NF 2005 08 pocałunek śmierci


Ewa Ziarkiewicz
Pocałunek Śmierci

Siedział na rogu biurka jak wielkie ptaszysko. Skrzydła złożył ciasno wokół ciała i tylko patrzył.
- Odwróć się, podglądaczu - warknęła. - Chcę wstać, a nie mam zamiaru spać w piżamie tylko dlatego, że tu jesteś.
Powoli przekręcił głowę i spojrzał na swoje ciemne stopy.
- Dzięki.
Dźwięk domofonu wyrwał ją spod prysznica. Owinęła się ręcznikiem i nie zważając na wodę kapiącą z włosów, podeszła do drzwi.
- Tara, jeszcze jesteś w proszku? Przyniosłem ci kawę i pączki - głos Tejko brzmiał radośnie. Jakby za oknem świeciło słońce, a nie zacinał deszcz.
- Nie jadam pączków - mruknęła i wpuściła Tejko na klatkę. Zanim wtoczy się na górę, zdąży się ubrać. Wzięła proszki na uspokojenie, może tym razem pomogą. Nie pomogły. Nadal siedział na biurku, wielki i ciemny.
- Przestań się gapić! - warknęła.
- Jezu!
A może lepiej się upić?
- Tara! - Tejko rzucił jej torebkę z pączkami i z kawą w ręku opadł na fotel przed komputerem. Jak zwykle.
- Co dzisiaj robimy?
- Ja muszę wyjść. Popatrzył na nią zdziwiony.
- Wyjść? Dzisiaj nie pracujemy. Przyniosłem nowe moduły.
Stała jak skamieniała. Tejko opierał łokieć na biurku, o milimetry od stóp Sępa, który obrzucił go beznamiętnym spojrzeniem, po czym znów wlepił wzrok w Tarę.
Nie widział go! Nikt go nie widział!
Panika podeszła żółcią do gardła. Szybko zarzuciła kurtkę, upiła łyk kawy i biegiem ruszyła do drzwi.
- Wychodzę, nie wiem, kiedy wrócę - rzuciła kumplowi, który patrzył za nią z osłupieniem.

O wizycie u psychiatry myślała od miesiąca. Obudziła się i ujrzała dziwadło na parapecie, przyglądające się jej nieruchomym wzrokiem. Najpierw wrzasnęła. Kto by nie wrzeszczał, widząc nad sobą wielkiego faceta, siedzącego w kucki z dłońmi opartymi na kolanach, otulonego wielkimi skrzydłami w kolorze falującej sadzy? Potem zarzuciła go pytaniami: kto ty jesteś, do kurwy nędzy, i kto cię tu wpuścił. Reakcja była zerowa.
Chciała go wykopać, ale... nie bardzo miała ochotę go dotykać. Więc rzuciła w niego ciężką, kryształową popielniczką. Siedział na parapecie, więc później musiała wstawić nową szybę. Wtedy zrozumiała, że to coś istnieje tylko w jej głowie, popielniczka przeleciała przezeń jak przez powietrze. A gdy poszła szyba, to nawet mu się piórka nie zmierzwiły, choć na dworze porządnie wiało.
Jechała windą na ósme piętro biurowca. Przyjmował tam doktor Ferenc - specjalista od urojeń, pomoże na wszystkie bolączki duszy, dzwoń o każdej porze, jestem, by pomagać - polecony przez Dejnę. Po co ci psychiatra, a, dla sąsiadki. No to, mam jednego, fakt, dziwny, ale pomógł mi, pamiętasz, wtedy gdy cierpiałam na ostrą paranoję i myślałam, że wszystkie baby na mnie lecą, z tobą włącznie, cha, cha.
Winda była pełna milczących ludzi w służbowych uniformach. Tara uniosła głowę. No, jakże mógłby ją opuścić! Gdyby nie zmieścił się w windzie, jeździłaby nią do końca świata i jeszcze dłużej. Ale nie, widziała jego cień na suficie. Siedział na dachu windy.
Doktor Ferenc wyglądał jak bałwan. Okrągła łysa głowa osadzona bez pośrednictwa szyi na okrągłym tułowiu, ruloniki rąk i nóg, kartoflowy nos i paciorki piwnych, świdrujących oczu.
- No więc, tu też jest? - spytał.
Był, siedział w kącie na czubku stojącej lampy, jakby nie słyszał o grawitacji. Wskazała lampę psychiatrze. Rzucił na nią okiem znad okrągłych okularków.
- Zreasumujmy. Halucynacja pojawiła się miesiąc temu bez wyraźnej przyczyny, przedtem nie było żadnych snów, żadnych kłopotów osobistych ani w pracy. Pani pracuje jako...
- Grafik komputerowy.
- A próbowała pani zrobić temu zdjęcie?
- Cyfrówką, lustrzanką, kamerą. - Nic. Wzruszyła ramionami.
- No cóż: - Podrapał się po nosie. - Odruchy ma pani w porządku. Zrobi pani tomografię głowy, czasami... - zacukał się.
- Wiem. Guzy mózgu powodują powstawanie wizji, ludzie słyszą głosy, widzą dziwne rzeczy... - głos jej się załamał. Myślał, że co ona głupia? To było pierwsze, o czym pomyślała, kiedy się okazało, że tylko ona widzi Sępa.
- A dlaczego nazwała go pani sępem? - rzucił lekko, niby mimochodem, nie odrywając oczu od druczku skierowania. Ale Tara wyczuła, że odpowiedź na to pytanie była dlań ważna.
Spojrzała uważnie na halucynację. Sęp gapił się niby pustym wzrokiem, a ona jak zawsze czuła dziwny dreszcz w krzyżu oraz... motylki w brzuchu. To ją najbardziej wkurzało i deprymowało.
- Bo siedzi jak takie wielkie czarne ptaszysko, łypie na mnie i... jakby czekał...
Psychiatra uniósł głowę. Skulona, wpatrywała się intensywnie niebieskoszarymi oczyma w punkt nad lampą. Na jej drobnej, zmęczonej twarzy widział oznaki stresu, dezorientacji i lęku.
- Czeka na co? - spytał cichym głosem.
- Na moją śmierć. Jak sęp - odparła szeptem.
- Rozumiem - powiedział nagle energicznym, prawie radosnym głosem. Wzdrygnęła się, wracając do rzeczywistości. - Tu jest skierowanie na badania. Dopóki nie będziemy wiedzieli, na czym stoimy, nie wypiszę żadnych leków. Proszę wrócić z badaniami i wtedy zobaczymy.
Wyszła, powłócząc nogami. Gdy tylko zamknęła drzwi, psychiatra wyciągnął komórkę i wystukał numer.
- To ja. Doczekaliśmy się. On miał rację. Pojawiła się akurat u mnie. Niesamowite, co?
- Mówisz o posłańcu?
- Nie, o suflecie z truflami. Obudź się. Musisz powiadomić grupę. Trzeba wszystko zorganizować. I powiadomić Przydu... - zakaszlał - no, jego.
- Jeśli masz rację, On już wie. - Słyszał, jak Lizzie szybko oddycha. - Aż mi trudno uwierzyć. Na Pana naszego... kto to?
- Dziewczyna, dwadzieścia pięć lat, całkiem ładna. Zdezorientowana jak cholera, i wcale jej się nie dziwię.
- Jak go opisuje?
Psychiatra podejrzliwie rozejrzał się po pokoju.
- Duży, czarne skrzydła, upiorne oczy, zawsze siedzi skulony jak ptak, na różnych sprzętach, jak na grzędzie. Nie odzywa się, zazwyczaj nie reaguje na to, co ona do niego mówi. Tylko się na nią gapi. Pilnuje. Nazwała go sępem, bo ma wrażenie, że...
- ...czeka na jej śmierć.
- Właśnie.
- Gdyby wiedziała, jaką cholerną ma rację...
- Dosyć filozofowania. Jest koniec listopada. Pozostał miesiąc.
Ferenc wyłączył komórkę i uśmiechnął się podekscytowany. Nagle poczuł, jak stonoga w lodowych butach przebiega mu po krzyżu i wstrząsnął nim gwałtowny dreszcz. Rozejrzał się lękliwie, jak zawsze, był sam. To znaczy, nikogo nie widział, ale wiedział, że przecież nie jest sam.
Nikt nigdy nie jest sam.

