rozdzial 27 (10)














Foster Alan Dean - Przeklęci Tom 01 - Sojusznicy - Rozdział 27



   
W okresie po inwazji rekrutacja ziemskich żołnierzy stała się o wiele
łatwiejsza. Wielu spośród tych, którzy jej unikali, paliło się teraz, aby czym
prędzej wyruszyć na Motar. Inni jeszcze, nawet ci, którym nie dane było wziąć
udziału w obronie Ziemi, chcieli spełnić marzenia o dalekich podróżach czy
ziścić sny o chwale. Lub po prostu mieli nadzieję się odegrać.
   
Ze wszystkich armii świata nadciągnęło sporo żołnierzy i oficerów,
sfrustrowanych perspektywą permanentnego pokoju i brakiem napięć między
mocarstwami. Wiedzieli, że tutaj ich wyszkolenie pójdzie na marne. Druga fala
rekrutowała się spomiędzy biedoty wielu krajów. W tym przypadku rolę
werbowników odegrali po części rekruci z pierwszych zaciągów. Niektórych Will
pamiętał jeszcze z Belize.
   
Medycyna Gromady stała o wiele wyżej od ziemskiej, potrafiła leczyć nawet
bardzo poważne obrażenia. O ile żołnierz nie został ze szczętem uśmiercony na
polu walki, miał wszelkie szansę po temu, aby wrócić do domu zdrowym i bogatym.
Gromada była szczodra dla przyjaciół.
   
Wielu jednak myślało podobnie jak Will. Teraz nie była to już kwestia
patriotyzmu, ale wolny wybór. Kto szedł na wojnę, czynił to z własnej woli.
Kto zostawał w domu, temu nikt złego słowa nie powiedział.
   
Ziemska nauka ustępowała dokonaniom Gromady, z jednym wszakże wyjątkiem.
Obecnie, po tylu doświadczeniach, nie wywoływało to zdumienia obcych
socjologów, chociaż nadal wszyscy przyznawali, że żaden inny gatunek nie
wkłada tyle wysiłku w rozwój militariów.
   
Gdy tylko naukowcy i inżynierowie uzyskali dostęp do technologii Gromady, z
miejsca wzięli się do udoskonalania standardowych typów uzbrojenia, zaś skutek
tych starań zdumiał nawet S'vanów. Ludzie nie wykazywali przy tym żadnych
oporów czy zahamowań moralnych, które dręczyły zwykle naukowców Gromady. Różne
koncerny zbrojeniowe współzawodniczyły radośnie w tym nowym wyścigu, licytując
się, czyja "zabawka" jest bardziej śmiercionośna.
   
Skrupułów rzeczywiście nie mieli żadnych. Wiedzieli przecież, że ich wytwory
nie zostaną użyte przeciwko współbraciom. Oto wreszcie trafiła się okazja, o
jakiej ludzkość marzyła od wieków. Dość bratobójczych walk, dość mordowania
się z powodu koloru skóry czy religii. Oto ludzie i ich sojusznicy stawali
przeciwko strasznym głowonogom i ich niewolnikom. Sytuacja prosta i
jednoznaczna. My i oni. Nie trzeba myśleć, wszystko jasne.
   
Głosy wzywające do skrajnego izolacjonizmu były teraz nieliczne i nie
wywoływały żadnego oddźwięku. Co bardziej upartym osobnikom przypominano
relacje Ziemian, którzy wrócili z planet frontowych. Ci akurat nie mieli
żadnych kłopotów z wytyczeniem granicy między dobrem a złem. Ampliturowie
łapczywie zagarniają wszystko dla większej chwały Celu i nie znają pojęcia
"neutralności", mówili. Wybór jest prosty: albo walczysz razem z nimi, pod ich
światłym przewodnictwem, rzecz jasna, albo giniesz. Przewodnictwo Ampliturów
zaś oznacza utratę indywidualności, wolnej woli i wszystkiego, co ludzie tak
kochają.
   
Nikt nie musiał nawet rozpętywać na Ziemi prowojennej histerii.
Militarystyczna propaganda, której Will się tak obawiał, zniknęła zanim
zdążyła zaistnieć. Ampliturowie ze swoim Celem działali na przeciętnego
Ziemianina jak czerwona płachta na byka i punkty werbunkowe nigdy nie świeciły
pustkami.
   
I tak ludzie pociągnęli na wojnę razem z Massudami, S'ranami, Hivistahmami i
innym rasami Gromady. Wracali potem otoczeni podziwem, zadowoleni i bogaci, i
zachęcali następnych do tego samego. Jednak w skali całej populacji nie była
to grupa aż tak znacząca. Ludzkość została w domu. Dulac nie miał powodów do
zmartwień.


