ser, trzecia mas艂o, tak 偶e wkr贸tce mia艂em i mi贸d, i w臋dliny jaki艣 skrawek, i placka kawa艂, przek艂adanego cynamonem.
Nim oprzytomnia艂em z tej niespodzianki, siedzia艂em ju偶 na 艣rodku izby, w po艣rodku jakich czterdziestu si贸str. Zacz膮艂em im dzi臋kowa膰 i wyj艣膰 chcia艂em, bo mnie to g艂臋boko rozrzewni艂o. Nie wypu艣ci艂y mnie.
鈥" Jedz, bracie, ty si臋 nie honoruj. My wszystkie jedne i swoje. Widzimy, co艣 ty, cho膰 pan, pobo偶nie idziesz i przyk艂adnie 鈥" nu偶 mi kraja膰 chleby i podtyka膰.
Po偶ywi艂em si臋 dobrze i przegryz艂em tym cynamonowym plackiem z miodem. Znalaz艂o si臋 i mleko w jakiej艣 manierce. Potem wyszed艂em za gospodarzem domu i m贸wi臋 mu po cichu, 偶e p艂ac臋 za nocleg wszystkich. Us艂ysza艂a kt贸ra艣 i zaczyna gada膰:
鈥" Zachcia艂e艣, bracie, ukrzywdzi膰 dobre dusze, zap艂aci膰 za dobre serce groszakiem 鈥" to nie jest poczciwie i nie po szlachecku!

T艂umacz臋 si臋, jak mog臋, nie chc膮 s艂ucha膰 i ka偶da zaraz p艂aci swoje cztery grosze.
鈥" Ty nam, bracie, za to przeczytaj co z ksi膮偶ki 鈥" m贸wi jedna i daje mi jak膮艣 star膮 Ewangelijk臋, oprawn膮 w sk贸r臋 i poowi膮zywan膮 sznurkami r贸偶a艅ca.
Zacz膮艂em czyta膰 Dzieje apostolskie.
Czytywa艂em rozmaite rzeczy i w r贸偶nych miejscach. Czytywa艂em obce i swoje utwory, prywatnie i publicznie, ale naprawd臋 nie mia艂em nigdy wi臋kszej tremy, lecz i uwa偶niejszych s艂uchacz贸w. Zrobi艂 si臋 w izbie i przed cha艂up膮 t艂ok, bo na g艂os czytania nasz艂a si艂a narodu i s艂ucha艂a" ze skupieniem. Coraz tom musia艂 odpowiada膰, t艂umaczy膰 i uprzyst臋pnia膰 niekt贸re ust臋py.
Czyta艂em z godzin臋.
Zrobili mi jakie艣 honorowe pos艂anie na skrzynce, gdzie mi by艂o bardzo dobrze, poszli艣my spa膰 i tak spali trzeci膮 noc pielgrzymki.
Kiedy艣my rankiem zwlekali si臋, to mi jedna z si贸str m贸wi:
鈥" Tobie, bracie, by膰 ksi臋dzem, adukacj臋 masz, czytasz pi臋knie, i wy艂o偶y艂 ty to S艂owo Bo偶e tak, co ka偶demu ze s艂odko艣ci膮 do serca wesz艂o. Na pociech臋 ty, bracie, by艂by艣 Bogu i ludziom.
Nie odrzek艂em nic, jenom si臋 my艂 w cebfatce, i przysz艂a mi na my艣l Warszawa i w艂贸cz臋gi nocne z przyjaci贸艂mi, i nasze rozmowy, i rozbijanie zmursza艂ych form i instytucyj 鈥" i chcia艂o mi si臋 krzykn膮膰 tam, do nich:
鈥" S艂uchajcie! s艂uchajcie!
Zeszli艣my si臋 pod krzy偶em za wsi膮 i czekamy.
Pytam si臋 o przyczyn臋. M贸wi膮 mi, 偶e wczoraj starszy brat zauwa偶y艂 w kilku miejscach swawol臋, wi臋c chce j膮 skarci膰, jako偶 po chwili sam staje pod krzy偶em.
T艂um zbity w kup臋 stoi w"milczeniu; 艣wit si臋 robi zupe艂ny na 艣wiecie i z tej omglonej, b艂臋kitnej szarzyzny wy艂ania si臋 jakie艣 mleczne 艣wiat艂o i przes膮cza si臋 zwolna, i rozbiela przestrzenie.
Wozy wyje偶d偶aj膮 naprz贸d; na jednym spostrzegam te trzy woale.
Pierwsze skowronki zacz臋艂y dzwoni膰 w powietrzu, a bocian stoj膮cy w gnie藕dzie na topoli przekr臋ca艂 szyj臋 i kle-

kota艂 d艂ugo. Byd艂o porykiwa艂o w oborach na ru艅, wie艣 powstawa艂a.
Starszy brat doczeka艂 si臋, a偶 wszyscy si臋 zgromadzili, i zacz膮艂 m贸wi膰.
Przytaczam tylko niekt贸re ust臋py zapami臋tane:
鈥" 鈥艣Gdzie wy idzieta, bracia i siostry? Czy idzieta na jarmarek? 鈥" to czemu krzy偶 jest z warny! Czy do karczm贸w na zabaw臋 albo na wesiele? to czemu pobo偶ne pie艣ni 艣piewata, imienia Boskiego u偶ywata? Bo wy nie idzieta na odpust, ludzie, nie! Na noclegach ino 艣miechy, swawola, obraza Boska! Na rozpust臋 idzieta, ludzie, a nie do Matki Naj艣wi臋tszej. I nie boita si臋 kary Boskiej, siostry i bracia? I ma nie by膰 chor贸b i upadku w bydle i ludziach, maj膮 si臋 wsie nie pali膰, grady nie bi膰, pierony nie zabija膰, urodzaje by膰 鈥" kiej wy swoj膮 niepoczciwo艣ci膮 same chceta tego! I bez wasz膮 niecnot臋 i niepomiarkowanie przebierze si臋 cierpliwo艣膰 Boska i zeszle g艂贸d, i zeszle choroby, i zeszle ognie, coby z艂o wypali艂y, a wtedy, bracia kochane i siostry, p艂aka膰 b臋dzieta i biada膰, i skam艂a膰 o ratunek. Grze艣niki jeste艣ta bez folgi i upami臋tania i takie chceta doj艣膰 do Ty Naj艣wi臋tszej Matuchny! O ludzie, ludzie, upamintajta si臋!"
Wo艂a艂 ogromnym, patetycznym g艂osem, a p艂acze zwolna podnosi艂y si臋 coraz g臋stsze i coraz g臋艣ciej kl臋kali ludzie, i bili si臋 w piersi, i kajali przed Panem.
S艂o艅ce czerwon膮 kul膮 toczy艂o si臋 obrzucaj膮c sko艣nie te twarze czarne, zm臋czone znu偶eniem i rozpalone zdenerwowaniem, a brat m贸wi艂 d艂ugo i tak zako艅czy艂:
鈥" 鈥艣I nie b臋dzieta jako te zwierzoki, co ryj膮 szy膰ko, czy to ba艅dzie kierz zi贸艂ek pachn膮cych, czy oset ino. Upamintajta si臋, bracia kochane i siostry, bo idzieta do Matki kochany, i zajdzieta brudne, i zajdzieta sfla偶one, nie podobne ludziom, jeno byd艂u. I co powi ta Naj艣wi臋tsza Panienka, 偶e艣ta nie jej dzieci, jeno wyrodki, pasierzbie i obmierz艂e! Ament".
Sko艅czy艂, wzi膮艂 krzy偶, zadzwoni艂, zaintonowa艂 pie艣艅 i poszli艣my niezmiernie d艂ug膮 lini膮, bo droga by艂a w膮ziutka i wi艂a si臋 sko艣nie pod g贸r臋.
Rozwlek艂a si臋 ta rzesza na przestrzeni kilkuwiorstowej

i na tle zb贸偶 migota艂a niby barwna wst臋ga, tkana jaskrawymi kolorami.
Ziemia ja艂owa i pole艣na, na p贸艂 przegni艂e pnie drzew czerniej膮 w 偶ytach i k臋pki ja艂owc贸w kar艂owatych rosn膮 po miedzach.
Idziemy 艣piesznie, bo ch艂贸d poranku jest orze藕wiaj膮cy i si艂y s膮 po nocy.
Jaka艣 kapliczka stoi na 艣piczastym wzg贸rzu przed nami, a za ni膮 zaraz las ogromny, z daleka 偶贸艂c膮cy si臋 pniami sosen, stoi do po艂owy w mg艂ach, kt贸re z sap贸w i moczar贸w nizinnych si臋 wznosz膮. Wkr贸tce te偶 widz臋, jak czo艂o orszaku, z krzy偶em na czele; pnie si臋 pod t臋 g贸r臋, zatrzymuje przez chwil臋 i sp艂ywa zboczem w las. Jest niezmiernie pi臋kny ten przyp艂yw i odp艂yw, ten sznur w臋z艂贸w kolorowych, nanizanych na szarej 艣cie偶ynce le艣nej, ton膮cy w lesie.
Z godzin臋 czekam na swoj膮 kolej.
Jest tak strom膮 ta g贸ra, 偶e same nogi nie wystarczaj膮, trzeba si臋 i r臋koma posi艂kowa膰.
Kapliczka odwieczna, z drzewa, z figur膮 艣w. Magdaleny, ci臋t膮 w drzewie i polichromowan膮 po gospodarsku, obwieszon膮 firankami i strojn膮 w korale.
Kobiety po kilka kamyczk贸w zabieraj膮 ze szczytu i ze szczeg贸ln膮 czci膮 chowaj膮.
Pytam si臋: na jak膮 to pami膮tk臋?
鈥" T臋 g贸r臋 to 艣w. Magdalena swojemi r臋cami nanies艂a, ku偶den kamuszczek mia艂a w r臋cach, to ony pomocne s膮 na bolenie z臋b贸w.
鈥" To, bracie, tak by艂o 鈥" m贸wi brat jaki艣, gdy艣my ju偶 zeszli z g贸ry 鈥" stare ludzie powiada艂y, ze trzydzie艣ci rok贸w, kiej to s艂ysza艂em, 偶e si臋 to zrobi艂o, jak 艣w. Pietr z Panem Jezusem chodzili po ziemi i uwag臋 robili, jak si臋 ludzie gospodarz膮 po 艣wiecie.
鈥" By艂o偶 tak, bracie? 鈥" pytam udaj膮c zdziwienie.
鈥" Nie mia艂o by膰?... To偶 w ksi膮偶kach stoi, a i ludzie opowiadaj膮 rzetelne... kt贸rego to roku, ju艣ci, 偶e akuratnie nie powiem, jeno ju偶 tak, jak jest teraz, ludzie by艂y z艂e i dobre, i r贸偶ne. Powiem tak, jak s艂ysza艂em. Kupi艂 艣w. Pietr wozik i kunia, bo si臋 Panu Jezusowi 艣wi臋te n贸偶ki do
sap 鈥" grunt b艂otnisty, mokrad艂o