Wiatr był ciepły jak na koniec listopada. Tara rozpięła płaszcz i weszła między drzewa szpitalnego parku. Usiadła na ławce i wyciągnęła opis badania. Spojrzała w bok. Patrzył na nią z ukosa. Skrzydła lśniły głęboką czernią w blasku słońca. Podsunęła mu kartę.
- Widzisz, to ty - warknęła. - Ten cień w mózgu. Cztery centymetry. Nie istniejesz, ale dla mnie jesteś realny jak cholera.
Jego oczy ześlizgnęły się na kartę. Wyglądało, jakby czytał. Zaśmiała się gorzko.
- To ty, tak. Będziesz rósł, aż w końcu usłyszę pienia anielskie. A potem umrę. A ty razem ze mną.
Patrzył na nią i jakby leciutko pokręcił głową.
- Pieprzyć to - warknęła.
- Z kim pani rozmawia? - Jedenastoletni chłopiec przyglądał się Tarze. Trzymał za rękę małą dziewczynkę i zerkał z ciekawością na pusty koniec ławki. Dziewczynka też patrzyła w tamto miejsce, ssąc lizaka.
- Nie twój gówniany interes, smarkaczu - burknęła i zawstydziła się.
Spojrzała ze złością na Sępa. To jego wina, że staje się wnerwioną chamką. Sęp patrzył na dzieci. Nagle dziewczynka wyciągnęła w jego stronę lizaka.
- Chciesz? Pycha - wysepleniła.
- No, co ty, Miśka - zachichotał chłopiec. - Komu dajesz lizaka?
- Smutnemu panu w płaszczu z piórek.
Tara zdrętwiała, a jej halucynacja przekrzywiła głowę i pochyliła się ku dziecku. Potem Sęp uniósł głowę i popatrzył poza dziewczynkę. Jego twarz posmutniała. Nie wiedzieć czemu, Tara poczuła lęk i gwałtowny sprzeciw.
- Idźcie stąd! - krzyknęła ostro. - Nie rozmawia się z nieznajomymi, mama was nie nauczyła?
Chłopiec pociągnął siostrę, odeszli szybkim krokiem. Miśka odwróciła się raz i posłała uśmiech pustemu miejscu na ławce.
- Jakim cudem ona cię widzi? - spytała gniewnie Tara. Sęp odwrócił wzrok od dzieci. Tym razem jego wzrok nie
był martwy. Płonął, a ogień dotarł do głębi jej trzewi, wzbudzając coś dziwnego, niezwykłego... Nagle od strony ulicy dobiegi pisk opon, głuche uderzenie, krzyki ludzi.
- To nieprawda - wyszeptała Tara. Sęp zamknął oczy.
Zerwała się do biegu. Tłum gapiów otaczał leżące na chodniku ciało dziewczynki. Jej brat stał obok w szoku, z ustami otwartymi w niemym krzyku.
- O, słodki Jezu...
Sęp siedział na dachu samochodu, który uderzył dziecko. Po nieruchomej, nieludzko pięknej twarzy spływały dwie czarne łzy.

- Nic więcej nie znalazłam. - Dejna wyciągnęła z drukarki ostatnią kartkę i ułożyła ją schludnie na kilku innych.
- W Internecie to chyba wszystko.
Tara, obłożona książkami, nerwowo przerzucała kartki.
- To same bzdury - mruknęła ze zniechęceniem. - Nigdzie nie ma o facetach z piórami, którzy pojawiają się przed śmiercią. Poza tym, ja widzę go od tygodni. Guz nie zabije mnie jeszcze przez wiele lat, tak stwierdzili lekarze, i ja im wierzę. Muszę.
Zerwała się z podłogi i podeszła do telewizora.
- Powiedz, kim jesteś, a zrobię wszystko - zawołała, patrząc na Sępa. Brak reakcji. - Odezwij się, do jasnej cholery - wrzasnęła z rozpaczą.
Dejna i Tejko spojrzeli po sobie z zakłopotaniem. Tejko nawet odłożył pizzę, co dogłębnie ukazywało bezmiar jego zaniepokojenia.
Dejna podeszła do przyjaciółki i objęła ją. Tara cała drżała.
- Kochanie, uspokój się, wszystko będzie dobrze.
- Nie wiem - szepnęła, wpatrując się w oczy Sępa, choć czuła narastające dziwne uczucie. Zawsze się pojawiało, gdy zbyt długo musiała znosić jego wzrok. - Mam guza, który uciska obszar mózgu odpowiedzialny za widzenie i rozpoznawanie obiektów. To, że widzę coś, co nie istnieje, jest ponoć normalne. Znają takie przypadki. Ale dlaczego ona go widziała? Dlaczego zaraz potem zginęła? To mi nie daje spokoju.
- Tara, spójrz na to - zawołał podniecony Tejko i obrócił monitor w jej stronę.
Na ekranie komputera mężczyzna, wyglądający na śmiertelnie chorego, maluje obraz. Obok, na poręczy krzesła, jak na grzędzie, siedzi ptakopodobny facet otulony czarnymi piórami.
- Co to jest? - podskoczyła bliżej Tara, - Co to jest?
- Obraz z kolekcji jakiegoś Waltera.. Salezego. - Tejko, mrużąc oczy, odczytał podpis. - Jest maił do facia. Brak nazwiska malarza.
- Pisz list - rozkazała i drgnęła gwałtownie. Sęp, siedzący przed chwilą na telewizorze, przycupnął teraz na brzegu biurka i zaglądał w monitor. A gdy znów spojrzał na Tarę, poczuła w brzuchu tańczące motyle.
To chyba chore pożądać halucynacji? Znów będzie miała mokre sny, w których Sęp otaczają skrzydłami, a ona umiera z rozkoszy.