   
Kaldaq szedł przez górne poziomy bazy wznoszącej się obecnie wysoko ponad
palmy i koralowe wysepki. W dole nieustannie lądowały i startowały wahadłowce
dowożące rekrutów i zaopatrzenie dla statków, które kilka godzin temu
wychynęły z podprzestrzeni.
   
Na granicach słonecznej sfery magnetycznej rozmieszczono już system
ostrzegawczy równie sprawny i nowoczesny, jak ten chroniący macierzystą
planetę, kapitana. Jednostki bojowe Gromady patrolowały niskie orbity Ziemi.
Ludzie mogli się. czuć bezpieczni, chociaż nadal nie mieli zamiaru występować
o formalne włączenie do federacji, co nikogo nie martwiło, a wręcz przeciwnie.
Tylko Will Dulac wiedział, jak bardzo zależy Gromadzie na utrzymaniu obecnego
status quo.
   
Korytarzem nadchodziła grupa odznaczonych ziemskich żołnierzy. Nosili mundury
zaprojektowane jeszcze przez pierwszych rekrutów i z ożywieniem o czymś
rozprawiali. Dojrzawszy Kaldaqa wykonali szczególny gest. Kapitan wiedział, że
nazywają to salutowaniem i wyrażają w ten sposób szacunek wobec przełożonego.
W armiach Gromady nie było podobnego zwyczaju.
   
Czemu po prostu się nie przywitać? - pomyślał Kaldaq. Żeby mundur zmieniał aż
tak wiele? Jeszcze jeden przykład militarystycznych ciągot ziemskiej kultury.
   
Pomachał żołnierzom. Wiedział dobrze, że jego pozdrowienie jest znacznie mniej
dynamiczne. Tamci salutowali siarczyście, nie przerywając nawet rozmowy.
Czyżby czynili to odruchowo?
   
Spojrzał za nimi. Dwóch Hivistahmów pogadywało z O'o'yanem. Gdy ujrzeli ludzi,
jeden z techników szepnął coś do pozostałych i grupka zeszła Ziemianom z
drogi. Dyskutujący wciąż głośno żołnierze niczego nie zauważyli.
   
Jednak Kaldaq przyjrzał się jaszczurom uważnie. Cała trójka przymrużyła oczy,
O'o'yan schował się za większymi Hivistahmami. Oni bali się ludzi. Niestety,
była to dość częsta reakcja.
   
Wszyscy wiedzieli, co Ziemianie potrafią. Walczyli wspaniale i mało kto nie
był im za to wdzięczny, jednak z tego samego powodu również mało kto ich lubił.
   
Nawet wśród Massudów wielu nie kryło niechęci wobec ludzi
i to niezależnie od faktycznie istniejącego braterstwa broni. W walce, owszem,
nie było lepszych towarzyszy niż Ziemianie, ale po służbie Massudzi woleli
zwykle ich unikać. W ludziach było coś nieokrzesanego, szorstkiego i
odpychającego. Jakiś szczególny brak taktu i opanowania. Po służbie okazywało
się z reguły, jak mecząca może być kompania istot niecywilizowanych.
   
Kaldaq usłyszał wołanie Jaruselki i przyspieszył kroku. Obecność partnerki
pozwalała mu ukoić rozbiegane myśli.
   
Mieli spotkać się dopiero w jadalni, ale teraz będą mogli przejść resztę drogi
razem. W dobrym tempie, rzecz jasna, ludzie musieliby biec, aby za nimi
nadążyć. Ciekawe, pomyślał Kaldaq, że potrafią bez trudu prześcignąć nas na
krótkich dystansach, ale na dłuższą metę żaden nie dorówna Kaldaqowi. Taka
dziwna fizjologia.
   
Przywitali się serdecznie, niuchając po karkach i szepcząc czułe słówka.
Dopiero po chwili Jaruselka spojrzała uważniej na Kaldaqa.
   
- Wyglądasz, jakbyś się czymś martwił.
   
- Nie, zamyśliłem się tylko.
   
- Ciągle czymś się gryziesz - zbeształa go. - Zupełnie jak Hivistahm.
   
- Nie mów tak. Zjemy razem?
   
- Tak. Mam dobre nowiny.
   
- O walkach na Kantarii?
   
- Nie - odparła. - Dostałeś awans.
   
Zwolnił i spojrzał w jej lśniące oczy. Przez ostatnie lata pracy zupełnie
zapomniał o porządku promowania. Massudzi zwykle nie przywiązywali do tego
takiej wagi, jak Ziemianie. Awanse zdarzały się i już. Normalna kolej rzeczy,
jak upływ lat.
   