cna 艣ciepa艂y i chodzi膰 nie m贸g艂. Siedli se i jad膮. Pan Jezus jako gospodarz z ty艂u, a 艣w. Pietr na przedzie. Jechali t膮 drog膮, co i my teraz, a pioski by艂y po s臋kle , ku艅 si臋 zgrza艂, a w贸z, 偶e to niekuty, skrzyp 鈥" skrzyp! Pan Jezus paciorka m贸wi膰 nie m贸g艂, bo co staje, to: skrzyp! 鈥" skrzyp. Wi臋c rzeknie: 鈥艣Obacz no, Pietrze, co tak piszczy..." 艢w. Pietrowi, 偶e si臋 spa膰 z tej gor膮co艣ci chcia艂o, to ino kunia batem i odpowie: 鈥艣To kamyszczki ano pod ko艂ami" 鈥" a przepomnia艂 wozu nasmarowa膰. Panu Jezusowi si臋 sprzykrzy艂o. 鈥艣Sta艅 i zle藕" 鈥" m贸wi. 艢w. Pietr kunia zatrzyma艂 i zlaz艂. 鈥艣We藕mij siekir臋 i chod藕!..." Poszli w las, Pan Jezus znalaz艂 suszk臋 i powiada: 鈥艣Tnij!..." 艢w. Pietr 艣ci膮艂 drzewo. Wytopili smo艂y, nasmarowali osie i pojechali. Jad膮, jad膮, a偶 tu spotykaj膮 kobit臋 zmizerowan膮 ostatnio, co lamentuje i skamli si臋 o zabranie. Pan Jezus uda艂, co nie s艂yszy. A 艣w. Pietr m贸wi: 鈥艣Droga ci臋偶ka, moja kobito, ku艅 s艂aby, w贸z trz臋sie, toby艣 se kostki pominsza艂a, id藕 za kolej膮, to i tak trafisz, gdzie ci trza, i zdrowi ci b臋dzie". Pan Jezus nie m贸g艂 ju偶 艣cierpie膰 i m贸wi: 鈥艣Zabierz, Pietrze". A Pietr na to: 鈥艣Ci臋偶ko, Panie, ku艅 padnie, abo kto musi i艣膰 piechty". 鈥艣Zejdziesz i p贸jdziesz piechty!" 艢w. Pietrowi markotno si臋 zrobi艂o, 偶e ino mrukn膮艂: 鈥艣A siadoj, babo, cho膰 na kuniec rozwory" 鈥" i drzymie se. 鈥艣Sk膮de艣, kobito?" 鈥" pyta si臋 Pan Jezus, a ta ino p艂acze i lamentuje, i m贸wi, co si臋 nazywa Magdalina, 偶e idzie w ca艂ki 艣wiat szuka膰 艣mierci, bo ludzie j膮 odganiaj膮 jak psa. Pan Jezus zaroz widzia艂, co una by艂a wielka grzesznica. 鈥艣Grzeszy艂a艣 bardzo!" A una ino spojrza艂a w te 艣wi臋te oczy i zaroz ji sie serce skurczy艂o ode strachu, ale rzek艂a: 鈥艣Grzeszmam, Panie". 鈥艣Nie grzesz wi臋cej, pokut臋 czy艅, to ci b臋dzie odpuszczone!..." I kaza艂 jej Pan Jezus nanie艣膰 r臋cami kamuszczk贸w, a偶 usypie tak膮 g贸r臋, coby lasy przesz艂a. 艢w. Magdalina zosta艂a sypa膰 (niby t臋 g贸r臋, co艣my byli teraz), a Pan Jezus ze 艣w. Pietrem pojechali, a偶 i noc si臋 zrobi艂a, stan臋li se we wsi, co im by艂a po drodze, przenocowa膰. Pan Jezus da艂 艣w. Pietrowi pini膮dze i m贸wi: 鈥艣Na艣ci, Pietrze, dziesi膮tk臋, idzi i popro艣 o popasanie dla kunia, bo si臋 bydl膮tko zg艂odzi艂o do cna, a nie wpu艣膰 komu w szkod臋, bo grzych". Sam poszed艂 do kapliczki, co sta艂a za wsi膮, modli膰 si臋. 艢w. Pietr osta艂 sam


i tak se my艣li, co jemu wcale nie mniej kiej kuniowi si臋 je艣膰 chce, a bidny by艂. Tu kuniczyna przy drodze po pas a偶e szumi i nikogo w polu nie wida膰. Pu艣ci艂 kunia, a sam poszed艂 do cha艂upy, 偶eby co zjad艂. Podjad艂 se, zap艂aci艂 i wyszed艂. Kunia pogna艂 dalej ode drogi, sp臋ta艂 na liczk臋, a kuniec postrunka okr臋ci艂 se kole r臋ki, aby mu ku艅 nie uciek艂, i po艂o偶y艂 si臋 spa膰, a kalkuluje, co nim Pan Jezus wr贸c膮, to un si臋 prze艣pi i ku艅 si臋 napasie. W nocy gospodorz przyszed艂 kunia zajmowa膰. 艢w. Pietr prosi艂 si臋, ale ch艂op by艂 twardy i ino chcia艂 p贸艂z艂otka za szkod臋, a 偶e 艣w. Pietr ni mio艂, to i jego wzion i zamkn膮艂 w kumorze. O jutrzni Pan Jezus przychodzi i wo艂a: 鈥艣Pietrze, Pietrze!" A tu nic, ino s艂ycha膰 bez 艣cian臋 chlipanie; to jeszcze raz wo艂a: 鈥艣Pietrze! Pietrze!" A 艣w. Pietr na to: 鈥艣Jak偶e艣ci przyjd臋, Panie, kiej me ch艂op w kumorze zamkn膮艂 i przez p贸艂z艂otka ani mnie, ani kunia nie pu艣ci!..." Zap艂aci艂 Pan Jezus p贸艂z艂otek i gniewa艂 si臋. Bo wypasanie i szkoda bli藕niemu to jedno, co z艂odziejstwo a zabijanie. A ch艂op obaczy艂 jasno艣膰 nad g艂ow膮 Pana Jezusa i pozna艂, co to jest B贸g, wi臋c rych艂o przylecia艂 i z dzieciamy, i z bab膮, oddawa艂 p贸艂z艂otek i prosi艂: 鈥艣Zosta艅, Panie Jezu, z namy! Z kumory si臋 cieloka przegna, oczy艣ci j膮 i wybieli, b臋dzie w sam raz, i ku艅 b臋dzie mia艂 kuniczyn臋 co dnia, i parobek po偶ywienie". A Pan Jezus pozna艂, co ten ch艂op by艂 dobry cz艂owiek, to mu b艂ogos艂awi艂 cicho i powiedzia艂: 鈥艣Zaprawd臋, zaprawd臋, ka偶dy we藕mie zap艂at臋 za to, co robi. We藕, ch艂opie, p贸艂z艂otek, bo ci si臋 za koniczyn臋 nale偶y, bo nie ma takiego kr贸la albo i pana drugiego, co by nie powinien za to, co bierze, p艂aci膰". I odjecha艂.
鈥" Mo偶e jeszcze brat co wie o Panu Jezusie? 鈥" pytam, zachwycony naiwno艣ci膮 opowie艣ci.
鈥" Nie, ju偶 nic nie wiem.
Opuszczam go i skr臋cam w las, 偶eby sam pozosta膰, bo mi zacz臋艂y te drzewa co艣 m贸wi膰 i ci膮gn膮膰 w g艂臋bi臋. Echa nios艂y mi psalmodi臋 ludu coraz cichsz膮 fal膮, zamieraj膮c膮 w jakim艣 srebrnawym szepcie, i tylkom szed艂 za jej brzmieniem: a las si臋 rozgwarzy艂 blaskami s艂o艅ca i rozmadla艂 w ciszy z艂otawego mroku.
Olbrzymie sosny, jakich nie widzia艂em jeszcze w 偶yciu,

sta艂y jak niesko艅czony las bursztynowych kolumn, nakryty stropem zielonym, poprzecinanym b艂臋kitem.
呕o艂ny, niby czerwone b艂yski, przelatywa艂y po ga艂臋ziach, trzepota艂y skrzyd艂ami i wydawa艂y krzyk przeci膮g艂y, kt贸ry brzmia艂 w ciszy niby jaki艣 oderwany frazes nokturnu.
Mchy, o niezmiernie mi臋kkim szmaragdowym tonie, s艂a艂y si臋 do艂em jak wody o spokojnej toni, a przestrzeni膮 sz艂y szmery, brz臋ki, wonie, szumy, czasami ostatnie echa pie艣ni uderza艂y w te pot臋偶ne struny lasu i rozbrzmiewa艂y dziwnie pi臋kn膮 i s艂odk膮 melodi膮, kt贸ra mi osnuwa艂a dusz臋 i rozprasza艂a j膮 po lesie.
Jaki艣 艂agodny, ciep艂y wiatr przeciska艂 si臋 przez korony, 偶e dr偶e膰 i chwia膰 si臋 pocz臋艂y cicho, a te czarno艣ci dziwne i niepokoj膮ce, kt贸re le偶a艂y pod konarami roz艂o偶ystych 艣wierk贸w, falowa艂y niby twardy rytm w tej czarodziejskiej symfonii le艣nej.
Zatrz膮s艂em si臋, bo ostra gama 艣piewu nadbieg艂a, niby brutalny, zimny strumie艅 lutego 艣wiat艂a, i zak艂贸ci艂a t臋 艣wi臋t膮 cisz臋 wrzaw膮 skrzecz膮c膮 i zgie艂kiem, a mnie si臋 t艂oczy艂y w m贸zgu czytane niegdy艣 s艂owa:

I s艂ysz臋 szum, i s艂ysz臋 j臋k,
Drgaj膮ce s艂ysz膮 g艂osy;
I w sercu mam z艂owieszczy l臋k,
A oczy pe艂ne rosy.

Kompania odpoczywa艂a zaraz za lasem; poszli艣my ju偶 razem do Studzianny.
Stan臋li艣my tam na 贸sm膮 rano.
Wyszed艂 po nas ksi膮dz z muzyk膮, chor膮gwiami, feretronami i po przemowie wprowadzili nas do ko艣cio艂a.

STUDZIANNA
Wioska i ko艣ci贸艂 poklasztorny, po zgromadzeniu ks. filipin贸w, w zepsutym stylu Odrodzenia. O艂tarze barokowe. Ko艣ci贸艂 o trzech nawach z wyblad艂ymi freskami na sklepieniu, widny i du偶y. W zakrystii dosy膰 ciemnej wisz膮 rz臋dami portrety ksi膮偶膮t Ko艣cio艂a i rycerstwa.

Szczeg贸lnie dwa portrety rzucaj膮 si臋 w oczy; jeden jakiego艣 purpurata , a drugi rycerza w pe艂nej zbroi i rysim p艂aszczu.
Zabudowania poklasztorne ogromne i nie藕le utrzymane, a poza nimi ogrody, obwiedzione murem wysokim.
Ogl膮dam znowu ko艣ci贸艂 i widz臋, 偶e jest z XVII stulecia, ale w XVIII by艂 z pewno艣ci膮 przyprowadzony do obecnego stanu; zna膰 to po napuszonej niesmaczno艣ci ozd贸b. Co mnie dra偶ni prawie w ka偶dym prowincjonalnym ko艣ciele, a w szczeg贸lno艣ci tutaj, to rze藕by.. S膮 okropne po prostu. Istna ciesio艂ka barbarzy艅ska, wyz艂ocona i polichromowana przez eunuch贸w sztuki.
Powracam jeszcze do zakrystii.
T艂ok jest przy mensie, kupuj膮 obrazki i ksi膮偶eczki z opisem ko艣cio艂a i cudownej Matki Boskiej Studzia艅skiej, wi臋c nim si臋 przepcha艂em do portret贸w 鈥" s艂ysz臋:
鈥" Bracia i siostry, ja wam nie m贸wi臋: byd艂o jeste艣cie, trzoda, ale B贸g 艣wiadkiem, jak ma艂o lud藕mi jeste艣cie 鈥" pchacie si臋 i ci艣niecie niby stado.
Kto to m贸wi, nie widz臋 w t艂umie.
Podoba mi si臋 mniej ten portret, bo widz臋, 偶e malarz pokrywa sw膮 niemoc sztuczkami, kolory tem wypudrowanym i md艂ym i poz膮 paradn膮 purpurata, kt贸ry stoi tak, jakby si臋 kaza艂 podziwia膰 prostakom. Ca艂y spos贸b malowania efekciarski i p艂aski przypomina mi marionetki strojne we fraki i koronki, strojnisi贸w stanis艂awowskich malowanych przez uczni贸w Bacciarellego . Malarz nie rozumie ju偶 cia艂a jak za czas贸w Odrodzenia ani wyrazu i my艣li wysubtelnionej jak da Vinci, tylko ma sta艂e szablony, pod艂ug kt贸rych maluje biskupa, kr贸la, rycerza, szlachcica, tak jak ich sobie przedstawia艂 w ceremoniale, z ca艂膮 pomp膮 wystawno艣ci.
Ju偶 si臋 nie przygl膮dam temu w zbroi; wychodz臋 z ko艣cio艂a i przypatruj臋 si臋 dziadom.
Istna kopalnia brzydoty i potworno艣ci. Pi臋kny ten asor-

tyment siedzi po obu stronach przej艣cia. Naliczy艂em 32 艣lepych, kulawych, niemych, pokr臋conych. Widz臋 po sposobie wyci膮gania r膮k i pokazywania swego kalectwa, 偶e to starzy zawodowcy.
呕ebrz膮 nies艂ychanymi g艂osami, gn膮 si臋, p艂aszcz膮, j臋cz膮 cho膰by o grosik u 鈥艣siostrzyczk贸w鈥艣 i braci pobo偶nych, a ka偶dy z nich wo艂a, 偶e jest najnieszcz臋艣liwszy.
Kopalnia typ贸w, ruch贸w, r偶e艅, br贸d, j臋k贸w, spojrze艅 apostolskich, a wyraz贸w twarzy 艂otrowskich, ca艂y 艣mietnik dusz ohydnych, bo czu膰 z daleka poza t膮 maskarad膮 偶ebractwa cynizm wstr臋tny i ob艂ud臋 specjalist贸w. Tylko jeden z ca艂ej tej brudnej zgrai wydaje mi si臋 innym. Jest naprawd臋 艣lepy, a 艣piewa bez przestanku, a obok siedz膮ca baba wt贸ruje mu falsetem. Usiad艂em za t膮 par膮, aby pos艂ucha膰, co 艣piewaj膮.
Ludzi wychodzi z ko艣cio艂a coraz mniej, a m贸j dziad 艣piewa:

Czy to ju偶 koniec 艣wiata!
Syn traduje ojca, brata,
C贸rka za 艂eb matk臋 si臋ga 鈥"
Ze ci臋 piek艂o nie dosi臋ga,
Diablico!...