- To obraz Giorgio Meriniego. Jedyny, jaki nadaje się do oglądania. Rzadko kto słyszał jego nazwisko, tylko tacy jak ja. Ale ten obraz musiał malować duszą.
Salezy, niski, drobny, przypominał nieco Nikifora. W jego drewnianym domku czuć było kotami. Największy, rudy, usadowił się na kolanach Tary, niewiele mniejszy, nie zważając na przerażoną minę Tejko, ocierał się o jego nogi.
Gospodarz nalał do filiżanek przepysznej kawy. Popijali, patrząc na stuletni obraz wiszący na ścianie pokoju.
- To autoportret - ciągnął Salezy. - Namalował go w nocy. Rano znaleziono go martwego z paletą i pędzlem w ręku. Na blacie stołu napis: "umieram, Azrael już przybył". I tu się mylił. - Upił łyk kawy i sięgnął po szarlotkę Dejny, którą przywieźli jako gościniec. - Pyszne ciasto, pyszne - zamruczał.
- Nie rozumiem - Dejna uniosła brwi. - W czym się mylił? Walter Salezy ożywił się.
- Otóż w starych księgach alchemicznych jest napisane, że Azrael, anioł śmierci, ukazuje się ludziom tuż przed ich śmiercią. Ale on wcale nie przybywa. Zawsze jest przy nas. Gdy stajemy jedną nogą po Tamtej stronie, zaczynamy go widzieć.
Popatrzyli po sobie. Tara spojrzała podejrzliwie na Sępa, który teraz "opiekował się" nią z komody, i przełknęła ślinę.
- A co, kiedy ktoś widzi go przez wiele dni? Salezy nie krył zainteresowania.
- Wiele dni? I wcale nie zanosi się na śmierć?
- No, załóżmy, że ten ktoś jest chory, powiedzmy, ma guza mózgu, ale może żyć jeszcze przez wiele lat, bo to guz nie- złośliwy. Tyle że nieoperacyjny. '
Staruszek powoli odstawił filiżankę, wstał i zaczął grzebać w stosach książek leżących pod ścianami.
- Gdzieś o tym czytałem - mruknął.
Z wielkiej, zakurzonej księgi wyciągnął żółty pergamin.
- To stara kopia starożytnego tekstu - wyjaśnił. - Napisano tu, że człowiek, który widzi anioła śmierci, chociaż nie nadszedł jego czas, może wykorzystać swoją śmierć, by dotrzeć na Drugą Stronę i... - popatrzył na trójkę przyjaciół z nieodgadnionym wyrazem twarzy - zmierzyć się z Bogiem.
- Nie rozumiem. - Tara poczuła szybkie bicie serca. - Co to znaczy?
Salezy wzruszył chudymi ramionami i podszedł do szafy. Gdy ją otworzył, zobaczyli nowiutki komputer, drukarkę i skaner. Włożył pergamin do skanera.
- Nie wiem. Zrobię ksero. Może się wam przyda. To po hebrąjsku, znajdźcie tłumacza.
- Co wiadomo o Azraelu? - spytała Dejna, przywołując dłonią krążące wokół koty, ale uciekały, sycząc. - Przeklęte zwierzaki.
Salezy zawołał koty i smutno westchnął.
- Azrael to anioł śmierci, który składa pocałunek na ustach umierającego, by zabrać jego duszę w zaświaty. Odprowadza ku światłu lub ciemności. Tyle mówią źródła oficjalne.
- A nieoficjalne?
- Hm. Magiczne teksty ostrzegają, że Azrael promieniuje nieodpartym urokiem. Jest piękny i urzekający, ale nie wolno go dotykać, bo ponoć będzie się chciało zatopić w jego ramionach. Śmierć może być pożądana i pociągająca, gdyż jest wyzwoleniem, powrotem do domu, do tego, czym ludzie są naprawdę, częścią Boga. Każdy, kto poczuł pocałunek Śmierci i wrócił -jak ci po śmierci klinicznej - tęskni. Chce znów pocałować Śmierć.
Zapanowała cisza. Dejna i Tejko obserwowali Tarę, która rozświetlonym wzrokiem wpatrywała się w puste miejsce nad komodą. Salezy podążył za ich spojrzeniem i błysk zrozumienia rozjaśnił jego twarz.
- Ale Azrael jest jeden - powiedział Tejko, przerywając ciszę. - Jak może być przy każdym człowieku?
- Nie wiem. Może Azrael to nazwa, że tak powiem, funkcji. Każdy człowiek ma ponoć swojego Azraela, który zna godzinę końca i pilnuje, by wypełniła się o czasie.
Tara w końcu oderwała wzrok od Sępa.
- Co to znaczy zmierzyć się z Bogiem? - zapytała Salezego.
- Niewiem - odparł staruszek, rzucając nerwowe spojrzenie na komodę. -Ale na końcu tego tekstu - podał jej ksero pergaminu -jest pewne zdanie, które zawsze mnie intrygowało i niepokoiło: "Polem bitwy między dobrem a złem jest zawsze umysł człowieka". To, że jest wyróżnione większymi literami, oznacza, że jest bardzo ważne.
- To zrozumiałe - powiedziała Dejna. - To my wybieramy, którą drogą chcemy pójść.
- To prawda - przytaknął. - Ale mnie niepokoi, że jest ono zamieszczone tuż pod słowami o przejściu na Tamtą Stronę i zmierzeniu się z Bogiem. - Popatrzył z napięciem na Tarę.
- Wydaje mi się, że te słowa powinny zapaść w pamięć głęboko i nigdy nie zostać zapomniane.
Salezy odprowadził gości do samochodu i patrzył, jak odjeżdżają. Zamyślonym gestem potarł nos, westchnął, podreptał do telefonu. Czekając na połączenie, nerwowo przytupywał.
- To ja - powiedział, usłyszawszy znajome burknięcie.
- Nigdy się nie domyślisz, kto właśnie u mnie był. Przepowiednia zaczyna się sprawdzać.

Nastrój w samochodzie był dziwaczny. Jakby znajdowali się jeszcze w świecie bajek o aniołach i klątwach, podczas gdy za oknami auta przemykały zwyczajne widoki realnego świata. Tara machinalnie gładziła ksero manuskryptu. Dejna prowadziła, a Tejko siedział, wpatrując się w przednią szybę.
- On siedzi obok ciebie? - spytał znienacka.
- Nie, na dachu.
- Jak myślisz, nasze też siedzą obok niego?
Wyobrazili sobie trzy Sępy siedzące na dachu renault mijającego inne samochody z jednym bądź kilkoma Sępami na dachach. Ten widok wydał im się tak zabawny, że parsknęli śmiechem. Ale szybko im przeszło.
- Wszystko widzą, wszystko słyszą, wszystko zapamiętują
- szepnęła Tara. Nie widziała Azraela, ale czuła jego obecność. Ostatnio mogłaby już z zamkniętymi oczyma znajdować miejsca, w których kucał. I miała coraz silniejszą ochotę, by podejść i schować się w jego ramionach. Z każdym dniem trudniej się było powstrzymać.
- A ja nie wierzę - powiedziała Dejna stanowczo. - To nie ma nic wspólnego z Bogiem i śmiercią. Musi być inne wytłumaczenie.
- Dlaczego?
- Bo ja nie wierzę w Tamtą Stronę. A nie lubię się mylić.
- Tak, to rzeczywiście przekonujący dowód - parsknął Tejko.

Ferenc nie znosił wizyt Przydupasa. Oczywiście nie pokazywał tego po sobie, nie byłoby to mądre, ale czuł się przy nim dziwnie, jakby się stawał mało znaczącym robakiem. Przydupas - który kazał na siebie mówić Namiestnik - niby był uprzejmy, ale każda głoska ociekała złośliwością i poczuciem wyższości.
- Przesadzasz - mruknęła Lizzie, gdy się jej zwierzył. - Jest śliski, ale żebym się od razu czuła mało ważna, jak jakiś robal, to nie. A poza tym, nie myślałabym o nim w ten sposób. To imię jest raczej obraźliwe. Pan czyta w myślach.
Ferenc skurczył się w sobie, serce dziwnie zabolało i przez moment przez jego myśl przebiegło, że chyba nie zrobi interesu życia, ale zaraz udał, że wcale tak naprawdę nie pomyślał, że to jakaś zabłąkana obca myśl wpadła mu przypadkiem do mózgu, nie, Panie, nigdy bym nie wątpił...
I wtedy właśnie w kącie zamigotało i złośliwy uśmiech Przydupasa niemal skręcił kiszki psychiatry falą nagłego lęku. Na pierwszy rzut oka wysłannik Pana nie powinien wzbudzać lęku czy przerażenia. Ot, zwykły, niewysoki facecik w sztuczkowym garniturze (Lizzie powiedziała kiedyś, że facet, jeśli chodzi o modę, zatrzymał się na początku zeszłego stulecia), wyglądający jak zadowolony z siebie urzędnik. Tylko spojrzenie czarnych oczu było nieludzkie, wywołujące dreszcze. I głos, który niekiedy brzmiał jak z głębokiej studni huczącej echem - a czasem płasko jak w słuchawce mono. Nie sposób było nie uwierzyć, kiedy mówił, że jest wysłannikiem Pana, Jego Namiestnikiem, głosem i megafonem.
- Czas nagli - powiedział uprzejmie Namiestnik. - Pan chce wiedzieć, czemu jeszcze nie wszystko gotowe.
Lizzie powolnym ruchem zakryła kocem piersi. Ferenc podejrzewał, że chętnie sprawdziłaby przydatność Namiestnika w łóżku, ale ten nigdy nie wydawał się nią zainteresowany.
- Jutro dostaniemy klucze - powiedziała, uśmiechając się jak kotka w rui. - Wszystko będzie gotowe, ludzie są przygotowani, by zdjąć tę dwójkę, pozostanie tylko ściągnąć dziewczynę i zmusić ją, by wykonała to, co należy. Ja nie widzę sposobu. To nie jest typ samobójczyni.
- Ty się tym nie martw, kobieto - powiedział wyniośle Namiestnik Pana. - To moje zadanie.