- Mnie też awansowano.
   
- To rzeczywiście dobre wiadomości.
   
- Może. Poza tym dostajesz przydział bojowy.
   
Zdumiony i zaniepokojony przymknął oczy.
   
- A co z moją pracą tutaj?
   
- Dowództwo uważa, że nie jesteś tu teraz niezbędny. Inni przejęli już
brzemię. S'vanowie dogadują się z Ziemianami o wiele lepiej niż my. Szkoda
Massudów do zadarł administracyjnych, skoro tak bardzo potrzebni są gdzie
indziej. Na przykład na Kantarii.
   
Co za ironia. Zamierzał wykorzystać nagrania przedstawiające walki o ten
świat, aby przyciągnąć rekrutów. Teraz sam sprawdzi, co tam słychać.
   
Kantarię zamieszkiwała rasa niedojrzała, wspinająca się dopiero na wyższe
stopnie ewolucji społecznej. Były to ssaki, niskie i smukłe jak O'o'yanowie,
ale pozbawione talentów tych ostatnich. Zostały prawie całkowicie podbite
przez Ampliturów, na szczęście Gromada odkryła ich planetę i zainterweniowała
niemal w ostatniej chwili. Teraz Kaldaq miał ruszyć do walki za tę sprawę. Nie
wiedział wiele o Kantarii, tyle tylko, że Wspólnota usadowiła się tam dość
mocno, opanowała większość terytorium, i trzeba będzie odbijać je skrawek po
skrawku.
   
- I co powiesz, kochana? - spytał Jaruselkę.
   
- Chętnie opuszczę Ziemię. Za długo już tu siedzę. Teraz dostaniemy krótki
urlop, zajrzymy do domu i potem przejmiemy nowy przydział. Twoi przodkowie
byliby dumni. To wielki zaszczyt dostać skierowanie na tak trudną placówkę.
   
- Kto tam walczy?
   
- Głównie Krygolici i jeszcze paru innych, pod nadzorem garstki Ampliturów. Są
też Mazvekowie, nowi we Wspólnocie. Ampliturowie dopiero testują ich w walce.
Widać uważają Kantarię za bezpieczny poligon. Nie jest to raczej szczególna
zdobycz. Prymitywny świat, tacyż mieszkańcy. Ale gdyby odebrać ją Ampliturom,
to sporo da się z nimi zrobić.
   
- Mięso armatnie dla Celu - mruknął ponuro Kaldaq.
   
- Właśnie. - Spojrzała w głąb jasnego korytarza. Tutaj było tak inaczej, niż w
dawnej części bazy. - Polubiłam niektórych Ziemian, ale muszę wyznać, że jako
gatunek nie budzą mojej sympatii. Gdy są w grupie, dzieje się z nimi coś
dziwnego. Zmieniają się.
   
- Badania trwają - powiedział Kaldaq. - Są sugestie, że to skutek działania
feromonów, słyszałem też kilka innych, wysoce ryzykownych hipotez. Ale to już
nie nasze zmartwienie. Teraz mamy nowy przydział i jasno określone zadanie.
   
- Ale niektórych będzie ci chyba brakowało - zauważyła. - Na przykład Dulaca.
   
- Ani trochę.
   
- Przecież zaprzyjaźniłeś się z nim. - Jaruselka nie kryła zaskoczenia.
   
- I owszem, to był pierwszy Ziemianin, jakiego poznałem.
Pod wieloma względami wciąż uważam go za godnego szacunku, nawet
cywilizowanego, podobnie jak kilku wyjątkowych zgoła przywódców tutejszych
szczepów. Ale jest człowiekiem, a ja już dość mam ludzi.
   
Minęli panoramiczne okno. Na horyzoncie majaczyły sylwetki zielonych gór
kontynentu. Dalej, bardziej na północ, leżały ziemskie miasta pełne
potencjalnych rekrutów. Chętnych było znacznie mniej, niż obojętnych wobec
sprawy. Jedni i drudzy uznawali się, wszyscy razem i każdy z osobna, za pępek
wszechświata. Dla żołnierza to zaleta, dla istoty potencjalnie cywilizowanej
kula u nogi.
   
- Tak, bez żalu się stąd wyniosę.



Strona główna
   
Indeks
   





Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Rozdział 10
03 Rozdzial 10 13
Zadania do rozdzialu 10
Rozdział2 (10)
rozdzial (10)
rozdzial (10)
S Johansson, Origins of language (rozdział 10)
Dom Nocy 09 Przeznaczona rozdział 10 11 TŁUMACZENIE OFICJALNE
rozdzial (10)
rozdzial! (10)

więcej podobnych podstron