I dalej id膮 ju偶 tylko warianty.
鈥" Nie drzyj si臋, g艂upi, po pr贸偶nicy, nikt ju偶 nie idzie 鈥" szepn臋艂a mu kobieta, ale tak g艂o艣no, 偶e najdok艂adniej wszystko s艂ysza艂em.
Umilk艂 i zacz臋li liczy膰 pieni膮dze.
鈥" Rubel ino. Na psa taki zarobek. 艁achmytki jedne, idzie to na odpust przez grosza, kiej dziady.
Splun膮艂 pogardliwie, wyj膮艂 tabakierk臋 i rzek艂:
鈥" Za偶yj, babo, spracowa艂a艣 si臋 sielnie.
Odszed艂em, aby nie m膮ci膰 odpoczynku spracowanym.
Na placu przed ko艣cio艂em pe艂no narodu. Nadchodzi kompania ze Zwolenia, z gub. radomskiej, co艣 tysi膮c dusz; id膮 z ksi臋dzem na czele i z chor膮gwiami. Lud ros艂y i twarze intelingentne. Kobiety w chustkach okr臋conych jak zawoje, w we艂niakach i zapaskach na ramionach, granatowych w bia艂e poprzeczne pasy.
Odr贸偶niaj膮 si臋 od nas strojem, akcentem i jak膮艣 wi臋ksz膮 ruchliwo艣ci膮.
Oni poszli do ko艣cio艂a, a ja, 偶e by艂em g艂odny niezmier-

nie, je艣膰 na plac. Kapu艣niak by艂 obrzydliwy, herbata jeszcze gorsza, ale wyboru nie ma.
Wyspa艂em si臋 w ksi臋偶ym ogrodzie na murawie, w cieniu jab艂oni pokrytej zupe艂nie kwiatem i pszczo艂ami, bior膮cymi mi贸d. A偶eby si臋 cho膰 troch臋 obmy膰, id臋 do sadzaweczki, pe艂nej brudnej i zanieczyszczonej glin膮 wody. Ju偶 tam nad brzegiem my艂o si臋 dosy膰 ludzi.
Jaka艣 siostra wygarn臋艂a mas艂o na szmatk臋, ogl膮da garnek pod s艂o艅ce, a potem 艣piewnie m贸wi:
鈥" Ty mi, Naj艣wi臋tsza Panno Studzia艅ska, przebacz, co powiem, ale tego psubrata lepigarka niech jasna cholera pot艂ucze!
I wali z wielk膮, p艂aczliw膮 irytacj膮 garnek o ziemi臋.
鈥" To grzech, siostro, tak pomstowa膰 przez marn膮 glin臋 鈥" rzecze surowo brat jaki艣.
鈥" No, m贸j braciszku. Jeszcze roku nie ma, jak da艂a za niego dwudziestk臋 w W臋growie, i ju偶 feler, i ca艂y garnek na nic.
I roz偶alona, w艣r贸d 艣miechu braci, zbiera mas艂o, przeciekaj膮ce jej przez szmatk臋, i odchodzi.
Zdoby艂em miejsce przy ka艂u偶y; obok mocz膮ca nogi i czesz膮ca si臋 siostra pyta:
鈥" Brat z jakiej kompanii?
鈥" A siostra?
鈥" Ja z ciepielowskiej.
鈥" A ja ze zwole艅skiej.
鈥" To dobrze, bo w praskiej to id膮 same z艂odzieje 鈥" m贸wi z g艂臋bokim przekonaniem.
Nie wyprowadzam jej z b艂臋du, tylko myj膮c si臋 s艂ucham rozmowy dw贸ch braci siedz膮cych za mn膮. Jeden z nich powiada:
鈥" Na gruszki si臋 ma, to zbo偶a nie b臋dzie.
鈥" Brat z daleka? 鈥" pyta drugi.
鈥" Nie, zaraz spode Warszawy.
鈥" T w butach ca艂膮 drog臋?
鈥" A ca艂膮.
鈥" To偶 szkoda, braciszku.
鈥" C贸偶 to, buta b臋d臋 偶a艂owa膰, a n贸g nie! To ino szlachta boso idzie; nas sta膰 jeszcze na obucie, chocie艣ma ch艂opy 鈥" m贸wi uszczypliwie.

鈥" To i c贸偶, to偶 my i tak szlachta ze szlachty, a ty, bracie, ch艂op, to i cham.
鈥" Taki szlachcic, co go艂kiem i piechty chodzi, to u mnie stoi grosz.
鈥" I pieszo, i boso, a zawsze, m贸j bracie, co szlachcic, to szlachcic. U mnie, bracie, i obej艣cie, i delikatno艣膰, i honor sw贸j jest, a ty, bracie, gliniany, gruby cz艂owiek jeste艣.
鈥" A bracia cie艅kie ludzie jeste艣ta i delikatne, bo przypowiastka powiada:

Torba kaszy, torba m膮ki i torba s艂oniny 鈥"
Ma Podlasiak na rok ca艂y leguminy .

Szlachcic si臋 偶achn膮艂, ale ci膮gn膮艂 s艂odko:
鈥" 呕eby ty, bracie, nie by艂 ordynarny cz艂owiek, to by tego nie m贸wi艂, co g艂upie powiedzia艂y, ale zna膰, co kiedy艣my w艂adali, to wy jeszcze chodzili na ba艂yku i baty brali, m贸j bracie.
鈥" A jest taka druga przypowiastka:

Szlachta zagonowa: jeden kradnie, drugi chowa.

鈥" Ot, cham jeste艣, czysty cham, m贸j bracie!... I odszed艂 nie trac膮c spokoju.
Masy okolicznych ch艂op贸w, w niezmiernie barwnych strojach, kr臋ci艂y si臋 pomi臋dzy naszymi bra膰mi. Kobiety ca艂e na czerwono, a ch艂opi w bia艂ych kapotach samodzia艂owych, czerwonych spodniach i spencerkach, w kapeluszach niby garnczki do mleka, przewr贸cone dnem do g贸ry i obwiedzione galonem podw贸jnym lub aksamitk膮.
Kiedy tak si臋 przypatruj臋 tym ludziom, przyst臋puje do mnie jaki艣 m艂ody, mo偶e osiemnastoletni ch艂opak, w bluzce, s艂omianym kapeluszu i perskich pantoflach na nogach, i pyta:
鈥" Brat z Warszawy? 鈥" Tak.
Widz臋 艂adn膮, cherubinowo u艂o偶on膮 twarz tego braciszka.

鈥" Nie wie brat, przez kogo erygowany ten klasztor?
鈥" Ju偶ci, 偶e nie wiem.
Nie odzywa si臋, tylko z sykiem bolesnym siada, 艣ci膮ga pantofle, wyjmuje flaszeczk臋 i zaczyna ok艂ada膰 swoje popuch艂e i poobcierane nogi wod膮 gulardow膮.
鈥" Nie dojdzie brat do Cz臋stochowy 鈥" m贸wi臋 ze wsp贸艂czuciem.
鈥" Dojd臋. Matka Boska mi pomo偶e i cho膰by na czworakach, to dojd臋 鈥" odpowiada z jakim艣 tkliwie seraficznym u艣miechem.
Maskuje spryt naiwno艣ci膮 i wygl膮da na typowego 鈥艣mamisynka鈥艣, wi臋c nie bardzo wierz臋 w jego szczero艣膰.
Id臋 do woal贸w, siedz膮cych pod parkanem. W dw贸ch trzecich s膮 ods艂onione, bo 鈥艣Melancholia鈥艣 nie zdj臋艂a zas艂ony.
Bardzo mi艂e i sympatyczne twarze.
Umawiamy si臋 wyj艣膰 razem przed kompani膮, bo czeka nas droga czteromilowa do noclegu, a ju偶 jest godzina druga po po艂udniu.
I wyruszamy wkr贸tce jeszcze lepszymi piaskami.
Za Studziann膮 okolica zmienia si臋 gwa艂townie. Idziemy wydmami, poros艂ymi janowcem i n臋dznymi ja艂owcami. Jest miejscami troch臋 偶yta, ale nad wyraz marne. Horyzont zamykaj膮 g贸ry, 偶贸艂c膮ce si臋 szczerym piaskiem. Stoj膮 niby 艂yse, odarte z w艂os贸w przez wichry czerepy i tylko jakie艣 kosmyki, strz臋py drzew okalaj膮 od do艂u te wydmy.
Nigdzie ani wsi, ani ludzi, pustka smutna i brzydka.
Uszli艣my wiorst kilka i spostrzegamy po tumanach kurzu, 偶e kompania niedaleko za nami. Szli艣my ze zdwojon膮 si艂膮, ale tamci nadp艂ywali niby lawin膮 i zaleli nas w jakim艣 rzadkim sosnowym lesie, i przep艂yn臋li jak chmura. Pop臋dzili艣my ich znowu o par臋 wiorst na spoczynku.
Szukamy mleka i chleba, znajdujemy wreszcie, lecz ch艂op sprzeda膰 nie chce.
鈥" Baby ni ma, bo jo wim, przeda膰 czy nie przeda膰? baba by warcza艂a.
Chc臋 mu z g贸ry p艂aci膰, bo wiem, 偶e niejedni obawiaj膮 si臋 tego 鈥艣B贸g zap艂a膰鈥艣.
鈥" Nigdywa mlika nie przedawali, to i nie wima, po

wiela 鈥" pogaduje, a drapie si臋 po rozczochranym 艂bie i spluwa raz po raz.
Sko艅czy艂o si臋 na tym, 偶e 鈥艣Sprzeczno艣膰鈥艣 wyci膮gn臋艂a z szafki dzie偶臋 z mlekiem i dalej偶e... ale pi膰 nie by艂o czym, i panie musia艂y wzi膮膰 si臋 do mycia kubk贸w wisz膮cych we dwa rz臋dy na 艣cianie, ale straszliwie brudnych. Wreszcie pokazuje si臋, 偶e tego mleka jest zaledwie kwarta, a i chleba brak. Mleka nie chce ch艂op za nic przynie艣膰 wi臋cej; chleba przyni贸s艂 bochen, ale nowa scena: nie ma czym odwa偶y膰, na pr贸偶no mu chc臋 zap艂aci膰 cho膰by za wszystko, byle ukraja艂 kawa艂ek. Pos艂a艂 jakiego艣 ch艂opaka na wie艣 po偶yczy膰 wagi i m贸wi spokojnie:
鈥" Ukrzywdzi膰 ani by膰 ukrzywdzonym nie chc臋 鈥" i trzyma bochenek w gar艣ci.
Czekamy radzi nieradzi, cho膰 widzimy, 偶e kompania odchodzi. Po jakim takim po偶ywieniu pytam si臋:
鈥" Ile drogi do ko艣cio艂a najbli偶szego? 鈥" bo艣my do wszystkich spotykanych po drodze albo le偶膮cych w promieniu jakiej wiorsty lub dw贸ch wst臋powali uroczy艣cie.
鈥" Bandzie wiorsta z czem艣...
Jake艣my zacz臋li i艣膰 t臋 wiorst臋 鈥艣z czem艣鈥艣, to by艂y dobre cztery piaskami.
Wst膮pili艣my do tego ko艣cio艂ka drewnianego i niezmiernie typowo-ch艂opskiego i po jakim艣 p贸艂godzinnym odpoczynku ruszamy do Konie.
Mamy podobno wiorst sze艣膰 i 鈥艣oho!鈥艣 Piaski, piaski, piaski i kamyczki czu膰 opoczy艅skie, co to pod艂ug przys艂owia: 鈥艣Opoczy艅skie kraje, korzec kop臋, kopa korzec daje鈥艣. Stwierdzam to na ka偶dym zagonie lichych zb贸偶, a pomimo to wsie znacz膮 si臋 g臋sto d艂ugimi liniami sad贸w wi艣niowych.
Ci臋偶ka bardzo droga i pragnienie zaczyna pali膰, a wody nigdzie ani kropli.
Potykamy si臋 co chwila, bo kamyczk贸w ostrych jak krzemienie 鈥" miriady. Woale co chwila dyskretnie wytrz膮saj膮 piasek z pantofli i widz臋, 偶e niezmiernie cierpi膮 z powodu tych kamieni i pragnienia.
Zostali艣my znowu na ostatku, nawet za wozami, bo si艂 ju偶 by艂o coraz mniej.