Najgorsze święta w jej życiu. Nie powiedziała rodzicom o guzie ani tym bardziej o Sępie. Udawała, że jest szczęśliwa, że cieszy ją choinka i stos prezentów. Ale jej życie, świat wokół stawały się coraz mniej rzeczywiste. Traciły realność na korzyść Azraela. Odcinała się od ludzi, godzinami siedziała, gadając do niego i wmawiając sobie, że on jej słucha. Że rozumie.
Ale w głębi duszy wcale nie była przekonana, że jej halucynacja jest realnym, choć nadnaturalnym bytem.
- Rozumiem to tak - tłumaczyła mu, pakując prezenty.
- Guzy mózgu wcale nie są rzadkie. A kiedy zaczynają uciskać pewien obszar mózgu, wtedy chory widzi takiego jak ty. Stąd się wzięły te magiczne opowieści o aniele śmierci, bo czasem guz jest złośliwy i człowiek szybko umiera. Rozumiesz? Ale wcześniej komuś opowiedział, dorobił do tego ideologię, może ujrzał coś jeszcze, i mit poszedł. Anioły skrzydlate, demony i tego rodzaju byty są tworem naszych chorych mózgów. Czasem guzy, czasem paranoja czy schizofrenia. Cieszę się, że ja widzę anioła, w dodatku tak seksownego jak ty, a nie stado obrzydliwych demonów. A sny mam takie, że niech się schowa realny seks z facetem.
Ciekawe, jak zareaguje.
Spoglądał na nią, jakby gadała głupoty. Nie wiedzieć czemu, taka reakcja halucynacji przestraszyła ją. I znów ujrzała w pamięci leżącą na ulicy małą dziewczynkę, która też go dostrzegła.
Gwałtownie wrzuciła prezenty do torby. Wyszła, trzaskając drzwiami. Obiecała sobie, że przez cały wigilijny wieczór nawet na niego nie spojrzy. Po co psuć sobie święta bezczelną zwidą.

Pustynia rozciągała się aż poza horyzont. Spękana, szara ziemia, przestrzeń jarząca się ciemnym światłem. Czuła na ustach suchy żar.
- Oto wasza przyszłość.
Ze szczelin wysnuł się świetlisty dym i przybrał postać człowieka z twarzą ukrytą w cieniu kaptura.
- Spójrz... Akasha.
Nad pustynią unosił się ciemny kryształ. Lśniące kasetony emanowały przygniatającą siłą. Odwróciła wzrok.
- Możesz odmienić przyszłość. Możesz podarować ludziom kolejne milenia. Wystarczy, że skasujesz zapis.
Chciała coś powiedzieć, ale nie mogła otworzyć ust. Jakby ich nie miała. Patrzyła na kryształ i nie mogła odwrócić wzroku. Jakby nie miała oczu. Jak miała powiedzieć, że mu nie wierzy, że ona jest kimś zwykłym, komu nikt nie zleca misji ratowania świata?
- Wybory Boga są niepojęte - cichy głos kobiety przyciągnął jej wzrok. Wzrok bez oczu. Stała, wysoka, smukła, w długiej błękitnej szacie.
Pod bosymi stopami miała nie suchą ziemię, ale niewielki krąg trawy i kwiatów. Postąpiła krok do przodu, i zanim jej stopa znów opadła, wy-kwitły pod nią kolejne kwiaty. Te opuszczone, natychmiast wtopiły się w pustynię. - Nie pytaj, dlaczego wybrał ciebie, ale co możesz zrobić dla niego. On uratował wasze dusze, ty możesz uratować przyszłość.
Jeśli chce, byśmy mieli przyszłość, to czemu zaplanował zniszczenie, zapragnęła spytać. Ale nie miała ust.
- Pamiętaj - mówiła kobieta. - Wystarczy skasować zapis w Akashy, by uratować ludzkość. Pamiętaj...

Pokój tonął w ciemności, rozświetlanej uliczną lampą. Tara kuliła się na łóżku, starając się opanować bezrozumny lęk. Miała koszmar, coś się jej śniło, ledwo pamiętała co. Tylko to koszmarne wrażenie bezcielesności, która aż bolała. I jeszcze szara spękana ziemia i przytłaczający, wirujący ciemny kryształ. Ktoś tam jeszcze był, ale pamięć o tym zapadła się w głębiny jej podświadomości.
Pot wysychał na jej skórze. Spojrzała na parapet. Oczy Sępa odbijały blask kryształu.
- Mam już dosyć - szepnęła. - Jeśli to kolejny etap, to wolę umrzeć. Nie chcę więcej halucynacji. Nie można żyć, nie ufając własnym zmysłom.

Kościół był pełen, jak zwykle na porannej mszy w pierwszy dzień świąt. Niewyspani ludzie ziali trawionym alkoholem, nieszczęśliwe dzieci przysypiały w ławkach, niechętnie wstając do kolejnych etapów ceremonii, przynaglani kuksańcami dorosłych. Pod koniec mszy niewyrobiony głos organisty zaintonował kolędy. Ten śpiew odbijał się echem w jej bolącej głowie. Tara zaczęła się przeciskać do wyjścia. Mroźne powietrze przed kościołem było jak balsam. Kilka razy odetchnęła głęboko, aż poczuła na sobie czyjś wzrok.
Kilka kroków od wrót kościoła stał zaniedbany starzec. Bezdomny. Przy prawej nodze spoczywał dziecinny wózek wypełniony jego dobytkiem. Wyciągnęła pięć złotych, podeszła do bezdomnego. Nie poruszył się.
- Jeszcze tylko jeden dzień - powiedział nagle. - Jutro jest 26 grudnia 2012 roku. Dzień zagłady. Dzień Armagedonu. Pokutujmy i prośmy Boga o wybaczenie, bo oto Antychryst zwycięża. I nie ma odwrotu, bo w księdze jest już zapisane, data jest zapisana i koniec zapisany. I było to już wiadome setki lat temu, i data była wiadoma, a oto nadeszła, i to ostatni dzień istnienia. Módl się.
Tara w zdumieniu słuchała jego słów. Gdy spojrzał nagle gdzieś za nią, odwróciła się. Ludzie zaczęli wychodzić z kościoła.
- To proszę jeszcze wypić piwo za nasze...
Ale jego już nie było. Widziała sylwetkę znikającą za rogiem kościoła.