Przechodz膮c poprzecznie wie艣 jak膮艣 szukam mleka 鈥" nie ma, wody wreszcie 鈥" nie ma. Kompania przed nami wszystko wypi艂a, a studnia, jedyna na ca艂膮 wie艣, jest gdzie艣 w polu. Ha! trudno, dojdziemy przecie偶 kiedy艣 do wody, ale czuj臋 z pewn膮 trwog膮, 偶e ka偶dy ruch zaczyna mi sprawia膰 b贸l coraz przykrzejszy, a w dodatku okolica tak brzydka, 偶e rozpacz.
Idziemy wreszcie jakim艣 p艂askowzg贸rzem, gdzie i drogi twardsze, i zbo偶a 艂adniejsze, i krajobraz wi臋cej urozmaicony. Pytamy si臋 艂adnych i bardzo czysto odzianych dzieci, kt贸re pokl臋ka艂y przy drodze i z艂o偶onymi jak do modlitwy r臋koma i spojrzeniem 偶ebrz膮.
鈥" Jak daleko do Konie?
鈥" O ha艅! 鈥" m贸wi膮 wskazuj膮c las, czerniej膮cy w odleg艂o艣ci jakich wiorst pi臋ciu.
Spojrzeli艣my tylko na siebie rozpaczliwie i idziemy, s艂odz膮c t臋 gorycz i zm臋czenie pot臋偶ne cukierkami, kt贸re jedna z 鈥艣si贸str鈥艣 mia艂a przy sobie, i ma艂膮 sprzeczk膮, bo 鈥艣Sprzeczno艣膰鈥艣 koniecznie mi chcia艂a dowie艣膰, 偶e koniczyna, kt贸rej ogromny kawa艂 zieleni艂 si臋 bujnie na stoku, jest grochem, a je偶eli nie, to z pewno艣ci膮 gryk膮.
G艂贸d i pragnienie oszukiwali艣my w ten spos贸b, ale zm臋czenie nie da艂o si臋 st艂umi膰.
Odpoczywamy co p贸艂 wiorsty, bo 鈥艣Melancholia鈥艣 zaledwie trzyma si臋 na nogach. Przez woal dopatruj臋 jej bolesnego zaci臋cia ust i wysi艂ku ostatecznego.
A tu i s艂o艅ce ju偶 zachodzi, stan臋艂o nad cudownie mi臋kko faluj膮c膮 lini膮 wzg贸rz lesistych, rozpali艂o si臋 do czerwono艣ci i bezrz臋s膮, ogromn膮 kul膮 zapada, prawie wida膰, jak leci, a g艂臋bokie doliny przed nami pe艂ne s膮 mgie艂 per艂owob艂臋kitnych; purpura zachodu przesyca je zwolna, 偶e robi膮 si臋 liliowymi, a potem maj膮 ton heliotropu o bia艂awym obrze偶u. Zbo偶a i drzewa stoj膮 bez ruchu, cicho艣膰 wy艂ania si臋 z mrok贸w i zdaje si臋 snu膰 roz艂ogami i rozpyla膰 w coraz g艂臋bsze milczenie. I tak膮 powag膮 zadumy melancholijnej obleka si臋 艣wiat, i jest tak pi臋knie, 偶e tylko usi膮艣膰, . patrze膰 i wzdycha膰.
A potem zwolna m膮ci si臋 wszystko, ga艣nie, rozszerza, p艂aszczy, rozlewa w cieniach i coraz to jaki艣 kawa艂ek lasu, g贸ra, grupa drzew odrywa si臋 i zapada w nocy, i wieje

ch艂odem. Noc si臋 robi, a my wci膮偶 idziemy polami, cisz膮 i t膮 niesko艅czon膮, bielej膮c膮 w mrokach drog膮.
Czuj臋 si臋 tak wyczerpany, 偶e gdyby nie 鈥艣Melancholia鈥艣, kt贸ra idzie naprz贸d ju偶 prawie nieprzytomna z wysi艂ku, to bym si臋 po艂o偶y艂 na drodze i zosta艂.
Doszli艣my wreszcie do tych Konic.
Kilkana艣cie cha艂up wioski pomie艣ci艂o zaledwie cz臋艣膰 ludzi i woz贸w, reszta rozsypa艂a si臋 po wsiach s膮siednich. Rozpacz nas ogarnia, bo nie znajdujemy swoich woz贸w i reszty towarzystwa. Gdzie szuka膰? i sk膮d wzi膮膰 si艂? Woale m贸wi膮, 偶e cho膰by w rowie, to si臋 prze艣pi膮, ale ju偶 dalej i艣膰 nie mog膮. Znalaz艂em w najbli偶szej wiosce jak膮艣 mniej zapchan膮 izb臋 dla nich i ledwiem nam贸wi艂, 偶e tam posz艂y. Stoj臋 przed cha艂up膮 i my艣l臋. Dok膮d tu i艣膰, bo stodo艂y, chlewy i podw贸rka zawalone 艣pi膮cymi pokotem?
鈥" Bo偶e! 鈥" my艣l臋 sobie, spostrzeg艂szy obok drogi kawa艂 piaszczystego pola. 鈥" Bo偶e! jak偶e ja by艂em g艂upio cywilizowany! 鈥" i 艣ci膮gam buty, bo mi dolega艂y okropnie, k艂ad臋 si臋 w bru藕dzie i po minucie ju偶 艣pi臋 zapominaj膮c o wszystkim.
Obudzi艂em si臋 o 艣wicie, w sam膮 por臋.
By艂em na p贸艂 skostnia艂y i odurzony powietrzem, nie mog艂em si臋 podnie艣膰 z oci臋偶enia ani oddycha膰 z jakiego艣 okropnego b贸lu p艂uc. Zwlok艂em si臋 jednak, bo ju偶 wszyscy nasi 艣ci膮gali si臋 pod krzy偶em; zreszt膮 nie mog艂em chorowa膰, skoro sobie postanowi艂em doj艣膰 pomimo wszystkiego.
To polami, to lasami, i znowu szli艣my z coraz wi臋kszym rozmachem si艂y wewn臋trznej, z coraz wi臋kszym zaparciem.
S艂o艅ce pali艂o, kurz zapiera艂 piersi, zm臋czenie obci膮偶a艂o wszystkie cz艂onki, trudy obdziera艂y wprost z cia艂a, ale we wszystkich oczach i sercach ja艣nia艂a coraz wi臋cej 鈥" Cz臋stochowa.
Jeszcze nas rozdziela艂y g贸ry, rzeki, pustki pe艂ne piask贸w, drogi okropne, skwary, a ona coraz wi臋cej zajmowa艂a miejsca w duszach, coraz wi臋cej je rozp艂omienia艂a. Szed艂em razem z tym t艂umem, bo mi z nim by艂o i艣膰 coraz lepiej, bom coraz wi臋cej si臋 z nim rozumia艂 i jedno-

czy艂, a zapomina艂 o reszcie 艣wiata. Mia艂em woko艂o siebie tyle do widzenia, tyle do s艂yszenia i wyczuwania, 偶e nie podobna by艂oby my艣le膰 o czym innym.

WIELKA-WOLA
Du偶y ko艣ci贸艂 poklasztorny. Za drzwiami, kutymi r臋cznie w barokowe arabeski, cmentarz obwiedziony arkad膮 p prostych, ch艂opskich s艂upach, a pod ni膮 stacje M臋ki Pa艅skiej, malowane jaskrawo. Dzie艂o mistrza, kt贸rego specjalno艣ci膮 by艂o pewnie ozdabianie malowanymi kwiatami i smokami skrzynek ch艂opskich.
Na cmentarzu kilkana艣cie kamiennych i 偶elaznych nagrobk贸w.
Na jednym z nich napis wypuk艂y:

Chocia偶 czyny wielkimi 艣wiata nie zadziwia艂,
By艂 wy偶szym 鈥" Uszcz臋艣liwia艂.

W ko艣ciele, widnym i utrzymanym porz膮dnie, pe艂no z艂oce艅 poczernia艂ych, rze藕b monstrualnych w o艂tarzach, portret贸w i tablic nagrobkowych na 艣cianach. Zmanierowany, podryguj膮cy jakby styl barokowy panuje niepodzielnie.
Po. mszy lud zaleg艂 ca艂y cmentarz i wielki plac piaszczysty przed ko艣cio艂em.
S艂o艅ce pra偶y coraz lepiej, ale ju偶 dzisiaj niewiele kto zwa偶a艂 na to, tylko 艣pi膮, jedz膮, odpoczywaj膮 w tym piasku pod jego promieniami.
Poch艂on膮艂em w straganie za ca艂e dwana艣cie groszy dwie szklanki czego艣, co nazywano kaw膮, i my艣l臋 o spaniu, ale 偶e si臋 spotka艂em z woalami, da艂em spok贸j. Panie zaj臋艂y chwilowo kwater臋 u 艂yczka jakiego艣 i s膮 zaj臋te gotowaniem kakao i cz臋艣ciowym wy艂adunkiem prowiant贸w.
Jezu!... Nie wiedzia艂em, 偶e mo偶ebne jest takie aprowidowanie. .
Mnie, com opr贸cz walizki i tego, co na sobie, nic nie mia艂, zimno si臋 robi艂o na widok kosz贸w, waliz, t艂omok贸w, jakimi by艂 aprowidowany w贸z nale偶膮cy do tych pa艅. Ca艂y czar by prysn膮艂, gdybym wl贸k艂 za sob膮 te masy cywilizowanych uzupe艂nie艅. Pomimo tego kakao pi艂em z przyjemno艣ci膮, pierwszy nap贸j od Warszawy o odr臋bnym smaku i przyrz膮dzony po ludzku.

Potem zjawi艂 si臋 ten seraficzny ch艂opaczek i chodzi艂 z nami.
鈥艣Melancholia鈥艣 ochrzci艂a tego ch艂opaczka mianem brata Serafina, bo nie tylko opowiada艂 o 艣wi臋tych, o s艂odyczach zakonnego i kap艂a艅skiego 偶ycia, o tych widzeniach 艣wi臋tych, jakie miewa艂 w snach: i zewn臋trzno艣ci膮 swoj膮 dope艂nia艂 s艂owa. Nosi艂 grzywk臋, ogromny r贸偶aniec na szyi, brewiarzyk pe艂en barwnych zak艂adek pod pach膮 i mia艂 pe艂n膮 kiesze艅 obrazk贸w 艣wi臋tych, modlitw i nowenn, m贸wi艂 cichym i s艂odkim g艂osem ekstatyka, spogl膮da艂 w niebo z rozczuleniem i mia艂 u艣miech i poz臋 艣wi臋tego m艂odzianka.
Panie mia艂y humor, cho膰 wygl膮da艂y jak z krzy偶a zdj臋te. Przed odej艣ciem powsta艂a wa偶na kwestia. Wozy i nieznaczna cz臋艣膰 ludzi mia艂y i艣膰 szos膮, drog膮 d艂u偶sz膮, ale lepsz膮 niepor贸wnanie, a kompania bocznymi przej艣ciami, ale kr贸tszymi 鈥" mieli艣my si臋 nazajutrz rano spotka膰 w Przedborzu. Obja艣niono mnie, 偶e ta boczna droga jest szkaradna i okolica bez interesu. Panie i ja zdecydowali艣my si臋 i艣膰 za wozami. Serafin nie da艂 si臋 nam贸wi膰.
鈥" Tam, gdzie krzy偶, tam ja id臋 鈥" powiedzia艂, wznosz膮c oczy w niebo, i poszed艂 za krzy偶em.
Gdy艣my si臋 rozchodzili z bra膰mi, poczu艂em jak膮艣 dziwn膮 przykro艣膰 i ca艂膮 drog臋 brakowa艂o mi bardzo tych 艣piew贸w, tego morza g艂贸w i tego pr膮du, kt贸ry oddzia艂ywa艂 na mnie i ci膮gn膮艂; czu艂em ch艂贸d osamotnienia i pustki, pomimo 偶e by艂o nas ze dwie艣cie os贸b.
Za 呕arnowcem, 艣wie偶o odbudowanym po spaleniu miasteczkiem, zacz臋艂a si臋 okolica coraz g贸rzystsza i lesistsza; droga sz艂a po spadkach, przecina艂a g艂臋bokie doliny i ko艂owa艂a w r贸偶ne strony.
Ko艂o Ko艂o艅ca kraj jeszcze dzikszy, g贸ry tylko zamykaj膮 horyzont, ma艂o p贸l uprawnych, tylko lasy, zaro艣la, topiele i 艂膮ki niskie, pe艂ne 艂ozin i olch, a coraz to wody wielkie, stare szyby g贸rnicze, zapad艂e i zatopione, drogi wysypane szlak膮 ostr膮 jak szk艂o.
W jakiej艣 miejscowo艣ci, kt贸rej nazwy nie pami臋tam, widzimy co艣 w rodzaju m艂yna, tylko zamiast kamieni i zbo偶a olbrzymie m艂oty poruszane wod膮 przekuwaj膮 sztaby surowca rozpalonego. Przed nami z zieleni drzew ostro si臋 rysuj膮 wysokie kominy hut.

Potem droga ju偶 biegnie rodzajem grobli, wyniesionej nieco nad poziom; z lewej strony topiel pe艂na drzew, sitowia, trzcin i wody pokrytej rdz膮 zielonaw膮, a z prawej 艂膮ki, przerzni臋te sieci膮 row贸w obros艂ych olszyn膮, i poza tym g贸ry i lasy. Dziko艣膰 surowa pi臋knem jakim艣 pierwotnym, kipi膮ca g艂osami dzikiego ptactwa i szumem tych w贸d rozlanych szeroko.
Odpoczywamy w Ko艂o艅cu, g贸rniczej osadzie.
Z trzech piec贸w czynny tylko jeden, przetapiaj膮cy rud臋 na surowiec. Ogl膮dali艣my dzi臋ki uprzejmo艣ci zarz膮dzaj膮cego ca艂膮 t臋 manipulacj臋. Wytapiaj膮 tylko 100 centnar贸w surowca na dob臋 i rud臋 kupuj膮, bo jak obja艣niono, wygodniej j膮 kupi膰 i taniej wychodzi p艂ac膮c po 20 kop. za centnar, ni偶 kopa膰 na gruntach w艂asnych, pomimo 偶e jest lepsza i o wi臋kszej wydajno艣ci surowca.
Te zabudowania i piece s膮 jak wyspy na wielkiej przestrzeni w贸d, trz臋sawisk i las贸w. Ziemia wsz臋dzie czarna i wszystko, nawet ludzie i ro艣liny s膮 jakby przesyceni rdz膮 i tym py艂em ze szlaki.
Rozpatruj膮c si臋 po r贸偶nych k膮tach, spostrzegam pod krzewami bz贸w tego suchotnika; siedzi poowijany, a matka stoi pod krzakami na p艂ocie, rwie bez i rzuca mu okwiecone ga艂臋zie na kolana, co chwila si臋 pytaj膮c:
鈥" Anto艣, dosy膰 b臋dzie?
鈥" Jeszcze troch臋, mamo! 鈥" i przyk艂ada kwiaty z lubo艣ci膮 do twarzy.
Zachwyt ma taki w oczach, 偶e si臋 cofam na palcach, aby mu nie przerwa膰.
Dziwna dusza!... d艂ugo nie mog臋 si臋 pozby膰 z m贸zgu widma tej wyn臋dznia艂ej twarzy, opromienionej szcz臋艣ciem.
Fale szemrz膮 mi u st贸p tak cicho, takimi seledynowymi koliskami si臋 rozlewaj膮, tak te bzy szeroko wydychaj膮 woni膮, a ten lekki szum, jakim szemrz膮 wody i lasy, ma taki dziwny czar, 偶e siedz臋 nad brzegiem d艂ugo i usypiam, ko艂ysany cisz膮, i p艂yn臋 gdzie艣 z tymi wodami w cieple s艂o艅ca i spokoju...
Obudzili mnie bracia dopiero, zd膮偶y艂em ledwie narwa膰 bzu i znowu艣my ci膮gn臋li dalej. Droga ma tylko nazw臋, bo nic z w艂a艣ciwo艣ci szosy nie posiada, nawet s艂up贸w wior-

stowych, szlaka pod ko艂ami woz贸w tak skrzypi piekielnie, 偶e uciekam daleko naprz贸d, aby nie s艂ysze膰.
Mamy z pi臋膰 wiorst pod sam Fa艂k贸w.
W Fa艂kowie jest przepyszna droga, wysadzona modrzewiami, i ko艣ci贸艂 bardzo stary i bardzo prosty, zwyk艂y czworobok bez najmniejszych ozd贸b architektonicznych.
Kilkana艣cie minut przystanku i dalej.
Przed samym zmrokiem dochodzimy do jakiej艣 wsi, w kt贸rej mamy nocowa膰. Dw贸r daje wszystkim koniom schronienie i nam w cz臋艣ci. Idziemy obejrze膰 ko艣ci贸艂 nowy, wystawiony przed kilkunastu laty przez w艂a艣ciciela Ko艂o艅ca, Fa艂kowa i wielu innych, pana Jakubowskiego; jest po prostu 艣liczny. Zacz膮wszy od ogrodzenia i cmentarza, pe艂nego kwiat贸w, a偶 do posadzki ko艣cielnej, wszystko znamionuje smak artystyczny.
Pierwszy raz od Warszawy spa艂em rozebrany i w 艂贸偶ku; dano mi tak膮 wspania艂膮 pierzyn臋, 偶e uton膮艂em w niej i zaspa艂em. Z przykro艣ci膮 si臋 z ni膮 rozstawa艂em.
I jake艣my si臋 znowu wszyli w lasy, tak dopiero pod Przedborzem ujrzeli pola.
Okolica bardzo malownicza, tylko ziemia licha i na ch艂opskich ziemiach zna膰 w obr贸bce gruntu najobrzydliwsz膮 tandet臋. Wsz臋dzie zbo偶a siane pod skib臋 i cho膰 to najszczersze szczerki i miejscami piaski prawie lotne, pola pokrajane w czteroskibowe zagoniki. Zbo偶a te偶 marne, wsie jakie艣 poobdzierane, brudne, i lud jaki艣 senny i milcz膮cy, a karczem dosy膰.
Pod samym Przedborzem zeszli艣my si臋 z bra膰mi. Powitaniom nie by艂o ko艅ca. I ju偶 razem weszli艣my do miasta.

PRZEDB脫RZ
Bardzo stare, bardzo niechlujne i bardzo 偶ydowskie miasto. Roz艂o偶y艂o si臋 na stokach kamienistego wzg贸rza, zbiegaj膮cego do Pilicy 鈥" i siedzi jak przekupka obdarta i brudna. G艂贸wny rynek ma bardzo stare, pi臋trowe domy, ale nic charakterystycznego, chyba troch臋 arkadowych podcieni i szereg dom贸w, kt贸rych pi臋tro niezamieszka艂e rozwala si臋 zwolna.
Na placu przed staro偶ytnym, zielonym od mch贸w ko-

艣cio艂em t艂ok okropny, bo pr贸cz naszej jest jeszcze siedem kompanij.
Dalej jak do kruchty ko艣cielnej nie mia艂em si艂 si臋 dot艂oczy膰, ledwiem 偶y艂. T臋 wczorajsz膮, blisko o艣miomilow膮 drog臋 czu艂em dopiero teraz.
Szukam nast臋pnie jakiej艣 restauracji 鈥" nie ma; znajduj臋 tylko szynk z wymalowanymi na szyldzie szlachcicami i zaproszeniem: 鈥艣Wst膮p, bracie!鈥艣
Wst膮pi艂em.
I艣cie 艣redniowieczna nora. 艢ciany ca艂e okryte scenami pohulanek i zabawy, malunki owe jaskrawe, ale jest szczero艣膰 w oddawaniu nastroj贸w pijackich.
Na jednej ze 艣cian siedzi dw贸ch z waszecia, a pomi臋dzy nimi wiersz: 鈥艣Dzie艅 dobry kolego. Ka偶 da膰 Co Dobrego. Ka偶 da膰, ale Zap艂a膰. Bo kredyt Umar艂. B贸rg nie 呕yje鈥艣, itp. i ca艂a ta starannie malowana 艣cienna poezja a偶 si臋 pstrzy od wielkich liter i znak贸w pisarskich.
Wyszli艣my w po艂udnie w najwi臋kszy upa艂. Przeszli艣my znowu Pilic臋 i p艂yniemy morzem piask贸w, ale nied艂ugo, bo zaczynaj膮 si臋 wzg贸rza, droga idzie po spiek艂ej, gliniastej ziemi. Ogromne pola rzepaku kwitn膮cego ci膮gn膮 si臋 niby pasy jaskrawo偶贸艂tej materii.
Brat Serafin, kt贸ry idzie z nami, pyta si臋 z naiwno艣ci膮 szczerego warszawiaka:
鈥" Bracie, po co to tyle maku?
Wybuchamy 艣miechem, a jaka艣 siostra ci膮gnie z艂o艣liwie:
鈥" Do kluseczk贸w, bracie, do ciasteczk贸w warszawskich.
Seraf si臋 rumieni i przyznaje, 偶e nie jest w stanie rozr贸偶ni膰 艂odygi kartofli od 偶yta. Bracia troch臋 przekpiwaj膮 z niego, ale on zaczyna znowu swoj膮 pie艣艅 zwyk艂膮 o ko艣cio艂ach, ksi臋偶ach i nabo偶e艅stwach, wi臋c si臋 skupiaj膮 ko艂o niego i id膮 w milczeniu.
S艂o艅ce leje wprost ogie艅 na nasze obna偶one g艂owy.
Bardzo 艂adn膮 okolic臋 przechodzimy. Same motywy dla malarzy krajobraz贸w.
G贸ry okr膮g艂e i wynios艂e stoj膮 w jakiej艣 s艂onecznej glorii, doliny g艂臋bokie przecinaj膮 strumienie z daleka b艂yskaj膮ce, partie las贸w, wsie poprzyczepiane do zboczy wzg贸rz, folwarki w d艂ugich przej艣ciach pomi臋dzy g贸rami 鈥" a wszystko jak morze faluj膮ce z艂otaw膮 zieleni膮 zb贸偶, po-

kryte rudawymi plamami 艣wie偶o zoranej ziemi, polami 偶贸艂tych rzepak贸w, 艣cianami bia艂ymi cha艂up i czerwieni膮 ceg艂y zabudowa艅 dworskich. Wsz臋dzie linie 艂agodne, spadki i wzniesienia spokojne i d艂ugie, profile mi臋kkie i op艂yni臋te py艂em s艂onecznym, i owiane opa艂owym powietrzem.
A po艣r贸d tego przepychu przestrzeni, wiosny i s艂o艅ca ten wielki, roz艣piewany t艂um ludzi, id膮cy z krzy偶em na czele wskro艣 wszystkiego...
Wydaje mi si臋 chwilami, 偶e te 艣piewy kszta艂tuj膮 si臋 w jakie艣 widmowe kontury, jako przejrzyste cienie ludzi, p艂yn膮 przed nami w z艂otym 艣wietle dnia jak niesko艅czony korow贸d duch贸w naszych, utkanych z materii promienistej.

WIELGOM艁YNY
Nazwisko nic nie obja艣nia, bo jest tylko jeden pierwotnie urz膮dzony m艂ynek na strudze ledwie wlek膮cej si臋 po piasku wody.
Wychodz膮 po nas ze straszliwie brz臋cz膮c膮 muzyk膮.
Ko艣ci贸艂 poklasztorny, prze艂adowany ozdobami, poczernia艂y, obwieszony przebutwia艂ymi obrazami.
W prezbiterium wisi historia malowana 艣wi臋tego Stanis艂awa Biskupa, malowana w jednym, per艂owym tonie.
Na sklepieniu i 艣cianach przez warstwy wapna przebijaj膮 si臋 barwy i kontury fresk贸w.
Zna膰, 偶e t臋dy przeszed艂 malarz-odnowiciel.
Rze藕by wcale nie parteno艅skie , ale rodzone siostrzyce potwornych, garncarskich lepianek, sprzedawanych po wiejskich folwarkach jako zabawki dla ch艂opskich dzieci.
Nied艂ugo艣my odpoczywali i poszli na noc do Silnicy, nazwanej przez braci Macoch膮, bo ch艂opi miejscowi niech臋tnie przyjmuj膮 na noc.
Udzielono nam 艂askawie kancelarii dworskiej na spanie i p臋k s艂omy.
Panie zaj臋艂y pok贸j, a ja z Serafinem sionk臋. Je艣膰 mi si臋