- Dwudziesty szósty grudnia 2012? Czy to coś mi mówi? Pewnie. To podobno data końca świata. - Tejko nałożył sobie sałatki. - Sieć aż trzęsie się od przepowiedni, histerii i ofert sprzedaży amuletów, które mają chronić przed złem. Grupa Gwiezdnych Dzieci od roku zbiera się do odlotu ze Sheranem. -Kim?
- Astar Sheran, dowódca gigantycznego gwiazdolotu, który od dziesięcioleci tkwi na orbicie Ziemi. W piątym wymiarze, więc go nie widać.
- Jezu, ale głupoty - rzuciła Dejna z fascynacją.
- Może - mruknął. - Ale ta data jest specyficzna. Na tym dniu kończy się kalendarz Azteków i Majów. Koniec Ery Piątego Słońca nadejdzie w ogniu. Poprzednia Era skończyła się w wodzie, czyli był potop. Ale tym razem świat się nie podniesie.
- Sprawiasz wrażenie, że sani w to wierzysz. - Dejna pochyliła się i zajrzała mu w oczy. - A myślałam, że jesteś racjonalistą.
Wzruszył ramionami.
- Jestem, ale gdy od miesięcy ciągle czytam takie rzeczy, to zaczynam czuć, jak się gdzieś we mnie zakotwiczają. Nie to, żebym wierzył, ale... - Znów wzruszył ramionami.
- Na tym polega medialne pranie mózgu - mruknęła Tara. -Jeśli wystarczająco często powtarzać jakieś głupoty, staną się mądrością. A tak na marginesie, co będziecie robić w dniu końca świata?
Dejna zachichotała.
- Gdybym miała faceta, nie wychodziłabym z łóżka. Ale skoro nie mam, to pójdę do Kongresowej na wielki koncert świąteczny. Będzie pełno dzieciaków z domów dziecka, prezydent i cała polityczna wierchuszka warszawki. Dostałam dwa zaproszenia. Właśnie - wyciągnęła z torby dwa kartoniki - są dwuosobowe, możemy pójść we trójkę i jeszcze kogoś wziąć na doczepkę. Tejko, przygruchałeś sobie tę rudą z lodowiska?
- Odwal się - warknął.
- Znaczy, olała cię - zachichotała Dejna i puściła oko do Tary. - A mówiłam, żeby nie zapraszał jej do McDonalda. Każda by zwiała, widząc, jakie ilości pochłania.
- Powiedziałem, odwal się! Tara, idziesz z tą wariatką?
Nie czuła się na siłach. Znów tłum, jakieś głupie występy, ludzie oszukujący ze sceny, jak to bardzo się troszczą o biedne, samotne dzieci. Puszenie się polityków, obłuda i fałszywe uśmiechy. Znała to dobrze i nienawidziła tego.
Może byłoby dobrze, gdyby to wszystko trafił szlag? Wyzerować, zrestartować i zacząć od nowa. Z mrówkami. Jeden umysł, jedna wola. Bez cierpień miliardów. Bóg żyjący.
- Nie. Zostanę w domu i będę czekać, aż On mnie pocałuje
- powiedziała i mrugnęła, żeby potraktowali to jako żart. Choć, Bogiem a prawdą, przez moment pomyślała, że to nie byłoby takie złe.
Ktoś zapukał do drzwi. Niepewnie, nierytmicznie. Tara uniosła brwi.
- Nikogo nie zapraszałam, jest pierwszy dzień świąt - odpowiedziała na nieme pytanie w oczach przyjaciół.
W drzwiach stał mężczyzna w średnim wieku, o zmierzwionej, posiwiałej brodzie i oczach maniaka. Długi, czarny, znoszony płaszcz sięgał ziemi.
- Tak? - spytała i nerwowo spojrzała za siebie.
- Jestem Rudolf. Salezy dał mi twój adres. Musimy porozmawiać.
Rozchylił poły płaszcza i wyciągnął arkusz brystolu A3 z obrazkiem namalowanym kredkami. Z pewnością przez dziecko. Na brzegu krzywego stołu przycupnął ni to ptak, ni człowiek. Ale Tara wiedziała, kogo przedstawia. Cofnęła się do wnętrza mieszkania i gestem zaprosiła mężczyznę.
Po chwili siedzieli wszyscy przy kuchennym stole, i choć zapalili światła, kuchnia pełna była cieni umykających spojrzeniu.
- Miała siedem lat. - Rudolf gładził nerwowo obrazek.
- Białaczka. Namalowała to na kilka godzin przed śmiercią. Powtarzała, że widzi tego ptaka od kilku dni. I że się go nie boi. Była słaba. Ledwo mówiła, ale gdy spytałem, jak on wygląda, nie, żebym wierzył, że naprawdę go widzi, ale żeby być z nią w każdej jej myśli, narysowała mi to. A potem poznałem Salezego, zobaczyłem inne obrazy i zacząłem szperać.
Z torby wyciągnął gruby skoroszyt, pełen wycinków, fotokopii jakichś starych dokumentów, fotografii płaskorzeźb o dziwnych ornamentach. Odłożył na bok kilka z nich i spojrzał nerwowo na Tarę.
- Od dziesięciu lat, od śmierci Iwonki, szukam i staram .się zrozumieć, co dzieje się POTEM. Przekopałem się przez
wszystkie mity, księgi religijne, objawienia, teksty hermetyczne, gnostyczne, co tylko chcecie. Wiadomości o Tamtym Świecie są tak niepewne i złudne jak samo przekonanie, że coś takiego w ogóle istnieje, ale w trakcie poszukiwań natknąłem się na dziwne rzeczy. Między innymi na ten tekst, którego kopię przekazał wam Salezy.
- Ten o zmierzeniu się z Bogiem? - spytał Tejko.
- Właśnie. - Rudolf wzdrygnął się. - Nie wiem, dlaczego, ale jest to połączone ze starożytną legendą perską, jeszcze sprzed czasów Zaratustry. Jej tekst znalazłem w zapiskach angielskiego tłumacza pracującego dla British Museum. Pozwolono mi przejrzeć śmieci, jak powiedziano.
- Uśmiechnął się. - W tych śmieciach są teksty czy rzeczy, które jakoś nie bardzo pasują do oficjalnie uznanej układanki, a można tam znaleźć prawdziwe skarby. Choćby mit o Ary manie.
- Arymanie? - Dejna zrobiła zdziwioną minę.
- Aryman w religii starych Persów, zoroastryzmie, to ktoś w rodzaju szatana, wróg Boga, czyste Zło. - Mężczyzna zaczął gwałtownie kaszleć, wyjął z kieszeni inhalator i głęboko wciągnął lekarstwo. - Wybaczcie, astma. Pojawiła się ni stąd, ni zowąd, parę godzin po tym, jak trafiłem na ten mit. Za każdym razem, gdy o nim mówię, mam atak.
- Uśmiechnął się posępnie, a cienie w kuchni zgęstniały. Poczuli przelatujące po plecach dreszcze. - Kiedy zdarzyło mi się to po raz pierwszy, mało się nie udusiłem. Teraz jestem już przygotowany. - Poklepał kieszeń z inhalatorem. - Do rzeczy. Judeochrześcijańskie pojęcie Boga i Szatana różni się od zoroastrianizmu, z którego zresztą chrześcijaństwo czerpało pełnymi garściami. Tam Dobro i Zło są równorzędnymi siłami. Duch Światłości, Ormuzd, nie stworzył Arymana, Ducha Ciemności - istnieli zawsze, razem, obok siebie, są dwiema postaciami Jedności, jin i jang. A mimo to są czymś osobnym. Walczą ze sobą od niepamiętnych czasów - i pewnie będą tak walczyć po kres dziejów... Ale ten mit, który sprowadził na mnie astmę...
- Znów użył inhalatora. - No więc ten mit, zapisany na glinianych tabliczkach znalezionych w ruinach jednej z najstarszych świątyń perskich, opowiada dziwną historię. Otóż na początku, gdy był świat, ale nie było ludzi, konflikt między Ormuzdem a Arymanem wcale nie wyglądał na oczywisty. Każdy istniał w swojej domenie, nie wchodzili sobie w drogę. Istniała absolutna równowaga sił. I wtedy Aryman stworzył sobie ludzi - istoty inteligentne, świadome siebie, potrafiące pamiętać, kochać, czcić i wierzyć.
- Aryman to ten zły - upewnił się Tejko.
- Ten zły - potwierdził Rudolf, a Dejna skrzywiła się.
- Tak, to dziwny mit. Ale słuchajcie dalej. Aryman stworzył ludzi, by zyskać przewagę nad swoim alter ego. Energia cierpienia, ciemnej otchłani ludzkich dusz miała dostarczyć mu mocy wystarczającej do pokonania Ormuzda. Wtedy Ormuzd wkroczył do akcji i doprowadził do uwięzienia Arymana w gwiezdnej klatce, z której może się wydostać, jedynie gdy skończy się świat. Ten tłumacz z muzeum zapisał, że tekst oryginału był uszkodzony. Było tam coś jeszcze o strażniku duszy, krwi i źródle. I przejściu przez śmierć na własne życzenie.
- Przejściu przez śmierć - mruknęła Tara, patrząc na Sępa. Nie miała wyboru: siedział na stole, zakrywając stopami rozłożone papiery Rudolfa. Oczy miał zamknięte, jakby spał. Ale ona czuła, że robił różne dziwne, niesamowite rzeczy, natomiast na pewno nie spał.
Nagle Rudolf wzdrygnął się, jakby mu gęś przez grób przeszła, i zaczął zbierać papiery. Tara nie zauważyła, kiedy Sęp przemieścił się na szafkę w kącie. Patrzył stamtąd swoim zwykłych wzrokiem.
- Muszę iść. To zresztą wszystko, co miałem wam powiedzieć. - Spojrzał na Tarę. - Nie wiem, co tu jest naprawdę grane, nie wiem, czy ten mit nie jest przypadkiem jakąś zwykłą bajką zapisaną na glinianej tabliczce.
Ale są pewne wskazówki, pewne wydarzenia... No, nie wiem. Proszę niczego nie robić pochopnie. On ma wiele twarzy, słodkich i pociągających. Trzeba patrzeć poza nie, w głąb. Żachnęła się.
- Nie znoszę takiego gadania - warknęła ze złością.
- Czytać między wierszami, patrzeć w głąb, nie dać zwieść się maskom. A co ja jestem, Dalajlama? Mam dwadzieścia pięć lat. Głupie dziecko potrafi mnie oszukać, udając płacz, a ty mi tu mówisz, bym rozgryzła Arymana, Boga? A poza tym, ja tylko widzę człekoptaka - postukała po rysunku dziecka, który jeszcze leżał na stole - i nic poza tym. Nawet nie potrafię go narysować. A cała ta historia jest... - urwała, nie chcąc urazić człowieka, który tak cierpiał po stracie córki, że znalazł się na krawędzi szaleństwa.
Rudolf w milczeniu schował rysunek, zapiął teczkę i ruszył do wyjścia. Już z ręką na klamce powiedział:
- Pamiętaj, że prawdę ukryto za siedmioma zasłonami. Jest przepowiednia, jest mit, są znaki. Ja jestem tylko posłańcem.
Zamknął drzwi.
- Nie posłaniec, a porąbaniec - powiedział Tejko z zachwytem po chwili ciszy. - To lepsze niż z Archiwum X.
Wzdrygnął się nagle. Jego anioł złożył skrzydło i spojrzał wyczekująco na Sępa. Sęp zamknął powieki. On tu tylko pilnował.