chcia艂o straszliwie, ale jeszcze wi臋cej odpocz膮膰; wkopa艂em si臋 ju偶 w s艂om臋, a偶 tu s艂ysz臋, 偶e ten braciszek p贸艂g艂osem zaczyna 艣piewa膰 godzinki.
Czekam, s膮dz膮c, 偶e sko艅czy przecie偶; sko艅czy艂, ale zaczyna 艣piewa膰 co innego.
Rad nierad, wynios艂em si臋 przed dom. Pospuszczane na noc z 艂a艅cuch贸w psy zacz臋艂y dociera膰 zajadle, 偶e musia艂em je kie艂bas膮 zjednywa膰. U艂agodzi艂y si臋 i pok艂ad艂y spokojnie przy mnie.
Taka cisza niezmierna panowa艂a, tak s艂owiki 艣piewa艂y w g膮szczach, bzy tak. pachnia艂y i ksi臋偶yc tak cudnie 艣wieci艂, 偶e ani my艣le膰 o spaniu.
Psy nawet nie drzema艂y, po艂yskiwa艂y 偶贸艂tawymi 艣lepiami, warcza艂y g艂ucho a przeci膮gle i z podniesionymi 艂bami le偶a艂y przy mnie.
Odesz艂o gdzie艣 zm臋czenie, b贸l n贸g, g艂贸d nawet. Napawa艂em si臋 t膮 srebrnofioletow膮 woni膮 bz贸w i czarem nocy majowej. Le偶a艂em bez ruchu ca艂e godziny, na tych trawach opylonych ros膮 i zalanych 艣wiat艂em ksi臋偶yca.
Zaczyna艂em majaczy膰 na p贸艂 sennie: wyda艂o mi si臋, 偶e te drzewa parku zaczynaj膮 drga膰, miesza膰 si臋, przyobleka膰 jakby w cia艂a, 偶e te g艂臋bie przesiane srebrem zaludniaj膮 si臋 w widma, te mg艂y, co puszy艂y si臋 nad trawami, skr臋caj膮 si臋 i otaczaj膮 te wszystkie cienie w welony powiewaj膮ce, i ca艂a ta rzesza widm, kt贸ra mi si臋 co chwila rozsypywa艂a i sp艂ywa艂a na nowo, mia艂a jakby jedn膮, w tysi膮cznych powt贸rzeniach twarz 鈥艣Melancholii鈥艣 i zaczyna i艣膰, podnosi膰 si臋 niby na wzg贸rza, schodzi膰 鈥" a te pie艣ni, com je tyle dni ju偶 s艂ucha艂, zacz臋艂y mi dzwoni膰 w m贸zgu i rozbrzmiewa膰 coraz g艂o艣niej 鈥" w ciszy.
Zdawa艂o mi si臋, 偶e i ja id臋, 偶e mijamy jakie艣 rojowisko zaledwie spostrze偶onych form i barw, s艂o艅ce to rano, to nad zachodem, i 偶e coraz szybciej p艂yn臋, p艂yn臋...
Nie mia艂em si艂 ni woli wyrwa膰 si臋 spo艣r贸d tego korowodu mar zm臋czonego m贸zgu.
Koguty zacz臋艂y pia膰 i 艣wiat m臋tnia艂; poszed艂em do sionki, psy wlok艂y si臋 za mn膮, ale nim si臋 ogrza艂em w s艂omie jako tako, trzeba by艂o wstawa膰 i i艣膰 鈥" znowu i艣膰.
Znowu 艣piewy brzmia艂y, krzy偶 czernia艂 na przedzie, a my艣my szli, mijali lasy, przechodzili wsie, 艂any zb贸偶,

strumienie i parli艣my si臋 jak jaka rozp臋tana 偶ywio艂owa si艂a do tego punktu przyci膮gania, co tkwi艂 w ka偶dym m贸zgu i w ka偶dym sercu rozrasta艂 si臋 coraz pot臋偶niej, i oddzia艂ywa艂 coraz silniej.
Ju偶 nie s艂ycha膰 by艂o gaw臋d ani 偶art贸w. Pie艣ni 艣piewano 偶arliwiej i liczniej.
Pod ka偶dym krzy偶em czo艂gano si臋 w prochu, ca艂owano nie tylko krzy偶, ale i sztachetki ogrodzenia, kamienie, kt贸re pod nim le偶a艂y.
Cia艂a znika艂y, pozostawa艂y tylko twarze w rysach i wyrazie, i oczy coraz wi臋cej p艂on膮ce gor膮czk膮. Milk艂y indywidualno艣ci i zlewa艂y si臋 z sob膮. Nie by艂o ju偶 zna膰 szlachty, ch艂op贸w, mieszczan, kobiet ani m臋偶czyzn, wszystko sp艂ywa艂o si臋 w tej jednej, rozpalonej do bia艂o艣ci, fali religijnego uniesienia.
Na odpoczynkach walili si臋 na ziemi臋 jak kloce drzewa i za pierwszym odg艂osem dzwonka ju偶 stali gotowi, ju偶 szli i zaczynali 艣piewa膰.
Wi臋kszo艣膰 偶yje suchym chlebem, kt贸ry sobie d藕wiga na plecach, a nikt nie dba, czy jad艂, czy spa艂, czy jest chory, czy upa艂 lub zimno 鈥" tylko pada, podnosi si臋 i idzie z coraz wi臋kszym nat臋偶eniem.
Notuj膮c te s艂owa czuj臋, 偶e w tej samej orbicie kr膮偶臋, 偶e ulegam przyci膮ganiu tego samego centrum. Sypiam pod tym dobrym s艂o艅cem, jadam, co. jest, je艣li jest, id臋 jak wszyscy, 艣piewam, cz臋艣ciej s艂ucham i patrz臋. Pytaj膮 鈥" odpowiadam. 呕膮daj膮 czego 鈥" daj臋, je艣li mam. Nie jem nic wi臋cej i nie pij臋 nad chleb i herbat臋. A nie mam tego, to nie id臋 szuka膰 po cha艂upach, bo wiem, 偶e ta siostra, co obok, ten brat, co przede mn膮, i ci wszyscy doko艂a, kt贸rych przyjazne spojrzenia cz臋sto odczuwam, po艣piesz膮 mi z kromk膮 w imi臋 braterstwa.
Da艂em si臋 porwa膰 strumieniowi i p艂yn臋 鈥" dok膮d?... nie pytam, bo mi jest dobrze. Czuj臋, jakbym si臋 coraz wi臋cej zrasta艂 z nimi. Wchodz臋 w jakie艣 ciep艂e, mistyczne powinowactwo z tymi duszami, zaczynam czu膰 tak samo, tj. rzeczy najprostsze. Przyjemno艣膰 ruchu, oddychanie swobodne powietrzem czystym, zadowolenie odpoczynku pod go艂ym niebem, zwierz臋c膮 rozkosz najedzenia si臋 byle czym 鈥" i ten sam dreszcz dziwny na widok ksi臋偶y, ko艣cio艂贸w, pi臋k-

nych ceremonia艂贸w, z艂oce艅 鈥" i tak samo 艂zy zalewaj膮 mi twarz i spazm rozczulenia skr臋ca mi serce, gdy us艂ysz臋 powa偶ny g艂os organ贸w, gdy mnie owionie mroczny ch艂贸d 艣wi膮ty艅, gdy ksi臋偶a u偶ywaj膮 w przemowach pewnych pobudliwych wyra偶e艅: 鈥艣B贸g... kara... cnota... piek艂o... Amen...鈥艣 i m贸wi膮 to patetycznymi g艂osami.
Zm臋czenie i jednostajno艣膰 odbieranych wra偶e艅 tak przyt臋pia moj膮 wra偶liwo艣膰, 偶e ju偶 wielu rzeczy nie mog臋 sobie uzmys艂owi膰, o wielu zapominam i dla wielu oboj臋tniej臋. Tak si臋 zm臋czy艂em, 偶e jest mi dobrze z tym, i偶 mnie nikt nie zna i nie pyta o to, 偶e jestem niczym, jednostk膮, bratem, cyfr膮 og贸lnej liczby pielgrzym贸w, a nie 偶adnym panem N lub X, kt贸ry si臋 nie mo偶e pokaza膰 bez maski jakiej takiej, ucywilizowanej braci.
Nie jestem nawet wol膮, jestem tylko pewn膮 sum膮 mi臋艣ni, wprawionych w ruch i zautomatyzowanych, z nat臋偶on膮 ustawicznie czuciowo艣ci膮. Jestem tylko t臋tnem jednym tego serca, co ma przesz艂o cztery tysi膮ce g艂贸w. Nikt tu nie ma maski, nawet imienia.
Kog贸偶 tu mo偶na ol艣ni膰 i czym... wobec hipnozy, jak膮 wywiera cel podr贸偶y? B臋d臋 chory, to mnie wsadz膮 na w贸z i powioz膮. B臋d臋 biedny, to bez ta艅cz膮cej filantropii nakarmi膮 mnie, zbior膮 wytartych groszak贸w i dadz膮 鈥" i prosto to zrobi膮, i szczerze. Umr臋 鈥" to mi na jakim przydro偶nym cmentarzu, gdzie tyle brz贸z zielonych, tyle 艣wiegotu ptactwa, usypi膮 mogi艂臋, pokryj膮 darni膮, zasadz膮 wierzb臋 p艂acz膮c膮 i 鈥" p贸jd膮 鈥" a o ka偶dej wio艣nie, gdy t臋dy przechodzi膰 b臋d膮, rzuc膮 ga艂膮藕 tarniny lub p臋k sasanek le艣nych, i b臋d臋 sobie spa艂 cicho i marzy艂 s艂odko do niesko艅czono艣ci, a 偶y艂 w ich sercach i pami臋ci d艂u偶ej ni偶 tam 鈥" na targowicy 艣wiata.
I zapominam chwilami, kto jestem, i wydaje mi si臋, 偶e zawsze tak 偶y艂em i zawsze 偶y膰 b臋d臋.
Czy偶 szcz臋艣cie nie jest spokojem?... nie kontemplacj膮, nie mg艂膮 srebrzyst膮, w kt贸rej si臋 zwolna cz艂owiek pogr膮偶a i zapomina o wszystkim, i pozwala si臋 oboj臋tnie nie艣膰 falom losu, gdzie si臋 im podoba?...
艁api臋 si臋 na sentymentalizmie i m贸wi臋 ju偶 trze藕wo.
Basta.

CIEL臉TNIKI
Male艅ka wioska z ko艣cio艂em. Odpoczynek. Chleb i mleko wr贸ci艂y troch臋 si艂, herbata na plebanii 鈥" animuszu.
Doko艅czony ko艣ci贸艂 czerwieni si臋 i strzela w g贸r臋 gotykiem. Postawiono go z dwugroszowych sk艂adek, jakie niezmordowanie miejscowy proboszcz od lat dwunastu zbiera od pielgrzymuj膮cych, bo parafijka uboga i bardzo ma艂a.
Na cmentarzu stoi lipa-olbrzym, kilkusetletnia. Ch艂opi z jak膮艣 czci膮 spogl膮dali na ni膮 i szeptali:
鈥" Laboga! Wielgolud!...
Ze starego ko艣cio艂a przeniesione portrety rycerstwa i matron 艂adnie ubieraj膮 sie艅 plebanii. Patrz膮 dumnie ci w stal zakuci i te niewiasty w robronach na stadko kurcz膮t, k膮pi膮cych si臋 w piasku, i na t艂umy roj膮cych si臋 tak swobodnie obok nich.
Wychodzimy o dziesi膮tej. S艂o艅ce pra偶y jak w lipcu.

D膭BROWA
Prze艣liczna miejscowo艣膰. Ko艣ci贸艂 ma tyle r贸偶nostylowych przystawek, 偶e 偶adna nie nadaje mu charakteru specjalnego, ale wewn膮trz jest bardzo 艂adny i niezmiernie starannie utrzymany. Rze藕by s膮 nawet zno艣ne.
Pod ch贸rem p艂askorze藕by nagrobkowe z XVII i XVIII stulecia, niezmiernie twarde w wyrobie, a na 艣cianie w bocznej kruchcie napis, g艂osz膮cy, 偶e ko艣ci贸艂 doprowadzony zosta艂 do obecnego stanu kosztem rodzin: Scheibler贸w i Herbst贸w, na kt贸rych intencj臋 prosi si臋 wiernych
o zm贸wienie modlitwy. Na cmentarzu przepyszny trawnik
i stacje M臋ki Chrystusowej, bardzo 艂adne.
Widz臋, 偶e przy jakiej艣 rze藕bie stoj膮cej pod ko艣cio艂em pe艂no ludzi. Ogl膮daj膮 j膮 ze skupieniem pobo偶nym i maj膮 pewn膮 trwo偶no艣膰 w twarzach i przyciszonych g艂osach.
Ogl膮dam j膮. Jest to rze藕ba zupe艂nie charakteru 艣wieckiego z epoki Ludwika XV, sielanka kamienna a la Watteau . Jaki艣 margrabia w koronkach, w stroju paradnym,

i jaka艣 dama, z w艂osami spi臋trzonymi a la Pompadour , siedz膮 na trawie i widocznie szepcz膮 czu艂ostkowe i s艂odkie s艂贸wka, flirtuj膮c na spos贸b XVIII wieku. Wida膰 w nich ras臋 strojnisi贸w znudzonych i wytwornych. Ca艂o艣膰 banalna jako wyraz i wykonanie i poprzegryzana przez deszcz i mrozy. Kamie艅 si臋 艂upie i odpada, w szczelinach bioder ro艣nie trawa. Sk膮d si臋 wzi臋艂a tutaj ta rze藕ba, nikt nie umie obja艣ni膰; obja艣nia mnie tylko legenda nast臋puj膮ca, s艂yszana na miejscu od jakiej艣 siostry:
鈥" 鈥艣To by艂o dawno temu. Mia艂a jedna matka dwoje dzieci, ch艂opca i dziewczyn臋, lubi艂a si臋 ona napija膰 troch臋, z kumami rajcowa膰, po s膮siadkach chodzi膰, a dzieciska co chcia艂y, to robi艂y 鈥" i 偶e by艂y rozpustne i szk贸dniki, nie dziwota, przy takiej matce. Raz napi艂a si臋 lepiej, przylata do cha艂upy 鈥" dzieci nie ma; w par臋 pacirzy przychodz膮, a 偶e pijany cz艂owiek je przez rozumu, i una si臋 rozezli艂a kiej suka, za kijanek wziena i pra膰 dzieci 鈥" spra艂a dziewuch臋, 偶e ino zipa艂a 鈥" i do ch艂opaka. Ch艂opak nie do艂 si臋, za o偶贸g chyci艂 i w 艂eb matk臋. Rozw艣ciekli艂a si臋 barzej, jak nie trzo艣nie go bez pysk, a ch艂opak ino fajt. Kobit臋 ju偶 ca艂kiem rozebra艂a gorza艂ka, 偶e se siad艂a i lamentuje, i wyrzeka: 鈥艣A bodajsta pozdych艂y, a bodajsta skaminia艂y 鈥" kiejsta takie!...鈥艣 Ino to rzek艂a, a widzi, co dzieci, co si臋 do siebie tuli艂y i chlipa艂y z bolenia 鈥" czerniej膮 jako艣 i siedz膮 kiej zdr臋twia艂e, 艣lipki stan臋艂y im ko艂em, a 艂zy kiej te per艂y tocz膮 si臋 po p贸likach. Kobite strach otrze藕wi艂, skoczy艂a do nich, a dzieci ju偶 zimne kiej kamienie, a ino tymi ozwartymi oczyma 艂zy si臋 lej膮 i lej膮. Narobi艂a lamentu, zeszli si臋 ludzie, przyszed艂 i ksi膮dz, przywie藕li potem znaj膮cego, co umia艂 od偶egnywa膰, i nic. Dzieci skaminia艂y. Nie pogrze藕li ich, bo jak tu grze艣膰 w zimi kaminie, co ci臋giem p艂acz膮?... Postawili pod ko艣cio艂em. Matka a偶 si臋 psu艂a z 偶a艂o艣ci, nie jad艂a, nie spa艂a, ino siedzia艂a dniami i nocami, . a czeka艂a, rych艂o si臋 te kochane odmienia. Przesz艂y lata 鈥" nic. Co si臋 wymodli艂a, co wyp艂aka艂a, co mszy kupi艂a na te intencje!... Prosi艂a si臋 ju偶 Pana Boga o 艣mier膰, ale 艣mier膰 nie przychodzi艂a. Posz艂a jednego razu na r臋cach

i kolanach do Cz臋stochowy i tak prosi艂a, 偶e Matka Boska ulitowa艂a si臋 i przemieni艂a j膮 na brz贸zk臋, co zaraz wyros艂a w tym do艂ku, przemi臋k艂ym od p艂akania dzieci艅skiego, 偶eby mog艂a przy nich by膰 ci臋giem i cho膰 ga艂膮zkami s艂onic od s艂o艅ca i plusku, a potem 艂zy si臋 przesta艂y la膰 i brz贸zka usch艂a. Pan Jezus wine przekle艅stwa darowa艂 i wzion j膮 do swoi chwa艂y razem z dzieciarni...鈥艣

艢W. ANNA POD PRZYROWEM
Sze艣膰 wiorst od D膮browy przeszli艣my bardzo pr臋dko, bo drog膮, lasem i 艂膮kami, obsadzon膮 po obu stronach drzewami.
Przed ko艣cio艂em 艣cisk i ruch ogromny, bo zaraz za nami nadci膮gn臋艂a kompania 艂owicka, i z innych stron by艂o ju偶 kilka. 艁owiczaki, lud ros艂y i pi臋kny, zna膰 w twarzach i ubraniach zamo偶no艣膰 dawn膮. Kostiumy maj膮 wspania艂e. Kobiety zupe艂nie 艂adne, pstrz膮 si臋 mi臋dzy nasz膮 szarzyzn膮 niby maki, ca艂e pasowo ubrane, wszystkie w trzewikach sznurowanych czerwonymi tasiemkami, koralach i z chustkami bia艂ymi w r臋ku. M臋偶czy藕ni w spodniach czerwonych w pasy poprzeczne bia艂e, 偶贸艂te i zielone. Kapotki granatowe, obwiedzione sznurkami czerwonymi, kapelusze 艣piczaste, czerwone wst膮偶eczki u koszul.
Ko艣ci贸艂 du偶y i 艂adny. Kaplica 艢w. Anny 艣liczna, utrzymana wewn膮trz w najczystszym barokowym stylu. Wielki o艂tarz wspania艂y.
Do wn臋trza klasztoru i艣膰 nie mo偶na, bo go zamieszkuje jeszcze 10 si贸str ze zgromadzenia pp. dominikanek.
Wychodzimy o 3 po po艂udniu i mamy jeszcze zrobi膰 do noclegu 31 wiorst do Mstowa.
Ten przedostatni dzie艅 czuj膮 wszyscy ogromnie.
O艂贸wka trzyma膰 nie mog臋 w r臋ku, bo gdy tylko usi膮d臋, sen mnie 艂apie nieprzeparcie, a je艣li nie, to czuj臋 si臋 tak rozbitym, tak zmieszanym wewn臋trznie, 偶e nie mog臋 wyci膮gn膮膰 z siebie ani jednej my艣li, ani zdania lub obrazu. Spa艂bym tylko.
Zaczynamy owe 31 wiorst olbrzymi膮, topolow膮 alej膮, w po艂owie wyrwan膮 i le偶膮c膮 na ziemi. Burza t臋dy przesz艂a

i rozrzuci艂a, jak szczapy, te olbrzymy. Potem las jaki艣, piaski, wsie, pustki i znowu da capo to samo.
Cho膰 nas trzymaj膮 te 艣piewy gromady, zawsze jednakowo brzmi膮ce, i ci膮gnie ta jaka艣 si艂a wprost rozp臋du, pozostajemy za kompani膮 coraz dalej.
Przez jak膮艣 godzin臋 widzimy j膮 jeszcze, majaczy nam tylko, bo idziemy na p贸艂 przytomni.
Woale zacinaj膮 usta i zdaj膮 si臋 spojrzeniami przyczepia膰 do tych coraz odleglejszych sylwetek, i wlec si臋 ostatkami nerw贸w.
Dogoni艂a nas 艂owicka, potem przesz艂a zwoli艅ska 鈥" i d艂ugo, niby chmura granatowa, wisi przed nami i znika. Nadp艂yn臋艂a ciepielowska i jeszcze kilka drobnych, i przep艂yn臋艂y, a my艣my si臋 wlekli jak osad tego ludzkiego potoku, co z tak膮 si艂膮 p艂yn膮艂 naprz贸d.
Wyda艂o mi si臋, 偶e coraz to pogr膮偶amy si臋 g艂臋biej w jakiej艣 szarzy藕nie, spychani przez mocniejszych.
Zaraz za lasem pytamy: jak daleko do Mstowa? Powiadaj膮, 偶e sze艣膰 wiorst.
Uszli艣my 偶e sze艣膰 i pytamy znowu: m贸wi膮, 偶e b臋dzie o艣m. Wi臋c si臋 ju偶 nie pytamy nikogo wi臋cej. Spotykamy w jakiej艣 wsi ludnej 艁owiczak贸w, ju偶 porozk艂adanych na nocleg. Jedna z kobiet, siedz膮cych przy drodze, radzi 鈥艣Melancholii鈥艣:
鈥" Niech siostra zezuj膮 te trypki i boso p贸jd膮, b臋dzie lekcij.
鈥" I uny same ju偶 z艂a偶膮!... 鈥" dorzuca ch艂op jaki艣, widz膮c strz臋py tych pantofli.
Nie gniewa ju偶 艣miech, jakim wybuchaj膮, wchodzimy za wsi膮 w step jaki艣 pe艂en piask贸w i kamieni.
Wiatr si臋 zerwa艂 ogromny i tym lotnym piaskiem bi艂 nam w twarze.
Noc zapada艂a, ale jaka艣 brudna, a te nagie, pozbawione ro艣linno艣ci wzg贸rza kamieniste i pustka wia艂y smutkiem.
Nie by艂o gwiazd ani ksi臋偶yca, tylko ten odm臋t szarzyzny sk艂臋bionej doko艂a.
Druty telegraficzne, targane wichur膮, j臋cza艂y 偶a艂o艣nie nad nami.

Milczeli艣my 鈥"' id膮c w wyczerpaniu ostatecznym.
Nie spotykali艣my ani wsi, ani ludzi. Czasami si臋 nam wydawa艂o, 偶e z wichrem nadlatuj膮 echa 艣piew贸w, 偶e ju偶 widzimy 艣wiate艂ka siedzib ludzkich, 偶e dostrzegamy sylwetki braci. Nic z tego nie by艂o. Wiatr tylko prze艣wistywa艂, p臋dzi艂 ob艂oki kurzawy i kuropatwy zwo艂ywa艂y si臋 po polach.
Nogi mia艂em pokaleczone, a tu co krok stos drobnych a ostrych kamieni i ta pustka bez ko艅ca, i w艣ciek艂o艣膰 niema wobec w艂asnej niemocy fizycznej, ten b贸l bezsilny, 偶e sobie ani 鈥艣Melancholii鈥艣, kt贸ra si臋 chyli艂a, jak k艂os dojrza艂y, coraz ni偶ej, pom贸c nie mog艂em.
Nareszcie dochodzimy do m艂yna jakiego艣; st膮d jeszcze dwie wiorsty.
鈥" Dojdziemy 鈥" m贸wi cicho, a ja czuj臋 w jej g艂osie akcent zdeterminowania spokojnego.
Serafin ju偶 si臋 g艂o艣no modli jakim艣 niezmiernie 艂zawym i bezsilnym g艂osem, ale idziemy, wleczemy si臋 po tych kamieniach i dochodzimy do klasztoru, gdzie ju偶 mia艂a by膰 matka i reszta towarzystwa.
W labiryncie korytarzy, zapchanych literalnie lud藕mi, ani spos贸b odszuka膰.
艢pi膮 wsz臋dzie; jak kto przyszed艂, tak si臋 rzuca艂 i 艣pi: na schodach, cmentarzu, nawet przy drodze i w rowach pe艂no ludzi.
Nic 鈥" ju偶 dzisiaj nikt nie 艣piewa, wida膰 艣pi膮cych z otwart膮 ksi膮偶k膮 na kolanach, z ostatnim niemal s艂owem pacierza na ustach; niekt贸rzy trzymaj膮 w obu r臋kach r贸偶aniec i 艣pi膮, siedz膮 pod p艂otami z chlebami napocz臋tymi, z tobo艂kami rozwi膮zanymi i tylko chrapanie m贸wi, 偶e wszyscy 艣pi膮.
Na deszcz si臋 zbiera, bo chmury si臋 spi臋trzaj膮 i wlok膮 oci臋偶ale, a nag艂a cisza powiewa.
Id臋 do ksi臋偶ej gospodyni prosi膰 cho膰by o kawa艂ek pod艂ogi, byle pod dachem.
鈥" Nie ma miejsca.
S艂u偶膮ca powiada jej cicho o jakim艣 pr贸偶nym pokoju.
鈥" Ale!... zaraz!... Tam bielizna rozwieszona, trzeba by policzy膰, a ja. czasu nie mam, a zreszt膮, skoro si臋 pa艅stwo

ofiarowa艂o do Cz臋stochowy i艣膰, to mo偶na spa膰 na dworze 鈥" ojej! 鈥" i u艣miech ironiczny wykrzywia jej twarz.
Spotkali艣my wreszcie swoich. Nocleg jest w ciupce, gdzie ju偶 ze trzydzie艣ci os贸b 艣pi.
Tak by艂o obszernie, 偶e je艣li znalaz艂o si臋 miejsce na g艂ow臋, to n贸g nie by艂o gdzie pomie艣ci膰.
S艂ysz臋, jak Serafin obiecuje jakiej艣 siostrze obrazki, modlitwy, wreszcie pieni膮dze, byle si臋 cho膰 troch臋 usun臋艂a, ale wszystko, bez skutku. Powietrze jest tego rodzaju w izbie, 偶e bezpieczniej noc ko艅czy膰 pod wozem na rynku.
Ostatni dzie艅!... zna膰 to na wszystkich twarzach.
Gdy艣my przeci膮gali przez puste uliczki owego Mstowa, tom w tym brzasku porannym spostrzeg艂 na bruku krwawe plamy: to ci, kt贸rzy id膮 przed nami i 艣piewaj膮, znacz膮 bosymi nogami bruk.
Wychodzimy na jakie艣 prawdziwie g贸rskie dro偶ynki. S艂o艅ce wschodzi, ale tonie natychmiast we mgle i tylko je lekko zapurpurza. 艢cie偶ki s膮 strome i pe艂ne ostrych kamieni. Okolica g贸rzysta, wida膰 nad mg艂ami 艂yse szczyty.
Idziemy tak pr臋dko, 偶e wszystkie piersi rz臋偶膮, a na ka偶dym szczycie i wynios艂o艣ci wszystkie oczy zanurzaj膮 si臋 we mgle; niespokojne, gor膮ce spojrzenia szukaj膮 w tumanach szarawych kontur贸w wie偶y cz臋stochowskiej.
Przystaj膮 i z wyci膮gni臋tymi g艂owami stoj膮 chwil臋...
Nic nie wida膰, ca艂y 艣wiat zdaje si臋 by膰 zatopiony w tej ruchomej masie.
Naraz jaki艣 dreszcz dziwny przelecia艂 po t艂umie...
S艂o艅ce podnios艂o si臋 ponad mg艂y i w dali, wprost nas, zarysowa艂 si臋 cie艅, niby majak wynios艂y, i zapad艂, bo mg艂y! jakby uderzone si艂膮 艣wiat艂a, zak艂臋bi艂y si臋 i jak puchy wyleg艂y rozstrz臋pione, zakrywaj膮c wszystko.
Niby j臋k zawodu zaszemra艂 i zwolna jakby si臋 zawi膮za艂a cicha i zawzi臋ta walka pomi臋dzy t艂umem a mg艂ami.
Rozpalone spojrzenia o krwawym blasku zm臋czenia, t臋tna serc przy艣pieszone, wszystkie czucia spot臋gowane, wszystkie g艂osy o chrapliwym z nat臋偶enia brzmieniu 艂膮czy艂y si臋 i p艂yn臋艂y strumieniem ognia, ws膮cza艂y si臋 w te mg艂y i jakby je wypija艂y, 偶e stawa艂y si臋 coraz rzadsze.
Ten dreszcz, przenikaj膮cy co chwila, tak o艣lepia艂 i obezprzytomnia艂, 偶e darli si臋 wprost naprz贸d.