Znów miała ten koszmar, z którego prawie nic nie pamiętała, tylko to poczucie wielkiej niemocy i pustynię z kryształem. Po raz pierwszy poczuła, jak boli ją dusza. Leżała w łóżku, zwinięta w kłębek, ból był tak intensywny jak wtedy, gdy cierpiała na kamienie w woreczku żółciowym
- bolało ją wówczas z przodu brzucha, jeszcze gorszy ból promieniował z tyłu, z ogniska w kręgosłupie. Nie wiedziała, czy się wyginać do tyłu, czy leżeć w pozycji embrionalnej. Teraz tak samo - żadna zmiana pozycji nie pomagała. Kamienie w duszy mnie bolą, pomyślała. Ciekawe, jaka operacja mogłaby je usunąć. Popatrzyła wyzywająco na Sępa siedzącego na biurku.
- Byłbyś świetnym chirurgiem duszy.
Pod wieczór wstała i zgasiła telewizor. Nic specjalnego się nie działo. Czy naprawdę oczekiwała, że oto nadszedł prawdziwy koniec świata? Jeśli tak, to była równie łatwowierna jak ci, co wierzą w kosmitów czekających w innym wymiarze na katastrofę Ziemi, by uratować wybranych. Weszła pod prysznic, by zmyć z siebie napięcie. Otulona szlafrokiem wróciła do sypialni.
Obcy mężczyzna siedział na łóżku, bawiąc się jej cyfrówką. Gdy stanęła w drzwiach, uniósł aparat i zrobił zdjęcie. Zastygła, mdlące uczucie strachu podeszło do gardła. Rzuciła okiem na Sępa - siedział spokojnie na parapecie i przyglądał się obcemu. Skoro tak, spokój halucynacji i jej się udzielił.
Obcy - drobny facecik w sztuczkowym garniturze z poprzedniej epoki - bezczelnie przyglądał się Tarze. Odruchowo zakryła się szlafrokiem po szyję.
- Tam ludzie niedługo zginą, a ty bierzesz prysznic? - zdziwił się obłudnie.
- Nie rozumiem. Kim jesteś? Westchnął.
- Ujmijmy to tak. Jestem z tej samej sfery co twój skrzydlaty przyjaciel, tyle że o kilka hierarchii wyżej. Tylko ty mnie widzisz, więc przychodzę do ciebie. Masz szansę uratować kilka tysięcy istnień ludzkich.
- A nie cały świat? - parsknęła.
- Zacznijmy od prostszych rzeczy. Na świat przyjdzie pora. Ubieraj się.
Patrzyła na faceta, na Sępa, znów na faceta. A więc dlatego ludzie popełniają samobójstwa. Po prostu nie widzą możliwości zmiany sytuacji. I wiedzą, że będzie jeszcze gorzej.
- A jak mnie przekonasz, że nie jesteś kolejnym wytworem mojego guza?
Wstał i skierował się do wyjścia.
- Nie mogę cię zmuszać do niczego. Ale wiedz, że tam, gdzie są teraz twoi przyjaciele, niedługo wybuchnie bomba. Ja, niestety, nie mogę nic zrobić - powiedział to z odcieniem satysfakcji w głosie, która kazała myśleć, że nawet gdyby mógł, toby nie chciał. - Ale ty możesz terrorystów zatrzymać, wystarczy, że przekręcisz wyłącznik prądu w głównej rozdzielni. A jeśli nie uwierzysz w realność sytuacji, no cóż, poczekaj, a usłyszysz realny wybuch.
- Zadzwonię na policję.
- Nie ma czasu. Zostało dwadzieścia minut. Nawet nie zdążysz się dodzwonić.
I wyszedł. Przez chwilę stała nieruchomo. Coś w tym wszystkim jest nie tak, gdzieś tkwi jakieś totalne oszustwo, ale przecież nie mogła stać bezczynnie. Ubierała się jak szalona. Najwyżej zrobię z siebie idiotkę, wyłączając prąd. Może mnie nie złapią i nie poniosę konsekwencji. Może...

Biegła betonowym, jasno oświetlonym korytarzem. Do rozdzielni nie było daleko, dozorca za nią już się zasapał, próbując wprawić stukilogramowe ciało w ruch jednostajnie przyspieszony. Za mało energii, pomyślała. To tu, drzwi z tabliczką Wstęp wzbroniony. Otworzyła je kluczem, który dał jej dozorca, i pewnie po raz setny w ciągu ostatnich kilkunastu minut spojrzała na zegarek. Trzy minuty. Zdąży. Zapaliła światło.
Sala była przestronna, czysta. Pod ścianą z wyłącznikami leżeli związani Dejna i Tejko. Zakneblowani, patrzyli na nią z przerażeniem. Ciała mieli obłożone pałkami dynamitu i torebkami z semtexem. Byli podłączeni do głównego wyłącznika prądu. Obok wyłącznika, niedbale oparty o ścianę, stał facet z sypialni.
- To na wypadek, gdybyś pomyślała, że to żart - powiedział, wskazując na jej przyjaciół. - Musisz tylko wyłączyć prąd, a uratujesz ich i innych na górze. Tyle tam niewinnych dzieci - zacmokał.
- Kim jesteś? - wyszeptała ze zgrozą.
- Tracisz czas - uśmiechnął się. - Dwie minuty. Ruszyła ku wyłącznikowi.
- Och, to nie będzie takie proste - powiedział, a w jego dłoni pojawił się pistolet. Strzelił jej w brzuch.
Przez moment nie czuła bólu, ale nie mogła zrobić ani kroku. Po chwili nogi się pod nią ugięły i upadła.
- Nie uratujesz przyjaciół? - zawołał, chichocząc jak wariat. - A te niewinne dzieci? Półtorej minuty, pospiesz się.
Popatrzyła na dłonie pełne własnej krwi, na Dejnę i jej szeroko rozwarte, przerażone oczy, na wyłącznik. Spróbowała podejść na kolanach. Jeszcze dwa, trzy metry. Tak niedaleko. Ale ciało było coraz bardziej nieposłuszne, podłoga uderzyła ją w twarz.
Nogą odwrócił ją na plecy i nachylił się. Twarz o zwyczajnych rysach wykrzywiła diabelska złośliwość. Teraz wyglądał jak gnom z bajek.
- Postaraj się. Minuta. Nie zawiedź ich. Ja idę, nic tu po mnie.
Jak ona może uratować kogokolwiek, skoro umiera! Ciało drętwiało, zimno posuwało się w górę, ku sercu. Plama czerwieni na bluzce powiększała się.
- Wykrwawiam się na śmierć - szepnęła. - Och nie, nie teraz.
Próbowała poruszyć rękami, nogami. Musiała się doczołgać do wyłącznika. Musiała!
Była bezradna. Otworzyła oczy i ujrzała, jak Sęp nachyla się nad nią. Jego ciemne, otchłanne oczy pochłaniały ją. I jego usta... były tak piękne, zmysłowe, chciała je całować, wpić się w nie, chciała, by objął ją swymi ciemnymi, silnymi ramionami, otoczył lśniącym i głębokim cieniem skrzydeł.
- Nie całuj mnie, błagam - szepnęła. - Nie teraz. Muszę wyłączyć generator. Muszę Uratować...
Nachylał się coraz bardziej, prawie czuła jego oddech. Rozchylił wargi...
- Błagam, chcę, pragnę cię całować, pragnę umrzeć w twoich ramionach, ale nie teraz - szeptała. - Pomóż mi, sama do ciebie przyjdę, gdy to się skończy, obiecuję. Pozwól mi ich uratować, a przyjdę do ciebie z radością... Błagam, nie bądź pieprzonym draniem jak wszyscy ludzie!
Usta zbliżały się, zamknęła oczy, chłód sięgnął serca. Usta Sępa przesunęły się po jej skroni, poczuła muśnięcie motylich skrzydeł na powiekach, a potem dziwny, podniecający dotyk jego języka zlizującego jej łzy.
Kiedy się odsunął, poczuła niechciany żal i tęsknotę. Otworzyła oczy. Stał nad nią z uniesionymi rękoma, skrzydła o barwie najgłębszego cienia z drobinami rozbłyskujących gwiazd rozpostarły się szeroko. Odrzucił głowę i nagle przestrzeń przeszył głęboki dreszcz, jakby trzeszczała i iskrzyła, jakby strasznie krzyczała z bólu. Skrzydła Sępa zadrgały, jego usta rozwarły się w niemym krzyku, który rozrywał atomy.
I nagle poczuła, jak chłód cofa się, paraliż i ból ustępują... a w jej ciało wlewa się dziwna, ożywcza energia. O, tak! Generator. Rzuciła się, potykając o własne nogi, o nogę Tejko, do przodu, na kolanach, nie ma czasu na wstawanie, dopadła wyłącznika, zawyła syrena. Krew ściekała po jej ciele, słyszała krzyk tłustego strażnika, który wreszcie dotarł do rozdzielni, energia uchodziła z niej jak życie, ale skądś wiedziała, że jeśli nie chce, nie musi umierać. To nie był jej czas. Osunęła się na ziemię i spojrzała w górę.
Unosił się nad nią z rozpostartymi skrzydłami, ciemny, urzekający i straszny. Czekał. Nie potrafiła mu się oprzeć. Nie teraz.
- Boję się - wyszeptała. - I chcę tego. Pocałuj mnie, mój aniele.
Powoli opadał, okrywając dziewczynę skrzącymi się skrzydłami. Jego pocałunek wygiął jej ciało w ostatnim spazmie śmiertelnej rozkoszy.