Krwawych pi臋tn na ziemi i kamieniach by艂o coraz wi臋cej, ale szli bez uwagi na b贸l, na krew p艂yn膮c膮 z n贸g, znajdowali si臋 w tej blisko艣ci celu.
Na Przepro艣nej G贸rce zatrzymali艣my si臋.
Bracia niekt贸rzy wyst膮pili z ostatnimi przemowami. Zacz臋艂y si臋 szepty oczyszcza艅 jednych przed drugimi. G艂os przemowy brzmia艂 g艂ucho we mgle, ale nikt prawie nie s艂ucha艂. Wszyscy mieli uszy, oczy i serca gdzie indziej.
Zbiegali艣my prawie z tego stromego bardzo wzg贸rza i znowu ten dreszcz denerwuj膮cy...
S艂o艅ce podnios艂o si臋 i ten majak wie偶y, odbicie pewnie, jakby si臋 oderwa艂 od podstaw i unosi艂 przez chwil臋 nad oparami, i chwia艂, po艂yskuj膮c szczytami, a偶 go nowa i ostatnia fala mgie艂 przys艂oni艂a.
Stan臋li艣my wreszcie na ostatnim wzg贸rzu i stali przez mgnienie wpatrzeni, jak te tumany 艣ci膮ga艂y si臋 jakimi艣 warstwami, jak sz艂y sk艂臋bione i podarte w g贸r臋, a偶 przestrze艅 czysta zosta艂a i wszystkie oczy uderzy艂y si臋 o t臋 g贸r臋 z wie偶膮 na szczycie.
鈥" Mario! 鈥" buchn臋艂o jak p艂omie艅 z tysi臋cy piersi i tysi膮ce cia艂 run臋艂y na ziemi臋 z krzykiem rado艣ci. Widok ten niby orkan rzuci艂 te wszystkie g艂owy w proch.
鈥" Matko! 鈥" wo艂a艂y g艂osy zduszone rado艣ci膮 i uniesieniem 鈥" i zacz臋艂y 艂zy p艂yn膮膰 rozradowania, a oczy promienie膰 mi艂o艣ci膮; wszyscy si臋 trz臋艣li w 艂kaniu, co serca rozsadza艂o, i nie by艂o ani jednej duszy, ani jednej woli, co by nie le偶a艂a w zachwycie 艂zawym.
I ten p艂acz tak si臋 podnosi艂, 偶e przechodzi艂 w j臋k, w ryk prawie, zalewa艂 m贸zgi i serca i stapia艂 wszystkich w jedn膮 bry艂臋 drgaj膮c膮 w 艂kaniu, w czucie jedno, wyrywa艂 ze wszystkich serc smutki, b贸le, ca艂膮 gorycz istnienia, wszystkie twarde n臋dze, wszystko, co przecierpieli, i p艂yn膮艂 do st贸p Tej, kt贸r膮 ka偶de serce widzia艂o, do st贸p Dobra i Pocieszenia.
I ta g艂臋boka, boska po prostu przez moc swoj膮 rytmika p艂acz贸w, pr贸艣b i entuzjazmu d艂ugo d藕wi臋cza艂a w powietrzu, okr臋ca艂a wszystkie cia艂a, przepala艂a je niby wicher ognisty i przekuwa艂a dusze na inn膮 miar臋.
Popowstawali i wszystkie twarze rozs艂oneczni艂y si臋 nagle, spot臋偶nia艂y w wyrazie.

Za艣piewali pie艣艅 do Matki Boskiej i szli z si艂膮 艣wiat艂o艣ci dziwnej w oczach, z u艣miechami na chudych twarzach, pe艂nych 艣lad贸w utrudzenia, a akcenty tego hymnu triumfalne, szerokie jak 艣wiat, dzwoni艂y niby spi偶 serc i bi艂y nad ziemi膮 pe艂n膮 wiosny i s艂o艅ca.
Po przemowie jednego z ks. paulin贸w weszli艣my do Jasnog贸rskiego ko艣cio艂a.
Tutaj 鈥" nie jestem w stanie da膰 nic 鈥" com uczu艂 sam, zostawiam dla siebie.
Spa艂em szesna艣cie godzin bez przebudzenia.
I kiedym ju偶 umyty, przebrany i przeobuty wyszed艂 i zobaczy艂 wszystkich braci i ten ustawiczny przyp艂yw ludzi, to mnie jaki艣 偶al ogarn膮艂, 偶e si臋 ta w臋dr贸wka sko艅czy艂a, 偶e rozlecimy si臋 wszyscy jak li艣cie jesieni膮, aby si臋 ju偶 nie zej艣膰 nigdy; 偶al r贸s艂 i niech臋膰 do powrotu w jarzmo szarego 偶ycia, w ten codzienny kierat 偶ycia miejskiego i cywilizowanego.
Musia艂em znowu stan膮膰 w szeregu ponumerowanym i pooznaczanym nazwiskami. Musia艂em znowu zosta膰 鈥艣panem鈥艣 i uwa偶a膰, czy nie nast膮pi臋 na jakie wielmo偶ne, tradycyjne lub u艣wi臋cone zwyczajem odciski, i kapelusz mie膰 w r臋ku a mask臋 na twarzy!
W niedziel臋, w p贸艂cieniu ch贸ru zakonnego, spostrzeg艂em 鈥艣Melancholi臋鈥艣; kl臋cza艂a zatopiona w modlitwie. Czarny str贸j rzuca艂 jaki艣 surowy cie艅 na jej twarz pi臋kn膮 i smutn膮. B艂臋kitnawe oczy mia艂y g艂臋bi臋 pe艂n膮 cicho艣ci i dobra, 艂zy toczy艂y si臋 po bladej twarzy i usta co艣 szepta艂y gor膮co; za ni膮 le偶a艂y setki rozkrzy偶owanych na posadzce ludzi z takim samym p艂aczem, a na dole, gdzie si臋 roi艂 niby mrowisko t艂um pstry, j臋cza艂y tak偶e dusze i prosi艂y 艂zami.
Zwiedzili艣my p贸藕niej wszyscy razem klasztor. S艂oneczne to chwile.
W poniedzia艂ek mieli艣my wyjecha膰. Wsta艂em wcze艣niej i poszed艂em zobaczy膰 msz臋 w kaplicy Matki Boskiej i chwil臋 ods艂onienia cudownego obrazu.
艢cisk by艂 niewypowiedziany, ludzie tak si臋 zwarli, 偶e rozczepi膰 si臋 im trudno; co chwila wynoszono pogniecionych i omdla艂ych.

Zacz臋艂a si臋 msza.
Ciche tony flet贸w wibracj膮 spiraln膮 i jakby z艂otaw膮 wlewa艂y si臋 w cisz臋 i niby l艣ni膮c膮 siatk膮 osnuwa艂y dusze, potem skrzypce przenikaj膮ce g艂osy podnosi艂y w 艣piewie pe艂nym uczucia i rozpyla艂y si臋 jak wo艅 r贸偶, a organy brzmia艂y cicho i daleko niby szum morza, kt贸re zwolna bije i przelewa si臋 przez brzegi, a potem burzy si臋 g艂ucho, pot臋偶nieje w sile, huczy burz膮, miota i wybucha piorunami, kt贸re tr膮by mosi臋偶ne rzucaj膮 z przera藕liwo艣ci膮, i robi si臋 chaos jakiej艣 rozpaczy bezbrze偶nej, kt贸ra szaleje, 艂ka i prosi 鈥" a偶 flety, niby ch贸r anielski, odzywaj膮 si臋 w pianach i 艣piew rzewny, s艂odki wlewa si臋 szerok膮 gam膮 i uspokaja odm臋ty, i p艂ynie pod stropem kaplicy jak pocieszenie, przenika dusze rozrzewnieniem i ko艂ysze je s艂owami 艂aski 鈥" i milknie w nag艂ej, chwilowej ciszy podniesienia, przerywanej tylko ostrym, niby stalowymi blaskami, d藕wi臋kiem dzwonk贸w.
Naraz ze wszystkich instrument贸w bije pie艣艅, ze wszystkich serc zrywa si臋 huragan krzyk贸w i westchnie艅, i wszystko to sk艂臋bione, zmi臋te, unicestwione pada w proch przed ods艂onionym obrazem Matki Bo偶ej, a przez ten mur cia艂 przeciska si臋 jaka艣 dziewczyna, podtrzymywana przez matk臋 鈥" idzie o kuli, oczy ma zwarte, wyci膮ga r臋ce do obrazu i g艂osem wielkim, pot臋偶nym niewys艂owionym brzmieniem wiary, wo艂a:
鈥" Mario, uzdr贸w mnie!... Mario, uzdr贸w mnie!...
I pada na ziemi臋 jak drzewo podci臋te, lecz zrywa si臋 i ju偶 bez kul, wyprostowana, ja艣niej膮ca, wo艂a:
鈥" Mario! 鈥" Widz臋! 鈥" Mario! 鈥" Id臋!...
I sz艂a ku o艂tarzowi, a burza ryku prawie nieludzkiego zerwa艂a si臋 ze wszystkich serc i bi艂a do st贸p Tej z tak膮 mi艂o艣ci膮 patrz膮cej.
A dziewczyna sz艂a, podrywaj膮c si臋 jak ptak do odlotu, i z u艣miechem niewypowiedzianej podzi臋ki, z oczyma jak chabry b艂臋kitnymi, z r臋koma wyci膮gni臋tymi dysza艂a dzi臋kczynieniem pe艂nym rado艣ci, 艂ez, ol艣nienia.
鈥" Mario! Mario! 鈥" i pad艂a w proch, obj臋艂a r臋koma kamienie i bladymi usty przywar艂a si臋 do nich, pod stopami Tej, co tam ze spokojem i s艂odycz膮 siedzia艂a z Jezusem na r臋ku i jak matka pe艂na by艂a pob艂a偶ania i mi艂o艣ci.

A lud ca艂y w j臋kach, w skowycie le偶a艂 i 艂zami serc, m贸zgami, krwi膮, mi艂o艣ci膮 鈥" s艂awi艂 dobro膰 i 偶ebra艂 zmi艂owania.
Ko艣ci贸艂 zdawa艂 si臋 otwiera膰 偶 wierzchu, aby przepu艣ci膰 t艂umy dusz, kt贸re si臋 rwa艂y w modlitwie w niesko艅czono艣膰, a wysoko jakby si臋 rozwiewa艂 p艂aszcz b艂臋kitny i ogarnia艂 wszystkich, a jakie艣 r臋ce bia艂e i oczy promienne b艂ogos艂awi艂y, koi艂y, uspokaja艂y, krzepi艂y serca, dawa艂y zapomnienie i moc wytrwania.
A te rzesze ludzkie coraz wi臋cej zatapia艂y si臋 w szlochaniu i zdawa艂y si臋 odp艂ywa膰 w za艣wiaty na fali muzyki, kt贸ra jak Archanio艂 Pocieszenia sz艂a naprz贸d i nios艂a wszystkie dusze tam 鈥" sk膮d wysz艂y: do 藕r贸d艂a dobra i szcz臋艣liwo艣ci...

Wolb贸rka, 30 maja 1894 r.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Nieznane oblicza Jasnej G贸ry
Kilometry handlowe na poci膮gi PR do i z Jeleniej G贸ry 2013 IX
krolowa jasnej gory
350 lecie obrony Jasnej G贸ry
Czarcik nr 13 Wszystko do g贸ry nogami
TRZECIOTE艢CIK TESTY PRZYGOTOWUJ膭CE DO OSKT TEST VII G脫RY I PUSTYNIE
Q Bass & DJ Brush Do g贸ry dupy

wi臋cej podobnych podstron