Kryształ ociekał smutkiem. Kasetony migotały obrazami, których oczy człowieka nigdy nie chciałyby oglądać.
- Armagedon się zbliża... - głuchy głos rozdzielił się na dziesiątki odbić echa.
Zasłoniła oczy dłońmi, ale ogień w mózgu nie znikał.
- Armagedon się zbliża... - tym razem głos był cichy i dobiegał tuż zza niej.
Odwróciła się gwałtownie. Wokół była pustynia ze snu. Stworzony z dymu człowiek w kapturze rozłożył ramiona i głosem żebraka spod kościoła zaczął zawodzić:
- I ten, kto ujrzy Anioła Śmierci, a zapragnie go całą duszą, ten odda mu się dobrowolnie, a wtedy do Kroniki Wszechrzeczy dotrze i Ostatecznej Zagładzie zapobiegnie, a to poprzez zmazanie palcem umoczonym we krwi własnej tragicznego zapisu.
- Możesz odmienić przyszłość. - Kobieta Stąpająca Po Kwiatach wyciągnęła ku niej rękę. - Możesz podarować ludziom kolejne milenia. Wystarczy, że skasujesz zapis.
Tara chciała usiąść i zebrać myśli, w głowie miała mętlik, natłok wspomnień, uczuć, ale nie miała czasu. Za nią emanowało coś... potężnego. Obróciła się.
W ciemności, która nagle pochłonęła pustynię, unosił się jarzący się kryształ światła. Po chwili zmienił się w jaśniejącą księgę. Powoli ruszyła w jej stronę. Kronika Wszechrzeczy. Kronika Akashy.
Kątem oka dostrzegła ruch. Odwróciła głowę. Stał tam, skrzydła okrywały jego wspaniałe ciało. Głowę miał lekko pochyloną, ciemne, falujące włosy opadały na barki. Oczy jarzyły się jak czarne gwiazdy.
- Azrael...
- Zrób to, po co tu przybyłaś. Idź prosto do Księgi - w jej głowie cichy głos Kobiety Stąpającej Po Kwiatach zabrzmiał rozkazująco. -Armagedon się zbliża.
Tara odwróciła oczy od anioła śmierci i zbliżyła się do Księgi. Na jaśniejących stronicach ujrzała wirujące pętle energii. Ale w jej mózgu układały się w niepozostawiający wątpliwości sens:
KONIEC ŚWIATA
To dziś. Dziś na Ziemi jest 26 grudnia 2012 roku. Ale przecież...
- Zmaz go swoją krwią - szeptał jej w głowie hipnotyczny głos. -A świat ocaleje. Pośpiesz się, czas ucieka.
Tara była jak oczadziała. Jej własne myśli umykały przerażone. W głowie brzęczały głosy, z tyłu, w ciemności, wyczuwała obecność anioła śmierci, przed nią wirowały energie Akashy. Jak automat uniosła rękę i ujrzała na końcu palca kroplę krwi. Ofiara krwi uratuje świat...
Zrób to, teraz...
I wtedy Azrael otoczył ją skrzydłami i ciemność rozświetlona drobinami gwiazd odcięła ją od wiru myśli i uczuć. Na moment zapadła w nieruchomość wiecznego spokoju, w ciszę niebytu. I gdy odsunął się i na powrót ujrzała Akashę, była już sobą. Nikt nie krzyczał w jej głowie, nikt jej nie rozkazywał, dziwne, psychiczne mdłości zniknęły. Wtedy zobaczyła, że przepastna czarna przestrzeń wcale nie jest taka rozległa. Niemal na wyciągnięcie ręki rozbłyskiwały tafle czarnego szkła, za którymi nieruchomo tkwiły tłumy. Tkwiły w oczekiwaniu. Napięcie niemal iskrzyło.
- Kim są? Na co czekają? - I nagle skądś wiedziała: to dusze czekające na kolejne wcielenia. Pełne lęku, że następnych wcieleń już nie będzie. - Azrael. - Odwróciła się. Stał za nią, wysoki, ciemny, ze skrzydłami złożonymi wzdłuż androgynicznego ciała. Patrzył na nią przez chwilę, a potem opuścił wzrok na księgę. Poszła za jego spojrzeniem. Wiry energii, zamiast układać się w straszliwe dwa słowa, teraz przesyłały inny sens:
//Pytaj\\
- Pytaj...
Miała w głowie tysiące pytań. Skupiła się. To wszystko było ukartowane. Jej obecność tu, to, że ujrzała swego anioła śmierci. Wszystko. Po to, by uratować świat od zagłady.
//Pytaj\\
- Pytaj ? - Spojrzała na anioła. Ale on patrzył na księgę.
//Pytaj\\
- Jesteś moim aniołem śmierci?
//Jestem.\\
- I ja nie żyję?
//Jesteś tu.\\
- Tu, to znaczy gdzie?
//U Źródła.\\
- Nie rozumiem.
//Pytaj.\\
- Znów zaczynasz? - poczuła znajomą irytację i zrozumiała, że chyba nie jest całkiem martwa. Przynajmniej nie duszą, bo ciałem to na pewno... Potarła kciukiem grzbiet nosa, ale uczucie było dziwne. Jakby rozchodziły się fale. Zdecydowanie nie była w swoim ciele.
- No dobrze. Pocałowałeś mnie i ja umarłam. Na marginesie - popatrzyła na niego z uśmiechem - mogę umierać sto razy dziennie. Gdyby ludzie wiedzieli...
- Nie oddał uśmiechu, patrzył na nią surowo. Rzeczywiście, to nie była pora.
- Więc jestem tu. U Źródła, czymkolwiek ono jest. Moim zadaniem jest uratowanie świata przed zagładą. Mogę to zrobić?
//Możesz wszystko.\\
- To miłe. Ale to Bóg może wszystko. //Jesteś Bogiem.\\
Jakby straciła oddech.
- Proszę? - popatrzyła z nieufnością na Azraela, ale jego twarz nie wyrażała niczego. I jeśli ktoś nie jest skłonny do żartów, to na pewno anioł śmierci. - Nie rozumiem.
//Wszyscy jesteśmy Bogiem. Pytaj.\\
I nagle dotarło do niej, że Azrael oczekuje konkretnego pytania. Ale kwestia bycia bogiem była tak zajmująca, że nie potrafiła ustąpić.
- Zaraz. Jak to wszyscy. Ty też jesteś Bogiem?
Wiry energii nad Księgą pomykały teraz jak szalone, jakby... zirytowane. Czyżby wkurzyła Azraela? To postęp.
//Tak. Aspektem. Jesteś u Źródła. Możesz wszystko. Pytaj.\\
No dobrze, pomyślała. O jakie pytanie mu chodzi? Zaraz. Miałam zniszczyć zapis, by uratować świat przed zagładą. Ale...
- Jeśli nie zniszczę krwią zapisu, przed czym właśnie mnie powstrzymałeś, to jak? Jak zginie ludzkość w jeden dzień? Jak to możliwe? Nie ma jeszcze tak potężnej broni... Kto zniszczy świat? Jakaś kometa?
Wiry przesuwały się jak szalone.
Krew. Akasha. Koniec świata.
Brak materialnego ciała nie uchronił jej przed nagłym uczuciem mdlącej paniki. Wszystko pojęła i strach rozlał się po jej duszy.
- Jeśli moja krew spadłaby na Księgę, nastąpiłby koniec świata? Całego wszechświata?
Azrael nie odrywał od niej wzroku.
- O słodki Jezu... Kto? Komu zależy na zniszczeniu wszystkiego?
//Aryman.\\
- Dlaczego? //Wolność.\\
Przypomniała sobie, co mówił Porąbaniec. Aryman został uwięziony po kres istnienia wszechświata. Tylko jego koniec może go wyzwolić.
- Więc to prawda? Nie żadne bajki, mity, zwidy wariata?
Ludzie mają wszystkie kawałki układanki, ale nie umieją jej ułożyć. Nie potrafią nawet dojrzeć, które kawałki są właściwe.
- Więc jeśli teraz odejdę, świat przetrwa?
//Ty decydujesz.\\
- Ale tu jest napisane, że dziś jest dzień zagłady. Jak można walczyć z przeznaczeniem?
//Bóg jest przeznaczeniem.\\
- Zmierzyć się z Bogiem. Tak było na tym starym pergaminie. Los jest już ustanowiony, jak można go zmienić?
//Jesteś u Źródła. Ty jesteś Bogiem. Ty decydujesz.\\
Ja decyduję. Los ludzkości w moich rękach. W rękach kobiety, która nie umie zdecydować, jak ma wyglądać jej własne życie! Co za ironia. Pomyślała o mrówkach, ale nagle pojęła, że jest odpowiedzialna także za istnienie mrówek.
//Podjęłaś decyzję?\\
Głupie pytanie. Przecież po to ci od Arymana otumaniali jej umysł, oszukiwali, bo wiedzieli, że nigdy świadomie nie zniszczyłaby świata.
Ale jeśli to Azrael jest od Arymana? Jeśli Kobieta Stąpająca Po Kwiatach jest dokładnie tą, o której pomyślała, gdy ją zobaczyła? Może naprawdę jej krew na Akashy uratuje wszechświat...
Mężczyzna, który do niej strzelił, powiedział, że jest z tej samej sfery co Sęp...
To wcale nie znaczy, że są po tej samej stronie...
Ale Sęp przedłużył jej życie, by mogła potem oddać się mu dobrowolnie i w ten sposób trafić do Źródła. Tam, gdzie każdy staje się Bogiem. By zniszczyć świat i uwolnić Arymana.
A może nie mógł uczynić inaczej, bo tak było już zapisane? Może działał zgodnie z wyższym prawem?
Krew zniszczy czy ocali świat?
Panika mąciła myśli Tary. Nie wiedziała, co jest prawdą, co oszustwem.
- Azrael? - Spojrzała na anioła z rozpaczą. Ale on stał daleko, pod kasetonami kryształu. Za taflą dusze kłębiły się i wyciągały ku niemu ręce.
//Patrz głębiej. Prawda jest za siedmioma zasłonami.\\
Walka dobra ze złem toczy się zawsze w umyśle człowieka.
Spojrzała na Akashę. Na ognistej karcie kłębiły się wiry, które w umyśle Tary układały się w dwa słowa: KONIEC ŚWIATA.
Ona była Bogiem. Mogła wszystko.
Skoncentrowała się na wirach i całą siłą woli próbowała je rozplatać, by już nie znaczyły tego, co znaczyły.
Gdzieś spoza wymiarów dobiegło ciche westchnienie, które zmroziło jej duszę. A potem drugie, które otuliło ją jak promień słońca.
I wiry na karcie rozprostowały się, i znów zwinęły, zapulsowały i w mgnieniu Księga ponownie stała się jaśniejącym kryształem światła, ściany rozbłysły, i nagle Tara ujrzała wokół siebie spaloną słońcem pustynię. Ale na niebie słońca nie było, i żar z nieba też się nie lał.
//To Granica Światów.\\
Tara obróciła się. Oczy Azraela odbijały wszystkie otchłanie wszechświata.
- Azrael...
//Możesz wrócić\\ - powiedział w jej głowie. - //Masz przed sobą całe życie.\\
- A ty?
//Będę przy tobie zawsze, ale ty o mnie zapomnisz\\.
- Nie chcę. Uratowałam świat i chcę zapłaty. Nie chcę zapomnieć, i chcę cię widzieć.
Azrael zamknął oczy. Jakby poczuł ból. Po chwili podniósł powieki i spojrzał poza nią.
//Już czas.\\
Obejrzała się za siebie. Przestrzeń pękała, ze szczeliny wypływało łagodne światło, które biegło ku niej jak fala.

Aparatura szumiała jednostajnie. Co jakiś czas ożywiał ciszę piskliwy sygnał, znak, że leżące nieruchomo na łóżku ciało wbrew pozorom pozostaje żywe. Dejna z czułością odgarnęła włosy z twarzy Tary. Tejko poruszył się niespokojnie na fotelu i lekko zachrapał.
Lekarka stanęła w drzwiach izolatki i patrzyła na nich potępiająco.
- Najwyższy czas, by państwo poszli do domu. My się już nią zajmiemy najlepiej, jak potrafimy.
- Ona uratowała tysiące ludzi - szepnęła Dejna. -1 nas dwoje.
- Wiem. - Lekarka położyła dłoń na jej ramieniu. - Trąbi o tym telewizja, a w korytarzach tłoczą się reporterzy. Proszę iść do domu. Musicie odpocząć. Nic jej nie będzie, stan jest stabilny.

//Czas wracać.
Nie chcę.
Otwórz oczy. Nie.
Tak.\\

Plama powoli stawała się oknem, za którym deszcz spłukiwał szarość świtu. Szum w uszach przekształcał się w szum mechanizmów i pikanie aparatury. Tępy ból w brzuchu ściągnął na siebie całą uwagę Tary.
To nie będzie takie proste.
Strzał.
Nie uratujesz przyjaciół?
Krew na dłoni. Oszalałe ze strachu oczy Dejny obwiązanej pakami z semteksem.
Zimno idące ku sercu. Wyłącznik oddalony o dwa kroki i całe życie...
Pustka.
Co było dalej? Doczołgałam się? Dobiegłam? Ktoś inny się pojawił i wyłączył prąd?
Skrzydła w kolorze cienia z plamkami gwiazd.
Tęsknię.
Spod zamkniętych powiek spłynęły dwie łzy. Zanim zapadła w sen, poczuła na policzkach muśnięcie motylich skrzydeł.
Imię wynurzające się z głębin pamięci nie zdążyło przybrać konkretnego kształtu.
Tęsknię.

Aryman miał przed sobą całą wieczność. Władczyni Źródła nadal przebywała na świecie, więc gra dopiero się rozpoczęła. Wkrótce będzie wolny. A że trzeba przy tym zniszczyć cały ten wszechświat, to już nie jego problem... On sobie stworzy swój własny.

Ewa Siarkiewicz


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
NF 2005 08 twórca
NF 2005 08 tajemnica
NF 2005 08 sześć lat świetlnych do green scar
NF 2005 08 sprzedawcy lokomotyw
NF 2005 08 kiedyś byli monarchami
NF 2005 05 życie śmierć i magiczne ropuchy
NF 2005 08 motyl w pekinie
NF 2005 08 ciernie
NF 2005 09 operacja transylwania
NF 2005 02 siła wizji
NF 2005 06 wielki powrót von keisera
NF 2005 10 prawo serii
NF 2005 05 balet słoni
NF 2005 10 misja animal planet
NF 2005 12
NF 2005 06 dęby
NF 2005 10 śniąc w lesie wyniosłych kotów
NF 2005 02 tatuaż

więcej podobnych podstron